Rozdział 10 Erg Krańca Świata

Pustynia, matka surowa,

kochanka z krainy widm.

Czarne swe serce, Królowo,

chowasz pod płaszczem wydm.

Bajka kebiryjska

Za horyzont iść, trzeba iść!

Solnym szlakiem iść, trzeba iść!

Biały dywan dni, dywan dni!

Przędzie piasek ci, piasek ci!

Jeszcze jedna noc, jeszcze trzy!

Słony wstaje świt, słone łzy!

Skórę pali żar, z nieba żar!

Oczy mami czar, złudny czar!

Kto legnie wśród wydm, pośród wydm!

Będzie bratem widm, bratem widm!

Szlakiem słońca iść, trzeba iść!

Za horyzont iść, trzeba iść!

Kebiryjska pieśń przemytników soli, tyt. oryg. Enda na, kayeé endána

I tak opuściliśmy ostatnie miasto w Amitraju, gdzie tysiące uciekinierów czekało na kosy rydwanów i ostrza „Żmijowego" tymenu. Wyjechaliśmy z pokrytego namiotami przedmieścia otoczeni przez dwie dziesiątki wielkich, uzbrojonych Kebiryjczyków na baktrianach. Tym razem nikt nie wodził za nami wzrokiem ani nie chwytał za tręzle, żeby żebrać o jedzenie. Zbóje za wszelką cenę starali się nas nie widzieć, odwracali głowy lub podpierali w zamyśleniu twarze rękoma tak, by zasłonić oczy. Uciekinierzy nawet nie próbowali do nas podchodzić.

Po drodze N’Goma zmusił nas, byśmy sprzedali wierzchowce.

— Nie przeżyją w piaskach — powiedział. — Będziecie jechać na ornipantach. Tylko one i baktriany umieją przetrwać w ergu. Może jeszcze onagery. Konie padłyby po kilku dniach.

Zaprowadził nas do kogoś, kto wziął konie bez gadania i zapłacił złotem. Po cztery dirhamy za konia. To była dobra cena, ale nie mieliśmy złudzeń, co oznacza teraz w Nahilgył. Konie szły na rzeź. Zmienione w paski suszonego mięsa będą miały cenę swojej wagi w złocie. Mimo to czuliśmy się okropnie.

Benkej zniósł to najgorzej. Wysłuchał wieści z nieruchomą, kamienną twarzą, a potem długo gładził swojego wierzchowca po pysku, tulił się do niego, szeptał coś. Kiedy kupiec podszedł do niego, tropiciel nagle jednym ruchem wydobył nóż i wbił koniowi za uchem. Gest był szybki niczym błysk. Zwierzę runęło na kolana jak rażone piorunem, a potem zwaliło się na bok. Benkej przyklęknął jeszcze przy nim, pogładził jego chrapy i odszedł bez słowa, z zakrwawionym nożem w dłoni. Przechodząc, trącił kupca barkiem tak, że przewrócił go na ziemię. Tamten podniósł się, popatrzył za odchodzącym tropicielem, ale nie ośmielił się powiedzieć ani słowa.

Benkej nawet nie chciał spojrzeć na pieniądze, w końcu zabrał je dla niego Hacel. Hebzagał usiadł w oddali na kamieniu tyłem do nas i nie odzywał się, tylko patrzył gdzieś w przestrzeń.

— To Amitraj — wyjaśnił Hacel, chowając monety w zanadrze. — Dla niego koń był niczym brat. Nie pozwoliłby, żeby jakiś obwieś tłukł to zwierzę młotem albo podrzynał mu gardło. Nawet do niego nie podchodźcie. Spotkała go wielka krzywda. Musi być sam.

Jeszcze kiedy maszerowaliśmy do obozu N’Gomy, widziałem, pomimo naciągniętego na twarz kaptura zwiadowcy, że Benkej płacze bezgłośnie.

Obóz N’Gomy znajdował się kilka godzin marszu od miasta, w wąskim wąwozie, gdzie płynął niemrawy, wąski strumyk, nie większy niż struga wody ciurkająca z przewróconego dzbana, ale to i tak wystarczyło, by w dole szumiały krzewy i palmy.

Niemal całe dno jaru zastawione było pakami i workami, wszędzie kręcili się Kebiryjczycy w brązowych i czerwonych pustynnych płaszczach, ryczały baktriany, w pośpiechu zwijano ostatnie namioty.

Nad tym wszystkim od czasu do czasu niósł się przeraźliwy odgłos przypominający ryk trąby kończący się dźwiękiem, jakby turkotu ciężkiego wozu taborowego jadącego po belkach.

— Ornipanty — wytłumaczył Brus. — Widziałeś je kiedyś z bliska?

Zaprzeczyłem.

Rzeczywiście nie widziałem i myśl o tym, że będę miał na jednym z nich jechać, napełniała mnie niepokojem. Robiłem już różne rzeczy, ale nie wiedziałem, czy z tym sobie poradzę. Miałem dosiąść olbrzymiego pustynnego ptaka, który potrafił zabić dziobem skalnego wilka.

Co jeszcze miałem robić? Brus oczywiście sprawiał wrażenie, jakby wszystko już widział i jeździł na wszystkim, co ma nogi.

— Najbardziej trzeba uważać przy wstawaniu — oznajmił. — Potem jest już łatwiej.

Gdy szliśmy dnem wąwozu, stąpając po skałach wśród krzaków i cierni, wszystko wydawało się łatwe. Ot, wojna. Trzeba będzie podróżować na ornipancie. Jednak gdy wyszliśmy na kamienistą łachę i zobaczyłem jednego z Kebiryjczyków, który przejechał przed nami na grzbiecie ornipanta z lancą w dłoni, nogi po prostu wrosły mi w ziemię.

Kebiryjczyk siedział jak na dachu domu, o dwie długości rosłego mężczyzny nad ziemią, zakrzywiony dziób ptaka, w którym zmieściłbym się na długość, a może nawet zdołał usiąść, wznosił się jeszcze wyżej. Za siodłem miał coś w rodzaju palankinu, nad którym na wygiętych prętach rozpięto skórzany daszek. Wyższy o głowę od normalnego mężczyzny jeździec wyglądał na ptaszysku jak karzełek.

Kebiryjczyk podjechał do nas, wielkie trójpalczaste łapy uderzyły przed nami o żwir. Moja głowa sięgała może do kolana stwora, ale na pewno nie wyżej. Nic nie powiedziałem, lecz nabrałem pewności, że drżą mi nogi. Od zakończonych zakrzywionymi pazurami palców do wbijającego się w żwir ostatniego tylnego szpona długości rogu wielkiego bawołu, stopa ornipanta mierzyła dobre cztery kroki.

Ptak zakołysał łbem, oplatające dziób dziwaczne tręzle zadzwoniły sprzączkami, po czym dziób rozwarł się i zabrzmiał głuchy turkot, od którego zadzwoniło w uszach. Twarz owiał mi okropny smród, niepodobny do niczego, co czułem dotąd.

— Ta khaa! — wrzasnął Kebiryjczyk, tłukąc potwora po kolanach końcem lancy. — Ta khaa!

Ornipant zadreptał w miejscu, rozrzucając kamienie wielkości dużych owoców, targnął łbem i zaturkotał wściekle. Grube jak słupy nogi złożyły się do tyłu i ptak niechętnie siadł na ziemi, gniotąc niewielkie drzewko. Wydawało mi się, że żwirowate dno wąwozu drgnęło.

Kiedy jeździec zaczął schodzić z grzbietu ornipanta, zauważyłem jeszcze, że strzemiona są podwójne i układają się w drabinkę. Inaczej nie dałoby się wspiąć na grzbiet będący istną porosłą szorstkim, płowym pierzem górą.

Ptak odchylił na grzbiet nagą szyję długości rosłego chłopa, po czym obrócił głowę bokiem, łypiąc na mnie oczyskiem wielkości talerza. Błysnęła niebieskawa powieka. Przełknąłem ślinę.

— Nietrudne, tylko musi wiedzieć, kto tu jest panem — powiedział Kebiryjczyk, wręczając mi lancę. Cofnąłem się pół kroku. — Inaczej zacznie brykać.

Wyobraziłem sobie, jak ornipant bryka i zrobiło mi się niedobrze.

— „Ta khaa" — siadać, „rahii" — spokój, „mbajo" — biec, „haja" — naprzód, „ahima" — szybciej, „kusita" — lewo, „hume" — prawo. Stój — „simanga" albo „smiii"... — wyrecytował Kebiryjczyk. — Łatwe. Teraz zrobimy kółeczko. Siadaj przede mną, pokażę, jak robić lancą. Łatwe. Zapamiętałeś?

Na szczęście po raz pierwszy spadłem już przy wstawaniu, dlatego się nie zabiłem. Za drugim razem poleciałem z grzbietu jadącego potwora i wyglądało jakbym runął z dachu, ale zdołałem złapać sieć okrywającą boki, a potem trafić nogą w strzemię.

To była najkrótsza nauka świata. Do wymarszu została może godzina, a ja wciąż uczyłem się zapinać ogromne, acz niezbyt ciężkie siodło i powtarzałem w kółko komendy: „ta khaa, haja, simanga..."

Przy wstawaniu należało z całej siły trzymać wielki, sterczący łęk z uchwytami, ale Brus się mylił. Kiedy stwór siadał, było jeszcze gorzej. Gdy opadał na kolana, miałem wrażenie, jakbym zlatywał na tyłek z miejskiego muru.

W obozie narastał chaos, składano i wieszano na grzbietach baktrianów ostatnie paki, zaczynano ustawiać zwierzęta w długi wąż, jeden za drugim.

— Zwijać! — wrzeszczał N’Goma, jego ptak przeszedł nade mną jednym długim krokiem, wyglądał jak ożywiona wieża. — Ahima, n’te!

Gdy udało mi się przejechać prosto kilka kroków, a potem zawrócić, byłem dumny, jakbym dokonał czegoś nadzwyczajnego.

— Wracaj, wszawe ptaszysko! — wrzeszczał Hacel, wywijając wściekle lancą, mijając mnie na truchtającym ornipancie, który najwyraźniej udawał się do Nahilgył.

Kazano mi jechać z prawego boku karawany, blisko czoła, i trzymać się w jednej trzeciej długości. Iść równo i nie zbaczać. To wszystko.

Niekończący się wąż ryczących baktrianów, ludzi i onagerów wychodził z wąwozu, a ja patrzyłem na to z ptaka, niczym ze szczytu wieży.

Siodło obejmujące grzbiet u samej szyi stwora było w gruncie rzeczy wcale wygodne, zwłaszcza kiedy zacząłem odkrywać, co do czego służy. Część znajdująca się przede mną przypominała końskie siodło, tylko bardzo głębokie i z wysokim łękiem z przodu. Z tyłu, na grzbiecie znajdowało się szerokie leże obite skórą i wypchane włosiem, po bokach miało poręcze i pewnie nawet dałoby się na nim spać, gdyby przemieścić nogi do przodu.

Moje bagaże obwieszały boki ornipanta, ale nie wyglądało na to, żeby bodaj zauważył jakiś ciężar. Miałem bukłak z wodą i torbę z garścią pasków mięsa oraz suszonych owoców. Daszek nad głową rzucał cień, mogłem też spuścić z boków dodatkowe zasłony.

Tyle tylko, że nie potrafiłem przywyknąć do rytmu długich kroków ptaka, które szarpały mną na boki, i cały czas musiałem trzymać się kurczowo, żeby nie spaść. Nie straciliśmy jeszcze wąwozu z oczu, jeszcze nie pojawił się w nim koniec karawany, a ja czułem już, że z wysiłku tężeją mi wszystkie mięśnie.

Ci Kebiryjczycy, którzy tak jak my dosiadali ornipantów, sprawiali wrażenie, że jazda nie kosztuje ich najmniejszego trudu. Wpółleżeli w palankinie, zaplatając nogi na łęku, i leniwie kierowali ptakiem, ledwo poruszając długimi wodzami albo szturchając go od niechcenia lancą. Wyglądali, jakby powozili bryczką zaprzężoną w powolne onagery, które same wiedzą, dokąd iść.

Ja co chwilę myliłem komendy, rzemienie plątały mi się w dłoniach i niemal gubiłem lancę.

— Chyba lepiej się bijecie niż powozicie — zawołał któryś z jeźdźców. — Bo kiepska z was będzie eskorta!

Spojrzałem na niego ponuro, spocony, obolały i rozpaczliwie walczący o utrzymanie się w siodle. Nie mogłem marzyć o tym, że wdrapię się do palankinu, bo spadłbym natychmiast. Nie miałem nawet czasu, żeby mu coś odkrzyknąć.

Myślałem, że Nahel Zym to nieskończone, martwe morze piasku, tymczasem jechaliśmy po prostu pustkowiem pełnym skał, kamieni, kęp trawy i jakichś drzew rosnących to tu, to tam. Specjalnie nie różniło się od stepu, którym dotarliśmy do miasta.

Ornipanty szły bardzo szybko. Za szybko, bo jeden krok ptaka to kilkanaście ludzkich, a trzeba było wędrować równo z kroczącymi dostojnie baktrianami.

— Nie wychodź z szyku! — wrzeszczał ktoś co chwilę.

— Rahii... — wychrypiałem, ściągając wodze. Potwór obrócił ogromny łeb, spoglądając na mnie z oburzeniem.

Wędrówka przez pustynię na grzbiecie ogromnego ptaka, to coś, co trwa w nieskończoność, kiedy się ją przeżywa, ale potem niewiele jest do zapamiętania i jeszcze mniej do opowiedzenia.

Były tylko uderzenia ogromnych łap o ziemię, które czułem przez cały grzbiet, jakby kopano mnie w tyłek, sunące nisko na dole skały i krzaki, żar bijący z rozpalonego niczym morze rtęci nieba, muchy krążące wokół twarzy i niekończący się wąż jucznych zwierząt.

Część niosła zapasy jedzenia, wody i paszy, część grube, prostokątne płyty soli zapakowane w skórzane worki, część jeszcze jakieś inne paki i toboły. Zwierzęta były obładowane tak, że nie widać było spod ładunku ich grzbietów, a mimo to szły równo i niepowstrzymanie, jakby wcale nie czuły ciężaru.

Marsz ciągnął się bez końca. Czułem ból grzbietu, ud, karku, a wręcz każdego palca zaciśniętego kurczowo na rzemieniu wodzy.

Po jakimś czasie ból przestał mi aż tak bardzo doskwierać, bo zacząłem cierpieć na mdłości. Siodło kołysało się nie tylko na boki, ale też w przód i w tył, łeb ptaka przy każdym kroku dźgał powietrze dziobem.

Po kolejnej nieskończoności zwymiotowałem z siodła, lecz nie mogłem sięgnąć po bukłak z wodą. Czułem, że jeżeli choć trochę zmienię pozycję, ześlizgnę się z grzbietu i skręcę kark.

Ptak kroczył przed siebie, ktoś co chwilę na mnie krzyczał, że wypadam z szyku, żołądek miałem jak wypełniony octem i związany w węzeł niczym stara szmata, słońce paliło skórę, nawet wiatr przypominał podmuch z pieca, i tak bez końca.

Bez końca.

Pamiętam, że w którymś momencie doskonale wiedziałem już, że nie dożyję postoju.

Wielka żmija ułożona z ludzi i zwierząt wiła się po pustyni. Na wschód. Na Erg Krańca Świata.

Tak, jak wiódł mnie mój los.

Po południu wciąż spoglądałem na słońce, które zdawało się być przyklejone na stałe do nieboskłonu, zupełnie jakbym chciał ściągnąć je siłą za horyzont.

Zatrzymaliśmy się na popas, dopiero kiedy było na dłoń nad horyzontem. Wąż zwierząt zaczął zwijać się w spiralę, baktriany ryczały, Kebiryjczycy wykrzykiwali komendy. A my jeździliśmy na ptakach wokół, wzbijając kłęby pyłu. Trwało to całą wieczność.

Kiedy wskazano mi miejsce i po dłuższej awanturze udało mi się zmusić ornipanta, by usiadł, po prostu spadłem z siodła na piach. Drżące z wysiłku nogi nie zdołały mnie utrzymać i nadal kołysało mi się w głowie. Tyle osiągnąłem, że zanim runąłem, zdołałem odpiąć bukłak.

— Rozsiodłaj go! — wrzeszczał jakiś Kebiryjczyk. — Musisz mu dać jeść. Musi wiedzieć, kto go karmi.

Karmę mieszano w wielkich, drewnianych stągwiach. Była to żółtoszara kleista masa, wydająca z siebie okropny smród.

— Zostały napasione przed drogą — powiedział Kebiryjczyk mieszający w dzieży drewnianą lagą. — Każdy zeżarł ze trzy krowy. Teraz nie potrzebują dużo jeść ani pić. Wystarczy im durra z tłuszczem, popiołem, krwią i suszonymi szczurami. Lep kule. Duże, takie jak twoja głowa. Ściśnij, nie mogą się rozpadać. Jeszcze. Na jednego ptaka bierzesz trzy kule. Podajesz do dzioba na końcu lancy. Tylko ostrożnie, nie może widzieć wszystkich naraz. I nie pozwól mu wstać.

W pustyni woda jest tylko do picia i nawet wówczas wydzielają jej skąpo.

I wtedy człowiek dowiaduje się, co to znaczy nie móc się umyć. Byłem lepki od wyschniętego potu, dłonie miałem pokryte zjełczałym tłuszczem i na sto kroków cuchnąłem szczurzą padliną.

Nakarmiłem bestię, podając cuchnące przysmaki na końcu lancy, uważając, żeby nie skaleczyć ornipantowi łba, bo uprzedzono mnie, że wtedy „się zeźli". Ptak połykał kule paszy wielkości średniej dyni w całości, przymykając oczy i podrzucając zadartym dziobem. Widziałem, jak przesuwają mu się wzdłuż przełyku.

Kiedy już zdjąłem siodło, nakarmiłem ornipanta i odłożyłem lancę, dopiero mogłem zwalić się na piach w cieniu własnego palankinu i przez długi czas leżałem jak nieżywy. Miałem wrażenie, jakby mnie obito, potem skopano i na koniec powleczono po żwirze.

— Dasz radę wstać? — zapytał Brus. — Rozpaliliśmy ogień. Trzeba coś zjeść.

Przewaliłem się na bok i wstałem, niczym niedokładnie wskrzeszony trup. Wciąż kręciło mi się w głowie.

Przeszedłem za Brusem przez obóz pełen Kebiryjczyków, słysząc obcą mowę, patrząc na klęczące wokół cudaczne stwory i słysząc dziki śpiew płynący od innych ognisk. Czułem się dziwnie obco i dopiero tu dotarło do mnie, jak jestem samotny.

Dlatego kiedy podszedłem do udających ognisko tlących się placków wyschniętego nawozu, gdzie siedzieli moi ludzie, poczułem, jakbym znalazł rodzinę. N’Dele podał mi bez słowa czarkę świeżego naparu, w jednym kociołku bulgotał rzadki, piekielnie ostry hyszmysz, w drugim parowała papka z durry. Innych naczyń nie było. Należało sięgnąć po trochę durry ze wspólnej misy, umoczyć w sosie i wrzucać do ust. Wytarłem dłonie piaskiem, ale poza tym, że pokryły się przylepionym pyłem, nadal cuchnęły.

— Dobry wieczór — powiedział grzecznie jakiś nieznany mi Kebiryjczyk, podając nam bukłak. — Njambe N’Goma przesyła eskorcie wino palmowe. Njambe N’Goma martwi się o chłopaka. Mówi, że może nie przeżyć. Stąd jeszcze można wrócić. Njambe N’Goma gotów mu w takim razie sprzedać jednego baktriana.

— Dziękujemy — odparł Brus. — Powiedz njambe N’Gomie, że chłopak nie może wrócić. Nikt z nas nie może. Pójdziemy z wami aż za erg. Mosu kando!

— Olimwenga usuri — westchnął przybysz. — Jeśli tak, njambe N’Goma mówi, żebym pomógł chłopakowi igłami. To usunie wyczerpanie i pomoże mu odpocząć. Potrafię też zabrać mdłości. Cztery igły i będzie jak nowy.

Skamieniałem. Ociekająca sosem kulka durry utkwiła mi nagle w gardle, jakby urosła do wielkości mojej głowy.

— Dziękujemy — rzekł Brus spokojnie. — Lecz chłopak nie może leczyć się igłami. Podziękuj njambe N’Gomie za troskę, ale tak musi być.

— Szkoda, że tak się boicie igieł — powiedział N’Dele, kiedy tamten skłonił się i odszedł. — To naprawdę pomaga. Pamiętam, jak kiedyś...

Snop kopnął go w nogę, rozlewając mu napar, i zrobił kilka szybkich gestów. Aligende zamilkł i opuścił głowę, jakby ze wstydem. Ktoś podał mi bukłak z winem.

Zanim poszedłem spać, zobaczyłem, że Brus siedzi samotnie na skale tuż za obozem i wpatruje się w nocne niebo. Podszedłem do niego jak najciszej, ale jak zwykle odezwał się, tak jakby miał oczy nad karkiem i wiedział, że stoję za nim.

— Palę fajkę i patrzę na zachód. Tam, skąd przyszliśmy. Wszystko w porządku.

— Udało się. Opuściliśmy kraj, tak jak miało być — powiedziałem. — Zostało jeszcze trochę wina.

— Tam, gdzie mierzy grot Strzały Zachodu, daleko, została Fataya — odparł. — Sama w swojej wieży. Sama ze swoją boginią. Swoją Pramatka. Fataya... Wciąż ma kawałek mojej duszy.

Odwrócił się do mnie.

— To nic, Ardżuk. Nie zmieniam się w kapłana Czekedeja. To tylko tęsknota. Tęsknota jest ludzka. Pustynia ją wywołuje. Wielebny Mrok mówił, że to minie. I pewnie minie, ale...

Podciągnął rękaw, pokazując purpurowe znamię wielkości dirhama.

— Im bardziej się oddalam, tym bardziej boli. Zamilkł na chwilę.

— Olimwenga usuri... Tak mówią Kebiryjczycy. My w takich razach mówimy, że jest nam przykro, a oni, że „świat jest podły". Tak samo jak my uważają, że nic nie można poradzić na to, jaki jest świat. To żywioł. Jest, jaki jest. Trzeba po prostu nauczyć się z nim borykać. A ona... oni uważają, że powinno być inaczej. Oni sądzą, że podły świat należy spalić i zbudować taki, który nie będzie podły. Chyba im się nie uda...

— Nie widziałeś tego ich świata? — zapytałem. — W wieży, na ulicach miast? W Maranaharze? I co? Jest lepszy? Nasz świat bywa podły i bywa piękny. Zdarzają się rzeczy złe i dobre. A ten ich jest tylko podły. Nie może być inaczej, bo jest wymyślony.

— Wiem, Młody Tygrysie. Wiem. Po prostu siedzę i pustynia do mnie mówi... Olimwenga usuri...

Kiedy szedłem spać, wciąż miałem przed oczami twarz Brusa. Drugi raz tego dnia zobaczyłem, jak niezłomny wojownik płacze. I nie chciałbym tego więcej oglądać.

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że pierwszego dnia siadałem na siodle ornipanta wypoczęty, a drugiego czułem, jakbym miał sto lat i cierpiał na reumatyzm.

Poza tym wszystko było takie samo. Płonące żarem niebo, muchy, ból mięśni, szarpiące kołysanie grzbietu ptaka i lanca w zmęczonej dłoni.

Niekończący się wąż ludzi i zwierząt wijący się przez kamienistą pustkę.

Dopiero trzeciego dnia coś się zmieniło. Nauczyłem się siedzieć swobodniej, rozluźniłem palce zaciśnięte na rzemieniach, a nawet ośmieliłem się sięgać po potrzebne mi rzeczy powieszone na boku ornipanta. Albo ostrożnie przepełzać pod palankin. Mdłości pojawiały się rzadziej. Okazało się, że dla kogoś, kto od zawsze był jeźdźcem, nie ma w zasadzie znaczenia, czy dosiada ptaka, konia, smoka, czy bawołu. Po prostu trzeba przywyknąć.

Tylko droga wciąż była ta sama. Bezkresny step, krzaki i skały, wzgórza ciągnące się jedno za drugim. I słońce na niebie rozpalonym jak blacha piekarza.

Ale to trzeciego dnia dogoniły nas rydwany.

Zauważyłem je, choć w pierwszej chwili przyszło mi głupio do głowy, że te kilka robaczków pełznących rzędem z odległego wzgórza na horyzoncie to maruderzy naszej własnej karawany.

A potem poczułem, jak drży ziemia i zobaczyłem, że jeździec ze straży tylnej mknie na rozpędzonym ornipancie przekładającym nogi w długich susach, z szyją wyciągniętą przed siebie.

Kebiryjczyk mknął wzdłuż karawany aż na czoło z wrzaskiem:

— Hatara! Hatara!Ngeni nyumaja!

Nic nie zrozumiałem, ale wzdłuż karawany zapanował chaos. Podniosły się okrzyki, zwierzęta zaczęły stawać, rozległ się ryk baktrianów dźganych lancami, pustynna żmija zaczęła się zwijać w kłębek jak przy wieczornym popasie.


— Czego on chciał?! — krzyknąłem do Hacla, który jechał za mną. Pokręcił głową i bezradnie rozłożył ramiona, a potem popukał się w czoło.

— Do obrony! — wrzasnął ktoś. — Rydwany z tyłu! Mają nas!

Poczułem, jakby przeszedł mnie nagły, ognisty dreszcz. Jakbym nagle zmarzł, mimo lejącego się z nieba upału.

Resztę pamiętałem niczym dziwaczny sen.

— Siadać! Siadać! — krzyczał Snop, przebiegając wzdłuż zbijających się w krąg zwierząt. — Niech nie widzą ornipantów!

Baktriany szarpane za plecione ogłowia siadały niechętnie rzędem, zrzucano z nich pakunki, żeby spiętrzyć jakąś osłonę przed ich bokami.

— Gęściej! Za skałami! — wrzeszczeli.

Tropiciele grzebali w swoich workach, wyrzucając na ziemię splecione w ciasne buchty liny.

Ktoś wcisnął mi kilka żelaznych składanych kotwiczek, każąc wiązać je do lin, więc rozkładałem żelazne zęby i zaplatałem węzły przez ucho u dołu każdej kotwiczki, mimo trzęsących się rąk.

Wszyscy biegali z łukami i kołczanami w rękach, kebiryjskie wrzaski mieszały się z okrzykami tropicieli. Wiązałem rzemienie i dziwiłem się, jak czas dziwnie płynie. Albo przeciekał mi między palcami i byłem niczym ogłuszony, albo nagle widziałem wszystko dziwacznie ostro i wyraźnie, każdy kamień i każde ziarno żwiru wokół, jakby świat stanął w miejscu.

— Spokój! Oni myślą, że jesteśmy uchodźcami, którzy zgubili drogę! — wołał Snop. — To tylko podjazd!

Ktoś zabrał mi wszystkie kotwiczki, Hacel i N’Dele wyskoczyli zza żywego muru zwierząt i pognali przez puste pole, Benkej popędził za nimi, taszcząc zwinięty łańcuch przewieszony przez ramię.

— Wracaj do ornipanta! — zawołał Brus, rzucając mi ciężki, ogromny zwój ciemnej skóry. Chwyciłem go w objęcia i niemal upadłem. — Powieś mu to na bokach i chwytaj łuk!

Znowu musiałem zapinać coś i przywiązywać dygocącymi palcami, co chwilę spoglądając na najbliższe wzgórze. To, co rzucił mi Brus, okazało się okrywą z grubej, skrzypiącej skóry, pokrytej rzadkim włosiem z wrośniętymi wielokątnymi rogowymi płytkami, podobnymi do płyt żółwiej skorupy. Te jednak były mniejsze, wielkości monety i skóra pozostawała giętka, a jednak stanowiła lepszy pancerz niż pleciona kolczuga. Skóra kamiennego wołu. Przypiąłem ją do siodła z obu boków, tam, gdzie widziałem żelazne sprzączki; wystające do przodu poły z łatwością dały się zapiąć pod szyją zdziwionego ptaka, który wyglądał teraz jak skrzyżowanie orła z żółwiem albo bajkowa, gadzio-ptasia chimera.

Odpasałem jeszcze od siodła okrągłą kebiryjska tarczę z cienkiej, kutej stali i wbiłem ją na sztorc w piasek, a potem przygotowałem sobie łuk i strzały.

Tyle tylko zdążyłem, kiedy rydwany wychynęły na szczyt wzgórza i stanęły rzędem w kłębach pyłu.

Zapadła głucha cisza.

Na szczycie stało pięć rydwanów i nie pojawiały się kolejne. Zdążyłem zauważyć kolczaste bukraniony na łbach zaprzężonych do nich baktrianów, które upodabniały je do potworów, i ciężkie kropierze ze skóry kamiennych wołów. Kosy tkwiły ukośnie w gniazdach na piaście koła, a nie na obręczy, żeby nie pogruchotały się o sterczące wszędzie skały i kamienie.

Środkowy rydwan był największy. Wyższy od innych, na obu burtach tkwiły ukośnie tyczki z łopocącymi trójkątnymi, żółtymi i czerwonymi chorągiewkami, woźnica stał w rozkroku, nagi, ubrany jedynie w pancerz z naramiennikami setnika i nagolenice. Za nim po bokach oblizywały się nerwowo dwa bojowe leopardy w kolczastych obrożach.

Trwało to tyle, ile kilka uderzeń mojego serca, które znalazło się gdzieś wysoko w gardle.

Wyjąłem parę strzał i wbiłem je w ziemię obok swojej nogi, a potem sprawdziłem palcem cięciwę, kiedy woźnica największego rydwanu wydał z siebie dziki wrzask, jakby całkiem oszalał, i wozy runęły ze wzgórza, wzbijając kłęby pyłu.

Sądzę, że rzeczywiście wzięli nas za przypadkową grupę uciekinierów. Rydwany kiepsko nadają się do szturmowania czegokolwiek, ale w pościgu za uciekinierami albo rozproszoną piechotą nie mają sobie równych. Myślę, że dowódca był pewien, iż po pierwszej szarży rozbiegniemy się w panice po pustyni.

Rydwany toczyły się coraz szybciej, ustawiając się sprawnie w jeden szereg, słyszałem już narastający świst wirujących kos.

— To są te nowe, z ruchomymi dyszlami — krzyknął Snop klęczący za swoim ptakiem nieopodal z łukiem w ręku. — Potrafią zawracać w miejscu, jeśli są dobrzy!

— Gdzie nasi?! — wrzasnąłem do niego rozpaczliwie. Hacel, N’Dele i Benkej, którzy przed momentem wybiegli poza barykadę z baktrianów, znikli mi z oczu i nigdzie nie mogłem ich wypatrzyć.

— Tam, gdzie trzeba, tohimonie! — odwrzasnął zagadkowo.

— Rahii! Czekać! — krzyknął N’Goma z naciskiem. Kosy wyły opętańczo, doskonale słyszalne pomimo łoskotu kopyt baktrianów, i rząd piekielnych machin zbliżał się do nas coraz szybciej.

Pierwsze strzały wyprysnęły w górę w rozpalone niebo, miałem wrażenie, że szybują powoli i nikomu nie są w stanie zrobić krzywdy. Ale po chwili przyspieszyły i spadły jedna po drugiej w ciżbę ludzi i zwierząt.

Uderzyły tak prędko, że wydawało się, iż wyrosły nagle wśród skał i baktrianów niczym dziwaczne rośliny. Rozległ się przeraźliwy krzyk i zaraz ryk ranionego zwierzęcia.

— Czekać! — krzyknął N’Goma. — Nie strzelać, dopuścić bliżej! Ngodani! Rahii!

Kolejne strzały wytrysnęły w górę, zanim spadły pierwsze. Słyszałem ich jękliwe bzyczenie, kiedy wzbijały się w niebo, a potem wściekły wizg, gdy uderzały w ziemię wewnątrz obronnego kręgu.

Naciągnąłem łuk i wziąłem na cel najbliższy rydwan, który był już o sto kroków.

Widziałem kłęby pyłu, rozpędzone baktriany wyglądające jak kolczaste morskie stwory i sylwetkę woźnicy stojącego na przygiętych nogach, szeroką okutą opaskę osłaniającą czoło i policzki.

— Czekać! Rahii! — zaśpiewał N’Goma głosem pełnym napięcia. — Strzelać, kiedy będą was mijać! Od czoła... po kolei... na wprost... strzelaj!

Woźnice dopadli do zwiniętej w pierścień karawany. Wybrali to miejsce, bo tam dostępu nie broniły sterczące skały. Usłyszałem chrzęst i łomot, kiedy rozkręcone kosy jedne po drugich smagnęły osłonięte tylko bagażami boki klęczących baktrianów.

Rozległ się przeraźliwy ryk ludzi i zwierząt pospołu, buchnęły fontanny rozpylonej krwi i poszybowały jakieś strzępy, a rydwany, wykręciwszy przed skałami, pomknęły wzdłuż karawany, pryskając co chwilę strzałami. Gdy posypały się z naszej strony, wybuchł nieopisany zgiełk i chaos.

Pojazdy przewaliły się o kilkanaście kroków ode mnie z wizgiem wirujących ostrzy, obryzgując mnie gorącą krwią, strzeliłem do pierwszego woźnicy, potem dwa razy za ostatnim tak szybko, jak tylko zdołałem napinać cięciwę.

Rydwany minęły nas, rozdzieliły się, by objechać nasz żywy fort z drugiej strony. Nie widziałem, czy kogokolwiek trafiłem, ani czy ktokolwiek z nas trafił. Tamci tak. Zewsząd z tyłu słyszałem chór krzyków i skowytu rannych ludzi, zmieszany z rykiem przerażonych zwierząt. Wszędzie sterczały długie strzały o jaskrawoczerwonych brzechwach.

Patrzyłem, jak woźnice skręcają, wyrzucając fontanny piachu spod kół; patrzyłem na tańczących na tylnej platformie strzelców, któryś z nich w skręcie chwycił się burty i wywiesił na zewnątrz, obciążając tę stronę rydwanu, tuż obok wirujących wściekle kos. Pojazd zawrócił, unosząc koło, i znów gnał na nas, kolejny łucznik wyciągał jedną strzałę po drugiej i, trzymając łuk poziomo, wypuszczał je błyskawicznie bez celowania.

Któraś z tych strzał śmignęła mi nad głową, następna odbiła się od pancerza mojego ptaka. Spuściłem cięciwę, ale mój pocisk wpadł tylko z trzaskiem w rozpędzone okute szprychy wielkiego koła i zniknął. Wycelowałem w woźnicę, lecz ten uchylił się jednym ruchem naprężonego, ugiętego ciała, strzała wbiła się w wypukły jak dziób okrętu przód rydwanu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Złamał ją od niechcenia i strzepnął lejcami, wydając dziki wrzask.

Obok mnie chudy, wysoki dzieciak wił się w męce na piasku, krzycząc przeraźliwie, strzała przebijała jego ciało na wylot, po miedzianej skórze toczyły się krople krwi. Ktoś charczał, tonąc we krwi z przeszytego gardła. Widziałem wokół leżące nieruchomo ciała, zaplątane w pustynne płaszcze.

Usłyszałem znajomy wrzask — to kosy kolejnego rydwanu zdołały rozharatać inne miejsce naszej żywej barykady, kilka baktrianów zerwało się na nogi, zobaczyłem, jak dwa pędzą w pustynię, gubiąc towary i zostawiając za sobą strugi juchy. Jeden z nich wlókł zaplątanego w uprząż wrzeszczącego człowieka, za drugim ciągnęły się czerwone jelita.

Wleczony człowiek zdołał się uwolnić, widziałem, że pozbierał się z ziemi i rzucił z powrotem do karawany. Biegł jak szalony, przebierając długimi nogami, wśród naszego wrzasku. Wołaliśmy go, Kebiryjczycy coś skandowali, chyba jego imię, kiedy jeden z leopardów nagle skoczył mu na kark i obaj skłębili się w chmurze piachu.

Krzyk zastygł nam w gardle.

Rydwany krążyły wokół nas niczym skalne wilki, zataczając koła, skręcając w miejscu ze świstem kos i zasypując karawanę strzałami. Wydawali się niezniszczalni. Pamiętam, że wypuściłem trzy strzały, jedna za drugą, prosto w przelatującą machinę, ale nie zobaczyłem żadnego efektu.

Za to z rydwanu pomknął ku mnie oszczep, który rozciął mi lekko bok i wbił się w piach, oraz strzała, która przebiła mi udo. Poczułem to jak smagnięcie biczem, wrzasnąłem i zwaliłem się ciężko na ziemię.

Pozbierałem się natychmiast, zdziwiony, że nie czuję wielkiego bólu. Bolało, ale jakoś tak po wierzchu. Strzała tkwiła w moim udzie, trójkątny grot wystawał gdzieś z tyłu, brzechwa sterczała purpurowym kwiatem z przodu. Złamałem ją, chwyciłem za grot i pociągnąłem. Natychmiast poczułem ulgę, ale wtedy popłynęła krew. Pociemniało mi w oczach i zdało mi się, że wyschnięta, czerwona, pustynna ziemia zmieniła się pod moimi stopami w trzęsawisko.

Rydwany nadal krążyły dookoła, nadal z wizgiem pryskały ku nim strzały i takie same wbijały się w ziemię między nas.

Ująłem łuk śliskimi od krwi palcami i, potrząsając głową, w której wszystko się kołysało, założyłem nową strzałę.

Jeden z rydwanów przetoczył się obok z hukiem kos, ale wtedy coś się zmieniło. Z jego boku piach wybuchł nagle fontanną i zobaczyłem sylwetkę Benkeja. Amitraj wyrósł dosłownie znikąd, napinając łańcuch, który wystrzelił z piachu na wprost pędzących baktrianów. Jeden koniec zamotany był wokół skały, drugi tkwił w dłoniach tropiciela, który teraz obiegł sterczący kamień, naciągając ogniwa, i zaparł się nogą.

To było mgnienie. Woźnica ściągnął równocześnie lejce, ale było za późno. Baktriany wpadły na wyprężony łańcuch, który smagnął je po nogach, Benkej puścił swój koniec i poleciał na piach jak szmaciana lalka.

Wszystko to widziałem tak, jakby czas nagle zwolnił. Baktriany splątały się i runęły na siebie w jednej plątaninie nóg, pysków i kolczastych zbroi. Podniosła się fontanna piachu i kamieni, z której nad stertą ryczących zwierząt przeleciał wóz, obracając w powietrzu kosami, z zapartym o piach dyszlem, drąg pękł z trzaskiem, po czym skrzynia zwaliła się kołami do góry z odgłosem, który brzmiał, jakby przewróciło się drzewo.

W chwilę potem zza barykady zwierząt wybuchł zwycięski ryk.

Pozostałe rydwany zawinęły sprawnie w miejscu, dwa zaczęły objeżdżać kręgami zrujnowany wóz, a dwa, gwiżdżąc kosami, puściły się za pędzącym Benkejem.

Piasek wybuchł w innym miejscu, tuż za drugim wozem, w chmurze pyłu pojawił się Hacel. Kirenen zakręcił nad głową kotwiczką i cisnął ją w przejeżdżający rydwan.

Rozległ się brzęk, kotwiczka splotła się między ostrzami i szprychami wirującego koła, które zaczęło nawijać linkę jak kołowrotek, linka uwiązana do skały napięła się, urywając koło. Rydwan pochylił się na jeden bok, tnąc ziemię ostrzami i gubiąc wrzeszczącego oszczepnika, który runął prosto w wirujące kosy, a potem cały zaprzęg zwalił się bezpośrednio w barykadę naszych baktrianów.

Benkej odwrócił się w biegu i zamachnął czymś. Kebiryjskie ostrze do rzucania, uchwyt z wyrastającymi we wszystkie strony sierpowatymi ostrzami, taki sam, jaki w pałacu widziałem w ręku skrytobójcy i jaki przebił pierś mojej Irissy, zamigotał w powietrzu i wbił się gdzieś pomiędzy rozpędzone zwierzęta, ale efekt był tylko taki, że rydwan skręcił w miejscu i zmienił kierunek jazdy.

Wewnątrz pierścienia karawany woźnica i łucznik rozpaczliwie walczyli o życie, trwało to zaledwie chwilę, kilka świstów wygiętej kebiryjskiej szabli. Leopard przeskoczył z rykiem nad barykadą z towarów i chciał rzucić się na jednego z Kebiryjczyków, ale nie trafił. Tamten wywinął się jakimś niemożliwym ruchem, jakby był wirem piasku, odbił dłonią od ziemi i rozpruł kotu brzuch końcem szabli. Kolejny podskoczył i ciął w powietrzu, rozrąbując leopardowi kark.

Strzeliłem znowu, do wozu gnającego za Haclem i Benkejem, lecz moje pociski utonęły dosłownie w rzece pocisków mknących zza barykady. Łucznik został trafiony pod pachę, a woźnica w udo, jednak boki rydwanu pokryte były napiętą skórą kamiennego wołu i większość strzał spadała wzdłuż jego trasy lub odbijała się od burt.

N’Dele pojawił się w miejscu, gdzie przetoczyły się przed momentem koła pojazdu, i cisnął swoją kotwiczkę. Zęby wbiły się w napierśnik woźnicy, linka szarpnęła, wgniatając go w bok pojazdu, żołnierz wydał z siebie dziki wrzask, który utonął w łomocie pękającego podwozia. Buda runęła na ziemię, a uwolnione koła pomknęły za oszalałymi baktrianami, skacząc na pogruchotanej osi.

— Ornipanty! Do ataku! Na pomoc! — wrzasnął N’Goma. — Hajaa!

Potrzebowałem tylko chwili, żeby zorientować się, że krzyczy do mnie.

Kiedy wskakiwałem na siodło z takim uczuciem jakby tygrys odgryzał mi nogę, zobaczyłem, że Snop i Brus już ruszają, ich ptaki wstają nagle: żywe góry pierza okryte łuskowatymi kaftanami. Na każdym z nich pod palankinem kryło się dwóch Kebiryjczyków.

— Czekać, chłopak! — usłyszałem. Dwóch wysokich wojowników, jeden z włócznią i łukiem, drugi z szablą w zębach i pękiem jakichś rzemieni, gramoliło się na mojego ptaka, wpychając się pod daszek, kiedy stwór prostował nogi na całą wysokość. Kolejne dwa ptaki dosiadane przez Kebiryjczyków pędziły już, przeskakując nad stłoczonymi zwierzętami tworzącymi żywy mur. Ruszyliśmy, by przeciąć drogę dwóm nietkniętym pojazdom gnającym za uciekającymi tropicielami.

Ten największy rydwan, powożony chyba przez dowódcę, skręcił błyskawicznie w kłębach pyłu i ruszył prosto na nas, łopocąc podobnymi do płomieni proporcami. Zapasowe ostrza tkwiły w uchwytach po bokach dowódcy niczym stalowe skrzydła.

Widziałem, że gna prosto na ptaki, łucznicy zza pleców woźnicy strzelali raz za razem, ten powoził jedną ręką, a drugą sięgnął gdzieś za plecy i dobył ze stojaka oszczep, który wbił w podłogę obok siebie.

— Hajaa! Mbajo! Mbajo! — wydarłem się, mój ornipant targnął łbem i ruszył szybciej. Gorący wiatr huczał mi w uszach. Jeden z moich Kebiryjczyków rozplatał swoje rzemienie obciążone żelaznymi ciężarkami.

Pędzący na nas rydwan zawrócił nagle i zdołał przejechać kosami po nogach nadbiegającego z mojej lewej strony ptaka, ostrza prysnęły co prawda we wszystkie strony, wóz podskoczył i zachwiał się na kołach, ale ornipant runął do przodu, zrzucając swoją załogę i wzburzając ogromną chmurę pyłu.

I wtedy zobaczyłem, że drugi wóz mija pędzącego Hacla. Tropiciel spojrzał w bok i jednym susem wyciągnął się na ziemi. Wirujące kosy przetoczyły się nad jego głową, koła obsypały piachem, po czym wóz zawrócił w miejscu i znów runął na niego. Hacel wstał, ale w jego plecach tkwiły już oszczep i strzała.

Wrzasnąłem rozpaczliwie i pognałem ornipanta.

Hacel spojrzał na nadjeżdżający rydwan, splunął krwią, po czym sięgnął za plecy i, krzywiąc się, wyciągnął oszczep.

Pędziliśmy prosto na ten wóz, ornipant położył głowę płasko, nogi uderzały o ziemię, podrywając kamienie.

— Strzelać! — krzyknąłem przez ramię.

— Ahima, chłopak! — odkrzyknął Kebiryjczyk, naciągając łuk.

Strzała prysnęła tuż obok mojego ucha, lecz wbiła się tylko w piach tuż za rydwanem. Następna przeszyła jednak łucznika, który wrzasnął, opadł na kolana i zwisł w opinających go szelkach.

— Hajaa! — rozdarłem się znowu, zapierając się w strzemionach i chwytając lancę pod pachę.

Rydwan runął na zataczającego się Hacla, któremu z ust płynęła krew, ale ten uskoczył w ostatnim momencie za skałę. Ostrza brzęknęły o kamień, Hacel zamachnął się oszczepem, lecz pocisk odbił się od burty i pojechał z brzękiem po piachu. Rydwan minął go i po chwili znowu zawrócił, jednak tym razem byliśmy już blisko.

Ornipant zagrzmiał bojowo, po czym machnął łbem, chcąc uderzyć wóz z boku dziobem i omal nie nadziewając się na wirujące kosy. Szarpnąłem wodzami, jeden z Kebiryjczyków uderzył swoimi rzemieniami w opancerzony bok ptaka.

— Hajaa! — wrzasnął. Ptak przyspieszył.

Minęliśmy wóz, strzała otarła mi się o skroń, rozcinając skórę, i prysnęła w niebo, a Kebiryjczyk wywiesił się nagle z boku, trzymając się tylko jedną ręką i stojąc nogami na boku ptaka, po czym rozkręcił rzemienie nad głową i cisnął je w nogi pędzącym baktrianom.

Rzemienie rozdzieliły się w powietrzu na trzy połączone części, każda zakończona ciężarkiem, po czym wplątały się w migające w pędzie kopyta zwierząt. Wóz przekoziołkował z potwornym trzaskiem, gubiąc koła i ostrza. Obaj Kebiryjczycy wyskoczyli w biegu, dobywając szabel, a ja wyhamowałem ptaka i zawróciłem go w miejscu.

Ostatni wóz, powożony przez setnika, zdołał wymanewrować ścigające go ornipanty i gnał teraz prosto na Benkeja i N’Dele wlokących zataczającego się oraz krwawiącego Hacla.

Wóz stracił już obydwu strzelców, jeden z nich, zmieniony w czerwony strzęp, ciągnął się z tyłu, wisząc w uprzęży, ale dowódca wyglądał na nietkniętego, stał na swoim miejscu na ugiętych nogach i poganiał baktriany.

Udało mu się zostawić z tyłu ścigające go ptaki.

Widziałem, że Brus i Snop jadą bok w bok, wrzeszcząc jak opętańcy, za ich ornipantami podnosiła się długa chmura pyłu.

Od strony karawany na spotkanie rydwanu pędziło kilkunastu wyjących wściekle ludzi z okrągłymi tarczami i szablami, ale byli zbyt daleko.

Zauważyłem to wszystko, gnając już na łeb na szyję i tłukąc wściekle ornipanta końcem lancy. Tropiciele rozdzielili się.

Benkej wlókł słabnącego Hacla, N’Dele został z tyłu, podniósł z ziemi urwany kawał łańcucha i teraz czekał na spotkanie rydwanu, wywijając żelazem, na szeroko rozstawionych nogach, czujny i skupiony.

Dowódca jednak go zignorował i wyminął szybkim ruchem. Wóz przetoczył się na jednym kole, N’Dele cisnął łańcuchem, który zdarł tylko kosy z koła.

Rydwan minął Kebiryjczyka w pędzie i runął na obu uciekinierów, kiedy miałem do niego trzy, może cztery długości susów ornipanta.

Benkej odepchnął rannego Hacla na bok i wyjął miecz, ale zaprzęg uderzył go w bok, wyrzucając w powietrze jak kukłę.

Dowódca niemal zeskoczył z kozła, przytrzymał się go jedynie ręką, wychylił daleko w bok, po czym ciął Hacla przez plecy sierpem jazdy.

Tropiciel runął na piach, a ja wydałem z siebie wściekły ryk. Dowódca wrócił na kozioł, wykręcił tuż przed nadbiegającymi Kebiryjczykami i pomknął w pustynię, wlokąc za sobą trupa swojego łucznika.

Popędziłem za nim.

Ptak był w końcu szybszy niż rydwan, ale wóz okazywał się o wiele zwrotniejszy i znacznie lepiej przyspieszał.

Kiedy ornipant gnał, jechało się dużo wygodniej, jego nogi przebierały tak prędko, że nie czuło się wstrząsów, i sunąłem nad kamienistą pustynią jakbym leciał.

Nie wiem, jak długo go ścigałem. Płonęła we mnie furia. Widziałem przed oczami moich ludzi padających niczym kręgle, Hacla ciętego w przelocie przez pierś, Benkeja uderzonego przez baktriany.

Chciałem krwi. Krwi tego, kto nie chciał nam pozwolić odejść i kto sądził, że urządzi sobie rzeź bezbronnych uciekinierów.

Naturalnie nie można było dopuścić, by wrócił do swoich i opowiedział o wielkiej karawanie idącej za Erg Krańca Świata, ale wtedy nie myślałem w taki sposób.

Byliśmy tuż za wzgórzem, setnik powożący rydwanem nie robił już zwodów, tylko rwał przed siebie jak najszybciej. W końcu obejrzał się przez ramię i zobaczył, że jestem coraz bliżej. Skręcił lekko, osłaniając się ode mnie kosami, które zostały mu na jednym kole, ale ja skierowałem ptaka na drugą burtę.

Bawiliśmy się tak przez chwilę, on wywijał w prawo, ja zachodziłem go z lewej i byliśmy od siebie cały czas o kilka kroków.

Widziałem jego okrągły żelazny hełm, inny niż skórzana osłona twarzowa kryjąca czoło i policzki, które nosili pozostali woźnice rydwanów. Kuta osłona, ukształtowana w coś podobnego do trupiej czaszki, zasłaniała mu twarz aż po usta, na skroniach miał przymocowane dwa wachlarze z ostrzy niczym niewielkie skrzydełka. Z tyłu hełmu powiewała kita z włosia. Trafiłem na artystę, który naprawdę kochał to, co robi.

Wydał z siebie swój obłąkańczy, bojowy wrzask, wyrwał z podłogi oszczep i jednym ruchem oplótł go ramieniem i oparł za karkiem, powożąc drugą ręką.

Uderzyłem lancą niby kijem, chcąc podciąć mu kolana, uchylił się i dźgnął oszczepem, ale odbiłem pchnięcie. Przyspieszył i znowu byliśmy daleko od siebie.

Odsądził mnie kawałek, a potem niespodziewanie zrobił dziki zwrot na jednym kole. Wóz pochylił się, ostrza zawirowały w powietrzu. Na wprost brzucha mojego ornipanta.

Szarpnąłem rozpaczliwie wodze, jakbym siedział na koniu, zaparłem się w siodle i ptak rzeczywiście skoczył. Z przeraźliwym skrzekiem, rozkładając dziwne, małe skrzydła, poszybował skokiem nad ostrzami i zadartą burtą wozu. Ogromne łapy uderzyły w piach, znowu szarpnąłem wodze i ornipant skręcił w miejscu prosto na zataczający się na kołach rydwan, po czym dźgnął wielkim dziobem pod spód, tuż przed kołem, i targnął łbem do góry. Wóz podskoczył w chmurze piachu i skał, z hukiem pękła oś i skrzynia przewróciła się na bok, wleczona przez baktriany.

Stałem w siodle przez chwilę nieruchomo, wycharczałem „ta khaa...", trącając ptaka w kolana końcem lancy.

Zwaliłem się w piach, bo przestrzelona noga ugięła się pode mną, ale zaraz podniosłem się, podpierając mieczem.

Podszedłem do przewróconego rydwanu, czepiając się różnych rzeczy, jak starzec. Jedno koło kręciło się jeszcze.

Woźnica zbierał się z trudem, krew lała mu się strugami po twarzy. Lewą rękę miał jakoś dziwnie wygiętą, może złamaną. W prawej jednak trzymał oszczep, który posłużył mu chwilowo za laskę, lecz zaraz zawinął nim w powietrzu, przygiął kolana i oparł drzewce na karku.

Już widziałem, jak wyprowadza to pchnięcie, jedną ręką, z drzewcem sunącym po plecach, więc byłem przygotowany. Odbiłem je mieczem, po czym dostałem kopniaka w zranioną nogę i to mnie już zaskoczyło. Powinienem upaść ze skowytem w piasek, ale tym razem ból mnie otrzeźwił. Zablokowałem uderzenie oszczepem, rąbnąłem głową w jego złamaną rękę. Usłyszałem wrzask i setnik runął na ziemię.

Był niższy i chyba lżejszy ode mnie. Na rydwanach powozili właśnie tacy. Pozbieraliśmy się równocześnie i rzuciliśmy na siebie jak psy.

Oszczep szczęknął o krótki miecz tropiciela, znowu i znowu, a potem jedną ręką chwyciłem drzewce, drugą zaś pchnąłem przeciwnika płasko w gardło.

Że to była dziewczyna, zorientowałem się dopiero, gdy odrąbałem jej głowę i zrozumiałem, że kita na hełmie to jej włosy.

Później wgramoliłem się na grzbiet ornipanta, cały zalany moją krwią, i pozwoliłem mu jechać, gdzie chciał, pilnując tylko, żeby nie zgubić odrąbanej głowy setniczki.

Pustynia falowała wokół mnie i nie wiem, jak trafiłem do karawany.

To ornipant sam wrócił. Ja odpływałem już gdzieś ponad pustynię i zalany krwią świat.

Utonąłem w pulsującej niczym odległy bęben, czerwonej ciemności, z której wyrwał mnie ból.

Przemywali mi nogę czymś, co pieniło się i piekło żywym ogniem, szarpałem się w ramionach Kebiryjczyków. Ktoś podsunął mi bukłak. Najpierw dostałem wody, którą piłem wielkimi łykami, a potem czarkę ambriji.

Zakrztusiłem się ognistym płynem, ktoś podtrzymał mi ramiona, kiedy kaszlałem.

A potem ocknąłem się znowu.

Nogę miałem owiniętą czystym płótnem, kolejny opatrunek opinał mój bok, na czole czułem coś przylepionego, co trzymało skórę, jak kawałek zaschniętego wosku.

— My palimy swoich zmarłych — usłyszałem Brusa gdzieś niedaleko i natychmiast oprzytomniałem.

— My też — odpowiedział jakiś Kebiryjczyk. — Ale tu nie ma co podpalić. Na tych małych ogniskach z krowich placków? W pustyni trzeba tylko, żeby nie stali się karmą szakali.

Moi ludzie! Benkej! Hacel! N’Dele! Snop! Wstałem, zataczając się, i podparłem jakimś kijem.

— Kto przeżył, Brusie! — zachrypiałem. Odwrócił się do mnie i spojrzał ze zdziwieniem.

— Wszyscy, tohimonie. Z naszych wszyscy — odrzekł niepewnie. — Ale Hacel umrze.

— Jak to?! Nie dajcie mu umrzeć!

— Ratują go. Widziałem jednak już wiele ran. Ten oszczep spuścił mu powietrze z płuca i zranił chyba serce. Strzała przeszyła nerkę. Umrze.

Znalazłem go w długim szeregu jęczących, krwawiących ludzi, przy których kręcili się błyszczący od potu Kebiryjczycy z naręczami opatrunków i tykwami lekarstw. Jeden z nich okadzał leżących dymem sączącym się ze srebrnego naczyńka i omiatał miotełką z końskiego włosia. Kolejny przyklękał przy nich z kubkiem pełnym igieł i wbijał je w głowę oraz inne miejsca na ciele. Zdumiało mnie, że rannych jest tak wielu.

Hacel leżał z boku, opatrzono go bardzo dokładnie, choć opatrunki wydały mi się dziwne. Cięcie sierpa było chyba płytkie, bo zszyto je nicią z końskiego włosia i zalepiono jakimiś plastrami, lecz z piersi sterczał mu drewniany pręt, który wziąłem w pierwszej chwili za drzewce strzały. Okazało się jednak, że to kawałek trzciny zatkany maleńkim korkiem.

— Odetkaj... tohimonie... — wychrypiał Hacel, patrząc na mnie dziwnie błyszczącymi oczami w trupiobiałej twarzy. — Odetkaj... korek...

Ostrożnie wyjąłem korek i usłyszałem syk powietrza.

— Teraz zatkaj... Już bym nie żył... gdyby... nie ta... trzcina...

Rozkaszlał się, po brodzie pociekła mu strużka krwi. Chwycił mnie kurczowo za dłoń.

— Tohimonie... byłem... złym... człowiekiem... Zapal dla mnie lampę...

— Przeżyjesz, synu Bednarza — powiedziałem przez łzy. — Zabraniam ci umierać!

— Tohimonie... dostałeś go...?

— Tak, Haclu. Obciąłem mu głowę. Zabiliśmy wszystkich!

— To... dobrze...

— Zabraniam ci umierać — krzyknąłem rozpaczliwe. — Złożyłeś swoje agiru! Agira, askaro!

— Kano... Teraz muszę odpocząć... tohimonie... a potem... pójdę z tobą na kraj świata...

Życie opuściło jego dłoń nagle. W jednej chwili stała się przedmiotem. Martwą rzeczą, niczym pusta rękawiczka.

— Do mnie! — wrzeszczałem. — Ratujcie go! Obudź go swoimi igłami!

Kebiryjczyk ukląkł przy nas, pomasował Hacla za uszami i z boku szyi.

— Matufu — powiedział. — Śmierć. Igły są dla żywych. Jego już nie ma w środku. Moje igły nic nie pomogą.

— Przecież jeszcze żył! — krzyczałem. — Gdzie się podział?!

Kebiryjczyk powiódł rękami nad głową.

— Teraz tu, nad nami. Jak obłok, którego nie widzimy. Będzie tu jeszcze przez chwilę, ale potem odejdzie. Będzie szukał waszego Stworzyciela. Jego ciało jest jak porzucone ubranie. To już nie jest twój tropiciel.

Położyliśmy go obok innych zabitych, owiniętego w białe płótno.

W trakcie bitwy byłem pewien, że zginęło bardzo wielu, lecz prócz Hacla leżało tam tylko osiem ciał. Ten, którego zagryzł leopard, chłopiec przeszyty strzałą obok mnie, dwóch, na których wpadł strzaskany wóz, dwóch z tych, którzy runęli z okaleczonym ornipantem, i dwóch zabitych od kolejnych strzał. Ponadto straciliśmy pięć baktrianów i mieliśmy wielu rannych. Ale to wszystko. W ogniu bitwy wydawało mi się, że będzie znacznie gorzej.

N’Goma klęczał obok, zanosząc się przeraźliwym szlochem, i obsypywał głowę piachem.

— Któryś z nich był ci tak bliski? — zapytałem ze współczuciem, ocierając własne łzy rękawem.

— Wszyscy! — krzyknął z rozpaczą. — Spójrz! Przecież tam leży drugi syn trzeciej żony mojego stryjecznego kuzyna! A tam, popatrz! To Ungele! Drugi syn szóstego brata pierwszej konkubiny mojego wuja! Ombana! Trzeci syn drugiego syna pierwszej żony drugiego męża mojej stryjecznej babki! Alimbe! Biedny Alimbe! Twoja Aglaja czeka na próżno, a ty leżysz martwy w piachu Nahel Zymu!

— Kim był Alimbe? — zapytałem z szacunkiem

— Moim siostrzeńcem — odparł krótko.

Długo w noc płonęły ogniska. Kebiryjczycy grali na bębnach, śpiewali, tańczyli i wyprawiali ucztę dla swoich zmarłych.

My zabraliśmy ciało Hacla i wznieśliśmy mu kurhan największych kamieni, jakie tylko byliśmy w stanie dźwignąć. W milczeniu. Postawiłem mu zapaloną lampę, a Snop przez cały dzień usiłował wykuć cokolwiek na płaskiej stronie jednego z kamieni. Udało mu się wyskrobać „Hacel" i wyryć symbol klanu Lodu.

Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.

Moja noga spuchła i miałem gorączkę, więc podróżowałem, leżąc pod palankinem, a Brus powoził moim ornipantem.

Pustynia się zmieniła. Wyjechaliśmy zza kolejnego wzgórza wśród skał i kamieni, by ujrzeć przed sobą rzędy łagodnych, pokrytych zmarszczkami pagórków, ciągnących się po horyzont niczym zastygłe fale. Jak okiem sięgnąć, nie było tam nic prócz piachu. Nic, ku czemu można by zmierzać, i nic, co można zapamiętać. Tylko piach i niebo.

— Erg Krańca Świata — powiedział Brus z siodła. — Spójrz za siebie, tohimonie. Odtąd nie zobaczymy już nic innego. I nie zobaczymy już naszego kraju.

— I tak nie był już nasz — odrzekłem niechętnie, bo w tamtej chwili obchodziła mnie jedynie moja noga, która bolała i swędziała równocześnie.

Kolejne dni składały się tylko z nudy, upału i nieskończonej monotonii. Baktriany brnęły w piachu, wzdłuż pełznącej karawany człapały ornipanty, powietrze drgało jak woda w strumieniu. Słońce wstawało przed nami, stopniowo nas doganiało, potem prowadziło szlakiem, wypalając oczy i zalewając głowy żarem, aż kładło się spać za naszymi plecami.

Wieczorami nadchodził chłód i nakrywało nas czarno-granatowe niebo, głębokie, przerażające i usiane gwiazdami, wiszącymi ledwo za zasięgiem palców. Wydawało się, że jest jak studnia, w którą można runąć, jeśli patrzy się za długo.

Siedzieliśmy wokół tlących się kawałków suszonego nawozu, maczaliśmy ulepione z durry kulki w palącym hyszmyszu i sączyliśmy oszczędnie małe miarki palmowego wina. Dni płynęły jeden za drugim, długie i monotonne, a mimo to uciekające niczym paciorki z zerwanego sznura. Zapomniałbym o upływie czasu, gdyby nie moja noga. Po kilku dniach mogłem już stąpać prawie normalnie i o własnych siłach wdrapywać się na grzbiet ptaka. Minęło kilka następnych i zająłem swoje miejsce w siodle, a Brus wrócił na własnego ornipanta.

Niewiele to zmieniło, bo od pewnego czasu mój przyboczny prawie się nie odzywał. Przez cały dzień, jadąc na jednym ptaku, zamienialiśmy może parę zdań. Siedział nieruchomo w siodle, a na postojach znajdował sobie miejsce daleko od innych, patrzył na zachód i mamrotał coś do siebie.

Brnęliśmy przez pustynię i to było jak płynąć po morzu. Kiedy się żegluje, nadchodzi taki moment, że nie ma nic, tylko statek i morze. Nie można dopłynąć do brzegu, choćby się nie wiem jak próbowało. Tu było podobnie. Życie było jedynie tam, gdzie karawana. Nikt nie zdołałby sam powrócić, choćby zabrał zapasy i juczne konie. Pochłonęłyby go piaski.

Czułem to każdego dnia, przemierzając pustkę coraz dalej i głębiej.

Prócz nas nie było tu nikogo. Nigdzie. Jedna pustka. Nigdy jeszcze nie byłem tak bardzo sam ze sobą. Pustynia była niczym zwierciadło, które podsuwało mi pod oczy jedynie Filara, syna Oszczepnika, kai tohimona klanu Żurawia, bo poza nim był tylko kiwający się łeb ogromnego ptaka, piach i niebo.

Stopniowo wchodziliśmy tak głęboko w pustynię, że nocami zaczęliśmy słyszeć głosy.

Sądziłem, że to wiatr zawodzi wśród wydm, ale po jakimś czasie słychać było wyraźnie gniewne słowa wykrzykiwane w nieznanym języku, czasem śmiechy albo zawodzenie. Dobiegały tuż zza grzbietu wydmy, ale kiedy się tam zakradaliśmy, zbocze piachu okazywało się puste i nie było żadnych śladów, jedynie wyrzeźbione przez wiatr drobne fale.

Kilka razy budziłem się i wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzy.

Raz widziałem, że mój ornipant zrywa się nagle, porykując, jakby widział w ciemnościach coś, czego nie widzi nikt inny.

Kiedy indziej zobaczyłem parę czarnych sylwetek, bardzo wysokich i chudych, znacznie wyższych niż najwyżsi Kebiryjczycy, które przeszły przez obóz, nie zostawiając śladów, i znikły wśród nocy.

Tylko baktriany nie przejmowały się niczym, zbyt tępe, by cokolwiek wyczuć, żuły paszę z chrzęstem obracając szczękami.

Szybko zorientowałem się, że inni tropiciele też to zauważyli. Zrywali się czasem i z bronią w ręku obchodzili obóz, ale nie znajdowali niczego.

Kebiryjczycy nie chcieli o tym mówić.

W końcu poszliśmy porozmawiać z N’Gomą.

Milczał długo, pykając ze swojej fajki, poczęstował nas naparem i nie powiedział nic, dopóki nie zostaliśmy pod rozpiętym na piachu daszkiem sami.

— Tak jest z pustynią — oznajmił wreszcie — jeśli dotrze się tak głęboko, gdzie nie prowadzą żadne szlaki. Każdy żeglarz piasku o tym wie, lecz nikt o tym nie mówi. Pustynia nie należy do nas. Tu, gdzie nie przeżyje żaden człowiek, gdzie nie ma nawet źdźbła ani kropli wody, jest królestwo istot starszych niż świat. Nie potrzebują jeść ani pić. Są samym światłem i ogniem. Są czym chcą być. Drgającym słupem powietrza albo wirem piachu. Idziemy przez ich królestwo. Pozwolą nam przejść albo nie. Czasem krzyczą lub drwią, ale to nic nie znaczy. Musimy przejść jak przez czyjś dom. Cicho i ostrożnie. Nie próbujcie ich atakować, nawet jeśli zaczną pojawiać się w obozie, szarpać palankiny i przewracać rzeczy.

— Kim są? — spytałem.

— My zwiemy ich żywym ogniem, N’Matu. U was mówi się o nich Ifrysy, ale nie wiecie, o czym mówicie. Amitraje nie umieją przebyć pustyni.

— Jesteśmy Kirenenami — warknąłem.

— Wiem, synu, lecz tutaj to nic nie znaczy. Jest tylko piach, niebo, Ifrysy i ludzie. I wy, i my jesteśmy tak samo obcy.

Czasem były to szepty, czasem nawoływania, a czasem czuliśmy na sobie czyjś wzrok.

Prócz tego pustynia pozostawała taka sama. Były skąpe miarki wody i żywności, drobny jak mąka piach wciskał się w każdą szczelinę ubrania. Całe dnie spędzałem, gotując się w pocie, szczelnie okutany pustynnym płaszczem, z zawojem chroniącym głowę i całą twarz. Było mi potwornie gorąco, ale przynajmniej słońce mnie nie parzyło.

Brus przestał się odzywać prawie w ogóle. Przestał siadywać z nami przy ognisku, twierdząc, że nie może znieść w tym upale, że tropiciele palą fajki. Zauważyłem, iż zjada tylko kulki z durry, oszczędnie maczając je w sosie, starannie unikając kawałeczków mięsa, na które polowali wszyscy inni. Pił jedynie wodę i odmawiał raczej opryskliwie, kiedy oferowano mu jego skąpą rację piwa.

Krzywił się, gdy N’Dele zaczynał śpiewać i najchętniej trzymał się na uboczu. Zauważyłem, że zawsze miał zakryte przedramię, nawet gdy nadchodził wieczorny chłód i można było ubrać się lżej. Dostrzegłem też, że tropiciele, zwłaszcza Benkej i Snop, wodzili za nim podejrzliwym wzrokiem. Brus jednak nie robił nic podejrzanego poza tym, że co wieczór patrzył w ponurym milczeniu na zachód, siadając z brzegu obozu, jednak już bez fajki i bukłaka.

Wciąż słyszałem głosy, nieraz wydawało mi się, że widzę jakieś postaci, podobnie jak tropiciele sięgałem wtedy odruchowo po miecz albo ściskałem w dłoni lancę, ale nie robiłem nic innego.

Czasem w obozowisko spadał kamień rzucony nie wiadomo przez kogo, czasem ułożone w sterty rzeczy przewracały się bez widocznej przyczyny.

A pewnego dnia zbudziłem się bladym świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali, i zobaczyłem Ifrysa stojącego tuż nade mną. Me byłem pewien, czy rzeczywiście się obudziłem, czy nadal śnię, bo czułem się dziwacznie i nie mogłem drgnąć. Ledwo poruszyłem oczami, stał nade mną, upiornie długi i chudy, czarna jak sadza sylwetka na tle szarzejącego nieba. Nie był cieniem, tylko czarną plamą. Był niczym dziura prowadząca w ciemność, a nie jak ktoś o czarnej skórze. Jego wydłużone niemożliwie ciało było tak ciemne, że wydawało się płaskie, sylwetka namalowana na parawanie.

— Niedługo wejdziesz w Pustkowie Snów. — Usłyszałem szept dobiegający z wnętrza mojej głowy. — Jednak musisz przebyć je jako czuwający. Jedyny, który widzi. Nie przełykaj drętwej wody, synu Oszczepnika.

Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wydobyć ani słowa. Ifrys zbladł nagle, stał się najpierw cieniem, a potem słupem drgającego powietrza i światłem poranka.

Wtedy obudziłem się rzeczywiście, słońce stało już na dwa palce i wokół mnie zwijano obóz.

Słowa z dziwnego snu zrozumiałem znacznie później.

Pewnego dnia po południu czoło karawany zatrzymało się, mimo że słońce stało jeszcze wysoko. N’Goma zarządził postój, choć nie rozumiałem dlaczego. Gdy dojechałem na szczyt wydmy, zobaczyłem zupełnie białe pustkowie, na którym nie było piasku.

Była za to idealnie biała skała, pokryta najdziwaczniejszymi budowlami, jakie kiedykolwiek widziałem. Stały tam ogromne niczym cały pałac cesarski idealne stożki, jakby ze skały sterczały końce rogów jakichś monstrualnych stworów; były białe, kamienne kule wiszące nieruchomo nad ziemią; były słupy, które wysuwały się powoli wprost ze skały, rozkwitając na górze wielkimi wachlarzami niczym gigantyczne kwiaty.

Na skale pod nimi zapalały się i gasły idealnie proste linie, jakby wypełniał je ogień.

Staliśmy oniemiali, nie wiedząc, na co patrzymy i co będzie dalej.

— To miasto? — zapytał Benkej bezradnie.

— To Tupana Usingi, Pustkowie Snów — odpowiedział N’Goma, który wjechał na swoim ptaku między nas, a ja nagle przypomniałem sobie sen sprzed kilku dni. — Przeklęte miejsce, ale tylko tak przejdziemy na drugą stronę pustyni. Wejdźcie do obozu. Wiem, co robić, lecz musimy się przygotować. Nie patrzcie tam. Nawet samo spojrzenie może przyprawić o szaleństwo albo zabić.

— Droga prowadzi prosto na drugą stronę — tłumaczył nam potem. — Każdy, kto tam wejdzie, szybko zacznie widzieć to, co chce. To środek pustyni, zazwyczaj każdy o czymś marzy. Najczęściej o celu podróży albo o tych, których zostawił gdzieś daleko. Czasem też człowiek czuje strach. To pustynia. Nahel Zym. Śmierć czyha na każdym kroku. Jednak Tupana Usingi słyszy te wszystkie myśli. Słyszy i odpowiada. Ten, kto marzył o ogrodzie wśród płynącej wody, o dziewczętach i świeżych owocach, zobaczy taki ogród. Czasem na ergu widać obrazy wiosek, jezior i miast, ale nie są prawdziwe. Nie można do nich dojść. Na Tupana Usingi jest inaczej. Tupana daje ci, co chcesz, i możesz tam pójść. Możesz wejść do ogrodu. Możesz zobaczyć bliskich. Lecz wtedy zostaniesz już na zawsze. Tupana Usingi może też dać ci twój strach. Może dać demony, których się boisz, ale tu naprawdę rozerwą cię na strzępy. Wielu weszło między te dziwne wieże i kule. I wszyscy tam są. Uwięzieni w swoich marzeniach i koszmarach.

— Jak mamy przejść przez takie miejsce? — zapytał krótko Snop. — Przecież to szaleństwo.

— Dziś zjemy dobrą kolację. Będziemy tańczyć, grać na bębnach i śpiewać. Dziś zjemy do syta i wypijemy resztkę palmowego wina. Wypijemy też zioła, które nas wzmocnią. A jutro ustawimy karawanę, na czele której stanie Undule Malinda. Wujeczny brat trzeciej żony stryja mojego dziadka. Undule nie widzi, ale nie potrzebuje oczu. Zawsze zna kierunek. On nas poprowadzi, wiodąc pierwszego baktriana. Wszystkie zwierzęta pójdą za nim, pójdą też ptaki. A my będziemy spali. W siodłach i palankinach. Na pakach baktrianów. Będziemy spali głęboko, bo wypijemy drętwą wodę. Cała karawana przebędzie przez Tupana Usingi w głębokim śnie prowadzona przez ślepca. To jedyny sposób, by wejść tam i wyjść.

— Robiłeś to już przedtem? — zapytał Benkej. — Czy dopiero ci to przyszło do głowy?

— Wiele razy przechodziliśmy Tupana Usingi, ja i mój brat N’Beni. I za każdym razem wracaliśmy o wiele bogatsi niż wyszliśmy.

Było tak, jak powiedział. Przez pół smolistoczarnej, rozgwieżdżonej nocy tańczyliśmy, piliśmy i jedliśmy, a ja przez cały czas nie mogłem zapomnieć słów, które usłyszałem we śnie.

Czy mogłem przeżyć, nie wypiwszy drętwej wody? Co miała mi dać Tupana? Marzenia czy koszmary? I jak miałbym się stamtąd wydostać, skoro nikomu innemu się nie udało?

Jednak rano po skromnym śniadaniu robiłem to, co wszyscy. Pomagałem juczyć zwierzęta, osiodłałem mojego ptaka, wypiłem czarkę naparu. Wszyscy wyglądali na przerażonych, choć starali się tego nie okazywać.

Kiedy przygotowano wino palmowe z pieczołowicie odmierzonymi kroplami drętwej wody, nastrój panował taki, jakbyśmy zamierzali popełnić samobójstwo. Tylko odmierzającym płyn kebiryjskim czarownikom nie trzęsły się ręce.

— Nie pomyl się — wycedził Benkej. — Jestem tropicielem. Miałem z tym do czynienia. Nienawidzę, kiedy boli mnie głowa.

— Jedna kropla usypia, druga odbiera ból, trzecia zabija — wyrecytował Kebiryjczyk. — Tu nie wolno się pomylić.

Byłem bardziej przerażony niż inni. Oni mieli zaufać usypiającej wodzie i obudzić się po drugiej stronie albo w ogóle. Ja musiałem zaufać własnym zmysłom.

Podawano nam napój w małym czajniczku tuż przed wspinaczką na siodło ornipanta. Tłumaczono, że trzeba wejść i jak najprędzej przywiązać się do poręczy palankinu, żeby nie zsunąć się w czasie jazdy. Podnieść ornipanta i ruszyć naprzód. A potem zasnąć.

Ująłem dzióbek imbryczka, wypiłem swój łyk, ale utrzymałem go w ustach. Wyplułem wino dyskretnie, gdy tylko znalazłem się na grzbiecie ptaka i wypłukałem usta wodą z bukłaka, wypluwając ją, lecz i tak poczułem, że drętwieje mi język i policzki.

Ptak ruszył za innymi w dół wydmy, karawana prowadzona przez ślepca kierowała się wprost na upiorne pustkowie, gdzie poruszały się dziwaczne, stożkowate wieże, wysuwające się z ziemi i chowające pod skałę bez śladu.

Widziałem, jak jeden po drugim opadają na posłania, jak spuszczają głowy albo kiwają się przywiązani w siodłach niczym trupy. Ktoś zgubił tyczkę, która potoczyła się z brzękiem po gładkiej skale.

Na Pustkowiu Snów panowała upiorna, głucha cisza. Słychać było tylko łomot dziesiątków kopyt jucznych zwierząt i ciężkie człapanie ornipantów. Na czele wysoki starzec w kapturze wędrował pewnie na wschód, stukając o kamienną płytę końcem lancy, prowadząc za uździenicę pierwszego baktriana. Wyglądał, jakby stąpał po własnym cieniu.

Nie zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen jak pozostali, ale i tak walczyłem z opadającymi powiekami. Odrobina drętwej wody musiała wedrzeć się do mojego ciała przez język i usta, lecz to było nieuniknione. Tyle tylko, że to, co oglądałem wywracającymi się oczami, walcząc nieustannie z sennością i kiwającą się głową, mogło być prawdą równie dobrze, jak dziwacznym snem.

Patrzyłem na wznoszące się nade mną gigantyczne, bodące niebo iglice, po których wędrowały w górę i w dół wielkie kule; na kamienne kolce, które nakryłyby podstawą całe wioski, dzielące się nagle na unoszące się w powietrzu plastry; na wielkie, syczące błyskawice, które strzelały pomiędzy szczytami wież.

A potem znalazłem się we mgle. Skłębionej, gęstej niczym śmietana mgle, w której stałem po prostu na nogach. Mój ptak gdzieś zniknął, nigdzie nie widziałem też karawany.

Z mgły wyłoniła się niewyraźna sylwetka wysokiego mężczyzny w kapturze i kireneńskiej kurcie pod płaszczem.

— Filarze! — zawołał mężczyzna łamiącym się głosem. — Mój mały tygrysie...

Padliśmy sobie w ramiona. Mój ojciec wyglądał młodziej niż wtedy, kiedy widziałem go po raz ostatni, pachniał lekko zwiędłymi kwiatami i bakhunowym dymem.

Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.

— Ojcze... — wyszeptałem, a nagle przypomniałem sobie, czym jest Tupana Usingi. Wiecznym snem, który zaspokaja tęsknotę, ale nie wypuszcza z objęć. — Ojcze, będę musiał odejść...

— Tak, chłopcze — powiedział cesarz, mój ojciec. — Nie możesz tu zostać. Nie możesz stać się częścią snu. Dlatego nie witam cię w ogrodzie. Spójrz. Nie ma tu krzewów ani pawilonów, nie ma twoich ukochanych kobiet, nie ma twoich braci ani matki. Jesteśmy tylko my dwaj. We mgle.

— Ojcze... jestem taki zmęczony...

— Wiem, Filarze. Spadło na ciebie brzemię ponad siły. Ale jesteś tym, kto może przejść przez to wszystko i może sprowadzić cały świat z powrotem na jego drogę.

— Czemu ja?

— Bo tylko ty przeżyłeś, synu. Wiedzący zobaczyli na chwilę jeden z twoich losów. Podążaj nim dalej.

— Powiedz mi, co mam zrobić! Pokręcił głową.

— Nie mogę. Los jest niczym dym. Nie znam wszystkich wydarzeń i nie wiem, jak będą wyglądały naprawdę. Jestem tylko wspomnieniem, nie prawdziwym duchem.

— Nie jesteś moim ojcem?!

Uśmiechnął się.

— Jestem tym, co ze mnie zapamiętałeś. Jestem wszystkim, czym był twój ojciec, co przetrwało w tobie i zostało przywołane przez Tupana Usingi. To, gdzie znalazł się duch twojego ojca, ta jedyna w swoim rodzaju iskra jaźni, musi zostać zakryte, podobnie jak tajemnica śmierci wszelkich ludzi. Nigdy nie może stanąć przed oczami żyjących.

Wziął mnie pod ramię.

— Chodźmy. Mamy tylko tyle czasu, ile ma go twoja karawana. Powiem ci kilka rzeczy, które zapamiętasz, i kilka, których nie zapamiętasz. Ale przyjdą do twojej głowy we właściwym czasie.

Z mgły wyłoniły się nagle bojowe rydwany toczące się powoli, jeden za drugim, na kozłach siedzieli żołnierze w staroświeckich zbrojach, ze spuszczonymi głowami. Strzelcy też siedzieli zrezygnowani z tyłu, zwieszając nogi na zewnątrz. Rydwany były starego typu, o sztywnych, dziwacznych dyszlach i małych kołach obitych miedzianą blachą.

— Gdzie jest wschód?! — krzyczał wysoki mąż w czerwonym płaszczu i zbroi, takiej, jakie widziałem na starych rysunkach i płaskorzeźbach. Na głowie miał starożytny hełm tymen basaara z kitami na bokach i kolczastym, blaszanym grzebieniem, a w dłoni trzymał Oko Północy. Źrenica Oka jednak wirowała nieustannie.

— Gdzie jest wschód?! — zawołał ponownie. — Słońce nie może być wszędzie!

Rydwany minęły nas, pochłonęła je mgła.

— Biedny Kitargej — powiedział mój ojciec. — Wciąż nie może znaleźć drogi.

— Ojcze...

— Ty znajdziesz, tylko się nie wahaj. Muszę ci to powiedzieć, bo Brus daleko cię już nie zaprowadzi. Musisz polegać na sobie.

— Ojcze! Brus nie zdradzi. To niemożliwe... On...

— Nie, on zbliża się do rozdroża. Będzie musiał wybrać, synu. Dlatego zapamiętaj: krwawe łzy oznaczają pożegnanie przyjaciół, nie wrogów. Zapamiętaj też to: jeśli będziesz musiał się cofnąć albo wybrać niewolę, wybierz niewolę. I jeszcze jedno: niewola nie jest wieczna. Znajdziesz drogę na wolność. Siłą lub podstępem. A wtedy patrz w niebo. Pewnego dnia pod wieczór zobaczysz, jak ognista gwiazda przecina niebo. Poszukaj jej. Idź tam, gdzie spadła. Tyle musisz pamiętać teraz. Poradzisz sobie, synku.

Ojciec objął mnie i pocałował w czoło, a ja znalazłem się z powrotem w oślepiającym słońcu, na grzbiecie mojego ornipanta.

Kręciło mi się w głowie, a wokół wznosiły się upiorne budowle.

Jeśli patrzyłem gdzieś uważnie, znów zaczynałem widzieć mgłę, wewnątrz niej ogrody, domostwa i pawilony oraz ludzi, którzy biegli na spotkanie karawany, a nagle wpadali na niewidzialny mur, rozpłaszczali się na nim i uderzali weń dłońmi, ale nie mogli już postąpić ani kroku. Krzyczeli, widziałem, jak otwierają usta i wołają mnie, lecz nie słyszałem ani słowa.

A potem prowadzone przez ślepca czoło karawany wyszło z Tupana Usingi, kopyta baktrianów zagłębiły się w piasku.

Ludzie zaczynali się budzić.

Dni potoczyły się swoim zwykłym torem, zupełnie jakby nic nie zaszło. Niektórzy cierpieli na ból głowy, niektórzy pamiętali mgliście jakieś koszmarne sny. Nikt jednak nie zginął i nikt nie został uwięziony przez Pustkowie Snów.

Karawana wędrowała naprzód.

Czuło się jednak, że koniec podróży jest coraz bliżej. Nie wiedziałem dlaczego, po prostu coś takiego wisiało w powietrzu.

Tyle tylko, że pewnej nocy jeden z baktrianów zerwał się i pognał w pustynię. Znaleźliśmy go rano, jadąc po śladach na ornipantach — zwierzę zostało rozszarpane na strzępy. Benkej długo oglądał rozprute ciało zwierzęcia, trącał nożem brzegi ran, które wyglądały, jakby zadały je kosy rydwanu.

— Czy w głębokiej pustyni żyje cokolwiek, co mogłoby zadać takie rany?

— Wiem, o czym myślisz — odparłem z wysokości swojego ornipanta.

— Roiho — powiedział Brus, podjeżdżając na swoim ptaku.

— Czas znowu wymalować się we wzorki — oznajmił ponuro Benkej. — Skąd jednak weźmiemy tu płynącą wodę, to już nie wiem.

— Pytanie brzmi, czy mówimy o tym Kebiryjczykom?

— Tak, ale dopiero za kilka dni — oznajmił Brus. — Dwa lub trzy.

— Dlaczego?

— Bo nie ma pewności. Miałeś ostatnio sny?

— Sny oczami upiora? Nie. Nie miałem ich od Nahilgył.

— Więc może to wcale nie roiho.

Nie byłem przekonany. I nie miałem pewności, o czym myślał Brus, kiedy twierdził, że następnego dnia wszystkiego się dowiemy.

Pojechaliśmy dalej, tyle tylko, że i ja, i moi tropiciele oglądaliśmy się za siebie znacznie częściej niż inni. Rzeczywiście nie miałem już takich snów, choć miałem przeczucie. A ono mówiło, że moje przekleństwo podąża teraz pustynią tropem naszej karawany. I jest spragnione.

Pustynia znowu zaczęła się zmieniać. Na naszej drodze pojawiły się kamienie i skały, a po kilku godzinach natrafiliśmy na suche, kolczaste drzewko i płaty drobnych porostów na kamieniach.

Gdyby ktoś patrzył z boku, uznałby, że oszaleliśmy od słońca. Suche drzewko, które nie zainteresowałoby nawet onagera, doprowadziło nas do histerii z radości, jakby było najwspanialszym ogrodem. Parę szakali, patrzących na nas z osłupieniem, powitaliśmy niczym wytęsknionych krewnych, tańcząc i tarzając się w piachu.

Ale po południu dopadła nas burza.

Zrobiło się dziwacznie duszno i widać było, że N’Goma się niepokoi. Co chwilę wyjeżdżał z szyku i, osłoniwszy oczy, spoglądał na południe, jakby się kogoś spodziewał. Po południu niebo z tamtej strony pociemniało wyraźnie i powlokło się przykrą, rudą barwą.

Przewodnik okrzyczał postój i karawana zaczęła się zwijać.

— Burza! Wiatr niosący pył! — wyjaśnił nam któryś Kebiryjczyk. — Zasypie nas, jeśli się nie przygotujemy!

Dotarliśmy na szczęście do jakichś skał, umocowaliśmy i uwiązaliśmy, co się dało, i mogliśmy już odczuć, że pogoda robi się jakaś dziwna. Wszyscy warczeli na siebie, zmęczeni i znużeni wędrówką, słońce paliło wściekle, ale jednocześnie jakby brakowało powietrza i gwizdało nam w uszach.

A potem ogromna, ciemna chmura spadła na nas jak bicz i świat pogrążył się w mroku. Pył ciął skórę, zatykał nozdrza i wdzierał się pod ubranie, wiatr wyduszał powietrze z płuc. Wrażenie było okropne, lecz poza wtuleniem się za żywą osłonę z baktriana albo ornipanta, niewiele jeszcze można było zrobić. Trzeba było tylko osłaniać oczy oraz usta i słuchać przeraźliwego wycia wichru, w którym rozbrzmiewały odgłosy zwierząt i upiorów, a czasem przypominał grzmiące zawodzenie rogów Czerwonej Wieży.

Trwało to długo, ale wreszcie najgorsza wichura osłabła, świat okazał się nadal zasnuty rudym pyłem, wiatr łopotał połami płaszczy, lecz nie był to już opętańczy żywioł. Wszyscy byliśmy wyczerpani i większość zasnęła tam, gdzie schronili się przed pyłem, przepłukawszy ledwo usta łykiem wody.

Patrzyłem na świat zalany mrocznym, żółtawym światłem, od czasu do czasu rozcinany sinym błyskiem pioruna i czekałem na deszcz, jednak deszcz nie spadł.

Zobaczyłem natomiast Mirah. Stała na odległym wzgórzu, biała sylwetka z dziurami zamiast oczu. Tym razem miała na sobie jakieś giezło i stała przygarbiona, z opuszczoną głową osłoniętą włosami.

Krzyknąłem, lecz światło zamigotało tylko na chwilę i zgasło. Czekałem z biciem serca na kolejną błyskawicę, lecz kiedy się go doczekałem, szczyt wzgórza był pusty.

A potem ktoś chwycił mnie za ramię.

Wszystko nastąpiło naraz.

Mój stłumiony wrzask, ruch, z jakim przechwyciłem dotykającą mnie dłoń, i błysk ostrza, które wyciągnąłem z zanadrza.

Brus odbił cięcie, uderzając mnie w przedramię, nóż potoczył się po kamieniach.

Mój ornipant zaturkotał ze zdziwieniem.

— Wybacz, tohimonie — powiedział Brus.

— Też ją widziałeś? — zawołałem.

— Ardżuk, chłopcze... Młody Tygrysie... Przyszedłem się pożegnać.

W następnym rozbłysku zobaczyłem, że po jego twarzy toczą się strużki krwi, dwie z nich przepływały przez oczodoły, jak kręte górskie strumyki. Krwawe łzy. Pożegnanie przyjaciół, powiedział mój ojciec.

Pożegnanie...

— Kodai massa, tohimon — szepnął Brus niewyraźnie, otulając pięść dłonią i chyląc głowę. Wtedy zobaczyłem, że czaszkę ma najeżoną igłami i to dlatego po jego twarzy płynie krew. Oddech uwiązł mi w gardle. — Wybacz, panie, ale już nie potrafię być twoim obrońcą. Odchodzę, moje miejsce w duszy zajmuje kto inny. Może nie kapłan Czekedej, ale to nie jestem ja. Jestem sobą, dopóki w mojej głowie tkwią te igły. Sam je wbiłem. Wbiłem je i na chwilę odzyskałem moją duszę. Na tyle, żeby wypełnić moje ostatnie agiru.

— Brusie... — wychrypiałem, drżąc na całym ciele. — Brusie... synu Piołunnika... nie możesz...

— Nie, chłopcze — powstrzymał mnie. — Byłeś dla mnie jak syn. Nie możesz iść przez świat... Nieść losu całego Kirenenu, mając u boku kogoś, kto zmienia się we wroga. Nie możesz wędrować z Amitrajem, który nienawidzi wszystkiego, co wolne i prawdziwe, a kocha jedynie Podziemną Matkę i pragnie, by wszystko stało się jednym. Ja nie, lecz ja słabnę. Jestem pożerany od środka. Staję się skorupą, w której zamieszkał wąż. Żyję, tylko dopóki w mojej głowie tkwią kebiryjskie igły.

Słuchaj mnie, chłopcze, słuchaj! Mam mało czasu. Rozmawiały ze mną Ifrysy. Wiem, co zrobić. Mogę zatrzymać roiho. Mogę ją zniszczyć, jeśli zdołam się poświęcić. Tak to działa. Jesteś dla mnie jak syn, tohimonie. Zatrzymam ją. Pozwolę się pożreć. Oddam się roiho. Jej nienawiść spłonie w ogniu mojego oddania. Połączę się z nią. Znałeś ją, prawda?

— Nazywała się Mirah — wyszeptałem.

— Mirah... Obwinia ciebie, ale to ja ją zabiłem. Wybacz, tohimonie, nie ma już czasu. Patrz na niebo i na morze. One cię poprowadzą. Wypatruj ognistej gwiazdy. I przyjmij... moje agiru...

— Brus... — Czułem, że gorące łzy spływają z mojej twarzy razem z pyłem. Czerwone od piachu, podobne do krwi. Obaj płakaliśmy krwawo. Nie zdołałem powiedzieć mojemu przyjacielowi i obrońcy nic więcej, bo ścisnęło mnie w gardle.

— Romassu... — powiedział Brus. „Romassu", moje życie.

Wstał i odszedł w ciemność. Jeszcze raz zobaczyłem go w świetle błyskawicy, kiedy wspinał się na wzgórze. A potem zostałem sam.

Rankiem byłem jak wypalony. O nieruchomej twarzy, z wnętrzem pustym i zmienionym w pogorzelisko. Straciłem już w życiu ludzi, którzy byli mi bardziej bliscy niż Brus. Kobiety, które kochałem tak, jak kocha mężczyzna, moich krewnych, mojego ojca i mojego nauczyciela. Za każdym razem była to strata, po której świat wydawał się niemożliwy, i każda przepalała mnie na wylot, jak piec wypala glinę. Rzecz w tym jednak, że Brus był ostatni. Nie miałem już nikogo, kogo znałbym dłużej niż kilka miesięcy. Nikogo, kto widział mnie, gdy byłem dzieckiem, i kto wiedziałby, kim jestem. Teraz byłem już całkiem sam.

Powiedziałem moim tropicielom, co się stało, lecz to byli moi żołnierze. Zrozumieli i czekali na rozkazy. Tyle. Widziałem w ich oczach błysk współczucia, ale przelotny. Polowemu dowódcy się nie współczuje. A jeśli nawet, to nie ma tego jak okazać.

Zanim wyruszyliśmy, poszedłem na tamto wzgórze, jednak nie zobaczyłem zupełnie nic. Ani kropli krwi, ani nawet śladów, bo wiatr wszystko wygładził. Znalazłem tylko rzemyk z wiszącym na nim małym, kastetowym nożem o ostrzu nie większym od kciuka, który Brus zawsze nosił na szyi. Zaczepiony o wystający fragment skały kołysał się lekko w podmuchach wiatru. Założyłem go i to było moje ostatnie pożegnanie.

Potem spędziłem dzień w siodle i byłem rad, że jestem sam. Siedziałem wygodnie, z twarzą ukrytą w kapturze, pozwalając odpocząć nodze, która wciąż dawała mi się we znaki, i powoziłem jedną ręką, drugą pieszcząc moją żelazną kulę życzeń.

Robiło się chłodniej.

Następnego dnia niepostrzeżenie skończyły się też piaski ergu i wokół nas widać było rośliny. Obce, takie jakich dotąd nie widziałem.

Przed nami rozciągała się płaska, kamienista równina, a za nią wznosiły się szare, smutne góry. Niebo zasnuły równie szare obłoki.

Wszyscy tańczyli wśród kamieni, baktriany ryczały, a mnie nie chciało się nawet zsiąść. Patrzyłem na wszystko z góry. Znaleźli niewielki strumień, Benkej przyniósł mi bukłak świeżej wody, pochyliłem się ze strzemienia, żeby przyjąć poczęstunek, i uśmiechnąłem się do Amitraja, ale miałem wrażenie, że twarz mi od tego popęka.

Wypiłem łyk słodkiej wody, oddałem bukłak, a potem wyjąłem fajeczkę z bagaży Brusa i nabiłem ją bakhunem.

— Zasady są jasne — tłumaczył N’Goma. — Pośrodku pustkowia jest linia ułożona z dużych kamieni. Potem następna. Wolno nam przekroczyć pierwszą, nie wolno tej drugiej. Nikt nie może jej przejść, bo zginie. Oni, ludzie-niedźwiedzie, tak samo. Przechodzą pierwszą od ich strony, ale nie mogą następnej. Pomiędzy liniami układamy swój towar i odstępujemy. Oni go oglądają i obok układają zapłatę. Jeśli jest wystarczająca, podchodzimy i zbieramy ją do worów. Jeśli za mała, wracamy i czekamy dalej. Oni dodają swoje albo nie. My też możemy co nieco dołożyć lub zabrać. Tak to działa. Trwa od lat.

— I nikt nie oszukuje?! — zapytał Benkej. — Przecież to łatwe.

— Jeśli my oszukamy, oni zaczną zabijać karawany. Jeśli oni, my przestaniemy przyjeżdżać. Proste. Nawet Amitraj powinien to pojąć.

Przez następne dni nosiliśmy towary. Wory z płytami soli, dokładnie zapieczętowane gąsiory i zwinięte w bele skóry kamiennych wołów. Było tego bardzo dużo. Układaliśmy je za linią skał, w miejscach, które pokazywał N’Goma, i wracaliśmy po następne.

Po naszej stronie płonęło wielkie ognisko, które miało sygnalizować nasze przybycie, ale ludzie-niedźwiedzie nie pojawiali się.

Więc czekaliśmy. Nudząc się, marznąc, paląc ogniska i usiłując polować, ale na tym pustkowiu niewiele można było zdobyć prócz królików.

Po czterech dniach usłyszeliśmy ponure buczenie jakichś rogów i u stóp gór pojawił się ogień. Wielkie, huczące ognisko.

Patrzyliśmy, jak podchodzą do naszych towarów, jak podjeżdżają ich toporne wozy z płóciennymi budami. A potem skamienieliśmy ze zdumienia.

Ludzie-niedźwiedzie byli potworami. Myślałem, że to po prostu nazwa ludu, jak nasze klanowe miana. Tymczasem były to ogromne, kudłate monstra, przerastające o połowę rosłego męża, o kłach, których nie powstydziłby się tygrys, i potężnych ramionach, sięgających prawie do kolan. Widziałem jakieś części odzienia, pasy i kawałki zbroi, ale widziałem też, że niekoniecznie chodzą na dwóch nogach jak ludzie.

Podszedłem na tyle, na ile było wolno i obserwowałem ich zza skał. Nie słyszałem nic, co przypominałoby ludzką mowę. Tylko chrapliwe pohukiwania i coś, co brzmiałoby jak szczekanie, gdyby pies był wielkości kucyka.

Poczułem niepokój i poszedłem do N’Gomy grzejącego się przy ogniu z kubkiem naparu w dłoni.

— Przecież to bestie — powiedziałem. — Jak są w stanie handlować?

— Nie wiem. Widuję też mniejszych. Też wyglądają potwornie, ale chyba są mądrzejsi. Liczyć w każdym razem umieją. No i mają czym płacić.

— Nigdy z żadnym nie rozmawiałeś? Wzruszył ramionami.

— Oczywiście, że nie. Tłumaczyłem ci, jak się handluje. Kładziesz towar, zabierasz zapłatę. Sam. Z kim tu rozmawiać? Cała rozmowa to trochę soli albo złota więcej.

Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami, przyjąłem czarkę, postawiłem ją ostrożnie na macie i spojrzałem N’Gomie prosto w tygrysie oczy.

Njambe N’Gomo, jak chcesz załatwić, byśmy przeszli do kraju ludzi-niedźwiedzi?

— Czyś nie zrozumiał, Kirenenie? Nikt nie może wejść za skały. Nikt. Ja tego nie sprawię ani Podziemna Matka, ani nikt. Kto tam pójdzie, zostanie zabity.

— Wiedziałeś, że musimy dotrzeć dalej. Że idziemy do kraju wilczych okrętów, mówiłem ci to sto razy, njambe N’Gomo. Oszukałeś nas!

— Powiedzieliście: N’Gomo, przeprowadź nas przez pustynię, tam, gdzie twoje karawany. Zrobiłem to. Nie mogę sprawić, byście przebyli skały, bo nie umiem. Olimwenga usuri.

Wypiłem napar i poszedłem sobie, bo trząsłem się ze złości. Nie odzywałem się do N’Gomy cały dzień, ale za to zebrałem moich tropicieli.

— Możemy się przedrzeć — zaproponował Benkej. — Nie takie rzeczy się robiło.

— W obcym terenie? Przy tych wszystkich tłumach handlujących potworów? Jak? Przebierzemy się za niedźwiedzie? — rozzłościł się Snop.

— Możemy pójść na południe, aż skończy się to miejsce, na którym handlują. Przecież to nie jest bazar ciągnący się po kraniec świata — powiedziałem.

— Na ich miejscu bym pilnował — oznajmił N’Dele. — Skoro takie są zasady, to pewnie nie bez powodu. Na tym pustkowiu będzie widać, kto odchodzi wzdłuż linii stepu zamiast z powrotem w pustynię. Pójdą za nami i tyle. Oni mają góry i lasy, a my płaskie nic aż po Amitraj. My ich nie zobaczymy, ale oni nas tak.

Następnego dnia N’Goma przywołał mnie znowu. Poszedłem, choć na jegowidok wracała złość.

— Wiesz, co to znaczy njambe, synu Oszczepnika? Przyznałem, że nie.

— „Kupiec"? „Szlachetny"? A może „cwaniak"?

— To znaczy „wujek", chłopcze. A wiesz, co powie ci wujek N’Goma?

— Że mogę za darmo wrócić do Amitraju. Prosto pod nóż, wujku.

— A dlaczego do Amitraju? Jedźcie z nami do Kebiru. To piękny świat. Stepy, puszcze, słońce. I ludzie śmieją się tam z tej waszej Pramatki.

— Nie możemy wracać ani jechać do Kebiru, N’Gomo. Nasza droga prowadzi gdzie indziej.

Odwróciłem się. Zawołał mnie znowu.

— Jest jeden sposób, Kirenenie! Sposób, żebyście przeszli za kamienie.

Podszedłem do niego.

— Jaki sposób?

— Nie musicie tego robić. Tylko jeśli taka będzie wasza wola.

— Słucham.

— Linię kamieni może przejść jedynie towar, synu Oszczepnika. Żeby ją przejść, musielibyście stać się towarem.

— Ukryci w worach z solą? W beczkach?

— Nie! — zawołał N’Goma. — Przecież uznaliby to za oszustwo! Nie mogę fałszować soli ludźmi!

— Więc jak?

— Związani. Usadzeni obok worów z solą i skór. Towar.

— Chcesz nas sprzedać w niewolę tym potworom?

— To jedyny sposób, tohimonie. Dam wam ukrytą broń, więzy założymy tak, żeby było łatwo się uwolnić. Ale jeśli chcecie przejść za skały, musicie stać się towarem.

— Muszę pomówić z ludźmi.

Kiedy słońce wstawało nad równiną, siedzieliśmy już rzędem obok beczek, worków i zwojów skór. Siedzieliśmy w milczeniu.

— Czasami żałuję, że jestem Kirenenem — westchnął Benkej.

— Wcale nie jesteś Kirenenem — sarknął NT^ele.

— Jesteście pewni, że tego chcecie? — zapytałem. — Dałem wam wybór. Zrzućcie więzy i uciekajcie stąd. Ja muszę. Wy nie. Jedźcie z N’Gomą do Kebiru!

— Wybrałem — odparł Snop — w opuszczonej chacie pod Nahilgył. Kiedy powiedziałem agiru kano. Moi ludzie też, tohimonie. Nie ma o czym gadać. Jesteśmy Kirenenami. Zdecydowaliśmy.

— Mosu kando! — potwierdził Benkej. Westchnąłem. Snop, Benkej Hebzagał i N’Dele Aligende. Kireneni.

Słońce podnosiło się coraz wyżej. Od strony gór nadchodzili ludzie-niedźwiedzie.

Загрузка...