Rozdział 7 Droga czarownika

Płomień od płomienia zapala się, aż się wypali,

ogień wzniecasz od ognia;

mąż od męża mądrości się uczy,

mąż o mężu przez rozmowę o sobie wiedzą.

(...)

Ta rzecz jest pewna: gdy pytasz o runy

od bogów pochodzące, radą ich rytowane,

przez Najwyższego znaczone —

najlepiej zachowaj milczenie.

Hávamál — Pieśni Najwyższego

Biegł równym, miarowym krokiem, buchając parą i przytrzymując miecz przy pasie. Nie za szybko, nie za wolno. Mógł tak biec kilometrami. Byle trzymać rytm.

— Dlaczego biegniesz? — spytała Cyfral, unosząc się opodal jego głowy.

— Zbyt długo stałem w miejscu — odpowiedział, przeskakując leżący na drodze pień. Obłok migotliwych iskier wciąż otaczał go aureolą, poruszające się ręce pozostawiały słabą poświatę.

Wbiegli na szczyt i Vuko zatrzymał się nagle.

— Wiesz, jakie to ma możliwości? Jakie ograniczenia? Jak to obsługiwać?

— Nie wiem niczego, czego ty nie wiesz — odparła. — Spróbuj przemieścić coś siłą woli. Po prostu skoncentruj się i zrób to.

Drakkainen usiadł na głazie i wybrał sobie kamień stojący na sąsiedniej skale. Jeden z tych irytujących, grzybowatych tworów, które trafiają się wśród wapiennych skałek. Sprawiają wrażenie, że powinny były dawno temu spaść, a stoją tak tysiące lat. Wyciągnął rękę.

— Czuję się jak kretyn — oznajmił. — Mam coś powiedzieć? Abrakadabra?

— Nie wiem. Skoncentruj się. Tak jak wtedy, kiedy poruszyłeś podkowę.

— Wtedy nie zrobiłem niczego szczególnego. Siedział przez dłuższy czas z wyciągniętą dłonią.

— Spadaj... — wyszeptał. — Spadaj! Pudota! Alas! Nic się nie działo, poza tym, że zaczęło mżyć. Zaczął sobie wyobrażać pękającą strukturę skały, krystaliczne formy minerałów, nawet zrywane wiązania atomowe. A potem stracił cierpliwość.

Wstał, owijając się płaszczem, i ruszył w dół. Na odchodnym zgarnął jeszcze garść mieniącego się iskrami powietrza jakby robił śnieżkę i machnął ręką w udawanym rzucie.

Perkele kallio! — wycedził. — Jebal tebe pas! Idziemy, Cyfral!

Huknęło jak wystrzał z moździerza. Podstawa kamienia rozbryznęła się chmurą gwiżdżących odłamków, głaz przekoziołkował w powietrzu i runął w dół z wizgiem rozdzieranego powietrza. Ledwo grzmotnął z ogłuszającym łomotem w piarg, zwaliła się też kamienna iglica. Popękała na parę kawałków i obsunęła się powoli niczym wysadzany budynek, wzbijając słup pyłu.

A potem zbocze ożyło. Z przerażającym łoskotem lawina kamieni, skał i odłamków potoczyła się w dół wąskiej doliny, miażdżąc wszystko na drodze, aż dotarła do nieodległego lasu. Korony drzew skłoniły się majestatycznie. Chmura siwego skalnego pyłu ogarnęła drzewa niczym fala powodziowa, kilka zwaliło się z trzaskiem.

Trwało to jakąś minutę, po czym zapadła cisza, przerywana tylko krakaniem oburzonych ptaków kłębiących się nad spowitym chmurą pyłu zagajnikiem. Ta część zbocza zmieniła się nie do poznania.

Drakkainen leżał na ścieżce w dziwnej pozycji, z nogami zwisającymi ze zbocza, ściskając kurczowo jakiś krzak, siwy od pyłu. Podciągnął się i wczołgał z powrotem na ścieżkę. A potem usiadł, wypluwając ślinę zmieszaną z piaskiem. Miał rozcięte czoło, boleśnie stłuczone ramię, w ręce tkwiło parę skalnych odłamków wąskich jak igły. Powyciągał je zębami i spojrzał na zrujnowany brzeg lasu.

— Jebem ti duszu... — mruknął. — Mam nadzieję, że nikt nie wybrał się tam na grzyby. Chodziło o ten niby rzut?

Zgarnął znacznie mniejszą porcję mieniącej się wokół niego diamentowej mgły i cisnął w inną skałę.

Nic się jednak nie wydarzyło, tylko opływający Drakkainena nimb zafalował lekko.

— Muszę potrenować — oznajmił Vuko. — Byle gdzieś na odludziu.

— Z czego się tak cieszysz? Bo rozwaliłeś skałę?

— Nie. Zrobiłem to mimowolnie i jeszcze okazało się nieprzewidywalne. To klęska, nie sukces. Działa jak granat, a ja potrzebuję pistoletu. Nie, cieszę się, bo żyję. Czuję, że żyję. Zamienili mnie w drzewo, a ja żyję. Ocknąłem się nagi w górach i żyję. Wszedłem do uroczyska i nadal żyję. To dodaje ducha, wiesz?

Schodził z góry długimi krokami, gdy nagle zatrzymał się i zaśpiewał na całe gardło wibrującym, bałkańskim głosem:

— Hej, doktore-e-e! Srdce mne bole-e! Na ljubavi nema lijeka, ne pomože apoteka, hej, hej, hej, doktore! Ja — hou!

Cyfral patrzyła na niego trochę ze zgorszeniem, a trochę z obawą.

Chata Pieśniarza stała tak, jak ją zostawił. Wtulona w skałę niczym spróchniały grzyb, otoczona krzywymi słupami menhirów. W dole huczał wodospad, wzbijając chmurę wodnego pyłu.

— Halo, Bondswif! Wróciłem! — zawołał zwiadowca wesoło. Odpowiedziała mu cisza, szum wodospadu i jakieś dziwne skomlenie.

Vuko wszedł za kamienne słupy zaniepokojony i zatrzymał się.

— Gliffnak? — zapytał niepewnie.

Yeti siedział zwinięty w kłębek pod częstokołem, kiwał się i najwyraźniej popłakiwał. Łzy ciekły mu ciurkiem po płaskiej, pomarszczonej twarzy, kapały z wyszczerzonych niedźwiedzich kłów.

— Co ci się stało, Grendel? — zapytał Drakkainen nieco mniej szorstko niż zwykle.

— Boli... — chlipał potwór. Mówił bełkotliwie, ale zupełnie zrozumiale. — Chcę do taty...

— Jebem ti majku... — wybełkotał Drakkainen, blednąc jak ściana. Przed oczami stanęło mu wspomnienie menhiru na uroczysku. Menhiru, z którego zwisał łańcuch zakończony kajdanami. Doskonałe miejsce, by ktoś uwiązał ciężarną kobietę. Ktoś, kto potrzebował jej zmutowanego w potwora dziecka, żeby chroniło go i reklamowało interes.

A teraz nieszczęsny małpolud cierpiał i tęsknił do swojego taty. Diamentowa mgła wokół zwiadowcy jakby zgęstniała i zaczęła wirować niczym orbital atomowy.

— Bondswif! — wrzasnął Vuko i ruszył do chaty.

Drzwi otworzyły się, kiedy tylko wyciągnął rękę, lecz nawet tego nie zauważył. Drewniana zasuwa pękła z ogłuszającym hukiem, kawałki odbiły się z gwizdem od ścian.

Bondswif poderwał się ze swojego ulubionego miejsca przy palenisku, upuszczając dzban, i błyskawicznie sięgnął po koślawy kostur. Za późno.

Drakkainen poczuł mrowienie na skórze jakby otaczający go nimb stał się dotykalny. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi. Moce uroczyska, magiczne mgły i inne bzdury w mgnieniu oka wywietrzały mu z głowy. Zamierzał chwycić maga za gardło, grzmotnąć nim ościanę, ewentualnie po prostu skopać. Potem się zobaczy, co dalej.

Minęło kilka sekund, podczas których wewnątrz chaty szalało tornado. W powietrzu fruwały potłuczone w skorupy dzbanki, szmaty, kawałki futra i mniejsze meble. Stojak z cudaczną, paradną zbroją runął nagle na wznak, jakby zemdlał, oszczepy rzędem wbiły się w ścianę, dzban pełen piwa eksplodował niczym trafiony z rakietnicy, rozbryzgując zawartość po ścianach.

Drakkainen, ignorując to wszystko, przeskoczył stół ichwycił Bondswifa za gardło, wbijając mu kciuk i palec wskazujący po obu stronach grdyki tak, żeby zacisnąć tętnicę.

— Uwiązałeś ją na uroczysku?! — wrzasnął. — Chciałeś, żeby urodziła ci potwora, pasi kurču?! Gdzie są jego rodzice, bydlaku?! Co z nimi zrobiłeś, ścierwo?!

Nie zorientował się nawet, że wrzeszczy po chorwacku.

Duszony konsekwentnie Bondswif naturalnie nie wydał z siebie żadnego sensownego dźwięku, poza głuchym charkotem, bezskutecznie drapiąc i szarpiąc kurczowo miażdżącą go dłoń. Trwało to przez chwilę, kiedy Drakkainen zaciskał palce, cedząc straszliwe fińskie przekleństwa, a w izbie wszystko przewracało się, fruwało i łamało, jakby szalał w niej niewidzialny furiat. Psie, orzechowe oczy Bondswifa wywróciły się do tyłu, ukazując pod spodem wąski pasek białkówki, który podbiegł krwią. Mag rył już obcasami podłogę i szarpał się coraz słabiej i coraz bardziej konwulsyjnie, gdy Vuko odzyskał panowanie nad sobą i zwolnił nagle chwyt. Bondswif runął twarzą na stół, kaszląc i wciągając chrypliwie powietrze.

Drakkainen jednym szarpnięciem zerwał z belki rzemień wciąż utrzymujący podkowę i błyskawicznie zawiązał na końcu pętlę zaciskową.

Bondswif, walcząc o oddech, wciąż leżał na stole, jedną ręką masując zgniecione gardło, drugą gestykulując rozpaczliwie.

— Dobrze zapamiętałem, co mówi prawo? — zapytał Drakkainen. — Najpierw stryczek, a potem trzy nowe oszczepy? A potem... nie. Za dużo ceremonii. Zrobimy inaczej. Potrzebuję worka treningowego. Zaraz zobaczymy, co mogę z ciebie zrobić mocami uroczyska.

— To nie ja zrobiłem... — wyrzęził Bondswif. — To Bondswif...

— Oż, ty... — zaczął Vuko, podnosząc rękę. Nie zdążył.

Gliffnak wpadł między nich niczym kudłata lokomotywa. Drakkainen uderzony w pierś runął do tyłu, przewracając stół. Zaparło mu dech, ale wyrzucił do przodu ugięte nogi i poderwał się do pionu.

— Nie... — wybełkotał yeti. — Nie wolno... Nie rób nic tacie... Nie wolno taty...

— To jest ten... twój ojciec? — zapytał bezradnie zwiadowca.

Powiało skalnym, jaskiniowym zimnem. Drzwi w głębi izby uchyliły się nagle ze skrzypieniem, podmuch przygładził płomyki na palenisku i zagrzechotał zwisającymi ze stropu totemami.

— Już czas... — Wionął dochodzący zewsząd dziwaczny głos, który brzmiał, jakby przemówiła góra. Niegłośno, echem pulsującym pod wapiennym sufitem, szumem podziemnego strumienia, skrzypieniem pękającej skały. — Już czas... się spotkać.

Uchylone wrota ukazywały mroczny korytarz wiodący nie wiadomo gdzie. W zdemolowanej izbie krwawiący Grendel piastował swojego zmaltretowanego ojca, który masował pokryte siwą szczeciną podgardle i kaszlał ze strasznym, suchym dźwiękiem, jakby w środku wszystko mu się łamało. Yeti podniósł na zwiadowcę wilgotne spojrzenie orzechowych oczu z drzemiącą gdzieś pod spodem niepokojącą iskrą rozumu.

— Gdyby wszyscy tutaj nie udawali takich tajemniczych, nie dochodziłoby do przykrych nieporozumień — oznajmił Drakkainen pojednawczym tonem.

Rozejrzał się po zrujnowanej izbie, szukając jakiejś ocalałej lampy, wreszcie znalazł jedną metalową, potrzasnął i usłyszał w środku chlupotanie oliwy. Odpalił knot od płonącej na palenisku drzazgi, wyjął miecz i wziął kilka głębokich oddechów.

— Oczywiście nie dowiem się, co tam jest w środku? — upewnił się, ale nie uzyskał odpowiedzi. Obejrzał otwarte drzwi, po czym odłożył miecz i spróbował wyjąć wrota z zawiasów. Nie udało się. Poprzestał więc na oderwaniu wiszącej jednym końcem na łańcuchu uchylnej zawory i porąbał ją toporem na kawałki.

— Zamykanie tych wrót, kiedy będę w środku, jest bezcelowe. Na przykład zapieranie ich ławką czy coś w tym rodzaju — oznajmił dobitnie. — I tak je otworzę, a potem będę bardzo niemiły. Bardzo. Czy powiedziałem zrozumiale?

Milczenie uznał za aklamację. Zabrał jeszcze krzesiwo i potrząsnął ponownie lampką, upewniając się, że oliwa zaraz się nie skończy.

— Co by tu jeszcze... — wymamrotał. — Kredę? Kłębek szpagatu? Robię się ostrożny.

Korytarz okazał się naturalnym pęknięciem w skale, nie szerszym niż metr, i prowadził lekko w dół. Kamienie pod nogami były gładkie i wilgotne, jedyny ślad działalności człowieka to odpiłowane starannie stalaktyty. Zrobiono to dawno, bo na pieńkach pojawiły się już kilkunastocentymetrowe nacieki, podobne do rudych sopli.

— Twory, które widzą państwo na stropie, nazywamy stalaktytami, wznoszące się z podłoża stalagmitami, a te, które połączyły się w jedną całość, to stalagnaty — mruknął przemądrzałym tonem, unosząc lampkę.

Korytarz był kręty, po paru krokach mdłe światło izby zostało gdzieś z tyłu i wokół zapanowała aksamitna, nieprzenikniona ciemność, rozbijana tylko migotliwym płomykiem malującym cienie oraz błyski na wilgotnych, pokrytych naciekami ścianach, ale rozświetlającym niewiele.

— Nie podoba mi się to — wymamrotała Cyfral. — To jest jak pułapka.

— Taka praca, mój Dzwoneczku — wycedził Drakkainen. — Nic nie osiągnę, stojąc w miejscu albo zachowując się asekuracyjnie. Trzeba leźć smokowi w paszczę, jeśli mamy potrząsnąć tym bagienkiem.

Przecisnął się między skałami i nagle stanął jak wryty.

— Chyba się udało... — wyszeptał, ostrożnie unosząc dłoń. Niewidoczny w mroku diamentowy nimb otaczający jego ciało wokół dłoni zapłonął ciepłym, zielonym blaskiem.

— Fajne — ucieszył się. — Czarodzieje zawsze tak robią na filmach. Tyle że jestem raczej lepiej widoczny, niż lepiej widzę. Nek ide u dupe. Jeszcze oślepia.

Skoncentrował się i zielonkawy blask stopniowo przygasł. Kilkanaście metrów dalej jednak światło pojawiło się znowu, lecz nie biło już od zwiadowcy. Rozjarzyło się gdzieś za zakrętem mdłym, migotliwym blaskiem. Vuko odstawił ostrożnie swój kaganek w miejscu, w którym nie kapało z powały, i odwrócił miecz w dłoni ostrzem do tyłu.

Od tej pory szedł bezgłośnie, ostrożnie stawiając kroki. Pochylony i napięty niczym sprężyna, z jedną ręką wystawioną do przodu i ostrzem ukrytym za odchylonym ramieniem.

Jaskinia była nieduża, prawie okrągła, miała może z sześć metrów średnicy i wysokie sklepienie najeżone stalaktytami, sterczącymi jak zęby narwali. Oświetlał ją krąg ustawionych pod ścianą kaganków.

A na wprost wejścia stał van Dyken. Wysoki, w swoim długim, czarnym płaszczu, z włosami sczesanymi na tył głowy. Stał i uśmiechał się drwiąco.

Drakkainen uderzył błyskawicznie jak kobra, wycinając w powietrzu ukośny krzyż. Pierwsze cięcie w lewą tętnicę, drugie poziomo przez brzuch. Bez namysłu.

Miecz uderzył twardo, jak w kamień, dwa ostre szczęknięcia odbiły się echem od stropu, a van Dyken zniknął. Gdzieś jakby spod ziemi rozległ się śmiech. Nie monumentalny, operowy rechot czarnego charakteru, ale zwyczajny, złośliwy chichot.

Ostrze wytrzymało, zarobiło tylko dwie niewielkie szczerby, lecz wstrząs uderzenia poraził Drakkainenowi na chwilę dłoń przykrym bólem, promieniującym aż do łokcia.

Uświadomił sobie istnienie swojej magicznej aureoli, poczuł ją, poczuł mrowienie na skórze, jak przy potężnej cewce magnetycznej, następnie nakazał mgle skupić się, zacząć wirować na podobieństwo mgławicy. Działał na oślep. Instynktownie.

Pomyślał o podmuchu lodowatego powietrza. Ruchu cząsteczek. O wichrze.

A potem machnął dłonią i zgasły wszystkie kaganki. Ciemność spadła na jaskinię niczym czarna woda. Wszystko znikło. W wilgotnym, zimnym powietrzu uniósł się swąd przypalonych knotów i oliwy.

Panowała nieprzenikniona, aksamitna ciemność.

Ciemność ostateczna.

Pamiętał, gdzie znajdują się skały i gdzie sterczą stalagmity. Prześlizgnął się bezgłośnie jak kot na drugą stronę pieczary i stanął tak, żeby mieć za plecami litą skałę.

Dwa ciemne miejsca z tyłu, plamy mroku, w których nie zdążył niczego zobaczyć, to mogły być zwykłe wnęki albo wyloty następnych korytarzy. W górze kolejne takie miejsce: ciemna szczelina, która mogła być kominem prowadzącym do jaskiń albo i na zewnątrz czy na szczyt góry.

Stał ostrożnie, nie wydając nawet najdrobniejszego dźwięku, wciągał powoli powietrze nosem i węszył. Próbował odszukać w pamięci zapach van Dykena. Osobistą konfigurację estrów i kwasów organicznych, zapachowy podpis, jedyny w swoim rodzaju, ale bez wspomagania to wcale nie było łatwe. Nie czuł nic. Tylko obcą woń jakby pleśniejących szmat i stęchłego twarogu. Skoncentrował się na ruchach powietrza. Lekko ciągnęło z góry, to widocznie był komin, trochę wiało z jednego z hipotetycznych korytarzy. Powietrze stamtąd płynęło wilgotne, przesycone wodnym pyłem i czymś jeszcze. Czymś ciężkim, mineralno-chemicznym, przypominającym trochę spaleniznę.

Metan.

W śladowych ilościach.

Stał, ważąc miecz w dłoni, i czekał na dźwięk. Szelest ubrania, oddech, bicie serca, westchnienie, skrzypnięcie stawów albo zgrzyt trąconego w ciemności kamienia.

Nic.

Mrok niósł tylko bardzo odległy, nikły szum wody, bliżej cichy chlupot, a jeszcze bliżej pojedyncze melodyjne pluśnięcia spadających ze stropu maleńkich kropel.

Gdyby miał wspomaganie, byłby w stanie usłyszeć pełznącego po kamieniach pająka. Czekał.

Wyobraził sobie cząsteczki metanu wymieszane śladowo z powietrzem. Atom węgla, otoczony symetrycznie czterema atomami wodoru, jak szkielet piramidy. Tetraedr. Poczuł je całym sobą. Wyobraził sobie,, że może nakazać tym cząsteczkom wędrować ku sobie jak kulkom rtęci, że posłuszne jego wezwaniu ciągną korytarzami, wysnuwają się ze skał, wypływają ze znajdujących się pod górą pokładów węgla i gnają do jaskini, w której stoi, zagęszczają się w niewielki obłok.

Nie miał pojęcia, czy to coś daje. Improwizował, ale czuł cały czas mrowienie na skórze, zwłaszcza wzdłuż dłoni. Coś się działo.

Poczuł też, choć to mogła być tylko jego fantazja, że gorzkawy zapach węglowodorów staje się silniejszy. Niemal wyczuwalny.

Pomyślał, że może odzyskuje część utraconego wspomagania. Czy metan nie powinien być dla normalnego człowieka bezwonny?

Wyobraził sobie, że rozdziela obłok gazu na trzy części, że wtłacza dwie z nich w odnogi korytarzy, a trzecią zbiera pod powałą. Że mieszają się dokładnie z powietrzem.

A potem wymyślił iskrę.

Poczuł ją. Zmusił do istnienia. Gwałtowny skok drgań elektronów. Coraz szybciej i szybciej, aż wolne ładunki zerwą się ze swoich orbit i utworzą na mgnienie oka naładowaną energią chmurę. Wybuch supernowy dla mikroskopijnego kosmosu atomów.

Nic.

Czuł tylko, że włosy wstają mu na całym ciele, że chmura diamentowego pyłu wiruje wokół niego jak szalona.

— Palaa, huora! Läämittää!

Ładunki elektrostatyczne na jego skórze przekroczyły wartość krytyczną i Drakkainen strzelił na wszystkie strony iskrami.

Huknęło przeraźliwie, trzy błękitne rozbłyski niczym blask spawarki zalały jaskinię, plama ognia rozlała się po suficie. Łoskot eksplozji przeniknął górę, popłynął odległymi korytarzami, wstrząsnął pieczarami.

Drakkainen pomyślał, niesiony przez ten gwałtowny ułamek sekundy, że jeśli van Dyken nie skrył się w wylocie korytarzy albo komina, to może stał się niewidzialny. Może umiał okryć się jakimś optycznym kamuflażem i stoi spokojnie tam, gdzie stał przedtem. Na środku pieczary.

Zdążył zawrócić strzelające korytarzami snopy ognia, postawić im na drodze tamy ze stężałego powietrza i pchnąć je z powrotem. Ogień fuknął jeszcze raz resztką metanu, trzema niebieskawymi jęzorami, tym razem do wnętrza. Smagnął wnętrze jaskini, buchnął gorącem i zgasł.

Ale wtedy na środku stał już płonący człowiek.

Nieruchoma pochodnia, ogarnięta huczącym płomieniem, z rozłożonymi ramionami, jak znak Ku-Klux-Klanu. Jak niosący światło anioł o piórach z płomieni.

Van Dyken płonął, lecz tak, jakby go to nie dotyczyło, jakby pożar nie pokrywał jego skóry bąblami, jakby nie gotowały mu się oczy, nie topiły z trzaskiem włosy. Nie wrzeszczał, nie ciskał się na wszystkie strony, tylko stał i płonął niczym piekielny strach na wróble. Przez ułamek sekundy.

W następnym cały ogień nagle runął Drakkainenowi w twarz niby fala przyboju.

Zanim padł na ziemię, wrzeszcząc wśród trawiących go płomieni i tarzając się po wilgotnej podłodze jaskini, zdążył jeszcze pomyśleć. Zanim stał się wyjącą żywą pochodnią, płonącą z trzaskiem wśród smażącej się skóry, gotujących oczu i wrzącego w ciele tłuszczu, zdążył pomyśleć, że stojący pośrodku jaskini van Dyken ma wypełnione fioletem oczy, jak dwa polerowane karbunkuły. Mieniące się żuki wypełniające powieki, a nie rybie oczy człowieka. Ma oczy miejscowego.

I wtedy ogień zgasł.

Nagle i w jednej chwili.

Zapanowała ciemność.

A potem zapłonęły wszystkie kaganki. Zapaliły się z cichym fuknięciem i zalały pieczarę ciepłym światłem.

Pośrodku znajdował się kamienny dysk, czarny i gładki niczym blat stołu polerowany z obsydianu. Dysk, który cały czas obracał się powoli, lewitując kilka centymetrów nad podłogą jaskini.

Na obracającym się kamieniu siedział po turecku nagi starzec. Karykaturalnie chudy, brzydki, o bladej cerze z przebarwieniami, z resztkami włosów na pomarszczonej czaszce. Siedział i obracał się, jakby był zwieńczeniem upiornej karuzeli, ukazując co chwilę małpio-żabią twarz o oczach, które wyglądały jak zarośnięte.

Drakkainen pozbierał się z ziemi i obmacał całe ciało, z pewnym zdziwieniem stwierdził, że brwi i rzęsy częściowo ocalały, odrastający po wyjściu z drzewa meszek na głowie natomiast będzie musiał zaczynać od nowa, zniknął też trzydniowy zarost. Przeszło mu przez myśl, że chyba zasłonił oczy ramieniem, lecz na skórze nie było śladów poważniejszych oparzeń. Parę piekących zaczerwienień, to wszystko.

Poczuł na wardze ciepłą, żelazistosłoną strugę, a potem opadł na kolana. Mięśnie drżały z wysiłku.

Przyszło mu do głowy, że cała ta obłąkana konfrontacja trwała najwyżej trzy sekundy.

Podparł się jedną ręką, usiłując nie zemdleć. Otrząsnął się jak ogłuszony bokser, wypluł zmieszaną z krwią ślinę i otarł twarz.

— Zginąłbyś — rozległ się skrzypiący, kamienny głos. Starzec nie otwierał ust ani się nie poruszał. Głos płynął zewsząd. — Jesteś szybki, ale z prawdziwym Wiedzącym nie miałbyś szans. Twoje pieśni są nieporadne.

— Zacząłem dopiero dzisiaj rano — burknął Drakkainen i spróbował wstać, czepiając się ściany. — Ty jesteś Bondswif? Oba Niedźwiedzie? A kim jest tamten?

— On nie ma znaczenia. Nie pamiętam, jak się nazywa. Chyba Hodwil Kopiący Kamień. A może to był ten poprzedni? Zawsze znajdzie się jakiś głupiec, który chce czynić i który przyszedłszy po radę, pomyśli, że wystarczy zająć opuszczoną chatę pod Jęczącą Górą i udawać wielkiego Czyniącego. Jest mi potrzebny. Nie jem już od dawna, ale ktoś musi obmywać mnie i okadzać. Wciąż muszę też pić. Ktoś musi mi śpiewać. Ktoś musi uspokajać smutek Jęczącej Góry. Zanim stanę się mgłą. Zanim osiągnę wtajemniczenie. Zanim powstrzymam się od czynienia oraz działania i odejdę jako czysty umysł nieprzywiązany do woli.

— Zmieniłeś jego syna w potwora — zauważył Drakkainen sucho.

— Ach, tak. Uznałem, że nyfling będzie lepszym sługą. Przynajmniej odstrasza natrętów. Ale tamten przyszedł szukać swojej żony. Więc zostawiłem sobie obu. Kiedy osiągnę oświecenie, będą wolni. Jeśli dożyją. To już tak długo... Wciąż nie jestem jeszcze Śniącym. Obudziła mnie Ludzki Płomień. Hatrun. Pani Gniewu i Namiętności. Rozkazała, że mam ci pomóc. Więc pomagam.

— Aha — powiedział Vuko posępnie. — Pomagasz mi.

— Tak. Pokazałem ci drogę. Dałem ci w ręce moc uroczyska. Ale ty jesteś tępy i niezgrabny. Wchodzisz w głąb góry. Widzisz obraz swojego najgorszego wroga i co robisz? Sięgasz po miecz. On jest potężny. Myślisz, że zabijesz go żelazem?

— Znasz go?

— Słyszałem o nim. Czuję, co robi z pieśniami bogów. Widzę go twoimi oczami. Jest szalony, ale potężny. Jeśli go nie powstrzymasz, nadejdzie koniec.

— Tak, tak, wiem. Wojna bogów — wycedził zwiadowca.

— To możliwe. Nawet jeśli bogowie nie zwrócą się przeciw sobie, równowaga runie. Mogą obwołać wtedy kolejne narodziny świata. Nadejdzie martwy śnieg.

— Zaczynam mieć dosyć tych kryptonimów. — Drakkainen zmrużył oczy. — Może ktoś powiedziałby coś konkretniej? Choć raz? Każdy śnieg jest w zasadzie martwy. To tylko kłapcie z lodu. To taka sensacja, że śnieg pada?

— Co to kreaptah najmą? Nieważne. To jest inny śnieg. Pokrywa świat, jak w czasie zimy, lecz to inna zima. Oznacza koniec i początek. Cały świat zasypia. Zwierzęta i ludzie. Martwy śnieg odbiera im pamięć. Kiedy wstają, jest już nowy świat. Nie pamiętają ani swoich imion, ani twarzy bliskich. Nie wiedzą, kim są, ani skąd pochodzą. Nie znają przyjaciół, ani drogi do domu. Nic. Tylko to, co znajduje się w pieśni ludzi. Najprostsze prawa, to, jak orać pole albo wykuć miecz. Najprostsze rzeczy. Wszystkiego muszą uczyć się od początku. Czasem budzą się w zupełnie innych miejscach niż te, gdzie zastał ich martwy śnieg. Niektórzy muszą od nowa uczyć się mówić i chodzić, jakby znowu byli dziećmi. Niektórzy zaś nie budzą się wcale.

— Coś wspaniałego — oznajmił Drakkainen. — Jak często się to odbywa?

— Tego nikt nie wie. Ci, którzy obudzili się na początku świata, niczego nie pamiętają. Nawet my, Wiedzący potrafimy jedynie powiedzieć, że nadchodzi, czasem co sto lat, czasem co tysiąc. Kiedy świat traci równowagę. Gdy pojawia się za dużo zmian. Gdy czas wypada ze swoich kolein. Zazwyczaj dlatego, że zbyt wielu zbyt pochopnie sięgnęło po pieśni bogów. A czasem świat za bardzo się zmienia tylko z powodu ludzi. Kiedy jest za dużo wojen, za dużo nowych pomysłów, za dużo dziwnych rzeczy które niszczą równowagę.

— Jak rozpoznać ten martwy śnieg?

— Nadchodzi mgła i ciemność. To może wydarzyć się wiosną albo w ciągu lata. Tak jakby słońce umarło. Drzewa nagle tracą liście i wszystko zasypia. A martwy śnieg ponoć nie jest zimny. Jest niczym popiół. Ale nic ci z tego nie przyjdzie. Nie uciekniesz przed martwym śniegiem. Nawet Wiedzący zasypiają. Niektórzy z nich potem coś pamiętają. Podobno. To nieważne. To wiedza, która na nic ci się nie zda. Posłuchaj tego, co mam ci powiedzieć, bo zaczynam się męczyć. Niedługo zasnę. Dawno nie mówiłem tak wiele. Dawno nie przebywałem umysłem w świecie tak długo. Słuchaj więc prawdy: nie możesz nieść mocy uroczyska w sobie zbyt długo. Jeśli spróbujesz czynić cokolwiek, za każdym razem jej ubywa. Prawda druga jest taka, że prędzej czy później będziesz musiał wrócić na uroczysko i zaczerpnąć mocy na nowo. Niektórzy usiłują zebrać ją na zapas. Jeśli zerwiesz grzyb rosnący na uroczysku lub zagarniesz trochę ziemi, uwolnisz pyłek z rośliny lub nazbierasz śniegu, zawsze będzie tam trochę pieśni bogów. Lecz taka rzecz jest niebezpieczna i to jest prawda trzecia. Ten, kto nie umie śpiewać, może uwolnić niszczycielską moc nawet jedną pochopną myślą. Możesz sam ją uwolnić we śnie albo w gniewie. Jeśli masz ze sobą taki zapas, musisz go ukryć i zamknąć. Nikt nie może tego dotknąć ani otworzyć. Prawda czwarta mówi, że można też zmusić, by pieśni bogów same do ciebie przyszły, tworząc upiora, Obudzonego. Pod taką postacią pieśń bogów może do ciebie przywędrować, lecz musisz pamiętać, że Obudzony ma własne życie i jest jak bestia. A taka jest prawda piąta: to nieprawda, że pieśń bogów nie posłucha każdego. Posłucha, tylko trzeba umieć poprosić. Jeśli będziesz spragniony, musisz poprosić o drewniany kubek wody nie większy niż kwarta i woda ta musi być czysta. Jeśli powiesz po prostu „wody", pieśń spuści na ciebie wodospad lub strąci cię do morza. Musisz czuć pieśni i śpiewać tak, by potrafiły cię zrozumieć. Prawda szósta i ostatnia jest taka, że jeśli nawet pieśń cię zrozumie, zrobi wszystko najprościej. Jeśli zechcesz, by pieśń bogów zapaliła ci ognisko i nie powiesz nic więcej, zapewne uderzy w nie piorun. Musisz zapamiętać wszystkie myśli i uczucia, z jakimi coś czynisz. Następnie musisz z tego stworzyć specjalną pieśń i zamknąć ją w jednym zdaniu lub słowie. Takim, którego nie zna nikt poza tobą. Potem powiesz słowo i przypomnisz sobie całą pieśń. To, czego pragniesz, ponownie się wydarzy. Zapamiętaj, co mówiłem, to będziesz miał pożytek, jeśli zrozumiałeś. Teraz odejdź. Nie mam już więcej siły, by oglądać ten świat. Gdy wyjdziesz, powiedz temu tam Hodwilowi, czy jak on się tam zwie, żeby dziś już nie przychodził.

* * *

A potem starzec milknie. Kaganki przygasają nieco, ale płoną nadal. Czekam przez jakiś czas w nadziei, że jeszcze się odezwie, lecz wibrujący głos góry milknie. Starzec siedzi nieruchomo, okrągły, polerowany dysk nadal wiruje powoli, jak hamujące koło ruletki.

Znajduję miecz, oglądam wyszczerbione ostrze i wsuwam go do pochwy. Za zakrętem schylam się po swój kaganek, który odpalam zupełnie normalnie, za pomocą krzesiwa i szczypty trocin.

Droga powrotna wydaje mi się dłuższa, ale jestem zmęczony i głodny, dokładnie tak samo, jak po hiperadrenalinie. Muszę przysiadać ze dwa razy na wilgotnych kamieniach i odpoczywać.

W izbie z grubsza przywrócono ład. Pozbierano porozrzucane sprzęty, stół znowu stanął na nogach, gospodarz zaś zajął swoje tradycyjne stanowisko na karle ustawionym przed paleniskiem. Znalazł inny dzban w miejsce potłuczonego, uzupełnił zapasy piwa. Siedzi teraz i spogląda na mnie z obawą znad okucia rogu.

Wydłubuję z pasa jeszcze srebrną markę i kładę przed nim na stole. Spogląda tymi psimi oczami, w których wyczuwam obawę.

— Dobrze mnie nauczyłeś — wyjaśniam. — Zarobiłeś więc na tamte dwa gwichty. Za tę markę chcę trochę zapasów. Chleb, ser, suszoną wędzonkę, trochę piwa do manierki i jakiś nieduży kociołek. Muszę natychmiast stąd odejść.

Patrzy nieruchomo, jakby nic nie rozumiał. W końcu sięga po monetę i obraca w palcach, po czym robi gest głową w stronę spiżarni. Uznaję to za zaproszenie do samoobsługi.

Przez chwilę bobruję w komorze i znajduję wszystko, co może mi być potrzebne. Mag patrzy na mnie zupełnie obojętnie i nie protestuje, nawet kiedy pokazuję mu bukłak z piekielnie słodkim napojem podobnym do wina pachnącym jakby persymoną i daktylami.

Znajduję też coś, co przypomina prymitywny plecak, właściwie futrzany worek z doszytymi pasami. Pakuję do niego dobytek.

Przystaję jakoś tak w pół drogi do drzwi. Trochę mi łyso i sam nie wiem, dlaczego.

— Jak się nazywasz? — pytam w końcu.

— Lenn Biegnący Za Sroką.

— Dziękuję ci, Lenn. Jeśli uda mi się jakoś sprawić, żeby nie nadeszły najgorsze czasy, to stanie się tak dzięki tobie. Zabiję Czyniących albo zabiorę ich ze sobą.

Milczy przez chwilę, a potem wzrokiem wskazuje wrota do podziemi.

— Zabiłeś go? — pyta z nadzieją. Potrząsam głową ze wstydem. Jest mi głupio.

— Nie potrafiłbym. Jest zbyt potężny, nawet kiedy śpi. Pokazał mi się jako mój wróg i nie zdołałem go pokonać ani mieczem, ani pieśnią bogów.

— Więc dlaczego sądzisz, że zdołasz zabić tamtych? Troczę sajdak do plecaka, zakładam płaszcz. Milcząc, zarzucam ciężki tobół.

— Jak ci na imię?

— Ulf Nocny Wędrowiec — odpowiadam.

— Znajdź drogę, Ulfie.

— Najwyższy na to czas. Idę. Myślę, że już niedługo ty i twój syn będziecie wolni.

Kręci powoli głową i wypija łyk. A potem siedzi tylko i bawi się pod stołem rzemieniem, na którym przedtem wisiała podkowa.

— On nigdy nie wejdzie pomiędzy bogów. Kiedy byłeś tam w środku, pomyślałem, że zabiorę syna i odejdę. Wówczas zostawiłby sobie ciebie. Ale wtedy drzwi się zamknęły, chociaż były wyłamane. On chce inaczej. Mimo to tak myślę, że niedługo będziemy wolni.

Wychodzę i bardzo cicho zamykam za sobą drzwi.

Jest mglisty dzień, powietrze pruje piskliwy trel polującego sokoła. Wracam na szlak, mijam palisadę menhirów i wchodzę w las, nie oglądając się za siebie.

Nie odchodzę daleko, bo padam ze zmęczenia. Znajduję dobrze osłonięte miejsce i drżącymi rękoma rozplatam rzemienie tobołka, a potem pochłaniam kawałek chleba, wędzony ser i coś w rodzaju kiełbasy. Szkoda mi czasu na krojenie kawałków, po prostu odrywam je zębami jak zwierzę. Piwo cieknie mi po brodzie, ledwo pamiętam, by żuć to, co mam w ustach. A potem nie mam nawet siły, żeby uprzątnąć resztki. Po prostu wczołguję się pod liście pierzastej paproci i owijam płaszczem, by zapaść w sen podobny do letargu.

Najbardziej lubię te momenty, kiedy po prostu wędruję. Marsz daje mi rzadko spotykane na Ziemi poczucie wolności. Jest w tym coś pierwotnego, co zamieszkuje obszary mózgu przeznaczone dla zamierzchłych instynktów, sprzed epoki przepisów, opiekuńczych procedur i instytucji kontrolnych. Oto człowiek wędruje przed siebie. Idzie, gdzie chce, śpi tam, gdzie dopadnie go noc. Całe życie zaczyna się ograniczać do teraźniejszości, całe planowanie do jednej doby. Trzeba przeżyć noc, wiedzieć, co zje się jutro i dokąd się udać. Wszystko, co dalej, to już abstrakcje bez większej wartości praktycznej.

Zatem idę. Przez dziewiczy las pokrywający góry. Omijam bardziej wydeptane trakty, korzystam z wąskich ścieżek, czasem najwyraźniej użytkowanych przez zwierzęta, z górskich potoków, gdzie można wędrować żwirowym brzegiem lub skakać po kamieniach. Czasem przedzieram się na przełaj przez las.

Mam cel. Chcę wrócić do Ziemi Ognia. Mam tam przyjaciół, mam konia i sprzęt. Idzie zima.

Czas, który przesiedzę przy kominie w dworzyszczu młodego Atleifa albo w gródku u Grunaldiego.

Czas planowania. Knucia. Zbierania sił.

Teraz bowiem muszę przeistoczyć się w asasyna. Skrytobójcę.

Wędruję.

Cały czas z ponurym cieniem w duszy.

Nie mogę zapomnieć nieszczęsnego maga zostawionego w chacie podobnej do grzyba, w towarzystwie syna-potwora. Nie mogę zapomnieć zasuszonej mumii siedzącej na obracającym się kamieniu.

Mój sojusznik. Mój nauczyciel i doradca. Nikt do tej pory nie powiedział mi tylu pożytecznych rzeczy co on.

Nie mogę sobie darować, że go nie zabiłem.

Był zły. Pewnie równie zły jak van Dyken. Różniło go jedynie to, że usiłował powstrzymać się od działania, którym tamten się upajał.

Powtarzam sobie jeszcze raz: „zły".

Oto znalazłem się w świecie, w którym mają znaczenie właśnie takie opresywne, wartościujące, przedpotopowe kategorie. Tam, stąd pochodzę, za publiczne posłużenie się taką oceną jeszcze do niedawna można było stanąć przed sądem.

Tutaj natomiast to pojęcia zupełnie naturalne. Niemal techniczne. Zło. Dobro. Ot tak, po prostu.

Tu nie można zakreślić rubryki „nie wiem" albo „nie mam zdania". Tu świat ma dwa ostrza, jak włócznia Hatrun. Życie i śmierć. Zło i dobro. Podłość i szlachetność. Nie ma: „nie wiem". Nie ma na to czasu. Wybierasz albo rękojeść, albo głownię. Relatywizmu moralnego brak. Rękojeść w dłoni albo ostrze w brzuchu. Brak miejsca dla Piłatów z Pontu. Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem. Z krwi.

Dlatego nie mogę sobie darować, że go nie zabiłem.

To prawda, że pewno bym nie zdołał. Ale nawet nie spróbowałem.

Zasłoniłem się swoją misją. Moją przenajświętszą misją i jej abstrakcyjnymi regułami wykoncypowanymi pod słońcem, które tutaj nie zasługuje nawet na to, by być zjawiskiem astronomicznym. Bezimienna iskra wśród gwiezdnego pyłu. Zasłoniłem się jak tchórz regułami, które nie są z tego świata. Regułami hipokrytów, dla których kij ma dziesięć końców i wszystko jest względne, więc każde zdecydowane działanie jest zbrodnią. Oznacza, że zaczynamy różnicować. Posługiwać się pojęciami absolutystycznymi. A od tego tylko krok do wydawania ocen moralnych. A przecież wiadomo, że to skończy się inkwizycją. Lepiej więc odwrócić się plecami. Nie widzieć zła.

Odwróciłem się plecami i odszedłem. Bo nie miało związku z misją.

Nie musiałem stawać do bezpośredniej konfrontacji. Zaklęcie jest niczym program. Wystarczyło zakończyć inaczej ciąg komend, który ściągnął do komory metan. Niechby działał dalej. Niechby zbierał gaz pod stropem, aż do momentu kiedy osiągnie odpowiednie stężenie i opadnie do płonących na podłodze kaganków. Tak to powinno działać. Zaczynam się uczyć.

Zaczynam myśleć jak skrytobójca.

Muszę nauczyć się posługiwać prawem, które mam gdzieś w sobie. Niech będzie, że w sercu. I skonfrontować je z jeszcze bardziej średniowiecznym systemem kontrolnym — sumieniem.

Które najwyraźniej zwariowało, bo nie daje mi spokoju, że nie zabiłem człowieka. Muszę mu jednak ufać, bo tu nic innego nie ma.

Pamiętam tylko ogólny kierunek, w którym powinienem iść. Stronę świata. Niestety, idę inną drogą niż przyszedłem do Ziemi Węży. Okrężną, co się zowie, a mam znaleźć niewielki gródek wtulony między las a jezioro. Punkt pośrodku dzikich gór.

Poradziłbym sobie, gdybym mógł choć spojrzeć na jakąkolwiek mapę. Na dwie minuty. Ale nie ma map. Tymczasem muszę zdać się na instynkt.

O zmroku przystaję. Buduję porządny szałas ze związanych rzemieniem żerdzi, okryty grubą strzechą iglastych gałęzi. Rozpalam miniaturowe ognisko osłonięte kamieniami, gotuję zupę z jakichś kłączy pachnących niczym dziki czosnek, jadalnych bulw kryjących się w korzeniach paproci, kawałka suszonego solonego mięsa i chleba.

Wypalam oszczędnie nabitą fajkę i popijam gorącą wodę zaprawioną słodkim jak ulepek winem.

Patrzę na wodę. Pluskający po głazach górski strumień. Chciałbym wiedzieć, czy to jakiś dopływ Dragoriny, ale nie jest podpisany, niestety.

Spieszę się.

Dręczy mnie przeczucie, że stało się coś złego. Że na coś może być już za późno.

Śnię o grupie upiornych muzykantów. Kapeli z piekła rodem siedzącej na beczkach i zydlach wystawionych na polanę i grających cudaczną, hałaśliwą muzykę. Chudy flecista o twarzy jak czaszka szczura, pokryty purpurowymi wrzodami stwór podobny do wzdętej, człekokształtnej ropuchy grający na dudach i człowiek-homar w kolczastym, szkarłatnym pancerzu kręcący korbą liry czy teorbanu. Muzyka jest głośna i piskliwa, niemal głuszy przeraźliwy huk pożaru. Płoną drewniane chałupy, w powodzi iskier walą się strzechy, ogień smaga czarne niebo.

Wzdłuż częstokołu, na wbitych w belki łańcuchach zwisają czarne, pokręcone tobołki. Niektóre palą się jeszcze, wszystkie dymią i przypominają osmalone i skurczone od ognia manekiny wystawowe.

— Ktoś jeszcze chce zatańczyć Taniec Ognia? — wrzeszczy chudy mężczyzna stojący pod wbitym w ziemię buńczukiem. Drzewce oplatają tańczące węże, szczyt wieńczy czaszka i dwie końskie kity.

Przed grodem na ziemi klęczy garstka ludzi z założonymi do tyłu rękoma. Klęczą w milczeniu, za ich plecami chaty walą się z gruchotem belek, ale oni patrzą na upiorną kapelę.

— Ci, co pokłonili się Wężowi, pójdą z nami. Cali i zdrowi, jak mówiłem. — Mężczyzna na przemian grzmi basem albo piszczy skrzypiącym tenorkiem. Mutacja.

To dzieciak.

Nastolatek o ciele pokrytym zygzakowatym tatuażem. Wokół kręci się kilkudziesięciu Ludzi Węży. Rośli mężczyźni w wymyślnych, członowanych półpancerzach i szturmakach, opodal ogień maluje błyski na pancerzach paru krabów. Dlaczego słuchają takiego szczyla?

— Pytałem, czy ktoś jeszcze chce kłaniać się Bogu Ognia?! A może ktoś chce spróbować się ze Żmijowym Żądłem?!

Milczą i patrzą na kapelę.

— Ty! — krzyczy chłopak. — Ty walczyłeś! Widziałem cię! Dawać go tu!

Dwóch ogromnych wojów wyciąga z tłumu szarpiącego się mężczyznę i wywleka na środek polany, po czym ciska na kolana tuż na wprost muzyków. Podnosi twarz, patrząc na pokryty brodawkami żabi pysk, na szczurzą czaszkę i wrzecionowaty łeb homara. Wygląda jak ktoś, kto chce się obudzić. Potrząsa głową owiniętą w nasiąkniętą krwią chustę.

— Dajcie mu miecz! — woła chłopak. Któryś z Węży podaje klęczącemu krótki tasak. Tamten sięga i zaciska dłoń na drewnianej rękojeści, po czym zamyka na chwilę oczy. Wstaje powoli z klęczek, ważąc ostrze w dłoni.

— Cisza! — Na krzyk chłopaka muzykanci przestają grać. Huczy i grzmi tylko pożar. Istna nawałnica ognia. Jeszcze ryczy bydło, zgonione w ciasną gromadę gdzieś w mroku.

Nastolatek odrzuca do tyłu poły płaszcza, czarna tkanina spływa mu z ramion. Unosi lewą ręką miecz, sięga do rękojeści i powoli wyciąga nad głową ostrze. Jednosieczne, lśniące jak lustro, długości siedemdziesięciu centymetrów. Monomolekularne ostrze miecza Nordland, miecza zwiadowcy. Ujmuje w obie dłonie okręconą taśmą rękojeść, zupełnie nieprawidłowo, po czym zaczyna wywijać ostrzem w jakichś pokracznych podrygach. Jego przeciwnik pochyla się i ugina nogi, wystawia swój krótki tasak jak nóż, podobny do bokserskiego taniec pozwala mu na kilka uników i odskoków.

Trwa to krótko.

Słychać dwa ostre świśnięcia, chrzęst rąbanej tkanki i stłumiony krzyk. Przez ułamek sekundy widać też w świetle pożaru gwałtowny wybuch rozpylonej krwi.

Mężczyzna wali się na ziemię jak worek, głowa toczy się po zbryzganej trawie.

— Skończyło się! — wrzeszczy chłopak. — Teraz nadchodzi czas Węży! Idźcie! Idźcie do Węża! Idźcie do Zamku Cierń! Tam prorok pokaże wam drogę!

Odchodzą.

W milczeniu ustawiają się jedno za drugim i odchodzą gęsiego gdzieś w mrok. Obojętnie mijają leżącego nieruchomo trupa. Nie słychać szlochów ani lamentów. Nikt ich nie eskortuje ani nie prowadzi.

Słychać tylko huk pożaru.

I muzykę, która zaczyna grać na nowo.

Koszmar budzi mnie sinym, bladym przedświtem wśród mżawki i krakania wron. Siedzę potem, otulony wilgotnym płaszczem, i patrzę przez otwór szałasu na strumień spowity we mgle oraz na mokre liście, które zaczynają już żółknąć. Powinienem złapać jeszcze trochę snu, ale nie chcę. Boję się zasnąć.

Boję się, że koszmar, który widziałem we śnie, toczy się naprawdę.

Jestem zakażony mocą uroczyska. Możliwe, że będą i takie skutki uboczne.

Znowu idę na azymut, szybko i bez marudzenia, lecz jedyna metoda, jaką mogę się kierować, wcale mi się nie podoba. W górach chodzenie na przełaj z reguły nie popłaca.

Natykam się na nich około południa, na szlaku trawersującym zbocze góry. Słyszę najpierw kroki. Szuranie podeszew, szmer, gdy któryś potyka się o kamienie bez słowa skargi czy jęku bólu. A potem dziwaczne, rytmiczne mamrotanie z wielu gardeł. Wtedy leżę już w gęstych krzakach, przykryty zeschłą trawą i gałęziami, otoczony chmurą oburzonych komarów.

Kryję się parę metrów od ścieżki, więc mogę obserwować, jak przechodzą.

Ludzie Ognia albo z jakiegoś innego plemienia. W każdym razie nie Ludzie Węże. Drepcą gęsiego, blisko siebie, potykając się i powłócząc nogami, każdy trzyma dłoń na ramieniu poprzednika. Idą i nucą monotonną, dziką melodię. Wydaje mi się dziwnie znajoma, aż nagle sobie przypominam. Nucą tę samą przyśpiewkę, którą w moim śnie grali upiorni muzykanci.

Leżę zupełnie nieruchomo i czekam, aż mnie miną. Trzydziestu ośmiu. Mężczyźni, kobiety. W różnym wieku.

Trzymają dłoń na ramieniu poprzednika i drepcą przed siebie niczym korowód zombie tam, skąd ja przyszedłem.

I wszyscy mają oczy zasnute dziwnym, mżącym złotawo bielmem.

Osady zaczynam znajdować po południu.

Najpierw wojenne ruiny. Sterty zwęglonych belek, okopcone resztki kamiennych podmurówek, ułożone rzędem trupy w różnych stadiach rozkładu, roje much, krakanie wron. Upiorny smród spalenizny i padliny. To nie wygląda jak gródek z mojego snu, ale i tak robi ponure wrażenie. W każdym znajduję ślady upiornych egzekucji: zwęglone, powykręcane ciała, uwiązane dwumetrowym łańcuchem do częstokołu albo do jakiegoś słupa. Widziałem to we śnie. Ci ludzie czcili ogień, czcili boga-kowala, produkowali smoczą oliwę — skrzyżowanie napalmu z ogniem greckim, tańczyli Taniec Ognia. Dlatego Węże palą ich żywcem. Każą im tańczyć w ogniu.

Typowe poczucie humoru najeźdźców.

Natykam się też na osadę, która jest zupełnie pusta, choć bez śladu zniszczeń.

Najpierw siedziałem w krzakach i obserwowałem.

Panowała kompletna cisza. Dymy nie sączyły się spod dachów, nie gdakały kury, nie szczekały psy ani nie ryczało bydło. Nic.

Siedzę tak z pół godziny, porządnie zamaskowany i nieruchomy.

Pośród chałup panuje totalna martwota. Zaczyna padać drobny deszcz, sypią się liście z drzew.

Wślizguję się za niewysoki częstokół, właściwie pochylony na zewnątrz płot z zaostrzonych żerdzi, i sunę ostrożnie wzdłuż ścian.

Nie widać najmniejszego śladu walki. Żadnych trupów, żadnej krwi.

Wszystkich jakby wymiotło. Mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, bydło, świnie, kozy i psy.

Nad wioską nie latają nawet ptaki, nie widać muchy czy mrówki.

Odruchowo aktywuję Cyfral.

Pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, motyla nimfetka o złotych włosach. Zaczynam się do niej przyzwyczajać.

* * *

— Zużyłeś prawie wszystko — powiedziała. — W tej jaskini.


Klęczący pod chałupą Drakkainen obrzucił się szybkim spojrzeniem.

— Rzeczywiście nie widzę tej poświaty. Ani nie czuję mrowienia — mruknął półgębkiem. — Trudno. Wchodzimy.

Drzwi najbliższej chaty nie były zamknięte. Pchnął je lekko ostrzem, a potem wśliznął się do środka, wzdłuż ściany, wciąż mając kryte plecy.

Przez dłuższy czas nie było nic słychać. Drakkainen obszedł pokaźną izbę z gotowym do ciosu mieczem, przestawiając nogi w postawie bojowej, niczym w jakimś dziwacznym, posuwistym tańcu. Zajrzał we wszelkie zakamarki i za każde drzwi. A później wyprostował się, mruknął pod nosem „czysto" i skrzesał ogień. Płomyk kaganka podmalował blaskiem belkowane ściany, zasłane starannie drewniane łoża we wnękach, nakryte kawałkami futra, długi stół zastawiony do posiłku.

Obfitego posiłku na kilkanaście osób. Dwie upieczone w całości tusze na drewnianych szaflikach, płaskie, okrągłe bochenki, pęki białoróżowych pędów podobnych do tataraku, jakieś kiszone warzywa w glinianych miskach, pływające w zalewie.

Pieczeń była zimna, w dzbanach opadła piana, chleb lekko podsechł po wierzchu, ale nic nie było zepsute. Pachniało całkiem apetycznie.

Drakkainen przyklęknął przy palenisku i roztarł w palcach szczyptę popiołu.

— Wygląda, jakby to zdarzyło się wczoraj — oznajmił. — Usiedli do kolacji. Wystawna kolacja i zamożna chata. Wszystko wysprzątane, na stole czyste nakrycia i przyzwoite noże, pieczone dziki czy jakie inne tapiry, wokół paleniska futra, istny skansen. Kilkoro zdążyło ukroić sobie płaty z pieczeni, ktoś złamał chleb, ktoś zdążył nalać piwa. I tyle. Nikt nie wypił ani łyka, nikt niczego nie ugryzł. Spokojnie wstali i wyszli, zabierając bydło i trzodę, oraz muchy i pszczoły, ewentualnie bardzo troskliwie i bez gwałtu porwało ich UFO. Co ja gadam, to ja tutaj jestem UFO. Wstał.

— Aż prosi, żeby się poczęstować. Aż prosi, żeby zatrzymać się na nocleg. Na ścianach broń, w studni woda, zapasy opału, czyste łóżka. Ideał. I dlatego wcale mi się to nie podoba. Wychodzimy, Cyfral. Przez łaźnię. Niczego nie dotykamy, nie zabieramy nawet gwoździa.

Na ile poznał rozkład tutejszych chałup, na ogół niemal identycznych, jakby oferowanych przez tę samą firmę developerską, przy łaźni powinno znajdować się drugie, tylne wyjście prowadzące na zamknięty budynkami gospodarczymi podwórzec.

Znalazł je i bezszelestnie wyśliznął się na zewnątrz. Zajrzał jeszcze do obory i stodoły, ale nie spotkał nikogo. Nie zobaczył też wierzchowca, brązowego bawołu z ogromnymi rogami, czy upiornej, podobnej do miniaturowego hipopotama świni. Ani muchy, ani pająka. Nic.

Panowała martwa cisza, jedynie wiatr szumiał w drzewach i nieopodal pluskał strumień. Vuko wykradł się przez drewnianą, solidną furtkę w rogu podwórza i powędrował między chałupami, opustoszałymi i cichymi tak samo jak ta, którą zwiedził. W powietrzu wirowały jaskrawe, jesienne liście, podobne do tropikalnych motyli.

— Każdy by się tu zatrzymał — oznajmił Vuko. — Miejsce jest piękne i opuszczone. Tylko zamieszkać. Nawet widok jest stąd wspaniały. I bronić by się można, aczkolwiek przydałby się lepszy częstokół.

— Widzisz gdzieś tę poświatę? — zapytała Cyfral.

— To magiczne mrowienie? Nie. Ani śladu. Tyle, że to nic nie znaczy. Myślę, że się tu zatrzymują. Każdy, kto wędruje tym szlakiem albo zapędzi się w tę dolinę. Myśliwi, uchodźcy, pasterze.

— Więc dlaczego nikogo tu nie ma?

— Dobre pytanie. Na pewno chcesz się dowiedzieć? Bo ja nie.

Obszedł całą osadę, kryjąc się ostrożnie, jakby spodziewał się snajperów albo min. Nic się nie działo.

A potem zawrócił i nadział się prosto na kraba.

Stał pośrodku uliczki pomiędzy chałupami, zupełnie nieruchomo, niczym paskudna rzeźba. Stał i patrzył prosto na Drakkainena szczelinowatym otworem łba, przypominającym hełm turniejowy typu „żabi pysk". Ramiona były założone obojętnie pod pachy, ostrza schowane, kolczaste jak łuski ryby głębinowej płyty pancerza unosiły się lekko, rytmicznie.

Zwiadowca bardzo powoli odpiął pasy plecaka i postawił go na ziemi.

— Wiem, że w środku jesteś dzieckiem — wyszeptał. — A raczej byłeś, bo teraz jesteś potworem. Dlatego, jeśli będę musiał, to cię zabiję. Chcę tylko przejść.

Wystawił jedną nogę, rozłożył odpowiednio ciężar ciała i położył płasko koniec ostrza na przedramieniu, po czym rozluźnił wszystkie mięśnie i skoncentrował się na oddychaniu.

— Może go obejść? — zasugerowała nerwowo Cyfral.

— Jakoś nie przypuszczam — odparł Vuko. — Chyba nie czeka na autobus. Wyraźnie blokuje drogę do bramy.

Krab zaszeleścił dziwnym głosem, ale nadal się nie poruszał.

— Czy to dlatego tamci zniknęli?

— Nie — odparł Vuko. — Ludzie, którzy się na nie nadzieją, wyglądają jakby wpadli w wentylator, a tu nigdzie nie ma ani kropli krwi. Problem w tym, że już nie jestem taki szybki jak kiedyś. Ile mi tego zostało?

— Czego?

— Tego magicznego mżenia, poświaty, da piczku materi. Jest cokolwiek czy nie? Zaczął się wiercić, czas się kończy. Jesteś systemem operacyjnym, przypominam.

— Resztki, rozproszone. Gdyby to skumulować, mógłbyś upudrować sobie nos.

— Na lewą dłoń.

Trochę to przypominało gorące powietrze nad palnikiem. Załamująca światło chmurka wielkości jajka, w której migotały mikroskopijne iskierki niczym diamentowy pył.

Krab zaklekotał i przestąpił z nogi na nogę. Potrójne szpony zgrzytnęły o kamienie podwórka.

— Cyfral, podleć do niego. Chcę wiedzieć, co widać między tymi płytami, kiedy się stroszą.

— Oszalałeś? Za nic się do niego nie zbliżę.

— Siedzisz w mojej głowie. Zresztą nawet cię nie zobaczy. Nikt cię nie widzi, piczkumaterinu, tylko ja. Spadaj, a potem nie odzywaj się do mnie, jestem skoncentrowany.

— Na czym?

— Zmiataj!

Odęła się i poleciała. Ostrożnie, wielkim łukiem, by zbliżyć się do kraba od tyłu. Drakkainen mamrotał pod nosem, przymrużonymi oczami wpatrując się w mieniącą się nad jego dłonią poświatę.

Rozległ się nagle paskudny zgrzyt żelaza i krab zupełnie niespodziewanie uniósł tułów oraz rozplótł ramiona, ukazując dwa półksiężycowate ostrza.

Vuko, nadal mamrocąc coś uparcie po fińsku, przesunął się drobnymi krokami w bok, pod ścianę, gdzie wznosił się wsparty na grubych słupach podcień.

Krab zaświergotał całkiem jak świerszcz, po czym ruszył w jego stronę.

Drakkainen zrobił kilka szybszych kroków, cały czas w dziwnej, przyczajonej postawie szermierczej, powtarzając swoje niczym uporczywą modlitwę. Mówił coraz głośniej, a w jego ton wkradły się nutki histerii.

Krab wystawił oba ostrza do przodu i ruszył gwałtownie, niby rozwścieczony odyniec.

— Apiainen! Perkele apiainen! — ryknął zwiadowca, opierając się już o filar plecami.

W ostatniej chwili zawinął się za słup, ostrza śmignęły jak wirniki helikoptera, załomotało niczym seria z kaemu, z filaru poleciały grube, zwinięte wióry.

Drakkainen przypadł do ziemi i ciął stwora po nogach, odskoczył zaraz jak torreador i oparł się o kolejny słup.

Powietrze przeszył przerażający, piskliwy wrzask, przypominający ryk pary z eksplodującego parostatku i kwik świni puszczony od tyłu.

Równocześnie rozległ się wysoki krzyk Cyfral.

Drakkainen spojrzał na swoją dłoń, lecz po migocącej poświacie nie zostało ani śladu. Nie było też żadnego widocznego efektu.

— Trudno — mruknął. — Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Co widać?! — wrzasnął rozpaczliwie. — Co jest pod spodem?!

— Tkanka — powiedziała Cyfral z wahaniem. — Blada i śliska jak u małża. Miękka. Ale ukazuje się tylko na moment.

Krab uwolnił ostrze, wcięte głęboko w drewno słupa, po czym ruszył na Drakkainena ponownie. Szable rozmazały się w powietrzu jak śmigła, tworząc wokół migotliwy, stalowy nimb.

Gjafi odbił trzy ciosy, zanim rozleciał się niczym kaczka w sieczkarni, przemknęło Drakkainenowi przez głowę. Żylasty Gjafi, szybki jak cholera. Ja jestem o wiele większy i cięższy. Odbiję choć jedno?

A potem przestał myśleć. Stał się ruchem. Dał się ponieść szkoleniu, wbitemu w odruchy rdzeniowe. Drewniany filar najwyraźniej kojarzył się krabowi z kłopotami, bo przez chwilę krążył ostrożnie, próbując zachodzić to z jednej, to z drugiej strony. Ostrza wystawione szeroko z boków, jak rogi byka, drgały lekko, w każdej sekundzie gotowe zmienić się w upiorny wirnik.

Tym razem Vuko uciekł pod spodem. Zrobił nerwowy ruch w jedną stronę, prosty zwód, ale krab dał się nabrać i stal świsnęła, siekając powietrze.

Drakkainen zanurkował pod metalowymi ramionami, wskoczył na beczkę, odbił się nogą od belkowanej ściany i przekoziołkował nad stworem. Zamortyzował upadek przewrotką i stał teraz pośrodku dziedzińca, dysząc ciężko, w ogromnej chmurze pyłu.

— Koniec — mruknął. — Wiele więcej nie wykombinuję.

Krab zrobił zwrot w miejscu i ruszył w jego kierunku.

— Vittuun — powiedział Drakkainen i nerwowo obrócił miecz w dłoni.

A wtedy z góry spadł bzyczący ciężko kształt. Brunatna, podłużna bryłka, jak niedopałek cygara. Pacnęła w piach, zaraz jednak poderwała się koślawym, zygzakowatym lotem niczym owad podtruty pestycydami.

Vuko odwrócił się i wystrzelił obłąkańczym sprintem na drugi koniec podwórza. Stwór pognał za nim, dziwacznymi susami, kolebiąc opancerzonym, beczkowatym tułowiem, ale wtedy po kolczastych płytach jego pancerza pełzał już szerszeń.

Zwiadowca usłyszał świst stali za plecami, poczuł wzbijany przez ostrza podmuch powietrza. Wykonał rozpaczliwy trójskok, chwytając miecz w obie ręce, po czym skoczył na najbliższy dach, wbijając broń w strzechę. Błyskawicznie podciągnął się i schował nogi. Krab łupnął w ścianę, aż słoma posypała się na podwórze.

Drakkainen wpełzł najwyżej jak się dało i usiadł, dysząc ciężko i ocierając czoło.

— I co dalej? — spytała Cyfral. — Będziesz tu siedział?

— Jak cholera — wyzipał Vuko.

— I co teraz?

— Do modlitwy — powiedział Drakkainen poważnie. Siedzieli. Krab miotał się po podwórzu, siekając co popadnie. Sądząc po odgłosach, uparł się na drewnianą beczkę.

— A jeśli tu wlezie? — zapytała Cyfral, dzielnie pohamowując nutki histerii.

— Z tą budową? W życiu. Widziałaś kiedyś kurczaki włażące po ścianach?

Na dole rozległ się dziki wrzask. Krab zaczął ciskać się nagle w dzikim tańcu po całym ryneczku, wpadł na ścianę, potem na stojącą spokojnie dwukółkę i porąbał ją na kawałki.

— Co to było?

— Mój szerszeń. Zrobiłem szerszenia. Jeśli mi się udało, to nafaszerowanego neurotoksyną skorupiaków. Nie wiem, czy wyszedł, nie było czasu. Nie wiem, co to jest. Chciałem osę, wyszedł szerszeń. I jeszcze w jakimś dziwnym kolorze.

— Nie stworzyłeś żywego organizmu — powiedziała. — Na to jesteś za cienki. Najwyżej zmutowałeś coś tutejszego. To działa po najmniejszej linii oporu, pamiętasz?

— Jebal to pas, byle działało. Przeraźliwy kwik na dziedzińcu piłował uszy. Nieszczęsny krab miotał się po ziemi, obracając się na wznak i młócąc wokół siebie ramionami. Nad jego wirującym pokracznym kadłubem wzbiła się chmura pyłu.

Trwało to długo, lecz w końcu ucichło.

Stwór leżał prawie nieruchomo, tylko jedna kończyna poruszała się niemrawo.

Drakkainen ześlizgnął się z dachu pomimo protestów Cyfral, podszedł do swojego porzuconego tobołka i założył go na plecy.

— Idziemy.

Był już w bramie, kiedy od strony leżącego na ziemi stwora dobiegło go łkanie, a potem wyraźny jęk. Nie przeraźliwy wizg oszalałej sprężarki, ale szloch dziecka. Stłumiony przez stalową skorupę hełmu typu „żabi pysk".

— Perkele Saatani vittou — warknął Drakkainen.

— Nie, proszę — powiedziała Cyfral błagalnie.

— Zaszto ja sem takavi glupan! — wycedził. — Głupši ko turski kurač!

Zawrócił i podszedł do leżącego na ziemi stwora. Podniósł z ziemi odrąbany dyszel, który zmienił się w bezużyteczną żerdź, i dźgnął solidnie samym końcem. Odpowiedział mu słaby pisk.

Drakkainen podważył tułów i przewrócił kraba grzbietem do góry. Odczekał chwilę, ale nic się nie działo.

Podszedł bliżej i czujnie trącił kadłub końcem miecza. Jedno z ramion zadrapało słabo ziemię, lecz nic poza tym.

Klnąc przeraźliwie po fińsku, Vuko znalazł łączenie płyt, wsunął ostrze płasko, podważając brzeg. Blachy zaskrzypiały, Drakkainen zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Lichy nit strzelił z trzaskiem, zwijając łeb, następny wyszedł łatwiej, kolejny trzymał jeszcze słabiej.

Zwiadowca rozchylił płyty pancerza, częściowo wyginając je na zewnątrz. Z wnętrza buchnął obrzydliwy, słodkawy odór. Vuko odskoczył kilka kroków do tyłu, zanosząc się kaszlem.

Środek pancerza wypełniały owalne płaty ślimakowatej, ociekającej śluzem tkanki, otulające zwinięte wewnątrz blade, dygocące ciało. Gdzieś z tyłu małżowatego płaszcza rozpychała się olbrzymia, purpurowa opuchlizna, rozlewająca się na wszystkie strony, jak przyssana ośmiornica.

Powstrzymując torsje, zwiadowca splunął gęstą śliną w pył, podciągnął rękawy i zanurzył ręce w pancerzu. Udało mu się wsunąć dłonie pod śliski płaszcz gumowatej tkanki i namacać ludzką skórę, ale coś trzymało. Rozchylił płaty mocniej i zobaczył jakieś żebrowane prześwitujące rury, wciskające się w usta zamkniętej wewnątrz istoty i w każdy otwór ciała, purpurowe kłębowiska naczyń wbite pod skórę wzdłuż kręgosłupa.

Wyjął nóż i ponownie zanurzył dłonie w obcą tkankę, by ostrożnymi cięciami wyłuskać ze środka uwięzionego małego człowieka.

Dwa razy musiał odejść na bok i zaczerpnąć powietrza, kilkoma splunięciami usunąć nadmiar dławiącej go śliny i poczekać, aż minie skurcz w gardle.

Ślimakowate mięśnie puściły w końcu z obrzydliwym mlaśnięciem. Drakkainen chwycił drobne ciało pod pachy i wyciągnął je na zewnątrz.

Uwięzione wewnątrz kraba dziecko było większe niż się spodziewał.

Dziewczynka.

Dorastająca, może trzynastoletnia. Bez włosów, pokryta śluzem, ze śladami po wbitych pod skórę mackach, obrzękłymi jak wrzody. Dygotała w gwałtownych dreszczach, a może to były drgawki.

Położył dziewczynkę na ziemi i ostrożnie dotknął jej szyi.

— Puls równy — oznajmił. — Przyspieszony, ale bez arytmii.

Wywrócił jej powieki, jednak zobaczył tylko ogromne, orzechowe tęczówki wypełniające całe oczy i zaklął.

Zaniósł dziecko pod studnię i obmył kilkoma wiadrami wody, delikatnie usunął ostatnie końcówki drenów tkwiące pod skórą niczym purpurowe pijawki.

Dziewczyna przestała dygotać, usiadła nagle i zwymiotowała potężnie jakimś śluzem. Krztusiła się przez chwilę, wreszcie otworzyła oczy.

— Wody... — jęknęła.

Drakkainen uklęknął i uniósł wiadro, żeby mogła się napić.

— I co teraz? — spytała Cyfral bezlitośnie zrzędliwym tonem. — Adoptujesz ją? Czy raczej poczekasz, aż dorośnie?

— Dam jej płaszcz i puszczę. Nie mogę jej przecież niańczyć.

— Wlezie na Węży i wpakują ją do następnego kraba. Ma to sens?

— Chcę do Węża... — wymamrotała dziewczyna. — Dlaczego nie ma muzyki? Tak mi zimno...

— No i masz. Chce do Węża — burknął Drakkainen.

— Vuko... — szepnęła Cyfral.

— Nie — powiedział z nutką furii w głosie. — Wszystko ma swoje granice. Tego na pewno nie zrobię. To ja tu decyduję. Nie jestem święty, ale nie jestem też potworem. Nie po to ją wyciągałem.

— Vuko...

— Jestem człowiekiem i zamierzam zachować człowieczeństwo. Przecież inaczej zwariuję. Albo zamienię się w takie samo bydlę jak on.

— Vuko... Osada... Mgła idzie...

Drakkainen podniósł wzrok i spojrzał na domy. Coś się zmieniło. Zapadał zmierzch i spomiędzy domów zaczęła wypełzać zimna mgła. Wijąca się kłębami podobnymi do macek, a gdzieś pod spodem, przy ziemi migotała tęczowa poświata, jak diamentowy szron.

— Chodu! — wrzasnął Drakkainen. Chwycił siedzącą dziewczynę za ramię, przewiesił przez kark, w biegu zgarnął swój tobół i pognał w las.

Biegł tak długo, aż osada została daleko z tyłu, a on zupełnie opadł z sił.

* * *

Małe ognisko płonie w załomie skał, bezpiecznie osłonięte przed czyimkolwiek wzrokiem. Trójkątna wnęka w ścianie, zasłonięta skałami po bokach, nad którą wzniosłem dach z żerdzi, przykryty warstwą świeżo naciętych gałęzi kosówki.

Byłem w stanie nieść ją około kilometra.

Prawie kilometr przełajowego biegu przez dziki las, ze skomlącym, dwudziestopięciokilogramowym ciężarem przewieszonym przez plecy.

Potem wlokłem ją przez puszczę.

Idzie o własnych siłach, ale trudno wyobrazić sobie bardziej uciążliwego towarzysza. Jeśli ją puszczam, ucieka. Niedaleko. Jak mysz. Znajduje jakąkolwiek osłonę pień, skałę, powalone drzewo, wciska się w najciaśniejszy kąt i zwija w nerwowy kłębek. Cały czas zawodzi i drży.

Boi się mnie, boi się drzewa, przelatującego ptaka, nieba nad głową.

Nie wiem, czy kiedykolwiek wyzdrowieje.

Domyślam się, jak to działa. Bierze się przerażonego dzieciaka, żyjącego w świecie zmieniającym się pomału w rzeźnię, po czym przepoczwarza go w czołg. W opancerzonego stwora wyposażonego w ostrza, którymi można posiekać wszystko, co budzi strach, osłoniętego płytami, których nie przebije miecz ani strzała, zawierającego wewnątrz — łono. Miękkie, ciepłe i wilgotne środowisko, które nakarmi, otuli i uśpi umysł, sącząc weń tajemniczą muzykę.

A teraz jest naga, ślimak bez muszli. Bezbronna. Nie ma muzyki, nie ma pancerza, trzeba samemu żuć i przełykać. Wyłuskana ze skorupy jak ostryga, wystawiona na lodowaty wiatr i palące promienie słońca. Kaleczona kamieniami i cierniami. Świat na zewnątrz jest okrutny i groźny.

Znacznie lepiej być krabem. Groźnym, pancernym stworem, w środku zaś ciepłym i miękkim.

To daje poczucie bezpieczeństwa.

Patrzę na tańczące płomyki i popijam wodę z winem.

Nakarmiłem ją.

Siłą. Rozwierając szczęki i wciskając w usta małe kawałeczki sera i chleba, wlewając w gardło wodę. Zupełnie, jakbym karmił dzikie, przerażone zwierzątko. Kiedy ją wreszcie puściłem, miotała się przez chwilę, ale za plecami miała zbocze, a po bokach skalne ściany. Na wprost, tam, gdzie wyjście na wolność, płonęło straszliwe ognisko i siedział potworny człowiek. W końcu wpełzła w najciaśniejszy kąt, zwijając się w kłębek, owinięta moim zapasowym płaszczem.

Patrzę na ten kryjący się w cieniu, drżący tobołek i nie wiem, co dalej.

Mam ogromną ochotę tak ją zostawić.

Wlokąc dziewczynkę ze sobą, nigdzie się nie ukryję, bo natychmiast zdradzi każdą pozycję. Nie ucieknę ani się nie przebiję.

W efekcie i tak zginę, a ona razem ze mną.

Kalkulacja. Ważenie szans.

Bezsensowna strata czasu. Tylko po to, by się przekonać, że gdzieś tam w środku nadal jestem racjonalny.

Ale po co, skoro i tak nie mogę jej zostawić. My, ludzie, tak jesteśmy skonstruowani. Oprócz logiki, rozsądku i zdolności ważenia szans, mamy jeszcze skrupuły. Sumienie. Uczucia. Różne przesądy, które czynią nas ludźmi.

Co nie zmienia faktu, że wpakowałem się paskudnie.

I tak ją porzucę. Co tam: „porzucę". Wypuszczę. Ani to moja ciotka, ani córka. Po prostu dziecko wojny. A ja nie jestem pułkiem piechoty zmechanizowanej. Niech idzie do diabła. Tylko nie w sercu gór, praktycznie za linią frontu. Zostawię ją, kiedy wejdziemy w jakąś bardziej cywilizowaną okolicę.

O ile jeszcze jakaś została.

Bladym świtem budzi mnie chłód. Lodowata mgła i wilgoć.

Oraz krakanie.

Wielki, czarny ptak siedzi na moim tobołku i szarpie dziobem rzemień zamykający worek.

— Wynocha! — wita mnie ochrypłym, chamskim wrzaskiem i dawno nic nie było w stanie mnie tak ucieszyć.

— Gdzieś ty się podziewał, Nevermore, stary łajdaku?

— Traakt!

Dziewczyna też się budzi. Jestem pewien, że na widok kruka dostanie histerii, jednak łypie tylko spod koca sarnim wzrokiem pełnym fascynacji.

— Kraab! — odzywa się kruk z obawą.

— Wiem, bracie, ale co zrobisz?

— Trrup!

— Nie. Tak nie robimy. To jest złe. Niedobre. Zły, niepozytywny ptak!

— Ty trrup! Krretyn!

Zabieram mu worek. Kruk odskakuje, trzepiąc skrzydłami, i siada na pobliskiej skale. Wyciągam ze środka kawałek chleba, parę pasków mięsa. Biorę porcję i podsuwam dziewczynie.

Dąsa się i odwraca twarz.

Dobra.

— To jedzenie, rozumiesz? Dobre. Pokarm, pokarm. Patrzy żałosnym, wilgotnym wzrokiem i ciaśniej owija się płaszczem.

Odgryzam kawałek mięsa i rzucam krukowi. Kręci łbem i błyska paciorkowatym okiem to z jednej, to z drugiej strony, a potem połyka kąsek.

— Serr!

— We łbie ci się chyba poprzewracało — mówię, lecz odłamuję mu kawałek wędzonego, koziego sera.

Znajduję w worku mój poprzedni strój. Kawałki płaszcza pocięte na kilt i tunikę, po czym rzucam dziewczynie. Cofa się trochę w róg skały, jednak nie robi nic więcej.

Przeżuwam do końca, siedząc umorusany przy wygasłym ognisku, z nożem w ręku. Jestem ścierpnięty i przemarznięty i chyba nigdy nie byłem taki brudny. Odcinam tuż przy ustach kawałki wędzonki lub chleba, podaję sobie na ostrzu.

Spod skłębionego płaszcza wysuwa się chuda dłoń, która ukradkiem porywa jedzenie i znika.

Ubranie jednak nie budzi żadnych sensownych skojarzeń.

Kończę więc pospieszne śniadanie, po czym sam sięgam po szmatki. Najpierw je pokazuję. Z jednej strony, z drugiej, zakładam i zdejmuję. Tańczę przez chwilę, żeby pokazać, jak mi ciepło i wygodnie. Znowu zdejmuję.

— Ty trrup! Świrr! — komentuje ptak ze swojego kamienia.

— Brzydkie — oświadcza nagle dziewczyna. — Chcę mój pancerz. Jestem krabem! Ty jesteś głupia padlina! Pożeram takich!

Kończy się to szamotaniną. Nie jestem wędrownym zakładem psychiatrycznym ani przedszkolanką. W efekcie ona jest ubrana i chlipie, ja mam zadrapanie na ramieniu.

I nikomu tutaj nie przyjdzie do głowy wszcząć śledztwa.

Zbieram ekwipunek, chowam nóż, wieszam miecz i zakładam plecak, narzucam płaszcz. Potem rutynowe podskoki w miejscu, żeby sprawdzić, czy nic nie brzęczy.

Śmiechu warte.

Wlokąc się z oszalałym dzieckiem wojny u boku, mogę brzęczeć sobie jak sprzedawca patelni.

— Trraakt! — ponagla Nevermore.

— Do sadyby Grunaldiego — mówię. — Pamiętasz, gdzie jest?

— Rruchy!

Ruszam więc.

Za krukiem. Już nawet to wydaje mi się całkiem racjonalne.

Teraz przynajmniej wiem, dokąd idę. Idę za krukiem.

Dziewczyna stawia bierny opór, wlecze się albo wyrywa i usiłuje gdzieś biec.

Próbuję ją zagadywać, pytam o imię, śpiewam jakieś kretyńskie piosenki.

Bez efektu.

Od czasu do czasu dostaje ataku furii i wtedy rzuca się na mnie, tłukąc obiema rękami na zmianę gdzie popadnie. Zastawiam się ramieniem i czekam, aż się zmęczy. Nie ma już półksiężycowatych, stalowych ostrzy. Są tylko wątłe ramionka wychudzonej, dorastającej dziewczynki. Kruk przysiada w takich chwilach na skale lub gałęzi i patrzy na mnie, przechylając łeb, i wydaje mi się, że dostrzegam w jego paciorkowatym oku drwinę.

Przemierzamy tak jeszcze parę kilometrów, a kiedy mam wrażenie, że pomału zaczynam rozpoznawać okolicę, przestaję trzymać dziewczynkę.

Dobra.

Nie będę się narzucał.

Jak na złość wtedy idzie za mną. Trzyma się kilka metrów z tyłu, niczym złośliwy, wiejski piesek, cofa się, kiedy się odwracam, a potem znowu drepce moim śladem.

Wszystko jedno. Jeśli przyjdzie do obozu, dam jej jeść. Jeśli ucieknie, nie będę gonił. Wszystko ma swoje granice, mój frajerski idealizm też.

Od tego momentu idziemy szybciej.

Kruk przestaje marudzić, ja idę w zwykłym tempie i dziewczynka stopniowo zostaje z tyłu. Jednak wydaje mi się, że wciąż gdzieś tam majaczą chude nóżki sterczące z burego kiltu, który sięga jej za kolana.

Grań, skały, szumiący potok, deszcz kolorowych liści. Parada drzew w królewskich barwach jesieni.

Otaczające mnie góry wydają się łagodniejsze i niższe, w dolinach zaczynają błyskać jeziora.

Przy pierwszym z nich siadam na brzegu i przemywam twarz krystalicznie czystą wodą.

Jestem wzruszony.

Ziemia Ognia. Czuję, jakbym trafił do domu.

I czuję wyraźnie narastający strach.

Bo moja przybrana ojczyzna stoi w ogniu. Czasem mijam spalone chaty, z których ocalały tylko sterty zwęglonych belek i okopcone podmurówki. I powykręcane, skurczone ciała, uwiązane kawałkami łańcucha. Ciała ludzi, których zmuszono, by tańczyli w ogniu.

Zaglądam w spalone twarze, usiłuję rozpoznać w zwęglonych maskach znajome rysy, ale widzę tylko wyszczerzone, wypieczone na biało zęby i nie wiem, czy to ktoś z moich, czy obcy. Mimo to podchodzę za każdym razem na miękkich nogach, z kulą bilardową w gardle.

Czuję, że jesteśmy blisko.

Nie zatrzymujemy się na popas, jem w marszu słony pasek twardego, suszonego mięsa i popijam wodą. Nevermore podfruwa kawałek do przodu, a potem wraca do mnie, domyślam się, że wypatruje wrogów.

Przyzywam go krótkim gwizdnięciem. Podlatuje i przysiada na skale, łypie na mnie, kręcąc łbem, ale nie wiem, czy zrobił się posłuszny, czy jest po prostu ciekawy.

— Jeśli w pobliżu jest jakieś uroczysko — mówię cicho — to zaprowadź mnie tam. Nie wiem, na co za chwilę trafimy, potrzebuję mocy. Potrzebuję pieśni bogów, rozumiesz?

— Taa...! — kracze i znowu odlatuje.

Uroczysko znajduje mi po pół godzinie marszu wśród lasu i skał. Okolona z trzech stron bagnem polanka, najeżona wapiennymi skałami, ostrymi niczym zęby, na której sterczy kilka obłąkańczo powykręcanych drzew, wszystkie są jednak uschnięte. Podobnie jak trawa, krzewy i jakieś zioła. Wszystko jest martwe.

Koncentruję się i aktywuję Cyfral.

* * *

Wystrzeliła gdzieś zza jego głowy, migocąca opalizującymi skrzydełkami, i obleciała polanę szybkimi zygzakami, zatrzymując się na chwilę przy krzewach i skałach jak motyl.

Drakkainen ukląkł przy niewielkim, wypełnionym wodą wgłębieniu, zanurzył dłoń. Woda była przezroczysta, ale brązowa jak słaba kawa.

— Urrok! — zakrakał Nevermore.

Zwiadowca uniósł dłoń i obejrzał ją ze wszystkich stron.

— Nic tu nie ma — oznajmił z rozczarowaniem. — Nie widzę tej poświaty. To chyba nie jest uroczysko. Wygląda dobrze, ale nic więcej.

— Tu kiedyś była moc — powiedziała Cyfral. — To widać po roślinach, czuje się w ziemi. Jednak znikła. Tak po prostu.

— Brraak! — rozdarł się Nevermore. — Nie ma urrok! Upiory zabrały! Poszły! Do Ciernia! Do Węży! Braak! Nie ma mgłaa! Nie ma opaar!

— Jasne — rzucił Drakkainen. — Brawo. Jeszcześ się w życiu tyle nie nagadał. Dopiero zaczynam rozumieć. To jest surowiec strategiczny. Stąd te upiory, Obudzeni i inne atrakcje. Skurczybyk ściąga je do siebie. Robi zapasy. Pieśni bogów, gdziekolwiek są, dostają nóg i lezą do niego. Przynajmniej te, o których wie. Eksploatuje uroczyska, tak jak to. Kiepsko z nami, panie i panowie.

— Znalazłam resztki — zaraportowała Cyfral. — Są w jagodach.

— W czym?!

— W jagodach — powtórzyła. — Niektóre z tych krzaczków to jagody. Krzaczki umarły, kiedy moc odeszła, ale jagody tylko wyschły i uwięziły urok w środku. Przyjrzyj się.

Vuko przyklęknął i zerwał pomarszczony, brązowawy owoc wielkości rodzynka.

— Nie są toksyczne?

— Nie w normalnym sensie. Są skażone klątwą, ale o to ci przecież chodziło. Gdyby nie rosły na uroczysku, najwyżej by cię trochę przeczyściło. Nie jadłabym ich jednak. Nie wiadomo, jak zadziałają. Lepiej wykorzystać jakoś inaczej.

— Nie wierzę, piczku materinu — burknął Drakkainen, klęcząc wśród wyschłych krzaczków z kubkiem w ręku. — Zbieram jagody do kubeczka. Tam się świat pali, a ja zrywam sobie kopane jagody.

Na całej polanie udało mu się wyskubać z pół kubka pomarszczonych owocków. Potrząsnął naczyniem i zauważył blade migotanie, niczym mikroskopijne igły lodu, unoszące się w mroźnym powietrzu.

— Jest — oznajmił. — Przynajmniej odrobina. Zawinął jagody w szmatkę, obwiązał jeszcze dodatkowo rzemykiem.

— Nie wystarczy — powiedziała Cyfral. — Jeśli dojdziemy do ludzi, będziesz musiał zapakować to hermetycznie. Dla nich to gorsze niż ebola.

— Na razie nie mam w co — odparł. — Wracamy na szlak.

Kawałek dalej rzeczywiście zaczął rozpoznawać okolicę. Przełęcz, na której znalazł czapeczkę jednego z uprowadzonych dzieci. Wielką halę, którą przechodził jeszcze za dnia.

Szedł ponuro, z zaciśniętymi zębami i jakiś przyczajony, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza, cały czas trzymając się skraju lasu.

Dom Grunaldiego Ostatnie Słowo był tuż-tuż.

Dom albo zwęglony szkielet dawnej sadyby. Spacyfikowane pogorzelisko, z trupami uwiązanymi na łańcuchach do palisady.

Nevermore odleciał na zwiad i nie wracał. Drakkainen wspiął się prawie na szczyt zbocza, a wtedy nagle skręcił pod osłonę lasu i usiadł pod drzewem. Zdjął plecak, rozsznurował rzemienie, zaczął grzebać w środku. Potem oklepał kieszenie kurty, znalazł fajkę i wsadził ją w zęby. Następnie wydłubał kapciuch, z troską przegrzebał palcami smętne resztki tytoniu. Cyfral zawisła przed jego twarzą, patrząc, jak wydłubuje uważnie szczyptę za szczyptą, by w końcu wytrzepać do fajki okruchy z dna woreczka.

— Co ty robisz? — zapytała.

— Nie ma co oszczędzać — oznajmił, odwracając kapciuch na lewą stronę. — Jeśli tam jest wszystko w porządku, to mam w bagażach jeszcze ze dwie paczki. Mój „Prince Albert" i jeszcze jakiś, który ktoś wcisnął mi do kapsuły desantowej. A jeśli sadyby nie ma, to trzeba będzie się bić, żeby przejść dalej. A w takim razie muszę odpocząć.

— Vuko, przecież to nic nie zmieni.

— Nie zawracaj mi głowy. Źle się czuję. Jest mi niedobrze, boli mnie żołądek, pocą mi się dłonie, jestem osłabiony i bolą mnie mięśnie. Może mam grypę.

— Vuko... Ty się boisz.

Nie odpowiedział. Znalazł krzesiwo, usypał na kawałku kory kupkę zestruganych nożem trocin i wyschłych t kawałków plechy jakiegoś mchu.

— Vuko... Wystarczy wyjrzeć za krawędź zbocza. Od razu będziesz wiedział.

— Nie przeszkadzaj — odparł niewyraźnie, rozdmuchując żar. Uniósł zwycięsko płonącą drzazgę i zbliżył ją do główki fajki.

Potem siedział nieruchomo i, pykając kłębami aromatycznego dymu, patrzył na porośnięte lasem wzgórza zasnute jesienną mgłą.

Cyfral usiadła na gałązce i splotła wdzięcznie nóżki ze zniecierpliwioną miną.

Po jakimś czasie Drakkainen z nieprzeniknioną twarzą wydobył z plecaka kawałek sera, wędzonki i odłamał pół płaskiego bochenka. Położył to wszystko na liściu, po czym wyjął miecz i spojrzał wzdłuż ostrza, przymykając jedno oko. Z kieszonki przy pochwie noża wyciągnął osełkę i zaczął metodycznie ostrzyć miecz.

— Jeśli będziesz jej ciągle zostawiał żarcie, to stale będzie za tobą szła — nie wytrzymała Cyfral.

— Wiem — burknął niewyraźnie, nie wyjmując fajki z ust.

Sprawdził ostrze kciukiem i schował miecz. Znalazł kawał rzemienia, chwycił końce i jednym ruchem owiązał się nim na krzyż, tworząc improwizowaną uprząż. Cyfral milczała, kiedy wieszał pochwę z nożem pod lewą pachą rękojeścią w dół i mocował miecz na plecach. Milczała, kiedy rozsznurował buty i zawiązał je jeszcze raz, ściągając rzemienie ciasno w kostkach.

— Zostawiasz plecak?

— Tamuje ruchy — odparł. — I nie będzie mi już potrzebny. Tak czy inaczej.

Wystukał fajkę, wstał i kilka razy podskoczył w miejscu. Poprawił ułożenie noża, a potem odwiązał rzemień na szmatce z jagodami i umieścił wszystko w kieszeni.

Zaczerpnął powietrza przez nos, wypuszczając przez usta.

— Vuko... Każdy się boi. To normalne.

— Zapomniałem już, jak to okropnie przeszkadza — odpowiedział. — Idziemy... Boh, jak mi się nie chce dzisiaj pracować.

Te kilkadziesiąt metrów na grzbiet wzgórza szedł niczym automat, przyczajony i spięty. A potem wyszedł na grań i otaksował dolinę szybkim spojrzeniem.

Gródek Grunaldiego stał za jęzorem niewielkiego lasu, kryty nietkniętym gontem dach lśnił nieco w mżawce, z trójkątnych otworów pod kalenicami sączył się błękitny dym, dalej barwą polerowanej stali migotało jezioro. Przy pomoście kołysała się niewielka łódź.

Naprawione budynki gospodarcze lśniły łatami świeżego, heblowanego drewna.

Brama była otwarta, na zewnątrz kręciło się parę osób. Kilkoro dzieci pędziło do środka stado kosmatych, czterorogich kozic, a na końcu pomostu siedział samotny człowiek z wędką i łowił ryby.

Drakkainen stanął jak wryty i nie odezwał się ani słowem. A potem oparł się o drzewo, osunął po pniu na ziemię i usiadł.

— Vuko... — powiedziała Cyfral. — Już dobrze. Wszystko w porządku. Zaraz zejdziesz na dół, przywitasz kumpla, dostaniesz piwa, znajdziesz swojego konia...

— Zamknij się, głupia, ślepa kozo! — wybełkotał Drakkainen. — Przecież to są Węże. Węże tam mieszkają. Spójrz, jak są ubrani, zobacz tatuaże. To wszystko Węże. Nie ma już Grunaldiego. Nie ma Jadrana.

Siedział przez chwilę, po czym wstał i ruszył na dół.

— Vuko, nie! — krzyknęła Cyfral. — Zostaw, to nie ma sensu!

Nie odpowiedział. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wydłubał kilka jagód i wrzucił je naraz do ust.

— Dobrze... — powiedziała wróżka powoli. — Ja się tym zajmę.

Загрузка...