Rozdział 6 Ostatni bastion i Woda

Trzciny chylę głowy,

wiatr trwożnie zawodzi,

płomień w zgliszczach śpiewa.


Płoną nasze domy,

serca nasze płoną

pełne łez i gniewu.


Mrok ciągnie doliną,

ogień biegnie rżyskiem,

całun zakrył niebo.


W dali żuraw krzyczy

naszą pieśń ostatnią.

Dzisiaj zginąć trzeba.

fragment kireneńskiej Pieśni Pogrzebowej

Nie wiem, jak długo spałem. Nie wiem nawet, czy spałem, czy umarłem na jakiś czas. Pamiętałem zamazany widok skał, kamieni i krzewów, które przesuwały się przed moimi martwymi oczami, mimo że leżałem zupełnie nieruchomo na czymś twardym i nie mogłem się poruszyć. Pamiętałem też niewyraźne obrazy jadących obok wózka dziwacznych jeźdźców, którzy wyglądali niczym porośnięte trawą i gałęziami omszałe chochoły ze spróchniałych pni. Przyjąłem widok spokojnie, jak to we śnie. Potem zauważyłem, że mieli na sobie brązowe i bure ubrania, a głowy i twarze okręcone chustami. I koń, i jeździec okryci byli kropierzem z sieci, w który wpleciono gałęzie i źdźbła trawy. Kojarzyli się z poruszającymi się krzakami. Nie wiedziałem jednak, czy majaczę, czy też widzę to naprawdę.

To były tylko błyski, sny i niejasne wrażenie, że coś widzę.

Nasi porywacze przypominali istoty z bajek. Porośnięte trawą potwory z puszcz Jarmakandy. Leszych, których w Amitraju nazywano alhałrysami. Demony lasu. Jednak mój rozgorączkowany umysł nie widział w nich nic dziwnego.

Naprawdę obudziłem się dopiero na postoju. Ja i Brus leżeliśmy obok siebie, twarzami do ziemi, w niewielkim zagłębieniu otoczonym skałami. Był dzień, nasi prześladowcy spali. Zresztą spoczywali skuleni wśród skał oraz kęp suchej trawy i w pierwszej chwili ich nie zauważyłem.

Potem spróbowałem się poruszyć i wydało mi się, że moja głowa pękła na ćwierci. Jeszcze nie czułem czegoś takiego. Gardło miałem popękane jak dno wyschłej rzeki i nawet mruganie powiekami mnie bolało. Co gorsza, całe ciało było ścierpnięte i martwe. Nie mogłem drgnąć.

Po długim czasie udało mi się zgiąć palce, a strawiwszy wieczność na wysiłkach, zdołałem zmusić ramię, by przesunęło się odrobinę. Było jak nie moje. Jakby doczepiono mi drewnianą protezę. Wyciągnąłem je przed siebie, a potem próbowałem przesunąć resztę ciała. Włożyłem w to wszystkie siły i zdołałem popełznąć przed siebie.

Na odległość dłoni.

Ktoś ukląkł mi całym ciężarem jednego kolana między łopatkami. Przed moimi oczami pojawiła się dłoń z szarej, wyschniętej gliny, z której wysunęło się bardzo szerokie ostrze krótkiego, obosiecznego noża.

Wtedy usłyszałem cichy dźwięk, jakby ktoś strzelił palcami. Wgniatające mnie w kamienie kolano znikło. Obróciłem z wysiłkiem głowę i zobaczyłem, że jeden ze śpiących dotychczas stworów siedzi na podwiniętych nogach. W twarzy wyglądającej niczym maska z wyschniętego błota błyszczały tylko oczy. Istota uniosła dłoń do twarzy i wykonała serię szybkich, skomplikowanych gestów. Ten, który przed chwilą siedział mi na karku, odpowiedział podobnymi ruchami palców, po czym nóż zniknął nagle z drugiej dłoni.

Posadzono mnie, podsunięto bez słowa drewnianą czarkę pełną wody i ponaglono ruchem głowy.

Wypiłem. Gdybym mógł dosięgnąć najgorszej bagiennej kałuży albo kaczego stawu, to też bym pił. Woda spływała wyschniętą doliną gardła boleśnie, jakby żłobiła sobie nowe koryto.

Dostałem jeszcze drugą czarkę, a kiedy i ją opróżniłem, poczułem, że mój język drętwieje. I to było ostatnie, co przemknęło mi przez myśl, zanim przewróciłem się na bok jak worek.

Prosto w ciemność.

Nie wiedziałem, jak długo podróżuję niczym tobół ciśnięty na wózek, w eskorcie dziwacznych, niemych upiorów. Z początku chyba wędrowali jedynie nocami. Potem nieprzerwanie dzień i noc. Nigdy żaden nie odezwał się ani słowem. Którejś nocy ocknąłem się na kilka chwil, gdy lał deszcz, i zdołałem przepłukać gardło prawdziwą wodą.

Wówczas, nim znowu osunąłem się w chorobliwy sen podobny do śmierci, zobaczyłem, że jadący obok alhałrys odrzuca z głowy sieć, odwija zawój z burej chusty i wystawia twarz na deszcz. Woda spłukała zeskorupiałą maskę, odsłaniając zwykłą ludzką skórę i wtedy wydał mi się podobny do Guldej a. Małego, chudego spryciarza, który sprzedał mi ryby. Była to tylko chwila. Jeździec szybko owinął głowę i twarz chustą, po czym narzucił na głowę kosmatą od gałązek i wyschłej trawy sieć, by znów stać się leszym.

Gdzieś wtedy obaj z Brusem zaczęliśmy odzyskiwać przytomność na dobre, ale byliśmy zbyt chorzy, by bodaj pomyśleć o ucieczce. Leżeliśmy na niewielkim wozie, załadowanym workami, słabi jak niemowlęta. Wokół wozu jechało sześciu dziwnych konnych, z tyłu kroczyły dwa luzaki.

Znowu głowa pękała mi z bólu, całe ciało miałem zdrętwiałe. Jednak kiedy tylko zaczęliśmy się poruszać, woźnica przywiązał lejce, po czym wszedł na wóz i skrępował nas jednego po drugim, szybko i beznamiętnie, jakby szykował zwierzęta na targ. Niezbyt brutalnie, ale pewnie. Pomiędzy pętlami zaciśniętymi na kostkach i w nadgarstkach pozostawało po kawałku sznura. Mogliśmy siadać i poruszać się, lecz moglibyśmy stawiać tylko niewielkie kroczki. Co gorsza linę spleciono tak sprytnie, że w ogóle nie widziałem węzłów, a przy jakiejkolwiek próbie szarpania się z pętami natychmiast się zaciskały.

Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy. Wóz toczył się groblą przez puste, olbrzymie rozlewiska ciągnące się po horyzont. Na gałęziach drzew wisiały girlandy wyschłych wodorostów, a z błotnistej wody czasem sterczały dachy chałup. Jechaliśmy skrajem bagien, wśród błota i skał traktem, który wznosił się coraz wyżej, ku odległemu łańcuchowi ponurych, niewysokich gór. Dzień był pochmurny, więc nie wiedziałem nawet, w którą stronę się kierujemy. W górze miotały się stada czarnych ptaków, krzycząc przeraźliwie.

Jeźdźcy nie zatrzymywali się ani na chwilę. Widziałem, jak któryś nagle przerzucił nogę nad grzbietem konia, stanął w jednym strzemieniu, po czym oddał mocz, nie zsiadając z siodła.

Nie wiedziałem nawet, jak długo już jechaliśmy. Dwa dni, dziesięć? Wiedziałem tylko, że wciąż jestem otruty, głowa boli mnie jakby została zmiażdżona i jednocześnie konam z głodu. Dziwaczni jeźdźcy zaspokajali głód w trakcie jazdy i jeden z nich bez słowa rzucił nam bukłak z wodą oraz jakieś zawiniątko. Brus pochwycił bukłak i tak, jak poprzednio w świątyni, najpierw ostrożnie umoczył język. Tym razem jednak woda nie była zatruta. W zawiniątku znaleźliśmy kilka pasków solonego, suszonego w dymie mięsa, kawałek wędzonego sera i wyschnięte placki chleba.

Podzieliliśmy się i zjedliśmy łapczywie wszystko do ostatniej okruszyny.

— To jednak jedzą mięso, jeśli trzeba — rzucił cicho jeden z porywaczy. Po raz pierwszy któryś odezwał się choć słowem.

Nie odpowiedziałem.

Po jakimś czasie jadący obok mężczyzna pochylił się w siodle i rzucił nam dwa wyschnięte, pomarszczone owoce, które wyjął gdzieś z zanadrza.

— Przeżujcie powoli — nakazał. — Są bardzo kwaśne, lecz głowa przestanie tak boleć. Nie dostaniecie więcej drętwej wody, bo byście już nie przeżyli. I tak trzeba będzie umrzeć, ale dopiero kiedy przyjdzie czas.

Potem znowu milczeliśmy. Siedzieliśmy obaj nieruchomo ściśnięci między workami, Brus ostrożnymi ruchami palców badał sploty sznura, więc starałem się w ogóle na niego nie spoglądać.

Patrzyłem na ciągnące się po horyzont morze błota, które wyglądało jakby spadło z nieba, pokrywając całą okolice, na pokręcone martwe drzewa powiewające kłębami wodorostów, i kłębiące się ptaki obsiadające wzdęte cielska martwych bawołów, które wystawały z błota niczym małe pagórki. Żułem ofiarowany mi owoc, twardy i włóknisty. Rzeczywiście był straszliwie kwaśny, lecz miałem wrażenie, że ból zaczyna słabnąć.

W jednym miejscu błoto pochłonęło całe stado, widać było las rogów i uniesione łby z pyskami rozwartymi w upiornym grymasie, jakby bawoły skamieniały w jednej chwili, gdy zalał je szlam. Widziałem też sylwetki ludzi z kijami w rękach, którzy sterczeli z mułu na podobieństwo nieruchomych posągów.

— Kiedyś były tu wioski, stada i sady — powiedział ten, który dał nam owoce. — Ale kiedy nadszedł gniew waszej Matki i na Wewnętrzny Krąg spadła susza, tu nadeszły straszliwe burze i ulewy, jakich jeszcze nie widziano. Z gór schodziły wodospady błota. Niewielu przeżyło. Odeszli, a teraz wysłano ich na świątynne pola, żeby rąbali wyschniętą ziemię na chwałę waszej bogini.

— Nie jesteśmy wyznawcami Podziemnej — odparłem.

— Dosyć! — warknął inny z jeźdźców. — Wystarczy tych pogawędek. To nie ludzie. Założyć worki!

Próbowałem się bronić, choć nie miało to większego sensu. Woźnica uderzył mnie raz, krótko, w sam dołek, odbierając mi oddech, po czym narzucił worek sięgający aż po łokcie i ściągnął go sznurem, a później kopniakiem przewrócił mnie na twarz. Słyszałem jeszcze szamotaninę i stłumiony jęk Brusa.

Resztę drogi odbyłem jak ślepiec. W ciemnościach i duchocie, zdany tylko na słuch.

Ochrypłe okrzyki ptaków, zawodzenie wiatru, czasem parskanie wierzchowców i cichutkie poskrzypywanie dobrze nasmarowanych osi wozu. Nic więcej.

Nie wiem nawet, ile to trwało. Leżałem zatopiony w przerażeniu, bezsilności i mroku. Wydawało mi się, że wieczność, choć w rzeczywistości dotarliśmy na miejsce pewnie tego samego dnia, w nocy.

Kazano nam zsiąść z wozu, nie zdejmując worków, i poprowadzono stromą, kamienistą ścieżką pod górę. Zdecydowanie, brutalnie i w milczeniu, tak samo jak robili wszystko. Bez względu na to, czy ludzie ci byli rozbójnikami i buntownikami, chyba nie służyli po stronie prorokini. Na zmianę rodziły się we mnie nadzieja albo zupełne przygnębienie.

Wchodziliśmy wysoko, potykając się i przewracając na ostre skały. Ktoś poluzował sznur ściągający worek na dole, więc mogłem dostrzec ziemię pod nogami i, stawiając drobne kroczki, na ile pozwalała mi lina, brnąć pod górę, nie przewracając się już co chwila.

Kiedy przestaliśmy się wreszcie wspinać, zupełnie opadłem z sił. Ledwo dyszałem i czułem ból w piersi, gdy wreszcie wepchnięto mnie gdzieś przez ciasny otwór i ściągnięto worek z głowy.

Niewiele to jednak dało, bo w pomieszczeniu panowała znowu nieprzenikniona ciemność.

Obmacałem ostrożnie ściany, zupełnie gładkie i zimne niczym polerowany kamień. Podłoga była taka sama i okrągła, całkiem jakbym siedział na dnie wyschniętej studni. Nie znalazłem jednak drzwi, przez które mnie wepchnięto. Nic, tylko gładź skały.

A potem siedziałem, obmacując rzemienie i usiłując odgadnąć, w jaki sposób je rozwiązać. Sploty wydawały się magiczne. Kiedy zdołałem je poluzować w jednym miejscu, zaciskały się w innym. Miałem wrażenie, że nie mają początku ani końca.

Spędziłem na tej czynności wiele czasu, bo na dnie studni nie zostało mi nic innego niż ciemność, opuszki palców macające rzemienie i oplatające moje kostki oraz nadgarstki zawiłe pętle.

Drażniło mnie to, bo leszy, który mnie wiązał, miał w dłoni zwyczajny, niezbyt długi kawałek sznura i splótł go jednym, szybkim ruchem, zupełnie bez namysłu.

Wiedziałem, że po mnie przyjdą. Nie przywieźli nas taki szmat drogi tylko po to, by zamknąć i zagłodzić.

W końcu odkryłem sposób, cierpliwie i mozolnie, jakby to była sztuka liczenia bez liczb. Tak samo, jak znajduje się sposób, by wygrać w tarbiss, i udało mi się powoli, raz z jednej, raz z drugiej strony stopniowo poluzować krępujący nadgarstki węzeł.

Uwolniłem ręce i nogi, a spleciona lina w moich dłoniach nagle rozwinęła się, stając się zwyczajnym kawałkiem rzemienia. Prostym, mającym dwa końce.

Potem siedziałem oparty o wklęsłą ścianę i po dłuższym czasie zobaczyłem wysoko nad głową gwiazdy. Drobne, srebrne iskierki migocące w czerni.

Naprawdę znajdowałem się na dnie studni. Patrzyłem więc w gwiazdy, tak jak przez wieki patrzyli w nie kireneńscy mnisi. Gdzieś między nimi w aksamitnej pustce znajdowała się Droga Do Stworzyciela. Droga, którą odeszli wszyscy, których kochałem. Matka, ojciec, moi bracia, Aiina, Fyalla, Tahela, Irissa. Irissa, która oddała za mnie życie. Rzemień.

Widziałem ich twarze pośród pustki, jedną po drugiej. Siedziałem na dnie kamiennej studni, gdzieś wśród pustkowi Północnego Wschodu, szeptałem imiona moich bliskich i płakałem.

Po raz pierwszy opłakiwałem ich naprawdę. Nie zdołałem tego dotąd zrobić i obawiałem się, że kiedy wstanie dzień, mogę już nie zdążyć. Zupełnie, jakbym ich zdradził. Odeszliby zapomniani, bez jednej łzy tego, który miał nieść ich w sercu.

Siedziałem tak długo, aż czarne niebo nad moją głową zaczęło blednąc i szarzeć. Słyszałem, że tam, na zewnątrz budzi się do życia wielu ludzi. Dobiegały mnie głosy, porykiwanie zwierząt, kroki.

Krąg nieba powlókł się w końcu błękitem, a ja nadal siedziałem w mroku studni i czekałem.

Niewidoczne wejście otworzyło się znienacka tuż za moimi plecami. Bez najmniejszego dźwięku, zupełnie jakby ściana w tym miejscu znikła. Upadłem na wznak i ktoś chwycił mnie za kołnierz. Zostałem wywleczony nagle na ostre, słoneczne światło, które natychmiast mnie oślepiło.

Wykręcili mi ręce i powlekli tak szybko i pewnie, że nie zdążyłem niczego zrobić. Biegłem tylko, zgięty wpół, porażony słońcem, nie wiedząc dokąd. Pod nogami miałem skałę równą i gładką jak wypolerowaną. Bez żadnych płyt czy kamieni. Po prostu jedną, wielką, białą płaszczyznę.

Widziałem wszystko w dziwacznych, gwałtownych błyskach, niczym we śnie. Że jesteśmy na zupełnie gładkim płaskowyżu, że w oddali widać bagienną równinę. Że nad nami wznosi się jeszcze jeden masyw.

Że kurty żołnierzy mają barwy różnych tymenów, a na tarczach nie widać znaku Podziemnego Łona.

Potem był wąski, stromy korytarz ze schodami, których krawędzie wygładziły wieki używania.

Wciąż wykręcano mi ręce, czyjaś dłoń szarpała mnie za kołnierz i gdybym nie przebierał nogami, wyłamaliby mi ramiona z barków, jak wyłamuje się nóżkę z pieczonego drobiu.

Na górze rozciągała się kolejna biała płaszczyzna, też równa jak stół, i pomyślałem, że to chyba jedna z tajemniczych pradawnych ruin, które znajduje się czasem na pustkowiach.

Pośrodku wznosiły się prastare, oślepiająco jasne budynki, większość wyglądała niczym kule do gry. Idealnie okrągłe i białe. Czasem wydawały się wystawać tylko częściowo, czasem leżały na kamiennej płycie, czasem wznosiły się ponad nią na grubych, też białych słupach.

Poprowadzono mnie do jednego z budynków, przed czarnym, kolistym otworem stało dwóch żołnierzy w hełmach i z włóczniami.

Mieli okrągłe tarcze, na których nie było ani numeru tymenu, ani jego godła. A potem wepchnięto mnie do wnętrza.

Spodziewałem się ciemności, a mimo to wewnątrz było jasno, zupełnie jakby kulisty budynek zbudowano z mlecznego szkła. Nie było okien ani kaganków, tylko jasne światło, jakby mrok, który przebiłem głową, był jakąś zasłoną.

Pośrodku kolistej podłogi ustawiono niewielki stolik, za którym na niskim taborecie siedział niemłody, łysiejący człowiek o przenikliwych oczach i popijał napar z czarki.

— Witaj, wędrowcze — powiedział. — Och, puścić go! Patrzyłem na niego z osłupieniem. Mężczyzna miał na sobie kurtę z klanowymi obszyciami i kireneński nóż u pasa, pykał też krótką fajkę z główką z kamienia i płaskim, drewnianym ustnikiem.

— Siadaj, chłopcze! — Spojrzał na mnie uważniej. — Święte żywioły... Ile ty masz lat? Szesnaście?

Przytaknąłem.

— Przeklęta wojna. Miałem syna w twoim wieku. Rozdzielił nas Ogień Pustyni. Nie wiem, czy żyje. Dlaczego cię tak wlekli? Pobiłeś któregoś?

Zaprzeczyłem.

— Siadaj! Napij się naparu... Zaraz każę przynieść śniadanie i czarkę. Przy okazji, jakie to ma być śniadanie?

— Słucham? — Wciąż byłem zbyt oszołomiony, by pojąć, o co mu chodzi.

— Śniadanie, chłopcze. Ten prosty, poranny posiłek, po którym rozpoznaje się, czy znalazłeś się wśród ludzi cywilizowanych, czy barbarzyńców. Czy trafiłeś dobrze, czy źle. Jeżeli gdzieś nie jadają śniadania w ogóle albo dojadają resztki z kolacji, nie jest dobrze. Jeśli zaś gdzieś nie wolno czegoś spożywać lub robić różnych codziennych rzeczy, to trafiłeś pod rządy tyranów i w tym zorientujesz się właśnie już przy śniadaniu. Jeśli bogowie lub królowie wtrącają się nawet do tego, czym prosty człowiek krzepi się o poranku, to niechybnie wtrącają się do wszystkiego i ciężko będzie żyć w takim miejscu. Moja rada: najpierw przyjrzyj się śniadaniu, gdy znajdziesz się w obcych ziemiach i między obcymi. Jeśli można tam godnie zjeść, wypić czarkę naparu i zapalić fajeczkę bakhunu, trafiłeś między dobrych ludzi. Jeśli nikt się nie zdziwi, gdy po śniadaniu do fajeczki weźmiesz szklaneczkę korzennego piwa lub ambriji, jesteś między ludźmi zacnymi i wolnymi. Jeżeli nawet tego nie wolno, lepiej uciekaj, jeśli tylko zdołasz. To znaczy, że nie wolno też mówić albo myśleć. Tyle mamy wolności, ile dotyczy nas samych. Kiedy i tę nam odbiorą, zmienią wkrótce w zwierzęta. My jadamy różne rzeczy. Nie mamy przesądów, choć mawia się, że rano należy jeść posiłek lekki. Biały. Mleko, sery, chleb, jaja, zimne mięso lub ryby, pasty, owoce. Co kto chce. Ale my jesteśmy potworami. Niewolimy swoje kobiety i zagarniamy dla siebie dobra ziemi. Chwyta się nas i morduje w wieżach albo gna na pola, byśmy pracowali, aż padniemy z wycieńczenia. Amitraje spożywają jedynie to, na co pozwala im Kodeks, zależnie od kasty. Tylko by utrzymać się przy życiu. Wojsko może nawet kosztować mięsa, choć rzadko i niekoniecznie na śniadanie. Co więc mam kazać ci przynieść? Czy wodę i rozgotowaną durrę bez krztyny soli i mleka? Suchą kromkę chleba? Masz na sobie szatę Sindara. Jesteś więc bogobojnym Amitrajem. Szanującym tradycję i posłusznym, nieźle urodzonym, choć niekoniecznie bogatym. Ale spójrzmy w zwój...

Rozwinął rulon na stoliku i wskazał coś cybuchem fajki.

— Dosłownie chwilę przedtem byłeś jednak kapłanem. O kastę wyżej. Wprawdzie tylko adeptem, ale zawsze Oświeconym. Czy wiesz, że w takim razie w podróży wolno ci spożywać nawet fasolowe ciasteczka i pić rozwodnione mleko? Jakie więc zawołać śniadanie, chłopcze? Dla Sindara czy kapłana?

— Jestem urzędnikiem piątej rangi, sitar pahan. Ubogim Sindarem. Chcę wrócić do rodzinnego domu. Zanim nadeszła prorokini, mieszkałem w Maranaharze i jadłem różne rzeczy, nie tylko to, co nakazuje Kodeks. To były inne czasy. Gdzie mój stryj? Pozwól mi go widzieć.

— Twój towarzysz jeszcze się nie obudził — oznajmił mężczyzna. — Tymczasem zjedzmy śniadanie. Na pewno wkrótce się spotkacie.

Poczułem skurcz strachu. W zdawkowym tonie mojego beztroskiego z pozoru rozmówcy było coś złowrogiego. Czyżby Brus już nie żył? Tak po prostu?

— Jesteś bardzo ciekawym człowiekiem, chłopcze. Twój stryj jest kapłanem wysokiej rangi? Jechaliście wozem, a kiedy was napadnięto, zabiliście sześcioro zbrojnych. A potem nagle przebraliście się w szaty Sindarów. Dlaczego? Skoro jesteś, jak mówisz, urzędnikiem niskiej rangi, dlaczego wędrowaliście w strojach sług świątyni Pramatki?

Oparłem pięści o ziemię i dotknąłem czołem podłogi.

— Sitar pahan... Mój stryj jest niezdrów. Kiedy przybył po mnie do Maranaharu, nabawił się w drodze bagiennej gorączki. Czasem powala go choroba i wtedy nie wie, co robi. Tych kapłanów zabito na szlaku. Napotkaliśmy wóz i zwłoki. Stryj uparł się, że to znak od Pramatki, i przebrał się w strój świątynny. Uparł się, że tylko tak przejdziemy przez most w Aszyrdym. Dlatego potem wyrzuciliśmy przebrania.

— Jak się nazywasz, chłopcze?

— Nazywam się Ardżuk Hatarmał, sitar pahan. Pochodzę z Kamirsaru. Stryj nazywa się Tendzyn Byrtałaj.

— Napij się naparu, Ardżuk. Twój stryj to także fascynujący człowiek. Wędrował do stolicy aż spod gór Kamir przez kraj spalony największą suszą od pokoleń, a mimo to nabawił się bagiennej gorączki. Gdzie on też znalazł bagna przy tej pogodzie?

— Nie jestem medykiem, sitar pahan. Mógł jednak napić się zgniłej wody po drodze. Cesarscy ostrzegali, że w takiej wodzie mieszkają choroby.

Mężczyzna pochylił się i nalał mi naparu do czarki. Kłęby dymu z jego fajeczki pachniały lekko ambriją i wędzonymi śliwkami.

— Skąd wzięliście kije szpiega, Ardżuk? To rzadka rzecz, ciężko kupić sobie na bazarze, nawet gdyby jeszcze istniał normalny handel. I trudno też nauczyć się nim walczyć. Czy to część nauki urzędnika szóstej rangi?

— Mój stryj służył w ciężkiej piechocie. Ćwiczył mnie w walce kijem, bo drogi są niebezpieczne. A laski były na wozie kapłanów. Nie wiedzieliśmy, że to kije szpiega. A ja jestem urzędnikiem piątej rangi, nie szóstej. Umiem czytać i pisać.

— Ale twój stryj, żołnierz ciężkiej piechoty, zabił troje ludzi, z czego jednego strzałą z daleka. Ty zaś zabiłeś dwóch w walce, mając jedynie ten kij. W pewnej chwili nawet tego nie miałeś. Gołe ręce przeciwko dwóm łucznikom, a twój stryj trzymał tylko żelazny amulet na łańcuchu. I dobrze wiedziałeś, gdzie jest ostrze włóczni, a gdzie miecz. Kim byli ci napastnicy?

— W wozie była żelazna skrzynka, sitar pahan. Rozbójnicy o niej wiedzieli, my nie. W środku było jednak coś strasznego, co rzuciło klątwę na całą okolicę. Sam widziałem.

Wniesiono tacę ze śniadaniem. Kiszone warzywa, solony ser, chleb, mleko. Kilka pasków suszonego mięsa. Przyjąłem czarkę z orzechowym naparem i wypiłem łyk.

— Dawno nie jadłeś porządnego posiłku, chłopcze. Długo jesteś w drodze?

— Straciłem poczucie czasu, sitar pahan. Uciekliśmy z Maranaharu w noc, w którą powróciła stara wiara, a wojsko przeszło na stronę Podziemnej Matki. Czółnem po rzece. Potem wiele dni wędrowaliśmy na piechotę.

— Uciekaliście nagle?

— Tak, ale i tak mieliśmy wyjechać tego właśnie dnia. Stryj przybył po mnie, bo zachorował mój ojciec. Dlatego mieliśmy papiery podróżne.

— Mieliście papiery podróżne, a mimo to woleliście kluczyć, omijać posterunki i przebierać się za kapłanów?

— Papiery wystawiono przed przewrotem, panie. Nie wiedzieliśmy, czy są dobre. Tak samo paszporty. Są jeszcze cesarskie.

— Ale za panowania nieszczęsnego cesarza można było podróżować bez papierów podróżnych, synku oznajmił mężczyzna ze smutkiem. — Skąd dwóch Sindarów mogłoby wiedzieć, że nagle wróci Kodeks Ziemi?

To było niczym jakaś gra. Mężczyzna zadawał niewinne pytania, a cały czas miałem wrażenie, że mnie osacza.

— Jeśli się mieszkało w czasie suszy w Maranaharze — powiedziałem powoli — to coś takiego wisiało w powietrzu. Baliśmy się. Jesteśmy ubogimi ludźmi. Kapłani zastraszyli całą dzielnicę. Czasem stali na rogatkach. Poszliśmy do świątyni i wyrobiliśmy papiery jak za dawnych czasów, bo gdybyśmy po prostu odeszli, ci na rogatkach uznaliby, że lekceważymy Kodeks i nauki prorokini. Że wysługujemy się cesarskiemu prawu.

Mężczyzna uśmiechnął się. Sięgnął do kosza stojącego obok stolika i wyciągnął Oko Północy. Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem nic powiedzieć.

— Jeśli teraz zapytam, co to jest, odpowiesz: „Och, było w naszej rodzinie od lat. Należało jeszcze do mego dziadka, który handlował z wędrowcami z pustynnych karawan". Ja zapytam, jak Sindar mógł zniżyć się wtedy do handlu, a ty na to powiesz ze wstydem, że w pustynnych osadach wszystko rządzi się trochę innymi prawami, są daleko od Wewnętrznego Kręgu i trzeba jakoś żyć. Jedz, chłopcze. Często jadałeś kireneńskie posiłki?

— Nie, sitar pahan.

— A mimo to wiesz, że kiszona kulawka nie pasuje do sera, za to jest wyborna z mięsem. Do sera wziąłeś sobie siekaną rucierz. Sam bym tak zrobił. Czy wiesz, że łatwo mógłbyś udawać Kirenena? Ta łatwość, z jaką sięgasz po mięso... Można by pomyśleć, że nigdy nie słyszałeś o tym, że kto je ciała dzieci ziemi, temu krew tężeje. Jedz, chłopcze. Jedz.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

— Nie udaję Kirenena, sitar pahan. Nie wiem, po co nas porwano. Proszę, pozwól nam odejść do domu. Nie jadłem od kilku dni, to wszystko.

— Jedz, chłopcze, jedz. Trzeba się cieszyć każdą dobrą chwilą, którą spotykamy na świecie. Trzeba doceniać, że świat Stworzyciela ma jeszcze dla nas takie chwile, mimo że jest na nim tak wielu ludzi. Trzeba doceniać drobiazgi. Teraz jesz śniadanie, a za moment nie zaznasz niczego prócz bólu i męczarni. Taki jest świat i nic na to nie poradzimy, chłopcze.

— Nie kłamię, sitar pahan — powiedziałem jeszcze raz z naciskiem. Mój rozmówca był jowialny i przyjacielski, a mimo to budził we mnie grozę. Po jego ostatnim zdaniu zacząłem się naprawdę bać.

— Ależ kłamiesz, mój biedaku. Kłamiesz w każdym zdaniu i to kłamiesz dobrze. Nauczyli cię, jak stworzyć bajkę. Widzisz, chłopcze, w każdą z rzeczy, które mi powiedziałeś, bardzo łatwo uwierzyć, ale we wszystkie naraz już nie. Bywa tak, że najlepsza nawet bajka nie pomoże. Choćby taki drobiazg: jesteś Sindarem. Twój stryj jest starszy, więc jesteś mu winien bezwzględne posłuszeństwo. A mimo to kiedy obawiacie się, że ktoś was może zatruć, to twój stryj próbuje wodę niczym sługa? I tak dalej, chłopcze. Nie można przechytrzyć bólu. Nie można go przeczekać. To nie będzie tak, jakby cię bito albo ucinano palec. To straszny ból, lecz do pokonania. Zwłaszcza jeśli się głęboko w coś wierzy. Ale to, co zdarza się w takich okolicznościach jak twoje, przekracza granice pojmowania. Powinni byli ci to powiedzieć. Naprawdę powinni. Nikt tego nie przetrzyma. Wszystko, co możesz zrobić, to oszczędzić sobie choć części tego, co nastąpi. Śmierć nie jest najgorszą rzeczą, chłopcze. W tej chwili zdaje ci się, że tak, ale niestety, sam zrozumiesz, że śmierć może być nagrodą.

— Jaka jest różnica, sitar pahan? — zapytałem.

— W czym, chłopcze?

— Między ludźmi. Amitrajami i Kirenenami. Dzikimi Kebiryjczykami i Kirenenami? Między kapłanami Pramatki karmiącymi jej posąg, a honorowymi Kirenenami, którzy porywają ludzi na szlakach, by ich zadręczyć?

— Konieczność, synu. Niewielu nas zostało. Uciekamy skąd się da, lecz i tak jest nas niewielu. Amitraje mogą wrócić do starej wiary, mogą siedzieć cicho i być posłuszni. Ale nas mordują bez litości. Są osady, w których Kirenenów zabija się do ostatniego. Nawet niemowlęta. Jeszcze zanim padnie rozkaz. Chodzi o to, by usunąć bodaj ślad przeklętej dynastii Tendżaruk. Robią to ich sąsiedzi w nadziei, że wtedy sami zostaną oszczędzeni. Ze strachu. Nie wiedzą, że ich nadaku nigdy nie będzie syte. Że kiedy zabraknie nas, równie chętnie pożre własne dzieci. Niewielu ocalało. A jeśli uda ci się uczynić to, po co cię przysłano, nie zostanie żaden. Przecież nie będę cię pytał, co miałeś zrobić, wędrując na obrzeża imperium jako Sindar lub kapłan, przygotowany do tego, by móc w każdej chwili udawać też Kirenena. Przecież to jasne. Miałeś nas znaleźć. Mnie interesuje tylko, ilu was jeszcze jest. Podobnych tobie. Ilu jest takich Sindarów, Kirenenów i kapłanów naraz, znających wszystkie obyczaje imperium, władających mistrzowsko kijem szpiega, trucizną i ostrzem. Rozsiewamy przecież plotki o sobie. Chcemy sprawić, by ludzie mieli o czym myśleć i gdzie uciekać, jeśli zdołają. Jednak nie chcemy, żeby wiedziano coś pewnego. Nie, dopóki będziemy gotowi. Więc sięgamy po metody barbarzyńców tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. Tak samo jak mały, chudy pies, który, gdy zagonić go w kąt, potrafi nawet zabić. Bo jest przerażony i za plecami ma ścianę. I dobrze wiemy, że zanieczyścimy własny los i los własnych dzieci. Że coś takiego oznacza dziedziczną klątwę. Ale stawką jest zagłada tych niedobitków, którzy są w tym obozie, i tych nielicznych, którzy się do nas przedzierają. Tylko wtedy. Tamci sięgają po takie metody z lada powodu albo na co dzień. Oto różnica, chłopcze.

— Przecież nawet gdybym był tropiącym was szpiegiem, nie wiem, gdzie jestem.

— Bo sami cię sprowadziliśmy. Gdybyś trafił tu jak inni uchodźcy, gdybyś sam nas znalazł, wiedziałbyś. Ale ilu jest jeszcze, chłopcze? Ilu? Gdzie wędrują?

Zapadła straszna cisza. Przez chwilę myślałem gorączkowo, co powiedzieć, ale w głowie miałem pustkę. Gdzieś z daleka dobiegł mnie nagle krzyk. Przeraźliwy głos, który wydał mi się znajomy. Brzmiał jak głos Brusa.

Zupełnie niespodziewanie moją czaszkę przeszył krótki, ostry ból. Niczym uderzenie pioruna. Krzyknąłem. Chciałem się poruszyć, spojrzeć do tyłu, lecz nie mogłem. Moje ciało było jak posąg. Czułem je, czułem każdy mięsień ale nie poruszało się.

— W twojej czaszce tkwi szpila, chłopcze — powiedział mężczyzna i dolał sobie naparu. Zza moich pleców bezgłośnie wysunął się człowiek w luźnej, czarnej szacie z kapturem. Człowiek z nocą zamiast twarzy. Wyglądał niczym strzęp mroku, kawałek sadzy. Jak ożywiony, poruszający się płaszcz. Postawił na stoliku duży kubek pełen lśniących, cienkich niby włos drutów. Zobaczyłem bardzo chudą, żylastą dłoń barwy miedzi, pokrytą płytkimi bliznami.

Mój rozmówca wyjął jedną z igieł i pokazał mi.

— Pojedynczej prawie nie widać. Jest cienka niczym pajęcza nić, a jednak twardsza od stali. Od diamentu. Wbija się w czaszkę jak w jabłko. Jedna z nich tkwi teraz głęboko w twojej głowie. Tutaj.

Dotknął swojej głowy z tyłu, tuż nad karkiem. Czarny upiór wybrał garść lśniących igieł i ostrożnie umieścił je między palcami jednej dłoni.

— Dlatego nie możesz ruszać niczym prócz oczu, ust i języka. Możesz tylko mówić i patrzeć. Samo wbicie igły za bardzo nie boli — westchnął. — Rzecz w tym, gdzie się ją wbije. On, ten zakapturzony człowiek, to Kebiryjczyk. Nazywa się N’Gwemba Asani. Zazwyczaj leczy tymi igłami, ale wie też, gdzie w głowie człowieka mieszkają ból, smutek, groza i strach. Wie też, gdzie jest takie uczucie, jakby twoje oczy zalano wrzącym olejem albo jakby twoją nogę pożerały owady. Wystarczy wbić igłę. Teraz siedzi za tobą i wbił już sześć. Zaraz będziesz wyglądał jak jeż. A potem wystarczy, że trąci którąś z nich, a ty będziesz czuł, jakby pogrzebano cię żywcem, a za chwilę, jakbyś musiał patrzeć, jak gwałcą twoją małą córeczkę. I dalej, bez końca. To niczym gra na cintarze. Cintarze cierpienia. Muślin w kapturze Kebiryjczyka nie jest po to, żeby cię przerazić. Jest po to, żebyś nie widział, że N’Gwemba płacze. Nie powiem, że cierpi tak samo jak ty, bo to nieprawda. Nikt nie będzie cierpiał tak mocno.

Gdybym był po prostu skuty łańcuchami, myślę, że bym je rozerwał. Ale to nie były łańcuchy. To cienka jak włos, srebrna igła, która tkwiła w mojej głowie. Siedziałem nieruchomo na podobieństwo posągu, lecz w myślach szarpałem się jak szalony, miotałem się jak obłąkany ze strachu, konający koń.

A potem N’Gwemba trącił leciutko jedną z igieł.

Tę, w której mieszkała żałoba po ukochanej kobiecie. Świat, który przestał być światem, a stał się ciężarem nie do zniesienia. Pustym, spopielałym miejscem wygnania.

I tę, w której mieszkał ogień płonący głęboko w trzewiach. Garść połkniętych gorących węgli, smród palonych włosów, odgłos szorowania zębami po szkle. Krzyk płonących żywcem niemowląt.

Mój własny wrzask chyba rozerwał kamienną kopułę...

— My, Kireneni, wierzymy, że taki czyn kładzie się klątwą na życiu człowieka — wyszeptał mężczyzna. — Nazywa się go-hanmi. Dług krzywdy. Zapłacę za to, co ci zrobiłem, później zapłacą też moje dzieci. Tak długo, aż krzywda zostanie w pełni wyrównana. Zapłacę żałobą, chorobami i nieszczęściem. Ale może dzięki temu przetrwają Kireneni. Może nie zostaną wymordowani tylko dlatego, że nie wierzą w Podziemną i sens tego, by wszystko miało stawać się jednym. Może zdołają obronić prawo do tego, by żyć po swojemu. To moje agirano, mój obowiązek, który sam przyjąłem. Wybacz mi. Powiedz teraz, jak wielu was jest?

— Nie jestem szpiegiem świątyni! — wrzeszczałem na całe gardło. Myśl o tym, że siedzący za mną czarny stwór uniesie dłonie do mojej głowy napełniała mnie szaleństwem. — Jestem Kirenem! Jestem cesarzem!

Mężczyzna za stołem skrzywił się boleśnie, pochylił głowę i zamknął oczy.

A wtedy N’Gwemba znowu leciutko potrącił kilka igieł.

Ból jest niczym mroczne, czarno-czerwone słońce. Ohydne, małe słońce, które nie rozświetla mroku. Jest wieczne. I cuchnie.

Jak miałeś zawiadomić świątynię?

Ilu jeszcze jest takich jak ty?

Gdzie o nas słyszałeś?

Co miałeś zrobić, gdy tu dotrzesz?

— Wyjmij igły, N’Gwemba — powiedział mężczyzna zmęczonym tonem. — Wyjmij wszystkie, prócz tej, która odbiera mu ruch. Ale wbij jeszcze dwie. Daj mu spokój i odbierz zdolność do czucia bólu. Nie zniosę tego dłużej. Zadałem wszystkie pytania po trzy razy. Dość. Nie wiem, jak to zrobili, ale nawet ja nie udźwignę już więcej go-hanmi.

Sięgnął do pasa i wyjął swój klanowy nóż.

— Dosyć, chłopcze — wyszeptał. — To koniec. Nie będzie więcej bólu. Jestem stary, słaby i dłużej nie wytrzymam. Zawiodłem mój lud. I zawiodłem ciebie, bo dręczyłem cię na próżno.

— Dość! — To krzyczał kolejny człowiek bez twarzy, który pojawił się nagle jakby wyrósł pośrodku pomieszczenia. Ten jednak cały składał się z lśniącego pancerza. Był niczym istota z płynnego żelaza. — Dosyć tego szaleństwa! Ściągasz klątwę na nas wszystkich!

— To nie szaleństwo, wielebny — powiedział mężczyzna, otulając pięść dłonią i pochylając głowę. — Wojna jest okrutna. Tak dla nas, jak dla nich. My żyjemy światem, a nie niebiosami. Jeśli ten biedny chłopak zrobi to, do czego go wytresowano, wybiją nas co do jednego. Razem z twoimi sierotami. Nikt nie wyjdzie żywy.

— Wyjmij igły — rozkazał ostro mężczyzna w stali. Jego strój składał się z drobnych kółek i pokrywał całe ciało, przesłaniając też twarz. Widziałem go dobrze, siedząc wciąż niczym posąg. Przez ostatni czas umarłem już z bólu i nieszczęścia, potem zacząłem marzyć o śmierci, a potem się w niej zakochałem. Dokładnie tak, jak mówił tamten. Wciąż czekałem na jej ostrze, jak na pocałunek kochanki. Nie wiem, dlaczego widziałem wszystko tak ostro. Czułem ciężar każdego kółka lśniącego na ciele przybysza. Każdego ogniwa jego spływającej do ziemi kolczugi.

— Wyjmij igły i pomóż mu dojść do siebie. Niech mu dadzą inne ubranie i wodę. Niech się umyje. Niech wypije ambriji. Gdy odzyska rozum, niech prowadzą go do tohimona. I niech nikt nie śmie zrobić mu najmniejszej krzywdy.

— Wielebny... — przerwał mężczyzna stanowczo. — To...

— To nie jest szpieg! To ten, o którym śniłem! Będę czekał. Kiedy chłopak dojdzie do siebie, sam go zaprowadzę. Ty zaś padnij na twarz i módl się do swoich przodków, których hańbisz!

Kebiryjczyk wyjmował igły jedną po drugiej. Przynosił mi ulgę, a mimo to, ilekroć unosił dłoń do mojej głowy, przenikał mnie skurcz przerażenia. Gdy wyjął ostatnią, zwaliłem się na bok zupełnie bezwładnie.

Miałem przepocone ubranie, zmoczyłem się w spodnie i cały się trząsłem. Dopiero po dłuższym czasie zdołałem się poruszyć. Dźwignąłem się na kolana.

— Jak się nazywasz? — spytałem mężczyznę za stołem. Nie poznałem własnego głosu. Był jak zdarty.

— Jestem Węzeł, syn Ptasznika. Pochodzę z klanu Wody.

— Kiedy wojna się skończy, synu Ptasznika, kiedy już Kireneni będą wolni, odnajdę cię i zabiję.

— To, co mówiłeś na mękach...

— Tak. Jestem kai tohimonem klanu Żurawia, o amitrajskim imieniu Terkej Tendżaruk, Władca Tygrysiego Tronu. Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Ale odnajdę cię nie jako cesarz. Odnajdę cię jako Filar, syn Oszczepnika. Przyjdę do twojego domu ze znakiem zemsty na twarzy wymalowanym własną krwią, z nożem w ręku. Wbiję na twoim dziedzińcu proporzec klanu Żurawia i zabiję cię u stóp twoich dzieci.

— Marzę o tym, by tak się stało, synu Oszczepnika — odparł, pochylając głowę. — Jeśli ten dzień nadejdzie, to będzie znaczyło, że odniosłem zwycięstwo i okrucieństwa, których się dopuściłem, nie poszły na marne.

— Tymczasem daj mi wodę i ubranie — warknąłem, patrząc na swoje trzęsące się wciąż dłonie. Wydawało mi się, że jeszcze nigdy nie byłem taki zmęczony. — A potem odejdź stąd. Nie chcę cię widzieć.

Węzeł przysłał nie tylko wodę, ale też dwie niewolnice, które przyniosły ze sobą ceber, ręczniki i miskę mydlnicy. Kiedy przyszły, siedziałem skulony, trząsłem się i płakałem. Umyły mnie bardzo delikatnie, zupełnie obojętnego i bezwolnego. Gdy jedna z nich osuszyła moją głowę ręcznikiem, zobaczyłem na nim maleńkie kropki krwi. Ślad po ukłuciach, przez które cieniutkie żądła wniknęły w moją głowę.

Później dziewczęta przyniosły przepaskę, koszulę, spodnie, kurtę i buty. Kireneńskie ubranie, którego nie miałem na sobie, odkąd spłonął mój pałac.

Mężczyzna w stroju mnicha-wojownika siedział przed kopułą w pozycji medytacji z pochyloną głową i nie poruszał się.

Czekał na mnie. A potem wstał, oparł na ramieniu swoją glewię i poprowadził w milczeniu przez idealnie równy płaskowyż, pomiędzy dwoma rzędami furkocących na wietrze klanowych proporców.

— Nie mów nikomu, kim jesteś — odezwał się. — Ani mnie, ani tohimonowi. Jesteś Nosicielem Losu i bardzo łatwo możesz zmienić to, co ma się stać.

— Co więc mam mówić?

— Prawdę. Ale tylko taką część, jaka jest niezbędna.

Dowódca siedział w innej kopule na siodle ustawionym pod ścianą niczym na tronie. Był to szczupły mężczyzna, o arystokratycznej twarzy, z grzywą siwych włosów. Miał na sobie spodnie i tunikę w barwach dwudziestego tymenu, na to narzuconą kireneńską kurtę z obszyciami klanu Skały. W dłoni opartej o udo ściskał kubeczek, pod nogami miał tykwę palmowego wina. Trzymał w ustach palec i z troską obmacywał ząb. W pomieszczeniu znajdował się tylko mały, polowy stolik z rozwiniętą mapą i drugi, na którym stały czarki, oraz kilka derek na podłodze. Pod zakrzywioną ścianą zauważyłem jeszcze drewniany stojak, na którym wisiała zbroja ciężkiej jazdy i stary kireneński hełm z głębokim nakarczkiem, okapem z przodu i osłonami policzkowymi.

Otuliłem pięść dłonią i skłoniłem się lekko.

— Kai tohimonie...

Schylił oszczędnie głowę. Usiadłem na derce i objąłem się ramionami. Ciągle drżałem, szczękały mi zęby. Nie chciałem z nikim rozmawiać ani niczego wiedzieć. W tej chwili chciałem zwinąć się w kłębek i płakać.

— Więc to jest twój Nosiciel Losu? — zwrócił się do mnicha. Tamten skinął głową, chrzęszcząc kolczugą.

— Miało być ich dwóch.

— Jest jeszcze mój towarzysz, tohimonie, ale nie wiem, czy żyje. Proszę, pozwól mi go zobaczyć. Wiem, że dręczą go kebiryjskimi igłami, jak mnie!

— Przerwałem to — powiedział mnich zza lśniącej zasłony. — Przerwałem natychmiast, kiedy tylko dowiedziałem się, że tropiciele sprowadzili dwóch ludzi uprowadzonych z aszyrdymskiego traktu. Ale twój towarzysz to Amitraj. Kapłan Pramatki imieniem Undaj Czekedej.

Pokręciłem głową.

— To Brus, syn Piołunnika. Po drodze musiał udawać kapłana Czekedeja i w świątyni przyjął ukąszenie dziwnej, zmienionej mocą uroczyska skorpenicy. To jakiś obrzęd. Wtedy pomieszało mu się w głowie. Zamieszkało w niej dwóch ludzi. Czekedej, którego wymyślił, i on sam. Jeśli Brus umarł od waszych igieł... — Głos mi się załamał.

Zapadła cisza. Mnich-wojownik sięgnął w zanadrze swojej kolczugi i wydobył niewielką zakorkowaną tykwę.

— Popijaj małymi łykami, chłopcze. Tak długo, aż poczujesz się lepiej. Twój przyjaciel nie umarł.

— Kebiryjczyk może go wyleczyć — odezwał się tohimon.

— Ten pies więcej go nie dotknie!

— On nie jest niczemu winien — powiedział mnich. — Jest niczym nóż. Nożem można przeciąć wrzód albo przebić serce. Zależy, kto go trzyma. Przeklinaj nas, tych, którzy ujęli rękojeść, a nie martwą stal. Ci Kebiryjczycy na co dzień leczą i ich igły potrafią uczynić cuda. Wiem, że ci trudno, chłopcze, ale spróbuj nam zaufać. Mamy tu ludzi, którzy przeżyli takie okropności, że odebrało im rozum. Moje proszki, modły i zioła nie mogły im pomóc, dopiero igły N’Gwemby przywróciły rozsądek i spokój. Zajmiemy się twoim towarzyszem, tym bardziej, że sami go skrzywdziliśmy.

— Jestem Knot, syn Kowala, kai tohimon klanu Skały — rzucił nagle mężczyzna siedzący na tronie z siodła takim tonem, jakbyśmy go zignorowali. — Wiodę niedobitki naszego narodu, głównie uciekinierów z różnych oddziałów wojska i trochę cywilów. Kobiety, dzieci, starców. Wydaje się wielu, kiedy trzeba dać wszystkim jeść i pić, ale jeśli Amitraje nas znajdą, okaże się, że jest nas ledwie garstka. Węzeł i jego tropiciele pilnują, by nie znaleźli nas świątynni szpiedzy i robią to dobrze. Zazwyczaj się nie myli. Ale mój przyjaciel, oświecony mnich-wojownik imieniem Mrok także zwykle się nie myli. Jeden twierdzi, że jesteś śmiertelnym zagrożeniem i trzeba cię zgładzić. Drugi, że jesteś tym, który może odmienić nasz los i sprawić, że przetrwamy. Komu mam wierzyć, chłopcze? A co ty mi powiesz?

Mrok wsunął dłonie pod kolczugę i wydobył modlitewny cylinder. Patrzyłem, jak sprawnie obraca pierścieniami, przemieszczając pokryte znakami kamienie wokół osi i pomiędzy pierścieniami, jak tworzy nowy wzór. Jeśli uda mu się ułożyć kamienie, być może przeczyta z nich odpowiedź.

— Nie wiem, co oznacza to, że jestem Nosicielem Losu. Jestem Filar, syn Oszczepnika z klanu Żurawia. W noc, w którą upadł Tygrysi Tron, otrzymałem od cesarza misję. Usiłuję ją wypełnić. Nie znam jednak sensu misji i nie rozumiem jej. Władca Tygrysiego Tronu kazał mi po prostu gdzieś dotrzeć, jednak nie wyjawił dlaczego. Nie rozkazał mi z kimkolwiek się spotkać, ani przekazać żadnej wiadomości, ani w ogóle niczego. Myślę, że skoro Pierwszy Jeździec zginął i nie ma już cesarskiej dynastii, powinienem zostać tutaj. Stanąć u twojego boku, tohimonie. Jestem Kirenenem i moje miejsce jest tutaj. Jestem też jedynym żyjącym dworzaninem cesarza. To może pomóc sprowadzić więcej ludzi pod twój sztandar, choćby tych z klanu Żurawia, którzy ocaleli.

— Dwór cesarski... — oznajmił Knot w zamyśleniu. Mrok kręcił pierścieniami, słyszałem potrzaskiwanie tokenów. — Niby-kireneńska dynastia, założona przez Odwróconego Żurawia. Zdrajcę. Dynastia Tendżaruk. To amitrajskie sprawy, Filarze. My, Kireneni, nie mamy jednej władzy nad wszystkimi. Nie mamy cesarzy. Klan Żurawia nie jest w niczym lepszy od klanu Psa, Lodu czy Strumienia. Tak było kiedyś i tak jest znowu. Czas płynie i życie zatacza krąg. Wszystko się zmienia po to, by znowu stać się tym samym. Ja nie chcę być cesarzem. Jestem tylko pierwszym wśród równych. Polowym wodzem niedobitków. Lecz jeśli przetrwamy, wrócę na swoje miejsce. Na czoło mojego klanu i nigdzie więcej.

— Wciąż istniejemy — powiedział mnich, wciąż obracając w dłoniach pierścienie i przesuwając kamienie. — Mimo że podbito nasz kraj, zmasakrowano nas i wysiedlono. Mimo że przydzielono nas do niskich kast, zmieniono nam imiona i odebrano naszą mowę. Zabrali nawet ziemię, a my wciąż istniejemy. Przetrwaliśmy, bo przed pokoleniami odbył się obrzęd Pytania. Kiedy nas podbito, Grot, syn Sieciarza, kai tohimon klanu Żurawia, ten sam, który nazwał się potem Tahaldin Tendżaruk, nie zdradził. Zrobił to, co nakazali mu Wiedzący, ci, którzy przeżyli obrzęd. Nakazano mu przejść na stronę wrogów i stworzyć dynastię cesarską. Jemu, bądź jego potomkom. On także był Nosicielem Losu. Wypełnił swój los i jego potomek jako cesarz mógł sprawić, że mogliśmy się odrodzić. Gdyby nie pojawiła się kireneńska dynastia Tendżaruk, Knocie, bylibyśmy już teraz pozbawionymi pamięci bezimiennymi niewolnikami z najniższych kast. Nie byłoby klanów ani naszej mowy. To, że urodziłeś się w kireneńskiej rodzinie, że nadano ci imiona, miałeś rodziców, że całe życie nosiłeś klanowy nóż i kurtę, zawdzięczasz właśnie cesarzowi.

Knot wzruszył ramionami i napił się wina ze swojego kubka.

— Może, ale ten czas minął. Nie mam już domu ani rodziny, jak my wszyscy. Zostały mi tylko imiona, nóż i kurta. Teraz tropią nas i mordują, a nieszczęsny cesarz nie żyje. Na co może nam się przydać? Amitraje raczej do niego nie tęsknią, a nam jest niepotrzebny. Mam rzucić się z tą garstką na stolicę i odzyskiwać Tygrysi Tron? A komu on jest potrzebny? Kogo miałbym na nim osadzić? Jak utrzymać? Jak sprawić, by Amitraje odwrócili się od swojej prorokini? Nam potrzebne jest miejsce, w którym moglibyśmy żyć, i tylko tyle. Jeśli też tego chcesz, synu Oszczepnika, jeśli jesteś Kirenenem i potrafisz wybaczyć to, co cię spotkało z naszej ręki, zostań. Potrzebuję każdej pary rąk. Każdego człowieka, który nie chce żyć w świecie Pramatki i umie utrzymać miecz. Zwłaszcza jeśli tego chce przeznaczenie. Ufam Mrokowi. Jeżeli on mówi, że jesteś narzędziem losu i możesz pozwolić nam przetrwać, to i ja tak sądzę.

— Dosyć — przerwał Mrok. — To nie tak. On może być Nosicielem Losu tylko wtedy, gdy zrobi to, co mu przeznaczone. Los jest w ruchu, jak woda lub dym. Nie ma jednej linii, której jesteśmy niewolnikami. Istnieją zdarzenia nieuchronne, ale nie jest ich aż tak wiele i dotyczą tego, co ma się stać wkrótce. On musi zrobić to, co musi. Nie wiem, co to jest. Lecz sądzę, że musi postąpić zgodnie z wolą cesarza. Mieszkałeś w pałacu — zwrócił się do mnie. — Czy byli tam Wiedzący?

— Podobno byli — odparłem. — Jednak nigdy żadnego nie widziałem.

— Sam jestem Wiedzącym — wyjaśnił Mrok. — I choć nie potrafię wyjaśnić, dlaczego, uważam, że w noc burzy odbył się obrzęd Pytania. Poczułem to. Wielu wówczas zginęło. Najpierw od mocy obrzędu, potem od mieczy. Kiedy sprawy stają się ostateczne, można spróbować poszukać odpowiedzi, tak jak uczyniono po klęsce w Dolinie Czarnych Łez. Krąg połączonych Wiedzących staje się wtedy na chwilę jednym, potężnym umysłem. Na moment odkrywa ścieżki przyszłości, poznaje to, co zakryte. Wielu z nich ginie, wielu przypłaca to szaleństwem. Odpowiedź natomiast nie zawsze jest zrozumiała. Jest jak rozkaz wydany młodemu chłopakowi, by powędrował bez przyczyny gdzieś na kraniec świata. Rzecz w tym, że dopiero gdy tam dotrzesz, okaże się, po co i dlaczego. Czy cesarz na co dzień zwykł wydawać takie rozkazy?

— Nigdy — powiedziałem. — Każdy z jego ludzi zawsze wiedział, co ma robić i po co.

— A gdzie teraz chciałeś się dostać? Kiedy wędrowałeś aszyrdymskim szlakiem.

— Do miasteczka Nahilgył, w okolicy Sauragaru. Na Pustynię Końca Świata.

— I tam powinieneś podążyć. A my powinniśmy zrobić wszystko, żebyś tam dotarł. Tu nie możesz zostać. Jest jeszcze coś, tohimonie.

— Coś, co zobaczyłeś w swoich wizjach, w kształtach dymu i płynącej wodzie? — zapytał Knot.

— Tak. Za nim podąża śmierć. Widziałem ją w wizjach. Idzie po jego śladach i jest już niedaleko. Nie wiem jednak, co to znaczy.

— Śmierć podąża za nami wszystkimi. Czasem stoi tuż na progu. To nic nowego. Co więc proponujesz?

— Wyleczmy jego towarzysza. Zaopatrzmy ich na drogę i dajmy kilku ludzi, którzy doprowadzą do Nahilgył. Jak najprędzej. Przewodników i obrońców. Niech nie błądzą i niech nikt nie stanie im na drodze. Muszą dotrzeć tam, gdzie muszą, i to jak najprędzej.

— A jaka z tego korzyść? Zwłaszcza dla tych, którzy tu pozostaną?

— Może dowiemy się tego, kiedy on trafi tam, gdzie miał trafić. Tak już jest z obrzędem Pytania. Może chodzi o to, że ma kogoś spotkać. A może po prostu potrąci kamyk, który potem stanie się lawiną. A może stanie się iskrą, która wznieci pożar. Odpowiedź, którą uzyskali Wiedzący, to nie przepowiednia. To szansa. Być może bardzo mała. Ale nam potrzebna jest każda.

— Zatem mam oddać mu paru bezcennych ludzi i odprowadzić na skraj pustyni, mimo że on sam nie wie, po co i dlaczego — powiedział powoli dowódca. — Ponieważ być może w pałacu Wiedzący odbyli pewien obrzęd. I w wyniku tego obrzędu, być może, powtarzam: być może, pojawiła się wizja, której nikt nie rozumie, ale której wypełnienie daje nam szansę na przetrwanie. Dobrze zrozumiałem, co powiedziałeś, Mroku? Ja jestem dowódcą. Patrzę pod nogi. Tu są ludzie, którzy mi zaufali. Uznali, że wiem lepiej niż inni, co robić. Dla mnie liczą się włócznie, worki durry, konie i miecze. Mogę je policzyć i odpowiedzieć: jest szansa. Albo nie ma. Żyję na ziemi i patrzę na ziemię, Mroku. Widzę rzeczy mające znaczenie i takie, które go nie mają. Nie zajmuję się ściganiem wiatru, snami i światłem księżyca. Nie wtrącam się w sprawy nadaku i klątw uroczysk. Wierzę w Stworzyciela, lecz on jest daleko. Uczynił ludzi wolnymi i dlatego nie może nam pomóc, bo wówczas przestalibyśmy o sobie decydować. Dlatego na świecie jest zło i są Amitraje. Ale są też ostrza i ręce, by się im przeciwstawić. Takie rzeczy rozumiem.

— Szkoda, że prorokini nie myśli jak ty — odparł Mrok zza swojej kolczej zasłony. — Gdyby spojrzała na imperialną armię, gdyby policzyła ostrza i worki durry, pewnie nigdy nie opuściłaby swojej pustynnej pustelni. Ale ona wolała łowić wiatr i światło księżyca. Zaufać snom. I teraz jej sny muszą być snami wszystkich aż po Wszechmorze, Kebir i Nassim.

Wypiłem kolejny łyk z jego drewnianej flaszki. Napój w środku pachniał mocno korzeniami i ziołami, miał dziwny smak, ale nie był ostry jak ambrija. Ręce już mi się nie trzęsły, powoli ogarniało mnie zobojętnienie. Nie spokój, lecz właśnie zobojętnienie. Ciemność, która usadowiła się w moim wnętrzu jakby się skurczyła, ale pozostała ciemnością. Czarną, ponurą jamą.

— Być może uczynię, jak radzisz, wielebny — oznajmił dowódca. — A może inaczej. Muszę pomyśleć. Kiedy zdecyduję, dowiesz się o tym. Znajdź chłopakowi jakiś kąt i dopilnuj, żeby wyleczono jego przyjaciela.

— Tohimonie?

— Tak, chłopcze?

— Nie wiem, ani jak to daleko stąd, ani ile czasu upłynęło, lecz wiem coś, co może być ważne — oznajmiłem. Knot patrzył na mnie nieruchomym, zmęczonym wzrokiem. — W osadzie Aszyrdym mieszka niewielu kapłanów. Zaledwie kilkoro. Jest tam jedna stara Wiedząca, która może być niebezpieczna. Archimatrona nie ma jednak wcale mocy. Nie potrafi czynić, nie umie też rządzić. Pilnuje tylko mostu i zatrzymuje wielu podróżnych. Część zabija w świątyni, a część kieruje do budowy spichrzy. Są wśród nich Kireneni i są inni ludzie, którzy jednak uciekają od władzy Pramatki i Czerwonych Wież. Całe miasto natomiast jest zawalone durrą i stadami bydła, których kapłanka nie chce oddać wysokim rodom, bo boi się, że popadnie w zależność. Tego wszystkiego pilnuje zaledwie binhon piechoty i hon jazdy pościgowej. Zaganiaczy. Pochodzą ze „Żmijowego" tymenu, są znudzeni i mają niskie morale. Jest jeszcze straż świątynna. Może hon, najwyżej dwa. Zbieranina. Bandyci i maruderzy. Do tego na szlaku, o staje za mostem pojawiło się uroczysko. Wiem, bo widziałem na własne oczy. To wszystko. Pomyślałem, że gdybym był pahan-dejem albo tymen basaarem, chciałbym o tym usłyszeć.

— Co byś zrobił, gdybyś usłyszał?

— Posłałbym tam binhon szybkiej jazdy i tyle wozów, ile bym znalazł. Opanowałbym miasto, spalił wieżę, uwolnił ludzi i zabrał zapasy. A od archimatrony dowiedziałbym się, jak teraz brzmi nowa mowa bębnów. Od czasu gdy widziałem miasto, wprawdzie coś mogło się zmienić, możesz też sądzić, że kłamię. W takim razie kilku tropicieli szybko zorientowałoby się w czym rzecz. A lekka jazda może w razie czego pójść w rozsypkę i wycofać się, gdyby coś było nie tak.

Knot uśmiechnął się powściągliwie i pokiwał głową. A potem spojrzał mi w oczy.

— Mimo młodego wieku myślisz jak dowódca. Zastanawiam się, kim ty właściwie jesteś, synu Oszczepnika. Ale powiedz mi jedno: jak skłoniłbyś archimatronę, by zdradziła ci mowę bębnów? Poprosiłbyś ją? Zastraszył? Rozpalił żelazo do białości? A może rozkazałbyś N’Gwembie wbić jej igły w głowę? Milczałem.

Mnich uniósł się z chrzęstem zbroi i ujął mnie za ramię.

— Chodźmy.

Na zewnątrz świeciło oślepiające słońce i wisiało ogromne, błękitne niebo. Ze szczytu dziwnego, płaskiego wzgórza widzieliśmy daleki horyzont, niknący wśród świetlistej mgiełki. Niekończące się błotniste pustkowie i łagodne wzgórza majaczące z jednej strony, suchą jałową równinę pokrytą krzewami i skałami z drugiej, aż po wznoszące się w oddali rude, ponure szczyty gór.

— Wcale nie miałeś ochoty z nami zostać, prawda? — zapytał Mrok. Rozmowa z kimś skrytym nieustannie za migotliwą zasłoną była uciążliwa. Mnich nie miał twarzy. Nie wiadomo było, czy się uśmiecha, kpi, czy mówi serio. Był tylko głos. Spojrzałem na niego, ale nie odezwałem się.

— Po prostu sądziłeś, że powinieneś. Że to jest twoje miejsce. Tymczasem wszystko, co spotkało ciebie i twojego przyjaciela, sprawiło, że nie jesteś pewien, czy w ogóle chcesz być dalej Kirenenem.

— A kim mógłbym być? — zapytałem. — Jestem Kirenenem bez względu na to, co sobie myślę albo jakie mam samopoczucie. Jestem bardziej niż mógłbyś przypuszczać. Może bardziej niż ktokolwiek tutaj. To moja natura. To nie coś, co można wybrać.

— Tak, ale myślę, że teraz nadzieję daje ci tylko przekonanie, iż jest jeszcze wielu innych, którzy postępują inaczej niż my. Którzy trzymają się zasad cywilizacji i kodeksu wojny. Że my tutaj jesteśmy spaczeni. Musiałeś uciekać przez cały kraj i patrzeć na rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Patrzyłeś i myślałeś: „Gdzieś tam jest inny świat. Jest mój naród, który nigdy by tak nie postąpił. Był kiedyś taki kraj. Gdybym tylko mógł trafić między nich, gdybym mógł odnaleźć moją ojczyznę". A teraz znalazłeś i pierwsze, co doświadczyłeś, to niewybaczalne okrucieństwo. Z ręki swoich.

— Och, przestań się mazać, wielebny — warknąłem. — Jesteś człowiekiem świątobliwym, ale gadasz jak Amitraj. Raz tak, raz owak, raz ci przykro, a raz uważasz się za sprawiedliwego. Miotasz się jak chorągiewka, zależnie, co poczujesz. Zdecydowaliście, że w waszej sytuacji wolno wam wydobywać wiadomości torturami, więc nie udawaj teraz, że to niewybaczalne. Jest wybaczalne, bo zdecydowaliście, że tak uczynicie. Wojna to tryumf konieczności! Kirenen zastanawia się, zanim zdecyduje. A kiedy zdecyduje, nie może tego już cofnąć. Musi stanąć twarzą w twarz ze swoim wyborem. Zdecydowaliście, że zrobicie coś, co zapaskudzi wam go-hanmi i będzie niegodne. Postanowiliście przyjąć to na siebie, bo stawka jest wysoka i jest to może konieczne. Więc unieś twarz i przyjmij ciężar, jaki wybrałeś. Nie dopominaj się o moje wybaczenie, bo jeszcze przed godziną robiłem pod siebie z bólu i przerażenia.

Umilkłem, bo Mrok położył glewię na ziemi i z chrzęstem skłonił przede mną pokrytą kolczugą głowę.

— Kodai massa, tohimon!

— Matagei — mruknąłem. A nagle usłyszałem lekkie dzwonienie stalowych kółek. Głowa mnicha drżała lekko i pomyślałem, że płacze, gdy zrozumiałem, że Mrok śmieje się bezgłośnie.

— Kpisz ze mnie? — zapytałem.

— Nie, synu Oszczepnika. Ale twoja reprymenda była tak naturalna, że w ustach chłopca aż nieoczekiwana. Nawykłeś do rozkazywania i to od dawna. Unikaj tego, bo to najgłupszy sposób, w jaki możesz się zdradzić. Miałbyś oczywiście rację, gdyby nie to, że nastąpiło nieporozumienie. Mówiłem tylko, że wiem, co czujesz i co sam czułbym na twoim miejscu. Ja patrzę na świat inaczej niż normalni ludzie. Jak każdy mnich jestem trochę szalony. Widzę połączenia.

— Widzisz połączenia?

— Właściwie przeczuwam. Między sprawami, ludźmi i celami. Są delikatne jak nić i mogą zostać przerwane, lecz są widoczne. Łatwo je pozrywać i postąpić wbrew losowi. Od upadku Tygrysiego Tronu brniesz przez wrogi kraj. Wędrujesz z misją, która nie ma dla ciebie żadnego sensu. Sam wśród wrogów. Gdybyś trafił między nas i nie spotkała cię z naszej strony krzywda, już byś tu został. Trafiłeś między swoich, a to, co robimy, ma prosty, łatwy do przyjęcia sens. Chcemy przetrwać. Chcemy się bronić. Po prostu stanąłbyś u naszego boku. To wydaje się dużo mądrzejsze niż beznadziejna podróż w niejasnym celu. Po prostu zerwałbyś nici. A tak wolisz chyba wrócić na szlak i kontynuować swoją misję. Skrzywdzono cię, więc nie będziesz się wahał. Pójdziesz, gdzie prowadzą cię linie losu. Tak czasem działa rozum człowieka.

Stanęliśmy przed okrągłym otworem kolejnego, lśniącego niczym perła kulistego budyneczku.

— Odpocznij — powiedział kapłan. — Kazałem tu umieścić twoje rzeczy, posłałem też po napar. Jest mata do spania, koce i lampa. Ktoś przyniesie ci coś do jedzenia.

— Gdzie znajdę Brusa? Chcę go zobaczyć.

Machnął ręką, wskazując gdzieś poza krawędź płaskowyżu, jakby chciał powiedzieć, że Brus odfrunął na południe.

— Na pierwszym poziomie, tam gdzie mój lazaret. Ale on teraz głęboko śpi. Podałem mu zioła. Nie obudzi się wcześniej niż jutro koło południa. Wtedy sam cię zaprowadzę.

Zostałem sam. Sam, w okrągłym, pustym budynku, przypominającym wielką, odwróconą miskę do zupy, rozświetlonym jasnym blaskiem, jakby kamień, z którego był zbudowany, przeświecał niczym cienki papier. W czasach pokoju nikt nie zbliżał się do prastarych ruin. Zdarzały się w nich dziwne rzeczy. Pojawiały się światła i głosy, otwory czasem zamykały się, a budynki zmieniały położenie. Widywano demony. Powszechnie uważano, że ruiny są przeklęte. Ale teraz była wojna i cudaczne, trochę przerażające budowle zapomnianych ludów stały się po prostu schronieniem. Niczym więcej. Na świecie były znacznie gorsze rzeczy niż przedwieczne demony, a tutaj przynajmniej nie padało na głowę.

Przez długi czas siedziałem na zwiniętej macie i tępo patrzyłem na zewnątrz. Na idealnie równy płaskowyż zastawiony kulistymi budowlami, po którym krzątali się ludzie. Kireneni.

Moi ludzie.

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie kiedyś przekonanie, że jeśli odnajdę rodaków, to stanę na ich czele. Byłem tylko niedobitkiem klanu Żurawia. Prawie dzieckiem. Choćbym powiedział im wszystkim, kim jestem, to czas Tygrysiego Tronu minął. Cesarz bez swojego pałacu, bez zbrojnych i bez poddanych wierzących w jego władzę jest nikim. Zwykłym człowiekiem.

Pod ścianą ktoś postawił mój kosz podróżny. Ucieszyłem się, że tropiciele go zabrali, choć to było logiczne. Obserwowali nas przez cały dzień, bo wydaliśmy się dziwni. Podejrzani. Więc rzeczy, które mieliśmy przy sobie, też miały znaczenie. Zabrali, żeby je zbadać, ale i tak miło, że oddali.

Wyjmowałem wszystko z kosza i rozkładałem ostrożnie na macie. Uspokajało mnie to i miało pozór jakiegoś celowego działania. Niczego nie brakowało, poza tym, że niektóre zapasy zdążyły się zepsuć, więc je wyrzuciłem. A potem zorientowałem się, że to rzeczywiście mój kosz, nie Brusa. Ubrania miały odpowiedni rozmiar, znalazłem nawet swoją kulę życzeń. Przez chwilę patrzyłem na nią i zastanawiałem się, dlaczego nie chce mi się płakać. Uczucie było takie, jakby moje serce wyschło na kamień i stwardniało niczym glina.

Odłożyłem kulę pieszczotliwie na bok, pogładziłem kij szpiega. Miecz, łańcuch, ostrze włóczni, które mogło też być nożem. Klejony, drewniany trzonek udający kij rozkładał się na kilka części. Wziąłem jedną z moich przepasek i wyczyściłem ostrza, znalazłem również małą ceramiczną osełkę i doprowadziłem broń do porządku. Odlałem trochę oliwy z lampy i nasmarowałem brzeszczoty, potem złożyłem kij z powrotem w jedną całość.

Gdybym miał worek i trochę dębowych trocin, oczyściłbym jeszcze łańcuch.

Przejrzałem cały dobytek, jedną rzecz po drugiej. Starannie, jakbym się do czegoś szykował.

Spędziłem tak większą część dnia. Nie pamiętałem, od jak dawna nie musiałem albo iść, albo się ukrywać. Nie musiałem niczego. Po raz pierwszy od równie dawna byłem też rzeczywiście sam. Towarzystwo Brusa nie było uciążliwe, ale staliśmy się nierozłączni. Czułem, jakby jego nieustająca obecność wsysała moje myśli. Jakbym stopniowo tracił siebie.

Teraz nikt na mnie nie polował i byłem sam. Siedziałem więc z rękoma opartymi o kolana i patrzyłem przed siebie. Co jakiś czas popijałem łyk lekarstwa z flaszki, którą dał mi mnich-wojownik. Wypełniało mnie obojętną, spokojną pustką. Jakbym zamieniał się w skałę.

Odpowiadał mi ten stan.

Nie chciało mi się z nikim rozmawiać ani nikogo widzieć. Nie chciało mi się niczego. Napar działał, choć od czasu do czasu wracało wspomnienie dzisiejszego poranka i wtedy ogarniała mnie przeraźliwa groza, przejmująca do szpiku kości niczym mróz. Trwało to przez chwilę, kiedy trząsłem się zwinięty w kłębek, a potem zioła znowu uspokajały mój umysł łagodnie jak kołysanka.

Spędziłem tak sporo czasu, drzemiąc, budząc się, drżąc w atakach paniki albo gapiąc się przed siebie. Nie działo się nic, lecz czułem, że właśnie coś takiego było mi potrzebne. Słyszałem odległe rozmowy, nawoływania dzieci, porykiwania zwierząt, odgłosy codziennej krzątaniny, ale słuchałem tego bez większego zainteresowania.

Jakbym był zwierzęciem albo przedmiotem. Kamieniem. Drewnianym słupem. Nie marzyłem, nie tęskniłem, a co u mnie bardzo niezwykłe, nie pragnąłem nawet ciała kobiety. Po prostu leżałem na macie, jakbym cały się goił.

Powoli odzyskiwałem siebie. Przez ostatnie miesiące byłem a to wędrującym Sindarem, a to adeptem, a to cesarzem, to znowu cesarskim posłańcem albo tohimonem klanu Żurawia. Pomału nie wiedziałem już sam, kim jestem.

Filar, syn Oszczepnika. Terkej Tendżaruk. Agyren Kysaldym. Ardżuk Hatarmał. Tyle imion. Tylu różnych ludzi. Każdy był inny. Który był mną? Którym sam byłem?

Kim w ogóle byłem?

Nie wiedziałem przecież nawet, ile tak naprawdę mam lat. Czym innym jest czas liczony od dnia narodzin, a czym innym czas, który się przeżyło. Miesiące płyną raz szybciej, raz wolniej. Czasem kilka dni są jak całe lata. Dni, a nawet godziny mogą zmienić człowieka na zawsze. Kiedy indziej znowu nic się nie dzieje i mimo że czas płynie, to tak, jakby stał w miejscu. Człowiek się niczego nie uczy, trwa, nie zmienia się.

Byłem jeszcze prawie dzieckiem, ale przeżyłem więcej niż niejeden dorosły. Gdybym był synem kupca gdzieś pod panowaniem mojego ojca, ledwo wyrósłbym z dzieciństwa. Obchodziłyby mnie tylko dziewczęta, tańce i nocne zabawy w tawernach. Wciąż chętnie puszczałbym latawce i strugał okręty z drewna albo grał na cintarze. Pewnie wcale nie miałbym krwi na rękach, może nawet nie przeżyłbym porządnej bójki. Nie znałbym większych zmartwień niż nudna nauka rzemiosła lub surowość nauczyciela. Szczytem cierpienia byłaby dla mnie obojętność dziewczęcia, skręcona kostka czy ból zęba.

Gdybym nadal mieszkał w Tygrysim Pałacu, byłbym z kolei jednym z następców tronu. Pomagającym w rządzeniu, czującym na karku ciężar losów milionów poddanych. Żyłbym sprawami cesarskimi i pod wieloma względami musiałbym być bardziej dorosły niż normalny szesnastolatek.

Na to jednak, by borykać się z losem, który przypadł mi teraz w udziale, byłem wciąż zbyt słaby. Brakowało mi spokoju, rozsądku i odporności ludzi w sile wieku. Z drugiej strony, jakoś sobie radziłem i szybciej niż oni potrafiłem dojść do siebie.

Przeleżałem tak wiele godzin, na zmianę śpiąc, patrząc przed siebie i nasiąkając milczeniem. Nawet nie chciało mi się myśleć, ile razu w ciągu ostatnich paru dni żegnałem się z życiem, przekonany, że tym razem nadszedł mój koniec.

Byłem wyczerpany.

Późnym popołudniem jednak zacząłem dochodzić do siebie, co poznałem po tym, że poczułem głód. Życie wracało i miało swoje prawa. Wciąż też dręczył mnie niepokój o Brusa. Czułem, że muszę go zobaczyć, ale po prostu nie mogłem się ruszyć. Wreszcie wstałem i niechętnie opuściłem swoją cichą, bezpieczną kopułę. Wszedłem na powrót w świat, którego miałem już dosyć.

Przede wszystkim poszukałem jakiegoś miejsca, w którym można oczyścić brzuch. W skale naturalnie nie mogli wykopać latryny, ale okazało się, że wykorzystali jedną z dziwacznych, pustych niby-studni, takiej jak ta, w której mnie zamknięto. Poczułem lekką wdzięczność, że mój areszt nie był wykorzystywany w takim celu. Studnię nakryto platformą zdjętą z wozu i osłonięto parawanem. Postawiono nawet miskę z wodą, by się oczyścić, i drugą, w której można umyć ręce. Latryna była akurat pusta. Na poziomie gdzie znajdowała się kopuła, w której odpoczywałem, w ogóle kręciło się niewielu ludzi. Chyba przeznaczono ją dla dowództwa. Cały obóz znajdował się niżej, na tarasie otaczającym dziwaczne, ścięte wzgórze. Można było się tam dostać po wąskich, wyciętych w skale schodach.

Stały tu dziesiątki wozów taborowych, chłopskich dwukółek albo kupieckich platform. Rozstawiono między nimi prowizoryczne namioty, wiążąc odciągi do wozów i opierając maszty o skałę. Były namioty wojskowe, były też konstrukcje z jakichkolwiek plandek. Wszędzie kręcili się ludzie i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pomiędzy namiotami biegały dzieci, kobiety prały, niektórzy spali po prostu na wozach i pod wozami, na rozwiniętych na skale matach, albo po prostu siedzieli i patrzyli przed siebie, tak samo jak ja przed chwilą. Wielu było rannych, a wszyscy wyglądali na wyczerpanych i wynędzniałych.

Tam, gdzie znajdowało się wojsko, zachowywano jako taki porządek, ale żołnierze sprawiali wrażenie przypadkowej zbieraniny z rozmaitych tymenów, ich oporządzenie było pstrokatą mieszaniną kurt różnych oddziałów i cywilnych ubrań, niektórzy mieli pełen rynsztunek, innym brakowało broni, widywałem ludzi uzbrojonych w zwykłe rolnicze narzędzia. Tasaki do cięcia durry, cepy i siekiery.

Widziałem prowizoryczny warsztat kowalski, gdzie płonął ogień, szczękały młoty, dwóch mężczyzn w skórzanych fartuchach prostowało i ostrzyło miecze, przekuwało na nowo poszczerbione ostrza, wyklepywało powgniatane hełmy. Z jednej strony piętrzyła się sterta zniszczonej broni, pancerzy i hełmów, z drugiej odkładano już naprawione, posegregowane, porządnie poustawiane w kozły.

Nigdy w życiu nie widziałem naraz tylu Kirenenów. Wszyscy nosili jakieś noże, choć niekoniecznie bezcenne klanowe ostrza. Wielu miało kireneńskie ubrania, pozostali naszywali albo nawet malowali klanowe znaki na rękawach i plecach wojskowych kurt lub kastowych kaftanów.

Wtedy po raz pierwszy chyba w życiu poczułem się częścią mojego narodu. Przez wszystkie lata uważałem kireneńskość za coś w rodzaju tajemnego stowarzyszenia. Coś, co istniało głównie w Wiosce Chmur i pomiędzy dworzanami mojego ojca, ale było jakoś prywatne. Tu przeciskałem się przez tłum wysokich, szczupłych ludzi o złotawej skórze jak moja, słyszałem dźwięki własnej mowy mieszające się z codziennym amitrajskim. Zwykli ludzie. Zwykli Kireneni.

Mężczyzna siedział pod płóciennym daszkiem rozpiętym pomiędzy wozami taborowymi i grał na cintarze. Patrzyłem na jego palce z metalowymi nakładkami biegające sprawnie po szerokim gryfie instrumentu. Mężczyzna śpiewał bajkę o Człowieku z Pierwszego Księżyca, a siedzące wokół tłumnie dzieci patrzyły w niego jak w zorzę i robiły strzały. Obsadzały groty, zakładały brzechwy z najróżniejszych piór i mocowały je oplotem mocnej nici. Gotowe pociski lądowały w koszach i sterczały z nich niczym pęki dziwacznych, kolorowych roślin.

Łaziłem tak trochę bezmyślnie wśród krzątających się wszędzie ludzi i nie mogłem pojąć, dlaczego czuję się samotny. Wszyscy byli tu razem i w jakimś celu. Wszyscy mieli coś do roboty. Sprawiali wrażenie, że wszyscy się znają.

Ja przyszedłem znikąd, a moim celem była dalsza wędrówka w nieznane. Rozkaz mojego ojca, którego nie rozumiałem.

Zaczepiłem przechodzącą obok dziewczynę i zapytałem ją, gdzie jest szpital. Spojrzała na mnie wielkimi, fiołkowymi oczami, w których czaiło się zdumienie. Zwyczajem Kirenenek na wojnie miała na sobie męskie ubranie, fioletowe włosy splotła z tyłu, ale solidnie wypchany przód kurty nie pozwalał na wątpliwości, z kim mam do czynienia.

— Coś ty za jeden? — fuknęła, ostentacyjnie opierając dłoń na rękojeści klanowego noża. — Jak można nie wiedzieć, gdzie jest szpital. I czego chcesz od wielebnego Mroka? Myślisz, że on nie ma nic do roboty? Dlaczego sam się za coś nie weźmiesz?

— Przestań mnie łajać — warknąłem. — Nic ci do tego, kim jestem i czego szukam. Po prostu grzecznie zapytałem cię o drogę. Jestem Filar, syn Oszczepnika, tohimon klanu Żurawia. A kim ty jesteś, żeby od razu na mnie ujadać?

— Jestem Woda, córka Tkaczki, pochodzę z klanu Ryby. I nie wierzę, że jesteś tohimonem. Ledwo odrosłeś od ziemi. Nawet nie masz noża. I dlaczego w ogóle nie masz włosów?

— Jesteś bezczelna, pyskata i niewychowana — wycedziłem. — Najgorszy rodzaj dziewczyny. Wydaje ci się, że możesz każdego bezkarnie obrażać. Jest wojna. Mój ojciec zginął. Jestem tohimonem, lecz z mojego klanu być może ocalałem tylko ja i jeden człowiek. Człowiek ten jest teraz w lazarecie. Chcę się z nim widzieć i sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje. Przybyliśmy dopiero wczoraj, więc nie wiem, gdzie jest lazaret.

— Zaprowadzę cię — powiedziała, przygryzając wargę. — Nie jestem pewna, ale może tu są jeszcze jacyś ludzie z klanu Żurawia.

— Gdzie tu można dostać coś do jedzenia? — zapytałem, gdy szliśmy wzdłuż wozów.

— Nawet tego nie wiesz? — zapytała podejrzliwie. — Skąd ty się w ogóle wziąłeś?

— Nic ci nie przyjdzie z tego wypytywania. Ci, którzy powinni o mnie wiedzieć, Węzeł, syn Ptasznika, Knot, syn Kowala i Mrok, wiedzą. I niech ci to wystarczy. Czy nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie inaczej niż tylko kolejnym pytaniem?

— Po prostu nie rozumiem, dlaczego ci nie powiedziano, skąd wziąć posiłek?

— Ktoś miał mi przynieść — odparłem. — Tak zdecydowano.

Znowu przygryzła wargę.

— To byłeś ty? Nie miałam czasu. W szpitalu są dziesiątki rannych. Nie wiem, dlaczego miałabym nosić jedzenie komuś, kto może pójść o własnych siłach.

— Dlatego, że ci to polecono — powiedziałem cierpliwie. — Na tym polega wojsko. Właśnie dlatego z dziewcząt na wojnie jest więcej zamieszania niż pożytku.

— A co miałabym robić? Jestem Kirenenką, więc walczę. Było wiele niewiast, które okryły się chwałą na wojnie. Nie słyszałeś nigdy o Bryzie, córce Wieszczki?

— Słyszałem — odparłem ze znużeniem. — Ale to nie jest bohaterski epos, a wojna. I to paskudna. Nie spodziewaj się tu chwały, tylko bólu, smrodu, strachu i cierpienia.

— Zabiłam już Amitraja! — zawołała. — A ty?

— Ja zabiłem kilku. W tym skrytobójcę. Jednak nie stałem się od tego lepszy. To tylko konieczność. Go-hanmi.

— Prawdziwy Kirenen jest mężny i pełen honoru. Z radością oddaje życie za swój klan, naród i Stworzyciela. Zabija jak wilk i śmieje się ze zwycięstwa, a nie maże się i opowiada o go-hanmi. W „Pieśni o Bryzie" jest wyraźnie powiedziane...

Machnąłem ręką i zamilkłem. Przeszliśmy jeszcze kawałek. Woda poczuła się zlekceważona, więc obraziła się na mnie, ale po drodze zrugała kilka przypadkowych osób i pouczyła ich, jak mają się zachowywać prawdziwi Kireneni. Czterech żołnierzy piechoty, popijających wino palmowe z jednej tykwy i grających w kości, zamiast poszukać pożytecznego zajęcia; jakąś przystojną kobietę siedzącą na wozie, która czesała się i stroiła, jakby wybierała się na wesele, podczas gdy ludzie cierpią i walczą; a na koniec złajała dzieciaka, siedzącego na dyszlu i płaczącego bezgłośnie z oczami wbitymi w przestrzeń. Ten z kolei był już prawie mężczyzną i powinien okazywać męstwo wojownika. Miałem już Wody serdecznie dosyć.

Przykucnąłem przy chłopaku i ostrożnie dotknąłem jego ramienia.

— Mogę obejrzeć flet, który masz za pasem? Umiesz grać?

Pokręcił głową.

— To flet mojej siostry. Tylko ona mi została, a teraz leży chora w lazarecie. Ma żółtą gorączkę. Mówią, że może umrzeć. Przecież ma dopiero osiem lat!

— Ale dotąd nie umarła — powiedziałem. — A w lazarecie próbują ją leczyć, więc jeszcze jej nie opłakuj. Może wyzdrowieje i twój ból okaże się niepotrzebny. Podaj mi flet, nie zabiorę ci go przecież.

Wziąłem flet, zwykły, trzcinowy sakukami i dmuchnąłem na próbę. Miał miły, prosty dźwięk, więc zagrałem jakąś melodyjkę, potem następną i jeszcze jedną. Nie byłem mistrzem fletu, lecz proste, ludowe piosenki potrafiłem zagrać.

Zauważyłem, że gromadzi się przy nas więcej dzieci. Umorusanych, w podartych kurtach, ale z klanowymi obszyciami i nożykami u biodra. Usiadły wokół mnie na ziemi, patrząc ogromnymi, wilgotnymi oczami, niczym spłoszone zwierzątka. Oczami, w których zobaczyłem pożogę, krew i poniewierkę.

Woda stała nad nami ze zniecierpliwioną miną i ostentacyjnie założonymi rękami.

Grałem jeszcze jakiś czas i miałem wrażenie, że na ściągniętych twarzach małych słuchaczy zaczynają pojawiać się cieplejsze uczucia. Mniej przypominały przerażone szczeniaczki, a bardziej normalne dzieci, które powinny teraz uczyć się znaków albo rzucać do siebie piłką, a nie brnąć przez pustkowia, ścigane przez wszystkie tymeny imperium.

W pewnym momencie nie wiedziałem już sam, co gram, gdy nagle zorientowałem się, że melodia, która wypływa spod moich palców, jest tą samą „Pieśnią o bohaterstwie", którą podnosiłem na duchu moje tresowane bystretki.

To był zwykły flet i zwykłe dzieciaki, nie mogłem mieć nad nimi dziwnej władzy, jaką nad zwierzętami dawał mi tamten instrument, a mimo to coś w nich się zmieniło. Przestały pochlipywać, zaczęły też prostować plecy, a na twarzyczkach pojawił się wyraz jakiejś dziwnej, spokojnej zaciętości.

Przestałem grać i oddałem flet chłopcu.

— Zanim powiesz, że prawdziwy Kirenen używa fletu tylko do tego, by tłuc nim po łbie Amitrajów, pokaż mi ten lazaret.

Poszliśmy więc do lazaretu, część maluchów podreptała za nami.

— Czyje to dzieci? — zapytałem. — Czy nie mają rodziców albo innych krewnych? Kto się nimi opiekuje?

— To dzieci wojny — odparła nadal obrażona. — Dołączyły do nas i wszyscy się nimi opiekujemy, ale nie wiem nawet, czy wszystkie są Kirenenami.

— Z czasem staną się Kirenenami — powiedziałem. — O ile w ogóle przeżyjemy.

Lazaret otaczały rozstawione wszędzie parawany, ale składał się głównie z mat rozłożonych pod płóciennymi daszkami, na których leżeli ludzie, roju much, latających wszędzie pomimo dymu kadzideł, i smrodu. Brusa jednak nigdzie nie widziałem. Pytałem o niego na różne sposoby, opisywałem jako Kirenena i Amitraja, lecz nikt nie umiał mi pomóc. Medyków było tylko pięcioro, dwoje akurat spało, pozostała trójka krzątała się pomiędzy parawanami, nosząc pokrwawione opatrunki, lekarstwa w małych imbryczkach i naczynia z wodą.

Trzęsły mi się ręce, w środku czułem nagły strach, jakby wielki wąż połykał moje wnętrzności.

A potem zobaczyłem Kebiryjczyka. Upiornie wysokiego i smukłego, o wielkich, białych jak cukier zębach, lśniącej, wygolonej czaszce i miedzianobrązowej skórze pokrytej tatuażami. Siedział w kucki pod zamkniętym, wojskowym namiotem, odziany tylko w przepaskę i dziwaczne sandały i grał na dwustronnym bębenku.

Nie miałem pojęcia, czy to N’Gwemba, którego zdążyłem już poznać, czy ktoś inny, ale natychmiast ruszyłem w tamtą stronę.

— Stój! — wrzasnęła Woda i chwyciła mnie brutalnie za ramię, drugą ręką sięgając po nóż. — Nie wolno tam wchodzić! Co ty sobie wyobrażasz?

Sięgnąłem do jej zaciśniętej pięści mnącej kurtę na moim ramieniu i nakryłem ją dłonią, odwróciłem się, zanurkowałem pod ręką Wody, a potem zrobiłem jeszcze jeden ruch i w przelocie wyłuskałem nóż z palców Kirenenki. Ruszyłem w stronę namiotu, kiedy dziewczyna wywijała kozła w powietrzu i wpadała plecami w stertę pustych wiklinowych koszy.

Odwróciłem rękojeść w dłoni, by ostrze schowało się za nadgarstkiem i opuściłem ramię wzdłuż boku.

— Gdzie jest Brus, syn Piołunnika, którego torturowaliście dziś rano? — zapytałem spokojnie, jakbym dowiadywał się, czy mogę pożyczyć szczyptę soli. W środku jednak płonął mi ogień.

Kebiryjczyk uniósł ciemną twarz, lecz nic nie wskazywało na to, by mnie zrozumiał. Południowcy wyglądali dziwnie. Byli to ludzie piękni jak z obrazu, ale wydawali się strasznie dzicy. Przypominali drapieżne zwierzęta, chodzące na dwóch nogach niczym ludzie. Dwunogie leopardy o twarzach posągów.

Powtórzyłem pytanie.

Kebiryjczyk odstawił ostrożnie bębenek i spojrzał na mnie upiornymi, żółtymi oczami dzikiego kota. Dotknął pięścią czoła i ust, po czym wystawił przed siebie otwartą dłoń. Nadal siedział w kucki, ale niemal sięgał głową mojej piersi. Pomyślałem, że w razie czego nie wolno pozwolić mu wstać. Był bardzo chudy, lecz żylasty, a jego wąskie, długie mięśnie wydawały się twarde jak żelazo.

— Człowiek nie chodzi namiot — powiedział łamanym kireneńskim. — Płótno zawarte. Wielka moc duchów. Chory-chory. Tam leczenie.

— Brus jest w tym namiocie?

— Nie wolno, n’hana. Olimwenga usuri.

— Muszę go natychmiast zobaczyć, Kebiryjczyku — wycedziłem powoli, acz stanowczo. Nie mogłem oderwać wzroku od jego niesamowitych, żółtych oczu. Gapiłem się i gapiłem, czując, że drętwieją mi policzki. Przypomniałem sobie, że przed walką trzeba widzieć całą sylwetkę przeciwnika. Patrzeć mniej więcej na grdykę i ogarniać wszystko, a nie wpatrywać się w oczy. Ponoć Kebiryjczycy potrafili okiełznać spojrzeniem dzikie zwierzęta. Tylko że ja nie byłem pustynnym szakalem. Musiałem przejść, a on usypiał mnie wzrokiem. Całe ciało wydawało mi się ciężkie i nagle miałem wrażenie, że na jego wysokim czole, tuż nad brwiami, otwiera się kolejna para oczu, mniejszych, lecz tak samo przenikliwych i drapieżnych.

Potrząsnąłem głową i zdołałem odlepić wzrok od twarzy mężczyzny, a potem zrobiłem krok w bok i sięgnąłem do płachty namiotu. Kebiryjczyk zaczął się podnosić. Jednym, zwinnym ruchem, mimo skrzyżowanych nóg.

Skręciłem biodra i z obrotu kopnąłem go piętą cofniętej nogi. Wydawało mi się, że moje gwałtowne wierzgnięcie powinno zwalić z nóg onagera, ale trafiło w pustkę. Dzielił nas tylko krok i nie mogłem chybić, a mimo to głowa i tułów Kebiryjczyka odchyliły się nagle w tył, jakby mężczyzna zupełnie nie miał kręgosłupa.

Kiedyś w pałacu widziałem tańczącą kebiryjską akrobatkę. Wysoką, smukłą i nagą, o ciele lśniącym od oliwy. Tańczyła, trzymając na głowie dzban z wetkniętym do środka pucharem. Dzban tkwił jak przyklejony, aż nagle podrzuciła go jednym wyskokiem i zamarła, pochylona do przodu. Dzban wylądował w jej rękach, a kielich spadł na wypięte pośladki. Dziewczyna bez wysiłku wygięła grzbiet w tył, uniosła dzban nad głowę, struga wina trafiła prosto do pucharu. Potem nagle przerzuciła długą, wyprostowaną nogę nad głową i przekoziołkowała, opierając się o ziemię jedną dłonią. Kiedy klęczała przed tronem mojego ojca, w dłoni trzymała już kielich, z którego nie wyciekła nawet kropla wina.

Straciłem na chwilę równowagę i musiałem odtańczyć parę kroków, żeby znowu stanąć w bojowej postawie. Poprawiłem palce na rękojeści ukrytego za przedramieniem noża. Kebiryjczyk stał spokojnie, wyprostowany, na podobieństwo posągu z miedzi. Wydawało się, że niczego nie zauważył, że po prostu sobie stoi. Bardzo wysoki i szczupły, kojarzył się raczej z kukiełką niż człowiekiem. Czułem, że jeśli drgnę, wybuchnie nagle gwałtownym ruchem jak kobra. Trudno.

Raja, n’wenzi — powiedział cicho. Z języków imperium kebiryjski znałem chyba najgorzej. N’wenzu — przyjaciel. „Spokojnie, przyjacielu". Nie byłem spokojny. I nie byłem jego przyjacielem.

Hazima indo. Hazima kana. Kuna n’tu. — Wydobyłem gdzieś z mroków pamięci. „Muszę wejść, muszę zobaczyć, mój człowiek". Chyba.

W jego ciosanej twarzy błysnęły wielkie, białe, perłowe zęby.

Wskazał palcami na swoje oczy, których znowu miał dwoje, jak każdy.

— Nie chodzi. Patrzy. Tam wielkie leczenie, ty głos, krzyk, twoja n’wenzu umrzeć. Matufu, rozumie? Wielkie leczenie. Wielkie duchy.

Matufu — śmierć.

— Zabiję, cię, psie! — wrzasnęła Woda, gnając w naszą stronę ze złamanym trzonkiem od łopaty w dłoni. — Ty podły szczurze!

Kebiryjczyk błyskawicznie wyciągnął przed siebie rękę i pokazał jej rozpostarte palce. Nic więcej. Woda zatrzymała się nagle, jakby wpadła na ścianę. Trzonek wypadł z jej dłoni. Część włosów wysunęła się z koka i opadła na twarz, z oczami lśniącymi od łez wściekłości i rozchylonymi ustami wydawała się właściwie ładna. Głos uwiązł jej w gardle.

— Proszę... — powiedział do mnie Kebiryjczyk. — Ty nóż ziemia, ja pokaże namiot. Tylko patrzy.

— Muszę... — powtórzyłem z uporem.

— Nóż ziemia.Tenzangu tilaha, n’te.„Odłóż broń, człowieku".

Już miałem upuścić nóż, kiedy zobaczyłem twarz Wody. Jej święty, klanowy nóż. Jeśli go rzucę, naprawdę mnie zabije. To Kirenenka. Prawdziwa.

Zaciąłem się lekko w przedramię, podłożyłem dłoń pod ostrze i przykląkłem, trzymając nóż w obu dłoniach, po czym ułożyłem go na ziemi.

Kiedy ostatni raz widziałem własny nóż, spoczywał na stojaku w mojej komnacie Domu Stali. Uciekałem w przebraniu i nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby go ochronić i zabrać. A teraz jakiś zdobywca z „Kamiennego" tymenu obierał nim bulwy i dłubał pod pazurami. Co ze mnie za Kirenen?

— Pamięta. Ty cisza — rozkazał stanowczo Kebiryjczyk i odsłonił połę namiotu.

Trwało to krótką chwilę. Nie dłużej niż na trzy klaśnięcia.

Brus klęczał na macie pośrodku namiotu z przeklętymi kebiryjskimi igłami w czaszce, miał wywrócone do tyłu oczy błyskające od dołu paskiem bieli i kręcił głową na boki, strasznie, nieludzko, jakby poruszał nim wodny mechanizm. Mrok stał za nim, trzymając dłonie po obu stronach jego skroni, i monotonnym głosem recytował litanię. Słowa sypały mu się z ust jedno za drugim, wokół płonęły ofiarne lampy i kadzidła. Głos Mroka był zdarty, wydawało się, że recytuje od wielu godzin.

To był egzorcyzm. Mrok usiłował wypędzić z Brusa demona.

Płachta opadła z powrotem.

Nie zdążyłem wrzasnąć, nie zdążyłem porwać z ziemi noża, nie zdążyłem wedrzeć się do namiotu. Nie zdążyłem nawet nabrać powietrza. Ramię Kebiryjczyka wystrzeliło w moją stronę, jego rozłożona płasko dłoń ukazała się przed moją twarzą. Dłoń, w której nagle otworzyło się żółte, tygrysie oko.

A potem zapadła ciemność.

Obudziłem się w mojej kopule. Jeśli wciąż był ten sam dzień, to leżałem bez przytomności niedługo, bo słońce ledwo chyliło się ku zachodowi daleko nad bagienną równiną.

Nic mnie nie bolało, po prostu leżałem na macie, jakby cała wycieczka na dolny poziom twierdzy była snem.

Znalazłem ręcznik i wytarłem nim głowę, ale nie znalazłem na płótnie śladów krwi. Ranki, które zadano mi oświcie, zdążyły się zasklepić, a nowych nie było.

Przeklęte igły może i potrafiły leczyć, lecz nie chciałem już nigdy mieć z nimi nic do czynienia.

Wyszedłem przed kopułę do krawędzi tarasu, a potem siedziałem z nogami zwieszonymi w przepaść i patrzyłem na odległe góry. Gdzieś tam znajdowała się pustynia Nahel Zym. Nieprzebyte morze piachu i skał, w które ośmielali zapuszczać się tylko nieliczni, a jeszcze mniej zdołało stamtąd wrócić. Bezwodne pustkowia, uroczyska ipiaskowe demony. Złowrogi Erg Krańca Świata. Jeszcze za panowania mojego dziadka w głąb Nahel Zymu wysłano kilka wypraw wojennych. Raz nawet binlik ciężkiej piechoty pustynnej, z rydwanami, bronią i zapasami, pod wodzą szalonego basaara Kitargeja. Nikt ich więcej nie widział. Tysiąc zaprawionych w boju żołnierzy, baktriany, ornipanty, dwadzieścia rydwanów. Wszystko pochłonął piach, który teraz miałem przemierzyć.

Wspaniale. Byłem przecież Nosicielem Losu. Ojciec chciał, żebym poszedł w wydmy Nahel Zymu i spotkał swój los. Dobrze. Według mnie oznaczało to los wyschniętego trupa leżącego wśród piachu i kamieni na żer sępów i szakali. Niech i tak będzie, jeśli mój lud będzie miał z tego pożytek.

Za moimi plecami niebo zabarwiło się karmazynem i purpurą, a przede mną nad odległymi górami wstawał zmierzch, granatowofioletowy jak włosy Aiiny. Siedziałem tak, aż nagle padł na mnie długi, ostatni dzisiaj cień.

Stała tam z koszykiem w ręku, na tle pożaru zachodu była tylko smukłą, czarną sylwetką, ale i tak ją poznałem.

— Doprawdy, mogli przysłać kogoś innego — rzuciłem ze znużeniem. — Przyszłaś mnie zabić, bo dotknąłem twojego klanowego noża?

Postawiła kosz na ziemi, oparła dłonie na udach, pochyliła głowę i zastygła w milczeniu.

— Moje zachowanie było niewybaczalne — odparła szybko i bardzo niewyraźnie. Dodała jeszcze coś, co mogło brzmieć jak kodai massa, tohimon, choć niekoniecznie.

— Nie usłyszałem cię — powiedziałem bezlitośnie.

— Jeszcze nikt nigdy nie zrugał mnie tak, jak wielebny Mrok. Zostałam upokorzona. Dostałam rozkaz, by przynieść ci kolację i złożyć korne przeprosiny. Naplułeś mi w twarz. Odebrałeś nóż przy wszystkich i nadal żyjesz. Zhańbiłam cały klan Ryby. Ale gdybym wypełniła rozkaz i przyniosła ci pod nos twój przeklęty posiłek, nie zacząłbyś się szwendać po obozie, szlachetny tohimonie, nie naraziłbyś na szwank życia swojego towarzysza oraz swojej wspaniałej misji. Dlatego przepraszam najuprzejmiej. Zachowałam się niewybaczalnie. Kodai massa, tohimon.

— Nawet twoje przeprosiny są aroganckie — wycedziłem. — Kilka razy w życiu mnie przeproszono. Zrobił to nawet Mrok. Umiem odróżnić skruchę od buty i bezczelności. Gdy popełni się błąd, przyznanie się do tego nie jest hańbą i nikogo nie upokarza. Jest dowodem mądrości i odwagi. Może kiedyś się tego dowiesz, ale mnie to niewiele obchodzi. Niech się tym martwi Mrok albo ktoś, kto w ataku zaćmienia umysłu postanowi z tobą żyć. Ja i tak wkrótce muszę stąd odejść i nie sądzę, żeby udało mi się długo przeżyć. Więc skończ z tym ukłonem, bo to się robi śmieszne.

Wyprostowała się, a potem uklękła na ziemi i otworzyła pokrywę kosza.

— Nie jestem Amitrajką. Jestem wolnym człowiekiem. Umiem wypełnić rozkaz, ale umiem też myśleć. Myślałam, że Kirenenom wolno myśleć. Każdy ma swoją Drogę Pod Górę, którą przemierza sam, nei?

— Tak, tylko że jest wojna. W czasie wojny ktoś musi dowodzić. Padają rozkazy, które trzeba wykonywać, nawet jeśli wydają się głupie. Dowódca polowy nie może tłumaczyć każdemu włócznikowi, dlaczego teraz chce szyk klina, a za chwilę „bycze rogi". Wydaje rozkaz. Sam muszę taki wypełnić, choć nie rozumiem, po co. To agiru. Zgodziłem się na to, bo jestem wolny. I skoro się zgodziłem, to teraz jestem posłuszny. Zostaw te miski, nie musisz przy mnie siedzieć. Umiem sam jeść.

— Muszę — oznajmiła ponuro. — Mrok nie tylko kazał mi cię przeprosić, ale też usługiwać przy posiłku, jak służącej.

— Litości... — westchnąłem. — Zwalniam cię z tego rozkazu.

— Nie możesz. To moje agiru. Jedynie Mrok może mnie zwolnić.

Usiadłem na gładkiej skale i patrzyłem, jak wyciąga z kosza kawałek czystej maty, blaszane miski włożone jedna na drugą, łyżki i szczypczyki.

Nałożyła potrawkę. Mięso, warzywa i ostry sos. Hyszmysz. Był aromatyczny, ale palił jak ogień. Ponoć pozwalał unikać zatrucia, nawet jeśli mięso było popsute. Wojskowe jedzenie. Potrawka, durra, trochę chleba, długa cebula, by uniknąć zgnilizny dziąseł.

Wyjęła tykwę i nalała mi palmowego wina.

— Nałóż sobie także — powiedziałem. — Wystarczy dla dwojga. Ja teraz niewiele jem.

— Miałam ci usługiwać, nie towarzyszyć — odparła z uporem.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie ma dość naczyń — odezwała się po jakimś czasie.

— Jest pusta miska od kaszy — zauważyłem. — W koszu jest też jeszcze jedna łyżka. Wino możemy pić z jednej czarki.

— Coś takiego! To byłoby prawie jak pocałunek. Co ty sobie wyobrażasz?

— Mówiłem ci już, że jest wojna. A wojna jest okropna.

Robiło się ciemno. Na tarasie poniżej po kolei zapalały się małe ogniska, migocące w mroku niczym rozsypane rubiny.

Woda westchnęła, przewróciła oczami, lecz nałożyła sobie durry i potrawki do drugiej miski. Milczeliśmy.

— Co to znaczy, że jesteś Nosicielem Losu?

— To znaczy, że muszę pójść, gdzie mi kazano, chociaż nie ma w tym widocznego sensu. Bo Wiedzący uważali, że z tego ma wyniknąć jakieś dobro dla nas wszystkich. To wszystko. Ale nie pytaj, co to naprawdę znaczy. Dla mnie nic. Podobno są linie zdarzeń, które łączą ludzi, rzeczy i miejsca.

— To po prostu los — odparła. — Każdy ma jakiś los. Swoją Drogę Pod Górę. Tylko że wszystko zależy od tego, co wybierzesz w danej chwili życia. Można iść wieloma ścieżkami. Twój los będzie inny zależnie od tego, czy spróbujesz mnie teraz pocałować, skoczysz z tego urwiska, wylejesz sobie sos na głowę, czy spokojnie zjesz kolację. Ale niewiele więcej możesz wybrać. Bowiem nie utoniesz tutaj ani nie odfruniesz. Zatem każdy ma wiele losów. Wiedzący musieli uznać, że istnieje taka wersja twojego losu, która wpłynie na nas wszystkich. Zazwyczaj niesie się Pod Górę własny. Ale ty jesteś inny. Wleczesz widocznie na barkach ścieżkę życia tysięcy Kirenenów, mimo że o tym nie wiesz. Dlatego jesteś Nosicielem Losu.

— Dużo mi lżej od tego — burknąłem. — Zapal, proszę, lampę.

Skrzesała ogień i po chwili migotliwy płomyk pomalował jej twarz złotym blaskiem. Wielkie, podłużne oczy, płaski nos i pełne, kształtne usta, jakby trochę za duże do jej drobnej twarzy. Niezbyt długie, ciemnofioletowe włosy, z tyłu związane na karku w mały kucyk, niemal znikły w ciemności nocy.

— Byłoby lepiej, gdyby Wiedzący powiedzieli mi, o co im chodzi. Gdybym wiedział, co mam zrobić, po prostu bym to zrobił. A tak wskazali mi tylko jakiś kierunek. Skąd mam wiedzieć, który wybór będzie właściwy? Sama powiedziałaś, że każdy ma wiele losów. Jak więc mam podążyć za tym, który jest dobry dla Kirenenów? Jak mam go rozpoznać? Wiedza, że od tego zależy przyszłość wszystkich, wcale mi nie pomaga. Mam skoczyć z urwiska? Czy cię pocałować?

— To akurat wyjdzie na to samo. — Roześmiała się. — Już lepiej wylej sobie ten hyszmysz na głowę. Co robiłeś przed przewrotem?

— Byłem dworzaninem w cesarskim pałacu — odparłem wymijająco. — To było tak dawno, że wydaje się jakby minęły lata. A ty, co robiłaś?

Umilkła na długo.

— Mieliśmy piękny klanowy dom wśród skał i jezior. Nasza rodzina hodowała wierzchowce. Wieczorami grałam na cintarze, a całe życie spędziłam w stajni. Żyliśmy jak w Kirenenie. Mieliśmy meble, obrazy, dawne pieśni i zwoje. Każdy uprawiał święte rzemiosło. Mój ojciec, matka, moi bracia. Wuj był kowalem, matka tkaczką, ojciec bednarzem, jeden brat był rybakiem, drugi uczył jeździectwa. W naszym stylu, nie po amitrajsku. A jakie ty miałeś rzemiosło?

— Snycerstwo. Ale nie zdążyłem się porządnie wyuczyć. W pałacu było dużo innej pracy.

— Wiem. Cesarz był zdrajcą. Żył jak Amitraj.

Zacisnąłem szczęki. Nie przypuszczałem, że słowa Wody tak mnie zabolą. Przed oczami zobaczyłem mojego ojca w klanowej kurcie, z nożem u boku, śpiewającego nam bajki w jak najbardziej kireneńskim wnętrzu jego pawilonu w Wiosce Chmur. Ojciec w swoim warsztacie, w skórzanym fartuchu, robiący najpiękniejsze, niechybne oszczepy.

Policzyłem oddechy. Rozluźniłem mięśnie, ale czułem, że trzęsą mi się ręce.

Wypiłem łyk wina.

— Cesarz nie był zdrajcą — powiedziałem drżącym głosem, choć powoli i spokojnie. — Gdyby nie jego ród, który nazywasz zdradzieckim, nie byłoby już śladu po Kirenenach. Nikt nie znałby języka. Bylibyśmy bezimiennymi niewolnikami z najniższych kast albo mięsem dla Podziemnej Matki!

Umilkłem, bo zrozumiałem, że krzyczę.

— Nie mów tak więcej w mojej obecności, bo cię zabiję — zacząłem jeszcze raz szeptem. — Zwłaszcza jeśli uważasz się za wojowniczkę i przyjęłaś wojenne agiru. Cesarz rządził całym krajem. Wszystkimi narodami imperium, nie tylko nami. Ale kiedy opuszczał pałac, zakładał kurtę i wieszał u pasa nóż. Na wielkim dziedzińcu zbudował kireneński dwór. Tam też był dom. Z pawilonami stojącymi wśród skał i krzewów, otwarty na jezioro. Cesarz był Kirenenem i wszystko, co robił, robił w zgodzie z kodeksami i obyczajem. Nawet w polityce. Nigdy nie znałem lepszego człowieka. Mosu kando! Powiedziałem wszystko!

— Usłyszałam, co powiedziałeś — odparła gniewnie, a potem zapadła cisza.

Milczała. Ja również. Opróżniłem czarkę i patrzyłem w płomyk lampy.

Uspokoiłem się. Mój gniew zapłonął i wygasł, niczym ogień trawiący słomianego chochoła. Czułem jedynie żal i poczucie niesprawiedliwości. Resztki gniewu tliły się gdzieś pod spodem.

Nagle Woda wyciągnęła rękę i lekko dotknęła mojej dłoni.

— Przepraszam — szepnęła.

— Łatwo rzucać oskarżenia, jeśli nie wie się wszystkiego. Tamten czas minął i wszyscy zginęli. Zostały tylko popiół i pamięć. Nie ma już ani mojego pałacu, ani twojego domu.

Opuściła głowę.

— Zbudujemy nowe domy. Znajdziemy miejsce, które będzie daleko od Amitrajów i ich szalonej Pramatki. Takie, które będziemy w stanie obronić. A tam postawimy nowe domy, zasadzimy pola i spłodzimy dzieci. Przywołamy swoje nadaku. Zobaczysz. Kirenen odrodzi się naprawdę.

— Ja chyba nie zobaczę — powiedziałem. — Podążę tą swoją drogą w nieznane. Jestem Nosicielem Losu, pamiętasz?

— Kiedy masz odejść?

— Wkrótce. Nie wiem kiedy. Gdy tylko mój przyboczny będzie w stanie iść dalej.

Sięgnąłem po dzban, nalałem wina i podałem jej czarkę. Wzięła ją z wahaniem i obróciła w dłoni.

— Kiedyś myślałam, że będę tak robić w dniu mojego ślubu. Palmowe wino z jednej czarki, dwie drzazgi odpalone od jednej lampy, jego nóż w mojej pochwie, a mój w jego. Dwie dłonie związane świętą szarfą z modlitwą do Stworzyciela, a potem wspólne przejście przez mostek na Wyspę Oblubieńców. Ramię w ramię, z kimś, z kim chcę wędrować wspólnie. A teraz wszystko spłonęło. Podziemna Matka wróciła. Wszystko ma spłynąć krwią na jej chwałę, a potem stać się jednym.

— Kirenen wróci — szepnąłem. — Sama mówiłaś. Trzeba w to wierzyć. Ale jeśli do tego dojdzie, znajdziecie jakiś kraj, najlepiej na morskim brzegu, gdzie są skały i drzewa silniejsze od sztormów, które gną się, lecz nie łamią. Zbudujecie tam klanowe siedziby, osady i świątynie Stworzyciela. Zaśpiewacie pieśń do Kamarassu i w pierwszy dzień wiosny będziecie puszczać latawce. Wtedy znajdziesz kogoś, z kim przejdziesz przez mostek. I jeśli tak się stanie, pomyśl o mnie. Dlatego, że to może oznaczać, iż znalazłem te przeklęte linie losu i coś to pomogło. Chciałbym wierzyć, że tak będzie. Cokolwiek mnie spotka, to pomyślę sobie, że dzieje się tak po to, żebyś związała z kimś dłonie szarfą i zamieniła noże. Będzie mi łatwiej. Los jednego ocalonego człowieka to konkretny cel. Coś, co przynajmniej mogę sobie wyobrazić.

— Sam powiedziałeś, że tylko szaleniec chciałby ze mną żyć — odparła, cofając twarz od blasku lampy i kryjąc się w cieniu.

— Wojna rodzi szaleńców — zapewniłem. — Znajdziesz jakiegoś, Wodo, córko Tkaczki.

Podała mi czarkę.

Napiłem się i to rzeczywiście było jak pocałunek.

— Jeśli kiedyś tak się stanie, pomyślę o tobie. Niech ci będzie — szepnęła.

Dolałem wina i oddałem jej czarkę.

— Taka tu cisza — powiedziała. — Zupełnie jakby nie było wojny. Daleko. Nie słychać huku płomieni, bębnów sygnałowych, rogów zaganiaczy, krzyków ani zawodzenia Czerwonych Wież. Nic. Jedynie ptaki i wiatr. Ale my też wkrótce stąd odejdziemy. Kiedy ranni trochę wydobrzeją. Znowu zacznie się marsz, potyczki i bitwy. Znajdą nas. Nie spoczną, póki nas nie znajdą.

— Jest tylko teraz — odparłem. — To, co było, już zniknęło. Została tylko pamięć. Jutro jeszcze nie nadeszło i jest zakryte. Trzeba żyć tym, co mamy w zasięgu ręki. Tak, żeby pamiętać potem każdą chwilę. Nie wiadomo, ile ich mamy.

Wypiła łyk, a kiedy oddawała mi czarkę, nasze dłonie spotkały się w ciemności.

— Tak — powiedziała cicho. — Jest tylko teraz...

A potem, gdy prowadziłem ją do kopuły, czułem przez cienkie płótno kurty, jak wali jej serce. A może to było moje serce?

— Jak mogłeś mi to zrobić — wyszeptała dużo później w ciemności. Nadal byliśmy ciasno spleceni ze sobą, cali mokrzy od wspólnego potu, mimo że noc była chłodna.

— Chciałem, żebyś mnie zapamiętała.

— I tak bym cię zapamiętała. Jednego dnia biłeś się ze mną i zwyciężyłeś. A potem kochałeś mnie i też zwyciężyłeś. A powinieneś być nieporadny i nieśmiały. To powinno zostać miłym, lecz błahym wspomnieniem. Nie miałeś prawa sprawiać, żebym przeżyła coś takiego.

— To jak gra na cintarze — powiedziałem. — Ty grasz na mnie, a ja na tobie.

— Nazywał się Hak, syn Bednarza. Kochałam go, bo był pierwszym prawdziwym Kirenenem, jakiego spotkałam.

— A twoja rodzina?

— Och, przestań już. Okłamałam cię. Moi rodzice byli zdrajcami. Matka była Kirenenką, ale nienawidziła naszego ludu i obyczaju. Służyła Pramatce odkąd pamiętam. Przez kilka lat musiałam mieszkać z nią w Domu Kobiet przy Czerwonej Wieży. Ojciec był cesarskim urzędnikiem i nawet nie znał swojego prawdziwego imienia. Używał tylko amitrajskiego. Dowiedziałam się, kim jestem, kiedy miałam dziesięć lat. Gdy miałam czternaście, nie było dnia, żebym nie pokłóciła się z matką. Ona chciała zrobić ze mnie wyznawczynię Pramatki, a ja chciałam być Kirenenką. Wreszcie w wieku szesnastu lat wyjechałam do wuja na wieś. Wuj był uczciwym Kirenenem. Wykuł mi nóż i nauczył wszystkiego. Ciotka nauczyła mnie znaków i wiedzy kobiet. To ciotka była tkaczką, nie moja matka. To tam spotkałam Haka. Mieszkał niedaleko, był myśliwym i przypadkiem spotkaliśmy się kiedyś w lesie pod kwitnącymi śliwami. Byłam pewna, że się pobierzemy, choć miał prawie dwadzieścia pięć lat. Ale gdy powróciła Pramatka, napadli na nasze domy. Chłopi z okolicznego kiszłaku. Byłam wtedy w ciąży, jednak potem poroniłam. A Haka zabrali do wieży, tak samo jak mojego wuja i ciotkę. Tylko mnie zabrali do Domu Kobiet, stąd wiem, że to wszystko zdarzyło się przez moją matkę.

Zapadła cisza. Cisza i wilgotna, słona ciemność.

— To minęło — szepnąłem. — Jest tylko teraz, pamiętasz? Ukradziony czas, kiedy nie ma wojny. Tylko ty i ja. Mała chwila, która nie należy ani do wojny, ani Pramatki.

— Tak — odpowiedziała. — Jest tylko teraz... I było tylko „teraz".

Bardzo długo.

Taki koszmar miałem jedynie raz w życiu, w tę noc w czasie suszy, gdy do mojej komnaty przybył skrytobójca. Tej nocy, kiedy zginęła Irissa.

Wtedy widziałem nadchodzącą prorokinię, skrytą w płaszczu utkanym z płomieni. Tym razem widziałem otoczenie obozu. Zupełnie jakbym był szakalem pędzącym przez błotnistą równinę, pełną powykręcanych, czarnych gałęzi obwieszonych wodorostami, wśród smrodu wyschniętego mułu i padliny. Wokół, zamiast granatowej czerni nocy, był rudy półmrok, jakby w oddali żarzyła się cała spalona wioska albo jakby księżyców było dziesięć, nie dwa, i wszystkie krwawiły.


Unosiłem się nad spękanym błotem, sunąłem nad nim zygzakami jak nocny ptak, widziałem trop, świecący lekko niczym rozsypany proszek fosforu w komnacie uzdrowiciela. Nikły poblask wypełniający dwie linie, którymi toczyły się kiedyś koła wózka, osiadający na martwych gałęziach i unoszący się w powietrzu. Świetlista droga prowadząca zakosami ku dziwnej, gładkiej górze — dwóm ściętym stożkom jeden na drugim, pokrytym białymi, kulistymi budowlami, niby kolonia łąkowych grzybów. Wszystko zalane słabym, rudym światłem pod krwawym niebem.

A potem zobaczyłem tego, kim przed chwilą byłem.

Najpierw białą sylwetkę mknącą tak szybko, jak polujący leopard, ale biegnącą na dwóch nogach, tylko przygiętą do ziemi, z ugiętymi ramionami. Kiedy zdołałem jej się wreszcie przyjrzeć, zobaczyłem smukłe nogi, wiotki tułów o krągłych biodrach i skaczące w rytm kroków sterczące piersi.

Widziałem biegnącą kobietę, ale gnającą tak szybko i płynnie, jak nie jest dane żadnemu człowiekowi. Trudno było nadążyć za nią wzrokiem, lecz nie wiedziałem, dlaczego jej widok wydaje mi się przerażający. Zupełnie jakbym patrzył na potwornego demona.

Kobieta o skołtunionych włosach i skórze świetliście białej niczym brzuch piskorza pędziła przed siebie, a ja unosiłem się nad nią na podobieństwo ducha. Przeskoczyła jednym susem zwalone drzewo i przypadła na chwilę do ziemi, węsząc jak pies. A potem zadarła głowę do góry i wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Brzmiał jak ryk bawołu, zew skalnego wilka i upiorne zawodzenie morskich stworów naraz.

Zobaczyłem, że jej wygięty grzbiet nagle z trzaskiem porósł rzędem kolców wyglądających niczym bełty strzał wyrastających z każdego kręgu, z palców wystrzeliły zakrzywione w haki szpony, włosy przypominały raczej kolce jeżozwierza. Znowu zawyła, unosząc białosiną, trupią twarz o strasznych, lśniących oczach zatopionych w czerni oczodołów. Spod jej rozciągniętych niemożliwie warg wychyliły się błyskawicznie dwa rzędy krzywych, potężnych zębów,

A potem znów puściła się do biegu, podążając pewnie po migocącym mdłym blaskiem śladzie.

Widziałem, że tuż u podnóża góry znika wśród gęstych, niskich krzaków.

Wartownicy stali przy schodach prowadzących na pierwszy taras. W półpancerzach i hełmach, z wymalowanymi klanowymi znakami bojowymi, między nimi w żelaznym koszu płonęło ognisko.

Chciałem się odezwać, chciałem ich ostrzec, ale nie mogłem. Byłem tylko wzrokiem unoszącym się niby ptak nad wyschłym morzem błota.

Wartownicy coś usłyszeli, bo jeden z nich sięgnął po pochodnię, którą odpalił w koszu, drugi odłożył włócznię i ujął łuk. Nie odezwali się ani słowem, porozumieli się samym wzrokiem. Zaskrzypiała cięciwa, a potem zapadła cisza, której nie zburzył nawet najlżejszy szelest. Strażnik uniósł huczącą pochodnię w górę, później do przodu, drugą ręką ujmując rękojeść. Ostrożnie wszedł między krzaki, przesuwając na boki ramię z płonącym łuczywem. Drugi wartownik kierował strzałę tam, gdzie padało światło. Obaj poruszali się ostrożnie i cicho, nie wchodząc sobie w paradę i pilnując nawzajem swoich pleców.

Krzyczałem w tym śnie, ale to był niemy krzyk. Krzyk kamienia.

Nikt go nie słyszał.

Upiorna kobieta wystrzeliła z krzaków jak tygrys. Prosto w ich twarze. Ostre, wściekłe bzyknięcie strzały, huk lecącej w górę pochodni i zgrzyt dobywanego miecza zlały się w jeden dźwięk.

A potem rozległ się jeszcze stłumiony krzyk i chrupot kości. Na białe, gładkie zbocze wzgórza bryznęła krew, zanim pochodnia spadła na ziemię.


Kobieta-demon o wyszczerzonych, rekinich szczękach i włosach jak kolce jeżozwierza zwróciła swoją półtrupią twarz prosto na mnie. Białą twarz z iskrami w oczach i zapadniętych policzkach. Twarz, którą znałem.

Twarz martwej Mirah.

Obudziłem się gwałtownie, dławiąc się okrzykiem tłukącym się w gardle niczym ptak.

Nadchodził świt. Niebo szarzało. Widziałem to przez niesamowite, lśniące ściany kopuły. Woda klęczała w wejściu, ukazując mi splecione stopy, okrągłe pośladki i wciętą kibic, a potem niemal trójkątną linię pleców.

— Miałeś koszmar? — spytała.

— Chyba tak — odpowiedziałem, usiłując oprzytomnieć.

— Coś tam się chyba stało na dole — szepnęła. — Obudziły mnie jakieś krzyki.

Kiedy wskakiwałem w ubranie i drżącymi palcami usiłowałem zawiązać taśmy butów, czułem, jakby moje gardło zmieniało się w kamień.

Lazaret otaczał zwarty krąg ludzi. Milczeli, czasem tylko w tłumie rozlegał się stłumiony szloch. Brzmiało to znacznie gorzej niż chóralny lament. W powietrzu wisiała groza, a ja miałem wrażenie, że przeciskając się przez tłum, po prostu kamienieję.

Leżeli rzędem przed lazaretem. Nakryci płaszczami, które powoli nasiąkały krwią. Jak krwawe, przygotowane do długiej podróży tobołki.

Sześć tobołków.

— Nic więcej nie można zrobić — powiedział Mrok, stojący nad nimi w swojej zakrywającej całe ciało kolczudze, oparty na glewii. — Nie można im pomóc, a zabójca uciekł. Nasi bracia odeszli już Drogą Pod Górę na spotkanie Stworzyciela. Wystawiliśmy dodatkowe warty, zresztą w dzień nie powróci. Teraz odejdźcie. Pochowamy ich o zachodzie słońca. W milczeniu.

A potem zwrócił ku mnie zasłonę ze splecionych kółek i uniósł lekko klapę namiotu.

— Wejdź do środka, synu Oszczepnika.

Nie pozostało mi nic innego, jak podążyć za nim. Tobołki leżały w okropnym bezruchu, chodziły po nich muchy, a z jednego z nich wystawała dłoń.

Dłoń, której brakowało trzech palców.

Brus nie siedział już pośrodku namiotu, tylko na macie leżącej na ziemi i patrzył na mnie zupełnie przytomnym wzrokiem.

— Jestem głodny jak leopard, Ardżuk. Długo spałem? Gdzie jesteśmy? Skąd tu Patrzący Na Stworzyciela? Naprawdę widzę wędrownego mnicha-wojownika, czy jeszcze się nie obudziłem?

Głos uwiązł mi w gardle.

— Jest zdrowy — odezwał się Mrok. — Na tyle, na ile byłem w stanie mu pomóc. Choroba głowy może wracać. Był już chory, kiedy wbito w niego igły. Przy okazji, N’Gwemba Asani nie żyje.

— Jak to...

— NGwemba Asani, Węzeł, syn Ptasznika, Kłos, syn Garncarza — tropiciel, który was pojmał. Dwaj żołnierze, którzy eskortowali cię do kopuły na górze, a dziś mieli wartę, oraz chłopiec. Sierota imieniem Młot, syn Łowcy. Leczyłem jego siostrę z żółtej gorączki.

Otworzyłem tylko usta i zostałem tak. Nie ma oddechu, nie ma słów. Najwyżej skrzek.

— To był demon — ciągnął Mrok zza swojej kolczej zasłony. — Potężny demon uroczyska, z takich, które my nazywamy roiho, a Amitraje upyrmaz. To właśnie widziałem w wodzie i kształtach dymu, ale zrozumiałem dopiero teraz. Idzie twoim śladem. Zabija każdego, kto miał z tobą cokolwiek wspólnego. Każdego. Dlatego musicie odejść natychmiast. Damy wam kilku ludzi, zapasy, nawet wierzchowce. Musisz dotrzeć tam, gdzie prowadzi cię twój los, synu Oszczepnika. Twój i nasz, i oby ci się udało. Będę się za was modlił, Filarze.

— Skąd on... — zaczął z osłupieniem Brus, ale nie zwróciliśmy na niego uwagi. Zauważył to i umilkł.

— Jak to każdego...? — zapytałem. — Przecież ty, tohimon Knot... Brus... Nie mówiąc już...

— Przez całą noc odprawiałem nad twoim towarzyszem egzorcyzmy. Potwór krążył wokół namiotu, czułem go, słyszałem, lecz nie mógł pokonać pieśni. N’Gwemba wyszedł, żeby go odpędzić, i zginął. Dopiero mnie się udało. Odszedł, ale wróci.

— Powiedziałeś, że podąża moim śladem. W takim razie musimy zaraz wyruszać. Może pójdzie za nami, a was zostawi w spokoju. Skoro napada na tych, których spotykam, to...

— Na to właśnie liczę — przerwał mi mnich. — On nie napada na twoich prześladowców, napada, bo czuje ciebie. Twój trop. To ciebie roiho chce dostać. Jeśli zostaniesz, to zginie i Brus, syn Piołunnika, i Knot, syn Kowala, i ja, i Woda, córka Tkaczki. A także każdy, o kogo bodaj się otrzesz. Idź po swoje rzeczy, synu Oszczepnika. Nie ma czasu do stracenia.

— Agiru Kano! — szczeknąłem kamiennym głosem i ruszyłem do wyjścia.

— Filarze! — zawołał Mrok. Odwróciłem się.

— Zdążysz się pożegnać.

— Mroku, Woda... Kiedy ruszycie w dalszą drogę...

— Wiem, synu Oszczepnika.

Wyszedłem z namiotu.

Загрузка...