Wodzowie ślepych

W dobrym humorze – mrugnął do mnie urzędnik i uniósł kciuk.

Nie wiedziałem dokładnie dlaczego, ale z jakichś powodów kanceliści Jego Ekscelencji mnie lubili. W osobistym sekretariacie pracowało ich w tej chwili dwóch. Starzy, zasuszeni księża, z oczami zaczerwienionymi od wpatrywania się w dokumenty. Wyglądali jak bracia i ktoś mi kiedyś powiedział, że naprawdę byli braćmi. Też darzyłem ich sympatią, cichych i skromnych, tak różnych od wyelegantowanych, pachnących olejkami oraz perfumami dworzan biskupa. Gersard mógł lepiej wydawać pieniądze niż na te stada obiboków, które bez wyraźnego celu snuły się po pałacu i otaczających go ogrodach. Cóż, Jego Ekscelencja miał nieprawdopodobnie wysokie dochody i nie widział nic złego w ich marnowaniu. Szkoda tylko, że rzadko kiedy miał chęć marnowania gotówki w celu wspomożenia waszego uniżonego sługi. Któremu, nawiasem mówiąc, taka szczodrość niezwykle by się przydała. Być może jednak wezwanie oznaczało zmianę na lepsze. A być może nie. Z Gersardem nigdy nic nie było wiadomo, gdyż jego humor zmieniał się szybciej niż pogoda na wiosnę.

Biurowe apartamenty biskupa urządzono nade skromnie. W pierwszym pokoju znajdował się półkolisty stół i szesnaście zdobionych krzeseł. Tutaj odbywały się większe narady oraz spotkania. Szczerze powiedziawszy, odbywały się bardzo rzadko, bo biskup nie znosił rozmawiać w tłumie, wolał krótkie konferencje w cztery, najwyżej sześć oczu. A one odbywały się w drugim pokoju, gdzie tkwiło ogromne palisandrowe biurko. Miało tak wielki blat, że mogłoby być pokładem średniej wielkości łodzi. Biskup zasiadał przy jednym jego krańcu, obok rzeźbionych głów lwów, gości sadzał na drugim krańcu. W pokoju znajdowały się jeszcze dwie wypchane dokumentami sekretery, ciągnący się przez całą ścianę regał pełen ksiąg, a także przeszklony kredens, w którym lśniły kryształowe kielichy i stało zazwyczaj kilka butli dobrego wina. Wiadomo było, że biskup lubił od czasu do czasu raczyć się winkiem i często miał kłopoty z wychodzeniem z kancelarii o własnych siłach.

– Mordimerze, mój synku! – zawołał serdecznie. – Chodź i siadaj.

Miał bełkotliwy głos, więc poznałem, że musiał sporo wypić. Niestety, Jego Ekscelencja już rzadko kiedy trunkował na wesoło. Najgorzej działo się, gdy pił, by zagłuszyć ból ataków podagry lub by zapomnieć o tym, że za dużo pije. Albo o tym, jak bardzo picie szkodzi jego zdrowiu. I wtedy lepiej było się nie pokazywać w gabinecie. Tym razem poznałem jednak, że podagra trzymała się z dala, a z szerokiego uśmiechu biskupa wywnioskowałem, iż również hemoroidy, wrzody oraz uczulenie skóry nie nękały Jego Ekscelencji tego pięknego dnia. Co zresztą nic nie znaczyło, gdyż zachowanie biskupa, chorego czy zdrowego, było całkowicie nieprzewidywalne. Niemniej biedny Mordimer sądził, że i tak ma wiele szczęścia.

– Wierny sługa Waszej Ekscelencji. – Skłoniłem się nisko i przycupnąłem na skraju krzesła.

– Napijesz się ze starym człowiekiem? – Spojrzał na mnie spod opuchniętych powiek.

Nie czekając na odpowiedź, wyjął z szafki kielichy. Wysokie, rżnięte z błyszczącego kryształu, na cieniutkiej, oplatanej srebrem nóżce. Własnoręcznie nalał mi wina z omszałej butelki, a ja wstałem z szacunkiem.

– Siedź, synku, siedź – nakazał pogodnie i sam napełnił sobie kielich po brzegi, aż kropelka wina zadrgała poza krawędzią i spłynęła na blat, znacząc czerwoną ścieżkę na krysztale.

Rozparł się wygodnie w fotelu, naprzeciwko mnie, i odsapnął z zadowoleniem.

– Dobrze ci się wiedzie? Potrzebujesz czegoś? Grajcie, surmy anielskie! Kto odmienił biskupa?

W takim nastroju dawno go nie widziałem.

– Zawsze mogłoby być lepiej, Wasza Ekscelencjo – powiedziałem grzecznie. – Jednak zawsze też można pocieszać się myślą, że mogłoby być gorzej.

– Bardzo słusznie. – Klasnął w dłonie. – Za to cię lubię, Mordimerze. Za twoje życzliwe spojrzenie na świat. Może więc nadszedł czas, by świat zaczął życzliwie patrzeć na ciebie?

Uwierzcie mi lub nie, mili moi, lecz się zaniepokoiłem. Bardzo się zaniepokoiłem. Szczerze mówiąc, wolałem, by świat nie patrzył na mnie ani życzliwie, ani wrogo, gdyż bardzo dobrze czułem się, pozostając w cieniu. Źle jest zwracać na siebie nadmierną uwagę bliźnich. W końcu cichy jestem i pokornego serca, co wynika nie tylko z mego łagodnego charakteru, ale i z funkcji, jaką pełnię na chwałę Bożą.

– Słucham pilnie, Wasza Ekscelencjo.

– No, napij się, Mordimerze.

Ująłem posłusznie kieliszek w palce. Ostrożnie, bo kryształ był niczym przejrzyste górskie powietrze napełnione szkarłatem. Posmakowałem.

– Niezłe, co? – w głosie Gersarda usłyszałem taką satysfakcję, jakby sam ten trunek winifikował.

– Wyśmienite – odparłem zgodnie z prawdą.

– Słyszałeś o wyprawie na Palatynat, Mordimerze? – zapytał tym razem bardzo rzeczowym tonem.

Odstawiłem wino, wyprostowałem się.

– Oczywiście, Wasza Ekscelencjo. Trudno nie słyszeć. Po całym mieście o tym trąbią.

– Właśnie – mruknął. – Zaciągi, obietnice wysokiego żołdu, miraże zbawienia, grzechów odkupienia…

Po szyderstwie w jego głosie poznałem, że nie w smak mu była praca cesarskich zaciężników. Tyle że nie za bardzo mógł cokolwiek zrobić, ponieważ wyprawa otrzymała papieskie błogosławieństwo, a cesarz jednym z głównych celów swej polityki uczynił podporządkowanie Palatynatu.

– Dziwisz mi się, co? Że nie popieram tego szaleństwa?

Przez moment zastanawiałem się: być szczerym czy uległym? Zdecydowałem, że w tym wypadku szczerość będzie lepsza. Biskup lubił odwagę. No, do pewnych granic, rzecz jasna. Do pewnych rozsądnych granic.

– Jestem tylko prostym człowiekiem, Wasza Ekscelencjo – wyznałem. – I rzeczywiście dziwię się, iż Wasza Ekscelencja nie popiera wyprawy na heretyków oraz kacerzy.

– Wszyscy się dziwią – powiedział w powietrze i z troską przyjrzał się pustemu już kieliszkowi. – Pij, Mordimerze. Wiesz, że dostaję zgagi po winie? Ano tak, wiesz – odpowiedział sam sobie. – Sam mi przecież poradziłeś, żebym leczył się mlekiem. Prawda. I pomogło! – Uniósł wskazujący palec. – Ale ile można żłopać mleka? – westchnął głęboko. – Bo wino to jakoś tak człowiekowi wchodzi, że ani się obejrzy, już wypije butelkę lub dwie – ciągnął z namysłem. – Tymczasem woda czy mleko… – Westchnął powtórnie. – Każdy łyk staje ci w gardle, jakby zaprawiono go trucizną…

Westchnąłem wraz z nim, gdyż zgadzałem się z tymi obserwacjami. Wtedy popatrzył na mnie smutnym spojrzeniem przekrwionych oczu.

– Czy Pan mnie już mało doświadcza? Podagra, hemoroidy, teraz lekarze mówią, że nie wolno mi wypić nawet łyczka wina… – Zastukał nerwowo w blat. – Przeklęte konowały. O czym to ja…? Aha, o tych cesarskich zabawach.

Zaklął cichutko, przeżegnał się i znowu napełnił kielich po same brzegi.

– A niech mnie i zabije – powiedział z zaciekłością w głosie i spojrzał w moją stronę.

Wypił do ostatniej kropli, odetchnął głęboko. Na moment jego twarz stężała, jakby spodziewał się uderzenia bólu, lecz potem wyraźnie się rozpogodził. Obrócił na mnie wzrok. Przez chwilę, patrząc w jego puste oczy, miałem wrażenie, że zastanawia się, kim jestem Zrobiło mi się zimno, gdyż biskup w takim stanie był jeszcze bardziej nieobliczalny niż zwykle.

– Mordimer – rzekł, jakby starając się sobie przypomnieć, co robię w jego komnacie i w jakim celu mnie wezwał.

– Do usług Waszej Ekscelencji – odparłem.

– Taaak, o czym to ja? Aha, o cesarzu. Widzisz, Mordimerze, stary cesarz zabawiał się z dziwkami, wyprawiał uczty i jeździł na polowania. Życie toczyło się spokojnie, swoim biegiem. Palatynat był daleko. Co prawda heretyków i kacerzy wysyłał, zakazane księgi przemycał, ale my paliliśmy i księgi, i heretyków. I wszyscy byli zadowoleni. Oni, że szerzą swą przeklętą wiarę, my, że spełniamy Bogu miłe uczynki. A teraz co? Teraz ten młodzik wywraca wszystko do góry nogami. Rujnuje cały porządek, którego z takim trudem żeśmy się dopracowali. Na domiar złego Ojciec Święty, Panie racz go oświecić, jeszcze sprzyja tym szaleństwom. Wiesz, Mordimerze, dlaczego mi się nie podoba wojna?

– Gdyż niszczy dotychczasowy porządek? – powtórzyłem jego słowa.

– Bardzo słusznie! Gdyż niszczy dotychczasowy porządek… Tak jest. Nie wyraziłbym tego lepiej. – Spojrzał na mnie z uznaniem. – A cesarz ogłosił w Hezie zaciągi – I co teraz? Ano to, że czeladnicy, uczniowie, żacy, nawet zacni rzemieślnicy zostawiają wszystko i co robią? Pędzą pod cesarskie sztandary! Za wiarę, za żołd, za przygodę… – Znowu sobie nalał. Wysuszył wino jednym tchem, pojedyncza czerwona kropla spłynęła mu z brody na jedwabny kaftan i wsiąkła, zostawiając plamę. – Nikt nie żałowałby partaczy, ludzi gościńca, wagabundów, przybłędów – ciągnął dalej. – Lecz dlaczego kuszą zacnych mieszczan? No, może prócz żaków – mruknął – bo z nimi to też trzeba się nawojować. My, Mordimerze, mamy dbać o podatki, o cła, nie o cesarskie fanaberie. Przegra cesarz wojnę, to poginą nam zacni mieszczanie, a jeśli wygra?

– Tak, Wasza Ekscelencjo?

– Jeśli cesarz wygra wojnę, mieszczanie wrócą. Już nie cisi, spokojni i pokornego serca. Wrócą pewni siebie, bogaci, opromienieni sławą, prawdziwi żołnierze Chrystusa! I kto wie czego będą się domagać? Co będą opowiadać o obcych krainach? Do czego judzić i co wspominać? Ludziom mieszać w głowach, zachęcać do następnej wyprawy – przerwał, bo się mocno zasapał. – Nalej mi wina, synku – rozkazał, a ja wstałem posłusznie po następną butelkę. – I tak źle, i tak niedobrze, Mordimerze. I tak źle, i tak niedobrze – powtórzył. – W dodatku Ojciec Święty, Boże mu odpuść, dał im błogosławieństwo. A czy poprosił o radę, modlitwę i duchowe wsparcie nas, biskupów oraz kardynałów, spytasz mnie, synku? Ja ci odpowiem: nie poprosił! Czy zwołał święty synod, by wsparł jego słowa swym błogosławieństwem i swą mądrością? Nie zwołał! Kto sączy mu jad do ucha? Papieski legat Verona i spowiednik Verona. Dwaj bracia-kruki… – ostatnie zdanie wymówił z wyraźnym obrzydzeniem.

Nie byłem, mili moi, zachwycony tą rozmową. Kto wie czy kiedy Gersard wytrzeźwieje, nie uzna, że powiedział zbyt wiele waszemu uniżonemu słudze. Swoją drogą, Ojciec Święty nieźle zalazł za skórę naszemu biskupowi. Czyżby Jego Ekscelencja tracił wpływy w Stolicy Apostolskiej? To nie wróżyło niczego dobrego dla inkwizytorów…

– Jeśli tylko mógłbym pomóc, Wasza Ekscelencjo. Wasza Ekscelencja może mną dowolnie rozporządzać o każdej porze dnia i nocy i w każdej sprawie – powiedziałem żarliwie, zresztą zgodnie z prawdą, bo mój tyłek zależał od biskupa.

– Wiem, Mordimerze, dziecko kochane. – Oczy zaszkliły mu się po pijacku. – Jesteś dobrym chłopcem i dlatego wezwałem właśnie ciebie, gdyż ufam, że nie opuścisz mnie w potrzebie.

Oho, szykowała się jakaś brudna robótka, a ja miałem nadzieję, że biskup zachował zdrowy rozsądek i nie zechce poświęcić życia biednego Mordimera dla własnych zachcianek.

– W każdej chwili, Wasza Ekscelencjo – odparłem. – Semper fidelis, oto nasze wezwanie…

– Wyślę cię z cesarzem, Mordimerze – rzekł, stukając pięścią w blat. – Będziesz moimi oczami i uszami na tej przeklętej wojnie. – Przy słowie „przeklętej" zmrużył oczy i przeżegnał się.

– Proszę? – nie mogłem się opanować, słowo samo wskoczyło mi na usta.

Przez moment myślałem, że się przesłyszałem albo że biskup bredzi w pijackiej malignie.

– Zaskoczony, co? – właściwie nie zapytał, a stwierdził Jego Ekscelencja z wyraźnym zadowoleniem. – Nie martw się, synku, nie dam skrzywdzić mojego wysłannika. Dostaniesz ludzi i uczciwy żołd.

– Ośmielam się… – zacząłem.

– Ośmielaj się, ośmielaj – zezwolił pobłażliwym tonem. – Wiem, że jesteś zdziwiony.

Taaak: zdziwiony… Może niezupełnie oddawało to moje uczucia, lecz przynajmniej w pewnym stopniu określało sytuację, w której się znalazłem.

– Wasza Ekscelencjo, ośmielam się przypomnieć, że jestem tylko inkwizytorem i ku mojemu ubolewaniu to właśnie powołanie oraz wierna służba Kościołowi nie cieszą się uznaniem wśród szlachetnie urodzonych, a już zwłaszcza na dworze miłościwie nam panującego. Czy więc Wasza Ekscelencja nie sądzi, że oni po prostu każą mnie zabić? Rzecz jasna, moje życie nie ma znaczenia, lecz obawiam się, że pozbawiony go nie będę mógł wypełnić rozkazów Waszej Ekscelencji, co w innym wypadku uczyniłbym z pełną skrupulatności pieczołowitością.

Biskup roześmiał się serdecznie.

– Strach dodaje elokwencji, co, Mordimerze? – Zatarł dłonie. – Myślisz, że ja głupi jestem? Pewnie, że by cię zabili. Nie jawnie, nie oficjalnie, ale cicho, zbójecko, po kryjomu… Nie lubią tam mnie, o nie. Co innego papiescy legaci. – Odwrócił się, jakby chciał splunąć, lecz się powstrzymał. – Tyle że ty nie będziesz inkwizytorem, synku, a przynajmniej nie jedynie inkwizytorem…

Urwał i wyraźnie czekał na pytanie, więc zdecydowałem się je zadać.

– A kim będę, z łaski Waszej Ekscelencji? Gersard z figlarnym uśmieszkiem otworzył szufladę, wyjął z niej wypisany już pergamin i podał mi go.

– Czytaj, Mordimerze, chłopcze mój drogi. Przeczytałem i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Gdyby nie to, że dokument został przygotowany wcześniej, pomyślałbym, że Jego Ekscelencja upił się w stopniu zaćmiewającym umysł.

– No, no, tylko nie wyobrażaj sobie za dużo – powiedział. – To jedynie tymczasowa nominacja.

Tymczasowa czy nie, nominacja była nominacją. Rozkazem Jego Ekscelencji od następnego dnia stawałem się kapitanem gwardii biskupiej – jedną z kilku najważniejszych osobistości w Hezie. Do tej pory stopień ten dzierżył pewien stetryczały szlachcic, od lat mieszkający na prowincji, a całe jego obowiązki polegały na kwitowaniu przychodzącego regularnie żołdu. Prawdziwym dowódcą gwardii był hrabia Jakiśtam, nie zapamiętałem jego nazwiska, lecz oficjalnie miał tylko stopień porucznika. Pewnie, że nikt nigdy nie powiedział, iż kapitanem gwardii nie może być inkwizytor, a nawet ksiądz. Lecz do tej pory zawsze chlubili się tym stanowiskiem szlachetnie urodzeni. Jak widać, czasy się zmieniały.

– I co, zatkało cię, Mordimerze?

– Zatkało – odparłem szczerze i po prostu, gdyż Jego Ekscelencja najwyraźniej tego oczekiwał.

– Teraz nikt nie śmie cię tknąć. Zostaniesz oficjalnie przedstawiony cesarzowi. Dostaniesz listy polecające i do niego, i do legata Lodovica Verony. Legat jest pełnomocnikiem Stolicy Apostolskiej, ale… – urwał na moment i zakręcił palcem kilka kółeczek na blacie – jego poglądy, jak zapewne wiesz, są tylko zbliżone do moich. Tylko zbliżone, chłopcze – podkreślił z mocą.

Zrozumiałem. Nawet bardzo dobrze zrozumiałem. W końcu osoby, którą się ceni czy lubi, nie nazywa się krukiem, tak jak Gersard nazywał braci Verona. Nie wolno mi było czuć się bezpiecznie w obecności papieskiego wysłannika. Zresztą, mili moi, od tej pory w ogóle nie miałem się czuć bezpiecznie. Owszem, szacowny biskup okrył plecy biednego Mordimera zdobną szatą, lecz to nic nie znaczyło. Jego Ekscelencja rozgrywał partię szachów, w której byłem zaledwie pionkiem. I nie miałem żadnych złudzeń, iż poświęci mnie, jeśli da mu to przewagę na szachownicy. Niemniej nawet fakt zostania biskupim pionkiem był dowodem ogromnego zaufania. W związku z tym wiedziałem, że z ciężarem tego zaufania będę musiał sobie radzić. A warto wiedzieć, że dźwiganie ciężaru biskupiego zaufania było mniej więcej tak samo bezpieczne jak dźwiganie piaskowca w kamieniołomach.

Jego Ekscelencja wstał z trudem, zachwiał się lekko, a ja poderwałem się z krzesła. Lecz moja pomoc nie okazała się potrzebna.

– Zgłosisz się do brata Sebastiana – nakazał. – On załatwi z tobą formalności.

Brat Sebastian był prawą ręką biskupa od wszystkich uciążliwych spraw kancelaryjnych. Człowiekiem o ogromnych wpływach, który, o dziwo, znany był z bezgranicznej wręcz uczciwości. Zdumiewające w naszych podłych czasach, prawda?

Biskup zatoczył się w moją stronę, więc z pełnym szacunkiem chwyciłem go pod łokieć. Zionął na mnie winem.

– Dziękuję ci, synku.

Położył mi dłonie na ramionach.

Oto ja was posyłam jako owce między wilki. Bądźcież tedy mądrymi jako wężowie, a prostymi jako gołębice – rzekł z namaszczeniem, potem czknął głośno, co w poważnym stopniu zrujnowało efekt jego słów.

Poza tym tę akurat sentencję zapamiętałem niezwykle dobrze, gdyż padła ona niegdyś z ust istoty, której starałem się nawet nie wspominać, a z którą dwukrotnie skrzyżowały się ścieżki mojego życia. Niemniej nie dałem niczego znać po sobie i klęknąłem u kolan Gersarda, po czym ucałowałem biskupi pierścień. Mówiono, że w oczku znajdował się kamień z Ziemi Świętej, jeden z wielu okruchów głazu, tego samego, na który nastąpił nasz Pan, kiedy zszedł z krzyża swej męki.

– No, no, wstań, Mordimerze. Postaraj się, chłopcze. Bądź czujny, uważny i przebiegły, a nagroda cię nie minie. Brat Sebastian wypłaci ci z góry trzymiesięczne pobory oraz specjalny ekwiwalent, żebyś miał za co zaopatrzyć się na drogę. I żebyś mnie godnie reprezentował. – Pogroził mi żartobliwie palcem.

Z apartamentów biskupa wyszedłem niczym ogłuszony, nie za bardzo wiedząc, na jakim świecie żyję i czy wszystko tylko mi się nie śni. Czy wstępując do inkwizytorskiej Akademii, mogłem przypuszczać, że kiedyś zostanę kapitanem gwardii Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu? Żartujecie chyba, mili moi. Równie dobrze mogłem przypuszczać, iż wyrosną mi skrzydła i wraz z Ikarem oraz Dedalem wzlecę ku słońcu. Zresztą wtedy byłem zachwycony, że mam gdzie spać, co jeść i że istnieje spora szansa, iż przeżyję do następnego poranka.

– Gratuluję, mistrzu – uśmiechnął się stary kancelista, wyrywając mnie z zamyślenia. – Właściwie chyba powinienem powiedzieć: kapitanie Madderdin.

– Wiedzieliście?

– Sam wypisywałem dokumenty. – Obnażył w uśmiechu spróchniałe zęby. – To wielki, wielki zaszczyt. – Ściszył głos: – Inkwizytorium będzie z was dumne.

– Zapewne – odrzekłem, chłodny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. – Dziękuję, bracie.

– Nie ma za co, Mordimerze, nie ma za co. – Zobaczyłem żartobliwy błysk w jego oku.

Otóż, widzicie, mili moi, nie pomyślałem w swej pysze o braciach inkwizytorach. Myślałem jedynie, by zafasować żołd, zrobić stosowne zakupy, porozmawiać o szczegółach z bratem Sebastianem, przyjrzeć się ludziom, którzy towarzyszyć mi będą w wyprawie do cesarskiej armii. A o braciach inkwizytorach nie pomyślałem. Tyle że oni pomyśleliby o mnie. I o tym, że stroję się w cudze piórka, zapominając, kim jestem i skąd pochodzę. To prawda, że nie łączyły mnie cieplejsze stosunki z żadnym z nich, lecz nie zmieniało to postaci rzeczy, iż byłem krwią z ich krwi i kością z ich kości. A ponieważ nominacja była jedynie tymczasowa, więc miałem przeczucie, że prędzej czy później wrócę do dawnego zajęcia. Wtedy biedny Mordimer na pewno nie będzie potrzebował wrogów we własnym gronie, zawistników pamiętających, iż w chwili złudnej chwały zapomniał, kim jest naprawdę. Co więc należało zrobić? Należało wydać ucztę! Dobre wina, dobre jedzenie i dobre dziwki. I nie żałować pieniędzy, mili moi, gdyż przyjaźń ważniejsza jest niźli złoto całego świata.

Uczta była koszmarem. No, może nie tak… Przebudzenie po niej było koszmarem, gdyż sama uczta miała przebieg radosny: pełen picia, obżarstwa, śpiewów i chędożenia. Jeden z zacnych braci inkwizytorów omal nie utopił się w beczce z winem. W ostatniej chwili któraś z dziwek wyciągnęła go z niej za włosy i to też nie dlatego, by ratować mu życie, lecz chciała dzbanem zaczerpnąć trunku, a ciało zwisające na krawędzi beczki jej w tym zawadzało. No ale, Bogu dziękować, mój brat inkwizytor ocalał, tylko potężnie opił się wińska i zarzygał pół komnaty. Końcówkę uczty pamiętałem już jak przez mgłę. Ktoś rżnął dziwkę na stole pełnym kości i rozlanego wina (zapamiętałem to, bo dziwka, niezrażona, ogryzała w trakcie tego rżnięcia udko kurczaka), ktoś inny ciął kordelasem knoty świec, a gruby Bekas postanowił udowodnić, iż jest odporny na żar płomieni, i trzymał dłoń nad kagankiem tak długo, aż poczuliśmy swąd palonego mięsa. Potem bracia inkwizytorzy wpadli na pomysł, że wybiorą mi na noc dwie najpiękniejsze dziwki. W trakcie tych wyborów pobili się i złamali rękę staremu Piedrowi (nazywanemu z uwagi na pewną niemiłą przypadłość Pierdem), zresztą Bogu ducha winnemu, bo spał w kącie, kiedy wpadli na niego i przewrócili na ziemię.

Nawiasem mówiąc, wybrali dobrze pomimo pijackiego otępienia i gdy rano się obudziłem, ujrzałem obok siebie dwie całkiem ładne buzie i dwa całkiem zgrabne ciałka. Nie omieszkałem jeszcze z nich skorzystać nie dwa i nie trzy razy, mimo straszliwego bólu głowy.

Potem ból głowy jeszcze spotężniał, kiedy pomyślałem, co ona poczułaby, gdyby zobaczyła mnie w takim stanie i w takim towarzystwie. Ona, czyli kobieta, która na pół poważnie, na pół żartobliwie powiedziała o mnie (kiedy uratowałem jej życie): „Mój rycerz na białym koniu". Kobieta, która zawłaszczyła moje sny. Mogłem kontrolować myśli, jednak nie byłem w stanie kontrolować snów. Czasami modliłem się, by z nich zniknęła, czasami modliłem się, by w nich została. Wiedziałem, że niezależnie od tego, co się wydarzy, zawsze będę nieszczęśliwy. Kiedyś pewien szlachcic radził mi, bym z całą szczerością wyznał swe uczucia. Aresztowałem go i wysłałem na stos. Rzecz jasna, nie za radę, broń Panie Boże, lecz za przestępstwa przeciw naszej świętej wierze. Niemniej często żałowałem, że jedyny człowiek, przed którym otworzyłem serce, nie był już niczym więcej niż garścią popiołu.

Gdy wróciłem „Pod Byka i Ogiera", Korfis wręczył mi kilka liścików z podziękowaniami za przednią zabawę i gratulacjami z powodu awansu. Nie powiem: ucieszyło mnie to, bo skoro bracia po tak ciężkiej nocy pomyśleli jeszcze o eleganckich formalnościach, to znak, że bawili się naprawdę dobrze. Na ucztę nie pożałowałem gotówki, lecz rzecz była tego warta. Mówiłem wam, mili moi, łaska biskupa na pstrym koniu jeździ, a ja chciałem mieć dokąd wracać. I do kogo.

Kazałem Korfisowi przygotować gorącą kąpiel (wiedział już o moim awansie, więc chodził obok mnie, jakbym był z weneckiego kryształu), bo nie ma to jak dobrze się wymoczyć, gdy człowieka ściga ból minionej nocy. Potem krzynkę się przespałem i krótko przed zachodem słońca postanowiłem odwiedzić brata Sebastiana, by przedstawił sprawę i pokazał ludzi, którzy mieli mi towarzyszyć w czasie trwania misji na cesarski dwór.

Brat Sebastian nie był zachwycony wizytą.

– Spodziewałem się was rano, kapitanie – mruknął zgryźliwie i spojrzał na moją opuchniętą twarz. – Słyszałem, słyszałem… – dodał. – Módlcie się, żeby to nie doszło do uszu biskupa.

– I tak dojdzie – powiedziałem – Jego Ekscelencja wie wszystko, Boże go wspomagaj.

– Ano prawda – stwierdził brat Sebastian. – Chociaż ja mu nie powiem – zastrzegł od razu. – Przygotowałem dla was glejty, listy polecające, gotówkę i skrypty kredytowe. Coś biskup ma dla was hojną rękę. – Pokręcił głową.

– A moi ludzie? – zapytałem.

– No, jest tu sześciu takich zabijaków. – Uśmiechnął się, a ja zobaczyłem, że spróchniałe zęby w jego ustach rosły krzywo i rzadko jak sztachety w płocie biedaka. – Dostaniecie też chłopca do posług i koniucha. Biskup kazał przygotować dla was wierzchowce. – Spojrzał na mnie taksującym wzrokiem. – I trzeba by się wybrać do zbrojowni – dodał – znaleźć wam choćby jakąś kolczą koszulkę i dobry miecz, bo wstyd tak się pokazać u cesarza. Poza tym powinniście przybrać barwy biskupie.

Skrzywiłem się, gdyż biskupi gwardziści paradowali w żółtych kubrakach, białych, obcisłych pantalonach oraz żółtych butach za łydki, co zdaniem waszego uniżonego sługi wyglądało nadzwyczaj cudacznie i mogło cieszyć gawiedź. Być może jednak gwardziści posłani w bojowej misji mieli prawo ubierać się w kolory bardziej stonowane, tak by nie budzić śmiechu u bliźnich i nie przypominać cyrkowców.

– Dziękuję, bracie Sebastianie – powiedziałem tylko. – Mam nadzieję, że uda mi się godnie reprezentować Jego Ekscelencję.

Fuknął coś, lecz nic nie odparł. Zadzwonił na służącego.

– Zaprowadź pana kapitana do zbrojowni, potem do garderoby – rozkazał. – Posłałbym was do krawca – zerknął na mnie – ale nie ma czasu. Jutro o świtaniu ruszacie.

– Jak trzeba, to trzeba – westchnąłem.

Sądzę, że brat Sebastian na wyrost nazwał moich ludzi zabijakami. Myślę raczej, że porucznik biskupiej gwardii – nawiasem mówiąc, zły jak diabli z powodu mojego awansu – wybrał tych, z którymi nie miał już co zrobić. Stali w szeregu na tylnym dziedzińcu biskupich koszar, a ja przyglądałem im się dłuższy czas w milczeniu.

– Jestem mistrzem Inkwizytorium i nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem. – Wszyscy zapewne wiecie, że tylko czasowo Jego Ekscelencja przyznał mi licencję kapitana gwardii. Niemniej teraz jestem kapitanem i żądam od was jednego: absolutnego posłuszeństwa – zawiesiłem głos na moment. – Jeśli tobie, czarnobrody – zwróciłem się do zarośniętego osiłka o twarzy idioty – każę uklęknąć i zeżreć gówno z ziemi, to co zrobisz? Otóż w tej samej chwili uklękniesz, zeżresz gówno, a potem podziękujesz kapitanowi za posiłek. Zrozumiano?

Odczekałem czas jakiś.

– Pytałem, czy zrozumiano – powtórzyłem spokojnie. – A kiedy pytam, chcę słyszeć odpowiedź!

– Zrozumiano. Tak. Tak jest – prawie każdy inaczej się odezwał i nie powiem, żebym w ich głosie odczytał nadmierny entuzjazm.

– Powiem wam krótko, chłopcy. Być może macie szansę wyjść z życiem z tej awantury. Ale tylko wtedy, jeśli wytężycie łby na tyle, by rozumieć moje rozkazy. Teraz po kolei. Imiona.

Przedstawiali się, a ja starałem się zapamiętać: Mały Hansie, Bolko Ślązak, Mruk Pokraka, Sobol Bękart, Robin Pałka, Rupert Gardzioł.

– Co robiliście do tej pory w gwardii? – zapytałem.

Słuchałem z rosnącym niepokojem. Ot, szlachetnie urodzony porucznik postanowił zażartować sobie z biednego Mordimera. I przyznał mu takich ludzi, że ze świecą szukać podobnego oddziału. Bowiem jeden z moich ludzi był podkuchennym, drugi czyścił stajnie, trzeci pracował w kuźni, czwarty pilnował piwnic, piątego właśnie zwolniono z wieży za gwałt. Jedynie szósty miał jakie takie doświadczenie, gdyż dochrapał się niegdyś rangi sierżanta, jednak zdegradowano go za notoryczne upijanie się na służbie. Oczywiście, że mogłem iść ze skargą do biskupa. W końcu jechałem na dwór cesarza i wypadało dać mi ludzi, którzy będą godnie reprezentować Jego Ekscelencję. Lecz nie zamierzałem zaczynać od narzekań. Prawdziwy mistrz musi poradzić sobie z takimi narzędziami, jakie ma na podorędziu. Jasne, że brakowało mi Kostucha i bliźniaków, gdyż od razu lepiej bym się poczuł, widząc obok siebie towarzyszy wspólnych wypraw. Jedyne, co mogłem zrobić, to zostawić wiadomość u Korfisa, aby kiedy tylko pojawią się w mieście, pakowali manatki i ruszali w stronę miejsca obozowania cesarskiej armii. Gdziekolwiek to miejsce akurat by się wtedy znajdowało.

– Ustalimy pewne zasady, chłopcy – powiedziałem. – I zaczniemy od zakazów. Od tej chwili macie zakaz picia wina, piwa, gorzałki i czego tam jeszcze. Kto go złamie, zostanie zabity. Własnoręcznie przeze mnie. Kto zaczepi albo okradnie kogoś po drodze, zostanie zabity. Jak wyżej. Kto nie wykona rozkazu, zostanie zabity. Przez kogo? – zwróciłem się do Robina Pałki.

– Przez pana kapitana – odparł.

– Bardzo słusznie. A ty będziesz tego wszystkiego pilnował jako mój sierżant. Postaram się, by oficjalnie przywrócono ci stopień oraz stosowny do niego żołd.

Rozpromienił się.

– Tak jest, panie kapitanie! – ryknął na cały głos. – Na początek dopilnujesz, żeby wszyscy łącznie z tobą ogolili się i ostrzygli. Nie pokażę się przed cesarzem z taką bandą łachmaniarzy, zrozumiano?

Cesarską kwaterę główną założono w miasteczku Heim, kilkanaście mil od rzeki oddzielającej granice Cesarstwa i Palatynatu. Cesarz wraz ze swym dworem stanął w najlepszej karczmie oraz w domach co majętniejszych mieszczan, a wojska rozlokowano w okolicznych wioskach i miejscowościach. Słyszałem, że władca surowo nakazywał żołnierzom dyscyplinę, wprowadził zakaz rabunków, każdą niesubordynację karał na gardle. Dlatego też po drodze widzieliśmy kilkudziesięciu wisielców w stanie mniejszego lub większego rozkładu, którzy byli znakomitym obiadkiem dla kruków i wron. Cesarscy oficerowie chętnie płacili okolicznej ludności za prowiant, konie i wozy, zwłaszcza że cesarz wystawiał oprocentowane skrypty dłużne, więc nie musieli sięgać do własnych kiesek. Już ja wiem, mili moi, jak to jest z tymi skryptami dłużnymi. Każdy generał chętnie je wystawia, tylko że jak armia wraca w rozsypce, to nie ma komu płacić. Miałem jednak nadzieję, że wojska młodego cesarza poradzą sobie z Palatynatem, bo nie bawiła mnie myśl, że wojna zapuka do bram Hezu. Chociaż, szczerze mówiąc, Palatynat może i miał tyle wojska, by się obronić, ale chyba nie tyle, by nas zaatakować. Palatyn Duvarre znany był z zamiłowania do fortyfikacji, w związku z tym cały kraj, skądinąd pełen bagnisk i poprzecinany licznymi rzekami, zamienił w jedną wielką twierdzę. Bardzo ciekawiło mnie, jak Jego Cesarska Mość zamierza sobie z tym fantem poradzić.

Heim było przygranicznym miasteczkiem leżącym w rozwidleniu rzeki. Zadbano, by otoczyć je murami oraz zabezpieczyć fosą w tych miejscach, gdzie rzeka nie tworzyła naturalnej ochrony. Na moście zwodzonym czuwała straż wpuszczająca tylko kupców z towarami czy ludzi mających przepustki, glejty lub listy polecające. Nam w zasadzie wystarczyłyby biskupie barwy, gdyż każdy żołnierz w okolicy umiał poznać biało-żółte stroje i charakterystyczne stalowe hełmy w kształcie kapeluszy z szerokim rondem. Zapytajcie mnie, mili moi, przed czym taki hełm miał chronić? Nie znajdę dobrej odpowiedzi, bo na pewno nie przed ciosem pałki, topora lub miecza. Moich pięciu zabijaków… Ach, wspominałem, że na początku było ich sześciu, prawda? Lecz Bolko Ślązak miał nieszczęście nie posłuchać rozkazów i upił się do nieprzytomności pierwszej nocy. Sam, własnoręcznie, tak jak obiecałem, jeszcze pijanego i coś bełkoczącego powiesiłem na progu karczmy. Bardzo zręcznie powiesiłem, mili moi. Tak, by końcami palców u stóp mógł leciutko dotykać ziemi. Dusił się prawie do samego rana, aż wreszcie podciągnąłem go wyżej i pozwoliłem umrzeć. Wiecie, że prawie cały czas, kiedy był podwieszony, to płakał? Jak widać miał sentymentalną naturę… Ale od tej pory pięciu pozostałych chłopców pilnie obserwowało każdy mój gest i aż bili się, by jako pierwsi wypełniać rozkazy. Dyscyplina jest podstawą życia. Bez dyscypliny jesteśmy tylko hordą zwierząt niegodnych istnienia na tym nie najlepszym ze światów.

No dobrze, wracajmy do biskupich barw. Nie mogłem się przemóc i założyć dziwacznych pantalonów oraz kanarkowego kubraka. Na szczęście wybrałem w zbrojowni dobre skórzane buty, podbite żelazem, stalowe nagolenice, kolczą koszulkę i przyzwoity hełm z szerokim nosalem oraz spływającą na ramiona misiurką. Jedyne, co udowadniało, że jestem biskupim sługą, to biały płaszcz z żółtym, złamanym krzyżem.

Wolałbym co prawda mój własny, czarny płaszcz ze srebrnym krzyżem, ale cóż: tak krawiec kraje, jak mu materii staje.

– Wasza wielmożność? – Oficer straży skłonił się, widząc biskupie barwy. – Jego dostojność legat Verona kazał was powiadomić, że pilnie oczekuje w swej kwaterze.

– Gdzie ta kwatera?

– Przy rynku, panie kapitanie. Karczma „Pod Złamanym Toporkiem".

– Cóż to za nazwa? – zdziwiłem się.

Nie wiecie, ileż człowiek poznaje świata i historii, pytając o nazwy gospód lub oberży. O każdej z nich miejscowi znają jakąś opowieść, czasem są to opowieści całkiem zajmujące.

– W czasie pierwszej wojny z Palatynatem miejscowego kasztelana ścięli na dziedzińcu tej karczmy, wasza dostojność. Lecz żołnierz, który go ścinał, tak mocno uderzył w pień, że i głowa poleciała, i topór pękł. Znaczy się stylisko…

– A to pięknie. – Pokiwałem głową i przejechałem przez bramę.

Zdziwiłem się, że legat urzęduje w gospodzie. Prędzej spodziewałbym się, iż zatrzyma się na którejś plebanii, w jednym z heimskich klasztorów lub w dworze bogatego kupca. Zwłaszcza słyszałem wiele dobrego o pięknym i bogatym klasztorze józefitów, lecz widać Verona wolał przebywać w centrum wydarzeń, nie w rozmodlonej klasztornej ciszy.

Miasto było zatłoczone i pełne zgiełku. Na ulicach roiło się od dworzan, cesarskich żołnierzy oraz całej tej czeredy, która jak wiek wieków towarzyszy każdej armii. Kupcy, żebracy, sprzedajne dziewki, cyrkowcy – wszystko to kłębiło się na ulicach Heimu w jednym tylko celu – jak najprędzej i najsolidniej napchać sobie kieskę dzięki wojnie. A nie sądzę, by dziwki przyjmowały cesarskie skrypty dłużne. Z tego, co wiem, te panie niezwykle rzadko udzielają swych łask inaczej jak za gotówkę. Oczywiście dla biednego Mordimera czyniono pewne wyjątki, lecz podejrzewam, iż między innymi z uwagi na smutne koleje losu mej przyjaciółki Lonny, która niegdyś zawiadywała najsłynniejszym domem publicznym w Hezie, a którą w wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności spalono na stosie. Heska wieść gminna głosiła, jakoby stało się to z mej przyczyny, a ja w swej pokorze nie dawałem odporu tym pogłoskom.

Rynek, zapchany do granic możliwości i pełen rozkrzyczanego tłumu, znaleźliśmy szybko, bo też błotnista droga prowadziła prosto do niego, jak w pysk strzelił. A karczma „Pod Złamanym Toporkiem" była solidnym, dwupiętrowym, murowanym budynkiem, do którego przylegały stajnie. Na dziedzińcu faktycznie stał przegniły pieniek i domyśliłem się, iż to pamiątka po niesławnej (a może sławnej?) śmierci kasztelana. Dziedziniec również był pełen ludzi. Ktoś odprowadzał konie, ktoś wytaczał beczkę z magazynu, woźnica z zaciętą miną batożył konia, który nie chciał pociągnąć zapełnionego po brzegi wozu, a gromadka dzieciaków rzucała w siebie kulami ulepionymi z błota. Podniosłem z ziemi kamyczek w kształcie talerzyka i zręcznie cisnąłem w stronę woźnicy. Trafił go w potylicę i mężczyzna upadł na kolana. Rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem, bat wypadł mu z dłoni. Kiedyś co prawda zabiłem człowieka, który znęcał się nad koniem. Teraz jednak, po pierwsze, nie byłem tak pochopny jak w młodzieńczych latach, a po drugie, nie sądziłem, iż papieskiemu legatowi spodobałoby się, że kapitan z Hezu rozpoczął karierę od mordowania ludzi pod oknami jego kwatery.

Chwyciłem za kark przebiegającego stajennego. Zwinął mi się pod ręką, lecz przytrzymałem dobrze.

– Jego dostojność legat Verona jest tu?

– Jest, panie, jest! Całą karczmę zajął ze swoimi! Puściłem go i zeskoczyłem z siodła.

– Czekajcie – rozkazałem swoim i ruszyłem w stronę wejścia.

Przy drzwiach stał z nachmurzoną miną papieski dworzanin i popijał z dużego glinianego kufla.

– Kapitan z Hezu – niemal krzyknął, kiedy mnie zobaczył. – Idźcie, człowieku, ojciec Verona od wczoraj na was czeka!

Nie podobało mi się to jego „człowieku". Podszedłem, wyjąłem mu z rąk kufel i powąchałem. Patrzył na mnie ogłupiałym wzrokiem. Miał małe, mętne oczka, widać musiał się już raczyć trunkiem od dawna.

– Na służbie się nie pije… człowieku. – Wylałem zawartość kufla na ziemię.

Potem włożyłem mu puste naczynie w ręce i wszedłem do środka. Zza pleców dobiegło mnie tylko zduszone przekleństwo świadczące o tym, że dworzanin nie miał wielkiego wyobrażenia o mojej matce. Nie odwróciłem się nawet, bo i ja nie darzyłem rodzicielki specjalną estymą. Niemniej miałem nadzieję, że o braku szacunku z jego strony zdążymy jeszcze kiedyś porozmawiać.

Legat Lodovico Verona okazał się wysokim, chudym mężczyzną o ptasiej twarzy i przenikliwych szarych oczach. Z tego, co wiedziałem, ubierał się zawsze w czerń i nie inaczej było w tej chwili: odziany był w aksamitną bluzę z czarną kryzą wokół szyi i bufiastymi rękawami. Kiedy ruszał rękoma, wydawało się, że chce rozwinąć skrzydła i zerwać się do lotu. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie zakładał habitu, chociaż był zakonnikiem. A raczej wszyscy sądzili, że był zakonnikiem, gdyż wielu przecież nazywało go „ojcem".

– Kapitan Madderrrrdin – rzekł, przeciągając zgłoski. – Spodziewałem się was wcześniej. Siadajcie. – Wskazał krzesło. – I połóżcie listy.

Posłusznie wyjąłem opieczętowane dokumenty otrzymane od biskupa Hez-hezronu.

– Jak tam Gersard? Podagra? Pije?

– Z tego, co wiem, ostatnio Jego Ekscelencja cieszy się dobrym zdrowiem – odparłem dyplomatycznie.

Legat usiadł naprzeciwko mnie i splótł dłonie. Miał długie palce o napuchniętych stawach i wypolerowane paznokcie.

– Miałeś sześciu ludzi, Mordimerze. Pozwolisz, kapitanie, że będę mówił ci po imieniu, prawda?

– To zaszczyt, wasza dostojność. Spojrzał na mnie ostro.

– Nie przerywaj, kiedy mówię, Madderdin! Zadałem pytanie retoryczne i nie musiałem słuchać twej głupkowatej odpowiedzi.

Zmilczałem, a on uśmiechnął się samymi wargami. Usta miał cienkie, blade i spękane jak odwłok wysuszonej na słońcu glisty.

– Dobry chłopak – powiedział. – Szybko się uczy. Teraz powiedz, gdzie podziałeś szóstego zucha?

– Powiesiłem go, wasza dostojność.

– Powiesiłeś… Ha! A za cóż to, jeśli wolno wiedzieć? Wstał, przeszedł za moje plecy i usłyszałem, jak nalewa sobie czegoś do kubka.

– Masz ochotę się napić, Mordimerze? Niestety, nie mogę ci służyć tym, czym Gersard, bo nie pijam nic prócz wywarów z ziół oraz źródlanej wody.

– Pokornie dziękuję waszej dostojności – odparłem. – Choć sam również uważam, że nie ma nic lepszego nad napar z rumianku. – Pod warunkiem, że rozcieńczyć go w proporcjach jeden do stu z gorzałką, dodałem w myślach. Ale zauważyłem, że legat zerknął na mnie jakby przychylniejszym wzrokiem.

Verona był chyba jeszcze gorszy od Gersarda. Tamten przynajmniej miał słabostki, humory i kaprysy. Ten wydawał się dużo bardziej niebezpieczny. Strzeżcie się ludzi, którzy nie mają nałogów, mili moi! Bo może się okazać, że ich tajemnice są dużo mroczniejsze, niż moglibyście przypuszczać.

– Nie to nie – mruknął. – No więc za co go powiesiłeś?

– Za nieposłuszeństwo, wasza dostojność. Upił się na służbie.

– Lubisz dręczyć ludzi, Mordimerze? zapytał zgrzytliwym tonem. – Miło było patrzeć, jak kona przez pół nocy?

– Wasza dostojność jest doskonałe poinformowany – odparłem spokojnie. – Lecz jeśli chodzi o pytanie waszej dostojności, to odpowiedź brzmi: nie. Nie lubię dręczyć ludzi i nigdy nie robię tego bez potrzeby. Zadawanie męki innej istocie jest grzechem, chyba że służy jako narzędzie do osiągnięcia celu.

– Jakiż cel był tym razem? – Wyszedł zza moich pleców i znowu usiadł naprzeciwko. Siorbnął głośno z kubka.

– Zapewnienie sobie posłuszeństwa u pozostałych – odrzekłem. – Poza tym ośmielę się wyjaśnić waszej dostojności, że ostrzegałem, iż każdą niesubordynację będę karał śmiercią. Ten człowiek nie wziął mych słów poważnie.

– Nie lubisz, kiedy się ciebie lekceważy, prawda, Mordimerze? – spytał z zamyśleniem w głosie. – Ja też nie… Może się więc i dogadamy.

Odstawił kubek, znowu zaplótł palce tak mocno, aż coś chrupnęło mu w kostkach dłoni.

– Co usłyszałeś od Gersarda? Na temat wojny? – Jego Ekscelencja biskup modli się za krzyżowców…

– Dobrze, dobrze – burknął. – Wiem, iż wszem wobec głosi, że ta wojna jest nie po myśli Kościoła – prychnął rozdrażniony. – Tymczasem ona jest nie po myśli twojego biskupa. Wiesz czemu?

Streściłem mu w kilku słowach, delikatnie i oględnie, rozmowę z Gersardem. Nie było w tym szczególnej tajemnicy, gdyż biskup jawnie narzekał na bałagan, który rodzi wojna. Verona roześmiał się, nie obnażając nawet zębów, potem zakaszlał z głębi płuc i odplunął w kąt pokoju.

– Jeśli cesarz zdobędzie Palatynat, zyska dostęp do morza. Bogate porty. Statki. Doświadczonych kupców oraz żeglarzy. Towary z zachodu nie będą już wędrować przez porty leżące na terenie biskupich domen, nie będzie ceł, myta i kosztów transportu. Cesarz potężnie uderzy Gersarda po kiesce, Mordimerze. I twój biskup słusznie się tego boi. A ja nie. I Ojciec Święty też nie. Wiesz dlaczego? Bo Stolica Apostolska dostanie nadania w Palatynacie. Cesarskie dzierżawy. Co papieża mogą obchodzić lenna Gersarda i innych kardynałów? Myślisz, że Ojciec Święty jest taki zachwycony bogactwem swoich owieczek? Że nie boli go, iż jest po uszy zadłużony u Gersarda?

Nie powiem, że nie wiedziałem o tym wszystkim. Plotka to plotka, mili moi, i jak raz wyjdzie na światło dzienne, trudno ją zabić. Więc o tym i owym gadało się na mieście. Lecz pierwszy raz wszystko słyszałem z ust człowieka będącego w środku wydarzeń. I nie powiem, bym był zachwycony tą wiedzą. Im mniej wiesz o sprawach możnych naszego świata, tym chętniej cię ignorują. A życie w cieniu na pewno jest wprost proporcjonalne do tegoż życia długości. Nie miałem pojęcia, czemu legat mówi mi o tym wszystkim. Czyżby obnosił się ze swym lekceważeniem dla biskupa Hez-hezronu i chciał pokazać, że sprawa Gersarda już przegrała? Prowokował mnie? Byłem mu do czegoś potrzebny? Chciał, bym zameldował biskupowi o tej rozmowie?

Nic nie odpowiedziałem, a i legat zapewne nie spodziewał się responsu.

– Jakie polecenia wydał ci Gersard?

– Mam co drugi dzień, a jeśli trzeba, nawet codziennie, wysyłać kuriera z pismem informującym o wszystkim, co zaszło…

– Nic poza tym? – Spojrzał na mnie bacznie. – Żadnych tajnych zleceń? Sekretnych misji?

– Nie, wasza dostojność.

– A gdybyś takowe dostał, powiedziałbyś mi?

– Nie, wasza dostojność. – Nawet nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, choć nie wiedziałem, czy ta szczerość mi posłuży.

Pokiwał głową.

– Tak sobie właśnie myślałem – rzekł spokojnie. – Zamieszkasz tu, Mordimerze. Jest gdzieś na strychu wolna klitka. Nie bierz tego do siebie. W Heimie nawet książęta krwi sypiają na sianie, byle tylko znaleźć się w pobliżu cesarza… Zresztą namnożyło się ostatnimi czasy tych książąt… – Znowu roześmiał się, nie otwierając ust. – Twoi ludzie znajdą miejsce w stajni. I tak pewnie niedługo zabawimy w mieście. Cesarz czeka tylko na najemników i ruszamy. Co zamierzasz robić?

– Obserwować – odparłem. – Jeździć po okolicy. Przyjrzeć się wojskom. Przede wszystkim złożyć listy polecające u Jego Wysokości.

– Dobrze. – Pokiwał głową. – Wezwę cię, jeśli będziesz potrzebny. Założę się, że cesarz zechce z tobą porozmawiać.

– Cesarz zechce udzielić mi audiencji? – zapytałem z niedowierzaniem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

Lecz tym razem Verona się nie rozgniewał.

– Jesteś kapitanem biskupiej gwardii, nie inkwizytorem. Osobistym wysłannikiem biskupa Hez-hezronu. Chociaż – podniósł napuchnięty palec – wszyscy znają twoją przeszłość. Tu wieści szybko się rozchodzą. No, idź już, Mordimerze. Jak pojeździsz po okolicy, i ja chętnie wysłucham, co masz do powiedzenia.

– Dziękuję waszej dostojności. – Wstałem i skłoniłem się głęboko. Ucałowałem dłoń, którą dobrotliwie wysunął w moją stronę.

– Swoją drogą, Madderdin – zagadnął jeszcze, kiedy byłem przy drzwiach – czy możesz mi wyjaśnić, czemu Gersard nie przydzielił tej misji jakiemuś szlachcicowi? Dyplomacie? Oficerowi? Dlaczego, na miecz Pana naszego, przysłał do cesarza oprawcę z Inkwizytorium?

Obróciłem się od drzwi i przywołałem uśmiech na twarz, choć przyszło mi to z niejakim trudem.

– Być może po to, wasza dostojność, by mnie zabito. Szlachetnie urodzeni nie przepadają za inkwizytorami.

Patrzył na mnie przez moment wzrokiem bez wyrazu, potem znowu pokiwał głową.

– Sprytny chłopiec – rzekł powoli. – Zresztą, jeśli mam być szczery, ja też was nie lubię. Jesteście jak szczury…

Odczekałem chwilę, czy nie zechce podzielić się ze mną następnymi perłami swych przemyśleń, po czym skłoniłem się nisko i wyszedłem. Wyszedłem, gdyż nie było nic do dodania.

Oczywiście, że w drodze poza dyscyplinowaniem moich chłopców miałem dużo czasu na inne rzeczy. Na rozmyślania. Na zadawanie sobie podobnych pytań do tych, jakie zadał legat Verona. Gładki dworak, dyplomata, szlachcic z dobrym herbem oraz znajomościami zdziałaliby w otoczeniu cesarza na pewno więcej niż wasz uniżony sługa. A jeśli Gersard chciał mieć wieści wojskowej natury, lepiej by zrobił, wysyłając emerytowanego generała. W swej świcie miał przecież i jednych, i drugich. Dlaczego więc z ważną misją pojechał biedny Madderdin, który był, jest i będzie nikim? Prochem, pyłem u stóp możnych tego świata? Odpowiedzi było kilka, a żadna mnie nie satysfakcjonowała. Po pierwsze, mógł to być kaprys Jego Ekscelencji. Chwilowa zachcianka, z której duma i przekonanie o własnej nieomylności nie pozwoliły mu się już wycofać. Wiedziałem, że biskup Hez-hezronu zdolny jest do niespodziewanych wolt, ma humory, kaprysy, fanaberie. Ale był przy tym wszystkim zręcznym politykiem i wytrawnym finansistą. W końcu – wierzycielem samego Ojca Świętego. Po drugie, wysłanie mnie mogło być powodowane chęcią upokorzenia cesarza, postawienia go w niezręcznej sytuacji, może nawet ośmieszenia. Niezależnie od tego, co sam bym myślał o swej pracy, większość ludzi oceniała mnie właśnie jako oprawcę. Po trzecie, i ta koncepcja najmniej mi odpowiadała, Gersard mógł liczyć na to, że któryś z krewkich feudałów po prostu mnie zabije. Wtedy rozdarłby szaty, wysłał protesty, obraził się i… wstrzymał wszelkie dostawy dla wojska oraz zakazał poboru rekruta na zarządzanych przez siebie włościach. Cesarz musiałby pertraktować i kupić sobie jego przychylność. Za co? To już najmniej by obchodziło waszego uniżonego sługę. Tak czy inaczej, sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Może moje życie było nędzne, ale jakoś przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do niego i nie zamierzałem być pionkiem na szachownicy. A przynajmniej nie tym pionkiem, którego łatwo poświęca się za przewagę pozycyjną lub figurę. I jeszcze jedna sprawa uporczywie chodziła mi po głowie. Nie mogłem zapomnieć o sprawie Anny Hoffentoller oraz o jej zapewnieniach, że cesarza i jego otoczenie dotknie potężna klątwa. Zawsze miałem nadzieję, że nawet jeśli to prawda, to nigdy nie znajdę się na tyle blisko Najjaśniejszego Pana, by odczuć skutki działania tej klątwy. Teraz byłem dużo bliżej niż blisko. I ten fakt nie poprawiał mi humoru.

W Heimie panował tak ogromny tłok, że cesarska kancelaria wydała zakaz poruszania się wszelkich furgonów i wozów, w tym karoc należących do możnych, z wyjątkiem tych, które przywoziły zapasy mające służyć armii oraz dworowi. W związku z powyższym modne stały się lektyki, a po ulicach miasta biegały pary lub czwórki umięśnionych osiłków dźwigających budy z zasiadającymi w środku arystokratami i szlachtą. A im właściciel był możniejszy, tym i buda bardziej zdobna. Przeciskając się przez tłum, dostrzegłem lektykę poprzedzaną przez dwóch cesarskich dworzan uzbrojonych w kije, którzy bezceremonialnie roztrącali ludzi zagradzających im drogę. W kapiącym od złota pudle siedziała kobieta o jasnych włosach i pięknej, lodowatej twarzy. Poznałem ją od razu, choć spotkaliśmy się ładne kilka lat temu. Upływ czasu, który odcisnął wyraziste piętno na mej twarzy, a we włosy wplątał srebrzyste nici, jej nie dotknął w najmniejszym stopniu. Dziś po raz pierwszy widziałem ją w bogatej sukni oraz z pięknie trefionymi włosami, gdyż zwykle widywałem ją nago lub w codziennym, skromnym stroju. Kobietą rozpartą w lektyce i obserwującą tłum z zimną obojętnością była Enya – śliczna i zabawna zabójczyni służąca Wewnętrznemu Kręgowi Inkwizytorium, która przede mną odgrywała rolę dziwki i która uratowała mi niegdyś życie. Jej wzrok zatrzymał się na mnie, lecz patrzyła w taki sposób, jakbym był ulicznym słupem. Nagle sięgnęła do twarzy i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Uśmiechnęła się, a uśmiech trwał tak krótko, że nie zauważyłby go ten, kto by w tym momencie zmrużył powieki. Wiedziałem jednak, że rozpoznaje mnie i że ów słodki znak skierowany jest właśnie do mnie. Po chwili zniknęła już pochłonięta przez tłum i tylko jeszcze przez chwilę słyszałem gniewne okrzyki dworzan torujących drogę lektyce. Nie mogłem się nie zastanawiać, co robiła w Heimie wykwalifikowana zabójczym Inkwizytorium. Nie mogłem się nie zastanawiać, kto wyciągnął na światło dzienne tę niebezpieczną broń i w jakim celu zamierzał jej użyć. Wreszcie nie mogłem się nie zastanawiać, dlaczego była kosztownie ubrana oraz czemu jej słudzy nosili cesarskie barwy.

– Piękna, czyż nie? – westchnął ktoś przy moim ramieniu.

Odwróciłem się.

– Ritter, na miecz Pana! – zawołałem i szczerze się ucieszyłem, widząc człowieka, z którym nieraz splotły się już moje losy.

– Góra z górą… – Potrząsnął silnie moją dłonią, a jego kozia bródka zatrzęsła się.

– Co wy tu robicie?

– Jak to co? – zdumiał się. – Przecież w Heimie są wszyscy! – silnie zaakcentował ostatnie słowo.

– Kim ona jest? – Spojrzałem w stronę, gdzie zniknęła lektyka.

– Za wysokie progi, panie Madderdin – zaśmiał się. – To Anna, księżniczka z Trebizondu, nieślubna córka Nicefora Angelosa.

A to by się zdziwili w Trebizondzie, pomyślałem.

– I metresa naszego Najjaśniejszego Pana – dodał dramaturg teatralnym szeptem.

– Och… – rzekłem tylko, a do głowy przyszła mi jedna myśl: Enya musiała znać grekę, gdyż inaczej nie mogłaby udawać trebizońskiej arystokratki przed naszym cesarzem, który uchodził za człowieka gruntownie wykształconego. Tak samo musiała znać zasady dworskiej etykiety. To wszystko świadczyło o jej randze, a ja przypomniałem sobie, jak na tiriańskiej łajbie czochrała się ze wszy. Sporo wody upłynęło w rzekach świata od tego czasu. Mordimer Madderdin był kapitanem biskupiej gwardii, a wynajęta ladacznica kochanką najmiłościwiej nam panującego. Och, mili moi, życie jest pełne zagadek oraz nabrzmiałe od nieoczekiwanych wydarzeń!

– Chodźmy na wińsko. – Poeta pociągnął mnie za rękaw. – Jeśli macie gotówkę, to ja mam ulubioną gospodę!

– Jakżeby inaczej – burknąłem, lecz dałem się poprowadzić, gdyż po pierwsze, lubiłem towarzystwo Rittera, a po drugie, mógł okazać się kopalnią interesujących wiadomości i plotek.

Heinz zaprowadził mnie do całkiem przyzwoicie wyglądającego szynku i głośno zapowiadając, że pojawił się mistrz Inkwizytorium z Hezu, szybko spowodował, iż karczmarz wygonił ucztujących w alkierzu szlachciców (odeszli, klnąc pod nosem i patrząc na nas wściekłym wzrokiem), oddając nam tę część sali do wyłącznej dyspozycji.

– Nie jestem już inkwizytorem – obwieściłem, kiedy usiedliśmy.

– O Matko Boska Bezlitosna! – Ritter zbladł, gdyż za podszywanie się pod funkcjonariusza Świętego Officjum groziły kary równie bolesne, co bez pardonu wykonywane. – Co się stało, Mordimerze? – Chwycił mnie za dłoń. – Czy mogę jakoś…? Mam pewne wpływy…

Jego troska oraz szczerość naprawdę mnie ujęły i wzruszyły. Miło, że trafiają się ludzie, którzy nie zapominają o tym, iż zawdzięczają komuś życie.

– Nie martw się, Heinz – powiedziałem serdecznym tonem. – To tylko chwilowe odwołanie…

Pokiwał ponuro głową, przypuszczając, że robię dobrą minę do złej gry.

– …na czas mianowania mnie kapitanem gwardii biskupa Hez-hezronu – dodałem.

– Piliście dzisiaj? – spytał po dłuższym milczeniu.

– Nie, ale chętnie się napiję.

– Kpicie sobie ze mnie?! Tak?

– Heinz, jakżebym śmiał. – Rozłożyłem ręce. Patrzył na mnie osłupiałym wzrokiem.

– To się w głowie nie mieści – stwierdził wreszcie.

– Ano tak – zgodziłem się z nim. – Kiedy dowiedziałem się o nominacji, żona Lota była w porównaniu ze mną żwawą dziewuszką.

– Na gwoździe i ciernie! – Potrząsnął głową, cały czas nie dowierzając moim słowom. – Jak to się stało? Dlaczego? Kto? I w ogóle…

Młoda, roześmiana szynkareczka przyniosła nam wino i kubki. Ritter był na tyle wstrząśnięty tym, co usłyszał, że nawet nie próbował uszczypnąć jej w pośladki. A jak zauważyłem, były to całkiem kształtne pośladki. Napełniłem kubki trunkiem.

– Wasze zdrowie, panie Ritter.

Stuknął się ze mną, ciągle z nieobecnym wyrazem twarzy.

– Ale się dzieje… – powiedział tylko i wypił do dna.

– Powiedzcie coś o tej damie – zaproponowałem. – O księżniczce Annie z Trebizondu.

– Nie, nie, nie, to wy opowiadajcie… W jaki sposób, na Boga…

– Heinz – przerwałem mu – ani ty, ani ja nie jesteśmy dziwkami, które właśnie dostały diamentową kolię. Więc nie będziemy się podniecać. Rusz trochę pomyślunkiem i zastanów się, z jakich powodów zwykły inkwizytor zostaje kapitanem biskupiej gwardii, a co za tym idzie, jedną z najważniejszych osób w Hez-hezronie? I dlaczego wysyłają go na wojenny dwór cesarza.

– No? – Spojrzał na mnie.

– To przecież wy w swoich dramatach snujecie intrygi, ujawniacie kulisy tajemniczych knowań…

– Ach… – Zastanawiał się dość długo, później spojrzał na mnie. Tym razem uważnie. I dorzucił: – Więc to tak…

– Jak? – tym razem ja spytałem.

– Zabiją was – pokiwał głową – a biskup rozpęta wtedy karczemną awanturę. Zmusi cesarza do ustępstw.

Byłem z niego niemal dumny, że tak szybko doszedł do podobnych wniosków co ja. Oczywiście, była to tylko jedna z możliwości, gdyż pionek nigdy nie wie, czy gracz zechce go poświęcić, czy też dąży, by zamienić go w hetmana.

– Tyle że cesarz nie jest głupi – dodał. – Będzie was chronić.

– Ritter – rzekłem, nalewając wina – czasami jesteście bardziej bystrzy, niż ktokolwiek by pomyślał.

Rozpromienił się. A ja faktycznie zacząłem się zastanawiać, że skoro i wasz uniżony sługa, i legat Verona, i nawet Heinz Ritter domyślili się, o co chodzi, to czemu miał nie domyślić się Najjaśniejszy Pan, który z tego, co wiedziałem, nie należał do ludzi intelektualnie ułomnych? Lecz skoro intryga była tak przewidywalna, może stanowiła jedynie zasłonę dymną? Może chodziło o coś zupełnie innego? Może biedny Mordimer nie będzie musiał dać gardła, wypełniając plany możnych tego świata?

– Pocieszające jest jedynie to, że nigdy w życiu nie dostawałem tak wysokiego żołdu – powiedziałem.

– Wydaliście ucztę dla braci inkwizytorów? – Znów mogłem go tylko podziwiać za postawienie właściwego pytania.

– Oczywiście. – Skinąłem głową. – Zrobisz karierę, Heinz. Wierz mi, kiedyś zły los się odwróci i zabłyśniesz niczym szczerozłoty dukat w blasku słońca.

Rozpromienił się jeszcze bardziej.

– A wtedy – uniósł palec – będę o was pamiętał – obiecał.

Wierzyłem mu. Ritter był dziwnym człowiekiem lecz na swój sposób uczciwym. Poza tym byłem pewien że gdy dojdzie do władzy i pieniędzy, nie omieszka czerpać satysfakcji z pokazywania, jak wiele może dla mnie uczynić.

– Wracając do księżniczki…

– Bajeczna, prawda? – westchnął. – Dlaczego my nie możemy mieć takich kobiet, panie Madderdin? Cesarz pogrążony w miłości…

– Żądza – mruknąłem.

– Oj, nie, nie. – Pokręcił głową. – Odesłał wszystkie kochanki. Nie zdziwiłbym się, gdyby ją poślubił.

Roześmiałem się naprawdę szczerze.

– Panowie rada nigdy na to nie pozwolą.

– Zobaczycie, jak się będzie ich pytał – odparł ironicznym tonem.

– Heinz, przemawia przez was wybujała poetycka fantazja. Cesarz nie ma wyboru. Albo poślubi którąś z naszych księżniczek, albo polską królewnę, którą, jak słyszałem, mu swatają.

– Siła miłości – westchnął teatralnie. – Kiedy prze mawia uczucie, milknie rozum.

Zastanowiłem się nad jego słowami. Czyżby Wewnętrzny Krąg chciał uczynić cesarzową ze swej zabój czyni? Historia widywała już bardziej zdumiewają przypadki. Dziękowałem Bogu, iż z Enyą rozstałem się w taki, a nie inny sposób i że oboje darzyliśmy się przyjacielskim sentymentem.

– Jak myślisz, Heinz, pokonamy ich?

Mimo iż zmieniłem temat, zrozumiał, o co pytam.

– Ja wiem, że nie, i ty wiesz, że nie – odparł cichusieńko. – A cesarz?

Patrzyłem na niego takim wzrokiem, jakbym go widział po raz pierwszy w życiu. Nachylił się nad stołem i teraz szeptał mi wprost do ucha.

– Tu są wszyscy, którzy się liczą, Mordimerze – tchnął. – I on ich wszystkich wyśle na śmierć albo na hańbę.

Odsunąłem się.

– Bzdury! – warknąłem.

– Kto wie, kto wie… – nie upierał się przy swoim zdaniu, tylko siorbnął z kubka.

– Heinz – pokręciłem głową – życie to nie teatralna sztuka. Poza tym, jeśli zyska się opinię wodza przegranej armii, to na pewno nie służy to karierze…

– Nie? – Spojrzał na mnie. – Jesteście tego pewni? A jeśli obarczy się całą winą innych? Zły wezyr, dobry sułtan, Mordimerze.

Wiedziałem, o czym mówi, gdyż nie były mi obce perskie podania, które często pojawiały się w utworach bardów lub bajarzy.

– Z szachownicy znikną wieże, skoczki oraz gońce. Zostaną pionki, którymi wszakże dużo prościej sterować – ciągnął Ritter.

– Powiesiliby was za te słowa.

– A wy powinniście donieść – skwitował twardo.

– Ja nic nie słyszałem, panie Ritter. Nic poza dywagacjami pijanego poety, snutymi na temat szachowej taktyki.

– Miałem wizję, Mordimerze – powiedział, znowu obniżając głos do szeptu.

– Wizję?

– Koszmar senny, jeśli chcecie. – Popatrzyłem w jego oczy. Były szkliste i martwe. – O Mrocznym Żniwiarzu koszącym ludzkie istnienia niczym łany zboża. Widziałem wyludnione wioski i stosy ułożone z martwych ciał. – Wzdrygnął się. – Dzień po dniu to śnię…

– Nie zabawiajcie się w świętego Jana. – Poklepałem go po ramieniu. – Dość nam jednej Apokalipsy.

Otrząsnął się, przechylił kubek, lecz okazało się, że ten jest pusty, więc dolał sobie hojnie. Wypił do dna.

– Wszyscy umrzemy – rzekł, patrząc nad moją głowę, jakby właśnie nad nią widział obraz ponurej przyszłości.

– Heinz, Heinz, Heinz, czyżbyś chciał żyć wiecznie? Jakie to byłoby nudne!

Spojrzał na mnie i nagle roześmiał się. Jeszcze tylko półgębkiem, ale jednak.

– Póki co: pijmy – zaproponował i popatrzył mi prosto w oczy. – Chciałbym, żeby ktoś trzymał mnie za rękę, kiedy będę umierał…

– Ritter, na Boga, jesteś jeszcze młody, nie myśl o śmierci!

– Wszyscy umrzemy – powtórzył. – Ty, ja, oni. – Zamachnął się, a ja zrozumiałem, że ma na myśli cały świat.

– Kie-dyś – rzekłem wyraźnie. – Wszyscy kie-dyś umrzemy. Nie dziś i nie jutro. Kie-dyś.

– Widziałem ostatnio piękną Ilonę – zmienił temat. – Kazała was serdecznie pozdrowić. Musieliście tam nieźle nad nią popracować, panie Madderdin, skoro darzy was aż tak wielkim sentymentem.

– Licz się ze słowami, Heinz! – Zauważyłem, że nie wiedzieć czemu wstałem z krzesła, więc usiadłem na nim z powrotem. – Licz się ze słowami – powtórzyłem.

– Ależ ja nic nie powiedziałem…

– Zarzuciliście jej nieobyczajność!

– A od kiedy wy… – Spojrzał na mnie i zamilkł na moment. – Wybaczcie, proszę – dodał pokornym tonem. – Niemniej mogę tylko rzec, że wspomina was z siostrzanym uczuciem.

– Dobrze jej się wiedzie?

– Przy tej pensji, którą jej zapewniliście? Raczycie żartować… O niebo lepiej niż mnie… Macie plany na jutro, panie Madderdin? – znowu zmienił temat.

– Ano mam. Mały rekonesans wokół Heimu. Jego Ekscelencja żąda ode mnie sprawozdań.

– Przecież wy się nie znacie na wojsku…

– Dlatego też niełatwo będzie mi pisać raporty – zgodziłem się z nim.

– Stawaliście w ogóle kiedyś w bitwie? Wróciłem pamięcią do czasów, gdy byłem młody, pełen zapału i chętny, by brać się za bary z całym światem oraz trudzić nad jego naprawą. Wróciłem pamięcią do pól i borów pod Schengen. Wróciłem pamięcią do krwi, trupów i strachu. Do szubienic, które później wyrosły niczym drzewa w gęstym lesie.

– Nie. – Wzruszyłem ramionami, bo to nie była historia, którą teraz chciałbym się z nim dzielić.

– A ja byłem! – pochwalił się. – Pod Schengen. Ależ cesarscy żołnierze dali popalić tej zbuntowanej hołocie! Nawet ułożyłem o tym balladę, tyle że kiepską, bo miałem wtedy ledwie – liczył chwilę w pamięci – siedemnaście lat. Kiepska, rzecz jasna, jak na moje wygórowane standardy – zastrzegł od razu – gdyż wielu dojrzałych poetów nigdy by nie ułożyło tak kunsztownych fraz, jak ja to uczyniłem w młodzieńczym wieku.

– Jestem pewien – odparłem, myśląc o losie ironicznie splatającym ludzkie żywoty i pozwalającym, że przy jednym stole siedzieli ludzie, którzy brali udział w tej samej bitwie, tyle że po przeciwnych stronach.

– Weźcie mnie na ten patrol – poprosił. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.

– Chce wam się ruszać tyłek z Heimu?

– Pewnie, że nie chce – odparł. – Ale artysta powinien być świadkiem wydarzeń, które uwiecznia w swych dziełach. Jeśli, oczywiście, czas i miejsce na to pozwalają…

– No to jedźcie – zgodziłem się. – Będę miał przynajmniej do kogo otworzyć usta, bo ci moi żołnierze – machnąłem dłonią – śmiechu warci…

Rozmowy z Ritterem zwykle kończyły się pijaństwem do białego rana, jednak tym razem nie pozwoliłem na taki obrót spraw. Ritter namawiał do kontynuowania pogawędki i popijawy. Przebąkiwał nawet coś o pewnych zacnych panienkach, które dobrze zna, a które dadzą nam wszystko, czego tylko zapragniemy, jeśli raczymy im ulżyć w ich ciężkiej doli. Nie dałem się skusić.

– Heinz, jeśli o jutrzni nie będzie cię pod karczmą, jadę sam – zapowiedziałem.

– Koń – przestraszył się nagle. – Przecież ja nie mam konia!

– Dam ci luzaka – obiecałem. – Tylko nie spadnij i się nie połam.

– Jestem wyśmienitym jeźdźcem. Sam książę Tasselhoff stwierdził, że wręcz bajecznie prowadzę rumaka – odparł niemal obrażonym tonem.

– A to świetnie – ucieszyłem się. – Bo jutro cały dzień spędzimy w siodle.

Było całkiem zabawne obserwować, jak rzednie mu mina.

– Dobranoc, panie Ritter.

– Bez wina, bez dziewki… Gdzie ona dobra? – odszedł, mamrocząc pod nosem.

Wróciłem do swej izdebki niemal trzeźwy, wiedząc, że nie tylko czeka mnie ciężki dzień, lecz że będę również obserwowany przez ludzi, których nie posądzałbym o nadmierną życzliwość w stosunku do waszego uniżonego sługi. I być może wielu znajdzie się takich, którzy będą czyhać na najmniejszy mój błąd. Położyłem się i zasnąłem niemal natychmiast.

– Mmmm – zamruczał ktoś nade mną.

Poczułem na grdyce metalowy szpic. Człowiek ubrany w czerń pochylał się nad łóżkiem i zapewne jednym ruchem mógł wbić mi wprost do mózgu drugie ostrze sztyletu.

– Jakże łatwym celem są inkwizytorzy – usłyszałem szept, a potem ucisk na szyi zniknął. Ciemna postać szybciutko zrzuciła z siebie ubranie i wślizgnęła się pod mój koc. Poczułem kobiece ciało. Dotknąłem piersi nieoczekiwanej towarzyszki.

– Enya – stwierdziłem.

– Enya, Enya – przytaknęła. – Tyle lat, Mordimerze. – Pocałowała mnie prosto w usta.

– Cieszę się, że nie przyszłaś mnie zabić. – Położyłem obie dłonie na jej kształtnych pośladkach.

Roześmiała się perliście.

– To prawda. Ale będziesz musiał się jeszcze wiele nauczyć. Jak mogłeś dopuścić, by ktoś wszedł niepostrzeżenie do twego pokoju?

– Jesteś cieniem, kochana – pochwaliłem ją.

– Jestem szikan, Mordimerze – odparła.

– Co jesteś? – Zmarszczyłem brwi, gdyż nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa.

– Nieważne. – Wzruszyła ramionami.

– Czy wyjawisz mi z łaski swojej, z jakich powodów jesteś tutaj, w Heimie, oraz z jakich powodów znalazłaś się w moim łóżku?

– Owszem – odparła już poważnym tonem. – Przysłano mnie, bym chroniła cesarza.

– A tutaj?

– Stare sentymenty. – Ścisnęła w dłoni mojego kutasa, który i tak naprężał się na jej brzuchu, nie mogąc spokojnie znieść tak bliskiej obecności uroczego kobiecego ciałka. – Sta-re, sta-re sen-ty-men-ty – powtórzyła, masując.

– Ktoś tu chyba chce być trochę poujeżdżany – powiedziałem, objąłem ją w talii i szybkim ruchem rzuciłem pod siebie.

Kiedy już było po wszystkim, odetchnęła głęboko i Wytarła dłonią twarz mokrą od potu.

– Żeby z cesarza był taki ogier – mruknęła.

– A nie jest?

– Szast-prast i po wszystkim. Tymczasem dziewczynie trzeba przecież dużo więcej…

Nie powiem, żeby jej opinia nie sprawiła mi czegoś na kształt złośliwej satysfakcji. Niemniej zdawałem sobie sprawę, iż może tylko grać. Była śliczną, uroczą i zabawną kobietą. Nie zamierzałem jednak zapominać, co kryje się pod tą maską. Nie zostaje się zabójcą służącym Wewnętrznemu Kręgowi za piękną buzię oraz łóżkowe zdolności.

– Przed czym masz chronić cesarza, moja miła?

– Jesteś w samym środku gry, biedny Mordimerze – odparła, nie odpowiadając na moje pytanie. – Oni chcą wiedzieć, komu służysz.

Złapałem się na myśli, że zła odpowiedź może oznaczać śmierć. Czyżby jednak przyszła po moją głowę?

– Zawsze tylko Panu Bogu – odrzekłem. – Choć z pokorą przyznaję, że mój nędzny umysł z trudem pojmuje Jego wielkie zamiary.

– Wszyscy Mu służymy. – Przeżegnała się, dotykając palcami nagich piersi. Nie spodziewałem się po niej takiego gestu, lecz tylko pokiwałem głową.

– Światło, światło – mruknęła kapryśnym tonem i zabrała się za zapalanie świec.

Potem pocałowała mnie w nos.

– Uważaj na siebie – ostrzegła. – A kto wie, może uda ci się z tego wszystkiego ujść z życiem.

Nie powiem, by jej słowa szczególnie podniosły mnie na duchu.

– Wszyscy umrzemy. Ty, ja, oni – odparłem zdaniem skradzionym Ritterowi.

– To postaraj się, żeby „ty" oraz „ja" znalazły się na końcu tej durnej wyliczanki – rzuciła, nurkując pod koc. – Ha! – powiedziała później. – Widzę, że biedna dziewuszka z prowincji naprawdę może tu liczyć na coś duu-użego i gorącego! Ała! – zawołała po chwili, wynurzając się spod pościeli. – Migdałki mam zdrowe, nie trzeba ich sprawdzać. – Roześmiała się, po czym znowu zniknęła.

Po dłuższym czasie wyłoniła się z lśniącymi ustami. Widziałem to dokładnie, gdyż świece zdążyły się już rozpalić pełnym blaskiem.

– Powinieneś jeść ananasy – stwierdziła. – Bo?

– Nadają przyjemniejszy smak.

– Czy ty wiesz, ile kosztują ananasy w Hezie? I jak bardzo mnie interesuje, co czują dziwki? – Błyskawicznie zorientowałem się w nietakcie, który popełniłem: – Tamtejsze dziwki.

– No tak, bo ja jestem tutejsza, więc co innego, prawda?

– Wiesz, że nie miałem na myśli…

– Ależ ja się nie gniewam. – Wzruszyła ramionami. – Szkolono mnie w różnych sztukach, a sztukę miłości akurat całkiem lubię.

Nie podobało mi się to wszystko. To, że Enya była cesarską nałożnicą, i to, że przyszła mnie odwiedzić. Sentymenty – powiedziała. Tak, tak, romantyczny inkwizytor i romantyczna morderczyni spotykają się, by z łezką w oku powspominać stare, dobre czasy… Brała mnie za idiotę? Chociaż z drugiej strony doświadczenie uczyło, że ludzie bywają nieprzewidywalni, kierują się emocjami, odruchami, chwilowym pożądaniem. Władcy tracili korony, najczęściej wraz z głowami, a całe dynastie upadały na skutek głupoty, durnego błędu lub niekontrolowanych emocji. Z drugiej strony jej gra była tak odczytywalna i prosta, że mogła albo wcale nie grać, albo zmierzać do oszustwa tak wielkiego, że małe oszustwo miało jedynie stanowić dymną zasłonę. Tak czy inaczej, gubiłem się w tym wszystkim, gdyż byłem przecież jedynie prostym inkwizytorem, którego wola Pana wydźwignęła nad przynależny mu stan.

– Ach, Mordimerze, będziemy musieli to powtórzyć. – Pogłaskała mnie po udzie.

– Z przyjemnością, moja piękna.

– Dalej jestem piękna? – Wstrząsnęła głową i uniosła ramiona. Żółte światło świec kładło się na jej piersiach ciepłym blaskiem.

– Oczywiście. Ośmielam się nawet powiedzieć, że piękniejsza niż kiedykolwiek.

– To znaczy, że wtedy, kilka lat temu, byłam mniej piękna? – Jej twarz ściągnęła się.

Klepnąłem ją w tyłek.

– Nie dam się wciągnąć w takie gierki – powiedziałem, a ona się zaśmiała.

– Dobrze, czas wracać do pałacu – zdecydowała. – Kobieta o mojej pozycji musi uważać na reputację.

– Nie wątpię – odparłem bez cienia ironii.

Ubrała się szybko. Z tego, co zdołałem dostrzec była uzbrojona jedynie w sztylet. Miałem jednak graniczące z pewnością podejrzenie, iż gdyby zaszła taka potrzeba, poradziłaby sobie ze mną za pomocą gołych rąk. Chociaż, kto wie, może ją przeceniałem? Jeden z moich mistrzów w Akademii mówił kiedyś: „Nigdy nie zwyciężysz wroga, którego twoja wyobraźnia uczyniła niepokonanym".

Enya pocałowała mnie szybko w usta. – Bywaj, mój słodki inkwizytorze. Jeszcze się spotkamy. – Odwróciła się już z parapetu. – Pewnie nie raz i nie dwa – dodała.

Nie byłem wcale pewien, czy powinienem się z tej obietnicy cieszyć. Gdyby cesarz dowiedział się, że chędożę jego ukochaną, nie wahałby się mnie poćwiartować i rzucić psom na pożarcie, nie zważając już na udawany czy też nieudawany gniew biskupa. Skoro ludzie podłego stanu są śmiertelnie zazdrośni o swe kobiety, to dlaczego władcy mieliby się od nich różnić?

Zamknąłem dokładnie okiennice i zasunąłem żelazną zasuwę. Miałem dość niespodziewanych wizyt jak na jedną noc. O dziwo, znowu szybko zasnąłem, ale w końcu śliczna Enya ździebko nadwyrężyła moje siły. Wiedziałem, że ślad po jej zębach na lewym przedramieniu będę nosił jeszcze co najmniej kilka dni. Nie przyśniła mi się tej nocy. Jak zwykle przyśnił mi się ktoś inny. Ta, za której jeden pocałunek oddałbym tysiąc nocy z Enyą.

O świcie moi ludzie stali na podwórzu. Przygotowani do drogi i trzeźwi niczym niemowlęta. Towarzyszył im jeden z tutejszych mieszczan, którego wynająłem poprzedniego dnia, a który ponoć świetnie znał okolice Heimu.

– Dzień dobry, panie kapitanie – odezwali się nierównym chórem, gdy zobaczyli, że wychodzę z oberży.

– Dzień dobry, zuchy – odpowiedziałem. Sprawdziłem, czy mój koń jest wyszczotkowany i czy ma dobrze zaciągnięte popręgi. Pokiwałem z uznaniem głową.

– Chodź tu. – Skinąłem na mieszczanina.

– Do usług waszej wielmożności.

– Przypomnij no mi…

– Rudi Hagenmaier, panie kapitanie.

– Ano tak… A więc, Rudi, chcę zrobić mały spacerek wokół Heimu. Tam, gdzie stacjonują wojska.

Rozwinąłem mapę.

– Słyszałem, że w tym miejscu jest ich sporo. – Zakreśliłem palcem kółko wokół dwóch podmiejskich wiosek.

– A gdzie ich nie ma? – zaśmiał się. – Ale skoro wasza dostojność chce najpierw tu, to poprowadzę jak trza. Znam się na mapach, a i czytać umiem jak nie przymierzając sam proboszcz…

– Jedźmy więc.

Dosiadaliśmy wierzchowców, kiedy na podwórze wpadł spocony Ritter.

– Spóźniliście się – powiedziałem chłodnym tonem.

– Wybaczcie – wydyszał. – Wybaczcie, proszę.

– Przyszykuj mu konia – rozkazałem Gardziołowi. – Tylko migiem!

– Już się robi, panie kapitanie – odkrzyknął skwapliwie.

Zanim wyjechaliśmy z Heimu, podjechałem do cesarskiej kwatery i oddałem dyżurnemu oficerowi dokumenty otrzymane od Gersarda z przykazaniem, by jak najprędzej zaniósł je do kancelarii. Potem szybko opuściliśmy miejskie mury. Ritter nadspodziewanie dobrze trzymał się w siodle. Mimo że poznawałem po jego zbolałej minie, iż poprzedniej nocy kontynuował libację już beze mnie. Odjechaliśmy nieco do przodu, a żołnierze posłusznie trzymali się kilkadziesiąt kroków za nami.

– Panie Ritter, jako człowiek wykształcony znacie różne słowa. Mówi wam coś takie, które wymawia się „szikan"?

Zmarszczył brwi.

– Ja nawet nie wiem, w jakim to języku – odparł.

– Ano właśnie – westchnąłem. – Ja też nie.

– Szikan, szikan – powtórzył i wzruszył ramionami. – Z niczym mi się nie kojarzy… Ale mogę popytać tu i tam…

– Nie, nie, zapomnijcie. – Spojrzałem na niego zły, że w ogóle rozpocząłem podobną rozmowę. – A mówię to z całą powagą: zapomnijcie.

– Dobrze, dobrze, już nie pamiętam – zamruczał, lecz ja miałem wrażenie, że tylko podsyciłem jego ciekawość. Niedobrze, gdyż obawiałem się, że znajomość znaczenia słowa „szikan" może prowadzić do kłopotów.

– Macie jakiś bukłaczek? – spytał błagalnie. Podałem mu naczynie, a on z nieartykułowanym jękiem wdzięczności przechylił je do ust i łyknął potężnie.

– Woda?! – parsknął zaraz z obrzydzeniem.

– A czego się spodziewaliście?

– Wińska! Gorzałki! Piwa w najgorszym razie! Lecz nie wody, na Boga! Jak wam nie wstyd!

– Trzeba dawać dobry przykład ludziom.

– Ja nie jestem waszym żołnierzem! Chcę wina!

– Ritter, jak będziesz tak skamlał, każę ci zleźć z siodła i wrócisz do Heimu na piechotę.

Spojrzał przez ramię. Mury okalające miasto były już ledwo widoczne w porannej mgle.

– Jakoś wytrzymam – burknął po chwili, lecz wyraz jego twarzy świadczył, że jest bardzo, ale to bardzo obrażony.

Na pierwszy rzut oka widać było, że w okolicy szykują się do wojny. Mijaliśmy konne patrole, wozy z prowiantem, wojskowych kurierów, nawet inżynieryjną karawanę, załadowaną rozłożonymi na części mangonelami i trebuszetami, oraz zaprzęg kilkunastu wołów ciągnących jadącą na lawecie spiżową armatę o lufie długiej na piętnaście stóp i tak szerokiej, że mógłbym bez trudu zmieścić się w jej wnętrzu. Zaprzęg poruszał się z taką szybkością, iż z prześcignięciem go nie miałby najmniejszych problemów nawet kulawy starzec z wrzodami na stopach. Mimo że poganiacze bez litości chłostali woły batami.

– Szalona Greta – stwierdził Ritter z nabożnym podziwem.

Nie pytałem, o czym mówi, gdyż i ja słyszałem o tej nazwanej Szaloną Gretą bombardzie odlanej w cesarskich ludwisarniach. Teraz właśnie miała przejść chrzest bojowy, niszcząc fortyfikacje Palatynatu. O ile się do nich doczołga, rzecz jasna.

Moi żołnierze wstrzymali konie i w osłupieniu przyglądali się potwornej machinie. Pozwoliłem im na chwilę niesubordynacji, gdyż widok zaiste był niezwykły.

– Słyszałem, że za taką armatę można kupić i wyposażyć niezły statek – powiedział Ritter.

– A ja słyszałem, że wysyła dwudziestopudowy pocisk na cztery tysiące stóp. Ludzie nawet nie wiedzą, co ich zabija.

– Eeee tam. – Machnął ręką. – Ludzie… Jak toto trafi w forteczny mur, już puszkarze wiwatują z radości. Słyszeliście ich powiedzenie: „Strzelanie jest sztuką, trafić jest łaską Bożą"? Przerost formy nad treścią, panie Madderdin. Katapulty, mangonele, trebuszety, onagry, arkabalisty, ooo, to jest broń! Armaty nie mają przyszłości, wierzcie mi. To jedynie chwilowa moda. W dodatku wielce – pokiwał palcem, by dodać wagi swym słowom – kosztowna.

– Znawca. – Pokręciłem głową. – No dobrze, dość widowiska. Jedziemy.

Kręciliśmy się po okolicy do późnego popołudnia, a ja miałem okazję zobaczyć, że cesarscy żołnierze są liczni, dobrze wyekwipowani, zdyscyplinowani i nie narzekają na brak prowiantu. Zjedliśmy obiad w kwaterze jednego z generałów, który podjął nas całkiem serdecznie, zważywszy na fakt, że występowaliśmy w biskupich barwach.

Szczerze mówiąc, nie sądziłem, by Jego Ekscelencje lub kogokolwiek innego w Hezie tak naprawdę interesowały moje raporty, lecz zamierzałem wypełnić wszystko, co mi przykazano, nawet jeśli byłoby to bezcelowe i nikomu niepotrzebne. Byłem pewien, że biskup ma w Heimie swoich szpiegów, a ja pełnię jedynie rolę pałającej silnym blaskiem lampy, na której ma się koncentrować wzrok cesarskiego dworu. A wszystko, co najważniejsze, i tak, jak zwykle, było ukryte w cieniu.

Zastanawiałem się tylko, co napisać o cesarskiej nałożnicy. Jakiekolwiek wzmianki na temat Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium nie wchodziły, rzecz jasna, w grę. Ale czy powinienem donieść biskupowi, iż osobę podającą się za trebizońską księżniczkę pamiętam jako kurwę z Hez-hezronu? Nie, zdecydowałem w końcu napiszę o niej tyle, co wiadomo ogółowi. Ona piękna, on zakochany, efektem mogą być poważne polityczne perturbacje… Jeśli cesarz faktycznie doprowadziłby do ślubu ze swą nałożnicą, to panowie rada dostaną szału.

O humorze polskiego króla, kiedy doniosą mu, że Najjaśniejszy Pan odrzucił rękę jego córki, wolałem nawet nie myśleć.

Tak więc do nocy przygotowywałem list dla Jego Ekscelencji, w którym pisałem zarówno o plotkach, jak i o faktach, nie starając się jednak wychodzić poza ramy suchego raportu, bo wolałem, by biskup nie uznał, że próbuję się spoufalać. Bardzo dokładnie przytoczyłem rozmowę z legatem Veroną, wiedząc jednocześnie, że papieski wysłannik właśnie tego się spodziewał.

Czesała przy lustrze złote włosy. Widziałem tylko smukłą linię jej pleców, kończącą się na krawędzi ręcznika, którym owinęła się w pasie. Uniosłem się na łóżku i chciałem wypowiedzieć jej imię, lecz nie mogłem. Bezradnie patrzyłem, jak odkłada szczotkę, wstaje z krzesła i wychodzi z pokoju. Szła na samych palcach widać posadzka była zimna. Wytężałem wszystkie siły by krzyknąć, jednak nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Zniknęła za drzwiami. Zacisnąłem dłonie w pięści i wtedy usłyszałem głośne łomotanie. Zrozumiałem że to już nie jest sen, i jak zwykle żałowałem, iż się obudziłem. Zwlokłem się z posłania i otworzyłem. Przede mną stał dworzanin ubrany w cesarskie barwy.

– Cesarz was wzywa, kapitanie. Natychmiast! Będę czekał przed bramą – zawołał tylko i już słyszałem stukot jego butów, kiedy zbiegał po schodach.

– Pięknie, pięknie – mruknąłem do siebie i zacząłem się pospiesznie ubierać.

Kwatera Najjaśniejszego Pana mieściła się w domu najbogatszego heimskiego kupca, a w zasadzie nie w domu, lecz w otoczonym ogrodem pałacu o dwóch skrzydłach. Minęliśmy liczne straże, potem stanęliśmy przy szerokich odrzwiach zdobionych w chimery, gryfy i smoki. Posłaniec szepnął coś na ucho czuwającemu przy nich dworzaninowi, po czym pospiesznie się oddalił. Dworzanin skinął na żołnierzy, którzy chwycili za klamki i otworzyli drzwi.

– Kapitan Mordimer Madderdin, dowódca straży biskupiej – obwieścił głośno, wprowadzając mnie do sali.

Zauważyłem, że rozmowy milkną i wszyscy odwracają się w naszym kierunku.

Z całą pewnością nie byłem zachwycony biegiem wydarzeń. My, inkwizytorzy – ludzie prości oraz skromni – nie lubimy pławić się w blasku otaczającego nas świata. Wolimy pokornie stać w cieniu, przyglądając się uważnie postępkom bliźnich i modląc, by Pan skierował ich na właściwe ścieżki. A jeśli zajdzie taka konieczność, sami z bezbrzeżną miłością służymy grzesznikom w walce o wyzwolenie ich własnych dusz. Tutaj tymczasem szedłem w stronę cesarza na oczach jego feudałów, dworzan i żołnierzy, znajdując się w samym centrum zainteresowania. Sądziłem, że władca przyjmie mnie na niezobowiązującej audiencji, ot, w obecności kilku oficerów lub dworzan, a tu nagle okazało się, że trafiłem w samo jądro burzy. Ha, cóż było robić, jeśli nie dobrą minę do złej gry? Przyklęknąłem na jedno kolano i pochyliłem głowę.

– Miłościwy panie – rzekłem – kapitan straży biskupiej Mordimer Madderdin pokornie melduje Waszej Cesarskiej Mości swe przybycie.

– Wstań, wstań, kapitanie, i chodź no bliżej – usłyszałem mocny, twardy głos, ale wyczytałem w nim nawet pewną życzliwość. A może tylko pocieszałem się, iż ją wyczytuję?

Wstałem, jak kazał, i teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Cesarz był młody i wyglądał dokładnie na swój wiek. Zgodnie z ostatnią modą miał krótko wystrzyżone włosy, a głowę ogoloną po bokach. W szerokiej twarzy uderzał wielki, sterczący dumnie nos – z tego, co wiedziałem, rodowa cecha wszystkich Hockenstauffów. Nad pełnymi, dziewczęcymi ustami wyraźnie starał się wyhodować coś na kształt zaczątków wąsów.

– Byłeś inkwizytorem, prawda? – Obrócił na mnie spojrzenie jasnoniebieskich oczu.

– Jestem nim cały czas, miłościwy panie – odparłem – choć Jego Ekscelencja obdarzył mnie łaską swego zaufania i mianował kapitanem straży.

Stojący obok cesarza feudał prychnął z wyraźnym niezadowoleniem, a jego siwe, sterczące wąsy poruszyły się jak czułki chrząszcza.

– To zniewaga, miłościwy panie, przysyłać nam tego rzeźnika – rzekł zgrzytliwym tonem. – Założę się, że Gersard był pijany jak zwierzę, kiedy podpisywał nominację.

Nic nie odpowiedziałem, bo i cóż miałem odpowiedzieć? Trudno jednak było nie zauważyć, że zarówno Kościół, jak i Święte Officjum nie cieszyły się na cesarskim dworze nadmierną estymą.

– Miłościwy cesarzu – odezwał się ktoś zza pleców władcy i dopiero teraz zauważyłem chudego człowieczka w czarnym habicie – ośmielam się stanowczo zaprotestować przeciw nierozważnym i uwłaczającym słowom pana barona…

– Dość! – Cesarz leniwie podniósł dłoń. – Mamy ważniejsze sprawy na głowie. A ty, panie baronie – zerknął na feudała – staraj się nie obrażać dostojników naszej świętej matki-Kościoła. A przynajmniej nie czyń tego w obecności mego spowiednika – dodał, leciutko się uśmiechając.

Aha! Wiedziałem już więc, kim był ubrany na czarno osobnik, który odważył się przeciwstawić słowom barona. Kapelan cesarski – Giulliano Verona, brat dostojnego legata. Nigdy wcześniej go nie widziałem, lecz słyszałem na tyle dużo, by wyrobić sobie stosowne zdanie. A zdanie to brzmiało: „Trzymaj się od niego z daleka, Mordimerze. A najlepiej trzymaj się z daleka od całej tej rodziny. Gdyż papieże się zmieniali, a Veronowie od bez mała czterdziestu lat pełnili ważne funkcje na papieskim dworze i uczestniczyli w niezliczonych intrygach. Z całą pewnością nie byli ludźmi, których warto mieć przeciwko sobie.

– Powiedz mi, kapitanie, co Jego Ekscelencja sądzi o naszej pobłogosławionej przez Kościół wyprawie? – zapytał cesarz, pomimo że z całą pewnością doskonale znał odpowiedź.

– Łączy się w modlitwie z tymi, którzy z utęsknieniem czekają na triumf prawdziwej wiary – odparłem oględnie. – I błogosławi chcących ponieść w szeroki świat krzyż oraz miecz naszego Pana.

– Zamiast się modlić, mógłby nam wreszcie wysyłać na czas dostawy – burknął wąsaty baron.

– Nie bądźmy małostkowi. – Cesarz machnął dłonią i byłem pewien, że kwiat jego rycerstwa nie zrozumiał ostatniego słowa. Ale gest pewnie pojęli.

– Przypomnij mi, biskup przyznał ci komendę nad iloma setkami ludzi?

– Wybacz, miłościwy panie, straż biskupia jest formacją de facto honorową – odrzekłem. – Lecz jestem pewien, iż na terenie domen Jego Ekscelencji trwają zaciągi, które przysporzą ci tysięcy zdolnych rekrutów. – W komnacie rozległy się śmiechy. – Ja mam zaszczyt jedynie pełnić rolę oczu i uszu Jego Ekscelencji – dodałem szczerze i głośno. – Lecz jeśli ty, mój panie – przyklęknąłem na jedno kolano – zechcesz posłać mnie i moich ludzi do boju, to z radością oddamy życie na chwałę Cesarstwa.

Jeden z feudałów, najwyraźniej pijany, wytoczył się przed szereg.

– Dam sobie związać obie ręce na plecach, a i tak pobiję tego inkwizytora. – Przyklaśnięto mu głośno. – Samymi kopniakami pogonię go do domu.

– Czekam tylko pozwolenia najmiłościwszego pana – powiedziałem, schylając głowę. – Zabijałem już szlachtę pod Schengen, czemu nie mam tego powtórzyć dzisiaj?

W komnacie zaległa cisza. Wręcz bolesna i świdrująca w uszach (jeśli cisza może świdrować). Szlachta nie wspominała miło bitwy pod Schengen. To prawda, że drugiego dnia rebelianci zostali rozbici i wymordowani, a przez następne ścigani jak łowne zwierzęta, po czym obwieszono ich ścierwami wszystkie okoliczne lasy. Ale dnia pierwszego szlacheckie matki miały wiele powodów do płaczu. Oczywiście, nieco mijałem się z prawdą. Wziąłem udział w bitwie pod Schengen, lecz nie trafiłem tam pierwszego, a drugiego dnia. Miałem wtedy czternaście lat i uciekłem do lasów przed szarżą ciężkiej kawalerii. Nie tylko nie pokonałem żadnego szlachcica, lecz jednemu z nich uratowałem życie, zabijając własnych towarzyszy. I tylko dzięki niemu byłem, kim byłem, i osiągnąłem to, co osiągnąłem. Boże ci błogosław, Arnoldzie Lowefell!

Dlaczego pozwoliłem sobie na tak, zdawałoby się, pochopne i nierozważne słowa? Otóż plebejski bunt, który zakończyła bitwa pod Schengen, nie był wymierzony przeciw władzy cesarza. Wręcz przeciwnie: buntownicy szli do bitwy z imieniem Najjaśniejszego Pana na ustach i pod cesarskimi sztandarami. To szlachta i feudałowie, niemiłosiernie cisnący plebejuszy, byli wtedy obiektem nienawiści. A tłum szedł do walki z hasłami obrony cesarza przed złymi doradcami. Dlatego Hockenstauffowie nie prześladowali tych, którzy ocaleli z pogromu, a stary cesarz przezornie i chytrze zawsze dbał o dobre imię wśród prostego ludu.

– A to śśścierwo! – Pijany szlachcic szedł na mnie z dłonią na rękojeści miecza (ostrze do połowy już wystawało z pochwy) oraz ze śmiercią w oczach.

– Obrażasz nasz majestat – rzekł zimno cesarz i słowa te nie były skierowane do mnie, lecz do pijanego mężczyzny. – Jak śmiesz chwytać za miecz w obliczu swego suzerena?

Szlachcic zgłupiał, zaczął mamrotać coś na kształt przeprosin i kłaniając się nisko, cofnął na dawne miejsce.

– Nasz ojciec wiele lat temu darował winy wszystkim, którzy wzięli udział w tej nieszczęsnej rebelii – powiedział cesarz. – Choć przyznawania się do udziału w niej – obrócił wzrok na mnie – nie uważam za szczególnie rozsądne.

– Błagam o wybaczenie, mój panie. – Skłoniłem się znów głęboko.

– Z drugiej strony w sali zapełnionej szlachtą można je również zrozumieć jako akt szczególnej odwagi – dopowiedział Najjaśniejszy Pan i odczekał chwilę, by zebrani właściwie zrozumieli to zdanie.

Ktoś roześmiał się w głos. Był to opasły, stary mężczyzna o purpurowej twarzy, odziany w kaftan wart więcej niż moje roczne dochody. Złoty łańcuch spływający z jego szyi miał ogniwa grubości wskazującego palca. Z nozdrzy sterczały mu czarne kłaki, gęste brwi zrastały się nad nosem, a bokobrody łączyły ze skołtunioną brodą. Wypisz, wymaluj, wilkołak z ludowych bajan. Był bardzo pijany, a za jego plecami widziałem trzech mężczyzn – młodsze kopie oryginału.

– Święta racja! – zawołał basem. – Bo który z was kozojebce, miałby tyle ikry, by samotny na chłopskim wiecu przyznać się, że mordował ich braci i kuzynów?

– Pokój! – krzyknął cesarz, widząc, że części obecnych wcale nie przypadła w smak owa kwestia. Swoją drogą, zastanawiałem się, kim był człowiek, który ośmielił się w podobny sposób przemawiać do feudałów. – Pokój między chrześcijany! A ciebie, kapitanie, trzymam za słowo. Będziesz towarzyszył mi w czasie bitwy, by z samego jej ognia zdać relację swemu biskupowi.

– Najpiękniejsza byłaby relacja, którą jeden z moich żołnierzy zdałby Jego Ekscelencji, opowiadając, jak oddałem życie w obronie cesarza.

– Lepiej żyć z imieniem cesarza na ustach, niż z nim umierać – rzekł Najjaśniejszy Pan, a ja pomyślałem, iż jest bardziej interesującym człowiekiem, niż mogłem się tego spodziewać.

– To prawda, że odważni nie żyją wiecznie – pozwoliłem sobie na odpowiedź. – Lecz tchórze nie żyją wcale.

Usłyszałem szmerek świadczący o tym, że zebrani nie uznali mych słów za warte wykpienia.

– Prawda, prawda, prawda… – przyznał w zamyśleniu cesarz.

Dał znak, że mogę odejść, co też uczyniłem najpierw w głębokim pokłonie, a potem nie odwracając się plecami do majestatu.

Audiencja u cesarza kosztowała mnie sporo zdrowia. Jednak przekonałem się o tym dopiero wtedy, kiedy opuściłem już salę i poczułem, że mokra koszula lepi mi się do pleców. Miałem też wilgotne dłonie, a kropelka potu spłynęła mi po nosie aż na usta. Z całą pewnością narobiłem sobie dzisiaj wrogów, lecz wiedziałem również, że nasza szlachta, a przynajmniej jej część, szanuje ludzi niedających sobie dmuchać w kaszę. O tym świadczyłaby reakcja opasłego szlachcica, który w tak zdumiewająco oryginalny sposób wystąpił w mojej obronie. Zresztą dwa razy zastanowi się ten, kto zaczepi biskupiego kapitana, w dodatku człowieka, z którym Najjaśniejszy Pan raczył życzliwie porozmawiać.

W karczmie czekała już na mnie wiadomość od ojca Verony, więc bez zwłoki udałem się do jego kwatery. Legat wyglądał dokładnie tak samo, jak w czasie naszego poprzedniego spotkania, tylko jego twarz zdawała się jeszcze bledsza i jeszcze bardziej zmęczona.

– Siadaj, kapitanie – rozkazał.

Wypił coś z kubka, przełknął i wzdrygnął się z wyraźnym obrzydzeniem.

– Jak udała się audiencja? – zapytał.

Nie miałem wątpliwości, że brat dokładnie mu zreferuje jej przebieg, więc powtórzyłem wszystko z największą dokładnością. Zaśmiał się suchym, nieprzyjemnym śmieszkiem, a potem zakasłał.

– Dobrze żeś im powiedział – stwierdził, gdy już od plunął do złotej spluwaczki. – Jak wrażenia z wycieczki wokół Heimu?

Opowiedziałem mu o tym, co widziałem. O dobrym morale, wysokiej dyscyplinie oraz o Szalonej Grecie. To go zainteresowało.

– Ha – powiedział. – Będę musiał się jej przyjrzeć.

– Mój przyjaciel raczył wyrazić wątpliwość co do skuteczności tej bombardy, niemniej sam widok wielce nam zaimponował.

– Też tak słyszałem – mruknął. – Ano zobaczymy… Czeka cię ciekawa wyprawa – dodał – skoro cesarz pragnie, byś wszedł do jego świty. Nadstawiaj pilnie ucha, kapitanie, i melduj mi o wszystkim.

– Stanie się wedle życzenia waszej dostojności.

– Ja na razie pozostanę w Heimie, ale chcę wiedzieć o wszystkim, co się wydarzy, zrozumiałeś?

– Tak jest. Czy wolno mi zadać pytanie? Skinął przyzwalająco dłonią.

– Jak wasza dostojność sądzi, kiedy cesarz wyda rozkaz wymarszu?

Wzruszył ramionami.

– Nie prędzej, niż dotrą najemnicy i następni rekruci z Hezu, a ich spodziewamy się za dwa, trzy dni. Ale teraz, bo to wiadomo… – Popatrzył na mnie uważnie. – Słyszałeś o księżniczce Annie?

– Córce Nicefora Angelusa? Tak, słyszałem.

– Taka ona jego córka, jak ja jego syn. – Legat skrzywił usta. – Mówią, że cesarz w łożnicy słyszy tylko, by wycofał się z wojny. A niektórzy panowie z rady też byliby nie od tego.

– Teraz? – zdumiałem się. – Po wszystkich przygotowaniach? Po ściągnięciu wojsk?

– Kto wie, kto wie? Czasem dobrym traktatem można zdobyć więcej niż wojną. A kiedy lepiej podpisać traktat, jak nie wtedy, gdy za piórem i pergaminem stoją tysiące mieczy?

Trudno było odmówić racji rozumowaniu legata. Zastanawiałem się jedynie, co on sam o tym myśli, ale ani nie zamierzałem pytać, ani nie sądziłem, by mi szczerze odpowiedział.

– Dziękuję waszej dostojności. – Wstałem, skłoniłem głowę. – Postaram się nie zawieść zaufania waszej dostojności.

Przypatrywał mi się ze złośliwym uśmieszkiem.

– Nie mam do ciebie zaufania, więc nie będziesz miał czego zawieść – odezwał się w końcu. – Jednak w dobrze pojętym własnym interesie staraj się mnie nie rozgniewać. Bo nadchodzą czasy, kiedy nawet ludzie tacy jak ty mogą okazać się użyteczni. I lepiej dla nich będzie, jeśli opowiedzą się po właściwej stronie.

Skłoniłem się raz jeszcze i wyszedłem, znowu zostawiając Veronę przy ostatnim słowie. Tuż za progiem oberży spotkałem zdyszanego Rittera.

– Opowiadajcie, opowiadajcie! – zawołał, kiedy tylko mnie zobaczył, zapominając nawet o powitaniu.

– O czym mam opowiadać?

– No jak to? Przecież byliście u cesarza!

– Chodźcie, panie Ritter. – Pociągnąłem go za ramię, bo dramaturg mówił bardzo głośno i na dźwięk słów „byliście u cesarza" wpatrzyło się w nas kilkanaście par oczu.

– Ależ tu się wszystko rozchodzi – mruknąłem, gdy przeciskaliśmy się przez tłum zapełniający ulicę.

– Co byście chcieli… Gdzie dużo ludzi, tam dużo plotek.

Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sobie stół w ciemnym kącie karczmy, w której śmierdziało butwiejącym drewnem, a dym z paleniska gryzł w oczy. Belki powały pochylały się tak nisko, że musiałem się przygarbić, by nie zahaczyć o nie ciemieniem. Blat cały był upaprany rozgotowanym grochem. Przyjrzałem się podejrzliwie. Albo ktoś przewrócił miskę z posiłkiem albo – co gorsza – zwymiotował. Ciężko było się rozeznać. Ritter przywlókł za kark karczmarza, którego twarz i odzienie świetnie pasowały do wyglądu stołu.

– Jeśli tu nie posprzątasz, wytrę to twoją własną mordą – zagroził. – A potem dawaj dzban piwa.

Oberżysta bełkotliwie zapewniał, że „wszystko dla szlachetnych panów", ale dostrzegłem w jego oczach złośliwy błysk.

– Naszcza nam do piwa – mruknąłem, kiedy odszedł. – Naszcza, jak Bóg na niebie.

Dramaturg, słysząc te słowa, zerwał się i pobiegł, by przypilnować zamówienia. Po chwili siedzieliśmy już przy w miarę czystym stole, a przed nami stał dzban z obłupanym uchem i dwa poszczerbione kubki.

– Wiecie, że dranie chcieli podnieść ceny? Na wszystko. Na piwo, gorzałkę, jedzenie…

– Korzystają z okazji. Czemu się dziwicie?

– Na szczęście Najjaśniejszy Pan ustalił maksymalne ceny. – Roześmiał się zadowolony, że ktoś okpił tych, którzy chcieli okpić klientów. – A za ich przekroczenie grożą grzywna oraz ciemnica.

Tłusta dziewka w poplamionej sukni zatoczyła się Ritterowi na kolana.

– Zabawicie się, chłopaki? – zaskrzeczała ochryple, w powietrze wzniósł się całun trumiennego odoru buchającego z jej gęby.

– O żesz ty! – Dramaturg zepchnął ją i pogonił kopniakiem w tłusty zad. Odeszła, wyklinając nas od dupojebców i sodomitów.

– Ot, wasze szczęście do płci pięknej – zadrwiłem.

– Jak Boga kocham, wolałbym już schludnego chłopca od niej. – Ritterem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Zapewne na samą myśl, że miałby zabawiać się z tym tłustym, brudnym potworem.

– Parę dzbanów piwa i wydałaby się wam wielce powabna…

Znowu nim zatrzęsło.

– Nie mówcie tak nawet, błagam… Ale do rzeczy, do rzeczy. Opowiadajcie, na miłość Pana…

Streściłem mu przebieg krótkiej audiencji Trochę obszerniej niż legatowi Veronie, jednak nie mijając się nawet na jotę z prawdą.

– Zmyślacie – skwitował, kiedy skończyłem. Pokręciłem tylko głową.

– No, no. – Dopiero teraz łyknął piwa i skrzywił się. – Cieszcie się, że August Kappenburg stanął w waszej obronie. Mało jest ludzi, którzy by się go nie bali.

– Ten wilkołak?

– Ano – przytaknął. – Ale zaraz! – wykrzyknął nagle z oburzeniem. – Okłamaliście mnie!

Oczywiście wiedziałem, o co mu chodzi, niemniej otworzyłem szeroko oczy.

– Ja? Was? Heinz, jak możecie?

– Mówiliście, że nie byliście w bitwie. A teraz dowiaduję się, że i owszem. I to pod Schengen!

– Nie ma o czym mówić. Naprawdę – powiedziałem.

– Byliście jednym z dowódców?

– Heinz, na gniew Pana! Miałem wtedy czternaście lat! Mogłem dowodzić co najwyżej swoją prawą dłonią…

– To znaczy, że macie trzy lata mniej ode mnie – policzył szybko. – Ale wyglądacie starzej – dodał, przyglądając mi się krytycznym wzrokiem.

Potem nagle złożył dłonie w błagalnym geście.

– Zabierzcie mnie – poprosił. – Kiedy Miłościwy Pan już wam każe sobie towarzyszyć…

– Czemu nie? – Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem tylko, czy mi pozwolą.

– Mogę się nawet ubrać w biskupie barwy, mogę wam czyścić konia i podawać strzemię. Tylko weźcie mnie ze sobą!

Nie dziwiłem się prośbie Rittera. Bo przecież jaka to wymarzona rola dla poety i dramaturga stać przy władcy kierującym bitwą i nie musieć polegać na wieściach z drugiej lub trzeciej ręki, lecz widzieć wszystko na własne oczy i słyszeć na własne uszy.

– Postaram się – obiecałem.

Siła zbrojna Palatynatu nie opierała się na ciężkozbrojnej kawalerii. Z tego, co wiedziałem, palatyn Duvarre miał jedynie kilkudziesięciu rycerzy straży przybocznej, zaś resztę jego wojska stanowiła lekka jazda oraz, przede wszystkim, oddziały mieszczańskiej piechoty i kilka kompanii najemnych walijskich łuczników. Przewaga tych wojsk polegała na jednym: w każdej chwili mogły ukryć się za murami potężnych, świetnie zaopatrzonych twierdz. Siły cesarskie prezentowały się jednak więcej niż imponująco. Spędziłem cały dzień w siodle, obserwując karne oddziały piechoty, towarzysząc ciężkozbrojnym chorągwiom, śledząc italskich kuszników, helweckich pikinierów i galijskich toporników. Ba, widziałem nawet opancerzonych od stóp do głów bizantyjskich kawalerzystów, których cesarz Bizancjum wysłał naszemu władcy w dowód „braterskiej miłości". Pierwszy raz w życiu zobaczyłem muszkieterów przybyłych z dalekiej Aragonii, choć sam muszkiet miałem okazję widzieć już w Hezie (i szczerze mówiąc, powątpiewałem w skuteczność tej broni, której załadowanie po strzale trwało kilkanaście „zdrowasiek". Za to ile dymu i huku było przy tym!).

Nie znałem się na sprawach militarnych i nie potrafiłem oszacować liczby cesarskich żołnierzy, ale wiedziałem jedno: nigdy przedtem nie widziałem takiej masy wojska. Kolumny maszerujące na równinach okalających Heim zdawały się nie mieć początku ani końca. Za nimi ciągnęły setki wozów z żywnością oraz dostawami.

– No i co, panie Ritter? – zapytałem. – Tacy jesteście teraz pewni, że wyprawa źle się skończy?

Dramaturg był pod wrażeniem tego, co zobaczyliśmy, lecz nie stracił rezonu.

– Pożyjemy, zobaczymy – odparł tylko.

Nec Hercules contra plures – dodałem, by go pognębić.

Ty wyszedłeś do mnie z mieczem, z oszczepem i z włócznię, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów – odgryzł się, przypominając słowa Dawida stającego przeciwko Goliatowi.

– Panie Ritter, to właśnie my idziemy w imieniu Pana Zastępów! – sprostowałem surowo.

– Tyle że ja cytuję Pismo, a wy pogańskie sentencje – roześmiał się.

– Zwyciężymy – zapewniłem go.

– Oni w to wierzą, my w to wierzymy, ciekawe, w kogo wierzy Bóg?

– Ja was powinienem po prostu spalić… – Rozłożyłem bezradnie dłonie.

– Zapewne jedynie w ten sposób zwyciężylibyście w dyskusji.

Ruch wielkiej armii musi być niezwykle przemyślanym działaniem. Oddział kilkudziesięciu jezdnych czy kompanię piechoty może poprowadzić byle pajac. Jednak wysłanie na wojnę dziesiątków tysięcy żołnierzy, machin wojennych oraz taborów nie jest już takie proste. Trzeba uważać, by nie pogubili się, nie rozleźli po okolicy, nie zabrnęli w niewłaściwe miejsce. Oddziały dobrze prowadzonej armii muszą być niczym piony i figury kierowane na szachownicy przez doświadczonego gracza, który przewiduje kilka ruchów do przodu. I wy dawało mi się, choć patrzyłem na wszystko okiem laika, że cesarscy dowódcy są w stanie podołać temu za daniu.

Dostałem wezwanie, by pojawić się niezwłocznie na stanowisku zajmowanym przez cesarza, i z jednej strony byłem rad, że Najjaśniejszy Pan o mnie pamięta; z drugiej strony to, że o mnie pamiętał, budziło pewną obawę.

Ritter nie był zachwycony, kiedy zmusiłem go do nałożenia biskupich barw. Ale cóż, w końcu sam deklarował, że jest w stanie uczynić wszystko, byle mi towarzyszyć.

– Któż to, kapitanie? – zmarszczył brwi giermek stojący na środku ścieżki prowadzącej ku cesarskiemu orszakowi.

– Sławny fechtmistrz z Hezu – odparłem, kątem oka widząc, jak Ritter blednie. – I nie tylko niepokonany mistrz miecza, lecz zaufany Jego Ekscelencji.

– Jedźcie – zezwolił po chwili namysłu.

Cesarz w otoczeniu kilkunastu szlachciców oraz żołnierzy stał na szczycie wzgórza (zauważyłem barona o sterczących wąsach, znanego mi już z audiencji), a na równinie na zachód od nas formowały się chorągwie ciężkiej jazdy. Pola zasnuwała mgła, więc nie widzieliśmy jeszcze wojsk palatyna. Najjaśniejszy Pan dostrzegł, że jedziemy, i przerwał rozmowę.

– O, mój inkwizytor! – zawołał. Wąsaty baron wy raźnie się skrzywił, słysząc te słowa. – Kogóż ze sobą prowadzisz?

– Najmiłościwszy Panie – powiedziałem – pokor nie upraszam, byś wybaczył mi kłamstwo. Powiedziałem twemu giermkowi, że towarzyszy mi fechtmistrz z Hezu, jednak tak naprawdę mój kompan jest dramaturgiem i poetą, który pragnie błagać majestat o możliwość towarzyszenia mu w czasie bitwy.

Cesarz zmarszczył brwi.

– Jak was zwą? – rzucił krótko.

– Heinz Ritter. – Dramaturg zeskoczył z konia, po tknął się, lecz na tyle zgrabnie, że wyszło mu z tego przyklęknięcie. – Do usług Waszej Cesarskiej Wysokości.

– Ritter, Ritter, wiem! – Władca klasnął w dłonie. – „Wesołe kumoszki z Hezu". Ależ się uśmiałem!

Biedny Heinz musiał się czerwienić w myślach, gdyż zawsze chciał pisać i pisał o wielkich miłościach oraz tragicznych wyborach, o nienawiści i honorze, o lęku i odwadze, o poświęceniu i podłości, a rozgłos zyskał głównie dzięki tej lekkiej, prześmiewczej komedii.

– Chodźcie do nas, chodźcie, panie komediancie – zaprosił cesarz. – Przypatrujcie się pilnie wszystkiemu.

Ritter miał bardzo nieszczęśliwą minę, kiedy z powrotem wskakiwał na siodło. Wiedziałem, że ubodło go nazwanie „komediantem", chociaż Najjaśniejszy Pan z całą pewnością użył tego zwrotu, by okazać serdeczność.

– Najbardziej mi się podobało, gdy okładały się patelniami w kapuście. – Cesarz zwrócił twarz w stron? Heinza, a ten rozjaśnił się w uśmiechu. Podejrzewałem, że uśmiech sporo go kosztował.

– Pokornie dziękuję Waszej Cesarskiej Mości – odparł.

– Teraz jednak czas na coś większego, Ritter. Pomyśl o tym. Sam pewnie poświęciłbym się sztuce, gdyby nie niewdzięczne obowiązki państwowe. Na przykład – zamachał palcem i spojrzał w stronę słońca zasnutego różowymi pasmami chmur, jakby szukał tam natchnienia – ona piękna i młoda, on odważny i szlachetny. Kochają się, lecz pochodzą z nienawistnych sobie rodów, które prędzej ich zabiją niż zezwolą na małżeństwo. – Wydmuchał powietrze przez usta. – Dobre, prawda?

– Genialne, Wasza Wysokość – zachwycił się Ritter, który przecież był nie tylko poetą i dramaturgiem, lecz również aktorem.

– No! – skwitował cesarz z zadowoleniem. – Więc pomyślcie nad tym.

– Czy wolno mi będzie zadedykować tę sztukę Najjaśniejszemu Panu?

– Po zbadaniu jej treści w kancelarii i wydaniu stosownej opinii – odezwał się baron, nie czekając na odpowiedź władcy.

– O, właśnie tak, panie Tauber – zgodził się cesarz. – Więc piszcie, piszcie, talentu nie wolno trwonić! Jak to tam było w ewangeliach, Madderdin?

– Każdemu, kto szanuje talenty, zostanie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto talentów nie szanuje, zabiorą nawet te, które ma – odparłem, pozwalając sobie na pewne uproszczenie słów Pisma.

– Bardzo mądrze. Bardzo dobrze. Będziemy wam się uważnie przypatrywać. – Znów spojrzał w stronę Rittera.

Przygalopował właśnie goniec z meldunkiem o ruchach wojsk, więc Najjaśniejszy Pan zapomniał o naszej obecności i wdał się w ożywioną dyskusję z przybocznymi.

– Widzicie? – szepnąłem do Heinza. – Skraca się wasza droga do stanowiska cesarskiego dramaturga.

– Aha – usłyszałem w jego głosie ponurą nutę. Mgła powoli ustępowała i zobaczyłem zarys wzgórz, pod którymi zgromadziły się oddziały palatyna.

– Patrzcie, panie, chamstwo nie potrafi nawet wy korzystać pozycji – zaśmiał się baron Tauber. – Zamiast stanąć na wzgórzach, oni stanęli pod wzgórzami. Kiedy pociągniemy szarżę, nie będą mieli dokąd uciec.

Cesarz uśmiechnął się półgębkiem, lecz nic nie powiedział. Ja tymczasem patrzyłem na równe czworoboki piechoty Palatynatu, zbrojnej we włócznie i prostokątne tarcze. Stali karnie, zachowując idealne odstępy. To nie była hołota, jak chciał tego baron. To byli wyćwiczeni mieszczanie, znający nawzajem siebie i swych dowódców.

– Najjaśniejszy Panie! – Od strony rycerskich chorągwi przygalopował zdyszany goniec. Jego koń zarył kopytami w błocie i zatańczył. Żołnierz szarpnął ostro wodze. – Nie chcą czekać!

Twarz cesarza ściągnęła się gniewem.

– Mają czekać na rozkaz! – krzyknął, obracając się do tyłu.

Odwróciłem się również, podążając za jego wzrokiem. Naszej piechoty nie było nawet widać na horyzoncie. Zresztą nic dziwnego, gdyż kusznicy, niosący ciężkie pawęże, poruszali się nie tylko dużo wolniej konnicy, ale także od zwykłych piechurów.

– Szarżują – obwieścił głucho goniec. Spojrzeliśmy w stronę, którą wskazał.

Wyciągnięta ława ciężkozbrojnych feudałów galopowała wprost na pozycje piechoty. W wojskach Palatynatu wszczął się ruch, usłyszałem ciche zawodzenie trąb. Wytężyłem wzrok i dojrzałem łuczników wyłaniających się zza wzgórz pokrytych jeszcze poranną mgłą.

– To już koniec – zaśmiał się Tauber. – Zmiotą ich. Zanim przyjdzie nasza piechota, będzie po wszystkim.

– Mordimerze? – Cesarz spojrzał w moją stronę. – Co o tym myślisz?

Baron parsknął z niezadowoleniem, że władca zwraca się wprost do mnie z takim właśnie pytaniem, lecz nic nie powiedział.

– Zgadzam się, Najmiłościwszy Panie – odparłem uprzejmie. – Zmiotą ich. Obawiam się, że pogłowie rycerstwa w wojskach Waszej Cesarskiej Mości ulegnie w związku z tym znacznej redukcji.

Tauber szarpnął się w moją stronę.

– Jak śmiesz? – Zobaczyłem, że twarz ma pociemniałą z gniewu.

Cesarz powstrzymał go podniesioną dłonią i spojrzał karcąco na rycerza towarzyszącego baronowi, który usłyszawszy moje słowa, zbladł i położył dłoń na rękojeści miecza. Dopiero pod wpływem wzroku władcy cofnął rękę i delikatnie poklepał konia okutą żelazem rękawicą.

– Zobaczymy – mruknął cesarz.

Ziemia była podmokła i ciężko opancerzone wierzchowce, objuczone równie ciężko opancerzonymi jeźdźcami z trudem nabierały rozpędu. W promieniach słońca zobaczyłem pierwszą salwę strzał. I zaraz potem ujrzałem padające w błocko konie.

– Strzała z długiego łuku przebija płytową zbroję, miłościwy panie – wyjaśniłem, choć nie sądziłem, by cesarz o tym nie wiedział.

Władca cały czas leciutko się uśmiechał. – Nie posłuchali mnie – rzekł. – Choć surowo nakazywałem czekać.

Oczywiście, że kazał im czekać. Tak postąpiłby każdy dowódca przy zdrowych zmysłach. Tyle że wielcy panowie uznali, iż bitwę z miejską hołotą wygrają sami i niepotrzebne jest im wsparcie piechoty ani kuszników. Nawet nie przeczuwałem, a wiedziałem, iż drogo zapłacą za to zadufanie.

– Teraz wilcze doły – pozwoliłem sobie wyrazić przypuszczenie.

I faktycznie, jak na zamówienie, zobaczyliśmy, że ziemia rozstępuje się pod kopytami koni. Dalsze szeregi próbowały wstrzymać szarżę, ale inni wręcz przeciwnie, rozpędzali się, by przeskoczyć wykroty. Wszczęło się potworne zamieszanie, a w cały ten tłum uderzyły następne salwy wysyłane przez bezpiecznie stojących na wzgórzu łuczników.

Wyciągnąłem dłoń pod słońce.

– Proszę spojrzeć, miłościwy panie – powiedziałem. – Żywa noga nie ujdzie.

Zza wzgórz, z lewej i prawej strony, galopowała lekka jazda Palatynatu, która kierowała się, by przeciąć drogę ucieczki tym, co ujdą spod ulewy strzał i wygrzebią się z wilczych dołów. Jednocześnie karne czworoboki włóczników ruszyły szybkim truchtem przed siebie. Z podziwem dostrzegłem, że ich szeregi były tak równiusieńkie jak wtedy, gdy spokojnie stali.

Spojrzałem kątem oka na barona Taubera i zauważyłem, że zagryza usta tak mocno, iż po brodzie spływa mu strużka krwi. Rozbawiło mnie to, bo zastanawiałem się, kiedy wreszcie wielcy panowie nauczą się, iż szarża ciężkiej konnicy na niezbadanym terenie przeciw łucznikom i zbrojnej we włócznie lub piki piechocie nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza gdy walczy się przeciw wyćwiczonym wojskom, służącym pod komendą doświadczonych dowódców, a nie przeciw naprędce zebranej hałastrze. Obróciłem się za siebie i zobaczyłem, że w końcu ukazała się szara linia cesarskich wojsk. Bardzo daleko od nas.

– Coś takiego! – wykrzyknąłem, gdyż lekka kawaleria Palatynatu sformowała półkole w sporej odległości od cesarskich feudałów, a jeźdźcy naciągnęli krótkie łuki. Tego nie przewidziałem, to jednak wróżyło jeszcze szybsze zakończenie widowiska.

– To niehonorowo – zbladł Tauber. – Szlachcic nie używa łuku, Najjaśniejszy Panie!

Uśmiechnąłem się w myślach. Jak widać, taktyczne informacje barona były przestarzałe, a szlachta Palatynatu słusznie uznała, że łuk jest tak samo dobrą bronią jak każda inna i może służyć nie tylko do zabawy na polowaniach.

Zanim ława włóczników starła się z ciężkozbrojnymi, cesarscy dostali następne salwy. Część feudałów. Próbowała poprowadzić szarżę na szereg włóczników, inni cofali się w panice, jeszcze inni postanowili uderzyć na atakującą z flanki kawalerię. Każdy z tych pomysłów był zły.

– Jeśli wolno mi coś powiedzieć, miłościwy panie, radziłbym cofnąć się do naszych głównych sił – powiedziałem najbardziej uprzejmym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.

Cesarz spojrzał w moją stronę.

– Święta racja, Mordimerze – rzekł i ściągnął wodze koniowi. Machnął dłonią. – Za mną! – rozkazał zimno. Wydawało mi się jednak, że kąciki ust cały czas ma skrzywione w uśmiechu.

Sformułowaniem „żywa noga nie ujdzie" wasz uniżony sługa dokonał pewnego skrótu myślowego, gdyż mizerne wykształcenie wojskowe nie pozwoliło mi docenić determinacji ciężkozbrojnego rycerstwa ani jego bojowego zapału. W związku z tym do wieczora nadciągały niedobitki feudałów i naliczono, że z pogromu ocalało około stu osiemdziesięciu ludzi, co stanowiło mniej więcej jedną dziesiątą tych, którzy rozpoczęli chwalebną szarżę.

Z obozu wroga otrzymaliśmy wiadomości, że ponoć zginęło pięćdziesięciu żołnierzy, a to dawało prosty rachunek strat wynoszący trzydzieści sześć do jednego. Zabawne. Co ciekawe, wydawało mi się, że cesarz jest równie rozbawiony jak ja, choć nie dawał niczego znać po sobie, a uciekinierów przyjął ze współczuciem. Nie czynił im też najmniejszych wyrzutów, że śmieli nie posłuchać jego rozkazów.

To nie był koniec tego strasznego, przynajmniej dla niektórych, dnia. Nie wiem dlaczego, nikt nie podejrzewał, iż żołnierze Palatynatu mogą przejść do natarcia. Wszyscy wyobrażali sobie, że skoro na linię dotarły już oddziały cesarskiej piechoty, kompanie najemników oraz lekka jazda, to wróg nie będzie na tyle szalony, by tak wielkie siły zaatakować. Okazało się jednak, że palatyn Duvarre czy też dowodzący jego armią generałowie byli szaleni. Zaatakowali.

Noc jest najlepszą porą do przeprowadzenia szturmu. W nocy nikt nie wie, przeciw komu ma walczyć, jak liczne są siły przeciwnika i skąd nadchodzą. W nocy rządzą Strach i Trwoga, dwaj synowie boga wojny. Noc jest pełna tratowanych namiotów, krzyków przerażenia, świateł pochodni gasnących w błocie i wrzasku konających. W nocy rozbijasz toporem łeb krewniaka i omijasz ostrzem gardło wroga. W nocy słyszysz głos: „Ratuj, przyjacielu" i nie wiesz, czy woła wróg, czy sprzymierzeniec. W nocy zaplątujesz się w sznurach od namiotu, a potem spostrzegasz, że to nie sznury, lecz wywleczone ludzkie jelita.

– Do mnie! – zakrzyknąłem, machając pochodnią. – Do mnie, skurwysyny!

Zuchy przydzielone mi z Hez-hezronu, o dziwo, posłuchały. Może bali się ciemności i blask trzymanej przeze mnie pochodni uznali za symbol bezpieczeństwa? A może bali się, iż śmierć z rąk żołnierzy Palatynatu jest jedynie pieszczotą w porównaniu z tym, co zgotuje im własny kapitan, jeśli tylko pokuszą się o ucieczkę? Nieważne, jakie były ich pobudki. Ważne, że stanęliśmy ramię przy ramieniu.

– Naprzód, chłopcy! – zawołałem. – Nie powiecie mi, że chcecie żyć wiecznie!

I ruszyliśmy. Do pierwszej wielkiej bitwy, w której miałem nieszczęście wziąć udział. I którą, w odróżnieniu od większości mych podwładnych, miałem nieszczęście przeżyć. Potem oglądałem na polu bitwy ciała tych, którzy zginęli. Rupert Gardzioł, jakby przez ironie losu, został cięty w szyję i jego głowa trzymała się ciała wyłącznie na wąskim paśmie mięśni. Mruk Pokraka miał zmiażdżony czerep, założyłbym się, że został uderzony końskimi kopytami lub stratowany. Mały Hansie rzęził w kałuży krwi, nie mógł już mówić, a w jego pełnych bólu oczach zastygło jedno wielkie życzenie. Spełniłem je tak szybko i sprawnie, jak tylko mogłem. Sobolowi Bękartowi i Robinowi Pałce udało się ocaleć. Sobol stracił mały palec u lewej dłoni, poza tym dorobił się szarpanej rany na policzku, natomiast Robin wyszedł bez najmniejszego szwanku. Podobnie jak wasz uniżony sługa. Śmierć jednak stała w tej bitwie tuż obok mnie. Najpierw włócznia jeźdźca minęła o cal moją głowę, potem jakiś niewydarzony sukinsyn z naszej armii o mało nie przebił mnie bełtem (grot wbił się w drzewce glewii, którą trzymałem w dłoniach), aż wreszcie tylko błyskawiczny odskok ocalił mnie przed stratowaniem przez wycofujących się kawalerzystów Palatynatu. Mieliśmy też trochę szczęścia. To my ocaliliśmy życie Najjaśniejszego Pana. Kiedy spadł z siodła, podprowadziłem mu własnego wierzchowca, a moi chłopcy osłaniali go własnymi ciałami. Dopiero potem Tauber, Kappenburg oraz ich żołnierze odgalopowali z Najjaśniejszym Panem w bezpieczne miejsce.

Oddziałom Duvarre'a udało się zasiać panikę i wyrządzić spore szkody, lecz były zbyt nieliczne, by poczynić prawdziwie wielkie spustoszenia, rozbić cesarską armię czy uczynić ją niezdolną do kontynuowania kampanii. W końcu przegnano je z pola bitwy. Nam, cesarskim żołnierzom, zostało liczenie trupów, ściąganie rannych z pola bitwy i dobijanie tych, których jedynym marzeniem było przestać żyć.

Cesarski namiot był miejscem, w którym wasz uniżony sługa czuł się zdecydowanie nieswojo. Bowiem obok Najjaśniejszego Pana, papieskiego legata i spowiednika zebrali się w nim wszyscy biorący udział w wyprawie najwyżsi wodzowie oraz dostojnicy Cesarstwa. Cóż, być może, mówiąc „wszyscy", popełniłem niezamierzone nadużycie. Ujmijmy to więc tak: wszyscy, którzy przeżyli, wszyscy, którzy nie popadli w niewolę palatyna Duvarre'a. Nastroju narady u Miłościwego Pana nawet największy kronikarz-pochlebca nie byłby w stanie nazwać triumfalnym, a deszcz miarowo łopoczący w płótno namiotu tylko dopełniał atmosfery smutku i przygnębienia. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że uniknęliśmy większego zła kosztem mniejszego. Zwycięstwo nad wojskami Palatynatu oznaczałoby przewlekłą kampanię, zdobywanie zamku po zamku i twierdzy po twierdzy. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się tak samo, tyle że z większą liczbą ofiar, wśród których kto wie czy nie byłoby również biednego Mordimera. – Zrozumiałe jednak, że nie zamierzałem się z nikim dzielić tymi przemyśleniami, gdyż pomimo całej marności mego życia trzymałem się go tak samo kurczowo, jak rozbitek wydany na pastwę fal trzyma się ostatniej zbutwiałej deski. A miałem nieodparte wrażenie, że po przedstawieniu mych tez dotyczących klęski oraz zwycięstwa narobiłbym sobie więcej wrogów, niż kiedykolwiek spodziewałem się mieć. Stałem więc w ocienionym kącie, starając się udawać, że wcale mnie tam nie ma, i liczyłem, że w obliczu tak wielkiej tragedii nikt nie zainteresuje się mą skromną osobą.

Cesarz siedział na krześle z ułamanym oparciem, prawą rękę objęto mu w łupki owinięte bandażami, które przypominały teraz ubłocone szmaty. Patrzył przed siebie tępym wzrokiem i odniosłem wrażenie, że tak naprawdę nikogo nie dostrzega. Na policzkach miał ceglaste wypieki wywołane gorączką, a usta na wpół rozchylone. Na końcu nosa zwisała mu katarowa kapka. Krótko mówiąc, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy i trudno było uwierzyć, że oto mamy przed sobą człowieka, który mienił się Obrońcą Chrześcijaństwa, Powiernikiem Królestwa Jezusowego oraz Opiekunem Ziemi Świętej.

– Twoi cholerni najemnicy – warknął nagle August Kappenburg, wskazując palcem na kapitana Savignona. – Nie spieszyli się do walki, co?

Savignonowi przyglądałem się dyskretnie, lecz z ciekawością już od dłuższej chwili. Słynny najemnik był niemal karłem i przypominał spłaszczoną beczkę opartą na krótkich, krzywych nóżkach. W tym wszystkim raziła jeszcze nieproporcjonalna, wręcz monstrualnie wielka głowa. Pośrodku twarzy kapitana wyrastał wielokrotnie połamany nos, małe oczka były niemal zarośnięte przez siwe wiechcie postrzępionych brwi. Niemniej należał do ludzi, o których mówiło się z szacunkiem i do których mówiło się z szacunkiem. Jeśli udało mu się wywalczyć tak wysoką pozycję, wyglądając tak groteskowo, musiał być naprawdę nietuzinkowym człowiekiem. Teraz wściekle wzruszył ramionami.

– Śliśmy tak sibko, jak mogliśmy – warknął z silnym akcentem. – Miłosiwy pan nie kaziali wam siarsiować.

– Rycerstwo okryło się chwałą! – krzyknął feudał w pogiętym i zakrwawionym półpancerzu. – A wyście się cofnęli!

– I cieście się, zieśmy chroniali miłosiwego – odburknął Savignon. – Bo kto zapeśpicił otfrut? Kcie wasi riciezie? Kcie wasia piechcia?

– Właśnie! – Tauber odwrócił się w stronę Kappenburga. Jego mokre wąsy zwisały teraz smętnie po obu stronach ust. – Gdzie jest nasza piechota? Gdzie ludzie Vogla i van Alsta?

Kappenburg spojrzał w jego stronę i wymamrotał coś niezrozumiale.

– Van Alst idzie tuż za nami. A Vogel jest na wschodzie… chyba – powiedział niepewnie szlachcic z obandażowanym zakrwawionymi szmatami kikutem zamiast lewej dłoni.

– Tabory?

Szlachcic tylko bezradnie wzruszył ramionami i zaraz potem syknął, widać zabolała go raniona ręka.

– Ktoś wie, gdzie są nasze tabory? – Tauber powiódł spojrzeniem po obecnych w namiocie rycerzach.

Jego wzrok przemknął również po mnie, lecz nie sądziłem, by baron w ogóle mnie zauważył. Kapitan Savignon roześmiał się chrapliwie, tak że jego brzuszysko zatrzęsło się pod szerokim, nabijanym drogimi kamieniami pasem. Cóż, nosił na sobie niezgorszą fortunę…

– Organisiacia! – fuknął. – Kury fam focić, a nie na wojnie chocić.

– To zniewaga! – Kappenburg, poczerwieniały na twarzy, jakby ktoś go spoliczkował, ruszył w stronę dowódcy najemników.

– Dość! – cesarz ocknął się w końcu ze stuporu, ale musiał powtórzyć raz jeszcze: „Dość", by zatrzymać Kappenburga. – Nie jesteśmy tu, by się kłócić, lecz radzić, co nam wypada uczynić – powiedział już spokojnie. – Gdzie się przegrupować, jak przygotować i skąd przypuścić następny atak…

– Miłosiwy – Savignon nie miał żadnych oporów, by przerwać samemu cesarzowi – tu nie ma co rasić o ataku. Tu tsia rasić, jak uratować reski tfojego wojska.

– Tak jak mówię. – Cesarz spojrzał na niego twardym, ponurym wzrokiem. – Uratować, wycofać, przegrupować i zaatakować raz jeszcze. Tym razem przezornie oraz całymi dostępnymi nam siłami. Jak trzeba, zostaniemy do zimy.

– Od wzieśnia moi ludzie bioro potfujny ziołd – zastrzegł szybko Savignon. – Mamy to w konraćcie, miłosiwy. A zieśtą kto w zimie walci, co?

– Tauber? – Władca zlekceważył słowa najemnika.

– Utraciliśmy walecznych rycerzy z tak niezwykłą odwagą szturmujących przeważające siły wroga… – zaczął baron.

Szkoda, że zamiast słowa „odwaga" nie użył „głupota", pomyślałem.

– Boże, przyjmij ich do swego Królestwa i uczyń im zaszczyt powołania do wielkiej i ostatecznej bitwy, którą stoczysz ze swym Nieprzyjacielem – przerwał mu legat Verona.

Tauber przeżegnał się zamaszyście i kontynuował:

– Piechota poniosła pewne straty w czasie nocnego szturmu, ale nie są one na tyle istotne, by zagrozić powodzeniu całej kampanii. Lekka jazda pomocnicza cofnęła się w ładzie, najemników, jak wiemy, wyprowadził kapitan Savignon, być może tylko część taborów wpadła w ręce wroga…

– A to jak chciecie zdopyfać twierdzić palatynia bez masin bleźnicich i armatów? – machnął ręką Savignon. – Dzie wasia Greta jeść?

– Dobre pytanie – wtrącił cesarz. – Co z Szaloną Gretą?

Najjaśniejszemu Panu odpowiedziało milczenie. W najlepszym wypadku ludzie palatyna ją zniszczyli. W najgorszym właśnie ciągnęli w stronę własnych fortec. Miałem ogromne wątpliwości co do skuteczności działania wielkich bombard, lecz przecież Szalona Greta nie była tylko bronią. Była symbolem. Jak cesarski sztandar. A teraz wróg nie musi jej wcale użyć, wystarczy, iż będzie się chlubił jej posiadaniem.

– W razie czego sprowadzimy lub zbudujemy nowe – rzekł cesarz, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Tauber, pchnij gońców do Hezu z prośbą do biskupa o natychmiastowe wsparcie. Niech wyśle nam wszystkie armaty, jak trzeba, niech zdejmie własne z murów. Dalej inżynierów i cieśli, ilu tylko da radę. Lasów tu w bród w razie czego raz-dwa poradzimy sobie z budową katapult, mangoneli i wież.

Baron pokiwał głową bez przekonania.

– Skoro taka wasza wola, miłościwy panie.

– Aby wiedzieć, jak postępować w przyszłości, trzeba wyciągnąć wnioski z błędów popełnionych w przeszłości – odezwał się cicho legat Verona – i zapytać: kto jest winien tej klęski oraz śmierci dzielnych rycerzy?

Jak na mój gust rycerze, dzielni czy nie, sami byli sobie winni, niemniej byłem ciekaw, jakie poglądy ma na ten temat dostojny legat. Cesarz widać też był zainteresowany, gdyż spojrzał na niego pytająco, a nawet uniósł lekko brwi.

– Czy obdarzeni papieskim błogosławieństwem, waleczni obrońcy Chrystusa oraz naszej świętej wiary mogliby zginąć bez interwencji szatańskich sił? – mówił Verona w absolutnej ciszy, która zapadła w namiocie. – Czy wróg nie użył czarowników, by przyzwać demony? Czy nie zmącił myśli naszych krzyżowców? Bo jakżeby inaczej tłumaczyć, iż nie posłuchali rozkazu cesarza, który zakazał im atakować?

Oczywiście, można było to tłumaczyć arogancją, głupotą i nieposłuszeństwem, ale byłem pewien, że nikt nie spróbuje nawet pójść za podobnym tokiem rozumowania.

– Jak Bóg na niebie, to musi być prawda! – przyznał szlachcic z kikutem zamiast dłoni. – Głowę dam, że nie usłyszeli cesarskiego rozkazu…

– I dziwna mgła pokryła pole – dorzucił inny rycerz. – Przecież gdyby nie ona, dostrzeglibyśmy pułapki…

– Strzały łuczników niosły na niesłychaną odległość – niemal krzyknął następny. – Jakby mknęły na skrzydłach demonów…

Rzecz jasna, było to najprostsze tłumaczenie, gdyż hipoteza mówiąca, że walijscy łucznicy uzbrojeni byli w długie łuki o twardym naciągu i szkoleni przez lata w sztuce strzeleckiej, była wszakże nie do przyjęcia. Natomiast skrzydła demonów wyjaśniały wszystko z niezwykłą wręcz jasnością oraz precyzją.

Verona pokiwał z zadowoleniem głową.

– Tak właśnie myślałem – powiedział powoli. – Oczywiście rzecz wymagać będzie wnikliwego śledztwa. Ale jakież szczęście, że mamy wśród nas uczonego doktora Mordimera Madderdina, który zapewne lepiej niż ja wyjaśnić może, czy zaatakowały nas diabelskie moce.

Spojrzał prosto na mnie, a wzrok obecnych, na czele z samym cesarzem, przeniósł się do mego skromnego kącika. Jeżeli spytacie, mili moi, co czułem, słysząc, jak Verona miesza mnie w całe to bagno, nie odpowiem, by nie używać słów, przed których stosowaniem ostrzega nasza święta wiara. Niemniej coś zrobić musiałem. Wystąpiłem więc krok naprzód.

– Nie jestem uczonym doktorem, jak w swej łaskawości przedstawił mnie dostojny legat – sprostowałem. – Jestem tylko skromnym i żyjącym w bojaźni Bożej inkwizytorem. Znam Pismo oraz nauki ojców Kościoła w dalece niewystarczającym stopniu, bym śmiał rozprawiać o szatańskich siłach z tak szanowanym teologiem jak ojciec Verona. Mogę jedynie powiedzieć, że Święta Księga wyraźnie ostrzega: Diabeł jako lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć. Dlatego zachowując ufność w Panu, nigdy nie wolno nam zwątpić w potęgę zła. Któż wie jak strasznych rzeczy może dokonać Duvarre, znany przecież jako heretyk i bluźnierca? Spiskiem z Szatanem dopisałby tylko kolejny śmiertelny grzech do jakże długiej listy swych przerażających czynów…

Zdumiewające, lecz kilku feudałów spojrzało na mnie z wyraźną jeśli nie sympatią, to przynajmniej brakiem wcześniejszej niechęci. Verona także słuchał moich słów uważnie, uśmiechał się lekko i kiwał głową przy każdym zdaniu. Dopiero gdy zacząłem mówić o palatynie Duvarre, zmarszczył brwi. Uniósł dłoń, by mi przerwać, zresztą bezcelowo, bo nie zamierzałem nic dodawać, a głos zawiesiłem jedynie dla osiągnięcia lepszego efektu.

– Święte słowa, dostojny cesarzu, zacni panowie, poczciwy mistrzu Mordimerze. – Przy słowie „poczciwy" miałem ochotę zmarszczyć brwi, ale powstrzymałem się przed tym pustym gestem. – Lecz przeziera przez nie zarówno wiara, której nie śmiałbym przecież negować, ale także młodzieńcza beztroska, każąca szukać zła wśród wrogów, nie przyjaciół… – zakończył teatralnie.

Nie uważałem się za człowieka szczególnie beztroskiego, trudno też nazwać mnie młodym, choć oczywiście mogło się tak wydawać człowiekowi w wieku legata Verony. Jednak słuchałem jego słów z coraz większym zaniepokojeniem, gdyż wydawało mi się, że wiem, w którym kierunku zmierzają myśli brata-kruka, i – wierzcie mi, mili moi – kierunek ten zupełnie mi się nie podobał. Zerknąwszy na cesarza, spostrzegłem, że wpatrywał się w Veronę ponurym wzrokiem. Jak widać, Najjaśniejszy Pan również zaczynał rozumieć, że do klęski na polu bitwy mogą dołączyć inne kłopoty. Ciekawe tylko, czy zdawał sobie sprawę, jak poważne mogą to być kłopoty?

– Oświećcie nas, co macie na myśli – mruknął cesarz.

– Mówię o spisku. – Legat rozpłomienionym wzrokiem powiódł po zebranych i nie było człowieka, który chciałby skrzyżować z nim spojrzenie. – O spisku czarownic, heretyków, czarnoksiężników i demonów! Mówię o sabatach, gusłach i czarach! O straszliwych czarach odprawianych pod bokiem twego majestatu, panie!

Krew nabiegła mu do twarzy i wyglądał teraz jak stary, rozwścieczony indor. Ciekawe, że chyba tylko ja jeden widziałem komizm tej sceny. Przy całej jej powadze, rzecz jasna. Kilku feudałów przeżegnało się pospiesznie, a stojący przede mną szlachcic złożył palce w geście odczyniającym zły urok.

– To poważne oskarżenia – rzekł w końcu cesarz. – Ufam, że nie rzucasz słów na wiatr, ojcze. Gdzie więc są dowody?

– Oooo, znajdziemy dowody! – zapalczywie obiecał cesarski spowiednik, który, jak widać, nie chciał pozostawać w cieniu sławniejszego brata.

– Znajdziemy – przyznał legat. – I dowodów tych zapewne dostarczy nam człowiek, którego umiejętności oraz wyszkolenie najlepiej na to pozwalają – wyjaśnił Verona, a ja zamarłem. – Mistrz Mordimer Madderdin, inkwizytor – dokończył zgodnie z moimi najgorszymi przewidywaniami. – Człek tak biegły w sztuce, że sam biskup Hez-hezronu mianował go swym kapitanem i przedstawicielem.

W cesarskim namiocie zapanowała cisza. Wszyscy najwyraźniej czekali, aż przemówi wasz uniżony sługa. Nie powiem, by przypadło mi to do gustu.

– Módlmy sięuklęknąłem, pochylając głowę do samej ziemi.Pozwólmy, by Pan przemówił przez nasze pokorne serca. Gdzież możemy szukać opieki, jak nie w Bogu? Ukorzmy się i uwierzmy, bo Pan jest wszelką mądrością i on nas oświeci. Cóż, jeśli nie szczera modlitwa najzacniejszych rycerzy, może przypodobać się Panu?

Z satysfakcją zauważyłem, spoglądając kątem oka, że kilku obecnych rymnęło na kolana. Kappenburg i Tauber również przyklęknęli. Savignon wyszczerzył się do mnie szczerbatym uśmiechem, po czym poszedł w ich ślady. Sam cesarz po chwili lekkiego wahania pochylił głowę.

– Na nic modlitwy – legat Verona ruszył z miejsca – kiedy rządzi szatańska moc! Kiedy czarownicy i czarownice odprawiają swe przeklęte rytuały, kiedy niewinni są w mocy Bestii! Nie modlitw nam trzeba, lecz śledztwa, mości inkwizytorze! Czyż nie dlatego istnieje Święte Officjum, by wypalić każdy przejaw herezji?

Wiedziałem, że muszę utrzymać zgromadzonych przy sobie. Przynajmniej na moment.

– Modlitwy nigdy za wiele! – zawołałem pełnym głosem. – Módlmy się!

Odmówiliśmy „Ojcze nasz", „Wierzę w Boga" i „Lament nad Jeruzalem". Tyle właśnie zyskałem czasu, błagając jednocześnie Pana, by raczył mnie oświecić, co powinienem czynić dalej. Modlitwy recytowałem powoli, z namaszczeniem, ale nie mogłem przecież odmawiać ich bez końca!

– Najjaśniejszy cesarzu, dostojni panowie – przemówiłem, gdy zapadła cisza. – Czcigodny legat Verona, podejrzewając atak sił nieczystych na świątobliwe zastępy cesarskiej armii, wezwał na pomoc Święte Officjum. I oto jest ono, w mej niegodnej osobie, by usłużyć jak najlepiej sprawie. Oczywiście, za przyzwoleniem Najjaśniejszego Pana, rozpocznę stosowne przygotowania, lecz przede wszystkim pchnę gońców do Hez-hezronu, by jak najszybciej pojawili się tu biegli w swej sztuce śledczy oraz teologowie.

A wtedy być może będę mógł stąd jak najszybciej odjechać, dodałem w myślach.

– Zgadzamy się – powiedział po chwili cesarz. – Lecz głęboko ufamy, że śledztwo Świętego Officjum odsunie podejrzenia od naszych poddanych.

– Najmiłościwszy… – zaczął legat, ale cesarz spojrzał na niego i uniósł dłoń.

– Nie skończyłem jeszcze – rzekł twardym tonem. – Poucz mnie, dostojny ojcze, gdzie twierdzą, że wolno przerywać w pół zdania cesarzowi?

– Ależ…

– W Rzymie?

Legat Verona wiedział już, że nie wygra tej batalii. Pochylił się głęboko.

– Racz wybaczyć moją pochopność, Najjaśniejszy Panie. Uniżenie błagam o wybaczenie, jednak zważ, że kierują mną tylko troska o dobro naszej świętej wiary oraz nieprzemożna chęć usłużenia twemu majestatowi.

– Wybaczam – rzucił obojętnie władca. – Jak najszybciej rozpocznij przesłuchania, kapitanie – odezwał się do mnie, nie zwracając już uwagi na legata. Kiedy ten się prostował, ujrzałem w jego źrenicach błysk czystej nienawiści.

– Najjaśniejszy Panie, prawo mówi, że w twej obecności kwalifikowanym badaniom można poddać przesłuchiwanych tylko za twym łaskawym pozwoleniem. Czy raczysz dać mi takie pozwolenie?

Na Boga żywego! Na gwoździe i ciernie! Nie udzielaj go! – błagałem w myślach.

Bowiem kwalifikowane badania oznaczały tortury. Nie wątpiłem, że bracia Verona zapewnią sobie lub swoim przedstawicielom udział w tak prowadzonych śledztwach. A wtedy wszystko może się zdarzyć. W końcu sam niegdyś powiedziałem: „Jeśli przesłuchujący zechce, przesłuchiwany przyzna się nawet do tego, że jest zielonym osłem w pomarańczowe ciapki".

– Prowadźcie śledztwa z pełną łagodnością, mistrzu Madderdin – odparł Najjaśniejszy Pan. – Gdyż źle się dzieje, jeśli ból i strach przysłaniają oblicze prawdy.

Odetchnąłbym z ulgą, gdybym mógł sobie pozwolić na oddech pełen ulgi. A ponieważ tak nie było, pochyliłem się w głębokim ukłonie. Szczerym ukłonie. Gdyż cesarz coraz bardziej mi się podobał.

– Stanie się wedle woli Waszej Wysokości, której respektowanie będzie dla mnie najwyższym prawem.

Nie sądzę, by bracia Verona nie zrozumieli właściwie tego zdania. A oznaczało ono ni mniej, ni więcej, tylko to, że będzie im bardzo ciężko rozpętać huragan. Nie musiałem spoglądać w źrenice legata, by wiedzieć, że w ich głębi znowu czai się nienawiść. Tym razem z ostrzem skierowanym w stronę waszego uniżonego sługi. Szkoda, że nie mogłem się zaśmiać. Chociaż sam przecież niedawno przykazywałem sobie, by wystrzegać się legata. Zły Mordimer, zły! Nie stosował się do własnych ostrzeżeń.

– Kapitan Madderdin okrył się chwałą, walcząc w naszej obronie i zapewne ratując nasze życie – rzekł cesarz niespodziewanie dla mnie i chyba dla wszystkich zebranych. – Dlatego doceniając jego zasługi na polu bitwy, w stosownym czasie wydamy dyspozycje co do majętności, jakie przyznamy mu w cesarską dzierżawę.

W namiocie znowu zapanowała cisza. Cisza, która aż dźwięczała w uszach. Nigdy nie słyszałem, a i zapewne nikt z tu zgromadzonych nie słyszał, by inkwizytor został tak wyróżniony przez samego władcę. Nawet jeśli ten inkwizytor tymczasowo pełnił funkcję kapitana biskupiej gwardii. Moim skromnym zdaniem w tych słowach kryła się również informacja dla legata oraz spowiednika. Lodovico Verona miał przymknięte oczy. Być może, gdyby je otworzył, mógłby wzrokiem podpalić kupkę wilgotnego mchu.

– Roześlijcie gońców do wszystkich dowódców. Cofamy się do Habichtbergu i tam założymy naszą kwaterę główną – kontynuował Najjaśniejszy Pan. – Niech we wszystkich kościołach w Cesarstwie odprawione zostaną msze dziękczynne za wielkie zwycięstwo nad heretykami. Ogłoście, że wróg utracił niemal całą armię i z resztkami wojsk zamknął się w twierdzach, gdzie będziemy go oblegać aż do ostatecznego triumfu. Obwieśćcie, że palatyn Duvarre cudem uniknął śmierci lub niewoli i uciekł z pola bitwy, hańbiąc swe imię.

Cesarz najwyraźniej zdawał sobie sprawę ze znaczenia propagandy. W końcu nieważny jest rzeczywisty przebieg wydarzeń, ale to, jak zostały one opisane i czy w ten opis uwierzono. Oczywiście wieści o prawdziwej kolei wypadków rozejdą się, tak czy inaczej. Jednak ludzie będą mieć wątpliwości. Gorzej, rzecz jasna, przedstawiała się sprawa, jeśli chodziło o morale samej armii. Żołnierze nie mogli nie wiedzieć, kto bitwę przegrał, a kto wygrał. Prawdopodobnie nie było zbyt wielu ofiar tego nocnego ataku, lecz panował bałagan, niektóre oddziały zostały rozproszone, stracono również część taborów. Najjaśniejszy Pan miał zapewne rację, iż losy wojny mogły się jeszcze odmienić. Jednak armia cesarska stała przed dużo poważniejszym wyzwaniem, niż wydawałoby się to jeszcze dwa dni temu. Miałem nadzieję, że Ritter nie będzie sobie zanadto szydził z mej bezpodstawnej wiary w siłę cesarskich oddziałów. Cóż, nigdy przecież nie twierdziłem, że znam się na sprawach wojskowych…

Przez następne dwa tygodnie trwało zbieranie i przegrupowywanie oddziałów. Godne pochwały było to, że cesarscy dowódcy nadal bezwzględnie dbali o dyscyplinę, w związku z czym rabunki lub gwałty zdarzały się wyjątkowo rzadko. Z całą pewnością wpływał na to widok szubienic z gnijącymi, szarpanymi przez ptactwo ciałami – świadectwo, iż ręka sprawiedliwości Najjaśniejszego Pana działała szybko, sprawnie i bez zbędnego wahania.

Habichtberg był ogromnym, silnie ufortyfikowanym zamczyskiem położonym na wzgórzu panującym nad zakolem rzeki. Budowlę wzniesiono sto lat wcześniej, by mogła służyć zarówno jako baza wypadowa na Palatynat lub w razie agresji stanowić pierwszą linię obrony. W warowni znajdowały się liczne manufaktury, kuźnie, garbarnie, zakłady ciesielskie, a u podnóża góry również tartaki i spora osada, także opasana murem, choć nie tak potężnym jak okalający samą fortecę. Habichtberg był doskonałym miejscem na uzupełnienie zapasów i przygotowanie wojsk do kolejnej ofensywy, która miała nadejść niebawem. Cesarz bowiem nie chciał zwlekać, świetnie wiedząc, że każdy dzień powoduje, iż stronnictwo antywojenne rośnie w siłę, a wielu feudałów coraz głośniej optuje za rozpoczęciem rokowań po to tylko, by z całej awantury wyjść z twarzą. Chodziły nawet plotki, że Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu na własną rękę wysłał poselstwo do palatyna Duvarrea, by przekonywać do zawarcia pokoju na rozsądnych warunkach. Nie wiedziałem, czy była to prawda, czy nie, ale w każdym razie podobne pogłoski świadczyły o nastrojach w Cesarstwie.

Muszę przyznać, że mimo pilnych zajęć Najjaśniejszy Pan nie zapomniał o waszym uniżonym słudze. Wraz z Ritterem dostaliśmy kwaterę, na którą składała się maleńka komnatka na parterze zamku, z wąskimi szczelinami wybitymi w murze zamiast okien. Za całe umeblowanie służył nam siennik wypchany słomą i kufer z nieheblowanego drzewa. I tak było to lepszej jakości lokum niż kwatery przyznane wielu ludziom znacznie wyższego urodzenia.

W połowie drugiego tygodnia w Habichtbergu pojawiła się Enya, czyli księżniczka Anna z Trebizondu, jak wierzyli ludzie nieznający jej prawdziwego imienia oraz prawdziwego zajęcia. A ja przez te dziesięć dni nie mogłem sobie pozwolić na próżnowanie. Ojciec Verona przysłał mi biegłego kancelistę (miał na pewno pełnić również rolę szpiega), którego zadaniem było spisywanie wszelkich zeznań, jakie uzyskam od uczestników bitwy. Tak więc dowiedzieliśmy się o strzałach niesionych skrzydłami demonów, o magicznej mgle, ciemności zesłanej za pomocą czarów (bo w jakiż inny sposób w czasie szturmu wojsk Palatynatu chmury zasłoniłyby księżyc oraz gwiazdy, jeśli nie powodowane mroczną mocą?), o złowrogich obliczach pojawiających się w krwawym świetle pochodni, o komecie, która zwiastowała nieszczęście, o czarnoksięskiej wilgoci naruszającej cięciwy kusz i o panice magicznie wywołanej wśród wierzchowców. I o wielu innych rzeczach. Kazałem zapisywać wszystkie zeznania. Tylko Ritterowi ośmieliłem się wyjawić swoje zdanie na temat tego całego cyrku – rzecz jasna, sprawdzając uprzednio, czy nikt nas nie podsłuchuje.

– Kto wie, kto wie – wymruczał. – Może jest w tym ziarno prawdy? – Przeżegnał się szybko.

Pokręciłem głową, bo skoro nawet Heinz zaczynał widzieć działania czarnej magii, to oznaczało, że podobna opinia musiała być powszechna u zwykłych żołnierzy. Ritter zauważył mój gest. – a wy nie wierzycie? – spytał.

– Wierzę w jedno, mianowicie w to, że Inkwizytorium i papiestwo znacznie różnią się w pojmowaniu herezji. My chcemy odkryć prawdziwe oblicza wrogów naszego Pana, oni chcą tych wrogów za wszelką cenę znaleźć. A jeśli wrogów nie ma, to ich wymyślą…

– Zmieniliście się…

– Nie zmieniłem się, panie Ritter. Zrozumcież jedno: jestem w stanie bez specjalnego trudu przekonać was, że barczysty młodzieniec o owłosionym torsie jest w rzeczywistości powabną blondyneczką…

Roześmiał się, lecz ja mu nie zawtórowałem.

– Wierzcie mi, nie do takich rzeczy przekonywano ludzi na katowskim stole… Nie takich wyznań słuchałem na własne uszy…

Uśmiech zniknął z jego twarzy jak krew zmazana szmatą.

– Tyle tylko, że to nadal będzie mężczyzna – ciągnąłem. – I to, że was przekonam, nie zmieni rzeczywistego obrazu świata. Tymczasem my, inkwizytorzy, chcemy poznać, jaka jest prawda, a nie widzieć jedynie jej zniekształcony cień.

Zadumał się, szarpnął kilka razy brodę. Potem obrócił na mnie wzrok.

– Wszystko to ma zapewne czemuś służyć – wyszeptał, bacznie spoglądając w stronę drzwi, jakby mógł przeniknąć wzrokiem lite drewno i dojrzeć, czy ktoś nas podsłuchuje. – Ale czemu? Zresztą – machnął ręką – biskup Przyśle inkwizytorów i teologów, wtedy się wyjaśni.

– Biskup nikogo nie przyśle – powiedziałem, dziwiąc się jego naiwności.

– Jak to nie? Przecież cesarz… legat… Sami prosiliście w listach…

– Jego Ekscelencja właśnie przysłał pisma z żądaniem wyjaśnienia, jakimi kwestiami doktrynalnymi mieliby się zająć jego wysłannicy. A to tylko początek korespondencji. I wierzcie mi, potrwa ona tak długo, aż wszyscy o sprawie zapomną.

– Zostaliście więc sami – stwierdził głucho. – A ja z wami… w jednej komnacie…

Roześmiałem się. Ritter słusznie przeczuwał, że pod moim tyłkiem zaczyna płonąć pożar, i nie chciał stać się przypadkową ofiarą płomieni. Nie dziwiłem mu się, gdyż nie ma nic złego w próbie ratowania własnej skóry.

– No wiecie, ja przecież nie w tym sensie… – zastrzegł od razu.

Poklepałem go po ramieniu.

– Nie ma się czego wstydzić, Heinz – rzekłem.

– Wyjadę. – Odetchnął głęboko. – Po prostu wyjadę.

– Bez cesarskiego zezwolenia? Po tym, jak prosiliście Najjaśniejszego Pana o pozwolenie uczestniczenia w wojnie? Szczerze wam odradzam.

– Na gwoździe i ciernie! – Huknął prawą pięścią w rozwartą lewą dłoń. – Ale żeście mnie wplątali…

– Ja was wplątałem? – Roześmiałem się znowu, ponieważ oskarżenie było tak bezczelne, że nie mogłem zareagować inaczej niż śmiechem.

– Matko Boska Bezlitosna, może ułożę jakiś panegiryk o papieżu albo co…

– Róbcie, co chcecie – burknąłem, gdyż rozmowa przestała mnie bawić. – Idę na przesłuchanie. Pewnie zejdzie mi do nocy.

W komnacie, którą oddano do użytku sędziów śledczych, znajdował się stół ustawiony na drewnianych kozłach i kilka krzeseł. Wzywani na przesłuchania żołnierze odpowiadali na pytania, stojąc; szlachcie pozwalano usiąść naprzeciwko przesłuchujących. A przesłuchujących tym razem było dwóch: ja i legat Verona, wspomagał nas kancelista, czasami też zjawiał się drugi z braci-kruków, spowiednik Najmiłościwszego Pana.

Legat zaprosił barona Taubera, a ja wiedziałem, że feudał nie będzie zachwycony tym wezwaniem. Kiedy wszedł do komnaty, wstałem z miejsca. Verona nie uznał za stosowne zachować się z podobną grzecznością. Tauber z hurgotem przysunął sobie krzesło i oparł łokcie na stole.

– Pytajcie – warknął. – Byle szybko, bo mam ważniejsze sprawy na głowie.

Po wstępnych formalnościach legat przystąpił do właściwych pytań.

– Byliście przy Najjaśniejszym Panu w czasie pierwszej bitwy, czy nie tak?

– Byłem.

– Widzieliście szarżę naszych rycerzy?

– Widziałem.

– Czy szarżowali zgodnie z wolą cesarza? – Nie.

– Więc cesarz im zabronił? – Tak.

– Powiedzieliście – Verona zerknął w dokumenty: – „Zmiotą ich. Zanim przyjdzie nasza piechota będzie po wszystkim". To wasze słowa?

– Tak.

– Od jak dawna służycie Cesarstwu?

– Zostałem pasowany w wieku piętnastu lat. Więc niedługo minie trzydzieści.

– W ilu bitwach braliście udział? Tauber roześmiał się.

– Kto by to zliczył? Walczyłem w Italii, Andaluzji i Dacji. Nawet przeciwko Sycylijczykom i Berberom.

– Jesteście więc doświadczonym wodzem?

– Bóg pozwolił.

– Zakładam więc, że ocena sytuacji okiem tak doświadczonego wodza była więcej niż trafna. Spodziewaliście się triumfu cesarskich wojsk?

– Jak Bóg na niebie!

– Wszyscy w otoczeniu cesarza myśleli podobnie jak wy?

– Oczywiście – odparł natychmiast, potem przygryzł dolną wargę. – No, nie wszyscy… – dodał.

– O – zdziwił się teatralnie legat. – Któż miał inne zdanie?

– Kapitan Madderdin – odparł Tauber, a ja byłem mu wdzięczny, że użył mego obecnego tytułu.

– Kapitan Madderdin! – wykrzyknął Verona i zamachał rękoma, jakby chciał podfrunąć nad stół. – Wielce doświadczony dowódca, nieprawdaż?

– Siedzę tu – przypomniałem oschle. – I jak wasza dostojność wie, nie jestem żołnierzem, lecz jedynie inkwizytorem.

– Oczywiście, oczywiście – przytaknął legat. – Wracajmy do sedna sprawy. Skoro byliście święcie pewni zwycięstwa, panie baronie, wy, doświadczony wojownik i dowódca, to czy wolno nam przypuszczać, iż przeciwnik użył środków wam nieznanych, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę? Środków, o których jako rycerz i szlachcic nie mieliście ani obowiązku, ani prawa wiedzieć? Bo trudno uwierzyć, byście dokonali złej oceny pola bitwy, prawda?

Tauber zmarszczył brwi.

– Nie pomyliłem się – rzekł twardym tonem. – To była zwycięska bitwa. Tylko wszystko poszło nie tak jak trzeba.

Przynajmniej sześć ostatnich słów z wypowiedzi barona zgadzało się dokładnie z moimi odczuciami.

– No właśnie! – Verona rozłożył szeroko dłonie, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Przypominał teraz zdychającego karpia. – Mamy zeznania uczestników tej walki. Relacje o zdumiewającej mgle, która zasłoniła pole bitwy, o strzałach niesionych skrzydłami demonów, o panice wśród wierzchowców, o głosach krzyczących w powietrzu, o lepkiej pajęczynie chwytającej kopyta koni. I tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc, wiemy o działaniu potężnej czarnej magii. Byliście świadkiem któregoś z tych zjawisk?

– Najjaśniejszy Pan wyznaczył mi miejsce przy swej osobie. Nie brałem udziału w szarży.

– Jednak obserwowaliście ją ze wzgórza, prawda?

– Prawda.

– Nic was nie zdziwiło?

– Konie nie mogły się rozpędzić… – po dłuższej chwili odparł Tauber.

– Ha! Czyli mamy lepką pajęczynę, która spętała ich kopyta! Zapiszcie to dokładnie, bracie – zwrócił się do kancelisty.

– A czy łąka nie była przypadkiem podmokła? – zdecydowałem się odezwać.

– Deszcz nie padał od niemal tygodnia – szybko odezwał się Verona. – To też mamy w zeznaniach świadków.

Legat miał rację. Deszcz w tej okolicy nie padał od sześciu dni. Tyle że przedtem rozpętała się potworna ulewa, która spowodowała wylanie pobliskiego strumienia. I łąka nie zdążyła wyschnąć. Wasz uniżony sługa również przygotował się do przesłuchań. Ale nie zamierzałem się spierać.

– Coś jeszcze, panie baronie? – Verona spojrzał na Taubera.

– Ich strzały niosły na niezwykłą odległość.

– Skrzydła demonów! – niemal krzyknął legat. – Skoro wy to potwierdzacie, panie baronie, nie mam już wątpliwości!

– Czy wasza dostojność miał kiedyś do czynienia z walijskimi łucznikami? – zapytałem.

– Z walijskimi nie. Ale wystarczająco długo walczyłem przeciwko Berberom i Sycylijczykom – odparł, patrząc na mnie surowym wzrokiem.

– Dziękuję, panie baronie – odpowiedziałem uprzejmie.

Nie wiem, czy Tauber nie wiedział, czy nie chciał wiedzieć, że Walijczycy byli elitą łuczniczego świata. Nie tylko szkolono ich od dziecka, ale też walijscy rzemieślnicy sporządzali niewiarygodnie mocne łuki z hiszpańskiego cisu, w których łęczysko było niespotykanie długie, a właściwa technika naciągania i strzału wymagała wielu lat ćwiczeń. Podejrzewałem, że Berberowie i Sycylijczycy mieliby w konfrontacji z Walijczykami równie wielkie szanse co ślepe szczenięta w walce z hyclem.

– Sy-cylij… – Kancelista notował z wysuniętym językiem.

– A po cóż to notujecie? – warknął legat.

– Po to, bym podpisał protokół – odparłem pogodnym tonem, gdyż wiedziałem, że bez mojego podpisu zeznanie będzie nieważne.

Myślałem, że Verona spojrzy na mnie wściekle lub pozwoli sobie na jadowitą uwagę. Jednak nie. Zadał Tauberowi jeszcze kilka pytań, lecz wyraźnie już wcześniej osiągnął to, co chciał: zapewnienie doświadczonego wodza, że bitwa była wygrana i tylko nadnaturalne okoliczności spowodowały klęskę. Oczywiście byłem w stanie podważyć te absurdalne tezy. Ale po co? I tak wysyłałem do biskupa raporty po każdym dniu przesłuchań, więc Jego Ekscelencja miał okazję poznać obie wersje zdarzeń i nie miałem wątpliwości, którą uzna za prawdziwą. Nie zamierzałem się narażać, gdyż nie była to bitwa, którą mogłem wygrać. W ogóle nie powinienem zadawać pytań, tylko siedzieć cicho, jednak chciałem, by w oficjalnych protokołach zanotowano również moje wypowiedzi. Ci, którzy później będą analizować dokumenty, doskonale zrozumieją, o co mi chodziło.

– Mistrzu Madderdin – legat obrócił na mnie wzrok – chcielibyście zadać jakieś pytania?

– Pokornie dziękuję, pan baron wyłuszczył nam wszystko z nadzwyczajną precyzją…

– No! – Tauber wstał. – Mam nadzieję, że znajdziecie winnych tego nieszczęścia.

– Z wolą Boską, znajdziemy – obiecał mu legat a w jego głosie wyraźnie zabrzmiała złowieszcza nuta.

– Jednak ośmielę się…

Tauber popatrzył na mnie jak na psie łajno i usiadł z powrotem z niechętnym sapnięciem.

– …za łaskawym pozwoleniem pana barona, poruszyć jeszcze jedną kwestię.

– Byle szybko – warknął.

– Skoro wasza dostojność był pewien zwycięstwa, to czym wytłumaczyć fakt, że Najjaśniejszy Pan surowo zabronił szarżować i żądał, by czekać na nadejście piechoty?

Baron poczerwieniał i huknął pięścią w blat. Kancelista z wrażenia upuścił pióro pod stół i zaraz zanurkował w jego poszukiwaniu.

– Cesarz w swej dobroci pragnął dać innym dowódcom powód do chwały. Nie względy taktyki wojennej kazały mu czekać na resztę wojsk, lecz szczodra chęć, by wszyscy generałowie uczestniczyli w zwycięstwie! Przecież nie mógł przewidzieć, że Duvarre użyje czarów! Tylko wyście o tym wiedzieli!

– Ja wiedziałem?

– Kiedy ruszyła szarża, z góry wiedzieliście, że przegramy! – Tauber wstał i godził we mnie palcem wskazującym. Twarz miał już tak czerwoną, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja. Widziałem żyły pulsujące na jego skroniach.

– Zanotujcie – przykazał Verona kanceliście obojętnym tonem.

– Dziękuję waszej dostojności – powiedziałem – Nie mam więcej pytań.

– Powiedział… powiedział… – baron ciężko oddychał – ze pogłowie rycerstwa ulegnie znacznej redukcji…

– Pogłowie? – nieszczerze zdumiał się Verona. – Zawsze sądziłem, że to określenie stosuje się do bydła, nie szlachty.

– Dziękuję waszej dostojności – powtórzyłem. Tauber wyszedł, wściekle posapując, a wtedy legat zwrócił się w moją stronę.

– Skończymy na dziś – rzekł.

– Jeśli się nie mylę, mamy jeszcze…

– Przełóżmy to na jutro.

– Jak sobie wasza dostojność życzy. – Wstałem od stołu.

Jeszcze tego samego wieczoru otrzymałem polecenie cesarskie zwalniające mnie od obowiązku prowadzenia przesłuchań. Pełną kontrolę nad śledztwem przejmowali legat Verona oraz jego brat. Poprosiłem o łaskę audiencji u Najjaśniejszego Pana, lecz mi jej nie udzielono. Poprosiłem o pozwolenie udania się do Hez-hezronu w celu zasięgnięcia opinii Świętego Oficjum, ale go nie otrzymałem. W zamian za to cesarz wydał zgodę na prowadzenie kwalifikowanych przesłuchań, połączonych z torturami. Bracia Verona musieli być w siódmym niebie. Odnajdą odpowiedzi na wszystkie pytania, a w protokołach przeciwstawią swą skuteczność nieudolności przedstawiciela Inkwizytorium.

Ritter gdzieś zniknął, pewnie upijał się z rozpaczy, więc siedziałem sam w naszej komnatce. Usłyszałem stukanie.

– Wejść – burknąłem i siorbnąłem wino z kubka. Drzwi się uchyliły i do środka wszedł August Kappenburg. Podniosłem się z siennika.

– Czym zasłużyłem na tę łaskę?

– Nalej mi – rozkazał i usiadł na skrzyni. Drewno aż jęknęło pod jego ciężarem.

– Służę…

Wychylił jednym tchem.

– Sikacz – ocenił.

– Wiem, muszę sprowadzić wino z własnych winnic – zażartowałem.

– Odwiedź mnie kiedyś, inkwizytorze. Pokażę ci, jak pije i co pije stara szlachta.

– Trzymam waszą dostojność za słowo.

– Też walczyłem pod Schengen – powiedział. Szturchnął mnie przyjacielsko pięścią w brodę. – Po waszej stronie.

Nie przepadam, gdy dotykają mnie obcy ludzie, zwłaszcza w tak pozbawiony szacunku sposób, ale tym razem byłem za bardzo zdumiony, by okazać niezadowolenie. Zakrztusiłem się.

– Nie ja jeden – dodał.

– Drugiego dnia… – zacząłem.

– Drugiego dnia uderzyłem na wasze tyły – przyznał. – Przekonano mnie, że cesarz tego pragnie. Takie życie…

– Ha – odparłem, bo poza tym słowem niewiele więcej przychodziło mi na myśl.

Kappenburg pogłaskał się po bujnych bokobrodach.

– Smutna sprawa – podsumował. – Bogu dziękować, wszystko dobrze się skończyło.

Zapewne miał rację, ponieważ nie brał pod uwagę kilku tysięcy skazańców, których zwłoki wisiały na okolicznych drzewach, póki nie zgniły lub nie zostały doszczętnie objedzone przez ptaki. Nie wątpiłem jednak, że poświęcenie Kappenburga zostało należycie docenione. Może właśnie stąd miał te winnice, którymi mógł się pochwalić.

– Nalej jeszcze – rozkazał ponownie, a ja usłuchałem.

– Paskudny sikacz – stwierdził, wychyliwszy do dna.

– Bóg mnie obdarzył mniej wytrawnym podniebieniem od waszej dostojności.

– Coś się szykuje – powiedział, obniżając głos. Zabrzmiało to jak mruczenie rozespanego niedźwiedzia.

– Tak, wasza dostojność?

– Coś niedobrego.

– Bracia Verona.

– Żeby tylko oni.

– Oskarżą mnie o niekompetencję? Parsknął śmiechem.

– Oskarżą cię o czary, głupcze! Postanowiłem pominąć inwektywę milczeniem, zwłaszcza że być może nie do końca była inwektywą.

– Jestem inkwizytorem.

– A co to zmienia?

– Bardzo wiele, panie. Nie podlegam jurysdykcji…

– Zapomnij o prawniczym bełkocie – przerwał mi. – Wiem, że szykują przeciwko tobie akt oskarżenia.

Jasne, że troszczyłem się o własną skórę. Lecz zdawałem też sobie sprawę, iż jestem człowiekiem zbyt mało znaczącym, by stać się ofiarą knowań możnych tego świata. Jeśli ktoś chciał uderzyć we mnie, tak naprawdę chciał uderzyć znacznie wyżej.

– Wezmą cię na badania – rzekł Kappenburg.

– Nie wolno im!

Nalałem sobie pełny kubek, potem poczęstowałem również mego gościa.

– Raczcie wybaczyć… – przeprosiłem za niegrzeczne zachowanie.

– Nie wolno, nie wolno – powtórzył. – Na katowskim stole zapewne przedstawisz im swój punkt widzenia na kwestie legislacyjne.

– Bardzo zabawne.

– Musisz się bronić – powiedział. – Są ludzie, którzy ci pomogą, ale nie teraz i nie tutaj. Wracaj do Hezu.

– Zdajecie sobie sprawę, panie, że ucieczka może zostać uznana za przyznanie się do winy? Najjaśniejszy Cesarz wyraźnie zabronił mi opuszczać twierdzę. I wyjawcie, z łaski swojej, czemuż to wielki pan troszczy się o zdrowie oraz życie inkwizytora? Bo nie uwierzę w wyrzuty sumienia po Schengen.

– No i słusznie – zgodził się. – Słyszałem o tobie przedtem, Madderdin, i słyszałem, że jesteś przyjacielem przyjaciół. Niektórzy z was, inkwizytorów, mają zasady i prawa, których ściśle przestrzegacie. Jak myślisz, czy chcemy zastąpić oswojone psy hordą wściekłych wilków?

– Nie do końca jestem oswojony – mruknąłem.

– Wiesz, co mam na myśli. Wiesz, że nie było żadnych czarów, a popełniono tylko zwykłe idiotyczne błędy, które mogą się przydarzyć i przydarzają na każdej wojnie. Nie chcę, by przesłuchiwano moich ludzi, nie chcę, by wmawiano im, że widzieli demony i zostali opętani czarną magią. Nie chcę wreszcie, by zaczęto ich palić. Bóg ukarał nas za nadmierną pewność siebie. Ot i tyle…

– Trudno się nie zgodzić z waszą dostojnością. Jeśli wolno spytać: wasza dostojność brał udział w szarży?

Pokiwał głową.

– A co miałem robić? – zapytał z wyraźną wściekłością w głosie, lecz ta wściekłość nie była skierowana przeciwko mnie. – Zostać z tyłu, by potem obdarzono mnie kądzielą albo zajęczą skórką? Nie byłeś nigdy w szarży, Madderdin. Rżenie koni, krzyki, łopoczące sztandary. Wystarczy, że jeden, dwóch, trzech wyrwie do przodu… Reszta idzie za nimi. – Przymknął oczy, jakby przypominał sobie, co zdarzyło się w czasie bitwy.

– Nie wierzycie więc w czary, panie?

– Oczywiście, że wierzę. – Przeżegnał się zamaszyście. – Jakże można nie wierzyć? Ale nie zamierzam szukać czarów tam, gdzie zwycięża ludzka zapalczywość.

Nie dało się ukryć, że Kappenburg mimo przerażającego wyglądu wilkołaka-ludożercy był człowiekiem obdarzonym giętszym umysłem, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.

– Nie można ot tak wziąć na badania inkwizytora. – wróciłem do poprzedniej myśli, gdyż tym akurat tematem byłem żywotnie zainteresowany. – Zwłaszcza kiedy samemu nie jest się inkwizytorem. Dziękuję wam za troskę, panie, lecz nie sądzę, by na razie coś mi groziło.

– Madderdin, ty idioto! – tym razem stuknął mnie w pierś wyciągniętym palcem. Silny był, trzeba przyznać, bo z trudem powstrzymałem grymas bólu. – Oni najpierw wezmą cię na badania, potem poszukają wytłumaczeń. Nie widzisz, że wszystko się wali? Zasady, porządek, reguły… To jest wojna, człowieku! A przepisami, ustawami i paragrafami możesz sobie teraz dupę podetrzeć!

– Bez prawa jesteśmy sforą zagryzających się nawzajem drapieżników – zacytowałem zdanie, które niegdyś usłyszałem.

– Bardzo celna uwaga! – Nawet nie wyczułem ironii w jego głosie. – Nalej no tych szczyn. – Spojrzał w stronę gąsiorka, potem znowu obrócił wzrok na mnie. – Tak więc drapieżniki zeżrą cię, Madderdin, a potem być może stwierdzą: „Na gwoździe i ciernie! Popełniliśmy proceduralny błąd". Przynajmniej będziesz miał pośmiertną satysfakcję.

– Czego wy właściwie ode mnie chcecie? – zapytałem zmęczonym tonem. – Chcecie mi powiedzieć, że tkwię po szyję w gównie? Sam o tym wiem. Chcecie mi wyjawić, jak z tego gówna wyleźć? No to pilnie was słucham…

– A gdzie wasz przyjaciel komediant? – Kappenburg zmienił temat.

– Pewnie pije albo bałamuci dziewki… Jak to on.

Uderzył mnie w policzek. Mocno. Tak szybko i niespodziewanie, że nie zdążyłem się zasłonić. W pierwszym odruchu chciałem skoczyć do niego i nauczyć, że nie bije się bezkarnie inkwizytorów, ale zimna krew wzięła górę.

– Jeśli będziecie chcieli mnie dźgnąć sztyletem, to nie krępujcie się, panie – poprosiłem zgryźliwie.

Roześmiał się, obnażając równe i białe łopaty zębów.

– To po to, żebyś się ocknął, Madderdin. Twój druh nie pije ani nie chędoży dziewek, tylko wyznaje twoje winy przed ojcem Veroną. Twoje – powtórzył, bym przypadkiem nie miał wrażenia, że się przejęzyczył.

– To… rozsądne – odrzekłem, zdając sobie sprawę z faktu, że szlachcic być może ma rację.

– Roz-sąd-ne – posmakował wypowiedzianą przeze mnie kwestię. – Taaak, zgadza się…

– Dobrze, panie Kappenburg. Przyszliście tu, poobrażaliście mnie i pobiliście. – Szlachcic zarżał przy ostatnim słowie. – Zagrajmy w otwarte karty: dlaczego Najjaśniejszy Pan na to pozwala? Jak sądzicie?

– A co, ma kochać waszego biskupa? Hockenstauffowie zawsze chcieli mieć wszystko w swoich rękach. Spierajcie się z papiestwem, on będzie was godził. Wyobrażacie sobie chyba, że oskarżenie kapitana straży biskupiej o herezję i czary potężnie nadszarpnie prestiż Officjum. Najjaśniejszy Pan nie pozwoli nikomu wygrać, ale ciebie zapewne poświęcą…

Pokiwałem głową, gdyż moje podejrzenia zdążały podobnym torem.

– Widzicie… – powiedział po chwili zastanowienia. – Pismo mówi: I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. Lecz ich nie interesuje prawda. Mam więc wierzyć w magię i czary? Czekać, aż oskarżą moich żołnierzy, dworzan, a potem mnie samego, ponieważ te oskarżenia posłużą im do większej rozgrywki?

– Nie przyszliście tu tylko w swoim imieniu, prawda? Nie musiałem czekać na odpowiedź.

– Co ja mogę, panie Kappenburg? Co ja mogę? – zapytałem i sam wiedziałem, jak bardzo żałośnie brzmi to pytanie.

– Jesteście przewidywalni, Madderdin. Kierujecie się prawem i przepisami. Tworzycie porządek, jaki by on nie był, ale porządek. A obawiam się, że wasi przeciwnicy pragną jedynie chaosu.

– Powtórzę pytanie: co ja mogę, panie Kappenburg? Pochylił się. Nasze twarze znalazły się tak blisko, iż gdybym chciał, mógłbym go szarpnąć zębami za bokobrody.

– Napisz list. Niech biskup przyśle inkwizytorów. To twoja jedyna nadzieja.

– Proszę go o to cały czas – odpowiedziałem. – Nic z tego nie będzie.

Mimo całego dramatyzmu sytuacji bawił mnie fakt, że szlachetnie urodzony pan uważa przybycie inkwizytorów za ratunek z opresji. Tyle że ja wiedziałem, iż Jego Ekscelencja nie wmiesza się w tę awanturę. Chociaż zważywszy na słowa Kappenburga, zapewne powinien. Musiałem poradzić sobie sam. Jak zwykle.

– Zapomnijcie o biskupie – rzekłem. – Pomyślcie lepiej, co my, teraz i tutaj, możemy uczynić?

Zastukał palcami w wieko skrzyni. Zabawne, dopiero teraz spostrzegłem, że owłosione miał nawet palce. Gdyby urodził się w chłopskiej rodzinie, to albo rodzice wyrzuciliby go do lasu, albo sąsiedzi zatłukli kijami. Jednak płynęły jakieś pożytki z bycia szlachetnie urodzonym…

Nagle pomyślałem, że jest przecież ktoś, kto może mi pomóc. Enya, kochanka cesarza, służąca Wewnętrznemu Kręgowi Inkwizytorium. Na pewno miała wiele sposobów, by zawiadomić kogo trzeba o kłopotach, jakie mają miejsce w Habichtbergu. Odwoływanie się do potęgi Kręgu nie należało do bezpiecznych zadań, ale wolałem to niż rozgrywkę z legatem oraz jego bratem. Tylko, niestety, nie miałem sposobu, by dotrzeć do pięknej zabójczyni, a poza tym w zaistniałej sytuacji taka próba mogłaby zaszkodzić zarówno jej, jak i mnie.

– Anna, księżniczka z Trebizondu, znacie ją, nieprawdaż? – spytałem.

– Kto nie zna nałożnicy cesarza? Ba, wielu chciałoby ją poznać bliżej…

– Przekażcie jej wiadomość – poprosiłem. – Niech raczy się ze mną spotkać…

– A co ci to da? Jeśli sądzisz, że…

– Przekażcie tylko wiadomość – powtórzyłem z naciskiem w głosie. – Nic więcej.

Pokręcił głową i wstał ze skrzyni.

– Skoro tego właśnie chcesz. Obrócił się jeszcze do mnie od progu.

– Kiedy patrzę na to wszystko – pokręcił głową gestem, który wydał mi się bezradny – jakby na Cesarstwo spadł zły los… Tfu, tfu, na psa urok! – Splunął przez ramię.

Potem wyszedł i nie pofatygował się nawet, by skinąć mi głową na pożegnanie.

Zły los? Nie chciałem nawet o tym myśleć Teraz ciekaw byłem jednego: czy Kappenburg słusznie podejrzewał Rittera? Sądziłem, że najprawdopodobniej słusznie, gdyż wiara w ludzka lojalność oraz odwagę nie była w moim wypadku szczególnie rozbudzona. Zwłaszcza gdy chodziło o człowieka pokroju Heinza Rittera. Ufałem mu na tyle, by wiedzieć, że nie wyda mnie z własnej woli, lecz nie dałbym złamanego grosza, iż nie złoży obszernych zeznań, kiedy tylko zostanie do tego zmuszony. Zresztą bardzo słusznie. Po co miał bezsensownie cierpieć, skoro wspomagani przez kata sędziowie śledczy i tak wyciągnęliby od niego wszystko, co chcieli? Jeżeli oskarżenia Kappenburga były słuszne, to zapewne Ritter nie wróci ani dzisiejszej, ani następnej nocy do naszej komnatki. Chociaż… z drugiej strony legat i jego brat mogli postąpić zupełnie inaczej. Heinz powróci do mnie i szczerze przyzna, że był przesłuchiwany. Przyzna właśnie po to, by nie budzić podejrzeń, gdyż w końcu na zamku przesłuchano już dziesiątki ludzi i w samym śledztwie nie było nic dziwnego. Tym bardziej nic dziwnego nie było w przesłuchaniu człowieka, który po pierwsze, widział szarżę z cesarskiego wzgórza, a po drugie, jako artysta obdarzony był większym od przeciętnego zmysłem obserwacji.

Zastanawiałem się, ile czasu dzieli mnie od aresztowania. Równie dobrze mógł to być dzień, tydzień albo kilka tygodni. Wszystko zależało od tego, jak bardzo zdeterminowani są bracia Verona i jak silnym dysponują poparciem. Oczywiście człowiek dobroduszny oraz wierzący w jasne strony ludzkiej natury ufałby, że Najjaśniejszy Pan nie zapomni, iż oddałem mu przysługę, pomagając uratować życie. Ja na szczęście nie byłem ani dobroduszny, ani nie wierzyłem w jasne strony ludzkiej natury. A to zdrowe podejście do świata i bliźnich mogło mi tylko zaoszczędzić rozczarowań. Gdyż prędzej czy później zdradzi nas każdy, a jedyne, co możemy osiągnąć, to przeciągnąć w czasie termin zdrady lub ją uprzedzić. Niestety, w tym konkretnym przypadku mogłem tylko czekać, aż ważni gracze przesuną na szachowych polach Pionek z wyrytym imieniem biednego Mordimera.

Ritter wrócił dopiero w nocy. Podchmielony, lecz nie pijany.

– Przesłuchiwali mnie, wyobrażacie sobie? – zawołał od progu.

A więc to tak, pomyślałem.

– Coś podobnego – mruknąłem.

– Ale co ja tam wiem… – Zwalił się na siennik obok mnie. – Napijemy się jeszcze?

– Czemu nie, Heinz? Opowiadajcie.

– Co tam do opowiadania? – Łyknął potężnie z flaszki, potem mi ją podał. Mówił, tak mi się przynajmniej wydawało, nadnaturalnie głośno. – Mgłę widzieliście? Skrzydła demonów widzieliście? Pajęczyna omotała końskie kopyta? I tak dalej, i tak dalej…

– No i?

– Co miałem robić? Powiedziałem, że nigdy nie będę się sprzeciwiał opinii naszego świętego Kościoła. – Zarechotał. – No pijcie, pijcie i idziemy spać.

Wychyliliśmy flaszę do dna.

– Dobrej nocy, panie Madderdin – rzekł tak głośno, jakbym leżał w drugim pokoju, a nie na tym samym sienniku.

– Spokojnych snów, Heinz – odparłem.

Kilka pacierzy później poczułem, jak Ritter przysuwa się do mnie. Jego oddech owiał mój policzek.

– Wydałem was – wyszeptał. – Powiedziałem wszystko, co tylko chcieli.

– Cóż takiego? – Przekręciłem się na bok i też mówiłem mu cicho do ucha, więc zapewne wyglądaliśmy w tej właśnie chwili jak złakniona bliskości para kochanków.

– Że jesteście czarownikiem, heretykiem, bluźniercą i sodomitą – wyjaśnił, a ja skrzywiłem się przy ostatnim słowie, chociaż w ciemnościach nikt tego nie mógł przecież dostrzec. – Że przeklinaliście nasz święty Kościół i miłościwego pana, że byliście szpiegiem palatyna… – Przełknął głośno ślinę. – Torturowali mnie…

– Czyżby?

– No, nie do końca – zaszeptał znowu po chwili. – Pokazali mi narzędzia i objaśnili ich działanie…

– Dobrze zrobiliście. – Skinąłem głową.

– Co takiego?! – Na pewno nie spodziewał się usłyszeć z moich ust tych słów.

– Dobrze zrobiliście – powtórzyłem. – Tak czy inaczej, wyciągnęliby z was wszystko, co chcieli, tyle że zapewne nie wyszlibyście już o własnych siłach z więzienia. Nie mogliście mi pomóc w żaden sposób. Wydając mnie, pomogliście chociaż samemu sobie. Gniewałbym się na was, gdybyście postąpili inaczej.

– Naprawdę, naprawdę? – Nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Nie macie do mnie żalu? Nie pragniecie się zemścić?

– Panie Ritter – poklepałem go po ramieniu – zwariowaliście? Czy w mojej sytuacji cokolwiek by się zmieniło, gdybyście dali się storturować na śmierć? Pomyślcie chwilę. Bądźcie szczerzy i lojalni wobec nowej władzy. Może wtedy przetrwacie.

Heinz był jednak zacnym człowiekiem. Człowiek podły nigdy nie przyznałby się do tego, co zrobił. A przecież ryzykował. Po pierwsze, mój gniew, po drugie, że wydam przesłuchującym, iż ujawnił ich intrygę. Nie zachował się jak bohater, lecz bohaterów próżno szukać w naszych podłych czasach. Po znanych bohaterach pozostają grobowce lub kurhany, po nieznanych bohaterach szybko niknący krąg na powierzchni gnojówki lub dół wykopany w świeżej ziemi. Nie warto umierać za dół w świeżej ziemi… Święcie wierzyłem w słowa, które wypowiadałem przed obliczem Najjaśniejszego Pana. W słowa mówiące, iż „odważni nie żyją wiecznie, lecz tchórze nie żyją wcale". Tyle że czasami trzeba wybrać podłe życie, by jeszcze kiedyś, w przyszłości, zyskać szansę na bohaterską śmierć. I trzeba wiedzieć, kiedy jest się godnym podziwu bohaterem, a kiedy tylko żałosnym głupcem. Ritter znał różnicę.

I bardzo dobrze.

Kappenburg spisał się znakomicie. Następnego dnia po naszej rozmowie czekała na mnie wiadomość od Enyi, mówiąca, iż wieczorem zostanę przeprowadzony do jej komnat przez zaufaną służkę.

Zabójczyni czekała na mnie odziana tylko w długą, białą nocną koszulę. Miała rozpuszczone włosy i leżała na szerokim łożu z baldachimem. W dłoni trzymała szczerozłoty kielich wysadzany drogimi kamieniami.

– Witaj, mój inkwizytorze – rzekła serdecznie. – Cóż tak ważnego się wydarzyło, że poprosiłeś mnie o spotkanie? Dręczyła cię niedająca się ugasić żądza – pogłaskała się po piersiach z zalotnym uśmiechem – czy też inne sprawy?

– Niedługo to mnie nie da się ugasić, kiedy już mnie wsadzą na stos – powiedziałem.

Roześmiała się.

– Szukasz więc ratunku, nie przyjemności – odparła. – Szkoda, bo łatwiej byłoby o to drugie.

– Legat próbuje oskarżyć mnie o…

– Poczekaj – przerwała. – Jeszcze zdążymy porozmawiać. Na razie chodź tutaj.

Po pierwsze, nie odmawia się osobie, której los spoczywa w twoich rękach, po drugie, Enya była tak ładna, iż odmawiać jej byłoby grzechem. Przed oczami miałem obraz innej kobiety, lecz cóż szkodziło położyć się obok.

– Napij się, najdroższy…

Przechyliła kielich do ust, potem zbliżyła się do mnie. Spiłem trunek z jej warg. Już chwilę później poczułem, że coś jest nie w porządku. Bardzo nie w porządku.

Kiedy się ocknąłem, mój wzrok padł na świecę stojącą u wezgłowia łoża. Enya przecież ją zapalała, teraz świeca skurczyła się do połowy. Musiałem więc stracić przytomność na całkiem długi czas.

– Co to za trucizna? – zapytałem, obracając wzrok na zabójczynię, która siedziała w fotelu z wysokim oparciem. Przykurczyła nogi, by chronić bose stopy przed zimnymi kamieniami posadzki, i przyglądała mi się uważnie.

– Nic, co byś znał lub umiał rozpoznać – odparła. – Chociaż wolałam się zabezpieczyć.

Mówiła, oczywiście, o sposobie podania mi trucizny. Bo kto się spodziewa, że otrzyma ją z ust kochanki? Sama musiała być na nią odporna. A może jad działał dopiero po chwili i samo wzięcie wina w usta, po czym szybkie pozbycie się go, nie było groźne? Tak czy inaczej, odpowiedź na to pytanie nie była w najmniejszej mierze istotna. Istotne stało się tylko jedno: dlaczego zabójczyni służąca Wewnętrznemu Kręgowi (który, jak zawsze sądziłem, był mi w pewnej mierze przychylny) postanowiła mnie pozbawić przytomności? Co wydarzyło się w czasie, gdy leżałem bez czucia i pamięci?

Poruszyłem się. Najpierw ostrożnie przesunąłem jedną nogę, potem podparłem się na łokciu. O dziwo, nic mnie nie bolało, więc trucizna nie pozostawiała widocznych śladów. Ośmieliłem się na więcej i oparłem na poduchach leżących u wezgłowia. Dopiero teraz zobaczyłem, co wydarzyło się w komnacie.

– Dlaczego? – spytałem, patrząc na zakrwawione ciało cesarza. Pchnięto go co najmniej trzykrotnie: w pierś i w szyję, a raz ostrze ześlizgnęło się po policzku i szczęce, pozostawiając czerwoną bruzdę.

Enya przyglądała mi się zimnym wzrokiem.

– Dlaczego? – powtórzyła. – Dlatego, że niesiemy ze sobą wiatr wielkich przemian, Mordimerze. A kto nie jest z nami, ten zostanie zdmuchnięty. – Chuchnęła na rozwartą dłoń.

Patrzyłem na poranioną twarz biednego Hockenstauffa i pomyślałem sobie, że był takim samym bezwartościowym pionkiem jak wasz uniżony sługa. Tyle że on sądził, iż jest graczem… Ritter powiedział: „Z szachownicy znikną wieże, skoczki oraz gońce. Zostaną pionki, którymi wszakże dużo prościej sterować". Nie przewidział jednego. Że z szachownicy zniknie również król. A ręką gracza miał od tej pory kierować Watykan.

Czy Najjaśniejszemu Panu pozwolono umrzeć w nieświadomości poniesionej klęski? Który cios padł jako pierwszy? W serce, w szyję, czy może ten niecelny, który rozharatał twarz? Jeśli nie umarł od razu, to co czuł, widząc, że ginie z ręki kobiety, w której się zakochał?

– Biedny, biedny skurwysyn – szepnąłem i to musiało wystarczyć cesarzowi za epitafium. Potem obróciłem wzrok na Enyę.

– Komu tak naprawdę służysz?

Wstała z fotela, skrzywiła się, kiedy bose stopy dotknęły posadzki, podeszła i przytuliła się do mnie.

– Jeśli cię to pocieszy, wiedz, że jest mi przykro. – Uniosła wzrok. – Bardzo przykro, Mordimerze. Nie z powodu tego tam – zrozumiałem, że ma na myśli cesarza – lecz z twojego powodu.

Pogłaskała mnie po policzku.

– Wszyscy cię wykorzystywali, biedny Mordimerze. Wszyscy tobą grali. Nie mogłeś przeżyć tej partii. Gdyby nie ja, znalazłby się kto inny. Chociaż… dano ci przecież wybór, czyż nie?

Zgodziłem się z nią. Dano mi wybór. Mogłem wbrew swym przekonaniom i wbrew swej wierze stanąć po stronie zwycięzców. Jednak czasem lepiej być zdradzonym, niż zdradzać samemu…

– Nie uda ci się. – Pokręciłem głową. – Marius i jego ludzie… Oni cię dopadną.

Powiedziałem tak, nie wiedząc, czy za całą intrygą nie stoi właśnie Wewnętrzny Krąg. Jednak nie miałem pojęcia, jaki mógł im przyświecać cel w zamordowaniu cesarza i zrzuceniu winy na jednego z inkwizytorów. Van Bohenwald był człowiekiem, któremu nie tylko zawdzięczałem życie, ale wierzyłem również, iż choć w działaniu kieruje się nieznanymi mi motywami, to motywy te są na wskroś zgodne z naszą wiarą.

– Marius będzie miał teraz większe kłopoty – zachichotała, jakby wizja van Bohenwalda trapionego kłopotami wydała jej się zabawna. Mimo niezwykłej powagi sytuacji nie mogłem nie dostrzec, jak uroczo wygląda, kiedy jest rozbawiona. I już wiedziałem, że zdradziła swych mocodawców.

– Co teraz? Zabijesz mnie?

– Na Miecz Pana, skąd ten szalony pomysł?! Inkwizytor, który zamordował cesarza, jest wszystkim potrzebny żywy. Twoi dwaj ludzie już siedzą w lochach, jutro zeznają, że parałeś się czarami i złorzeczyłeś Najjaśniejszemu Panu. Podejrzewam nawet, iż nie będzie trzeba ich bardzo do tego zmuszać. Może nie powinieneś wieszać ich towarzysza? To samo zeznał zresztą twój przyjaciel komediant, a pewnie znajdzie się jeszcze wielu innych świadków…

Milczałem długą chwilę, zastanawiając się nad wszelkimi konsekwencjami, jakie mogło spowodować podobne działanie.

– Wydasz wszystkich – obiecała. – Braci inkwizytorów i biskupa. Nie będzie już Świętego Officjum.

Mogła mieć rację. Czasem nawet upadek tak maleńkiego kamyczka jak wasz uniżony sługa może spowodować lawinę na wielkim stoku. Poza tym Inkwizytorium było potężne oraz bogate. A jego władza i bogactwo od dawna raziły już wiele oczu. Każdy pretekst był dobry, by rozprawić się ze znienawidzonym wrogiem. Co dopiero powiedzieć, kiedy w grę wchodziła klęska armii i śmierć samego cesarza…

– Jak rozpęta się piekło na ziemi, będziesz mogła sobie pogratulować – odezwałem się w końcu. – Będziesz mogła powiedzieć: tak, właśnie ja to uczyniłam.

– Liczę na podobny obrót spraw. – Uśmiechnęła się.

– Na gwoździe i ciernie! – nie wytrzymałem. – Co ci obiecano za zdradę?

– Wolność. – Miała teraz cichy, miękki i rozmarzony głos. – Dom nad brzegiem morza i przysięgę, że nikt o mnie nigdy nie będzie pamiętał.

– Jeśli myślisz, że ktokolwiek dotrzyma obietnic danych kurwie i zabójczyni, jesteś głupsza, niż myślałem. Poza tym… ja będę pamiętał – obiecałem.

Nie dała po sobie poznać, że słowa „kurwa" i „zabójczyni" w najmniejszym stopniu ją dotknęły.

– Ciebie już nie ma – w jej wypowiedzi wyczułem nutę nieudawanego smutku. – Chciałabym być z tobą – dodała po chwili. – Naprawdę…

– Skoro jednak zdarzyła się okazja, by mnie korzystnie sprzedać…

– Ano właśnie – westchnęła.

– Mam tylko jedną prośbę, Mordimerze – odezwała się po chwili. – Nie myśl o mnie zbyt wiele, kiedy nie będzie mnie już przy tobie.

Podniosłem się i spojrzałem jej prosto w oczy.

– Nie myślałem o tobie nawet wtedy, kiedy ze mną byłaś.

Och, wierzcie mi, mili moi: zabolało! Twarz Enyi pozostała niby taka sama, lecz zauważyłem drgnięcie obojczyka, tak jakby przez jej ciało przeszedł nagły dreszcz.

– Tak czy inaczej – wzruszyła ramionami – żegnaj. Potem zaczęła głośno i rozpaczliwie wzywać pomocy.

Загрузка...