Epilog

Uciekłem. Mogłem próbować ją zabić. Lecz miałem w sobie tak wiele pokory, by wierzyć, iż Enya bez trudu poradziłaby sobie z inkwizytorem Jego Ekscelencji. W końcu była zabójczynią Wewnętrznego Kręgu, szkoloną w sztuce mordowania. Co w takiej konfrontacji oferować mogłem ja, którego edukowano w sztuce rozumienia i miłowania bliźniego i który do przemocy odwoływał się jedynie w wyjątkowych sytuacjach? A nawet gdyby mi się udało? Jak wytłumaczyłbym strażom czy sądowi (o ile do sądu w ogóle by doszło, w co śmiałem wątpić), że z zakrwawionym ostrzem stoję nad martwymi ciałami cesarza i jego ukochanej księżniczki? Uciekłem więc i biegłem zamkowymi korytarzami, nie wiedząc, co czynić. Byłem niczym zając, przeciwko któremu sprzymierzyły się charty, wilki i lisy, który ucieka, jedynie by znaleźć chwilę wytchnienia, nie by snuć plany uniknięcia zguby. Nigdy, mili moi, nie chcielibyście znaleźć się w podobnej sytuacji. Czując, że świat, z którym potrafiliście sobie do tej pory lepiej czy gorzej radzić, nagle zamienia się w trzęsawisko.

Wpadłem na krótkie, kręcone schody, zbiegłem po nich i wtem dostrzegłem, iż zabrnąłem w ślepy zaułek. Zakląłem. Długo i szpetnie. Już miałem zawrócić, kiedy go zobaczyłem. Stał w mrocznym kącie korytarza. Chuderlawy, przygarbiony człowieczek, odziany w szarą kapotę. Widziałem go nieraz, zarówno w takiej postaci, jak i w zupełnie innej. Widziałem go migoczącego oślepiającą bielą i z rozpostartymi skrzydłami. Widziałem go karzącego grzeszników i ratującego ich życie. Widziałem, jak jego dotyk palił me ciało do kości, i widziałem, jak ten sam dotyk leczył zadane rany. Kiedyś bałem się go bardziej niż samej śmierci, teraz strach wymieszany był w równych proporcjach z szacunkiem i miłością. A może nawet strachu było coraz mniej? W końcu kiedyś walczył w mojej obronie z Upadłym Aniołem, a jeszcze potem rozmawialiśmy o czymś… Nie do końca pamiętałem o czym, wiedziałem jedynie, że było to bardzo smutne i bardzo ważne. Tylko czasami, w snach, wydawało mi się, że pamiętam słowa tej rozmowy, lecz zaraz po obudzeniu wszystkie one znikały niczym łzy na deszczu.

– Mój panie. – Przyklęknąłem na jedno kolano, starając się uspokoić oddech.

– Wstań, Mordimerze – rozkazał. – Czas się dopełnił – rzekł niemal ze smutkiem. – Nigdy i nic nie będzie już takie, jak było kiedyś…

Nie odzywałem się, bo niby co miałem powiedzieć? Z oddali słyszałem głośne i wściekłe nawoływania strażników. Mój Anioł Stróż wyciągnął rękę.

– Ujmij moją dłoń, Mordimerze – nakazał. Bałem się tego dotyku, lecz wiedziałem, że nie mam innego wyjścia, jak posłuchać rozkazu. Palce Anioła były mocne i ciepłe. Poczułem ulgę na myśl, że tym razem nie wypalą mi śladu niczym po rozgrzanym do białości żelazie.

– Spójrz mi w oczy.

O nie! – pomyślałem. Nie chcę utonąć w labiryntach szaleństwa, które znajdują się w ich głębi!

– Spójrz mi w oczy – powtórzył, a w jego głosie było chyba coś na kształt prośby.

Podniosłem wzrok. Szaroniebieskie, intensywne wejrzenie. Nie znalazłem w nim na szczęście niczego, co zapamiętałem z poprzednich spotkań.

– Nie skrzywdzę cię – obiecał. – Choć nie do końca wiem, co jest krzywdą, a co łaską.

– Ufam ci, mój panie – odparłem i czułem, że serce bije mi jak u schwytanego królika.

– Opowiedz im o wszystkim – rozkazał Anioł. – Przekaż, że czas się dopełnił.

Nie wiedziałem, o kim mówi, lecz nie zdążyłem zapytać. Nagle straciłem przytomność. To nie było jak omdlenie, kiedy na moment przed upadkiem w ciemność wiesz, że właśnie mdlejesz. To było tak, jakby ktoś błyskawicznie spuścił przed moimi oczami czarną kurtynę. Nie pamiętałem nic z tego, co wydarzyło się później. Dopóki nie ujrzałem nad sobą opata klasztoru Amszilas. Miał zmęczoną twarz, lecz jego oczy zdawały się jaśnieć, podobne niebu w letnie bezchmurne południe.

– Co tu robisz, ojcze? – spytałem słabym głosem.

– Może powinienem spytać o to samo. – Uśmiechnął się łagodnie. – Co sprowadza mistrza Inkwizytorium do klasztoru Amszilas?

– Gdzie? – odezwałem się nieprzytomnie. – Przecież jestem… – Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że znajduję się w klasztornej celi. – Jestem… byłem… na zamku Habichtberg.

Ktoś stojący za plecami opata parsknął ze zniecierpliwieniem.

– To magia papistów! – usłyszałem pełen złości głos. – To szpieg!

– Mordimer nie jest szpiegiem papistów – odparł spokojnie opat. – Prawda, mój synu?

– Oczywiście, że nie. – Przełknąłem ślinę. – Przecież wiesz, ojcze.

– Wiem. – Skinął głową. – Niemniej twoje przybycie do klasztoru było co najmniej zdumiewające. Wylądowałeś z głośnym łomotem – usłyszałem cień rozbawienia w jego tonie – na posadzce w refektarzu, w czasie gdy właśnie kończyliśmy dziękować Panu za dary, którymi nas obdarza.

– Nie było go ze mną? – spytałem, kiedy tylko przetrawiłem słowa opata.

– Kogo, moje dziecko?

– Anioła – odszepnąłem. – Nie było go, prawda?

– Na badania z nim! – znowu usłyszałem ten sam niecierpliwy głos. – Wtedy wszystkiego się dowiemy.

Opat odwrócił się, dostrzegłem, że jego twarz stężała.

– Nie bierzemy na tortury przyjaciół klasztoru – rzekł twardo i powrócił spojrzeniem w moją stronę. – A przynajmniej niezbyt często – dodał i te akurat słowa nie do końca mnie uspokoiły. – Opowiedz nam wszystko, co wiesz, i o wszystkim, co pamiętasz.

Skoro żądał, więc opowiedziałem. Nie starałem się panować nad językiem i ugłaskiwać lub przemilczać faktów, tak jak czyniłem w raportach dla biskupa Hez-hezronu. Opowiadałem z pełną szczerością i bez drobnych przemilczeń czy przeinaczeń. Miałem nadzieję, że mi uwierzy, chociaż w miarę jak snułem opowieść, dla mnie samego brzmiała ona coraz mniej wiarygodnie. Może jestem szalony? – zadałem sobie w pewnym momencie pytanie. Może wszystko, co się dzieje, rodzi się jedynie w moim rozgorączkowanym umyśle? Skończyłem i westchnąłem.

– Bóg mi świadkiem, że wyjawiłem wszystko, co wiem, i wszystko, o czym pamiętam. Kazał wam to powtórzyć i kazał wam również powiedzieć, że czas się dopełnił.

– Czas się dopełnił – powtórzył moje słowa tak nieprzychylny mi wcześniej mnich, lecz teraz w jego głosie słyszałem tylko strach i smutek.

– A więc jesteśmy zgubieni – stwierdził spokojnie opat. – Tak się kiedyś musiało stać. Nasz los przepowiedziano wiele lat przed tym, nim ktokolwiek z nas się narodził. – Westchnął ciężko.

– Macie przecież klasztor, Krąg, szpiegów! Macie siłę! – zawołałem, nie zważając już na tajemnicę okrywającą Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium.

– Jak długo możemy się opierać zjednoczonym potęgom cesarstwa i papiestwa? – spytał. – Prędzej czy później prześlą nam nakaz papieski zlecający bezwzględne posłuszeństwo. A kiedy go nie usłuchamy, wyślą armię. Bo nie będzie już Inkwizytorium, które obroni nas powagą swego imienia. Bo tam, w Rzymie, zalęgła się Wielka Nierządnica, tam z morza wychodzi Bestia, mająca dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diamentów, a na jej głowach imiona bluźniercze.

– Przeklęci papiści! – warknął jeden z mnichów. – Dlaczego papież to robi? – nagle w jego głosie obok złości zabrzmiały również smutek i niezrozumienie.

Wojnę z Bogiem rozpoczyna: wygra Bóg, gdy wybije godzina – odparł opat. – Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny z otwartą przyłbicą. Teraz te mury ulegną wrogom. Nie pokonamy tysięcznych armii, nie rozbijemy dział i oblężniczych machin. Ulegniemy… A może raczej powiedzmy inaczej: uleglibyśmy. Jak kwiat pod ostrzem żniwiarza. Tyle tylko, że jutro i pojutrze świat będzie miał więcej kłopotów niż zdobycie Amszilas. Amszilas, którego nigdy i nikomu zdobyć nie wolno!

Podniósł się z miejsca.

– Już dopełnił się czas, bracie Teodozjuszu – obwieścił smutno. – Czas uwolnić z lochów Wysłanników. Czas wypuścić Czarny Wiatr. Nadchodzi Oczyszczenie.

Mnich, do którego zwracał się opat, wystąpił krok naprzód. Miał niemal białą twarz i byłem pewien, że nie była to wrodzona bladość.

– Ojcze… – głos mu drżał. – Czy ojciec jest… – Tak, jestem pewien – odparł opat. – Zaczynaj w imię Boże!

Nie miałem pojęcia, o co im chodzi, lecz byłem święcie przekonany, że oto w obecności waszego uniżonego sługi podejmowane są decyzje niezwykłej wagi. A pomyśleć, że zawsze pragnąłem tylko życia w spokojnym cieniu!

– Ojcze – w głosie brata Teodozjusza słyszałem niemal błaganie – na Boga żywego…

– O tak, bracie, właśnie tak – przerwał mu opat. – Na Boga żywego, czyń, co ci przykazano! Na Bo-ga ży-we-go – powtórzył, wyraźnie akcentując każdą sylabę.

– Czy to naprawdę mam być ja, mój ojcze? – Mnich był bliski płaczu.

Opat pogłaskał się po brodzie i westchnął.

– Od zawsze wiedziałeś, jakie czeka cię zadanie. I akceptowałeś przeznaczony ci los… W nadziei, że chwila wyboru nigdy nie nadejdzie. Ale nadeszła. Za twojego życia i za mojego życia, nad czym szczerze boleję, gdyż wolałbym, by przed podobną próbą stanęły przyszłe pokolenia, nie my. Czy przyjmiesz krzyż na swe barki, czy też wyprzesz się Pana? Przyjmiesz trzydzieści srebrników spokojnego sumienia?

Przez moment stali naprzeciw siebie. Opat, spoglądający ze smutkiem w oczach wprost na Teodozjusza i Teodozjusz, wpatrzony w zniszczone czubki własnych sandałów.

– Wskaż więc człowieka, który ma to uczynić w twoim zastępstwie, i weź na swoje ramiona jego grzech, jeśli nie potrafisz wzięć własnego – dodał opat.

Przez moment ścisnął mnie za gardło strach, że przerażone spojrzenie Teodozjusza obróci się w moją stronę i mnich krzyknie: „On, niech on wypełni wolę Pana". Ale zaraz potem się uspokoiłem. To sprawa klasztoru. Byłem jedynie przypadkowym świadkiem rozmowy, której treści nie rozumiałem. Wtem przerażone spojrzenie Teodozjusza obróciło się w moją stronę i mnich krzyknął:

– On, niech on wypełni wolę Pana!

Moje serce zastygło. Lecz opat tylko się roześmiał. Smutny był to śmiech.

– Musisz wskazać jednego z nas – powiedział. – Albo – jego głos stwardniał – zrób wreszcie to, do czego cię przygotowywano przez wszystkie lata! Bracie – postąpił krok w stronę Teodozjusza – czyń, co przykazano, lub wynoś się z mojego klasztoru!

Mnich cofnął się o krok, potem o następny i jeszcze następny. Rymnął na kolana z łomotem i szlochem rodzącym się w głębi serca.

– Nie podołam, ojcze! Jak mi Bóg miły, nie podołam! Nie wezmę tego krzyża na me barki!

Opat skinął na dwóch braci służebnych.

– Wyrzućcie go za bramy – rozkazał. – Zedrzyjcie habit, którego nie jest godzien nosić.

Teodozjusz nawet się nie opierał. Wywleczono go, głośno szlochającego, rozpaczającego i błagającego o wybaczenie. Opat spojrzał na jednego z mnichów stojących przed nami.

– A jaka jest twoja decyzja, bracie Zenobiuszu?

Korpulentny mężczyzna z siwym wianuszkiem włosów okalających czerwoną łysinę wystąpił przed szereg.

– Od przeszło trzydziestu lat znam swą powinność – powiedział twardo. – Nie cofnę się w chwili próby.

– Czy Teodozjusz nauczył cię wszystkiego, co wypada wiedzieć?

– Tak, ojcze. Czarny Wiatr nie ma dla mnie tajemnic. Opat pokiwał głową.

– Czyń więc, co postanowiono – rozkazał. Zobaczyłem, jak starą, smutną i zmęczoną ma twarz.

Zenobiusz pochylił głowę, po czym odwrócił się i oddalił pospiesznym krokiem.

– Zejdźmy na wieczerzę, mili bracia. – Opat rozłożył szeroko ramiona. – Zaprośmy na nią wszystkich, którzy przebywają w klasztorze. Braci służebnych, gości… Niech kto może weseli się dziś przy naszym stole, gdyż od jutra czeka nas świat, którego ani ja, ani wy nigdy żeśmy nie pragnęli. Wyciągnijcie z piwnic najlepsze wina! Niech pysznią się na naszym stole kruche ptactwo, soczysta wieprzowina, delikatne raki, wonna jagnięcina!

– Dzisiaj post – ośmielił się zauważyć jeden z mnichów.

– Pościć będziemy od jutra – zdecydował opat, – I to nie postem brzucha, lecz postem serca. Dzisiaj Pan nam wybaczy…

W refektarzu zasiedli wszyscy mnisi, również ci bracia mniejsi, którzy zwykle jadali w sali przy kuchni. Obecnych było też kilku gości klasztoru. Zauważyłem otyłego szlachcica ubranego w czerwień oraz kilku niepozornych mężczyzn przyodzianych w szare kubraki. Podejrzewałem, iż są to szpiedzy Amszilas, zapewne przebywający tu, by złożyć raporty lub otrzymać następne misje. Opat zaszczycił mnie miejscem tuż przy sobie.

Kiedy odmówiliśmy wszyscy długą modlitwę, powiedział:

– Jedzcie i pijcie, drogie dzieci! Weselcie się, a ja w imieniu naszego Pana odpuszczam wam niedochowanie postu.

Kucharze przygotowali znamienite potrawy, z klasztornych piwnic wytoczono wina najprzedniejszej jakości. A jednak, choć nie wszyscy przecież wiedzieli, że wydarzyło się coś złego, to przeczucie nadchodzących chwil zmąciło radość. Nie rozmawiano głośno, zaledwie szeptano, jakby podniesienie głosu było czymś niewłaściwym. Niektóre z półmisków wynoszono do kuchni niemal nietknięte, z pucharów i kielichów nie ubywało wina.

– Smutna ta uczta – westchnął opat, wodząc wzrokiem po biesiadnikach zasiadających w refektarzu.

Trudno było nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.

– Da Bóg, doczekamy weselszych – odpowiedziałem.

Nagle przy drugim końcu stołu dostrzegłem postać, która wydała mi się znajoma. Poczekałem, aż obróci się w moją stronę, i teraz nie miałem już wątpliwości.

– Ojcze… – Odwróciłem się w kierunku opata.

– Tak, tak – powiedział, wiedząc, na kogo patrzyłem. – Uwierz mi jednak, że ona teraz jest godna miłości Pana. A jej wiedza – cmoknął z podziwem – przekraczała nasze najśmielsze wyobrażenia.

– A jej ukochany? A margrabia?

– Nie był nam potrzebny.

– Zabiliście go?

Obrócił się w moją stronę i po raz pierwszy ujrzałem złość na jego twarzy.

– Zadajesz za dużo pytań, chłopcze. Wytrzymałem jego spojrzenie.

– Wybacz, ojcze – odezwałem się po chwili. – Pozwól, iż przejdę do innej kwestii. Wiem, znowu wiem, iż nie powinienem pytać… Lecz sam pojmujesz, że istnieje człowiek, któremu jestem winien życie. Zdradzono go, prawda?

– Rozumiem, jaki jest właściwy sens twojego pytania, Mordimerze – odrzekł po chwili. – Chciałbyś wiedzieć, czy ten, którego znasz pod mianem Marasa van Bohenvalda, nie zdradził przypadkiem ciebie. Mam rację?

– A zdradził?

– Zawsze służył wiernie Panu. Tak jak i ty służysz Mu z pełnym przekonaniem, że dokonałeś słusznego wyboru.

– Jednak…

– Nie ma żadnego „jednak" – przerwał mi. – Wszyscy wypełniamy tylko Boży Plan. Nawet nieszczęsna kobieta, której wydaje się, że zdradziła nas wszystkich.

– Enya? A zdradziła?

– Zdradziła myślą, mową i uczynkiem – odparł. – Zdradziła z pełną szczerością i pełną świadomością zdrady. Lecz czyż nawet Judasz nie odegrał powierzonej mu roli?

– Nie rozumiem – powiedziałem.

– I nikt tego od ciebie nie wymaga. Bohaterowie nie są od tego, by rozumieć świat, na którym żyją. Bohaterowie są od tego, by z nim walczyć – rzekł, a potem uśmiechnął się. – Spróbuj udka. – Wskazał na kuropatwę. – Pieczone w miodzie i cynamonie. Znakomite.

Rano otrzymałem wezwanie, by stawić się w celi opata. Przyszedł po mnie brat Zenobiusz. Poprzedniego dnia sprawiał wrażenie wesołego mężczyzny, lubiącego dobrze zjeść i wypić, ot, przykład radosnego mnicha z figlarnych sztychów. Teraz był zaledwie cieniem samego siebie. Miał martwe, szkliste oczy i zwieszone ku dołowi kąciki ust. Poprowadził mnie bez słowa do celi opata. Było tam tylko kamienne łoże bez materaca, poduszki ani nawet koca oraz dwa niskie zydle. Wraz z Zenobiuszem przycupnęliśmy właśnie na nich. Przełożony klasztoru miał tak bladą twarz, jakby nie spał całą noc.

– Człowiek w moim wieku często nie wie, czy jego sny są zesłanymi wizjami, czy też starczymi zwidami, rodzącymi się w umyśle zawieszonym pomiędzy snem a czuwaniem – powiedział i westchnął.

Nie odzywałem się, czekając, jakie będą jego dalsze słowa, chociaż, szczerze mówiąc, obawiałem się ich.

– Ośmieliłem się uznać, że sen, który miałem zeszłej nocy, nie był tylko bezsensownym koszmarem. Być może popełniam błąd… – Znowu westchnął, tym razem jeszcze głębiej niż poprzednio.

Nadal milczałem.

– Musisz stąd odejść, Mordimerze – zawyrokował. – Ścieżka twojego życia prowadzi dalej niż do Amszilas. Lecz przedtem brat Zenobiusz sprawi, iż będziesz mógł przetrwać w świecie, który nas czeka.

– Oczywiście, ojcze. Wykonam wszystko jak należy – odezwał się mnich. Jego głos był tak ponury, że zdumiewająco świetnie pasował do wyglądu. – Choć wiesz zapewne, że nie mogę niczego zagwarantować…

Nadal nic nie rozumiałem, lecz do tego uczucia zdążyłem się już przyzwyczaić. Tak więc przytaknąłem, chociaż na końcu języka miałem pytanie: „Skoro wyganiasz mnie z Amszilas, co mam ze sobą zrobić?". Gdyż nie da się ukryć, iż czarna przyszłość rysowała się przed człowiekiem oskarżonym o zamordowanie cesarza oraz uprawianie czarów i hołdowanie herezji. Zresztą „czarna" to być może za mało powiedziane. Nie znajdowałem właściwych kolorów na trafne odmalowanie mej przyszłości.

– Niestety, wiem – rzekł opat, odpowiadając Zenobiuszowi. Potem spojrzał na mnie. – Zaopatrzymy cię na drogę i pobłogosławimy. Reszta należy do ciebie.

– Dziękuję, ojcze – odparłem tylko, bo co innego miałem powiedzieć.

Pokiwał głową.

– Przedtem jednak dostąpisz zaszczytu poznania tajemnicy, którą zna niewielu z żyjących na tym padole łez. Którą niewielu poznało przed tobą i niewielu pozna, kiedy ciebie już nie będzie. Ponieważ to, że masz ujrzeć tajemnicę Amszilas, również zawarte było w mej wizji Zrobiło mi się zimno. Opuszczenie bezpiecznego Amszilas i wyruszenie w drogę, na której będę ścigany niczym wściekły pies (przez resztę zapewne krótkiego życia), było ciosem. Fakt, iż dodatkowo zostanę obciążony wiedzą o klasztornych sekretach, było ciosem podwójnym, gdyż pozwalało podejrzewać, że moje życie będzie nie tylko krótkie, lecz zakończy się w nad wyraz bolesny sposób. A pomyśleć, że biedny Mordimer nigdy nie chciał niczego więcej, jak tylko, by możni tego świata ignorowali jego obecność! Dlaczego ludziom nie udaje się spełniać nawet tak nieznaczących marzeń?

– Bracie Zenobiuszu, zaprowadź naszego gościa do lazaretu, później wróćcie razem. Będę czekał w Sanktuarium.

– Stanie się, jak sobie życzysz, ojcze. Pozwól, Mordimerze.

Droga do lazaretu wiodła schodami, potem przez klasztorne mury aż na dziedziniec. „Tak będzie szybciej" – wyjaśnił Zenobiusz. Jednak zanim dotarliśmy do lazaretu, miałem okazję spojrzeć z wysokości murów na pola, lasy i łąki rozpościerające się wokół Amszilas. Wszystko było tak piękne, nasycone złotem słońca, zielenią traw oraz błękitem wody i nieba. Wtem…

– A cóż to takiego?

Dojrzałem cień snujący się tuż nad ziemią, tak jakby dym ze źle wygaszonego ogniska. Tyle że ten cień się przesuwał. Jeden, drugi, trzeci. Reszta zapewne ginęła wśród krzaków oraz drzew.

– A więc i ty potrafisz ich dostrzec – w głosie mnicha nie usłyszałem szczególnego zdziwienia. – To Wysłannicy Czarnego Wiatru, Mordimerze. Trzymaj się z dala, jeśli zobaczysz któregoś z nich. Nigdy nie podchodź, a kiedy ich ujrzysz, uciekaj. Nigdy też nie staraj się uratować kogoś, kogo owiał Czarny Wiatr.

Od tych dymów, cieni czy kształtów, jakkolwiek by ich nazwać, trzymałbym się z daleka i bez ostrzeżenia Zenobiusza. Bowiem zanadto przypominały mi przerażające istoty, które potrafię dostrzec w mych modlitewnych wizjach. Coś mi mówiło, że Wysłannicy Czarnego Wiatru, jak mówił mnich, należeli tylko w nieznacznym stopniu do naszego świata, a w dużej mierze bytowali w świecie, którego poznawać z całą pewnością bym nie chciał.

– Uczynię, jak radzisz – odpowiedziałem posłusznie. Rozumiałem już, czemu Zenobiusz wyglądał dzisiaj tak, nie inaczej. Jeśli właśnie on wypuścił na świat te przerażające istoty, słusznie walczył teraz z własnymi lękami. Zastanawiałem się tylko, jak bardzo złowrogie były te stwory, choć sądząc ze słów opata oraz Zenobiusza, dobrze zrobię, trzymając się od nich jak najdalej. Wreszcie dotarliśmy do lazaretu. Stał tam szereg łóżek, lecz tylko na jednym z nich zobaczyłem okrytego prześcieradłem człowieka. Podeszliśmy bliżej i ujrzałem czerwone krosty na jego ciele. Brat Zenobiusz wyciągnął dłoń.

– Podaj mi rękę, Mordimerze. Posłuchałem, a on wydobył zza pasa sztylecik. Naciął nim moje ramię, jednak nie na tyle głęboko, by wywołać długotrwały krwotok. Potem zdrapał ostrzem krostę z ręki leżącego mężczyzny i wtarł ją w moją ranę. Przyglądałem się temu ze zdumieniem zmieszanym z obrzydzeniem. Nie protestowałem, wierząc, że to, co robi, robi dla mojego dobra.

– Wybacz, bracie Hadrianie – zwrócił się do chorego. – Mam nadzieję, że nie bolało.

Potem spojrzał na mnie.

– Będziesz chorował przez kilka dni, góra dwa tygodnie. Lekka gorączka, może wymioty, na twojej skórze pojawią się swędzące krosty, jednak nie zdrapuj ich. Znikną same, a ty wyzdrowiejesz. Wtedy masz wielką szansę, że nie ogarnie cię Czarny Wiatr.

– Dziękuję, bracie – powiedziałem, nie próbując się nawet dopytywać o szczegóły magicznego rytuału, któremu mnie poddał.

– Teraz pójdziemy tam, gdzie opat życzy sobie ciebie widzieć. Chodź za mną, Mordimerze. – Dotknął końcami palców mojego łokcia.

Nie było sensu spierać się ani dyskutować. Mogłem zapewniać, iż jestem niegodny uczestniczenia w misterium wielkiej tajemnicy, lecz wiedziałem, że z podobnych wybiegów nic mi nie przyjdzie. Skoro opat uznał sen na mój temat za wizję, to byłem pewien, iż przykazania tej wizji wypełni niezależnie od czyjejkolwiek woli.

Komnata była ogromna. Strop podtrzymywały sięgające kilku pięter marmurowe kolumny, płaskorzeźby ozdabiające ściany ginęły w ciemności. Panował tu mrok i tylko jeden przedmiot jarzył się pełnym blaskiem. Jeden przedmiot, trzymany w statywie umieszczonym na podwyższeniu. Widziałem, co to za przedmiot, i czułem jego potęgę. Poszedłem w tamtą stronę, nie patrząc na opata i nie pytając go nawet o zgodę. Kiedy znalazłem się tuż przy relikwii, kiedy otoczył mnie już jej święty blask, kiedy opromieniła mnie już jej moc, wtedy uklęknąłem.

– Miecz Pana – wyszeptałem. – Boże, dzięki ci, że pozwoliłeś mi ujrzeć Miecz Pana!

Bo oto przede mną jaśniało Ostrze, które niegdyś trzymał w swych dłoniach Jezus Chrystus! Na pierwszy rzut oka prosty, krótki miecz, ale emanujący niewyobrażalną wręcz mocą. To z Nim w ręku nasz Pan pokarał niewierne Jeruzalem, to Nim raczył własnoręcznie ściąć Tyberiusza Klaudiusza Nerona – ostatniego władcę przeklętego rzymskiego imperium.

– A więc tego strzeżecie – wyszeptałem. – A więc to jest największa tajemnica Amszilas!

I teraz zrozumiałem, dlaczego klasztor nigdy nie podda się obcej mocy. Bo jakże świątobliwi mnisi mogliby pozwolić, by największa relikwia ludzkości znalazła się w niewłaściwych rękach? Czyż mogło być coś większego i świętszego od Miecza Pana?

W komnacie stopniowo robiło się coraz jaśniej, tak jakby ktoś zapalał wciąż nowe lampy. Ja jednak nie rozglądałem się, lecz ciągle wpatrywałem w Święty Oręż. Jak bardzo chciałbym być godny nawet nie tego, by ująć Go w swe dłonie (o podobnej chwale nie śmiałem marzyć!), lecz by ujrzeć, jak dzierży Go ktoś znaczniejszy ode mnie. Ktoś, na kim oprze się walka o wybawienie świata. A w jaki sposób można lepiej zbawić świat, niż niszcząc grzeszników Ostrzem, które służyło samemu Jezusowi?

– Mordimerze – usłyszałem cichy głos opata – spójrz na środek komnaty.

Z trudem oderwałem wzrok od Miecza i obróciłem wzrok tam, gdzie mi kazał. Na tronie, umiejscowionym dokładnie w centrum sali, siedział długowłosy, brodaty człowiek, ubrany jedynie w biodrową przepaskę. Jego twarz i ciało były szare, pomarszczone i sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je w pniu suchego drzewa. Miał zamknięte powieki. Jednak nie mogłem nie poznać tego oblicza.

– Mój Boże – wyszeptałem.

– Właśnie tak – odparł spokojnie opat. – Oto jest twój i nasz Bóg. Jezus Chrystus.

Na oblicze i na skórę człowieka zasiadającego na tronie kapały spod sufitu złote krople. Podniosłem wzrok. Pod samym sklepieniem ujrzałem skute łańcuchami postaci. Postaci o złotych włosach, nieziemsko pięknych twarzach i szarych skrzydłach. Obok nich wisieli, podwieszeni na specjalnie skonstruowanych uprzężach, mnisi ze srebrnymi sierpami w dłoniach. W równo wyznaczonych odstępach czasu cięli więźniów ostrzami, a wtedy złota krew z ich żył spływała na siedzącą na tronie postać.

– Czy to właśnie On?

– Przecież sam wiesz najlepiej. Czujesz, prawda?

Czułem. Czułem potęgę emanującą z tego zwiędniętego ciała, ale wiedziałem, że nie wolno mi boleć nad losem Boga. Bo jeśli Pan wybrał tę drogę, oznaczało, iż była to droga słuszna. Nie zniknął, nie uniósł się w niebiosa, nie założył królestwa w Chinach, jak chcieli heretycy. Był wśród nas, oddał się pod opiekę pobożnych mnichów i czekał, aż nadejdzie właściwy czas.

Uklęknąłem. Co czułem, mili moi, patrząc w twarz naszego Pana? Nie jest to do opisania ani do wypowiedzenia. Czy można osiągnąć w życiu więcej, niż spojrzeć prosto w twarz Syna Bożego? Czy można chcieć więcej? Czy można marzyć o czymś więcej? Czy można być bardziej wypełnionym żarem wszechogarniającej Bożej miłości? I czy można bardziej pragnąć, by wraz z Nim ponieść miecz świętej prawdy? I czy można bardziej ufać, że wszystko, co czyniło się do tej pory, było słuszne, gdyż dano ci łaskę spoglądania w Najświętsze Oblicze?

Nie wiem, na jak długo zastygłem w modlitwie, w której niebiańska ekstaza przenikała się z rozpaczliwym bólem. Z bólem, że pomimo iż jestem tak blisko Pana, to nie przemówi On do mnie i nie pozwoli, bym złożył Mu hołd ze swej wiary, miłości oraz krwi. Jak strasznym uczuciem jest wiedzieć, że zrobisz dla Pana wszystko, czego On tylko zapragnie, lecz wiesz, że nie otrzymasz Znaku, cóż to takiego ma być!

– Podejdź bliżej, moje dziecko – usłyszałem głos opata.

Posłusznie podszedłem niemal do samych stóp Tronu. Zdumiewające, ale siedzący na nim człowiek z daleka wydawał się potężny i wysoki. Jednak gdy zbliżyłem się, dojrzałem, że jest mniej więcej mojego wzrostu. Miał silne ramiona, wysklepioną klatkę piersiową i twarz, na której zastygł smutek. Widziałem, że jego pomarszczona, zwiędnięta skóra zyskuje tylko na moment ludzką świeżość, a było to w chwili, kiedy padały na nią złote krople krwi. Kątem oka zobaczyłem, że opat klęka obok mnie.

– Mój Panie… – powiedziałem.

– Nie usłyszy cię – w głosie opata był tak samo bezmierny smutek jak ten, który przygniatał moje myśli. – Potrafimy sprawić, by nie umarł, lecz nie potrafimy sprawić, by ożył.

– On jest właśnie tu! – zawołałem. – Nie w niebie, nie w Chinach, nie w Indiach… Jest tu! Nie opuścił nas!

Obróciłem wzrok na postaci torturowane ostrzami sierpów. Zauważyłem, że ich rany zabliźniają się niemal natychmiast po zadaniu ciosu.

– A oni?

– Upadli Aniołowie. Stoczyli się tak nisko jak żadne stworzenie Boże przed nimi. Wyrzekli się Pana, lecz ich krew cały czas posiada zbawienną moc. Nie wskrzeszą Go, lecz utrzymają w głębokim śnie.

Zauważyłem, że łydka Jezusa niemal sczerniała, niczym gałąź drzewa wypalona przez ogień, jednak zaraz potem padła na nią złota kropla i wtedy znów na chwilę upodobniła się do ludzkiego ciała. Zobaczyłem ścięgna oraz niebieskie żyły pulsujące pod jędrną skórą. Lecz trwało to zaledwie moment nie dłuższy niż jedno uderzenie serca.

– Jesteśmy Jego opiekunami i powiernikami Tajemnicy od przeszło piętnastu wieków – powiedział opat. – Rozumiesz więc, mój chłopcze, że nigdy i nikomu nie pozwolimy, by przeszkodził nam w świętym dziele.

– Czy się zbudzi?

– Wierzymy w to – w jego głosie brzmiało szczere pragnienie. – I wierzymy, że wreszcie znajdziemy sposób, by przywrócić światu naszego Pana. Widać nie jesteśmy jeszcze godni, by opromienił nas swym blaskiem. Ale kiedy nadejdzie właściwy czas, wtedy On znów ujmie w dłonie Miecz i poprowadzi nas, wierne sługi Boże, byśmy dali świadectwo Prawdzie.

– Niech tak się stanie – zdołałem wyszeptać.

– Wtedy też zapanuje prawdziwe Królestwo Jezusowe, a żelazo i ogień wyplenia wszelkie zło, jakie narodziło się na świecie. I kiedy w ostatecznej wojnie zwyciężymy Bestię, nasz Pan będzie nam już królował po wieki wieków. Nie w niebie, lecz tu, na ziemi! Wydźwignie sprawiedliwych, a życie złoczyńców utopi we krwi oraz niewysłowionym cierpieniu.

– Niech tak się stanie – powtórzyłem. Milczeliśmy długą, długą chwilę. I to opat odezwał się pierwszy.

– Czas na pożegnanie, Mordimerze. Wysyłam cię w świat z ciężkim sercem i nie liczę wcale, że coś zmienisz, kogoś ocalisz, a nici losów świata splotą się w twoich dłoniach…

– Po co w takim razie żyć? – przerwałem mu gwałtownie.

– Po to, by mieć nadzieję, iż stanie się inaczej, niż twierdzę. – Nie obraził się, ale spojrzał na mnie pogodnym wzrokiem. – Dla młodych takie sprawy są zakryty kartą, uważny starzec już wszystkie je zgłębił Kto poznał dobrze mądre, stare księgi, wie, że na lesze nic nie nożna zmienić. Oto, dlaczego starcy muszę być szaleni – wyrecytował.


– Jesteś więc szalony, mój ojcze – rzekłem z pełnym przekonaniem, a przed oczyma miałem obraz z mych snów, którego nie wyjawiłbym nikomu. A raczej, cóż, szczerze mówiąc, wyjawiłem to człowiekowi, który z całą pewnością już nie żył. Co noc modliłem się w intencji jego zbawienia. Sam nie wiem czemu… Może dlatego, że mnie wysłuchał i zrozumiał?

Wiedziałem, dokąd pójdę, i wiedziałem, że muszę tam dotrzeć przed Czarnym Wiatrem. I że muszę ocalić coś, co panuje w moim sercu, choćbym miał za to zapłacić najwyższą cenę. W końcu byłem człowiekiem, który zobaczył swego ukochanego Boga. Byłem kimś innym niż kilka pacierzy temu.

– Mam nadzieję – przyznał, klepiąc mnie w ramię. – Mam taką najszczerszą nadzieję, kochany Mordimerze. Pielęgnuj marzenia, chłopcze, bo bez nich staniesz się…

– Nieszczęśliwym – pozwoliłem sobie dopowiedzieć, kiedy milczenie przeciągnęło się zbyt długo.

– Nikim – sprostował twardym tonem. – Bez marzeń staniesz się nikim! Jeżeli płaczesz nad tym, że w twoim życiu słońce zapadło za horyzontem, łzy przeszkodzą ci dostrzec piękno gwiazd.

– A jeśli ich nie ma? – wyszeptałem, myśląc o gwiazdach.

– To je stwórz, niemądry chłopcze! – Klasnął w dłonie.

Odwróciłem się, by ruszyć w stronę drzwi, i tylko raz jeden, ten ostatni, postanowiłem spojrzeć w oblicze Jezusa. Krople złotej krwi spadły właśnie na skórę Jego twarzy i zobaczyłem, jak wielki zastygł na niej smutek. Potem uniosłem wzrok i zatrzymał się on na jednej z postaci ciętych srebrnymi sierpami. Była Aniołem. Pomimo że miała kobiece kształty, to jednak była istotą znajdującą się poza męskim lub kobiecym postrzeganiem (a może raczej ponad nim?). Nie budziła we mnie więcej namiętności niż marmurowe rzeźby w ogrodach Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Tylko coś migotało w jej oczach. W złotych, niezwykłych oczach, w których pojawiał się ból za każdym razem, gdy srebrne sierpy haratały żyły.

I wtedy niespodziewanie w mojej głowie odezwał się głos: „Zażądaj, by ci towarzyszyła. Nie odmówią". Być może, gdybym zastanowił się chociaż przez chwilę nad sensownością tej prośby, ugryzłbym się w język. Bo skąd miałem wiedzieć, kto przemawiał do mnie wewnątrz mojego umysłu i w jakim celu to czynił?

Później pomyślałem, że przecież w tak świętym miejscu jak klasztor Amszilas nie dopuszczono by do manifestacji mrocznych mocy. Później tak właśnie pomyślałem, jednak w tamtym momencie zdołałem jedynie spytać:

– Czy ona mogłaby mi towarzyszyć?

Obaj mnisi unieśli głowy i powiedli wzrokiem w ślad za moim spojrzeniem.

– To przekracza… – Na twarzy Zenobiusza pojawiło się wyraźne oburzenie.

Opat dał mu znak, by zamilkł, potem wpatrywał się we mnie dłuższy czas. Nie opuściłem oczu.

– Ano przekracza – zgodził się wreszcie. – Lecz w dzisiejszych czasach coraz częściej zdarzają się rzeczy przekraczające nasze pojęcie. Przyprowadźcie ją – rozkazał.

Wydano odpowiednie polecenia i Anioł został opuszczona na łańcuchach. Obok niej stanęli dwaj mnisi ze srebrnymi sierpami w dłoniach. Anioł rozpostarła skrzydła. Nie otaczały jej tak jak mojego Anioła Stróża. Nie były wielkie i nie migotały świętą bielą. Skrzydła Upadłego Anioła były małe i poszarzałe. Otuliła się nimi, jakby chciała okryć swą nagość. Niemniej miała w sobie coś nieludzko pięknego: twarz oraz oczy połyskujące najgłębszym złotem.

– Tnijcie – rozkazał opat.

Srebrne ostrza uderzyły w skrzydła Anioła. Tak blisko przy samej skórze, że nie zostało nic poza ranami spływającymi złotą posoką. Krzyknęła. Głosem rozpaczy tak wielkiej, jakiej nie słyszałem wcześniej w niczyim krzyku, a przecież wiele krzyków, wrzasków oraz jęków miałem okazję słyszeć. Upadła, kuląc się na posadzce, i w tym momencie nie przypominała już Upadłego Anioła, lecz tylko torturowaną kobietę. Dostrzegłem jednak, że jej rany zabliźniają się niemal momentalnie. Po chwili pod łopatkami pozostały zaledwie zgrubienia skóry, jakby pociągnięte złotym brokatem.

– Podnieście – rozkazał opat.

Mnisi szarpnęli ją za ramiona. Ani delikatnie, ani okrutnie. Ot, po prostu skutecznie. Chwiała się w ich objęciach, z jej złotych oczu spływały łzy.

– Będziesz mu towarzyszyć – rzekł opat.

Pochylił się i oderwał jedno pióro z leżących na ziemi uciętych skrzydeł. Anioł jęknęła tak żałośnie, jakby ją to zabolało. Opat pomodlił się krótko nad wyrwanym piórem i podał mi je na otwartej dłoni. Lśniło.

– Strzeż go jak oka w głowie, Mordimerze – nakazał. – Póki jest w twoim posiadaniu, ona nie wyrządzi ci żadnej krzywdy i usłucha każdego polecenia. Chyba że będzie chciała – obrócił spojrzenie na Anioła – umrzeć w przerażających mękach…

Nie spodziewałem się, iż wszystko potoczy się w taki sposób. Gdybym wiedział, zapewne nie skusiłbym się, by poprosić o towarzystwo Anioła. Ale przecież wewnętrzny głos wyraźnie mi powiedział, że właśnie to jest słuszne. Jeśli coś takiego wydarzyło się przed samym Najświętszym Obliczem, to jak mogło to być czymś złym? Ośmieliłem się obrócić raz jeszcze spojrzenie w stronę Jezusa, jakby szukając w Jego twarzy lub wzroku potwierdzenia słuszności dokonanego wyboru. Jednak nie mogłem się łudzić, że otrzymam Znak. Oczywiście, że miałem teraz wątpliwości. Nie interesowało mnie cierpienie Upadłego Anioła (z całą pewnością zasłużyła na wszystko, co ją spotkało), lecz to, że za towarzysza podróży będę miał istotę, którą nienawiść otaczała niczym krwawa aura. I była to nienawiść skierowana właśnie na mnie.

– Ma na imię Miriam – wyjaśnił opat. – Ale możesz ją nazwać, jak tylko zechcesz. Pamiętaj, że nie jest lepsza od psa, który ma cię bronić.

– Miriam – powtórzyłem. – Dobrze, czemu nie Miriam?

Opat położył dłoń na moim ramieniu.

– Czas już na ciebie, Mordimerze – rzekł.

– Dziękuję, ojcze – powiedziałem. – Dziękuję, że mi uwierzyłeś. Wyjaw jednak, proszę, co nas czeka?

– Jakakolwiek byłaby przyszłość, postaram się, byś ty jej nie dożył – obiecała Miriam. Policzki miała mokre od łez.

Spojrzałem w jarzące się złotem oczy. Spodziewałem się, że nie będzie w nich nic prócz czystej, niczym nieskażonej nienawiści. Myliłem się. We wzroku Anioła czaiło się jeszcze obrzydzenie.

Niech zginie dzień, któregom się urodził, i noc, w którą rzeczono: począł się człowiek – opat zacytował Księgę Hioba, nie zwracając uwagi na słowa Anioła. – Oto przyszłość ludzkości, Mordimerze.

– Ach – powiedziała Miriam. – Jest więc lepiej, niż myślałam.

Nie zamierzałem odpowiadać. Przyjrzałem jej się uważniej. Dostrzegłem, że złoto jej oczu zamieniło się w błyszczącą zieleń. Spojrzałem na jej piersi i zauważyłem, że nie przypominały już części marmurowej rzeźby. Pod skórą uwidoczniła się niebieska żyłka, a różowe plamy zamieniły się w brązowe brodawki sutków. Opuściłem wzrok na łono i dojrzałem, że jego okolice pokryły się jasnym puchem. Wtedy zdjąłem płaszcz z ramion i okryłem ją, by nie musiała stać przed nami naga.

– Chodź – powiedziałem. – Czeka nas długa podróż.

Ujęła mnie pod ramię. Miała tak zimne palce, że chłodny dotyk poczułem nawet przez materię kaftana.

– Jestem przyzwyczajona do długich podróży… Przyjrzałem się jej wąskim, delikatnym stopom i szczupłym łydkom.

– Czyżby?

Obróciła na mnie wzrok z nieoczekiwanym uśmiechem na pełnych ustach.

– Kiedyś wybrałam się nawet do Piekła – wyjaśniła.

– Jak zdołałaś wrócić? Przyglądała mi się długo i uważnie.

– Wrócić? Wrócić? Ja tu zostałam…

Загрузка...