Rozdział 4 Imiona bogów

Tygrysie o ślepiach jak płomień,

zwierzu gibki i płowy strzeż się,

już skwierczą pochodnie,

nadchodzi pora na łowy.


Strzeż się, strzeż się, tygrysie.

Wróg wdarł się w puszczę o świcie,

myśliwca kły i pazury.

Gotuj do walki o życie.

Pieśń o Królu Tygrysie, trad. pieśń wykonywana podczas Święta Wysokiego Tronu, Kirenen

Archimatrona prowadziła nas krętymi korytarzami, nie mówiąc ani słowa. Czułem jedynie ulgę i wielkie zmęczenie. Cieszyłem się, że udało mi się wyjść z jaskini, i tylko tyle. Jednak myśl o tym, co w tej chwili tam się dzieje, nie dawała mi spokoju. Drążyła moją duszę jak drzewny czerw. Nie wiedziałem, dlaczego przyszła po nas osobiście. Może wszyscy inni brali udział w misterium, ale w takim razie dlaczego jej tam nie było?

Zaprowadziła nas do wielkiej sali, okrągłej niczym misa, wyłożonej dywanami. Pomieszczenie było prawie puste, stały tam tylko kolisty stolik na nóżkach z rogu i oświetlona dwoma lampami figura Pramatki.

Padliśmy na kolana, kapłanka skłoniła się głęboko, po czym dotknęła dłońmi swoich ust, piersi i łona.

A potem usiadła na poduszkach i wskazała nam miejsce przy stoliku.

To znaczy, ja uznałem, że wskazała je Brusowi, więc skromnie ukląkłem na podwiniętych nogach tuż przy drzwiach.

Archimatrona sięgnęła leniwie po małą metalową pałkę owiniętą w skórę i uderzyła w gong stojący tuż obok stołu.

Adeptka weszła do sali, jeszcze zanim dźwięk całkiem ucichł. Postawiła na stoliku wysoki dzban oraz dwa metalowe kubki, napełniła je i bezgłośnie wyszła. Wydało mi się, że to ta sama, która asystowała starcowi przynoszącemu nam jedzenie.

Oczywiście, tylko dwa kubki. Ja jestem przecież adeptem. Kowcą. Byłem niewidzialny, ale to mi odpowiadało.

Brus zaczął natychmiast marudzić.

— Nie wolno pić sfermentowanych płynów. Radość, którą dają, jest nienaturalna i budzi zło. Tylko...

— Och, przestań już! — warknęła kapłanka. — Potrzebuję prawdziwej rozmowy i nie będę gimnastykować się ze Starą Mową. To przykazań też nie znasz?! Pierwszy raz wymieniasz wsparcie?

Przełknąłem odruchowo ślinę, mając nadzieję, że nie słychać tego w całym pomieszczeniu. Pomyślałem, że nigdzie nie widać straży. Nadal mogliśmy uciec, wlokąc archimatronę ze sobą. Ta farsa nie mogła trwać już dużo dłużej, zanim któryś z nas albo obaj zrobimy coś niewybaczalnego.

— Maska! Zdejmij tę przeklętą maskę! — zawołała. — Nie jesteś na targu!

Brus bardzo powoli odpiął paski, uniósł maskę i zdjął ją z głowy.

— No tak! Byłam tego pewna! — Wypiła łyk z kubka, wstała, przeszła się szybko po komnacie. — Wiedziałam!

Była wściekła. Napiąłem mięśnie na próbę i delikatnie zmieniłem pozycję na taką, z której mogłem wstać jednym skokiem na równe nogi.

Kapłanka kopnęła jakieś naczynie, które z brzękiem potoczyło się po posadzce.

— Neofita. Przeklęty neofita. Dlatego jesteś świętszy niż sama ziemia. Jak długo służysz Matce? Miesiąc?! Pół roku?! I od razu jesteś kapłanem, oświecona istoto jedności? Usiłujesz być gorliwszy od samej prorokini, żeby zmyć winy swojej skażonej gwałtem księżycowej krwi?

Wróciła do stołu.

— Pij!

Brus posłusznie wychylił kubek.

— Teraz oboje jesteśmy tak samo grzeszni, czyż nie? Tylko że ja jestem córą ziemi, nie zapominaj o tym! To chyba nadal jeszcze się liczy, nei? Czy też wszystko się już pozmieniało? Neofici o pociętych żelazem pyskach zostają głosicielami i kurierami tylko dlatego, że w odpowiednim momencie wsparli prorokinię, a ja służę Matce odkąd się urodziłam. W Sauragarze, a potem w tej dziurze! Zostałam adeptką, żeby zemścić się na ojcu, który zmuszał moją matkę do nieczystego życia i wysługiwał się cudzoziemskiej dynastii. Chciał mnie dotykać! Chciał dotykać mojej matki bez zgody bogini! Pił wino i napar! Przychodził cuchnący winem i niewolił ją! Co noc to słyszałam! Jadł mięso! Nie liczyło się dla niego nic, poza przeklętym cesarskim złotem. Wszystko, co zarobił, przegrywał w kości, a my chodziłyśmy głodne!

Bogini przygarnęła mnie, gdy miałam sześć lat! Zabiłam ojca, gdy spał, i uciekłam do świątyni. Dwadzieścia lat pracowałam na to, żeby osiągnąć oświecenie. A ciebie co oświeciło? Susza? Prorokini? A może miałeś dość wiecznego czekania na wojnę i bredni o handlu, pokoju oraz budowaniu kireneńskiego porządku? Przecież na milę widać, że byłeś legionistą. I to jeszcze niedawno. Nosiłeś cesarskie znaki i bez końca czekałeś na łupy oraz krew, ale wojna nie nadchodziła. A teraz będziesz pouczał mnie na temat kubka kobylego mleka? Jestem Amitrajką i wolno mi pić mleczny ogień! Tego nie wolno zmieniać nawet prorokini.

— Nie mogę tego słuchać... — wymamrotał Brus i pochylił się w ukłonie.

— Neofita! Ja nie potrzebowałam Ognia Pustyni, żeby się obudzić! Całe życie patrzyłam bezsilnie, jak pęknięty świat krzywdzi córy ziemi. Jak wszędzie panoszą się kireneńskie grzech i plugastwo! Widziałam dziewczęta oddające się w ohydnych świątyniach. Widziałam, jak są sprzedawane mężczyznom niby kowce. Jak wdzięczą się do plugawych synów księżyca, którzy powinni im służyć! Tak jak moja matka. A teraz ty jesteś ważnym posłańcem, a ja czekam tu sama. Wciąż czekam!

Napełniła kubki, po czym wychyliła połowę swojego i znowu usiadła.

— Od dziesięciu lat siedzę sama w walącej się wieży z jedną zupełnie oszalałą Wiedzącą, która ma już chyba sto lat. Śmiali się z nas i rzucali za nami błotem, a ja czekałam. Były takie lata, kiedy musiałam karmić Pramatkę własną krwią, ale czekałam. Dom Kobiet stał pusty. Czasem przychodziło ukradkiem kilka cór ziemi, żeby poskarżyć się na swój los w pękniętym świecie i wziąć się za ręce w obrzędzie koła łez. A teraz, kiedy wreszcie prawdziwa wiara wróciła, mam paru oświeconych, mam garstkę nic niewartych adeptów i kapłanów. Oraz binhon piechoty i ledwo hon jazdy pościgowej. Po pustkowiach włóczą się buntownicy, lud ciągnie gdzieś na wschód przez mój most, a ja mam zaprowadzać Kodeks Ziemi sama! Pustymi rękami! Widziałeś, co się dzieje w mieście. Zebrałam dobra należące do Matki i nie wiem, co dalej. Wojsko pilnuje miasta i mostu, ale poza tym robią, co chcą. Na razie trzymam ich w ryzach, jeszcze sądzą, że mam moc świątyni, lecz kiedy popijają korzenne piwo, palą bakhun albo bezczeszczą córy ziemi z niskich nieoświeconych kast, muszę udawać, że o tym nie wiem. Patrzę w plugawe księżycowe ślepia binhon pahandeja i widzę w nich chytrość.

Pochyliła się do Brusa, który siedział zupełnie nieruchomo, spoglądając na nią bez wyrazu. Czułem, że w pokoju jest jakieś napięcie. Czułem, że ta kobieta czegoś od nas żąda. Uczono mnie podstaw handlu i dyplomacji. Czułem, że ona teraz będzie prosić. Jeśli to nie poskutkuje, użyje „drugiej ręki". Tak się prowadziło interesy. Prawa ręka — zapłata, przysługa, zachęta, prośba, wywołanie litości, udawanie przyjaźni, sojusz. Albo lewa ręka — szantaż, groźba, donos, wycofanie oferty lub przemoc.

— Spójrz na mój plac. Tam gnije zboże, którego w tym roku jest tak niewiele. Odebrałam świątynne stada, ale na dziedzińcach Zewnętrznego Kręgu czekają już mężczyźni z wysokich kast. Jeśli teraz oddam ich kobietom stada i ziemię, stracę nad nimi kontrolę. Wieża znajdzie się u nich w kieszeni. Muszę mieć moc! Tymczasem czekam bez skutku. Bębny nie mają mi nic do powiedzenia. A jedyny głosiciel od dawna nie ma dla mnie niczego, nawet pozdrowienia. Po prostu mija moją spróchniałą, pustą wieżę. Posłuchaj, głosicielu. Wiem, że nie wieziesz wieści. Nic nie mów. Wiem, że ci nie wolno. Nic nie mów.

Pochyliła się nad stołem jeszcze głębiej, odsunęła kubek i ostrożnie dotknęła dłoni Brusa.

— Wiem, że wieziesz Imię. Zapadła cisza.

Pomyślałem, że jeśli ona chce naszą szkatułę, powinniśmy ją oddać. Niech bierze, co chce, a my przedostaniemy się przez most. Byle szybciej. Brus jednak milczał.

Przez jakiś czas mógł milczeć, póki nie usłyszał propozycji. Ale potem już nie. Potem będzie musiał pokazać ręce. Lewą i prawą. Milczenie najpierw jest tylko milczeniem, później już groźbą. I to ostrą. Jest obelgą.

— Nie wiem, dla kogo ono jest, ale powinno być dla mnie — powiedziała znowu łagodnym tonem. — Ono jest moje. Muszę mieć moc. Urodziłam się w kraju, który od dawna leżał pod kireneńskim butem. Nie pamiętam czasów Kodeksu. Stara pamięta, ale ona wciąż mamroce swoje modlitwy i czyta ludzi. Sprowadza kolejnych ciemiężycieli pod nóż kapłanów i tylko to ją obchodzi. Tylko krew dla Bogini. Cóż, też chcę, by Matka była syta. Może to racja, że wtedy nam zacznie błogosławić, niech wszystko stanie się jednym. Może spojrzy na samotną Wieżę, która tyle jej daje. Dawne porządki są jak choroba, którą teraz musimy wypalić, żeby potem móc odbudować Kodeks Ziemi. Ofiarowania pomagają trzymać lud w ryzach, ale zależą od siły wojska. A jeśli bębny wezwą wojsko gdzie indziej? A jeśli wybuchnie bunt? To nie te czasy, kiedy niskie kasty były dumne, że ich dzieci szły nakarmić Matkę. Zebrałam już hon świątynnej straży, lecz jest ich mało i nie ma komu nimi dowodzić. Bez mocy Imienia nic z tego nie będzie. Proszę cię. Błagam i żądam. Potrzebuję czegoś do kontroli wysokich kast. Potrzebuję ludzi, by budowali spichrze. Potrzebuję rolników, urzędników i nadzorców. Jednak nade wszystko potrzebuję mocy Imienia. Znowu zapadła cisza.

— Archimatrono — zaczął ostrożnie Brus — cokolwiek jest wiezione, musi dotrzeć na miejsce. Ten, kto wiezie, nie istnieje. Jeden nie jest ważny. Nie ma też prawa decydować, gdzie docierają Słowa ani kto ich potrzebuje. Droga wiedzie tam, gdzie musi, i prowadzi ją wyższa mądrość, do której nie każdy ma dostęp. Ale gdy osoba wróci tam, gdzie czekają, zostanie spełnione przyrzeczenie, iż sama prorokini dowie się o położeniu tej Wieży. Nie będziesz długo czekała ani na Słowo, ani na oświeconych do pomocy, by wszystko stało się jednym. Salakh akydylla. Zostało powiedziane.

— Tam za mostem nie ma nic ważnego — oznajmiła. — Nic ważniejszego niż osada Aszyrdym, na skrzyżowaniu szlaków, przy moście, przez który uciekają ci, którzy powinni tkwić tu, gdzie im przykazano, i pracować dla Pramatki. Nic ważniejszego niż samotna archimatrona, której grozi bezsilność, chaos i zależność od kilku wysokich rodów. Tacy posłańcy jak ty wędrują do wszystkich Wież. Co to za różnica, które Imię trafi do której?

— Już zdecydowano — uciął Brus, a ja uznałem, że rola go ponosi. Powinien teraz wytargować coś dla nas.

Czyżby rzeczywiście chciał bronić przeklętej skrzynki za wszelką cenę? Inna rzecz, że archimatrona wciąż nie pokazała „prawej ręki". Czym chciała zapłacić? Złotem? Co kapłanowi Pramatki po złocie? Zwłaszcza gdy zlikwidowano nawet głupie uliczne stragany i nie można kupić sobie nic, ani tykwy piwa, ani guzika, ani garści orzeszków?

Sięgnął za połę swojej kapłańskiej szaty i pokazał kobiecie żelazny, kolczasty medalion.

— To — powiedział — oznacza śmierć. Śmierć dla każdego, kto zerwie pieczęcie, a nie będzie tym, kto miał je zerwać. Także dla mnie, gdybym miał zawieść. Wiesz o tym, archimatrono. Zresztą to ty uważasz, że wiozę Imię. A ja powiem, że nie mnie to wiedzieć i nie mnie o tym sądzić.

Zauważyłem, że porzucił śpiewny akcent i pokrętną gramatykę dawnej mowy. Pokazał, że dopuszcza rozmówczynię bliżej. Gest „prawej ręki".

— Och, oczywiście, że wieziesz Imię — odparła. — I wiem, co ono może zrobić. Wiem, co się może stać z kimś, kogo Imię nie zna. Ale ja jestem gotowa. Od zawsze. Mnie Imię posłucha. Jestem pewna, bo kiedyś je widziałam. I ono widziało mnie.

Wyprostowała się i usiadła inaczej, bardziej wygodnie, oparła się na ręku i rozluźniła. Zupełnie jakby dostała to, czego chce, albo zmieniła zdanie. Brus się nie ruszył, nadal siedział w pozycji „lewej ręki" mówiącej: nie. A kapłanka wciąż nie zaproponowała mu niczego.

— Wybacz starej kobiecie jej niecierpliwość — odezwała się archimatrona serdeczniejszym tonem. — Uważałam, że muszę przynajmniej spróbować. Trudno. Proszę tylko, żebyś opowiedział o mnie. Kiedyś... kiedyś każda Wieża miała swoje własne Imię. Lecz gdy Pramatka zasnęła, te imiona umarły albo odeszły. Ta Wieża — klepnęła dywan obok siebie — też je miała. Także kiedy tu przyszłam. Niewiele zostało, ale dość, żebym mogła poznać, czym jest moc jednego z Imion bogini. Ta moc wciąż się tli, lecz za słabo, żebym mogła ją wykorzystać. Tymczasem wszystko wymyka mi się z rąk. Po prostu powiedz o mnie, gdzie trzeba. Przypomnij, że osada Aszyrdym czeka na Imię. Jeśli go nie dostanie, wszystko może się stać. A teraz... — sięgnęła po pałeczkę i znowu uderzyła w gong, tym razem dwukrotnie — ugoszczę cię tak, jak gości się posłańca. Po to, żebyś nie zapomniał o mojej Wieży.

Adeptka wniosła tacę zastawioną kilkoma metalowymi miskami, i jeszcze jakieś dziwaczne naczynie. Srebrne, całe pokryte otworami układającymi się we wzory, stojące na podobnej do kielicha podstawce.

— Tak... — Uśmiechnęła się archimatrona. — To jest to, o czym myślisz... Będziesz mógł podzielić ze mną ukąszenie. Staniemy się jednym na chwałę Podziemnej. Tyle zostało mi z dawnego Imienia drzemiącego w pieczarze mojej Wieży. Dzięki temu zapamiętasz mnie i da ci to siły do dalszej podróży. Kiedy poczujesz, czym jest jedność Matki, zniesiesz potem wszystko.

Kapłanka zdjęła lśniące naczynie z podstawki i potrząsnęła nim lekko. Przez siateczkę drobnych otworów widać było, że w środku coś się porusza.

— Podaj mi dłoń — poprosiła, uchylając klapkę w pokrywce.

Brus drgnął wyraźnie, przez twarz przebiegł mu skurcz. Ja z trudem powstrzymałem okrzyk. Na rękę kapłanki wypełzła skorpenica. Nie tak wielka jak ta, która miała mnie zabić kiedyś, w moich komnatach Domu Stali. Ta była krótsza od mojego małego palca i jaskrawoczerwona w żółte pasy. Patrzyłem, jak pełza po dłoni archimatrony, prześlizgując się między palcami i strosząc jadowe kleszcze. Brus cofnął rękę.

— Ślubowałem czystość — rzekł. — Muszę wracać tam, gdzie jest Słowo. Jestem posłańcem. Oczami i nogami Słowa i nie wolno mi go opuszczać.

— Cśśś... — powiedziała uspokajająco archimatrona. — Przecież nie jesteś głupi. Spójrz, jaka mała. To poddana. Spójrz na pasy. Czyżbyś takiej nie widział? Brązowa królowa zabija, żółta obdarza posłuszeństwem, a ta daje jedność i kontakt z bóstwem. No, daj dłoń. Niech nas ukąsi. Niech wszystko stanie się jednym. Nie zostało mi już wiele. Imię prawie odeszło. Już niemal się nie rodzą. W podziemiach mojej świątyni kłębią się zwykłe, czarne skorpenice. Ich jad nie daje nic, tylko ból i chorobę. Ale teraz powinniśmy zostać sami.

Zwróciła się do adeptki klęczącej pod ścianą z pochyloną głową.

— Zabierz tego księżycowego szczeniaka do jego celi. Niech wypocznie przed podróżą i niech pilnuje tego ich Słowa. Niech zje i dobrze wypocznie.

Skłoniłem się w milczeniu, pilnując, by na mojej twarzy nie było znać przerażenia, a jedynie poczciwą, tępą głupotę „Pryszczatego" Agyrena.

Nie miałem pojęcia, o czym mówiła. Traktowała jadowitego owada, jakby stanowił prezent lub poczęstunek. A jeśli jego jad rzeczywiście może czynić? Jeśli kapłanka poczuje myśli Brusa albo, co gorsza, spojrzy na niego sama Podziemna Matka, to łatwo było przewidzieć, co się stanie.

Szedłem za dziewczyną dźwigającą w jednym ręku ciężki koszyk z pokrywą, w drugim lampę. Niebo nad wijącymi się korytarzami labiryntu zrobiło się już czarne i tylko chybotliwy płomyk oświetlał nam drogę.

Dziewczyna szła przodem i milczała, a ja byłem wdzięczny za rolę idioty. Nic nie musiałem mówić ani robić. Tylko uśmiechać się głupkowato, drapać i dłubać w nosie. To było łatwe.

Skręcała w korytarze bez namysłu i pewnie wybierała drogę wśród ścian skręcających się niczym kiszki kowcy, więc na miejsce szliśmy jedynie kilka chwil. Cały czas nasłuchiwałem z bijącym sercem, pewien, że za moment wydarzy się coś gwałtownego. Rozlegnie się jakiś dzwon, dźwięk rogu, czy po prostu spokojnie nadejdą kapłani lub świątynni strażnicy, żeby mnie powalić? Wiedziałem, że będę walczył. Ale wiedziałem też, ile to potrwa. Ile trzeba czasu, nim zapędzą mnie w ślepy zaułek, nawet jeśli zdobędę broń. Postanowiłem, że jeżeli zdołam wyrwać się za mury, nie będę próbował przechodzić przez przeklęty most. Ucieknę na stepy, może znajdę inny most lub bród.

Na razie jednak nic się nie działo. W labiryncie trwała cisza, przerywana czasem piskami nocnego ptaka. Dotarliśmy na miejsce, adeptka pochyliła się, wchodząc do celi, po czym usłyszałem, że krzesze w środku ogień. Zamigotał płomyk, pokoik zalało ciepłe, żółte światło.

Ukląkłem przed posążkiem Pani Żniw i dotknąłem czołem podłogi. Adeptka odpaliła jeszcze knot drugiej lampy, tej oświetlającej niszę z figurką, potem pochyliła się nad koszem.

— Umiesz mówić? — zapytała. — Odpowiadaj! Możesz sobie nosić kurtę adepta, ale to ja jestem córą ziemi i musisz mnie słuchać!

Marzyłem, żeby wreszcie sobie poszła. Spojrzałem na nią możliwie wystraszonym wzrokiem, otwierając głupkowato usta w nadziei, że się zniechęci. Wyglądało jednak, że nie da za wygraną.

— Odpowiadaj, mówię ci! Umiesz mówić?

— No — powiedziałem.

— Ile masz lat?

— Będzie ze dwadzieścia — skłamałem. Biedak z Kysaldym nie wyglądałby w wieku siedemnastu lat tak jak ja.

Otworzyła koszyk i wyjmowała z niego zamknięte pokrywkami miski. Szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że mój żołądek umarł, i wątpiłem, żebym był w stanie coś zjeść. W koszyku znajdowało się jeszcze coś — opakowane w płótno spore zawiniątko, którego nawet nie dotknęła i zdało mi się, że stara się też go nie musnąć.

— A kto ci tak głowę ogolił? Rydwan bojowy? Jak ci na imię?

— Ja Agyren. Na świątyni ogolili. A w drodze to sam żem golił, bo odrastało.

— Wcale nie jesteś taki pryszczaty, Agyren. I nie mów „ja", bo cię uderzę.

— Od małego tak wołają.

— Zostawili ci imię? To może dalej jesteś psem, co? Czy cię wytrzebili?

— Ja księżycowy pies — przytaknąłem.

— Pokaż no! — Znienacka sięgnęła między moje nogi i obmacała spodnie. Poczułem jakby oblał mnie wrzątek. Odskoczyłem i zasłoniłem się.

— Nie wolno! — krzyknąłem skrzekliwie, przewracając oczami. Już mnie to wszystko znużyło. Najchętniej bym ją ogłuszył.

— Aleś ty głupi! To tobie nie wolno. Ja jestem córą ziemi, mi wszystko wolno. I masz mnie słuchać! Pokaż no... No proszę. Wszystko ci zostawili... Coś takiego. Nieładnie, Agyren. Nie wiesz, że w tym siedzi zło?

— Nie dotykaj... — powiedziałem. — Nie wolno. Mistrz będzie bił.

— Jeszcze gorzej cię zbije, jeśli się dowie, że mnie nie słuchałeś.

Nie rozumiałem, o co jej chodzi, ale miałem jak najgorsze podejrzenia. Odsunąłem się od niej pod ścianę, lecz natychmiast podpełzła na czworakach i znowu sięgnęła między moje nogi. Zasłoniłem się, wtedy uderzyła mnie w twarz i odsunęła moją dłoń.

Spojrzałem na jej koszyk, który udało mi się kopnąć w czasie szamotaniny. Chusta owijająca pakunek rozchyliła się lekko i przez szczelinę spojrzało na mnie poczerniałe żelazo przecięte czerwonym sznurkiem z czerwoną, woskową pieczęcią.

Wszystko stało się jasne. Miała tam identyczną szkatułę jak ta, którą wieźliśmy.

Przyszło mi do głowy, że może najlepiej pozwolić dziewczynie dalej robić to, co robiła, i dać jej okazję do zamienienia przesyłek. Wtedy skwapliwie wypuszczą nas w dalszą drogę. Tyle tylko, że na moście nadal będzie tkwiła oszalała Wiedząca ze swoim „okiem na dłoni". Potem nagle przyszło mi do głowy, że gdybym był na ich miejscu, musiałbym zabić posłańców. To było niczym gra w targiss. Zobaczyłem w głowie układ pionów, wyobraziłem sobie wszystkie ruchy po kolei. Ona da mi teraz rozkosz i, korzystając z nieuwagi, niepostrzeżenie zamieni szkatuły. A potem mnie zastraszy. Biedny kretyn przecież wie, co grozi mu za obcowanie z kobietą bez zgody bogini. Wie też, że nikt nie uwierzy synowi księżyca, adeptowi niskiej rangi i do tego jeszcze idiocie. Więc będzie siedział cicho. Ale wędrowcy udadzą się dalej i na miejscu okaże się, że w szkatule nie ma Imienia albo listów, albo czegokolwiek, co miało tam być. Natychmiast będzie wiadomo, czyja to sprawka. Ci, którzy mieli otrzymać przesyłkę, nie puszczą płazem czegoś takiego. Wątpiłem, by uznali to po prostu za wyborny dowcip i pogrozili palcem sprytnej archimatronie, która zadbała o swoją świątynię. To było bezlitosne, lecz widziałem wynik, jakbym obliczał jakiś rachunek. Miał tylko jedno rozwiązanie. Śmierć dla posłańców. Przesyłka nie dotrze na miejsce, ale będzie można powiedzieć, że tu też nie dotarła. Co gorsza, prędzej czy później ktoś znajdzie dwa trupy leżące w jarze pod miastem. My zaś nakarmimy boginię i nasze kości posłużą do ozdobienia kolejnej komnaty. Ta intryga mogła dać tylko taki wynik.

Stawiałem nadal opór, lecz dziewczyna też nie próżnowała, a ja nie widziałem kobiety od tak dawna, iż wydawało mi się, że było to przed wiekami. Zacisnęła dłoń i uniosła głowę, patrząc na mnie przymrużonymi oczami, z lekkim, szelmowskim uśmiechem rozchylonych ust i znowu poczułem, że mimo wygolonej czaszki, mimo spirali zdobiących jej czoło i policzki, wydaje się niebezpiecznie, wyraźnie znajoma. Przeraziło mnie to jeszcze bardziej.

Wiedziałem już, co muszę zrobić, lecz przyłapałem się na tym, że zwlekam z tym najzupełniej celowo. Jeszcze chwilę, jeszcze jeden ruch jej dłoni...

Wyrwałem się i odepchnąłem adeptkę.

— Jesteś zła! Nie wolno! Bogini patrzy! Nie wolno tego robić! Mówili mi o pokusach! O złych myślach! Ty jesteś pokusa! Złamyśla!

— Cicho, głupcze! — warknęła. Celowo wrzeszczałem na całe gardło. — Hara! Zamilcz, psie!

Uderzyła mnie na odlew w skroń. Nie osłoniłem się, ale przyszło mi do głowy, żeby ją zabić. Mogłem to zrobić i bez hałasu, i bez śladów krwi. Zanim zorientują się, że znikła, zanim ją znajdą, będziemy już na szlaku. Jednak to nie było rozsądne. Gdzie na przykład miałbym ukryć ciało w tej pustej, kamiennej plątaninie murów i korytarzy?

— Bo powiem, że chciałeś mnie dotykać — zagroziła. — Powiem, że próbowałeś mnie obnażyć. Że dotknąłeś mojego świętego łona. Myślisz, że mi nie uwierzą? Wiesz, co ci wtedy zrobią?

— Idź sobie! Odejdź! Mistrz dotknie mnie do głowy i wszystko będzie wiedział! Sam zobaczy!

Zawahała się. Kto wie, co w dzisiejszych czasach było możliwe. A może mój kapłan faktycznie był Wiedzącym?

— Cśś... — powiedziała ciepło i dotknęła palcem moich warg. — Cicho już... Będę dla ciebie dobra... Nic nie rozumiesz... Kiedy ja pozwalam, to wolno dotykać. Bogini się cieszy, rozumiesz?

Znowu wyciągnęła dłoń i znalazła rozsznurowaną szczelinę w moich spodniach. Pchnęła mnie w pierś, każąc położyć się na wznak. Jej palce były dziwnie wprawne jak na brzydzącą się rodzajem męskim adeptkę. Doskonale wiedziała, co robi, i znowu poczułem, że wydaje mi się znajoma.

— To tylko, żeby nam się lepiej spało... — wyszeptała. — Twój mistrz szybko nie wróci, on ogląda teraz harmonię jedności... No już, uspokój się... Już... Och tak...

Spojrzała na mnie, znowu mrużąc powieki.

Wyrwałem się, wytrzeszczyłem oczy i wygiąłem całe ciało w dziwacznych konwulsjach. Odskoczyła, patrząc ze zdumieniem i przerażeniem, jak miotam się po kobiercu niczym przerażona ryba. Uderzyłem twarzą we własne kolano, potem wrzeszcząc, zacząłem tłuc głową w ścianę, jakbym chciał się za coś ukarać. Nie za mocno, żeby nie zemdleć, ale wystarczająco, żeby rozbić nos i rozmazać krew po twarzy. Wywróciłem stolik, miski potoczyły się po podłodze, lampa wpadła w kałużę sosu i na szczęście zgasła. Wydawałem z siebie jakiś chrapliwy ryk, niepodobny do ludzkiego głosu, charczałem, trzymając się za gardło i tłukąc głową o poduszki, udało mi się nawet spienić ślinę w ustach, po czym wypuściłem ją na wargi. Dziewczyna patrzyła przez chwilę, na jej pobladłej twarzy wstręt mieszał się z przerażeniem, zobaczyłem, że zaczyna cofać się na czworakach do wyjścia, w końcu chwyciła swój koszyk i uciekła. Zostałem nareszcie sam.

Przez jakiś czas wydawałem jeszcze rozmaite dzikie dźwięki, ciskając się po niszy, ale w końcu zacharczałem i ucichłem, jakbym osłabł. Nasłuchiwałem tylko.

Wiedziałem, że jeśli adeptka wróci zamienić szkatuły w nadziei, że zemdlałem, będę musiał ją zabić.

Bo przypomniałem sobie. Poznałem ją.

A przynajmniej tak mi się wydawało. To było niemal niemożliwe, lecz jeśli się nie myliłem, wiedziałem, że gdybym został z nią choćby jeszcze przez chwilę, gdybym spojrzał jej w oczy, gdybym jej dotknął, ona poznałaby mnie również.

Na własną i moją zgubę.

Mirah.

Nałożnica, z którą moja nauczycielka i kochanka Aiina, moja jedyna Aiina, całe wieki temu rozkazała spędzić noc na miłosnych zmaganiach.

Mirah, która miała sprawdzić, jak wiele się nauczyłem. Wieki temu, w dalekim mieście, w pawilonie pałacowego kompleksu zwanego Wioską Chmur. Młody książę i ona. Piękna, smagła niczym kebiryjska księżniczka. Zgoliła czerwone włosy, zmieniła zwiewne jak mgła tkaniny na szorstkie płótno szaty adeptki, zdjęła delikatne łańcuszki z kostek i nadgarstków, wytatuowała policzki, dłonie i czoło w święte znaki, wychudła, ale wciąż miała te same oczy podobne do szmaragdów. Te same usta. I te same dłonie, które wciąż pamiętałem.

Siedziałem na posłaniu, ocierałem skrawkiem szmaty krew z nosa i czułem, jak z przerażenia, podniecenia i wysiłku wali mi serce.

W podbrzuszu czułem ostry ból niespełnienia, czułem też, że trzeszczy mi w poobijanej głowie.

Miałem nadzieję, że się myliłem, może to był ktoś tylko podobny, może jakaś krewna, lecz wiedziałem, że się oszukuję. Są rzeczy, których się nie zapomina. Czas może spłukać myśli niby deszcz. Może zmazać nawet takie rzeczy, które kiedyś były najważniejsze. Ale pieszczoty i spojrzenia kochanków zostają. Zwłaszcza takie pieszczoty, jakimi potrafiła obdarzyć Mirah, i takie spojrzenie. Jej usta, jej oczy i jej palce. Byłem pewien.

Do rana siedziałem i nasłuchiwałem. Głęboka, czarna noc labiryntu niosła jakieś dźwięki, jakby szepty lub kroki, ale kiedy wyglądałem z niszy, nie widziałem nikogo. Zasypiałem na krótko, lecz wystarczył świst wiatru albo krzyk ptaka i budziłem się natychmiast.

Dla pewności przeniosłem skrzynkę, starając się jej nie dotykać inaczej niż przez szmatę, i umieściłem tak, żeby nie dało się po nią sięgnąć niepostrzeżenie podczas mojego snu.

Jednak i tak spałem niewiele i bardzo płytko.

Brus wrócił dopiero rano. Wczołgał się do niszy i usiadł pod ścianą, rozcierając ramiona, jakby trząsł się z zimna. Był bardzo blady, a na jego ramieniu pojawił się napuchnięty, purpurowy ślad po ukąszeniu.

Spojrzał na mnie, ale dotknął pięścią ust, zanim zdążyłem się odezwać. Siedział nieruchomo i widziałem, że walczy ze zmęczeniem. Głowa opadała mu na kolana i po chwili znowu się budził. Tak samo jak ja.

O świcie przynieśli nam wiadro wody do mycia i odrobinę papki z warzyw, a nawet lekko słodkawe orzechowe ciasteczka. Wszystko przyniósł łysy starzec, Mirah się nie pojawiła.

Zebraliśmy swoje rzeczy w milczeniu. Nie miałem pojęcia, co wydarzyło się tam, z komnacie archimatrony. Przyszło mi tylko do głowy, że gdyby Brus zabił ją, jak podpowiadał rozsądek, wróciłby w nocy. Poza tym nie nakazywał pośpiechu. Zaraz po śniadaniu założył maskę i nie mówił do mnie w inny sposób, niż wydając krótkie rozkazy, podobne do tych, jakie wydaje się psu. Najczęściej jednak wskazywał jedynie coś palcem.

Ledwo zawinęliśmy szkatułę i uporządkowaliśmy szaty, pojawił się ten sam kapłan nieodgadnionej płci, który prowadził nas poprzedniego dnia.

— Archimatrona przekazuje na drogę kosz owoców i życzenia, by droga, którą podróżuje Słowo wysłana była błogosławieństwami Podziemnej Matki — wyrecytował.

— Niech Matka ma w opiece tę Wieżę i wszystkich, którzy chronią się w jej cieniu — odparł Brus, odzywając się ludzkim głosem po raz pierwszy tego dnia.

Odprowadzono nas na zewnętrzny dziedziniec. Szedłem w milczeniu, czując, że serce wyskoczy mi zaraz z gardła. W każdej chwili spodziewałem się widoku świątynnej straży, muru okrągłych tarcz z wizerunkiem Podziemnego Łona i włóczni. Raz byłem pewien, że będzie ich prowadzić Mirah, raz, że archimatrona lub obie, a czasem zakładałem, że będą po prostu czekali przy bramie.

Zamiast tego zobaczyłem nasz zdobyczny wózek z naprawioną osią, zaprzężony w te same zwierzęta. Brus wgramolił się na siedzenie i ukląkł na skórzanych poduszkach, po czym gestem palca kazał otworzyć sobie wielki parasol. Zrobiłem, co kazał, przy okazji rzuciłem okiem na tył wozu i stwierdziłem, że nasze kosze, kije szpiega, tobołki z ubraniami leżą tak, jak je zostawiliśmy

Ująłem lejce oraz długą trzcinę.

A potem staliśmy długo w milczeniu i czekaliśmy.

Usłyszałem zgrzyt rygli, wreszcie wrota otworzyły się, wpuszczając światło słońca. Dźgnąłem onagery trzciną, dwukółka ruszyła i wyszliśmy do miasta. Ponownie w stronę mostu.

Idąc, zadarłem twarz ku słońcu, bo miałem wrażenie, jakby ofiarowano mi je na nowo. Nawet zatłoczony, cuchnący plac, nędzne uliczki i krzywe chałupy osady Aszyrdym wydawały mi się piękne.

Wiedziałem jednak, że za wcześnie na radość.

Toczyliśmy się przez miasto, a gdziekolwiek pojawiał się nasz wózek, ludzie klękali, opierając pięści o ziemię. Szedłem i ani razu nie obejrzałem się na sterczącą nad okolicą Czerwoną Wieżę.

Tym razem pod mostem nie było wielu ludzi.

Wojsko jednak stało tak samo, jak poprzedniego dnia.

Spojrzałem na przegradzające kamienny most obwieszone tarczami wozy taborowe i znowu poczułem jakby w moim gardle zamieszkał zwinięty w kłębek wąż.

— Ani słowa — zabrzęczał głos Brusa zza maski.

Za stołem siedział inny dziesiętnik niż wczoraj. Głowę owiązał chustą, popijał wodę z bukłaka, nogi trzymał wygodnie na stole.

W kolejce czekało ledwo parę osób, jakiś samotny wędrowiec, rodzina z kilkorgiem dzieci, starzec wsparty na kiju.

Pod ścianą opodal mostu nie było jeszcze tłumu zatrzymanych. Na razie klęczało tam jedynie troje podróżnych, z rękami splecionymi na głowach. Pilnował ich żołnierz z włócznią, który siedział sobie na beczce i gryzł owoc. Pozostali snuli się po placu albo siedzieli w cieniu pod ścianą w rozwrzeszczanej gromadzie i grali w kości. Między nimi stała owinięta rzemieniem tykwa, żołnierze podawali sobie glinianą fajkę, bezceremonialnie wypuszczając kłęby bakhunowego dymu.

Pomyślałem, że wystarczyłby hon jazdy, żeby rozbić ich w pył. I niewiele więcej, by zdobyć całe miasto. Tylko co dalej?

Kiedy podjechaliśmy do pierwszego posterunku, dowódca kończył właśnie rozmowę ze stłoczoną w trwożną grupkę rodziną. Mężczyzna i kobieta nerwowo grzebali za pazuchą i w zakamarkach szat, a obok stolika stał duży kosz, taki jak do noszenia chleba, w którym leżały już najróżniejsze przedmioty. Nóż w drewnianej pochwie, garść miedziaków, jakieś zdobione szylkretem pudełka, trochę taniej biżuterii, kolorowe szmatki. Albo podróżni musieli opłacać się posterunkowi, albo były to zakazane przedmioty, bo dostrzegłem w koszu też ze dwie zdobione metalem tykwy na paskach, w jakich nosiło się wino palmowe na drogę, oraz ładną fajkę ze srebra i drogiego drewna.

Kobieta z głową nakrytą chustą, drżąc od wstrzymywanych łez, rozsupłała zawiniątko, z którego wyjęła dwa małe, srebrne kolczyki z oczkami z kryształu. Dowódca obejrzał je pogardliwie, po czym wrzucił do koszyka i głową wskazał im przejście pomiędzy wozami.

Zanim wszyscy na nasz widok uklękli na piachu, za wozy zdążył przejść jeszcze samotny wędrowiec. Wysoki mężczyzna w zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym, z kijem na ramieniu, o twarzy zasłoniętej przez rondo podróżnego kapelusza. Nosił szatę Sindara, lecz z postawy i sposobu noszenia się przypominał mi Kirenena. Wrzucił do koszyka garść nowych, żelaznych gwoździ i poszedł na spotkanie ze staruchą.

Tym razem nie musieliśmy tłumaczyć się ani wykłócać. Wystarczyły nasza dwukółka, szaty i wlokący się za nami cień Wieży. Brus nawet nie zdążył sięgnąć po swój wiszący na szyi znak.

Wóz przetoczył się na drugą stronę mostu, dając nam drogę.

Ledwo jednak przejechaliśmy kilka kroków, rozległ się krzyk. Najpierw chropawy wrzask staruchy, a potem tupot i rwetes. Kiedy tylko usłyszałem jej skrzek, omal nie zemdlałem, przekonany, że chodzi o mnie.

W następnej chwili zobaczyłem ją, jak rzuca się ku wysokiemu mężczyźnie, chwytając go za ubranie, sięgając mu do twarzy węźlastymi palcami zakrzywionymi w szpony, o wielkich pożółkłych pazurach zawijających się niczym u ptaka. Podróżny wyrwał się i rzucił do ucieczki. Beznadziejnie, na drugą stronę rzeki, na spotkanie kolejnych dwóch wozów.

— Grzech! Ciemięzca! Ciemięzca! — wrzeszczała Wiedząca głosem, który brzmiał jak krzyk sójki.

Jeden z jeźdźców grupy pościgowej wskoczył na grzbiet konia, ale nie normalnie, tylko stając nogami na siodle, bez trudu, jakby wskoczył na stół. Jeszcze w powietrzu zdarł z pleców łuk, w drugiej dłoni trzymając już strzałę, zawinął nimi w powietrzu jakimś skomplikowanym ruchem i błyskawicznie, nie celując, strzelił z biodra, trzymając łuk płasko.

Biegnący runął na ziemię z pierzastym drzewcem sterczącym z karku, ale natychmiast podciągnął nogi i wstał chwiejnie, po czym uparcie ruszył na drugą stronę mostu, na kolejne dwa wozy.

Zaganiacz po tamtej stronie oparł nogę o burtę wozu i też strzelił, takim samym momentalnym ruchem, jakby bez namysłu. Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i zachwiał, na jego plecionym płaszczu pojawił się krwawy punkcik i błysk stali. Brzęknęła cięciwa żołnierza stojącego obok nas na siodle, za chwilę z krótkim bzyknięciem od wozów z tamtej strony śmignęła kolejna strzała. Mężczyzna jednak szedł nadal. Stanął na moment, po czym złamał sterczącą mu z piersi strzałę, sięgnął dłonią za plecy, chwycił pierzysko i wyciągnął drugą. I zaraz przeszyły go dwie kolejne. Stojący na siodle strzelec zachichotał.

Wyglądało, jakby łucznicy grali ze sobą o to, kto zdoła go wreszcie powalić. Mężczyzna jednak nadal szedł. Cały zalany krwią, naszpikowany sterczącymi we wszystkie strony drzewcami o purpurowych pierzyskach, dzierżąc w dłoni odłamany grot. Nie mogłem oderwać od niego wzroku i modliłem się w duchu, żeby doszedł do tamtego wozu. Żeby udało mu się choć tyle.

Jednak kilka kroków dalej podróżny dostał jeszcze dwa razy i nagle zwalił się na kamienie mostu. Usiłował się podźwignąć, ale zwiotczał w końcu, a ja zrozumiałem, że i tak wygrał. Nikt nie powlecze go do wieży, nikt nie rozpruje nagiego wśród dymów i zawodzeń kamiennym nożem, nikt nie nakarmi jego krwią starego posągu.

Starucha dyszała ciężko, świszczącym głosem, adeptka podtrzymywała jej ramię. Druga niosła stołek.

— Głupcy... — wyrzęziła baba. — Jego krew dla Matki... Zmarnowaliście jego krew...

A potem Wiedząca usłyszała turkot kół naszego wózka i podniosła głowę. Patrzyłem przed siebie, żeby nie spotkać jej ślepych oczu pokrytych złotym bielmem. Stara wyszarpnęła się adeptkom, macając przed sobą, zaczęła węszyć. Wyciągnęła szyję niczym pies, jej nozdrza poruszały się, jakby szukała tropu.

Łucznik z drugiej strony mostu podszedł do leżącego mężczyzny i trącił go lekko butem. Przyklęknął i dotknął trupa, po czym uniósł się w naszą stronę i przesunął wyprostowaną dłonią po swojej szyi.

Wiedziałem, co teraz będzie.

Brus siedział nadal jak kukła, stara znalazła już kierunek i ruszyła mi na spotkanie. „Dłoń, oko Matki..."

— Stać! — Rozległ się krzyk. Obejrzałem się.

Zobaczyłem archimatronę. Siedziała w lektyce, towarzyszyło jej czterech zbrojnych z tarczami świątyni i w zbrojach.

Poczułem, że w gardle rodzi mi się dziwaczny, histeryczny śmiech. Wypełniał mnie od środka powoli, jak woda, jeszcze chwila i będzie musiał się wylać. Co jeszcze? Czy nad tym mostem wisiała jakaś klątwa?

— Stać! — zawołano ponownie, mimo że wszyscy już stali.

— Ciemięzca! — zawyła Wiedząca. — Czuję zło! Egoizm! Chciwość! Czuję nienawiść! Czuję krew dla Matki!

— Dosyć! — Lektyka z archimatrona wędrowała nam na spotkanie, widziałem już twarze świątynnych strażników.

Postanowiłem, że skończę tak samo jak podróżnik, który przypominał mi Kirenena. Nie powloką mnie do stóp posągu. Nie dostaną mojego serca, krwi i kości. Nie nakarmię ich Matki. Skonam w biegu, w szaleńczym ataku na wozy po tamtej stronie. Zwolniłem trochę, żeby w razie czego zdążyć sięgnąć po miecz ukryty w podróżnej lasce leżącej na tyle wozu.

Archimatrona wrzasnęła nagle na niosących i kazała postawić lektykę na ziemi. Wszyscy wokół, wojsko i podróżni klęczeli już z czołami na ziemi. Kapłanka wyplątała się z muślinowych zasłon i ruszyła w naszym kierunku, powiewając czerwonym płaszczem, z twarzą niknącą w cieniu.

— Dosyć tego szaleństwa! — krzyknęła. — Nie możesz wstrzymywać posłańca! Masz dosyć ciemiężycieli!

— Zamilcz! Ja czuję! Jestem okiem Matki! Wiesz, że się nie mylę! On tam jest! Czuję jego smród! Nie ośmielaj się stawać mi na drodze. To ja znajduję! To ja wiem! To ja czuwam! Matka się nie myli!

— Jedźcie! — rzuciła archimatrona przez ramię prosto do nas. — Tylko szybko!

Potem znowu krzyknęła na staruchę:

— Przestań mówić „ja"! Wiesz, czym jest to słowo! Przestań przeklinać!

Ruszyliśmy więc, zostawiając je wrzeszczące na siebie jak pawie, pośród kornie klęczących ludzi.

Kopyta stukały o bruk, koła kręciły się z turkotem, w dole rzeka huczała wśród piany.

— On jest naznaczony! — Dobiegło mnie z tyłu. — To nosiciel losu!

To starucha krzyczała. Ale nie chodziło jej o Brusa, jak zapewne myślała kapłanka. To ja byłem naznaczony. Byłem nosicielem losu.

Cokolwiek to oznaczało.

Najpierw minęliśmy leżący na ziemi podróżny kapelusz, malowany jasną żywicą, potem ścieżkę drobnych plam krwi, a na jej końcu leżał mężczyzna. Miał białą, umazaną posoką twarz i nagle wydał mi się podobny do mojego ojca.

Odwróciłem wzrok.

Jeden z wozów został przepchnięty na bok, kopyta osłów znalazły się na trakcie, koła stoczyły się z mostu. Rzeka, miasto i wieża zostały za nami. Znowu byliśmy na szlaku i wędrowaliśmy na wschód.

Brus nadal rozpierał się na siedzeniach pod parasolem, nie zdejmując z twarzy maski, a ja wędrowałem obok z trzcinową tyczką i widokiem na zadki osłów.

Wciąż był kapłanem, ja adeptem. Pryszczatym Agyrenem, którego miałem już powyżej uszu. Gdybym mógł, zabiłbym go jeszcze raz.

Marzyłem o tym, żeby zedrzeć z siebie te szaty i znaleźć jakąś wodę, która obmyje mnie z kurzu, potu i strachu.

Szlak był pusty. Wznosił się łagodnie wśród skał i niewielkich, osypujących się wzgórz. Drzewa rosły tu rzadko, więcej było krzaków o twardych, drobnych liściach i białych niczym popiół gałęziach, najeżonych wielkimi cierniami.

Nie było nikogo, tylko nasza dwukółka, ptaki krążące po niebie, słońce i rudy pył drogi.

— Co się wydarzyło na moście? — zapytałem. Wydawało mi się, że nie mówiłem normalnie od wieków.

Odpowiedziało mi milczenie. Istota na wózku patrzyła przed siebie, jakbym nie istniał.

Przejechaliśmy jeszcze parę kroków.

— Chcę wiedzieć, co zdarzyło się wczoraj w nocy i dziś na moście — powtórzyłem głośniej.

Nic.

Wrzuciłem tyczkę na wóz. Brus uniósł się na poduszkach jakby z oburzeniem i odwrócił ku mnie lśniącą, owadzią maskę.

— Daj mi wody! — rzuciłem.

Maska lśniła niczym lustro, w szczelinach czaił się mrok.

— Za blisko, by gasić pragnienie — zganił mnie surowo. Słowa wymawiał normalnie, nie z nadętym zaśpiewem Mowy Jedności, ale tak zbudował zdanie.

Poszedłem na tył wozu i sięgnąłem po kij szpiega, jednym ruchem obróciłem pierścień, pociągnąłem za udającą drewno rękojeść. Lśniące ostrze zasyczało jak wściekły wąż, wyślizgując się ze swojego leża, zalśniło w słońcu. Spojrzałem na broń w swoim ręku i nagle znowu poczułem się człowiekiem. W kireneńskiej poezji miecz nazywano czasem „odwracaczem losu".

— Daj mi wody, synu Piołunnika — powiedziałem ostro. — I unieś tę maskę. Chcę ujrzeć twoją twarz. Natychmiast! Woda i maska, bo przysięgam, że za chwilę będziesz martwy.

Patrzył na mnie zza maski, klęcząc nieruchomo na skórzanych poduszkach, chyba nie rozumiał, co mówię.

— Agira, askaro! — warknąłem nagle po kireneńsku. „To rozkaz, żołnierzu!" Wzdrygnął się, jakbym go dźgnął. Obaj nie słyszeliśmy dźwięków własnej mowy od niepamiętnych czasów. Nawet w pałacu używano jej tylko od święta.

Agira! — powtórzyłem odrobinę głośniej, ale jeszcze bardziej stanowczym tonem, którego używali dowódcy. Nie krzykiem. Nie jak dziesiętnik w obozie piechoty. Jak zirytowany niesubordynacją cesarz.

Kano! Słucham! — szczeknął nagle zza maski i podniósł ją.

A pod spodem ujrzałem twarz szaleńca. Brus był blady, zlany potem, o lśniących oczach, jakby trawiła go gorączka. Patrzył na mnie nieprzytomnie, z idiotycznym, nerwowym uśmiechem błąkającym się na ustach, cała jego twarz drgała, wyglądał, jakby miał wybuchnąć rechotem albo płaczem.

Zacisnąłem spoconą dłoń na drewnie rękojeści.

— Iszida tarai no! Z wozu! — wycedziłem. Zeskoczył na drogę, patrząc na mnie tym dzikim wzrokiem, z obliczem wykręcającym się w dziwacznych grymasach. Miałem wrażenie, że zamieszkał w nim demon, który usiłuje wydostać się na zewnątrz.

Byłem pewien, że za moment rzuci się na mnie. Czułem, jakbym stał przed wielkim, bojowym leopardem, który nagle oszalał. Dlatego nie zmieniłem postawy, nie uniosłem miecza. Gdybym przyjął bojową pozę, Brus poczułby, że się boję. Stałem więc wyprostowany, patrząc na niego władczo.

Trwaliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem. Pozwoliłem, by na moją twarz wypłynął wyraz hamowanej wściekłości, i uniosłem lekko miecz. Nie jak do walki, ale tak, jak gdyby był kijem, którym chcę skarcić psa.

Brus zaczął dygotać, jakby przechodziły go dreszcze. Odpiął paski, zdjął maskę i upuścił ją na ziemię.

A potem runął na kolana, wbijając pięści w rudy pył drogi, i pochylił głowę.

— Agiru Kano! Kodai massa, tohimon! Jestem posłuszny, proszę o wybaczenie!

Mówił po kireneńsku dziwnie, jakby słowa nie chciały mu się przecisnąć przez gardło, ale ukłon, który mi składał, był amitrajski. Poddańczy. Daleki od godności kireneńskich obyczajów wojskowych. Uniósł twarz, ukazując szeroki, kretyński uśmiech, lecz w oczach miał rozpacz.

— Matagei. Dosyć — rzekłem. Tylko tego brakowało, by ktoś nadszedł i zobaczył kapłana bijącego korne pokłony adeptowi. Staliśmy na szlaku, wciąż niedaleko przeklętej osady.

— Podaj mi wodę — powiedziałem spokojniej. Wstał, sięgnął do wozu i wydobył bukłak. Wypiłem kilka łyków, po czym oddałem Brusowi worek i kazałem pić. Wątpiłem, by zimny płyn wystarczył, żeby go ocucić. To, co się działo z moim przybocznym, było przerażające. Oszalał albo zżerała go choroba. Nie miałem pojęcia, co dalej robić. Wokół ranki na jego ramieniu rozlała się paskudna, purpurowa opuchlizna wielkości złotego dirhama.

— Co ci jest? — zapytałem. Brus nadal dygotał, pijąc wielkimi łykami. — Czy to ukąszenie?

Potrząsnął głową.

— Nie... Tak... Nie jest wiadome... Wybacz, tohimonie. W takiej sytuacji myśli się dawną mową. Trudno mówić normalnie. Proszę o wybaczenie... Agiru kano...


Niedobrze.

— Właź na wóz — powiedziałem. — Musimy jechać dalej, aż znajdziemy odludne miejsce, żeby pozbyć się przebrania tych przeklętych kapłanów. Najlepiej idź spać. Nie zakładaj maski, ale miej ją pod ręką, na wypadek gdybyśmy kogoś spotkali.

Wgramolił się posłusznie na dwukółkę i usiadł na poduszkach pod wielkim, płaskim parasolem.

Dźgnąłem osły trzciną i ruszyliśmy znów.

Droga była pusta. Nikogo ani tam, gdzie zmierzaliśmy, ani za nami. Do tego jednak, żeby pozbyć się wozu, musieliśmy odjechać znacznie dalej.

Szlak wił się przez skaliste pustkowie, nad brzegiem rzeki pieniącej się i ciskającej wśród kamieni. Na rozpalonym niebie krążyły ptaki, muchy pchały się do ust i oczu, obsiadały szerokie grzbiety onagerów.

Brus osunął się w końcu na poduszki i zasnął. Uznałem, że tak jest lepiej. Wciąż miał bladą, spopielała twarz i przenikały go dreszcze.

Szedłem więc sam.

Po jakimś czasie upał dał mi się we znaki i rozbolały mnie nogi. Niewiele spałem zeszłej nocy, a strach zżera siłę człowieka nie gorzej niż ciężka harówka. Wlazłem więc na kozła i jechałem wcale wygodnie, jedząc miodowe śliwy z kosza i starając się jedynie nie zasnąć.

Nie potrafiłbym wyjaśnić, co mi się nie spodobało.

Droga biegła tak samo jak przedtem. Krajobraz był również taki sam. Skały, cierniste krzewy, rudy pył traktu i kępy wąskiej trawy.

Hucząca wściekle rzeka w dole.

To samo.

A jednak czułem niepokój i nie wiedziałem, dlaczego. Może to kompletnie pusty szlak, którym jeszcze wczoraj ciągnęły dziesiątki uchodźców? Może nie podobały mi się skały otulające drogę na zakręcie? Trasa przechodziła pomiędzy dwoma skalnymi grzbietami, a potem prowadziła wzdłuż przepaści, mając z jednej strony najeżony głazami stromy brzeg rzeki, a drugiej wysoką jak drzewo skalną ścianę. Idealne miejsce na zasadzkę.

Tak właśnie pomyślałem, nagle mając wrażenie, że coś ścisnęło mnie za gardło.

Zszedłem z kozła i znów wędrowałem obok wozu, rozglądając się czujnie, ale było cicho i spokojnie.

Za cicho i za spokojnie.

Słońce prażyło ogłupiająco moją pokaleczoną i niechlujnie ogoloną głowę, bzyczały muchy, szumiała rzeka, w powietrzu wisiał niewielki ptak, bijąc skrzydłami i zanosząc się monotonnym, srebrzystym trelem. Co chwila pikował w dół, by znowu poderwać się i zawisnąć wysoko, wyśpiewując swoją piosenkę.

Zwolniłem kroku.

Ten ptaszek to miodunka. Zawsze tak robi, kiedy chce odstraszyć napastnika od swoich młodych. Być może do jej umieszczonego w szczelinie między skałami gniazda zakradał się lisiec. Albo jadowita jaszczurka.

Być może.

Jednak nie miałem ochoty wejść w skalny korytarz, by wychynąć po drugiej stronie, ściśnięty między ścianą a przepaścią.

Miodunka zanosiła się świergotem, jakby gardło miało jej pęknąć. Gdzieś w wąwozie spadł pojedynczy kamyk. Strzelił ostro, odbijając się od skał, zagrzechotał po żwirze. Nic się nie ruszało.

A potem zobaczyłem krótki błysk na szczycie skały. Po prostu iskrę. Drobinkę słonecznego światła odbitą od lśniącego miką lub kryształem kawałka skały. Lub od polerowanej stali.

Strzepnąłem lejcami, każąc zwierzętom nagle zerwać się do biegu, i natychmiast ściągnąłem uprząż mocno i gwałtownie na lewą stronę. Jeden osioł niemal stanął dęba, drugi usiłował skręcić w miejscu i wszystko się splątało. Nogi, rzemienie, żerdzie dyszla, orczyki.

Onagery runęły bezwładnie, dwukółka przewróciła się z trzaskiem, rozsypując ładunek i wyrzucając na drogę tuż obok mnie ogłupiałego Brusa.

Ale stało się to, co chciałem zrobić. Leżące wśród szczątków uprzęży, ryczące przeraźliwie pociągowe zwierzęta i wywrócony wóz, bezsilnie obracający kołem w powietrzu, w jednej chwili wzniosły przed nami barykadę.

Pierwsza strzała uderzyła w momencie, kiedy wóz się wywracał, i wbiła się w wypukły bok onagera. Zwierzę wydało z siebie przeraźliwy wrzask, podobny do trąbienia, kolejne dwie strzały trafiły ze stukiem w dno dwukółki, następna z ostrym bzyknięciem przeleciała mi tuż nad głową jak stalowy szerszeń.

W naszych bagażach nie było łuków. Nie na wiele by się zresztą zdały.

Brus dźwigał się niemrawo, potrząsając głową, krew toczyła mu się strumykami po twarzy i kapała na drogę, kolejne strzały wbiły się z ohydnym plaśnięciem w boki zwierząt rzucających się rozpaczliwie wśród pozrywanej uprzęży. Podczołgałem się, by chwycić kij szpiega i przyciągnąć do siebie. Wydobyłem miecz, uwolniłem ostrze na drugim końcu kija, zmieniając go we włócznię.

Brus też czołgał się po rdzawych kamieniach, znacząc je strużkami krwi z rozbitej głowy, ale zamiast broni, tulił do siebie srebrną maskę kapłana. Kolejna strzała odbiła się od skały tuż obok wozu. Drzewce rozszczepiło się pękiem drzazg, zmieniając się w dziwaczny kwiat.

Wyglądało na to, że z Brusa na razie nie będzie pożytku. Założył maskę, słyszałem, jak brzęczy w środku słowami litanii do Podziemnej Matki.

Biegli.

Widziałem, że zeskakują ze skał i gnają w stronę dwukółki z obnażonymi mieczami. Słyszałem tupot ciężkich, wojskowych sandałów.

Trzech.

Byli już o kilkanaście kroków, kiedy z wąwozu wyłoniło się kolejnych trzech. Dwóch z łukami w rękach i jeszcze jeden idący na końcu. Ci nie biegli, tylko zwyczajnie maszerowali na nas, łucznicy z założonymi już strzałami na cięciwach. To nie były wygięte, klejone łuki zaganiaczy, lecz zwyczajna myśliwska broń. Zdążyłem dostrzec, że wszyscy napastnicy mają na sobie rozmaite ubrania podróżne, głównie w kolorach średnich kast.

Dwóch łuczników i czterech pieszych.

Na mnie jednego.

Brus leżał skulony na ziemi.

— Wszystko sama dajesz i wszystko sama zabierasz... — dotarło do mnie.

Nie mogłem uciekać i zostawić go tutaj, zresztą dopadliby mnie prędko. Na tym pustkowiu strzelcy mieliby ze mną najwyżej chwilę zabawy.

Moją jedyną szansą była reduta z przewróconego wozu i to, że nie spodziewali się oporu. Kimkolwiek byli, mieli zamiar napaść na podróżującego z adeptem kapłana. Na dwóch bezbronnych wędrowców.

Schowałem miecz do wnętrza drzewca i postanowiłem walczyć kijem. Niech kostur szpiega stanie się tym, czym powinien — ciągiem śmiertelnych niespodzianek. Niech mój przeciwnik dowie się, że mam miecz, dopiero gdy zagłębi mu się w trzewia.

Zdążyłem jeszcze wyrwać z obsady pogruchotany i podarty parasol i oprzeć go o ziemię, po czym przykląkłem za nim w gotowości, trzymając kij pod pachą.

Słyszałem, jak wrzeszczą w biegu, słyszałem, jak żwir zgrzyta pod podeszwami ciężkich, skórzanych sandałów.

Pozwoliłem, by ogień w mojej duszy znów zapłonął. Rzuciłem w niego wszystko, co jest pełne złej siły. Jak szmaty nasączone oliwą albo smolne drzazgi. Wspomnienie Maranaharu. Pożar trawiący Wioskę Chmur. Okrwawione łapy potrząsające głową mojej Aiiny. Nadzy ludzie stłoczeni w zagrodzie na żer Podziemnej Matki. Mgnienia krótkie i ulotne niczym iskry. Niech płonie. Niech huczy. A potem niech popłynie moimi żyłami.

Musiałem obudzić w sobie tygrysa. Jestem tygrysim szczenięciem. Zawsze byłem. Ja — Płomienisty Sztandar, Władca Tygrysiego Tronu, kai tohimon klanu Żurawia.

Czułem, że ogień mnie wypełnia, huczy w głowie, tryska z oczu, rozszerza nozdrza, że podnosi górną wargę. Że w szczęce rosną mi tygrysie kły.

Usłyszałem, jak wrzeszczą do siebie:

— Stary tu leży! Rozwalił łeb! Małego nie widzę!

— Szukać skrzynki! — Rozległo się z oddali, a wtedy rozpoznałem głos Mirah. Adeptki, która mogła być Mirah.

I wtedy ktoś uderzeniem miecza odrzucił parasol, pod którym się kuliłem.

I pozwoliłem, by ogień wybuchł.

Wystrzeliłem ze swojej kryjówki niczym zwinięta w kłębek żmija. Kij zawarczał w powietrzu, kiedy jeszcze byłem w skoku, trafiłem żołnierza z góry w nadgarstek, trzasnęła kość, moje nogi uderzyły o ziemię wśród jego wrzasku, drugi koniec kija trafił go w grdykę, napastnik runął w tył plecami na moje biodro, przekoziołkował i gruchnął o ziemię, wzbijając chmurę pyłu.

Drugi skoczył na mnie z mieczem uniesionym do skroni, ostrzem do przodu i wystawionym barkiem. W postawie kogoś, kto przywykł do krycia się za tarczą.

Obróciłem pierścień, ostrze szczęknęło gdzieś z tyłu, zawinąłem kijem, który był już włócznią. Uchylił się, ciął, sparowałem uderzeniem drzewca i kopnąłem mężczyznę w kolano, uchylił się, znowu sparowałem, ostrza szczęknęły, odskoczyliśmy od siebie.

Miał rozciętą dłoń, krew zaczęła kapać na ziemię, w chmurę kurzu podniesioną naszymi stopami. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie jak psy. Wszystko to trwało zaledwie mgnienie. Dziwaczna, rozciągnięta w czasie chwila. Ten, którego powaliłem, nie zdążył się jeszcze podnieść, trzeci klęczący nad Brusem z mieczem w dłoni patrzył na nas ze zdumieniem, ale już podrywał się do mnie, widziałem jego otwarte we wrzasku usta, słyszałem, jak Brus mamroce w maskę: „Ciemiężyciele! Świnie pękniętego świata! Gniew Matki!".

Znowu doskoczyliśmy do siebie, nagle i wściekle, miecz zaszczekał o twarde drzewce, cięcie miecza, blok, pchnięcie włóczni, unik, cięcie, unik.

Jakby ktoś nagle i szybko zagrał na kebiryjskich bębenkach. W dziwacznym, dzikim rytmie tańca pustynnych wojowników.

I znowu cisza.

Tamten trzeci skoczył na mnie, ale zastygł w pół skoku, chwycony przez leżącego Brusa za pas. Zwalili się na ziemię, Brus ryczał modlitwy, jakby to były przekleństwa.

Znowu krążyliśmy wokół siebie. Przeciwnik miał szeroką, ogorzałą twarz, z blizną wijącą się przez policzek i po podbródku, przecięta koszula odchyliła się, pokazując poznaczoną tatuażem pierś, po której toczyła się krew z płytkiej rany. Jego oczy były niczym podłużne krople zakrzepłej smoły.

Już nie przybierał postawy piechoty. Krążył, pochylony na ugiętych nogach, wystawiając ostrze do przodu jak nóż. To weteran traktów, podłych zaułków, spelun i szulerni. Stoczył dziesiątki walk, ale nie mieczem i nie z przeciwnikiem dzierżącym włócznię.

Ten powalony jako pierwszy zaczął wstawać, potrząsając głową i charcząc, trzymał się jedną ręką za gardło. Łucznicy już dobiegali, słyszałem tupot ich sandałów zaraz za wozem.

Już zrozumieli, że sprawy nie toczą się tak gładko, jak powinny.

A potem słyszałem tylko bębny grające na pokrytym wystrzyżoną trawą podwórcu ćwiczeń. Spokojny głos Mistrza Wojny i proporce furkocące na wiosennym wietrze. Polerowane drzewce w dłoniach i odgłos bębnów. Wojenny taniec.

Przestaję myśleć.

Moje ciało samo wie, co robić. Włócznia unosi się, obraca w moich dłoniach i żyje. Jest częścią mnie. Moje ciało tańczy w rytm bębnów.

Których już dawno nie ma.

Spłonęły razem z pałacem, daleko stąd, dawno temu.

Ale słyszę je w środku.

Moje stopy uderzały o ziemię, drzewce obracało się w dłoniach.

Postawa konia. Cięcie jaskółki, krok trzeci, skok śruby, pchnięcie.

Wszystko w mgnieniu oka.

Oprzytomniałem, stojąc w chmurze pyłu, w niskiej postawie płynącej wody, z włócznią zatkniętą pod pachą, z ostrzem skierowanym gdzieś do tyłu. Twarz miałem zbryzganą krwią, lecz nic mnie nie bolało.

Nie mogłem poruszyć włóczni, jakby ktoś ją trzymał.

Ten, co stał przede mną, wypuścił nagle miecz i odszedł. Sztywnym, dziwacznym krokiem, niczym lalka. Zupełnie jakby postanowił iść do domu.

Chwycił burtę leżącego wozu i przewrócił się na nią, staczając na ziemię, przykrył się ściskaną kurczowo derką, z jego szyi strzeliła fontanna spienionej krwi.

Bębny rozlegały się coraz ciszej.

Zrobiłem krok naprzód i odwróciłem się, pociągając uwięzioną włócznię, która wysunęła się z czegoś z chrzęstem.

Drugi napastnik runął w miejscu, miękko, jak mokra koszula.

Opodal kolejny walczył z Brusem.

Mokry na twarzy i zziajany, wywijał mieczem, tnąc i pchając, ale Brus tańczył przed nim w unikach i ostrze cięło powietrze. Wyglądało to jakby miecznik usiłował trafić latającą osę. Brus jednak trzymał tylko przed sobą żelazny znak skorpenicy i ochryple wrzeszczał odę do Pramatki.

Maska siedziała mu na głowie krzywo, blacha pod okiem była wgnieciona od ciosu, ale chyba ocaliła go.

Nie zdążyłem zrobić ani kroku, kiedy zaskrzypiały cięciwy.

— Rzuć włócznię! — Usłyszałem głos Mirah.

Dwie strzały patrzyły prosto w moją twarz, niemal czułem ostry dotyk grotów.

Na moment znieruchomieli wszyscy.

Ten, który walczył z Brusem, podszedł do niego i szarpnięciem zrzucił mu maskę, po czym uniósł miecz poziomo, mierząc prosto w grdykę.


— Stać! — wycedziła adeptka. Miała na sobie strój podróżny Sindara i burą kapotę z kapturem. Wygoloną głowę okręciła chustą.

— Ten szczeniak zabił Szyngeja — powiedział łucznik dziwnie drżącym głosem, podciągając strzałę do ucha. Łuczysko zatrzeszczało lekko. — Mój brat nie żyje. Mówiłem, że gdy podniesiemy rękę na kapłanów, będzie nieszczęście.

— Hara! — warknęła. — To tylko księżycowe psy. Błogosławieństwo Matki jest przy nas.

— Widzę — mruknął. — Włócznia żyje w jego rękach, oświecona.

— Rzuć włócznię! — powtórzyła.

Patrzyłem na człowieka, który mierzył ostrzem w szyję Brusa, nadal ściskającego w dłoni żelazną skorpenicę. Mój przyboczny stał nieruchomo i nagle wydał mi się stary. Nie było wyjścia, lecz palce nie chciały mnie słuchać. Jeśli wypuszczę broń, znowu przestanę być człowiekiem. Stanę się zwierzęciem, które można bezkarnie zarżnąć. Beczącą rozpaczliwie kowcą.

Moje palce były niczym wykute ze stali. Zwolniłem chwyt z wysiłkiem, jakbym rozginał sztaby, i upuściłem włócznię.

Spadła prosto na czubek mojego buta.

Gdybym miał nieco więcej czasu niż niezauważalne mgnienie, w jakim mknie strzała, wystarczyłby mi jeden ruch nogi i znowu miałbym drzewce w dłoniach. Włócznię.

Miecz.

Łańcuch.

Całą zbrojownię ukrytą w toczonym drewnie.

Ale nie miałem szansy.

— Odkopnij włócznię, Agyren — odezwała się Mirah. — Tylko lekko.

Nie było rady. Trąciłem drzewce czubkiem buta i pozwoliłem mu odtoczyć się kawałek. Wciąż czułem dotyk grotów na twarzy.

— Gdzie jest skrzynka? — spytała Mirah. — Jeśli ją oddasz, puścimy was wolno.

Jednak nadal miała mnie za wioskowego durnia.

— Oświecona... Szyngej — powiedział łucznik. Głos mu się łamał.

— Hara! Gdzie skrzynka, Agyren. Nie chcesz chyba, żebyśmy zabili twojego nauczyciela.

Pociągnąłem hałaśliwie nosem i drżącą ręką wskazałem za siebie.

— Schowana we wozie.

— Gdzie?

Odwróciłem się powoli, słysząc, że skrzypią obie cięciwy. Wiedziałem już, jak skonam. Przeszyty strzałami, tak samo jak wędrowiec na moście.

Znalazłem metalowe zatrzaski ukryte pod siedzeniem kozła i drewnianą, sprytną przetyczkę. Klapa opadła, ukazując przewrócone na bok zawiniątko.

— Wyjmij to! — rozkazała.

— Sama wyjmij, Mirah — odrzekłem powoli. Znieruchomiała, otwierając szeroko oczy. Jej wargi rozwarły się w osłupieniu.

Nagle uderzyła strzelca w dłoń, każąc mu opuścić łuk.

— Jak powiedziałeś?! — Podeszła do mnie dwoma długimi krokami. — Ktoś ty...? — spytała zaskoczona i wyciągnęła dłoń, chcąc unieść mi twarz.

To był jeden ruch, błyskawiczny niczym atak żmii. Chwyciłem nadgarstek, wykręciłem rękę Mirah na plecy i przyciągnąłem ją do siebie, przygniatając jej gardło drugim przedramieniem. Przegiąłem ciało w tył i uniosłem lekko, blokując nogi dziewczyny kolanem. Usiłowała kopać, ale wtedy natychmiast zaczynała się dusić, a wykręcone ramię przeszywało ją strasznym bólem. Nie miała więc innego wyjścia, niż stać na czubkach palców i bezsilnie wbijać paznokcie w dławiące krtań ramię.

Zapadła pełna niedowierzania cisza, przerywana charkotem duszącej się Mirah.

— Niech opuszczą łuki — szepnąłem jej do ucha.

— Puść ją, bo zabiję starego! — wrzeszczał strażnik mierzący ostrzem w gardło Brusa.

— Świnie pękniętego świata! — darł się Brus.

— Opuścić łuki! — krzyknąłem. — Bo ją zaduszę! Pozwoliłem dziewczynie postawić stopy na ziemi i poluzowałem ucisk. Usłyszałem świst, z jakim nabrała powietrza, a potem zaczęła się krztusić.

— Zabijcie go! — wydyszała chrapliwie. Podbiłem jej krzyż biodrem i znowu zacisnąłem chwyt. Rozdrapała mi ramię, szarpiąc się coraz gwałtowniej. Jeden z łuczników opuścił broń, ale ten drugi, który stracił brata, wciąż we mnie mierzył. Przeszedł trochę w bok, chcąc znaleźć miejsce do strzału, lecz obróciłem dziewczyną, zasłaniając się jej ciałem.

W nagłej ciszy rozległ się delikatny dźwięk, kiedy Brus wypuścił z dłoni skorpenicę, która zawisła na łańcuchu owiniętym wokół jego palców.

Mirah kopała coraz rozpaczliwiej, rzucając całym ciałem.

Stojący na wprost strzelec niepewnie uniósł łuk.

Wiele rzeczy wydarzyło się naraz.

Usłyszałem świst i skorpenica w ręku Brusa śmignęła nagle rozmazanym błyskiem stali. Załopotała szata kapłana, kiedy mój przyboczny zmienił się w tornado.

Rozległ się krzyk i miecz strażnika wyleciał w powietrze.

Zachodzący mnie z boku łucznik odwrócił się na mgnienie oka w tamtą stronę, kiedy wpadli na niego. Łańcuch w dłoni Brusa stał się pękiem błyskawic.

Strzała przebiła ramię Mirah na wylot i rozcięła mi skroń tuż nad okiem.

Upuściłem dziewczynę, pchnąłem ją prosto w ramiona drugiego łucznika. Padając, wczepiła się w jego kurtę, gdy byłem już w skoku.

Jedna chwila. To wszystko zdarzyło się w jednej chwili.

Mirah padała tamtemu pod kolana, szarpnąłem go na siebie, przewracając o jej ciało, wbił mi dłoń w gardło, wplotłem ramię pod jego łokieć i wczepiliśmy się w siebie jak rozjuszone psy.

Był ode mnie starszy i o wiele silniejszy.

Pół życia spędził na brutalnych bójkach gdzieś na bezdrożach imperium.

Ja dorastałem w spokoju i przepychu Domu Stali.

Ale miałem mojego Mistrza Wojny i wiedzę pokoleń kireneńskich wojowników. Wszystkie brudne sztuczki pozwalające słabszemu wyjść z życiem ze starcia z potężniejszym przeciwnikiem.

No i miałem też starszego brata. Też silniejszego ode mnie, okrutniejszego niż wszyscy rozbójnicy i strażnicy świątynni razem wzięci.

Przeciwnik przygniótł mnie całym ciałem, otaczając mój kark ramieniem. To bardzo niebezpieczny chwyt zwany „obrożą" i jeśli wróg jest szybki i silniejszy, bardzo trudno się z niego wyrwać.

Moja prawa ręka uwięzła gdzieś pod spodem. Lewą uderzyłem go pod żebra, lecz niewiele to dało. Lekko poluzował chwyt i zrozumiałem, że sięga do pasa po nóż.

Przerzuciłem rękę ponad dławiącym mnie ramieniem i sięgnąłem do oczu napastnika. Wbiłem zakrzywione w szpony palce i szarpnąłem, jakby jego twarz była maską. Zawył, a wtedy zdołałem uwolnić przyciśniętą prawą rękę, wbiłem dłoń w jego krocze i zmiażdżyłem jądra.

Przewróciłem go plecami na siebie i zdołałem zarzucić mu nogę na szyję. Dźgnął na oślep nożem, lecz zablokowałem uderzenie i splotłem uda z całej siły. Poczułem, że napręża się w moim uścisku i że za chwilę zdoła go rozerwać.

A w następnej chwili zobaczyłem nogi Brusa.

Przydepnął tamtemu rękę, wyłuskał nóż, przyklęknął i wbił mu ostrze pod żebra.

Usłyszałem wrzask i charkot, a potem własny krzyk, kiedy konający wbił konwulsyjnie zęby w moje udo.

Skonał, miażdżąc mi nogę w szczękach, a ja rzucałem się na wszystkie strony, jakby moje udo pożerał tygrys. W końcu Brus podważył tamtemu szczęki tępą stroną ostrza i uwolnił mnie.

Wstałem z trudem i rozsznurowałem spodnie.

Ugryzienie było płytkie, krwawiło tylko z kilku małych ran, pozostawionych przez zęby, ale wokół pojawiał się już wielki, rudofioletowy siniak. Nigdy dotąd nie zaznałem takiego bólu. Pociemniało mi w oczach i miałem wrażenie, że zaraz upadnę. Mirah uciekała.

Nie gnała przed siebie, lecz brnęła z trudem, potykając się i zataczając, z barkiem wciąż przeszytym strzałą.

Oparłszy się o przewrócony wóz, zwymiotowałem z bólu i zmęczenia.

Wokół nas leżało pięć powykręcanych trupów świątynnych strażników, rdzawa droga zbryzgana była krwią, niemal niewidoczną wśród czerwonego pyłu.

Tymczasem Mirah uciekała, trzymając w objęciach żelazną skrzynkę.

Łuk tego, z którym walczyłem, był złamany, ale drugi leżał opodal na ziemi.

Krztusząc się ciągle, wskazałem uciekającą dziewczynę dłonią.

Poznała mnie.

Miała skrzynkę.

Straciła swoich ludzi.

Nie mogła wrócić do Wieży.

Była już dość daleko, kiedy Brus sięgnął delikatnie i odebrał mi łuk.

Wydobył strzałę, nie spiesząc się, przesunął pierzyskiem po ustach, jakby całował brzechwy, po czym napiął łuk i strzelił prawie bez celowania.

I chybił. Pocisk śmignął dziewczynie tuż nad głową i wbił się w odległy pagórek. Usłyszałem przekleństwo, a w chwilę później Brus napiął cięciwę po raz drugi. Strzała bzyknęła w powietrzu i trafiła w plecy uciekającej.

Mirah krzyknęła i zastygła, wyprężając ciało, ale nie wypuściła skrzynki ani nie upadła.

Ciało, które kiedyś całowałem... Spróbowała iść dalej, już niezgrabnie, ledwo stawiając słabnące nogi. Nogi, które kiedyś...

Nagle usiadła na ziemi i pochyliła się. Myślałem, że upada, lecz zobaczyłem, że jej dłonie zrywają sznurki, a potem mocują się z zamkiem kuferka.

— Ona otwiera skrzynkę... — powiedziałem ze zdumieniem.

— Szybko! — Brus z krzykiem pociągnął mnie za sobą na drugą stronę wozu.

Upadliśmy tuż za ciałami onagerów. Jeden z nich był martwy, drugi szarpał się jeszcze i porykiwał, prychając krwią z pyska. Wyjrzałem zza zwierząt i zdążyłem tylko zobaczyć, że Mirah nie udało się otworzyć skrzynki. Słabnące, pokrwawione palce ślizgały się bezsilnie po żelaznym skoblu, głowa opadała. W tym momencie Brus chwycił mnie za kark i pociągnął z powrotem na ziemię.

— Leż! — wrzasnął z oburzeniem, kiedy spadł na nas błysk.

Jak nagła, sina błyskawica. Rozbłysk światła barwy rtęci. I dziwaczne, bezgłośne uderzenie, niczym setki ukąszeń mrówek na skórze.

Skuliłem się w oczekiwaniu na grzmot, lecz go nie usłyszałem.

Tylko migotliwy blask, który po chwili znikł, a w tamtym miejscu wyrósł pęcherz rozedrganego powietrza, który nagle pękł i rozdął się na wszystkie strony, uwalniając uderzenie huraganu.

Wiatr spadł na nas z rykiem lawiny, zasypał kłębami kurzu, miotając kamieniami, jakby to były suche liście.

Podmuch przesunął splątane zwierzęta, za którymi się kuliliśmy, nad nami przeleciało ciało jednego ze strażników, wóz z łomotem stanął z powrotem na kołach. A potem zapadła cisza.

Tylko światło zrobiło się jakieś dziwne, jakby nadciągała burza.

Uniosłem się lekko i zobaczyłem, że nad umierającą Mirah na niebie formuje się krąg ciemnych chmur. Koncentryczne, wirujące powoli kręgi barwy popiołu i ołowiu, przetykane błyskawicami.

Pośrodku nich pojawiła się czarna dziura, niczym olbrzymie oko.

Na ziemi widziałem wirujący w miejscu słup rudego pyłu, który wznosił się coraz wyżej. Mirah ani skrzynki nie było widać, a tam, gdzie umarła, wszystko było białe, jakby spopielone. Dostrzegłem też posiwiałe nagle ptaki, tkwiące wokół nieruchomo, jakby ktoś pozawieszał je w powietrzu.

A potem ziemia zaczęła się zapadać. Z łomotem i szelestem osuwała się w powstałą znikąd dziurę, która powiększała się szybko, aż powstał okrągły krater szerokości kilkunastu kroków.

— To się już uspokoiło — powiedziałem do Brusa.

— Lepiej tam nie patrz! Czy rzeczy zmieniają naturę?

— Pojawiła się dziwna chmura — rzekłem.

A wtedy zaczął padać deszcz, ciepły i czerwony niczym krew.

Brus dźwignął się na nogi.

— Zabierajmy się stąd. Możesz iść?

— Mogę — odrzekłem. — Ale powoli. Bardzo boli mnie noga.

Chmura przyniosła nienaturalny mrok i dziwną, lodowatą duchotę. Zabraliśmy kije szpiega i kosze, założyliśmy kapelusze podróżne, okryliśmy się przeciwdeszczowymi płaszczami, które natychmiast pokryły się czerwonymi zaciekami.

A potem odeszliśmy, starając się nie patrzeć w tamtą stronę.

Krwawy deszcz padał mocno, ale niezbyt długo, podobnie jak przy burzy. Ustał zaraz, lecz szliśmy dalej. Kuśtykając i wspierając się na kijach, maszerowaliśmy tak długo, aż mroczna, wirująca chmura została daleko za nami.

Po jakimś czasie znowu zaświeciło słońce.

— Gdyby zdołała otworzyć skrzynkę, nie przeżylibyśmy — odezwał się Brus.

— Co to było? — spytałem, czując ulgę, że znów mówi normalnie.

— Mówią, że imię bogini — powiedział ponuro. — Ja jednak myślę, że to po prostu przeklęta ziemia z uroczysk. Oni czynią. Przynajmniej chcą. Chcą sprawiać cuda na podobieństwo prorokini. Każda Wieża i każda kapłanka. Właśnie widziałeś narodziny uroczyska. Dlatego sądzę, że możemy teraz chwilę odpocząć i ukryć szaty kapłanów. Zdaje się, że długo nikt nie będzie mógł chodzić tym traktem.

Znaleźliśmy odpowiednie miejsce osłonięte skalami na szczycie niewielkiego wzgórza i z ulgą zdjęliśmy kosze.

Krwawe plamy na naszych plecionych, trzcinowych płaszczach wyschły, pozostał jedynie rdzawy, drobny pył.

— Spójrz. — Pokazałem. — To nie krew. To tylko wiatr porwał pył drogi i zmieszał z deszczem.

Brus spojrzał na moje palce i potrząsnął głową. Wyglądało na to, że znowu przejmują go dreszcze.

— Rozpalę ogień — powiedział. — Spalimy łachy kapłanów.

Z radością zrzuciłem z siebie portki i kurtę pryszczatego Agyrena Kysaldyma. Miałem nadzieję, że nigdy więcej o nim nie usłyszę.

Zszedłem nad rzekę, żeby się umyć, w samej przepasce na biodrach, z tobołkiem zawierającym żółtą szatę Sindara. Zabrałem też kij szpiega. Postanowiłem, że od tej pory nie wypuszczę go z rąk.

Znalazłem okrągłą zatoczkę pełną kamieni, obrośniętą krzakami i z rozkoszą zanurzyłem się w chłodnej wodzie. Nie miałem mydlnicy ani nawet oleju czy ługu. Sama woda przyniosła mi ulgę. Ukoiła mięśnie, spłukała ze mnie pot. Tylko ukąszenie na udzie nadal rwało mnie dziwnie ostro, jakby strażnik był jadowity. Ranki już nie krwawiły, lecz skóra wokół napuchła i poczerniała.

Zimna woda potrafiła jednak działać cuda. Pewnie, że wolałbym czystą, kireneńską łaźnię z polerowanymi kamiennymi lub drewnianymi basenami pełnymi ciepłej, wonnej wody. Jednak lata w Domu Stali sprawiły, że przywykłem do lodowatych kąpieli i nie robiło mi to większej różnicy.

Ubierałem się już, kiedy znienacka usłyszałem plusk wody.

Znieruchomiałem z pasem w rękach, mając na sobie jedynie spodnie i buty. Bardzo cicho przykucnąłem, sięgając po kij.

Plusk się powtórzył: albo jakieś zwierzę weszło opodal do rzeki, albo płynęła łódź.

— Jestem Guldej! — zawołał ktoś. — Jestem niegroźny i łowię ryby! Zupełnie nie trzeba tłuc kijem! Kij niepotrzebny!

— Pokaż się — rzuciłem i uniosłem się powoli.

Zza skał wyłonił się dziób dłubanego czółna, drobna dłoń chwyciła za brzeg skały.

Po chwili do zatoczki wślizgnęła się łódka. Kucał na niej pomarszczony, chudy człowieczek o spalonej na brąz skórze. Miał na sobie jedynie przepaskę.

Cofnąłem się krok, oparłem kij o skałę, żeby móc po niego sięgnąć szybko, po czym założyłem koszulę i kurtę. Zabrało mi to tylko chwilę i nie spuszczałem przy tym rybaka z oka. Wiatr ustał i wydawało mi się, że nikogo innego tu nie ma.

— Czego chcesz, Guldej?

— Jestem tu legalnie, niech wszystko stanie się jednym! Ja tylko płynę do osady z rybami, oświecony Sindarze.

— A na co ci ryby, Guldej? Nie wiesz, że Matka nie pozwala jeść ciał dzieci ziemi? Z jakiej ty jesteś kasty?

— A kto mówi, że jeść? Nie jem ciał! Ja tylko zbieram wodną kapustę. I kłącza chlebnicy! I wszystko oddaję do świątyni, jak mówi prawo. Rybami przyciskam glony, żeby ich wiatr nie porwał. Czy oświecony Sindar chce rybę? Za miedziaka?

— Nie potrzebuję ryby, Guldej. I jestem ubogim wędrowcem. Wypuść rybę. Też chce żyć. Nie wiesz, że handel to grzech?

— Ja nie handluję! Nie jestem handlarz! Jestem Guldej. I jestem Karahimem, niech wszystko stanie się jednym! Nie chciałem handlować. To grzech! Nie jestem brudnym Hirukiem! Ale gdybym zostawił tu trochę wodnej kapusty i przycisnął rybą, żeby jej wiatr nie porwał, a oświecony Sindar by znalazł i sam wypuścił rybę, niech wszystko stanie się jednym, to to przecież nie jest żaden handel! Nawet gdyby oświecony Sindar zgubił tu gdzieś na kamieniu miedziaka!

— Nie mam miedziaka, Guldej! Zresztą co byś z nim zrobił? Nie ma już pieniędzy.

— Dziś nie ma, jutro będą. Świątynia, niech Matka ją strzeże, mówi: kto nie pracuje na chwałę Matki, ten nie je. Na razie zapisuje się na deseczce, kto pracuje, i jest bałagan. Ale niedługo ten, kto pracuje, dostanie miedziaka i za niego będzie mógł dostać na swojej ulicy posiłek ze wspólnej kuchni.

— Mówiłem, że nie mam miedziaka. Mogę zgubić trzy suszone miodowe śliwy.

— A nie mógłby szlachetny Sindar zgubić paska suszonego mięsa? Wiem, że tego się nie je, ale w drodze na chwałę Matki to co innego. Siły potrzebne.

— Nie mam czegoś takiego.

— To niech sitar Sindar zgubi te śliwy, a ja zgubię trochę kapusty i przycisnę rybą. Ale za śliwy to przycisnę mniejszą rybą.

— A rób, co chcesz. Zostawiam tu śliwy i idę, bo tam czeka na mnie wóz i inni Sindarowie.

W zasadzie powinienem był go zabić, ale miałem już dosyć. Dosyć krwi. Nawet jeśli powie, że widział nad rzeką Sindara, to co z tego? To mały, chudy spryciarz. Pewnie przywykli, że bez przerwy coś kręci i wszystkich zwodzi.

Odczekałem, aż odpłynie i plusk jego wiosła ucichnie gdzieś w górze rzeki.

Zabrałem rybę i zielone, lśniące glony o ostrym zapachu. W drodze do obozowiska poczułem, jaki jestem głodny.

Brus się zmartwił.

— Jednak to źle, że go nie zabiłeś, Ardżuk.

— Trup to znacznie gorszy ślad niż rozmowa, sitar Tendzyn. Mamy bajkę. Mamy paszporty. Mamy nawet podróżne papiery i to ze stołecznej świątyni. Nie mogę zostawiać za sobą ścieżki trupów. Zabiłem już dzisiaj dwóch ludzi! Może wystarczy? Sprzedał mi rybę! Sam będzie siedział cicho, bo jeśli się dowiedzą, to go ukarzą!

— To nie zabawa, Ardżuk — powiedział Brus, patrząc ponuro na dzwonka ryby owinięte w liście i skwierczące na płaskich kamieniach. — Nawet nie wiesz, jak blisko byliśmy śmierci. Nie jest ze mną dobrze i nie wiem, co będzie dalej.

— Może już czas, żebym się dowiedział, co się wydarzyło?

— Kiedyś byłem zwiadowcą w jeździe zaganiaczy — oznajmił. — Między innymi. Robiłem różne rzeczy. Na wojnie nassimskiej i jeszcze dalej. Także podczas powstania Kuglarzy w Ihalgarze. Podobnie jak teraz podróżowałem w przebraniu albo kryjąc się przed wzrokiem ludzi. Porywaliśmy dowódców i kurierów, rozpędzaliśmy konie, paliliśmy mosty, czasem atakowaliśmy z zasadzki jakiś oddział. Zabijaliśmy skrycie znacznych wrogów. Trzeba było często przebierać się i udawać kogoś innego. Mam dar, Ardżuk. Ja nie udaję tego, za kogo się przebieram. Ja się nim staję. Oczywiście, pamiętam też, kim jestem naprawdę i po co to robię, ale gdzieś pod spodem. W głębi. Dlatego przebrawszy się za kapłana, stałem się kapłanem. Lecz wydarzyło się coś więcej.

Zamilkł. Uchwyciłem szczypczykami skwierczące ryby i odwróciłem na drugą stronę. Glony robiły się już miękkie i aromatyczne, za chwilę jedzenie będzie gotowe. Sięgnąłem po nóż i przekroiłem na pół soczystą śliwę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie przygotować też orzechowego naparu. Kiedy człowiek ujdzie z życiem, trzeba świętować. Choćby w podzięce dla Stworzyciela. Wciąż jestem! Wciąż stąpam po świecie. Wciąż Wędruję Pod Górę.

— Archimatrona podzieliła ze mną ukąszenie. Nie wiem dokładnie, co się ze mną działo, ale wiem, że nie dotarła do mojej prawdziwej duszy. Ja czułem ją. Czułem to, co ona, a ona czuła też mnie. Staliśmy się jednym. Oni wierzą, że ważne i prawdziwe jest tylko to, co się czuje. Myśli i rozum ich tak bardzo nie obchodzą, a nawet wydają się szkodliwe. Jeśli się komuś współczuje, należy mu pomagać, jeśli się zmieni zdanie, należy go ukarać, choćby jedno i drugie było niesprawiedliwe albo bezsensowne. To nieważne. Liczy się uczucie. Ja i ta kobieta na moment staliśmy się jednym. Nigdy nie byłeś z nikim tak blisko. Ja dotąd też nie. Ani z ukochaną kobietą, ani z matką. Ja byłem nią i sobą zarazem. Ona sobą i wymyślonym przeze mnie kapłanem. Czuliśmy nawzajem swoje ciała i dusze. Dlatego ty i ja przeżyliśmy. Ale...

Znowu zamilkł. Pokiwałem głową, sięgnąłem szczypczykami, zdjąłem kawałek ryby z kamienia i zacząłem jeść. Tak bywa między Kirenenami. To goro haku — rozcięcie duszy. Ceremonia, którą odprawia się między przyjaciółmi lub towarzyszami broni, jeśli sprawy robią się poważne albo jeśli na duszy wyrośnie wrzód. Czasem po to, żeby móc dalej żyć, czasem, żeby szukać rady albo żeby pozbyć się przed śmiercią ciężaru. Poznałem to po sposobie, w jaki mówił. Podczas goro haku nie wolno zadawać zbyt wielu pytań. Człowiek obnaża duszę. Zrobi to na tyle, na ile uważa za stosowne. W takiej chwili jest bezbronny i trzeba dużo taktu, by nie zranić go bardziej. Im bardziej doniosłe i bolesne rzeczy mówi gorai ka man, tym bardziej należy zachowywać się swobodnie. Dlatego jadłem rybę i owoce, gdy on rozpruwał sobie duszę. Byłem jego goro daru. Brus też jadł, jakby to była zwykła rozmowa.

— Mój wymyślony kapłan nas ocalił — ciągnął. — Ale jednocześnie ożył. Jest we mnie. Mój dar tym razem obrócił się przeciwko mnie. Bywałem już wędrownym lekarzem, dowódcą wrogiej jazdy, żebrakiem, nawet kurtyzaną. Rodzili się we mnie, a potem odchodzili na mój rozkaz. Powracał Brus. Tym razem stało się inaczej. To ukąszenie powołało do życia kogoś, kto nie odszedł. Nazywa się... — wypluł dużą ość na ziemię — Undaj Czekedej. Kapłan, weteran, neofita. Fanatyk. Jestem od niego silniejszy. Na razie. Zdusiłem go. Czasem jednak się budzi i wtedy popadam w szaleństwo. Jest jak dziki koń. Na razie umiem go okiełznać... Na razie...

Wyplułem ości do ogniska i sięgnąłem po kolejny kawałek ryby.

— Nikt nigdy nie był mi bliższy niż Fataya, ta archimatrona. Trwało to bardzo krótko, ale było bardzo głębokie. Wiem, że kazała nas zabić, i wiem, dlaczego. Wiem też, że od początku miała taki zamiar. A mimo to... Wiem, że to śmieszne...

Wyrzucił skórę i zdjął z kamienia kolejne dzwonko, przerzucając je pomiędzy dłońmi. Wiatr wionął mu w twarz dymem, więc otarł oczy kciukiem. Napił się wody i przez chwilę milczał, patrząc w ziemię między swoimi butami.

— Mimo to, ilekroć sobie przypomnę, moje serce krwawi z rozpaczy. Kazała mnie zabić... Fataya kazała mnie zabić. Przecież to tak, jakby zabiła samą siebie. Matko... Jak mi jej żal...

Goro haku to ceremoniał bolesny. I nie wiadomo dla kogo bardziej. Każdy z nas nosi w sobie dużo bólu. Kiedy się go uwalnia, cierpi nie tylko ten, kto rozcina swoją duszę. Rola goro daru również jest ciężarem.

— Może być tak, że działanie jadu osłabnie. Możliwe, że kapłan w końcu straci siły i zgaśnie lub odejdzie. Możliwe, że zupełnie dojdę do siebie. Ale możliwe też... że pewnego dnia zwycięży. Że to Undaj Czekedej zadusi Brusa, syna Piołunnika. A wtedy...

Milczałem.

— Wtedy... będziesz musiał mnie zabić, tohimonie. Spojrzałem mu prosto w oczy. A potem zjadłem rybę i oblizałem palce.

— Każdy jad, który nie zabija od razu, z czasem działa coraz słabiej. Zdarza się też, że ludzi ogarnia szaleństwo i stają się kimś innym. Jednak pod spodem nadal są sobą. Kapłani szpitalnicy znają na to sposoby.

Uśmiechnął się smutno.

— Nie ma już twoich kapłanów, Ardżuk. Nakarmiono nimi Matkę albo odarto ich z szat i zapędzono do rycia w ziemi i tłuczenia kamieni. Nie ma już świątyń Kamarassu i Idącego Pod Górę. Nie ma Patrzących Na Stworzyciela. Lampy rozbito, posągi przewrócono, a ich zwoje i lekarstwa poszły do ognia. Jesteśmy już tylko ja i ty. I nigdy nie będziemy pewni, jak jest. Musisz wykonać rozkaz swojego ojca i dotrzeć do krain północy. On wiedział, po co. Wiedział, że to ważne. Dlatego jeśli pewnego dnia spojrzysz w moje oczy i zobaczysz w nich kapłana Undaja Czekedeja, zabij mnie. Błagam cię o to jako twój wasal i jako twój obrońca.

Zjedliśmy rybę. Ości i resztki glonów wrzuciliśmy do ognia.

Obrzęd goro haku dobiegł końca.

Zazwyczaj przy takich okazjach pije się ambriję. Na dowód szczerości i by przywołać duchy na świadków.

Nie mieliśmy ambriji, a mimo to po posiłku obaj czuliśmy się, jakbyśmy wypili po dzbanie każdy. Rozmawialiśmy normalnie, lecz ogarniało nas ogromne zmęczenie.

Przyszło tak niespodziewanie, że nie zdążyłem się zaniepokoić. Wiele przeszliśmy tego dnia, ale to nie był powód, by zasypiać na siedząco.

— Prześpijmy się do nocy... — wymamrotał Brus. — Odtąd... będziemy wędrować nocami... tak... jak... — skończył, mrucząc pod nosem zupełnie już niezrozumiale, i przewrócił się nagle na bok, wylewając na siebie wodę z bukłaka.

Ledwo go słyszałem. W uszach mi szumiało i wydawało mi się, że moja twarz zmieniła się w drewnianą maskę. Uniosłem niemal bezwładną dłoń i stwierdziłem, że wargi i policzki straciły czucie. Z wielkim trudem uświadomiłem sobie, że coś nam zaszkodziło. Albo ryba była nieświeża, albo owoce archimatrony zostały zatrute.

Dźwignąłem się na nogi, skały i płomienie ogniska pływały wokół mnie. Miałem wrażenie, że ziemia stała się miękka jak trzęsawisko, i zwaliłem się na kolana. Przeszło mi jeszcze przez myśl, że powinienem zmusić się do wymiotów, ale nie mogłem się ruszyć. Opadłem na bok, za wszelką cenę usiłując mieć otwarte oczy. Kamienne, straszne zmęczenie przepełniło mnie niczym woda napełniająca dzban i moje ciało zrobiło się ciężkie jak dzban pełen wody. Nie mogłem się ruszyć, nawet kiedy wśród skał pojawili się ludzie w brązowych ubraniach, z twarzami okręconymi chustami.

Nawet wtedy, gdy na moją głowę zarzucono worek, choć możliwe, że to tylko moje powieki opadły.

Загрузка...