Wąż i Gołębica. Powrót.

Szli wprost na mnie. Z drągami, widłami i siekierami w dłoniach. Prowadził ich barczysty mężczyzna o rudej, skołtunionej czuprynie, z wyłupionym okiem, po którym pozostała brudnoczerwona, napuchnięta blizna. Wstrzymałem konia na środku ulicy, gdyż nie miałem zamiaru schodzić im z drogi. Nie widział bowiem nikt na świecie, by inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu umykał przed pijaną tłuszczą.

– Stać! – zawołałem. – W imieniu Świętego Officjum!

Mój miecz kołysał się u końskiego boku, lecz po niego nie sięgnąłem. Być może, jeśli miałbym szczęście, dałbym radę czterem lub pięciu przeciwnikom, ale przede mną stało co najmniej dwudziestu mężczyzn. Większość była pijana, jednak nawet pijany człowiek nie będzie miał kłopotu, by wepchnąć wrogowi widły w brzuch lub by rozpłatać mu łeb zamaszystym ciosem siekiery. Nie miecz miał mnie więc chronić, a powaga świętego Kościoła. Bo Dobra Księga pociesza nas, że zwycięstwo w bitwie nie zależy od liczby wojska; prawdziwą siłą jest ta, która pochodzi z Nieba. A przynajmniej nie czyni tego bezkarnie. I oni mimo upojenia musieli doskonale znać powiedzenie mówiące: „Kiedy ginie inkwizytor czarne płaszcze ruszają do tańca”. Zatrzymali się.

– Inkwizytor? – warknął rudobrody na poły pytająco – Co tu robicie… panie? – dodał po chwili.

– To ja was pytam, co tu robicie – rzekłem twardo. – Jak cię zwą, człowieku? – Ruszyłem wodzami i wierzchowiec zbliżył się o kilka kroków do stojącego na czele gromady rzezimieszka.

Ten chciał się schować za plecami kompanów i postąpił trzy kroki w tył. Jednak nadal stał na czele, gdyż jego towarzysze nie byli w ciemię bici i też się cofnęli. Zauważyłem, że kilku zdążyło już zniknąć w ciemnych zaułkach. Uśmiechnąłem się do własnych myśli, ponieważ wszystko toczyło się właśnie tak, jak toczyć się powinno.

– Gaspar, zwany Mordą, proszę łaski wielmożnego pana – powiedział jednooki tym razem pokornym tonem i zdjął czapkę. Zmiął ją w lewej dłoni, a prawą, w której trzymał siekierę, schował za siebie.

– Kogo ścigacie, Gaspar? – zapytałem łagodnie. – Jak może wam usłużyć inkwizytor Jego Ekscelencji?

Przełknął ślinę tak gwałtownie, że poruszyła mu się grdyka. Pomoc inkwizytora była zapewne ostatnią rzeczą, o jakiej marzył.

– Nikogo żesz, co znowu, proszę łaski… – wymamrotał i nietrudno było się zorientować, że kłamie.

Spojrzałem w prawo, gdzie w późnopopołudniowym mroku krył się wylot małej uliczki.

– Kto tam jest?

Odczekałem moment, a kiedy przekonałem się, że nie otrzymam odpowiedzi, ściągnąłem wodze koniowi.

– Idźcie do domów, ludzie! – rozkazałem pełnym głosem.

Poczekałem, aż usłuchają, i ruszyłem w stronę tonącego w ciemności zaułka.

Dachy domów pochylały się tak nisko nad ulicą, że nie widziałem, co kryje się na jej końcu. Zaułek był pusty, okiennice domów zawarte. Jechałem wolno, stępa, i bacznie wpatrywałem się w mrok. Cokolwiek tam się kryło, musiało rozzłościć lub przerazić tych ludzi, więc nawet wasz uniżony sługa musiał liczyć się z niebezpieczeństwem. Ale nie wyjmowałem jeszcze miecza z pochwy. I nagle usłyszałem cichutki jęk. Odgłos przypominający pełne rozpaczy skomlenie, w którym jednak dało się rozróżnić poszczególne słowa.

– Nie wolno – szeptał ktoś żałośnie. – Nie wolno, nie wolno, nie wolno…

Wyłowiłem z mroku szary kształt kulący się w wąskim kącie wyznaczonym przez pochyłe ściany domów. To była długowłosa kobieta w obszernym płaszczu. Siedziała tak skurczona, jakby starała się zajmować jak najmniej miejsca i jak najbardziej stopić z otoczeniem. Ramionami obejmowała nogi, a głowę schowała pomiędzy kolanami. Czarne, skołtunione włosy spływały do ziemi, niemal zakrywając bose stopy. Nie mogłem dostrzec twarzy, słyszałem zaledwie ciche, jękliwe mamrotanie.

– Nie zabijać, nie wolno zabijać – mówiła z tak wielką rozpaczą, jakby usiłowała kogoś przekonać o słuszności swych słów.

Ostrożnie zsiadłem z konia. Dopiero teraz musiała mnie usłyszeć, gdyż poderwała głowę.

– Odejdź, odejdź, odejdź! – zaskamlała.

Wzrok przyzwyczaił mi się już do ciemności, więc dostrzegłem bladą twarz, w której wyróżniały się ogromne, ciemne oczy. Kobieta była brudna, do moich nozdrzy wyraźnie doszedł smród zastarzałego potu i krwi.

– Nie bój się – powiedziałem łagodnie. – Nie chcę ci zrobić krzywdy.

– Nie wolno zabijać – rzekła dużo wyraźniej niż poprzednio.

Zauważyłem, że cała drży, a jej oczy czujnie się we mnie wpatrują. Co dziwne, nie dostrzegłem w nich lęku. Kim była ta kobieta, że kilkunastu mężczyzn ścigało ją z tak wielką zajadłością? Jakie popełniła przestępstwa? A może jedyna jej wina polegała na tym, że była szalona? Nie raz i nie dwa miałem już okazję widzieć, jak w wioskach czy małych miasteczkach rozprawiano się z Bogu ducha winnymi idiotami, naiwnie sądząc, że ich szaleństwo jest diabelskim stygmatem. Jakby szatan nie mógł znaleźć sobie pożyteczniejszych narzędzi od wiejskich półgłówków. Gdyby tak było naprawdę, niepotrzebni bylibyśmy my, inkwizytorzy, a dla utrzymania Bożego spokoju wystarczyłaby hałastra uzbrojona w kije oraz widły.

– Nie chcę cię skrzywdzić – powtórzyłem cicho, lecz bardzo wyraźnie. – Jesteś głodna? Chcesz pić?

– Głooodna – przeciągnęła zgłoski, cały czas bacznie mi się przypatrując. – Taaak, głooodna, oooch, bardzo, baaardzo głooodna…

Miałem w jukach resztki chleba, sera i wina, więc cofnąłem się i wyjąłem z torby zawiniątko oraz do połowy wypełniony bukłak. Zbliżyłem się z powrotem, potem ukucnąłem, podając kobiecie wszystko na wyciągniętych dłoniach. Chwyciła jedzenie tak szybkim ruchem, że nie zorientowałem się, kiedy trzymała je już w palcach. Zobaczyłem, że ma brudne ręce i połamane, ciemne paznokcie. Wgryzła się w czerstwy chleb, potem wpakowała sobie do ust niemal całą gomółkę sera. Podałem jej bukłak wina, a ona znowu wyrwała mi go tak szybkim ruchem, iż nie zdążyłbym cofnąć ręki, nawet gdybym chciał.

Jeśli trzymałaby w dłoni nóż, już byś nie żył, Mordimerze, pomyślałem i ta myśl zmroziła mnie do szpiku kości, ponieważ ta biedna bezdomna dziewczyna zaskoczyła inkwizytora Jego Ekscelencji. A to nigdy nie powinno się zdarzyć. Nie na próżno Pismo ostrzegało, Nie będziecie mieć względu na osobę żadnego, co oznaczało między innymi, by nie ufać pozorom.

Powoli się cofnąłem, cały czas uważnie przyglądając kobiecie, która pochłaniała jedzenie i wino z żarłocznym apetytem. Przechylała właśnie do ust bukłak, a trunek szeroką strugą lał się na jej brodę oraz płaszcz, spływał po kurczowo zaciśniętych palcach. Intrygowała mnie coraz bardziej, a raczej intrygowała mnie zdumiewająca szybkość jej ruchów, którą poznałem, gdy zabrała jedzenie. Miała w sobie kocią, wręcz nieludzką zwinność. Kim była? Nie wyczuwałem wokół niej mrocznej aury, lecz z doświadczenia wiedziałem, że akurat to o niczym nie świadczy. Ludzi naznaczonych diabelskim piętnem czasami tak łatwo dostrzec jak pochodnie w ciemnym pokoju. Jednak najczęściej szatańska moc daje im zdolność ukrycia się nawet przed czujnym okiem inkwizytora. Oczywiście do czasu, kiedy inkwizytor nie przeprowadzi stosownych rytuałów.

Skończyła jeść i odrzuciła na ziemię pusty, sflaczały bukłak. Uśmiechnęła się, a wtedy w zdumieniu zmieszanym z lękiem dostrzegłem, że jej zęby są inne niż u większości ludzi. Ostro zakończone, lśniąco białe, z kłami nieco dłuższymi, niż być powinny u normalnego człowieka.

– Jezu Chryste – szepnąłem. – Wąż i gołębica.

Podniosła się na kolana tak szybko, jakby zwinność ruchów pożyczyła od polującego kota.

– Wąż i gołębica – zawołała z przeraźliwą tęsknotą. – Utkani ze światła, utkani ze światła!

Skoczyła w moją stronę i gdyby chciała mnie zaatakować, nie zdołałbym uczynić jednego gestu, by się obronić. Lecz ona tylko przywarła do mnie całym ciałem i drżąc, szeptała:

– Wąż i gołębica! Tak! Wąż i gołębica! Ty wiesz!

Delikatnie objąłem szczupłe, rozedrgane szlochem ramiona, chociaż smród bijący od jej ciała niemal paraliżował mi nozdrza. Kostuch, towarzysz wielu moich podróży, nigdy nie woniał zbyt pięknie. Ona mogłaby uchodzić za jego rodzoną siostrę.

– Wiem – szepnąłem uspokajająco. – Wiem. Nie bój się, pomogę ci.

Mnie samego rozbawiły te słowa, gdyż to ja miałem prawo bać się jej, a nie odwrotnie. Wasz uniżony sługa jest co prawda człowiekiem szkolonym w używaniu oręża oraz umiejącym poradzić sobie, z Boską pomocą, w trudnych sytuacjach, ale przy niej miałem mniej więcej tak samo wielkie szanse jak mucha w pojedynku z pająkiem. Na szczęście nic nie wskazywało, by chciała mnie zaatakować. I dobrze, gdyż nie uśmiechało mi się zakończyć życia z gardłem rozszarpanym zębami w brudnym zaułku zapyziałego miasteczka. Oczywiście nie istnieje coś takiego jak dobra śmierć, lecz są śmierci złe oraz bardzo złe. Ta byłaby bardzo zła.

Poczucie niemal zupełnej bezradności było dla mnie doznaniem nowym oraz niepokojącym. No, może niezupełnie nowym, gdyż przeżyłem już coś podobnego w obecności człowieka, którego również naznaczono piętnem węża i gołębicy. Wtedy udało mi się ujść nie tylko z życiem, ale również z cenną wiedzą. Teraz miałem nadzieję na podobny obrót spraw. Jednak musiałem być pewien, że rzeczywiście jest tym, za kogo ją biorę, a nie zwyczajną wariatką obdarzoną nadnaturalną szybkością ruchów. Wiedziałem przecież, że obłąkani potrafią czasem w napadzie szału wykazać się niespotykaną siłą. Nie raz i nie dwa widziałem wątłych mężczyzn oraz kobiety, których od tańca świętego Wita nie potrafiło oderwać nawet kilku silnych ludzi.

– Czy pokażesz mi znak? – zapytałem najłagodniej jak potrafiłem. – Czy mogę go zobaczyć?

Przez chwilę ciężko oddychała na moim ramieniu, potem odsunęła się o pół kroku.

– Tak – odparła. – Zobaczyć znak. Dobrze. Uwierzysz, prawda?

W ostatnich słowach zabrzmiała tak pokorna nuta, że mimowolnie wyciągnąłem dłoń, by pogłaskać jej skudlone włosy. Nie cofnęła się zsunęła płaszcz z prawego ramienia, potem szarpnęła szarą od brudu lnianą koszulę. Obnażyła rękę. Tam, na chudym ramieniu, rysował się wyraźny wzór węża z lecącą nad jego głowa gołębicą. Wzór był identyczny jak ten, o którego pojawieniu się mówił baron Haustoffer, traktujący ów znak niczym swój rodowy herb.

– Dziękuję. – Pomogłem jej otulić się płaszczem.

– Powiesz mi teraz, prawda? – Patrzyła na mnie rozpłomienionym wzrokiem. – Powiesz, co mam robić? Tak? Powiesz?

– Musisz wypocząć – powiedziałem wolno i wyraźnie, żeby na pewno dotarł do niej sens moich słów. – Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce. Musisz się wyspać, umyć, zjeść coś… Ci ludzie… przecież mogą wrócić…

– Tak, tak, tak. – Znowu wtuliła się we mnie całym ciałem. – Nie wolno zabijać! Nie wolno mi zabijać!

I wtedy właśnie, słysząc te słowa, poczułem, jak lodowaty dreszcz przebiega mi od karku aż po nasadę kręgosłupa. Ta kobieta nie prosiła, by jej nie zabijać! Ona przekonywała samą siebie, iż nie wolno jej skrzywić innej istoty. Dwudziestu uzbrojonych mężczyzn… Tak, tak, mili moi, co zabawne, byłem pewien, iż naprawdę mogła to uczynić bez specjalnego wysiłku.

Do podłego miasteczka, w którym miałem szczęście czy też nieszczęście spotkać dziewczynę z wytatuowanym znakiem węża i gołębicy, nie trafiłem bynajmniej przypadkowo. Mieszkał tu mój dawny druh, z którym miałem do wyrównania pewne rachunki. I niech nie zabrzmi to, jakbym przybył tego człowieka zabić lub ukarać. O nie, ja chciałem mu jedynie przypomnieć o długu, którego nie spłacił, opuszczając mnie bez wyjaśnienia oraz bez pożegnania. A jako że mam zaszczyt – lub, jak kto woli, słabość – być człowiekiem skrupulatnym, więc postanowiłem odnaleźć znajomka i przypomnieć mu o starych wierzytelnościach. Nie byłem na tyle naiwny, by myśleć, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami, niemniej ośmielałem się sądzić, iż zrobi wszystko, by ugasić mój gniew. Nawiasem mówiąc, nie odczuwałem wcale złości ani tym bardziej gniewu, a jedynie pewne zażenowanie faktem, że tak łatwo domyśliłem się, gdzie teraz przebywa. Co świadczyło, iż niegdyś błędnie go oceniłem jako człowieka przebiegłego oraz znającego życie.

Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, jak w burych chmurach znikają właśnie ostatnie smugi zachodzącego słońca. Miałem nadzieję, że wataha pod wodzą Gaspara Mordy znalazła sobie w pobliskiej oberży inny obiekt zainteresowania, na przykład kufel piwa, flaszkę gorzałki lub cycatą dziewoję. Z całą pewnością wszystkim wyszłoby na zdrowie, gdybyśmy nie spotkali się w tej właśnie chwili, ponieważ zaskakujące moralne skrupuły wampirzycy mogły ustąpić przed gniewem lub rozpaczą. A ja na pewno nie byłem osobą, która chciałaby ją zatrzymać. Nie mówiąc już o tym, że zapewne równie dobrze mógłbym próbować zatrzymać lawinę bądź pożogę.

– Jak masz na imię? – zapytałem. – Ja nazywam się Mordimer Madderdin…

Patrzyła na mnie i miałem wrażenie, że w miarę jak gęstnieje mrok, jej oczy stają się coraz większe i coraz bardziej błyszczące.

– Mord-imer Mad… – zawahała się.

– Madderdin – podpowiedziałem.

– Maddderdddin – powtórzyła powoli, z twardym akcentem. – Ładnie, Mordimer, ładnie. – Klasnęła w dłonie i roześmiała się, a ja znowu zobaczyłem ostre jak szpile i lśniąco białe kły.

– A ty? Jak mam się do ciebie zwracać?

– Ja? – zapytała nieco bezradnie i widziałem, że stara się przypomnieć sobie własne imię. Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, Mordimer… – Znowu się uśmiechnęła, jakby powtórzenie mojego imienia było nie lada sukcesem.

– No cóż, zostawmy to na potem – rzekłem łagodnie. – Czy zechcesz pójść ze mną?

– Tak! – niemal krzyknęła. – Pójść z tobą! Tylko z tobą! Ty wiesz! Wszystko mi powiesz, prawda, Mordimer? Nauczysz mnie, prawda? Prawda?

– Prawda – odparłem, przełykając ślinę. Zastanawiałem się, czy nie poczuje się rozczarowana faktem, że ja sam poszukuję wyjaśnień i niewiele mam do powiedzenia. Trudno też nie dodać, iż niepokoiłem się również, jaką formę może przybrać jej rozczarowanie…

Mój koń był zwierzęciem spokojnym i wyćwiczonym. Pochodził w końcu ze stajni heskiego Inkwizytorium, a tam wierzchowce podlegają pieczołowitemu szkoleniu. Muszą być przede wszystkim opanowane. W końcu inkwizytor usiłujący pokonać wierzgającego rumaka, który przestraszył się głośniejszego krzyku lub przebiegającego przez drogę zająca, byłby widokiem zarówno uciesznym, jak i godnym pożałowania. A nie należeliśmy do ludzi lubiących, gdy drwi z nich pospólstwo. Wierzchowiec inkwizytora musiał jednocześnie posiadać niezbędną dozę agresji. Gdyż ręczę wam, że nawet odważni ludzie nadzwyczaj szybko wpadają w panikę, kiedy zawisną nad nimi ciężkie końskie kopyta lub poczują na ramionach ugryzienia potężnych zębów. Czyż nie zabawne, że Pan stworzył spokojnego przeżuwacza siana oraz trawy, dając mu jednocześnie tak wielką siłę szczęk? Oczywiście konie pochodzące ze stajni Inkwizytorium nie mogły się równać z bojowymi rumakami naszych feudałów, od źrebięcia ćwiczonymi, by stawać na polu bitwy, w wojennym zgiełku oraz zamieszaniu. Aczkolwiek myślę, że nawet bojowy rumak bogatego rycerza spanikowałby tak samo jak mój koń, kiedy by tylko poczuł zapach wampirzycy. Rżał, wyrywał się, starał odejść jak najdalej od niej, a w jego oczach widziałem ślepy strach. No cóż, miał, jak widać, bardziej rozwinięty instynkt przetrwania niż Gaspar Morda oraz towarzyszący mu obwiesie. Musiał wyczuwać w niej nadprzyrodzoną istotę i to boleśnie godziło w jego zdrowy koński rozsądek oraz przewracało do góry nogami ustabilizowany koński system wartości…

– Boją się mnie – przyznała dziewczyna ze smutkiem w głosie. – Dlaczego się mnie boją? Nigdy nie zrobiłam im krzywdy… Ja tak bardzo kocham zwierzątka…

Spodobały mi się te słowa, gdyż, najłagodniej ujmując, nie przepadam za ludźmi krzywdzącymi naszych „braci mniejszych”. Kiedyś zabiłem mężczyznę znęcającego się nad koniem i chociaż dawno wygasła we mnie młodzieńcza zapalczywość, to jednak człowiek dręczący zwierzę w mojej obecności powinien dokonać szybkiego rachunku sumienia. Rachunek sumienia wystarczy, ponieważ do skruchy doprowadzę go sam i sam też wyznaczę stosowną pokutę.

W końcu udało mi się opanować sytuację. W prawej dłoni mocno trzymałem wodze, po lewej stronie miałem wampirzycę. Rzecz jasna, nie było mowy, by jechać w siodle, nie przypuszczałem też, by zabranie dziewczyny na koński grzbiet przyniosło coś poza kolejnym atakiem paniki zwierzęcia. Miałem tylko nadzieję, że nie spotkamy Gaspara Mordy ani jego kompanów, gdyż sądziłem, że najlepszym wyjściem będzie jak najszybsze dotarcie do domu mego dawnego wspólnika i ukrycie w nim wampirzycy. Oraz, rzecz jasna, zatajenie jej prawdziwego pochodzenia i niezwykłych zdolności. W końcu nie miałem zamiaru publicznie wyjawiać tajemnic, do których zyskałem tak niespodziewany dostęp dzięki poznaniu barona Haustoffera – wampira, który wedle wszelkich praw ludzkich oraz boskich nie miał prawa żyć (a w istnienie jego gatunku nie wierzyli także Aniołowie). Jednak żył i miewał się wcale nieźle. Jak widać, istnieli też jemu podobni – ludzie oznaczeni symbolem węża oraz gołębicy. Nieśmiertelni, lecz za to śmiertelnie niebezpieczni. Być może człowiek rozsądny oraz przezorny skorzystałby z pomocy Officjum, może nawet powiadomił o wszystkim Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Ja jednak nie byłem w tym wypadku ani rozsądny ani przezorny i postanowiłem problemowi przyjrzeć się na własną rękę. Choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że igram z ogniem. Ale cóż, my, inkwizytorzy, do igrania z ogniem jesteśmy, jak by nie patrzeć, przyzwyczajeni…


* * *

Jak się domyślacie, mili moi, dawny wspólnik nie był zachwycony nieoczekiwaną wizytą. Starał się jednak robić dobrą minę do złej gry. I gdyby nie pierwszy grymas przerażenia, który ujrzałem na jego twarzy, kiedy stanął na progu, mógłbym pomyśleć, iż wita mnie ze szczerą serdecznością.

– Nie masz służby, Kozojebie, że sam otwierasz gościom?

Nie skrzywił się nawet, gdy przezwałem go starym mianem, tylko uśmiechnął się nieco szerzej.

– Dałem im dzisiaj wolne – powiedział. – Wchodź, Mordimerze. Gość w dom, Bóg w dom.

To się akurat świetnie składało, że był sam, gdyż nie chciałem, by zaczęły krążyć plotki o dziwnej dziewczynie, która przybyła wraz z inkwizytorem. Kozojeb otworzył szerzej oczy, kiedy wampirzyca wyłoniła się zza mojego ramienia. Pociągnął nosem i skrzywił się z niesmakiem. To nas też kiedyś łączyło: czułość powonienia oraz niejaki zmysł estetyczny.

– Skądżeś ty ją wytrzasnął? – mruknął. – Matko Boska Bezlitosna, jakaż ona brudna!

– Trzeba ją więc wykąpać – stwierdziłem i odsunąłem go z drogi, byśmy mogli wejść do środka. – Skoro nie ma służby, przygotuj kąpiel, bo sam widzisz, że przyda się ją wyszorować…

Dziewczyna stała w sieni, kryjąc się w kątku, który wydawał jej się najciemniejszy. Bardzo delikatnie ująłem ją za rękę.

– Nie bój się – powiedziałem i znowu mnie samego rozbawiły te słowa, ponieważ gdyby chciała nas zabić, przyszłoby jej to tak samo łatwo jak kotu porywającemu okulawioną mysz.

Kozojeb spisał się wyśmienicie. Przygotował balię pełną gorącej wody, ług, szczotkę z drewnianą rączką, ręczniki oraz dwa wiadra z letnią wodą do spłukania. I uwinął się z tym wszystkim zdumiewająco szybko.

– Wykąp się. – Wskazałem dziewczynie balię i cofnąłem się w stronę drzwi. Znalazła się przy mnie tak szybko, że nie zdołałem nawet drgnąć.

– Nie odchodź. – Wczepiła się w moje ramię. – Nie chcę być sama!

Mój dawny druh obserwował tę scenę szeroko otwartymi oczyma.

– Co żesz… – zaczął, jednak uciszyłem go gestem uniesionej dłoni.

– Szykuj kolację, Kozojebie – rozkazałem spokojnie. – Ja dopilnuję wszystkiego.

Pokiwał głową, potem wymknął się rakiem, zamykając drzwi.

– Damy nie powinny kąpać się w obecności mężczyzn – rzekłem siląc się na żartobliwy ton. – Lecz jeśli sobie tego życzysz… Wchodź więc – Znowu wskazałem gorącą wodę.

Zbliżyła się do kadzi i uniosła stopę.

– Nie, nie, nie – powiedziałem szybko. – Najpierw musisz się rozebrać, moja miła. Potem dostaniesz świeże, czyste ubranie, a stare wyrzucimy.

– Ach tak… – Uśmiechnęła się. Widziałem, że usiłuje przypomnieć sobie coś z przeszłości. – Kąpiel… Nie w butach… Nie w ubraniu… Prawda. Zapomniałam…

Oparłem się o ścianę i przyglądałem, jak nieporadnymi ruchami zdejmuje kaftan, koszulę. Była kobietą, ale jej nagość nie budziła we mnie więcej pożądania niż nagość domowego zwierzęcia. Raczej litość, gdyż była tak chuda, iż mogłaby bez trudu konkurować z więźniami cesarskich lochów. Jej nogi zdawały się nie mieć łydek ani ud i przypominały nieforemne patyki, żebra niemal przebijały ciemną od brudu skórę i mogłem bez trudu je policzyć. Przypominała kościotrupa obciągniętego szaroburym pergaminem. Nie miała nawet piersi, a tylko dwa sutki tak małe jak opuchlizna po ugryzieniu gza.

Ostrożnie weszła do wody i najpierw syknęła, bo widać nie tylko nie była przyzwyczajona do gorącej kąpieli, ale zapewne ledwo pamiętała, jak gorąca kąpiel może wyglądać. W końcu jednak usiadła w balii, najpierw sztywna, wyraźnie przestraszona, potem oparła się wygodniej i wyciągnęła nogi.

– Och – westchnęła i w tym westchnieniu może nie było jeszcze zachwytu, lecz stosowna doza ulgi. – Ciepło – powiedziała, przymykając oczy. – Ciepło – dodała niemal z rozmarzeniem.

Znak węża i gołębicy na jej ramieniu zdawał się jaśnieć i pulsować.

– Co dalej? – Uchyliła powieki i spojrzała na mnie. – Co mam robić dalej?

Chciałem podać jej szczotkę, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie wiedziałem, jak jej skóra zareaguje na kontakt z twardym włosiem. Wziąłem więc mniejszy z ręczników przygotowanych przez Kozojeba, złożyłem w kostkę i namoczyłem w wodzie.

– Wymyj się. – Podałem ręcznik. – Coś trzeba też zrobić z twoimi włosami.

Były nieprawdopodobnie brudne i skołtunione, jednak kiedy ich dotknąłem, zdałem sobie sprawę z tego, że nie ma w nich wszy. Zdumiewające. Może po prostu wszy nie gustowały we krwi istot takich jak ona?

– Nie dam rady umyć i uczesać twoich włosów. Czy pozwolisz, bym je obciął? – spytałem wyraźnie i łagodnie.

Wzruszyła ramionami.

– Ty wiesz najlepiej – w jej głosie znowu zabrzmiała bezradność.

– Trzeba je będzie obciąć naprawdę krótko – dodałem, a ona tylko westchnęła.

Wyszedłem z pokoiku i udałem się do Kozojeba. Po pierwsze, po nożyce, po drugie, po ubranie, które dziewczyna mogłaby założyć na siebie po wyjściu z kąpieli. I jedno, i drugie dał mi bez słowa, lecz kiedy wracałem, zatrzymał mnie na chwilę.

– Oddam ci wszystko, co jestem winien, i dołożę dwadzieścia od sta, tylko ją zabierz, Mordimerze. Zabierz ją stąd jak najszybciej.

Przyglądałem mu się przez dłuższy czas.

– Miałeś dużo wad, ale prawie nigdy i prawie niczego się nie bałeś, Kozojebie – powiedziałem z szyderczym wyrzutem w głosie.

– Ludzie się zmieniają – wymamrotał. Chwycił mnie za ramię i spojrzał mi w oczy. Był tak blisko, że czułem na twarzy jego oddech. – Ona nie jest człowiekiem, wiesz o tym, prawda?

Uwolniłem się z jego uścisku. Stanowczym ruchem, gdyż nie przepadam, kiedy dotyka mnie ktoś inny niż tylko piękne kobiety. A i to nie zawsze.

– A kim miałaby być? – Pokręciłem głową z politowaniem. – Demonem? – Poklepałem go po policzku. – Dajże spokój…

– Nie wiem… – Widziałem na jego twarzy strach i zaniepokoiło mnie to, gdyż ludzie przerażeni są skłonni porywać się na rzeczy kłócące się ze zdrowym rozsądkiem. A to zwykle dostarcza kłopotów zarówno im samym, jak wszystkim znajdującym się w ich towarzystwie.

– Posłuchaj uważnie – zacząłem. – Dziewczyna jest krewną pewnego arystokraty. Zaginęła wiele, wiele lat temu i nie pamięta niemal nic ze swej przeszłości, a łączące ją z nim więzy rodowe rozpoznałem jedynie po znaku wytatuowanym na ramieniu. Obaj wiemy, że nie jest przy zdrowych zmysłach, lecz mój zleceniodawca wyznaczył za jej znalezienie sporą nagrodę. Naprawdę sporą. I jeśli mi pomożesz, zapomnę nie tylko o odsetkach od twojego długu, ale również o tym, że mnie obraziłeś. Rozumiesz?

– Nie wiem, dlaczego to zrobiłem – odezwał się po chwili. – Nie mam pojęcia, dlaczego cię oszukałem. Przez te wszystkie lata, każdego dnia… – Wzruszył nerwowo ramionami. – To nie było tego warte – dodał.

– Na pewno nie było – przyznałem, patrząc mu prosto w oczy. Pospiesznie uciekł ze wzrokiem. – Jednak teraz o tym zapomnij. Pomóż mi, wtedy zniknę z twojego życia raz na zawsze.

– Dobrze – westchnął. Wstrząsnął głową, jak gdyby był koniem, który ruchem grzywy odpędza napastliwe muchy. – Pospieszcie się, niedługo kolacja.

Nie odszedł jeszcze, zatrzymał się na progu.

– Mordimerze? Czy przysięgniesz, że…

– Krzywoprzysięzca chce zaufać przysięgom? – przerwałem mu. – Czyż święty Paweł nie powiedział: Dlatego odrzuciwszy kłamstwo, niech każdy z was mówi prawdę do bliźniego?

– Mam nowe życie – powiedział płaczliwie i nie patrzył mi w oczy. – Mam kobietę, będę miał z nią dziecko…

– Wzruszyłeś mnie! – Rozłożyłem szeroko ramiona. – Mój Boże, jak bardzo mnie wzruszyłeś, Kozojebie! Tak bardzo, że zmieniłem plany na przyszłość! Postanowiłem, że jeśli mi nie pomożesz, nie zrobię ci krzywdy, zanim nie pozwolę popatrzeć, jak umiera twoja kobieta. I zanim nie pozwolę ci posłuchać, jak gorąco błaga o życie.

Zbliżyłem się, chwyciłem go za kołnierz.

– Bądź mądry, a nikomu nic się nie stanie – syknąłem. – Chcę się stąd wynieść, kiedy tylko będzie to możliwe. Pomóż mi, to doczekasz narodzin potomka. Przeszkodź mi, a zobaczysz, jak wypruwam płód z twojej kobiety. Zrozumieliśmy się?

Oczywiście nie zrobiłbym niczego podobnego. Mówcie sobie, co chcecie, o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze Jego Ekscelencji i waszym pokornym słudze, lecz nigdy nie skrzywdziłbym ciężarnej niewiasty. Bowiem kobieta nosząca płód to kobieta przebywająca w stanie boskiej łaski. Jakże byłbym nędzną istotą, by takiego stanu nie uszanować? Na szczęście Kozojeb nie wiedział o moich rozterkach i zbladł.

– Błagam – wyjęczał.

– Ty nie błagaj, ty bądź mądry – odpowiedziałem. Wróciłem do izby. Wampirzyca nadal pławiła się w wodzie i wydawało się, że kąpiel sprawia jej prawdziwą przyjemność.

– Przyniosłem nożyce. – Uniosłem narzędzie do światła, nie chciałem, by pomyślała, że cokolwiek ukrywam.

– No-ży-ce – powtórzyła, jakby przypominając sobie znaczenie tego słowa.

– Aby obciąć ci włosy – dodałem. – Mogę? Patrzyła na mnie żałosnym wzrokiem. Zbliżyłem się.

– Odrosną – obiecałem. – I na pewno będą piękne. Tylko musisz je czesać.

Potem zacząłem postrzyżyny. Czarne pęki kołtunów padały na podłogę, a ja starałem się przypadkiem jej nie zranić, co było o tyle trudne, iż włosy musiałem ściąć niemal przy samej skórze. Kiedy skończyłem, odsunąłem się o krok, by przyjrzeć się efektowi wykonanej roboty. Wampirzyca wyglądała jeszcze żałośniej niż poprzednio. Teraz, gdy pozbawiłem ją włosów, jej głowa zdawała się zaledwie czaszką obciągniętą cieniutką warstwą skóry, a szyja sprawiała tak kruche wrażenie, że zdawało mi się, iż mógłbym samymi palcami złamać dziewczynie kark. I tylko wielkie czarne oczy płonęły w chudziutkiej twarzy. Tak, trzeba przyznać, że znalazłem w tej istocie jedną piękną rzecz: właśnie niezwykłej urody oczy.


* * *

Czekała mnie wizyta u barona Haustoffera i wiedziałem, że muszę się do tej wizyty odpowiednio przygotować. Być może przesadzałem z ostrożnością, lecz Mordimer Madderdin nie przeżyłby tylu lat na tym nie najlepszym ze światów, gdyby grzeszył beztroską w myśleniu oraz postępowaniu. Owszem, czasami pakowałem się w kłopoty poważniejsze, niżbym chciał, jednak, kiedy wiedziałem, że mogą się one pojawić, wolałem zabezpieczyć się na wszelkie możliwe sposoby. A przecież Haustoffer był wyjątkowo niebezpieczną istotą. W czasie ostatniej bytności w jego zamku cudem tylko uniknąłem śmierci, choć gwoli ścisłości i uczciwości trzeba przyznać, że wyjechałem z kiesą pełną złotych dublonów oraz zleceniem na przyszłość.

Haustoffer uważał, iż niegdyś żył w Palestynie i widział Pana naszego Jezusa Chrystusa wspinającego się stromą drogą na Golgotę, z krzyżem na poranionych ramionach. Baron szedł, popijając wino, potem przyglądał się kaźni, aż wreszcie zasnął zmorzony trunkiem oraz spiekotą. Nie widział momentu, w którym Jezus zstępował z krzyża i ukarał rzymskich legionistów, nie widział, kiedy Pan wraz z apostołami i wiernym sobie ludem szedł w stronę Jerozolimy, by skąpać we krwi niewierne miasto. Potem tylko zobaczył Jerozolimę i w niej poczuł już ten zdumiewający i przerażający szkarłatny głód, który miał nękać go aż do dzisiaj. Tam też zorientował się, że nie jest tym, kim był dawniej. Zyskał nadnaturalną siłę oraz szybkość, nie starzał się, potrafił panować nad ludzkimi umysłami, zadane mu żelazem rany błyskawicznie się zabliźniały. Natomiast na ramieniu zauważył wytatuowany znak węża i gołębicy. Od tej pory żył, nie wiedząc, czy to, co go spotkało, było błogosławieństwem, czy klątwą. A może tylko pozbawioną sensu i znaczenia pomyłką? Dziełem Boga lub szatana?

Teraz sądziłem, że w pewnej mierze będę mógł odpowiedzieć na pytania, które go nurtowały. Oczywiście, jeżeli przedtem pieczołowicie wypytam znajdującą się pod moją opieką dziewczynę i jeżeli uda mi się uzyskać jakiekolwiek sensowne odpowiedzi, co zważywszy na jej stan, wcale nie musiało być łatwym zadaniem.

Czy wierzyłem w historię barona? Na początku nie, Inkwizytorzy traktowali podania o wampirach tak samo jak bajędy o wilkołakach. Jednak, kiedy miałem okazję zobaczyć, jak szybko porusza się Haustoffer, kiedy poczułem jego paraliżujący wzrok, kiedy ujrzałem ostre niczym brzytwy zęby – wtedy już przestałem mieć wątpliwości. Być może kłamał, opowiadając o swej przeszłości, lecz na pewno nie był zwyczajnym człowiekiem, a istotą posiadającą szereg nadnaturalnych zdolności. Wiedziałem, że tak naprawdę powinienem trzymać się jak najdalej od jego zamku. Jednakże niewyjaśniona zagadka kłuła mnie niczym cierń pozostawiony w podeszwie stopy. I teraz, gdy rozwiązanie tej zagadki zdawało się bliżej niż kiedykolwiek, nie mogłem się wycofać. Nie liczyłem na nagrodę od Haustoffera (choć obiecywał mi wiele), jedynie miałem nadzieję, iż ta mroczna historia zostanie opromieniona blaskiem poznania. Bowiem wyjaśniłem niegdyś baronowi, że jestem człowiekiem, dla którego liczy się wiedza i czasami nie miało już znaczenia, dokąd ta wiedza miała mnie zaprowadzić. Z doświadczenia natomiast wiedziałem, że czasem prowadziła dalej, niżbym sobie życzył.

W związku z planami, które powziąłem, musiałem skorzystać z pomocy Kozojeba. Dokładnie mu wyjaśniłem, jakiego potrzebuję rzemieślnika i jaką musi on wykonać dla mnie robotę. Naszkicowałem mu nawet plan na kawałku papieru.

– To będzie cię nieźle kosztowało – zauważył, nie pytając, do czego potrzebuję tych drobiazgów. I dobrze, że nie pytał, gdyż i tak nie usłyszałby odpowiedzi.

– Jak tylko oddasz mi dług, stanę się bogatym człowiekiem – odparłem pogodnie.

Milczał przez chwilę i tylko pocierał wierzch lewej dłoni palcami prawej.

– Wiesz, że nie mam takiej sumy na podorędziu. Musisz zaczekać kilka dni…

– To w końcu nie ja namawiałem ciebie, byś jak najszybciej opuścił mój dom, prawda? Zaczekam, ile tylko uznasz za stosowne. Będę miał przyjemność poznać twoją żonę? Kiedy wraca?

Opuścił oczy.

– W przyszłym tygodniu – powiedział cicho. – Załatwię wszystko do tego czasu. Przysięgam.

– Powiedz tylko majstrowi, że kruszec musi być czysty. Jeśli zmiesza go z miedzią lub innym tanim metalem, własnoręcznie obedrę go ze skóry. Umiesz jeszcze być przekonujący, Kozojebie?

– Umiem – odparł twardszym głosem. – Będziesz zadowolony.

– Nie wątpię. – Skinąłem mu głową. – Powiedz mi coś jeszcze. Słyszałeś, żeby gdzieś w okolicy mieszkał prawdziwie pobożny mnich lub ksiądz? Człowiek cieszący się powszechną miłością, znany ze świątobliwych uczynków, może nawet z cudów sankcjonowanych przez Kościół?

– Święty za życia, co? – uśmiechnął się Kozojeb.

– Ano właśnie.

Myślał przez chwilę, pocierając czoło.

– Wypytam – obiecał. – Coś mi się niby obiło, o jakimś pustelniku czy co tam…

– Bardzo dobrze – rzekłem.

– Inkwizytor szuka błogosławieństwa świętego? – usłyszałem w jego głosie coś na kształt szyderstwa, ale kiedy spojrzałem mu prosto w twarz, uśmiech zniknął z jego ust.

– Wypytam – powtórzył cicho i wyniósł się z izby.


* * *

Od posiadłości barona HaustofFera dzieliła mnie długa droga. Co najmniej dwa tygodnie podróży, i to zakładając, że nie wydarzy się nic niespodziewanego. Oczywiście dwa tygodnie konnej podróży, a stał przede mną wielki problem: jak zmusić mego wierzchowca, by zechciał przyjąć na grzbiet istotę, która wzbudzała w nim paniczny lęk? Nie miałem jednak wyboru, ponieważ nie wyobrażałem sobie pieszej wędrówki. Mogłem co prawda wynająć wóz, ale zważywszy na fakt, że ostatnio padały deszcze, część dróg zmieniła się w błotniste strumienie. W związku z tym kto wie czy podróżowanie wozem nie potrwałoby nawet dłużej niż na piechotę. Poza tym konna wędrówka pozwoliłaby nam trzymać się z dala od uczęszczanych traktów, gdyż przecież nie chciałem zbyt często i zbyt wielu ludziom pokazywać mojej towarzyszki. Nie pozostawało mi nic innego, jak starać się oswoić wierzchowca z wampirzycą, i miałem nadzieję, że wystarczy do tego kilka dni, które spędzimy w gościnie u Kozojeba.

Obudziłem się w środku nocy i spojrzałem w stronę łoża. Zakląłem cicho. Wampirzycy nie było. Chlubię się czujnym snem i nie spotkałem jeszcze człowieka, który potrafiłby zbliżyć się do mnie na odległość ciosu. A tutaj specjalnie ułożyłem się w progu, przy drzwiach, by dziewczyna nie mogła wyjść bez mojej wiedzy. Na nieszczęście drzwi otwierały się na zewnątrz, więc po prostu przekroczyła moje ciało, kiedy spałem. Ale nie usłyszałem nawet szelestu, a moja intuicja i moja czujność spały twardym snem wraz ze mną. Zakląłem jeszcze raz i wybrałem się na poszukiwania.

W komórce było ciemno i chociaż nic nie widziałem, poczułem niepokojący, mdlący zapach krwi Bezszelestnie wyciągnąłem nóż, lecz nim zdążyłem cokolwiek zrobić, poczułem, jak ktoś delikatnie, a jednocześnie mocno chwyta mnie za nadgarstek.

– Nie trzeba – usłyszałem szept. – To ja…

– Co tu robisz, na gniew Pana? – Schowałem sztylet do pochwy.

Cofnąłem się i zabrałem z sieni świecącą żółtym płomieniem lampkę. Pierwsze, co zobaczyłem, to że wampirzyca miała usta i brodę skąpane w świeżej krwi. I od razu pomyślałem, iż zabiła Kozojeba, więc będę musiał martwić się ukryciem jego ciała, a potem spróbować niepostrzeżenie wyjechać z miasteczka. Westchnąłem. Dziewczyna, nie przejmując się moją obecnością, oblizała palce.

– Chcesz? – zapytała, wskazując pogrążony w mroku kąt komórki.

– Dziękuję ci, moja droga, nie jestem głodny – odpowiedziałem uprzejmie.

Podszedłem trzy kroki, trzymając lampkę w wyciągniętej dłoni. I odetchnąłem z ulgą. Na podłodze leżał nie Kozojeb, lecz biały piesek o skołtunionej wełnistej sierści. Miał martwe oczy i rozszarpane gardło. Miałem nadzieję, że gospodarz jakoś pogodzi się ze śmiercią psa, zważywszy na fakt, że sam mógł znaleźć się na jego miejscu.

– Byłam bardzo szybka – wyjaśniła z westchnieniem. – Nic go nie bolało.

– Zjedz do końca i chodź ze mną – poprosiłem.

Ukucnęła przy zwłokach i wbiła w nie zęby. Usłyszałem głośne mlaskanie oraz odgłosy ssania, brzmiało to, jakby ktoś rozkroił pomarańczę na pół i łapczywie starał się wypić cały sok. Wreszcie skończyła, wstała z uśmiechem na ustach. Jej ostro zakończone zęby błyszczały czerwienią.

– Mniam – powiedziała.

Wiedziałem, że będę musiał tu wrócić, by usunąć truchło, ponieważ nie chciałem wzbudzać u gospodarza jeszcze większego przerażenia, co niewątpliwie by się stało, gdyby znalazł rozszarpanego psa. Wiedziałem też, że będę musiał uważniej pilnować wampirzycy, gdyż bardziej przypominała ona dzikie stworzenie niż człowieka i nie miałem żadnej gwarancji, iż znowu nie wymknie się na polowanie, kiedy tylko poczuje apetyt. Co prawda, jak wnioskowałem z jej słów, starała się nie polować na ludzi, jednak nie miałem również ochoty, by ktokolwiek ujrzał, jak poluje na psy, koty lub szczury. A poza tym nie mogłem przecież zaręczyć, że nie chwyci ją nagły, przemożny głód na spróbowanie ludzkiej krwi. Pocieszałem się tylko myślą, iż raczej to nie ja będę obiektem jej zainteresowania, gdyż wydawała darzyć mnie pewnym rodzajem przywiązania. Jeśli potrzebowała świeżej krwi, to krew tę będę musiał jej dostarczyć. Cóż, w końcu z całą pewnością w tej mieścinie znajdował się niejeden sklep rzeźnika.


* * *

Rzemieślnik wynajęty przez Kozojeba spisał się nad podziw dobrze. Spreparowane przez niego przedmioty wsadziłem do juków, gdyż na razie nie były mi do niczego potrzebne. Dowiedziałem się również, gdzie mieszka świątobliwy eremita, i okazało się, że aby dotrzeć do jego pustelni, będziemy musieli nadłożyć zaledwie pół dnia drogi. Wszystko więc układało się po mojej myśli.

– Żegnaj, Kozojebie.

– Żegnaj – odparł, a w jego głosie słyszałem wyraźną ulgę. – Czy jesteś…

– Tak, jestem zadowolony – rzekłem.

– A więc nie…

– Nie spotkamy się już – dokończyłem zdanie, które chciał wypowiedzieć. – Trzymaj tylko język na wodzy i nie zmuś mnie, bym kiedyś pojawił się znowu i pokazał kilka chytrych sztuczek twej kobiecie czy twemu dziecku.

– Nie musisz mi grozić – odezwał się szeptem.

– Nie muszę – zgodziłem się.

Mój Boże, gdzie zniknął ten Kozojeb, który po pijanemu wyzywał na ubitą ziemię cesarskich żołnierzy i dla którego zabić człowieka było jak splunąć?! Jakżeż rodzina i więzi miłości osłabiają wolę oraz ciało człowieka! Jakżeż czynią go podatnym na wszelkie groźby, strachliwym i niezaradnym… Mogłem mieć tylko satysfakcję z faktu, iż mnie nigdy nie wydarzy się podobne nieszczęście.

Byłem pewien, że mnie nie zdradzi. Po pierwsze cóż mógł powiedzieć? Donieść, iż inkwizytor Jego Ekscelencji pojawił się u niego z chudą i śmierdzącą kobietą, żądając gościny? Lokalni inkwizytorzy co najwyżej zaczęliby współczuć gustowi Mordimera Madderdina. Oczywiście, mógł również zdradzić swe podejrzenia co do tego, że kobieta ta nie była zapewne człowiekiem. Ale takie oskarżenie należało udowodnić, zwłaszcza kiedy rzucało się je przeciw inkwizytorowi. Po drugie, Kozojeb wiedział, że nie ciskam słów na wiatr i nie wybaczę mu drugiej zdrady. Dlatego sądziłem, że po prostu o wszystkim zapomni. Kto wie, może zapomni tak udanie, że za rok lub dwa nawet przed samym sobą nie przyzna już, iż widział dawnego towarzysza. Dla jego dobra miałem nadzieję, że tak właśnie się stanie.

Kozojeb wyciągnął rękę, lecz jego dłoń zawisła w powietrzu.

– Wybaczyłem ci – rzekłem – ale nie zapomniałem. Odwróciłem się i wskoczyłem na koński grzbiet.

Wampirzyca obróciła się do mnie z uśmiechem.

– Głaszczę go – pochwaliła się i rzeczywiście widziałem, jak jej dłoń przesuwa się po lśniącej sierści. – Chyba to lubi…

No cóż, kilka dni zajęło nam przyzwyczajanie mojego wierzchowca do obecności dziewczyny, ale efekty okazały się co najmniej zadowalające. Ona sama trzymała się całkiem pewnie w siodle, choć byłem przekonany, że długa podróż jeszcze da się jej we znaki. Kazałem, by ubrała się w obszerny płaszcz z szerokim kapturem, który zamaskował chudość ciała oraz powalał na ukrycie twarzy. Zakręciła się w siodle i oparła o mnie wygodnie plecami.

– Kupisz mi kiedyś koma? – spytała.

– Oczywiście, moja droga – odparłem.


* * *

Trzeciej nocy rozbiliśmy obóz na maleńkiej polance przylegającej do zbocza wzgórza. Ha, obóz to szumnie powiedziane. Rozpaliłem ognisko, a na zebranych gałęziach rozłożyłem wełniane koce na tyle blisko płomieni, by grzało nas ich ciepło. Na szczęście od kilku dni już nie padało, więc liczyłem, że nie obudzi nas ulewa. Zresztą Mordimer Madderdin nocował już w takich miejscach, że parę kropli dżdżu nie mogło wywrzeć na nim szczególnego wrażenia. Chociaż oczywiście nie przepadałem za podobnymi urozmaiceniami.

– Dobranoc – powiedziałem, otulając się kocem.

– Śpij słodko – odparła i roześmiała się do siebie. Domyśliłem się, że właśnie przypomniała sobie ten zwrot z dawnych czasów i dlatego była tak zadowolona.

Zasnąłem może nie słodko, lecz przynajmniej twardo. W pewnym momencie jednak coś mnie zaniepokoiło i otworzyłem oczy; przytomny, czujny i uważny. Wampirzyca kucała nade mną, a na jej twarzy układał się ciepły blask bijący od drew żarzących się w ogniu. Czarne oczy błyszczały niczym dwie pochodnie skąpane w mroku.

– Widziałam twój sen – wyszeptała.

Uśmiechnąłem się tylko, gdyż przecież zwykli ludzie nie widzą snów innych ludzi.

– Ona jest taka piękna – dodała z rozmarzeniem No tak. Zapomniałem, że moja towarzyszka nie była zwykłym człowiekiem. Ba, w ogóle nie była człowiekiem! Jednak, mimo wszystko, jak mogła spojrzeć w głąb sennych marzeń drugiej osoby?

– Myślisz, że ja też będę piękna? Może kiedyś ci się przyśnię? – Na jej twarzy zagościł niepewny uśmiech.

– Oczywiście, że będziesz – odparłem szczerze, ponieważ byłem pewien, że gdy tylko nabierze ciała, może zamienić się w całkiem interesującą niewiastę. Ale od tego dzieliło ją co najmniej pięćdziesiąt funtów, gdyż nadal najbardziej przypominała szkielet. Szkielet z wyrazistymi, ślicznymi oczami, które w tej chwili wpatrywały się we mnie badawczo.

– Dlaczego o niej śnisz?

Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa i sam sobie je wielokroć zadawałem. Co mogłem więcej zrobić, jak tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć „nie wiem”?

– Nie, nie. – Machnęła dłonią, widziałem, że jest rozdrażniona. – Nie tak chciałam… – Zastanawiała się długo. – Lepiej być z tym kimś, niż tylko o nim śnić – udało jej się wreszcie sformułować myśl i klasnęła zadowolona z siebie.

Roześmiałem się. Prawda, jakie to było proste? Szkoda, że nie dla mnie.

– Nie możemy mieć wszystkiego, czego chcemy i odparłem.

– Czemu?

– Bo Bóg tak urządził świat.

– Niedobry Bóg. – Odwróciła się do mnie plecami, ja znowu parsknąłem śmiechem.

Nagle wciągnęła powietrze w nozdrza i sprężyła się. Wyglądała teraz jak kot przygotowany do ataku.

– Sssarna – syknęła.

Skoczyła w mrok i tyle ją widziałem. Na szczęście była na tyle miła, że po każdym swoim posiłku przynosiła również kilka kawałków mięsa, które mogłem podpiec przy ognisku. Sama zresztą żywiła się nie tylko krwią zabitych zwierząt. Chętnie jadła zwyczajne posiłki, choć na pewno krew rozbudzała w niej największy apetyt. Zawinąłem się w koc i znowu zasnąłem, wiedząc, kto jak zwykle pojawi się we śnie, i nie mogąc jednocześnie zdecydować, czy chciałbym, by te sny się skończyły, czy też by trwały dalej.


* * *

Zrobiliśmy popołudniowy postój, w czasie którego przygotowałem kociołek polewki z zająca (mięso, oczywiście, wielkodusznie przyniosła moja towarzyszka, kiedy tylko wychłeptała całą krew). Byłem zły, bo skończyła mi się sól, a nie znoszę niesolonych potraw. Pocieszała mnie tylko myśl, że na zamku Haustoffera na pewno najem się do syta i smacznie. Miałem też nadzieję, że uda mi się opuścić siedzibę pana barona tak samo łatwo, jak do niej wejdę. Przed tą wizytą musiałem porozmawiać z dziewczyną, choć zdawałem sobie sprawę, że może to nie być łatwe, zważywszy na jej kłopoty z wysławianiem się oraz pamięcią.

Wampirzyca właśnie zanurzyła palec w kociołku, oblizała i skrzywiła się.

– Mordimer, niedobre – zawyrokowała. – Chcesz, złowię ci zająca?

Zrozumiałem, że ma na myśli żywe stworzenie ktrórego krwi będę mógł się napić, więc podziękowałem. Z dwojga złego wolałem już mdłą polewkę.

– Pamiętasz, co jadałaś jako dziecko?

Popatrzyła na mnie z niezrozumieniem.

– Szczury, koty, psy – odparła po chwili.

– Nie, nie. Przypomnij sobie, moja droga. Sięgnij myślą do najdalszych czasów, które pamiętasz. Co widzisz?

– Moja mama… Czesała mnie codziennie rano. – Uśmiechnęła się.

Miała teraz niemal zwyczajne zęby. Zauważyłem, że stawały się one ostre i długie, kiedy była głodna lub rozdrażniona. Niewątpliwie była to anatomiczna zagadka, bo w jaki sposób ludzka kość może zmieniać się w zależności od nastroju?

– Gdzie mieszkałaś?

– Duży dom. – Powiodła wokół dłońmi, by pokazać, jak bardzo był duży. – I ogród. – Klasnęła nagle w dłonie.

– Co rosło w twoim ogrodzie?

– Daktyle, figi, oliwki – powiedziała z rozmarzeniem, lecz wymawiała te słowa w taki sposób, jakby sama słyszała je po raz pierwszy.

Daktyle, figi, oliwki. Wszystko to były owoce znane z krain Południa. Ze słonecznej Italii, z pięknej Grecji i z… Ziemi Świętej.

– Jak nazywało się twoje miasto? Jaki król nim rządził? Do jakiego boga się modliłaś?

Zadałem zbyt wiele pytań naraz i dostrzegłem, że się zaniepokoiła. Wciągnęła głęboko powietrze w nozdrza, jakby chciała poczuć zapach zwierzyny i znaleźć pretekst, by zniknąć w lesie.

– Przepraszam. – Ująłem jej dłoń. – Za dużo pytań, prawda?

Głaskałem ją, pod wpływem tego dotyku wyraźnie się uspokajała.

– Miasto. Dużo ludzi, domy, rozmowy, tłok. Pamiętasz?

– Śmierdziało. – Skrzywiła nos. – Tam, między domami.

Pytanie o imię króla było idiotyczne, więc postanowiłem go nie powtarzać. Natomiast powinna przecież pamiętać boga, do którego się modliła. W momencie kiedy stała się wampirem, musiała mieć co najmniej siedemnaście lat, a w tym wieku ludzie umieją już opowiedzieć o swej religii i przeżywają związane z wiarą misteria.

– Jakiego boga chwaliłaś? Ty i twoi bliscy?

– Adonai – odparła, a na jej twarzy odmalował się zachwyt. – Och, Adonai!

Adonai był imieniem, którym pobożni Żydzi zastępowali imię Jahwe, czytając nauki Pisma. Gdyż słowa „Jahwe” nie wolno było wypowiadać nikomu prócz kapłanów jerozolimskiej świątyni, a nawet wtedy starano się, by zagłuszała je modlitwa wiernych. A więc była Żydówką!

– Widziałaś Go? – zdecydowałem się zaryzykować. – Widziałaś, kiedy wspinał się pod górę z krzyżem na ramionach?

Przymknęła oczy.

– Miał na głowie koronę z cierni, jego plecy spływały krwią. Powiedz, widziałaś Go?

– Tak – wyszeptała, cały czas z zamkniętymi oczami. – Biegłam tuż przy nim. – Umilkła na dłuższą chwilę, lecz ja spokojnie czekałem na dalsze słowa. Przewrócił się. Dałam mu się napić wody i otarłam mu twarz chustą. Spojrzał na mnie. – Zadrżała i nagle rozpłakała się.

Przytuliłem ją, szlochała wprost w moje ramię.

– Był taki smutny i tak go wszystko bolało. Tak bardzo było mi go żal!

Jeśli mówiła prawdę, oznaczało to, że była dobrą dziewczyną, a jej smutek mógł podobać się Panu. Dlaczego więc miała zostać ukarana? A może nie była to kara, lecz jedynie dar, którego nie potrafiła we właściwy sposób wykorzystać? Chlipała jeszcze przez jakiś czas.

– Poszłaś z Nim do samego końca? Na sam szczyt wzgórza? Widziałaś, jak cierpi na krzyżu? Chciała pokiwać głową, ale tylko dźgnęła mnie końcem nosa w szyję.

– To my, utkani ze światła. Obiecał nam! – zawołała z rozpaczą.

Czułem, jak wbija paznokcie w moje ramiona. Kiedy zerknąłem, zobaczyłem, że rozcięła mi koszulę i ciało jej palce zabarwiły się czerwienią.

– Przestań! – Z trudem oderwałem ją od siebie i odepchnąłem.

Spojrzała wzrokiem przerażonego zwierzątka, któremu ktoś, komu bezgranicznie ufało, wyrządził niezasłużoną krzywdę. Ale nagle jej wzrok padł na moje poharatane ręce, potem przeniosła spojrzenie na swoje zakrwawione dłonie.

– Nie chciałam! Mordimer! Nie chciałam! – krzyknęła, w jej głosie słyszałem zarówno strach, jak i rozpacz. – Nie zrobiłam ci krzywdy? Prawda? Mordimer? Nie zrobiłam?

Wyciągnąłem ramiona i znowu ją przytuliłem. Miałem nadzieję, że zapach krwi sączącej się ze skaleczeń nie wywoła u niej nagłego przypływu apetytu, przy którym pękną wszelkie tamy i ustąpią wszelkie bariery. Nie wątpiłem, że szczerze ubolewałaby nad moją śmiercią, jednak wiedziałem też, iż potrafi ją zadać szybciej, niż pomyśleć. A marny to byłby koniec dla inkwizytora, zginąć z rąk stworzenia, w którego istnienie jeszcze do niedawna nie wierzył.

– Utkani ze światła? Nie rozumiem. Co to znaczy? – Głaskałem ją po plecach, żeby się uspokoiła.

– To my, utkani ze światła – zaszeptała. – Wybrani…

– Wybrani do czego?

Długo milczała, lecz nie dlatego, że nie chciała powiedzieć, najwyraźniej szukała właściwych myśli oraz odpowiednich słów.

– By nieść Jego słowo – odpowiedziała niepewnie i jakby na pół pytająco. Ale tak mocno akcentując słowo „Jego”, iż nie miałem wątpliwości, o kogo chodzi.

A więc według mojej towarzyszki ludzie przemienieni w wampiry mieli zostać kimś w rodzaju apostołów Jezusa, obdarzonych nadzwyczajną mocą! Dlaczego jednak stracili pamięć o swym powołaniu? Dlaczego obciążono ich łaknieniem ludzkiej krwi? Dlaczego Chrystus po zejściu z krzyża swej męki nie skorzystał z ich pomocy w czasie marszu armii na Rzym? Dlaczego o nich zapomniał lub uznał za bezużyteczne narzędzia i pozostawił samym sobie?

– Opowiedz, co się stało – zaproponowałem łagodnie. – Postaraj się, moja droga. Przypomnij sobie. Co robiłaś, kiedy przybijali Go do krzyża?

– Stałam. Patrzyłam. Tak mi było smutno – mówiła głuchym głosem, jakby czerpała ze wspomnień, które dawno temu utonęły w mroku zapomnienia i do których sięgała ze zdumieniem oraz obawą.

– Spojrzał na mnie i uśmiechnął się – dodała. – Wybrał mnie. Wiedziałam. Nie tylko mnie…

– Skąd wiesz?

Na to pytanie nie potrafiła już odpowiedzieć. Poczułem tylko, że wzrusza ramionami.

– Co stało się potem?

– Umarł – westchnęła.

– Kto umarł? – nie zrozumiałem.

– On – odparła.

No cóż, wiemy dobrze, że Jezus Chrystus nie umarł na krzyżu. Owszem, poznałem niegdyś herezję, której wyznawcy właśnie tak twierdzili, lecz nie przypuszczałem by wampirzyca kiedykolwiek miała styczność z przeklętymi bluźniercami. Najwidoczniej chwilowe omdlenie wzięła za śmierć, gdyż powszechnie było wiadomo, że nasz Pan wisiał na krzyżu przez wiele godzin, zanim zdecydował się zejść w chwale i ukarać prześladowców.

– Wtedy upadłam… – Znowu umilkła na dłuższy czas.

– Co było dalej?

– Otoczyło mnie światło. Słyszałam piękny głos. Strumień… – urwała nagle i dyszała mi ciężko w szyję.

– Strumień? – poddałem.

– Płynął do mnie jasny strumień… Wąż i gołębica! A potem – zadrżała na całym ciele – mrok i krew!

Aż się wzdrygnąłem, taka siła była w jej krzyku. Oderwała się ode mnie i zobaczyłem, że ma twarz wykrzywioną grymasem bólu oraz przerażenia.

– Wszędzie krew! Ciemność! Nie ma już światła! Nie ma! Ciemno, ciemno, strasznie! A przecież utkani ze światła! Obiecał! Po Jego śmierci to my…

– Ciiiii… – Zdecydowałem się, by znowu ją przytulić. Trzęsła się, jakby wystawiono ją na podmuchy lodowatego wichru.

– Ssssspojrzał na mnie – wysyczała ze złością.

– Przecież mówiłaś, że umarł – powiedziałem spokojnie.

– On umarł, ten nowy spojrzał! Ten drugi! Upadłam! Zemdlałam!

Czyżby chodziło jej o jednego z łotrów, których ukrzyżowano wraz z naszym Panem? Ale, na gwoździe i ciernie, co tu do rzeczy mieli łotrzy!? Zęby wampirzycy zaczęły tak szczękać, jakby ktoś z niezwykłą szybkością walił kością o kość. Objęła mnie ramionami a nogi zarzuciła wokół moich bioder. Ścisnęła mnie tak mocno, że poczułem, jak trzeszczą mi żebra. Straciła dech. Nie mogłem ruszyć rękoma, nie mogłem nawet krzyknąć i zaczęło ogarniać mnie przerażenie. Odepchnąłem się z całej siły stopami od pnia i przewróciliśmy się. Wylądowałem na dziewczynie, która nagle rozluźniła uścisk i zwiotczała. Wyplątałem się z jej ramion i odszedłem na bok. Długą chwilę łapałem dech w płuca, potem pomacałem żebra. Bolały, ale na szczęście nie zdążyła mi ich połamać. Spojrzałem, jak leży na trawie, i nie mogłem pojąć, skąd w tym przeraźliwie chudym ciele bierze się tak niezwykła siła. Zbliżyłem się i ukucnąłem przy niej. Była nieprzytomna, spazmatycznie, chrapliwie oddychała. Miała blade usta i zamknięte oczy. Przysiągłem sobie, że na drugi raz będę bardziej ostrożny, gdyż obawiałem się, że kolejnego podobnego ataku mogę już nie przeżyć. Najgorsze, iż wiedziałem, że dziewczyna nie panuje nad sobą, nad swoimi odruchami i nad swoją siłą.

Co z tego, o czym mówiła, było prawdziwym wspomnieniem, a co majaczeniem lub fantazją chorego umysłu? Czy naprawdę była na Golgocie w czasie, kiedy krzyżowano naszego Pana? Tak, w to wierzyłem, pomimo że rozum wzdragał się przed tą wiarą. Ludzie bowiem nie żyją tysiąc pięćset lat! Może więc ona i Haustoffer byli po prostu demonami nieznanego rodzaju? A może złe moce obiecały im kąpiel w strumieniach światła, by potem złośliwie obdarzyć krwawą klątwą? Cóż, zapewne na zamku barona Haustoffera łatwiej mi będzie znaleźć odpowiedzi na te pytania. Być może szlachcic przypomni sobie coś z tego strasznego i pięknego dnia, chociaż twierdził przecież, że upił się, zasnął i przeoczył Zstąpienie naszego Pana.

Wziąłem dziewczynę na ręce i ułożyłem na kocu. Przypatrywałem się jej twarzy i zastanawiałem, czy skryte pod zamkniętymi powiekami oczy naprawdę widziały Jezusa Chrystusa, Triumfatora i Oswobodziciela? Miałem coraz większe wątpliwości, czy powinienem ją wieźć do zamku Haustoffera. Może najlepszym dla niej miejscem byłby klasztor Amszilas? Złapałem się jednak na myśli, że nie chciałbym, by ją skrzywdzono, a w klasztorze Amszilas wiedzę ceniono bardziej niż czyjekolwiek życie. Tymczasem towarzysząca mi dziewczyna była zaledwie przerażonym zwierzątkiem, które mi zaufało. A przecież nie porzucasz szczeniaka, którego wcześniej nakarmiłeś i wziąłeś pod opiekę. Kiedyś ktoś zamęczył zwierzę, którym się zajmowałem, pomyślałem i musiałem objąć lewy nadgarstek palcami prawej dłoni, by powstrzymać drżenie ręki. Nie pozwolę, by wydarzyło się to po raz drugi…


* * *

– Jak tu pięknie – powiedziała z czystym zachwytem w głosie.

Spojrzałem w stronę, w którą patrzyła. Wartki strumień spływał po kilku skalnych progach, tworząc na dole niewielkie jezioro. Woda się pieniła, krople rozbijały się w białą mgiełkę. Nad wodospadem i jeziorem Pochylały się krzewy o soczyście zielonych liściach. Potem strumień rozlewał się w szeroką strugę, znad której powierzchni wystawały wygładzone przez nurt grzbiety szarych głazów.

– Pięknie – zgodziłem się, patrząc na kolorowe ważki muskające taflę wody.

– Zostańmy tu. Tak, Mordimer? Zostaniemy?

– Wąż i gołębica – przypomniałem jej.

– Aha – odparła smutno. – Muszę wiedzieć, prawda?

Nie musiała. To ja musiałem wiedzieć. Ona teraz zapewne pogodziłaby się już z tym, kim lub czym jest. Ja jednak chciałem drążyć sprawę do skutku, nie zważając na cenę, jaką trzeba będzie zapłacić za ciekawość.

– Właśnie tak – rzekłem. – Musisz wiedzieć.

– Będziesz ze mną? Potem? Tak, Mordimer? Zawsze? – Patrzyła na mnie rozczulającym, pokornym, psim wzrokiem.

– Oczywiście, moja droga – odparłem. – Przecież nie zostawię cię wbrew twej woli.

Miałem nadzieję, że Haustoffer zechce się nią zaopiekować, bo nie wyobrażałem sobie, jak ja mógłbym to zrobić. A należeli wszak do jednego gatunku i wiedziałem, że musi się w nich odezwać poczucie wspólnoty. Nazwijmy to po imieniu: zew krwi. Oboje byli wyjątkowymi istotami i miałem nadzieję, że dziewczyna będzie o wiele szczęśliwsza na zamku barona niż ze mną.


* * *

Historia lubi się powtarzać. Zatrzymaliśmy się w tej samej gospodzie co poprzednio. Jej wnętrze wyglądało jeszcze gorzej, niż zapamiętałem, a ludzie śmierdzieli, jakby polano ich gnojówką. Świece kopciły niemiłosiernie spowijając wszystko gryzącym w oczy dymem. Kiedy zaprowadziłem wampirzycę do izby i zszedłem a zatłoczonej sali, spostrzegłem Joachima Knottego – dowódcę straży pana barona. Poznałem go na pierwszy rzut oka, bo też niewiele się zmienił od naszego ostatniego spotkania. Dorobił się tylko większej liczby siwych włosów, nieco wydatniejszego brzucha oraz zdobnego, szerokiego pasa.

– Inkwizytor! – wykrzyknął. – Kogo moje oczy widzą?

Podałem mu rękę, a on potrząsnął nią z taką siłą, jakby chciał wyrwać z ramienia.

– Postarzeliście się, inkwizytorze. Więcej zmarszczek, więcej srebra we włosach…

– Och, to tylko światło tak się układa – odparłem.

– Tym razem przyjechaliście bez pięknisia? – zagadnął, a ja domyśliłem się, że to Kostuch wywarł na nim tak niezapomniane wrażenie.

– W zamian za to mam towarzyszkę podróży – rzekłem. Kiedy zaczął się rozglądać, dodałem: – Śpi już w izbie.

– Młoda? Gładka?

– Jakże się miewa pan baron? – zignorowałem jego pytanie.

– Tak szczerze i między nami?

– Jak pomiędzy przyjaciółmi – odrzekłem i obaj się uśmiechnęliśmy.

Niecierpliwym gestem zgonił ludzi siedzących w kącie karczmy, zajęliśmy ich miejsca.

– Przyjdzie czas odejść ze służby, inkwizytorze – westchnął. – A tak jak i ja myśli większość moich ludzi.

– Czemuż to?

– Bo nie lubię, gdy zbyt często zabija się w mojej obecności bez istotnego powodu.

Uniosłem brwi.

– Nie zrozumcie źle moich słów, panie Madderdin – kontynuował. – Nie żywię specjalnej estymy dla ludzkiego życia i nie raz, i nie dwa, Boże mnie wspomagaj, je odbierałem. Ale nigdy nie zabijałem za to, że ktoś się jąkał w mojej obecności, albo że zeskakując z siodła wpadłem butem w krowie gówno, albo że stóg siana był nierówno ułożony, albo że woda ze studni miała zbyt żelazisty posmak…

– Jest aż tak niedobrze?

– Niedobrze? – prychnął szyderczo. – Niedobrze jest wtedy, jak was buty cisną. Tu się szykuje rebelia. Tydzień, dwa, a chłopi się zbuntują. Szukają tylko kogoś, kto ich poprowadzi. Kogoś, kto im pokaże, ilu ich jest A wtedy biada nam wszystkim…

Uzmysłowiłem sobie w tym momencie, że to mogę być właśnie ja. Czyż nie lepiej będzie mi się gadało z baronem, kiedy za plecami będę miał sto siekier i wideł? Skaptowanie niezadowolonych chłopów przyszłoby mi łatwiej niż wyciągniecie noża z pochwy. Jednak to byłoby postępowanie niezgodne z prawem. Haustoffer był włodarzem tych ziem, a bunt przeciw niemu oznaczał bunt przeciw ustalonemu porządkowi. Zastanawiałem się, czy Knotte nie liczył właśnie na to, iż poprowadzę ludzi na zamek barona. Oczywiście, nie zamierzałem tego uczynić.

– Twój pan zlecił mi pewną misję i śmiem twierdzić, że choć w części ją wykonałem – rzekłem.

Spojrzał na mnie ponurym, uważnym wzrokiem.

– Wracajcie – poradził. – Nic tu po was.

– Nie mogę – powiedziałem z prawdziwym żalem. – Wierzcie mi, że nie mogę.

– W takim razie uważajcie – nachylił się nad stołem – bo na tym zamku nie pomogą wam ani czarny płaszcz, ani srebrny krzyż.

– Sądzicie, że oszalał?

– Zastanawiam się, czy kiedykolwiek był normalny. – Knotte się skrzywił. – Nas zostawia w spokoju, bo wie, że nie pozwolę mu tknąć żadnego z moich ludzi, a jeśli zabije mnie, oni również odejdą. – Zobaczył chyba mój kpiący wzrok, gdyż natychmiast dodał: – Odejdą bynajmniej nie z poczucia lojalności, lecz ze strachu, że będą następni w kolejce.

– Czemuż go więc po prostu nie zarżniecie?

Twarz ściągnęła mu się gniewem.

– Jestem najemnikiem, panie Madderdin, ale nie zabijam ludzi, którzy mnie wynajmują. To kwestia zawodowego honoru, lecz nie wiem, czy jesteście w stanie to pojąć.

– Honor – powtórzyłem za nim. – W tym wypadku to zaledwie puste słowo, panie Knotte, którym osłaniacie własną bojaźń.

Sądziłem, że się wścieknie, a pochylił tylko głowę.

– Może i tak, może i tak – przyznał cicho.

To zaniepokoiło mnie dużo bardziej od wszystkich wcześniej wypowiedzianych słów.

– Poddałbym się, gdyby ruszył bunt – powiedział, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia.

Władze pochwaliłyby takie rozwiązanie sprawy, zamiast spalonego zamku, spustoszonych wsi, opuszczonych domostw cesarz wolałby głowę złego barona. Chociażby z tego powodu, iż nie zahamowałoby to dopływu podatków, a bunt zdławiłby przecież szlachcic, taki jak Knotte, który zresztą natychmiast oddałby się do dyspozycji Najjaśniejszego Pana.

Joachim sprawiał wrażenie uczciwego człowieka więc postanowiłem mu zaufać.

– Jeśli nie wrócę, zawiadomcie Inkwizytorium – poprosiłem. – Zrobicie to?

Wpatrywał się we mnie wzrokiem bez wyrazu. Nie mogłem niczego wyczytać z jego spojrzenia.

– Delator otrzymuje część majątku skazanego – wyjaśniłem. – A za zabójstwo inkwizytora nie przewidziano innej kary niż śmierć poprzedzona torturami. Zarobicie dużo pieniędzy.

Pokiwał głową.

– Jeśli nie wrócicie, doniosę. Nie dla majątku, wierzcie mi.

Wierzyłem.

– Strzeżcie się – ostrzegł. – On jest zły. Naprawdę zły.

– Zły to ja jestem, panie Knotte – powiedziałem pobłażliwym tonem. – Haustoffer jest jedynie podły. I nie przychodzę, by go karać za kryminalne występki. Cóż mnie może obchodzić, że zabija wieśniaków? Niech zapłaci główszczyznę, a jeśli to wolni ludzie, niech odpowiada przed sądem. Mnie nic do tego.

– A mówicie o sobie, że niesiecie prawo i sprawiedliwość – prychnął.

– Czego wy ode mnie chcecie, panie Knotte? – spytałem zmęczonym głosem. – Nie jestem paladynem na białym rumaku i nie przybyłem, by zaprowadzić ład i porządek. Nie zamierzam wynagradzać zacnych żołdaków czy karać złych bogaczy. Jestem tylko inkwizytorem, zajmują mnie jedynie kwestie wiary. Jeśli baron byłby heretykiem, sam zaprowadziłbym go na stos. Jednak, jeśli jest prawowiernym chrześcijaninem, to moja rola w tym momencie się kończy. Ja nie naprawiam świata, panie Knotte, gdyż Bóg obdarzył mnie na tyle wielką pokorą, bym wiedział, że to niemożliwe zadanie.

Milczeliśmy przez długą chwilę.

– Gdybym miał tyle wątpliwości co wy, dawno odszedłbym ze służby – powiedziałem w końcu.

– Przyjadę po was rano – rzekł po chwili. – Bądźcie gotowi.

Nie wiem czemu, ale dwa ostatnie słowa zabrzmiały jakoś dwuznacznie… Tak czy inaczej, zamierzałem się odpowiednio przygotować do wizyty.


* * *

Baron Haustoffer wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Tylko kiedy spojrzałem w jego oczy, wydały mi się zmącone szaleństwem. Ale może dałem się zbytnio ponieść wyobraźni i nazbyt ufałem słowom Knottego?

– Mistrz Madderdin – rzekł. – Nie sądziłem, iż kiedykolwiek zechcecie jeszcze skorzystać z mojej gościny.

Miał dziwny głos. Tak jakby starał się mówić wyraźnie i powoli, obawiając się, że gdy pozwoli rozpędzić słowom, to popłyną wbrew jego woli i już nie będzie w stanie ich kontrolować.

– Obiecałem, że kiedy tylko czegoś się dowiem nie omieszkam zdać stosownej relacji panu baronowi.

– A czegóż to się dowiedzieliście?

Nagle wampirzyca postąpiła krok naprzód.

– Znam cię – wyszeptała. Haustoffer przyglądał jej się uważnie. – Byłeś tam. Spałeś.

– O czym ona mówi? – zapytał ostro.

Bez słowa podwinąłem rękaw jej koszuli i pokazałem baronowi znak węża i gołębicy wytatuowany na ramieniu. Jaśniał pełnym blaskiem, a rysunek zdawał się żyć własnym życiem. Baron sięgnął po nóż i rozciął rękaw swojego kaftana. Wąż i gołębica na jego ramieniu również błyszczały, a ja wręcz poczułem niewidzialną więź łączącą je z tatuażem dziewczyny. W tej chwili nie można było mieć wątpliwości, iż oboje są istotami naznaczonymi tym samym piętnem, przez tę samą siłę.

– Widziała wszystko, co zdarzyło się na szczycie Golgoty – wyjaśniłem. – Przyglądała się kaźni naszego Pana, a potem omdlała. Nie mam wątpliwości, że jest w wielu aspektach podobna do pana barona. Niezwykle silna i szybka, ma w sobie głód krwi…

– Przecież to wieśniaczka – skrzywił się.

– A pan baron był w Palestynie kim, jeśli wolno przypomnieć? Księciem? Uczonym w piśmie faryzeuszem?

– Za dużo sobie pozwalasz, Madderdin. – Jego twarz ściągnęła się gniewem.

– Poza tym nie była wieśniaczką, panie baronie. – zdecydowałem się zignorować słowa gospodarza. – Mieszkała w dużym domu w Jerozolimie. To później jej życie potoczyło się tak, jak się potoczyło.

– Potrafi wyjaśnić naszą tajemnicę?

Opowiedziałem mu o rozmowie, którą z nią przeprowadziłem. Wampirzyca wydawała się nas nie słuchać. Z wyraźnym zainteresowaniem przeglądała się wielkim kryształowym lustrze i ostrożnie dotykała palcami jego powierzchni. Haustoffer usiadł w fotelu (mnie nie raczył zaprosić, bym się rozgościł, więc pokornie stałem) i długi czas się nie odzywał. Przymknął oczy i nawet w pewnym momencie zastanawiałem się, czy aby nie zasnął. W końcu jednak uchylił powieki.

– Nie pamiętam ani głosu, ani strumienia światła – rzekł. – Lecz pamiętam lawinę krwi i mroku, która zalała mój umysł, kiedy spałem. Tak, teraz świetnie to pamiętam.

Oczywiście mógł to sobie faktycznie przypomnieć, ale mogło też mu się wydawać, że sobie przypomina. Ludzki umysł potrafi płatać nie takie figle, a któżby lepiej o tym wiedział, jak nie inkwizytorzy?

– Utkani ze światła – powtórzył słowa dziewczyny. – Taaak… Mieliśmy więc do odegrania ważną rolę. Mieliśmy być rycerzami Chrystusa, Jego wybrańcami. – Spojrzał w stronę dziewczyny z wyraźną niechęcią we wzroku. – A ona zamieniła się w taką… – przez chwilę szukał słowa – bezrozumną bestię…

Ośmielałem się sądzić, że to bardziej jemu należy się miano bezrozumnej bestii. Jemu, który mordował dla zabawy, niż jej, która wystrzegała się przed krzywdzeniem ludzkich istot. Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tych wypowiadanych w tak żałosny sposób słów: „Nie wolno zabijać, nie wolno zabijać”. Pomimo całego nieszczęścia, które spotkało ją w życiu, zachowała więcej współczucia dla rozumnych stworzeń niż baron Haustoffer. Gospodarz tymczasem wstał.

– Zdecydowałem, że to wszystko mnie już nie interesuje, Madderdin – obwieścił. – Ale dobrze, że przyprowadziłeś dziewczynę.

Skoczył w jej stronę i skręcił jej kark, zanim zdołałem choć mrugnąć. Martwe ciało upadło na ziemię W kryształowym lustrze widziałem twarz, na której nie zdołały zagościć jeszcze ani strach, ani ból.

– Postanowiłem, że pragnę pozostać jedynym z tego rodzaju. – Obnażył w uśmiechu długie kły. – A poza tym biada nędznym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy – dodał.

Patrzyłem na zwłoki mej towarzyszki. Bóg łaskaw, że nie tylko nie cierpiała, lecz zapewne nawet nie wiedziała, kiedy nadeszła chwila zgonu. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Nie sądziłem, że Haustoffer przebywa już tak głęboko we własnym świecie, że świat położony poza jego oszalałym umysłem wydaje mu się tak bardzo nieinteresujący.

– Znajdź innych, Madderdin, i przyprowadź ich do mnie. Dzisiaj dostaniesz tysiąc koron i za każdego takiego jak ona dostaniesz następny tysiąc – rozkazał.

Obróciłem spojrzenie w jego stronę.

– To ty jesteś nędzną istotą – powiedziałem. – Świat nic nie straci na twej śmierci.

– Chcesz mnie zabić? – roześmiał się, nawet nie rozeźlony, lecz zdziwiony i szczerze rozbawiony. – Mnie, który żyję od półtora tysiąca lat? Mnie, który potrafi zgnieść ludzki umysł niczym jajko?

– Mojego umysłu nie zgnieciesz. Jesteś zaledwie nędznym krwiopijcą. Niewiele lepszym od dokuczliwego komara.

To go rozgniewało. Wiedziałem, że tak właśnie się stanie. Skoczył w moją stronę i chwycił mnie za gardło. Tyle, że nie na darmo znajomek Kozojeba biedził się nad pracą dla mnie. Na szyi, ukrytą pod wysokim kołnierzem, nosiłem szeroką obrożę nabitą zaostrzonymi srebrnymi guzami. Pobłogosławioną przez słynącego ze świętości eremitę, którego odwiedziliśmy przed wizytą na zamku. Wiedziałem, że to nie zabije wampira, nawet go nie zrani. Lecz przecież nie o to chodziło. Chodziło tylko o moment zaskoczenia, o króciutką chwilę, kiedy będzie zdumiony i obolały. Chodziło o czas potrzebny, bym wbił w jego ciało dwa srebrne ostrza, które miałem wszyte w rękawy kaftana. Wrzasnął i zwolnił uścisk, a ja odskoczyłem. Na jego twarzy malowały się oszołomienie, złość i ból, ale oczywiście nadal żył i sądziłem, że niewiele potrzebowałby czasu na odzyskanie pełni sił. A wtedy zapewne losu Mordimera Madderdina nie można byłoby nazwać szczególnie radosnym. Wyciągnąłem z pochwy szablę i ciąłem. Precyzyjnym, szybkim, oszczędnym ruchem. Ostrze przecięło skórę, mięśnie, tętnice i ścięta głowa Haustoffera zleciała z buchającego krwią kadłuba. Na wszelki wypadek chwyciłem ją za włosy i wrzuciłem w polana płonące na kominku, takim ruch jakbym grał w kręgle i bił właśnie decydującą kulę. Zasyczało, kiedy krew rozprysła się na rozpalonych belkach. Włosy zapłonęły i sypnęły iskrami, a wokół rozszedł się swąd palonego mięsa. Odetchnąłem z ulgą.

– Biada nędznym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy – powtórzyłem słowa Haustoffera, przyglądając się głowie zżeranej przez płomienie.

Potem wziąłem na ręce ciało dziewczyny i wyszedłem z komnaty. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, ujrzałem jeszcze, jak gotujące się oczy Haustoffera wypływają z oczodołów. Skierowałem się na dziedziniec, z którego dobiegały mnie głosy żołnierzy. Wiedziałem, iż nikt nie będzie chciał mnie nawet zatrzymać.

Загрузка...