Ten mężczyzna wyskoczył zza drzwi tak szybko, że nie zdążyłem się uchylić i wpadł prosto na mnie. Ponieważ jestem pokornym człowiekiem o łagodnym sercu, zatem go nie obrugałem, wspaniałomyślnie dochodząc do wniosku, że wypadek nie był zamierzony. Poza tym znajdowaliśmy się w pałacowej kancelarii Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, gdzie wyłączność na używanie słów powszechnie uważanych za obelżywe miał w zasadzie jedynie sam biskup Gersard. I z wyłączności tej korzystał w sposób, który czasami nawet waszemu uniżonemu słudze zdawał się nieumiarkowany. No ale kimże ja byłem, by osądzać biskupa? Co najwyżej mogłem sobie pozrzędzić w myślach.
– Raczcie wybaczyć, panie, raczcie wybaczyć – wyjąkał nieuważny człowiek i jego wzrok zatrzymał się na wyhaftowanym na moim kaftanie srebrnym, połamanym krzyżu. – Naprawdę uniżenie upraszam o wybaczenie – dodał, cofając się o krok.
W jego głosie wyczułem już nie tylko zakłopotanie, lecz również obawę. Tak jakbyśmy my, inkwizytorzy mieli obrażać się o byle głupstwo. Skinąłem uprzejmie głową i przywołałem uśmiech na twarz.
– W kancelarii Jego Ekscelencji wielu ludzi zachowuje się nadzwyczaj nerwowo… – odparłem tonem przyjacielskiej pogawędki. – Nie wy pierwsi, nie wy ostatni, panie.
– Nie dostąpiłem nawet łaski audiencji… – Czyżbym rozpoznał zgryźliwość w jego głosie? Roześmiałem się.
– Jego Ekscelencja tydzień temu wyjechał do wód – powiedziałem. – Nie objaśniono wam?
Zarumienił się, toteż zrozumiałem, że urzędnicy kancelarii podawali sobie go z ręki do ręki i zapewne wydębili od niego co najmniej kilka złotych dukatów. Cóż, było to nagminne postępowanie w biskupim sekretariacie. Nawet sam Gersard nazywał tłumy petentów, pokornie oczekujących na posłuchanie, owieczkami gotowymi do postrzyżyn. I jego urzędnicy strzygli te owieczki niemiłosiernie. Trudno im się dziwić, zważywszy, iż pensji w kancelarii Jego Ekscelencji nie można było nazwać oszałamiającymi. A wierzcie mi, wasz uniżony sługa mógłby na ten temat co nieco powiedzieć. Ku najszczerszemu ubolewaniu. W każdym razie mój nieszczęsny, wystrychnięty na dudka rozmówca rozłożył tylko dłonie, wybałuszył oczy i westchnął ciężko. – No to już sam nie wiem, co robić – sapnął.
Przyjrzałem mu się uważnie. W wyświechtanym kubraku wyglądał na niezbyt bogatego mieszczanina, dostrzegłem jednak przeznaczone do konnej jazdy buty z koźlej skóry, ogorzałą od słońca twarz i dumnie nastroszone wąsiska. Mieszczanin ani tak by się nie ubrał, ani nie pozwolił twarzy zbrązowieć w słońcu, bowiem ostatnio w Hezie panowała moda na blade oblicza, a opaleniznę uważano za dowód prostackiego nieokrzesania. Jak nic miałem przed sobą szlachetkę z prowincji, którego do Hezu przygnało jedynie jemu wiadome nieszczęście i który pragnął wyżalić się przed obliczem biskupa. Tak jakby Jego Ekscelencja nie miał nic innego do roboty prócz słuchania biadoleń poddanych. Życia by mu na to nie wystarczyło! Dostrzegłem, że szlachcic nie nosił pierścieni, za to na jego palcach wyraźnie odznaczały się blade paski skóry. Natomiast na kubraku zauważyłem wytarty ślad, prawdopodobnie po łańcuchu, który kiedyś musiał się pysznić na jego piersi. Cóż, widać przyszły złe czasy i pierścienie oraz łańcuch pokutowały w którymś z heskich lombardów. Znajomość z tym człowiekiem nie zapowiadała się więc na owocną. W innym razie być może wypytałbym go o sedno sprawy, a tak tylko pokiwałem współczująco głową.
– Trudno mi coś doradzić. Musicie cierpliwie czekać… – rzekłem, odwróciwszy się na pięcie.
– Jeśli łaska, mistrzu – usłyszałem za plecami. – Czy wyświadczycie mi ten zaszczyt i wypijecie ze mną szklaneczkę wina?
– Cóż… – Wstrzymałem krok i znów obróciłem się w jego stronę.
Zastanawiałem się przez moment. Nie miałem nic interesującego do roboty a w kwaterze „Pod Bykiem i Ogierem” czekały na mnie tylko stęsknione pluskwy, toteż uznałem, że towarzystwo szlachcica nie może być gorsze. Chociaż musiał być istotnie zdesperowany, skoro szukał pomocy u inkwizytora, gdyż nasza profesja ku mojemu ubolewaniu wzbudzała najczęściej trwogę oraz niechęć, nie pragnienie szukania pomocy. Zresztą, co mogliśmy poradzić na doczesne strapienia ludzi my, którzy żyliśmy w pełnej umartwień pokorze, wzdragając się przed uczestnictwem w zawikłanych światowych intrygach?
– Czemu nie? – odparłem.
Wyszliśmy z biskupiego pałacu i poprowadziłem mego towarzysza ku całkiem niezłej oberży, którą właściciel nieco nieprzytomnie nazwał „Kiszka i Flak” a jakiś dowcipniś na szyldzie pod słowem „Kiszka” wydrapał „stolcowa”. Co najwyraźniej świadczyło, że był biegły w anatomii (zapewne wesoły żak z wydziału medycznego naszego słynnego uniwersytetu). Właściciel jednak szyldu nie zmienił, więc jego karczmę nazywano potocznie „kloaką”, choć wbrew nazwie serwowano w niej całkiem znośne jedzenie oraz piwo, które jak na warunki Hez-hezronu nie było nadto chrzczone. Ponadto oberża stała w często odwiedzanym miejscu, tuż przy ulicy prowadzącej do kościoła pod wezwaniem Jezusa Mściciela, w którym to kościele msze święte były ostatnio wielce popularne wśród heskich mieszczan. Mówiło się, że głównie z uwagi na złotoustego kaznodzieję, łączącego dar przekonywania wiernych z młodzieńczą urodą, wywołującą omdlenia u panien, mężatek oraz młodych wdów. Jakiś czas temu Święte Officjum otrzymało rozkaz zapoznania się bliżej z kazaniami kapłana (nie przypuszczacie nawet, jak cienka granica dzieli miłą Bogu religijną zapalczywość od obmierzłej herezji!). W związku z tym wasz uniżony sługa przez dwa tygodnie przysłuchiwał się mszom odprawianym przez młodego księdza, po czym wysmażył raport na tyle zręczny, by można go było czytać zgodnie z intencjami czytającego. Nawiasem mówiąc, i tak sądziłem, że ów raport zaginął gdzieś w przepastnych szafach biskupiej kancelarii i prędzej zeżrą go myszy, niż trafi na biurko Jego Ekscelencji. Zresztą już nie takie mieliśmy czasy, by palić na stosie za żarliwe kazania. Niemniej wiedziałem, że wielu księży doskonale pamięta, iż niedawno inkwizytorium nie było aż tak pobłażliwe, a kary nie kończyły się na publicznej pokucie lub chłoście, lecz pozwalały sycić się tłumowi widokiem skwierczących w płomieniach duszpasterzy. Między innymi z tego powodu kler nie przepadał za inkwizytorami, a my godziliśmy się z tym z właściwą nam pokorą oraz wyrozumiałością.
Minęliśmy wielki marmurowy posąg przedstawiający Jezusa wbijającego sztych w gardło wijącego się u jego stóp rzymskiego legionisty. Zapewne był to Gajusz Kasjusz, ponieważ trzymał jeszcze włócznię w lewej ręce. Tę samą, którą wcześniej chciał wbić w bok naszego Pana i której ostrze zgruchotała mocarna dłoń Chrystusa.
– Co za dzieło! – rzekł z podziwem mój towarzysz.
– Prawda, prawda. – Pokiwałem głową.
Posąg został wyrzeźbiony przez samego mistrza Fokasa, który przybył do Hezu ze słynącego z wybitnych artystów Bizancjum. Coraz częściej odwiedzali oni nasze Cesarstwo, gdyż obecny imperator Bizancjum wolał wydawać pieniądze na najemników, nie na artystów. Jednakże, biorąc pod uwagę sytuację panującą na granicach jego państwa, trudno było się z podobnym postępowaniem nie zgodzić.
Oberżysta dostrzegł mnie już od progu, pospiesznie wyszedł zza kontuaru i niemal podbiegł do nas, oboma rękoma podtrzymując potężne brzuszysko, które wylewało mu się zza przykrótkiego, zatłuszczonego kaftana. – Mistrzu Madderdin, co za zaszczyt widzieć was w moich skromnych progach!
Pucułowate policzki tak mu poczerwieniały z radości, że aż się zastanowiłem, czy nie rozminął się z profesją i nie powinien zostać aktorem. Zresztą każdy karczmarz musiał nim przecież po trosze być, jeśli chciał zaskarbić sobie wdzięczność klientów. Poklepałem go końcami palców po ramieniu, tak by nie ubrudzić sobie dłoni.
– Już prowadzę do alkierza – zawołał. – Garniec piwa i krwawą kiszkę, jak rozumiem… Do tego mam świeżo wypieczony chlebek!
– Niech będzie – odparłem. – Tylko niech nie obsługuje nas ten twój chłopak, co ciągle mu kapie z nosa. Ostatnio nasmarkał mi do kaszy.
– Kazaliście mu ją zjeść, nieprawdaż? – Chciał ująć mnie kordialnie pod ramię, lecz wywinąłem się, gdyż nie przepadam za dotykiem obcych ludzi.
– Co też uczynił z apetytem, mimo że widząc, co robi sam do niej nakichałem – rzekłem, a towarzyszący mi szlachcic parsknął cichym śmieszkiem.
Oberżysta odsłonił kotarę przegradzającą alkierz i odsunął przede mną krzesło. Szlachcic musiał poradzić sobie sam.
– Cicho, spokojnie, dyskretnie, nikt wielmożnym nie będzie przeszkadzał – oznajmił, przykładane dłonie do piersi.
Przesunąłem krzesło w taki sposób, by nie siedzieć tyłem do głównej sali, lecz mieć na oku wypłowiałą, pocerowaną kotarę rozdzielającą nas od reszty karczmy.
– Jeśli będziesz podsłuchiwał, oberżnę ci uszy, tak jak ty obrzynasz monety, którymi wydajesz resztę – obiecałem.
Zaśmiał się, jednak z łatwo wyczuwalnym przymusem.
– Nigdy nawet nie śmiałbym pomyśleć… Mistrzu, jak możecie? – Na jego twarzy odbiło się nieudawane, gorzkie zdumienie. Naprawdę minął się z powołaniem…
Kiedy zostaliśmy sami, obejrzałem dokładnie kubek od środka i wytrzepałem z niego przyklejonego do ścianki zaschniętego karalucha.
– Co was sprowadza do Hezu? – zagadnąłem, podnosząc wzrok na szlachcica, choć miałem nadzieję, iż jest na tyle bystry, by nie pomyśleć, że zwracam się z tym pytaniem do martwego robaka.
– Pozwólcie najpierw, że się przedstawię. Jestem Matthias Hoffentoller, z tychże Hoffentollerów, co pieczętują się Bykiem z Trzema Rogami.
Ani jego nazwisko, ani herb nic mi nie mówiły, więc się nie odezwałem. Niemniej Byk z Trzema Rogami był zastanawiający i postanowiłem zapytać przy nadarzającej się okazji, jaki jest rodowód tego niecodziennego znaku.
– To mój przodek, Maurycy Hoffentoller, towarzyszył Najjaśniejszemu Cesarzowi, pradziadowi miłościwie nam panującego, w czasie ostatniej krucjaty i miała szczęście dotrzeć do Palestyny – dodał znaczącym tonem.
Nadal nic mi to nie mówiło.
– Dajmy pokój szczęśliwej przeszłości – powiedziałem – i zajmijmy się nędzną teraźniejszością. Ja nazywam się Mordimer Madderdin i mam zaszczyt być licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji. Do waszych usług…
– Hem – odchrząknął. – Nie była ta przeszłość za szczęśliwa, gdyż Maurycy Hoffentoller zginął męczeńską śmiercią w pogańskiej niewoli, choć jak mówili jego wykupieni potem towarzysze, nawet najsroższe tortury nie skłoniły go, by wyrzekł się naszego Pana. Taaak… No ale dajmy pokój przeszłości, jak mówicie, dostojny mistrzu. A co do teraźniejszości, macie rację: jest nędzna. I w poszukiwaniu sprawiedliwości oraz z nadzieją na odmianę złego losu przybyłem do Hezu.
– No to żeście sobie wybrali świetne miejsce na poszukiwania – stwierdziłem bez cienia ironii.
– Cóż skoro nie dostąpiłem zaszczytu audiencji. – Westchnął ciężko. – Wiecie, jakie to upokorzenie dla prawego szlachcica błagać o poświęcenie chwili czasu kancelistów czy służebnych? By wyświadczyli mi tę łaskę i wprowadzili do Jego Ekscelencji.
– Na dużo ich nabłagaliście?
– Dużo. – Machnął dłonią. – Musiałem zastawić łańcuch i pierścienie.
– Takie już u nas obyczaje – przyznałem.
Kotara zafurkotała, do alkierza wpadł karczmarz z pomocnicą w rozchełstanej koszuli. Musiała być nowa, nie widziałem jej nigdy przedtem. Stanowiła zapewne przynętę dla klienteli z uwagi na niezwykłą wielkość piersi, które ukazywała wręcz nadto śmiało, nawet jak na heskie zwyczaje. Nie była w moim typie, gdyż z oblicza zanadto przypominała figlarnego prosiaka, niemniej musiałem przyznać, że lepsze to niż posługacz smarkający klientom do kaszy. Oboje zastawili nasz stół dzbanami pieniącego się piwa, kociołkiem z cielęcą polewką, tacami świeżego chleba i ogromnymi porcjami krwawej kiszki, piętrzącymi się w drewnianej misie. Jedzenia było w bród i widziałem, jak szlachcic zaniepokoił się i poruszył ustami. Zapewne w myślach obliczał już wysokość rachunku. Niedobrze, ponieważ lekarze twierdzą, że zdenerwowanie źle wpływa na krążące w naszej krwi fluidy, co może powodować późniejszą niestrawność. Ja jednak nie miałem się czym martwić, jasne przecież było, że uregulowanie płatności łaskawie zostawię memu towarzyszowi. Nałożyłem więc sobie solidną porcję kiszki i powąchałem uważnie, czy aby świeża. Oberżysta przyglądał mi się z niepokojem. Zamrugał małymi oczkami zatopionymi w fałdach tłuszczu.
– Masz szczęcie. – Skinąłem mu głową. – Ponieważ próba otrucia funkcjonariusza Świętego Officjum nie wyszłaby ci na zdrowie… Gdybym stwierdził choć ulotny cień zapachu zepsutego mięsa cóż innego by mi zostało jak zabrać cię na przesłuchanie.
Roześmiał się szczerym, przyjacielskim śmiechem.
– Wołajcie, dostojni panowie, kiedy tylko czegoś wam braknie.
Szlachcic powiódł po stole smętnym wzrokiem i byłem pewien, że wołanie o jakiekolwiek dokładki nawet nie przyjdzie mu do głowy.
– Jeśli zechcielibyście czego innego… – Gospodarz łypnął znacząco w stronę posługaczki. – Dla przyjaciół domu i takie rzeczy da się załatwić…
Pokręciłem tylko głową i dałem znak, że może odejść.
– Chętnie wysłucham waszej historii – powiedziałem, kiedy karczmarz i jego pomocnica opuścili alkierz, Zatopiłem zęby w kiszce, sok spłynął mi na podbródek – Choć nie sądzę, by człowiek o tak nikłej pozycji jak moja mógł w czymś pomóc szlachetnie urodzonemu.
– Szlachetnie urodzony. – Machnął dłonią, na jego twarzy pojawiło się zniechęcenie. – Dobre sobie… Niedługo jedyne, co mi zostanie, to ten herb i umiejętność wyrecytowania listy przodków do dwudziestu trzech pokoleń wstecz, której to sztuki wyuczył mnie mój drogi dziaduńcio za pomocą przekleństw oraz dobrze wyprawionego kańczuga. A jak się domyślacie, trudno z podobnej zdolności wyżyć…
– Jeśli miłościwy cesarz pójdzie na wojnę, nielicho obłowią się ci, co staną na jego wezwanie – zauważyłem. – Palatynat jest bogaty.
– Tylko żeby dobrać się do miodu, trzeba wytruć mieszkańców ula – mruknął.
Nie sądzę, by bartnicy zgodzili się z tą śmiało postawioną, wręcz rewolucyjną tezą dotyczącą hodowli pszczół. Jednak rozumiałem, co mój towarzysz miał na myśli. Palatynat, którego plany podbojów snuł cesarz, był wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Tyle że surowy palatyn Duvarre zamienił prowincję w jedną wielką twierdzę. Znakomicie również uzbroił i wyszkolił miejskie milicje, choć szlachta zwykle dufnie twierdziła, że nie ma to jak w pełnym galopie przejechać się po łbach hołoty. Zastanawiałem się jedynie, jak tym razem sprawdzi się stara taktyka naszych feudałów każąca szarżować ciężkozbrojnej konnicy na kilka rzędów pikinierów uzbrojonych w czterometrowej długości piki. I mogłem zastanawiać się nad tym bez nadmiernego zaniepokojenia, gdyż wiedziałem, że nigdy, przenigdy nie będzie mi dane uczestniczyć w podobnym, jakże ambitnym przedsięwzięciu. I tak miałem podły zwyczaj ładowania się w przeróżne kłopoty, ale taki kłopot przerastał już moją wyobraźnię.
– No więc? – zagadnąłem. – Z czym przyjechaliście do Hezu? Zły, bogaty sąsiad?
– Skąd wiecie? – zakrztusił się, potem podniósł na mnie zdumiony wzrok.
Uśmiechnąłem się, bo gdyby Hoffentoller wiedział, ilu ludzi przybywa do Hezu z podobnymi skargami, być może darowałby sobie męczącą oraz kosztową podróż. Jak świat światem źli, bogaci sąsiedzi nękali maluczkich, a ci myśleli, że znajdują zrozumienie oraz opiekę u jeszcze potężniejszych feudałów. Najczęściej znajdowali tylko dodatkowe kłopoty, czasami też tracili resztki fortuny.
– Margrabia Reutenbach… – wyjaśnił po chwili. Słyszeliście może?
Pokręciłem głową przecząco, gdyż margrabiowie, hrabiowie, baronowie oraz książęta mnożyli się w naszym błogosławionym Cesarstwie szybciej od królików.
– Wuj zmarłej niedawno żony margrabiego jest spowinowacony z trzecim synem barona Taubera, który to syn, jak wszyscy wiedzą, jest w rzeczywistości bękartem ojca miłościwego pana, świeć Panie nad jego duszą, czyli przyrodnim bratem łaskawie władającego nam cesarza. Tak więc sami widzicie: wysokie to progi…
O mało nie zgubiłem się w jego wyjaśnieniach, lecz dokładnie powtórzyłem sobie wszystko w myślach. Ach, ta nasza szlachta… Chędożenie własnej żony przez cesarza, zakończone efektem w postaci urodzin bękarta, uważali za Bóg wie jaką chwałę. Cóż, zwykle mężowie cesarskich metres robili zawrotne kariery, choć najczęściej w dużej odległości od dworu, by nie drażnić Najjaśniejszego Pana, który, jak wiadomo, był człowiekiem delikatnym oraz uczuciowym.
– Bogaty? – zagadnąłem.
– Baaa… Mało powiedziane.
– Spróbujcie polewki – zaproponowałem z pełnymi ustami. – Naprawdę dobra.
Zagmerał niemrawo łyżką w misie.
– Porwał mi córkę, przeklętnik – rzekł.
– O! – odparłem, bo rapt karano gardłem oraz pozbawieniem czci, choć zwykle spotykało to jedynie ludzi bez majątku oraz koligacji. – Zawiadomiliście prewota i justycajuszy?
– Jakżeby nie? – Machnął tylko ręką. – Margrabia nawet zaprosił ich do zamku i stwierdzili, że Anna, moja córka znaczy się, jest zadowolona z gościny i pragnie w niej pozostać…
– No to nic nie zdziałacie. – Wzruszyłem ramionami, gdyż takie rzeczy ciągle się zdarzały.
Ładne ubogie szlachcianki często wolały grzać łoże magnata nawet bez księżego błogosławieństwa, zamiast cierpieć niedostatek w ojcowskim majątku. A potem wyjść za mąż za któregoś z równie biednych sąsiadów. Cóż, uroda była dla nich drzwiami do lepszego świata, a jeśli magnat miał choć krzynę przyzwoitości, to kiedy dziewczyna mu się znudziła, obdarzał ją posagiem i wydawał za jednego z dworzan. Banalna historia, jakich wiele.
– Myślę, mistrzu, że jest w tym coś więcej niż tylko żądza. Dlatego udałem się po sprawiedliwość do Jego Ekscelencji…
– Coś więcej? – Nałożyłem sobie następną porcję polewki, bo gęsto pływały w niej kawały mięciutkiej cielęciny, która, jak poznawałem po smaku, zapewne kruszała wcześniej w mocnym winie. – A co takiego?
– Myślę, że – widziałem, iż stara się uważnie dobierać słowa – te wszystkie młode dziewczyny, które zapraszał na zamek… – słowo „zaprosił” wymówił szyderczym tonem – mają posłużyć jakiemuś strasznemu heretyckiemu rytuałowi…
Podniosłem na niego wzrok i westchnąłem. Oto widziałem przed sobą człowieka zdesperowanego i postanowiłem go ostrzec, iż ta desperacja może obrócić się przeciw niemu. Lubiłem go przecież z jasno określonego powodu: miał się stać właścicielem rachunku za obiad.
– Rzucacie ciężkie oskarżenia. – Pokręciłem głową. – Jeśli jesteście pewni, zawiadomcie miejscowy dział Inkwizytorium, a ręczę wam, że rzecz zostanie pieczołowicie sprawdzona. Jednak – stuknąłem łyżką w miskę – strzeżcie się fałszywych zarzutów. Gdyż to może was nie tylko zrujnować, lecz i wpędzić przed sąd inkwizycyjny. Wiemy dobrze, że w czasach błędów oraz wypaczeń Inkwizytorium bardziej dbało o winę niż prawdę. No, ale te czasy mamy już szczęśliwie za sobą i potrafimy się szczerze bić w piersi za grzechy wywołane pochopnością sądów oraz uczynków.
– Czyli nie ma nadziei? – zapytał ponuro po dłuższym czasie.
– Zyskajcie pewność, że margrabia bluźni naszej wierze, wtedy śmiało zawiadomcie Inkwizytorium. Tyle wam mogę doradzić.
– Zyskać pewność? Jak?! – niemal wykrzyknął. – Reutenbach otacza się wiernymi sobie ludźmi, ani pisną, co dzieje się na zamku. Służba tylko powtarza plotki… Kto by dał jej posłuch? Jednak, jeśli ktoś znaczny i o nieposzlakowanej opinii przekonałby się naocznie, co dzieje się na zamku… Oooo, to już inna sprawa. Całkiem inna…
– Chcecie mi zaproponować pracę? – roześmiałem się serdecznie.
– Podjęlibyście się takiego zadania? – obniżył głos i czujnie zerknął w stronę kotary.
– Być może – odparłem po chwili zastanowienia.
– O ja wiem, że mielibyście koszta, no i czas, który zdecydowalibyście się łaskawie poświęcić, musiałby, rzecz jasna, zostać należycie opłacony… – mówił szybko wpatrzony we własną miskę pełną polewki.
– Ile proponujecie? – zdecydowałem się przejść do sedna, bo ostatnio zarobiłem trochę pieniędzy i nie musiałem podejmować się byle jakich zleceń.
– Sto koron – rzekł z namaszczeniem w głosie. – Ale, uwaga, podzielone w taki oto sposób…
Nie chciało mi się nawet słuchać, w jaki sposób zamierza dzielić sto koron, więc machnąłem ręką.
– Nie trudźcie się wyjaśnieniami, bo nie mamy o czym gadać – rzekłem. – Chyba nie jesteście tam, na prowincji, przyzwyczajeni do cen z Hezu.
Zamilkł i znowu westchnął.
– Jestem ubogim człowiekiem – niemal jęknął.
– To się módlcie – zaproponowałem. – W końcu Pismo mówi wyraźnie: Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego. Czyli perspektywy na przyszłość macie lepsze niż Reutenbach.
– Kpicie sobie! – Nastroszył się tak, aż wąsy podskoczyły mu do góry, co dało komiczny efekt, gdyż miał je utaplane w sosie.
– Nigdy bym nie śmiał – odparłem. – Zwłaszcza że szyderstwo i słowa Pisma nie idą w parze.
– Wybaczcie. – Wyraźnie się przestraszył mojego tonu i chyba przypomniał sobie, że rozmawia z inkwizytorem. – Sam już nie wiem, co plotę. Ale zrozumcie moje nieszczęście!
Nieszczęście nie było znowu takie straszne, natomiast szlachcic popełnił jeden błąd, nie próbując wykorzystać uprzywilejowanej pozycji córki na magnackim dworze, by zyskać urząd czy choćby pensję. Zamiast tego usiłował spierać się z możniejszym od siebie feudałem, co źle świadczyło o jego rozsądku i kiepsko rokowało na przyszłość. Beknąłem i otarłem usta chlebem.
– Dziękuję wam za towarzystwo oraz poczęstunek – powiedziałem. – Życzę powodzenia.
– Zaraz, zaraz. – Niemal poderwał się od stołu, lecz po chwili usiadł z powrotem. – Jaka suma mogłaby was skłonić do podróży? – zapytał głosem, który zapewne miał być zdecydowany, ja jednak wyczytałem w nim nutę bezradności.
– Pięćset koron – rzekłem, patrząc wprost na niego. – Oraz zwrot wszystkich kosztów.
Wyraźnie oklapnął.
– Nie mam tyle – westchnął. – Gdybym… gdybym jednak miał – spojrzał na mnie z napięciem – jakie dajecie gwarancje?
– Gwarancje? – zapytałem. – Jeśli rzeczywiście wasz wróg jest heretykiem lub bluźniercą, to użyję autorytetu Świętego Officjum i postawię go przed sądem inkwizycyjnym. Oto jedyna gwarancja. Natomiast, jeśli jest niewinny z punktu widzenia praw Kościoła… – Wzruszyłem ramionami. – Wtedy to już nie moja sprawa.
– Czy… czy… – zająknął się. – Dacie mi trochę czasu na zastanowienie? Nie wiem, jak i kiedy zdołam zgromadzić…
– Macie tyle czasu, ile tylko zechcecie – przerwałem mu, wstając. – Teraz wybaczcie. Obowiązki wzywają.
– Gdzie mam was szukać? – Poderwał się z miejsca przestraszony, że oto oddala się zapewne jedyny człowiek, który zainteresował się jego nudną historią. Mieszkam w karczmie „Pod Bykiem i Ogierem” – odparłem – W razie czego pytajcie właściciela. – Skinąłem mu dłonią na pożegnanie i odsunąłem kotarę alkierza.
Byłem ciekaw, czy szlachcic jest na tyle zdesperowany, by wyłożyć niebagatelną przecież sumę na opłacenie mojego śledztwa. Jeśli się zdecyduje, oznaczać to będzie, że albo jest niepoprawnym pieniaczem, albo też rzeczywiście na dworze Reutenbacha dzieją się dziwne rzeczy. Tyle że nie musiało to mieć nic wspólnego z herezją. Margrabia mógł być człowiekiem surowym, tajemniczym, otaczać się jedynie garstką wybranych ludzi. A kogoś takiego zwykle podejrzewano o skrywanie strasznych tajemnic. Może po prostu nie lubił, kiedy zajmowano się jego prywatnymi sprawami? I kiedy wszyscy interesowali się, którą z młodych szlachcianek właśnie tarmosi w łożnicy? Tak czy inaczej, nie sądziłem, bym miał ujrzeć jeszcze szlachcica o śmiesznych wąsach. Zapewne prędzej czy później pogodzi się ze stratą latorośli i może nawet pójdzie po rozum do głowy, zawierając korzystny układ z margrabią. W końcu dla każdego ojca cnota córki jest tylko towarem na sprzedaż, natomiast Matthias Hoffentoller nieopatrznie towar ten pozwolił sobie ukraść, zamiast wytargować za niego jak najwyższą cenę.
Szczerze mówiąc, zdążyłem już zapomnieć o Matthiasie Hoffentollerze. Po pierwsze, nie przywiązywałem nadmiernej wagi do rozmowy z nim, po drugie, codzienna wytężona praca na rzecz zbawiania ludzkich dusz jest zbyt męcząca, by obarczać pamięć zbędnymi wspomnieniami i zastanawiać się nad mało istotnymi kwestiami. Zresztą człowiek, któremu największą radość przynosi klęczenie przed ołtarzem, ma kłopoty, by zrozumieć proste namiętności targające zwykłymi ludźmi. Dlatego też, kiedy szlachcic wszedł do alkierza, w którym właśnie śniadałem (a raczej usiłowałem cokolwiek przełknąć, z trudem pokonując mdłości wywoływane samym wspomnieniem zeszłej nocy), w pierwszej chwili nawet go nie poznałem. Zwłaszcza, że przystrzygł sterczące wąsy i wyglądał teraz nieco mniej komicznie niż w czasie poprzedniego spotkania.
– Siadajcie, siadajcie. – Zaprosiłem gestem dłoni, gdy przypomniał, z kim mam do czynienia.
Zauważyłem, że na jego pierś powrócił łańcuch, a na palcach miał cztery złote pierścienie z dużymi oczkami szlachetnych kamieni, które zdawały się na mnie figlarnie łypać i mówić: „Możemy być twoje, zacny Mordimerze”. Opuściłem wzrok, gdyż nie chciałem, by pokusa okazała się silniejsza od umiłowania spokoju. A przynajmniej nie tak od razu…
– Karczmarzu, wina! – wykrzyknął Hoffentller i chciał podkręcić prawego wąsa, lecz zawinął tylko palcem wokół szczeciny, która z niego pozostała.
Światło porannego słońca odbiło się w żółtym kamieniu zatopionym w jednym z pierścieni na dłoni szlachcica.
– Ciszej, jeśli łaska – poprosiłem, zastanawiając się, czy wino dobrze mi posłuży.
Cóż, znałem medyków twierdzących, że zacny trunek miesza się z właściwymi organizmowi fluidami, tworząc zbawienny likwor. Jednak wczorajszej nocy ten likwor starał się wybulgotać mi aż za gardło, w związku z tym miałem go już chyba serdecznie dosyć i wcale nie czułem, by chciał mnie zbawiać. Chyba że trunek ten był tak zacny, jak sądziłem… Choć z pokorą muszę wam wyznać, mili moi, że od pewnego momentu nie pamiętałem wszystkich zdarzeń minionej nocy tak dobrze, jak bym sobie życzył je pamiętać. Nie mogłem sobie nawet przypomnieć słów pewnej nader modnej prowansalskiej piosnki, choć pamiętałem, że niezwykle udanie wyśpiewywał ją jeden z braci inkwizytorów. Stał wtenczas nago na stole, z wepchniętym w tyłek ogonem wędzonego szczupaka, i udawał zalotną syrenkę. Widok ten wydawał mi się znacznie bardziej zabawny wczorajszej nocy niż dzisiejszego ranka. Ale cóż, w końcu, jak kiedyś powiedziałem, inkwizytorzy byli ludźmi ponurymi, ja zaś należałem do najbardziej posępnych spośród nich.
– Jeśli zechcecie udać się w podróż – powiedział prosto z mostu Hoffentoller – jestem przygotowany by opłacić wasze usługi.
– Jeszcze wam się nie znudziło? – mruknąłem. – Ile już minęło czasu? Miesiąc?
– Trzydzieści sześć dni – sprostował, a ja pokiwałem głową, bo jak widać pamięć miał lepszą ode mnie.
– I po co wam to? – westchnąłem. – Nie wiecie, że „zgoda buduje, niezgoda rujnuje”?
– Honor. – Twarz szlachcica pokryła się purpurą, jakby zaraz miała go trafić apopleksja. – Być może nie rozumiecie tego, wybaczcie śmiałość, lecz jedynie my stara szlachta, pamiętamy jeszcze o nakazach honoru…
– Zdziwilibyście się. – Nie poczułem się obrażony, gdyż jego zachowanie było tak typowe, że aż nudne. – Lecz skoro taka wasza wola, pojadę do majątku margrabiego i rozeznam się w sprawie. Jednak sami rozumiecie, że w dzisiejszych złych czasach trzeba zabezpieczać się przed niespodziewanymi odmianami fortuny. – Aż się zdziwiłem, że słowa przychodzą mi tak łatwo pomimo szalejącej w głowie zawieruchy. – Dlatego poproszę was z góry o całą obiecaną sumę, natomiast później rozliczymy pozostałe koszta.
Skinął wolno głową i jeśli to możliwe, poczerwieniał jeszcze bardziej.
– Nie ufacie mi – stwierdził z wyraźną urazą w głosie.
– Mam ufność w Panu i niech to wystarczy – odparłem pogodnym tonem.
Zastanawiałem się, w jaki sposób dostać się do zamku margrabiego. Uznałem, że najlepiej będzie wybrać się w podróż i po prostu poprosić Reutenbacha o gościnę. Szlachetnie urodzeni zwykle nie przepadali za funkcjonariuszami Świętego Officjum (być może kłuła ich w oczy nasza pokora, skromność oraz niechęć do światowych uciech), lecz nie sądziłem, by ktokolwiek odmówił ugoszczenia inkwizytora będącego w oficjalnej misji. W końcu lepiej było zacisnąć zęby i robić dobrą minę do złej gry niż obrazić Inkwizytorium. Nie byliśmy jednak ludźmi małostkowymi i jeśli ktoś dobitnie ukazał nam, że nie chce czerpać radości z naszego towarzystwa, to opuszczaliśmy jego dom, zachowując wydarzenie w pokornej pamięci. Tak to się bowiem zwykle układało, że krzywdy wyrządzone Officjum rosły w naszych sercach niczym czarne kwiaty i prędzej później nadchodził czas, by kwiaty te wyrwać z korzeniami. Postanowiłem, że w podróż zabiorę Kostucha i bliźniaków. Po pierwsze, musiałem od czasu do czasu dać im coś zarobić, po drugie, ich pomoc oraz zdolności mogły się przydać na zamku margrabiego. Na szczęście wszyscy trzej przebywali w Hez-hezronie. Kostuch pracował jako specjalista od dyskretnych zleceń u pewnego lichwiarza mającego wielu nierzetelnych dłużników i, jak słyszałem, zgromadził całkiem sporą kolekcję małych palców. Bliźniakom natomiast skończył się właśnie wyrok sześciu tygodni dolnej wieży, który dostali za burdy przy kartach. Wywiedziałem się, gdzie mieszka teraz Kostuch, i zaszedłem do jego kwatery. Mój towarzysz siedział przy dzbanie wina w alkierzu oberży i tarmosił wiercącą mu się na kolanach zakatarzoną młódkę. Ale kiedy tylko mnie zobaczył, zgonił dziewczynę klepnięciem w chudy tyłek.
– Mordimer! – wykrzyknął z prawdziwą radością. – Czerwonej alhamry! – rozkazał przyglądającemu się nam karczmarzowi. – Tylko w podskokach, łajdaku!
Kostuch wyglądał jak nie Kostuch. Był cały w czerniach i jedwabiach, a na wszystkich pięciu palcach prawej dłoni miał tak duże pierścienie, że mógłby ich używać jako broni. Prawdziwego, dawnego Kostucha można było jednak poznać po szerokiej, węźlastej bliźnie zniekształcającej twarz, oraz po smrodzie, który panował w alkierzu. Jak widać, towarzysz moich dawnych wypraw zmienił upodobania dotyczące stroju, nie zmienił jednak nawyków dotyczących kąpieli.
– Witaj, Kostuch – powiedziałem serdecznie. – Mam do pogadania, więc przejdźmy do twojej kwatery.
– Na górę przynieś! – zawołał Kostuch do karczmarza. – Raz, dwa! Wytresowałem bydlaka. – Spojrzał na mnie. – Jak mi się pierwszej nocy spóźnił z winem i dziewką, to go powiesiłem do rana za stopy u powały. Doktorzy musieli mu potem jedną oderżnąć – zachichotał. – Może chcesz tę małą, Mordimerze? A może żonę karczmarza? Taaaakie ma… – Zatoczył dłońmi łuki.
– Nie, nie, chodźmy do ciebie, zabawimy się potem. Wiesz, jak to jest, Kostuch. Czas gadania, czas wsadzania. Trzeba odróżniać jedno od drugiego.
Kwatera Kostucha składała się z dwóch pokoi, w drugim z nich zauważyłem niewielką wnękę oddzieloną od wnętrza buroszarą kotarą.
– Podobno dobrze ci się wiedzie – zacząłem. – Słyszałem o jakiejś kolekcji małych palców…
– Ha! – rzekł i zbliżył się do kotary. – Patrz, Mordimerze. Kazałem je uwędzić na kość – wyjaśnił. – Zobacz, co sobie ułożyłem.
W głosie Kostucha brzmiała tak ogromna duma, że posłusznie zajrzałem za zasłonę. Na blacie stołu stał całkiem zgrabny domek z dwiema wieżyczkami, w całości zbudowany z oberżniętych dłużnikom małych palców. Po uwędzeniu palce znacząco się zmniejszyły, lecz wyraźnie dostrzegałem stawy oraz zbrązowiałe paznokcie.
– To śliczne, Kostuch – przyznałem serdecznym tonem.
– Prawda? – Rozpromienił się. – Tak sobie myślę, czy nie powinienem złożyć statku. Galeonu o trzech masztach. – Rozmarzył się. – Tylko z czego zrobić żagle? – Po jego twarzy przebiegł cień.
– Może z dobrze naciągniętych uszu? – zaproponowałem.
– Ty to masz głowę, Mordimerze. – Spojrzał na mnie z podziwem. – Będę im teraz obcinał i palce, i uszy…
Ach ten mój Kostuch! Nie spodziewałem się po nim ani takiej fantazji, ani tego, że będzie hołdował artystycznym zamiłowaniom. Może niedługo zacznie malować lub rzeźbić? Pisać poematy? Brzdąkać na harfie? Spojrzałem na Kostucha, wyobraziłem go sobie grającego na harfie i musiałem przygryźć usta, by nie parsknąć śmiechem.
– Pomyślałem, że może chciałbyś wziąć urlop. Co byś powiedział na zadanie z nędzną płacą, w zamian za to wymagające dużo pracy i być może bardzo niebezpieczne?
Uśmiechnął się tak radośnie, że jego blizna pogrubiała co najmniej o szerokość palca.
– Mordimerze – rzekł – czy myślisz, że chciałbym zrezygnować z dobrej kwatery, dobrych pieniędzy, smacznego wiktu i dziwek, które kupuje mi Dietrich, tylko po to, by błąkać się nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie i co rusz wpadać w kłopoty?
Jak na Kostucha była to przemowa niezwykle długa oraz niezwykle kunsztowna. Cóż, trzeba przyznać, że towarzysz mych przygód zmienił się od czasu naszego ostatniego spotkania. Pokiwałem głową.
– Czyż życie, jakie prowadzisz teraz, nie jest potwornie nudne? – spytałem.
Roześmiał się, a ja odwróciłem lekko głowę i wstrzymałem na chwilę oddech, gdyż odór, który doleciał z jego gęby, mógłby powalić byka.
– Właśnie! – przyznał, klaszcząc w dłonie. Najwyraźniej był w nietypowym dla siebie, figlarnym nastroju.
– Poza tym cóż może być piękniejszego nad wytrwałą służbę dla Świętego Officjum? – zapytałem. – To przecież tutaj, Kostuch, na tym nieszczęsnym padole łez, budujemy sobie wiecznotrwały dom, w którym zamieszkamy, kiedy już trafimy do Niebieskiego Królestwa naszego Pana.
– O, tak – odparł Kostuch, teraz bardzo poważnym tonem. – Jak ty coś powiesz, Mordimerze… Kiedy jedziemy?
– Jutro – odparłem.
– Nie, nie – powiedział. – Jutro to ja mam…
– Jutro – powtórzyłem twardo, nie dając mu dokończyć, ponieważ nie interesowały mnie jego zobowiązania. – O świcie masz być gotów.
Nie wiem czemu, ale margrabiego Reutenbacha wyobrażałem sobie jako czarnowłosego i czarnobrodego mężczyznę o ponurym wejrzeniu oraz smagłej, zniszczonej twarzy. W mej imaginacji był chudy i nosił szeroki płaszcz przypominający krucze skrzydła. Czyż nie tak właśnie nie powinien wyglądać negatywny bohater rycerskich romansów? Ten, który niewoli uczciwe dziewice wbrew ich woli? Tymczasem Reutenbach okazał się rosłym mężczyzną o jasnej cerze i pszenicznych, puszystych włosach, opadających aż za ramiona. Miał zdrowe, białe zęby – rzecz rzadka w dzisiejszych czasach, i brodę, którą wiązał w dwa warkocze. Nie znałem się zbyt dobrze na modach panujących wśród arystokracji, lecz sądziłem, iż na cesarskim dworze uznano by go co najmniej za dziwaka. Pewność o tym, że margrabia nie przejmowałby się podobną opinią, zyskałem, kiedy spojrzałem w jego oczy. Były takie jak moje, choć różniły się niemal w każdym szczególe.
– Prosicie więc o gościnę, inkwizytorze? – zapytał. – Wielki to zaszczyt, a mój zamek stoi do waszej dyspozycji tak długo, jak sobie zażyczycie.
To były tylko słowa i nic nie znaczyły. Obaj świetnie zdawaliśmy sobie z tego faktu sprawę.
– Nie zabawię dłużej niż jedną noc – obiecałem uprzejmie.
Wiedział, że kłamię, a ja wiedziałem, że on wie. Trudno o większe porozumienie między dwojgiem ludzi.
– Gdy się już rozgościcie, zapraszam na skromną kolację. Chętnie posłucham ploteczek z Hezu. My, prowincjusze… – Wzruszył lekko ramionami.
To był niebezpieczny człowiek. Tak samo zainteresowany ploteczkami z Hezu jak wasz uniżony sługa przygrywaniem zakochanym parom na lutni lub przebieraniem się za syrenkę z prowansalskiej piosnki.
Należało na niego uważać. Nie znaczyło to oczywiście bym zaczął wierzyć w historię Hoffentollera dotyczącą demonicznych rytuałów. Nasz zły świat pełen był stanowczych ludzi, którzy w tej stanowczości widzieli je dyną deskę ratunku. Życie generalnie nie sprzyja istotom słabym oraz sentymentalnym, których serca są tak pełne skrupułów jak lisie futro pcheł. I mają szczęście, jeśli ktoś im to futro tylko przetrzepie, bez zrywania skóry z grzbietu. Reutenbach sprawiał wrażenie człowieka godnego szacunku, raczej kolekcjonera futer niż ich dawcy.
Kolacja rzeczywiście była skromna, gdyż złote kielichy tylko wyglądały tak masywnie, jednak zdołałem je dźwignąć. Na początek podano suma w galarecie, szczupaka w ziołach, sandacza z pomarańczami i rodzynkami oraz polewkę z raków i bobrze ogony w gęstym miodowym sosie. Potem na stół weszły kuropatwy, pasztet z żurawich języków i słowicze jaja faszerowane ikrą. Z pewnym niepokojem czekałem, kiedy od ryb oraz ptactwa przejdziemy do zwierząt żyjących na lądzie, gdyż żołądek skromnego inkwizytora, przyzwyczajonego do kromeczki suchego chleba popijanego kubeczkiem wody, mógł nie przetrwać kosztowania tych wszystkich delicji, których nie szczędził gościnny gospodarz. Nie szczędził również trunków, z nadzwyczajną hojnością dolewając do mych wciąż pustoszejących kielichów. Mogłem uśmiechać się tylko w myślach, ponieważ margrabia Reutenbach nie wiedział (bo niby skąd miał wiedzieć?), że Bóg w swej niezmierzonej łasce raczył obdarzyć waszego uniżonego sługę głową nieco silniejszą niż większość ludzi. I to, że czasem popadałem w stan grzesznego upojenia, świadczyło nie o małej wytrzymałości, lecz jedynie o tym, że z właściwą sobie beztroską bez umiaru folgowałem apetytom. Teraz jednak zamierzałem się pilnować.
– Reutenbach – powiedziałem – koch-cham cię jak brat-ta…
– I ja ccciebie też – wyznał, nie trafiając pocałunkiem w mój policzek, lecz w ramię. Kątem oka dostrzegłem jego oczy i uśmiechnąłem się.
– Panie margrabio – rzekłem, nie siląc się już na pijacki akcent – porozmawiajmy jak ludzie poważni, jeśli łaska.
Wyprostował się i ujrzałem na jego twarzy cień zaniepokojenia. A może tylko mi się wydawało.
– Bardzo proszę, panie Madderdin – odparł takim głosem, jakby nie wypił wcześniej trzech litrów wina.
– Hoffentoller – powiedziałem.
– Powinienem się domyślić. – Klasnął dłońmi w uda. – Zmyślna bestyjka ta jego córka. Żebyście wiedzieli, co potrafi wyprawiać, pośliniwszy wcześniej piersi…
– Czy mogę ją zobaczyć? – przerwałem, gdyż nie interesowały mnie podobne wyznania.
– W każdej chwili. – Otworzył szeroko ramiona. – Powiedziałem przecież, że mój zamek jest do waszej dyspozycji.
– A ja prosiłem, byśmy rozmawiali jak ludzie poważni – przypomniałem z uśmiechem.
– Możesz z nią pogadać, Mordimerze, a jak rozkażę, to da ci się nawet zerżnąć. Z każdej strony, z której tylko zechcesz – rzekł. – Kobiety nie tylko mnie kochają, lecz są skłonne spełniać moje najbardziej wyrafinowane żądania…
Przyznam, że troszkę mi ulżyło, gdyż okazał się nie tak silnym człowiekiem, za jakiego go miałem. Bowiem ludzie prawdziwie silni nigdy nie chlubią się władzą jaką mają nad słabszymi od siebie. Chyba że mnie zwodził, wiedząc doskonale, jaką drogą podążą moje myśli.
– Podziwiam pański talent, panie margrabio – po wiedziałem z podziwem. – Niestety, moje szczęście do kobiet zwykle zatrzymywało się na drzwiach burdelu.
– Cokolwiek chcieliście przez to powiedzieć – odparł, patrząc na mnie, i zobaczyłem, że jego oczy zmętniały.
– Za cesarza! – krzyknąłem, podnosząc kielich. – Za wyprawę na Palatynat!
– Zzaasssarza – przyznał mi rację margrabia, a ja nakłoniłem go, by wychylił kielich, nie rozlewając większości trunku na kaftan.
– Za cesarza! – wrzasnąłem po raz wtóry i wręczyłem mu kielich w dłoń.
– Pppiliśmy już zasssarza – zastanowił się margrabia.
– Nawet jeśli, pijmy raz jeszcze! – wykrzyknąłem entuzjastycznie. – Nigdy dość życzeń zdrowia dla Najjaśniejszego Pana!
– I na pana to nie działa, i na mnie to nie działa – stwierdził, kiedy wypiliśmy. Zobaczyłem, że jego oczy znowu są takie same jak wcześniej. – Czego chcecie, panie Madderdin?
– Prawdy – odparłem bez uśmiechu.
– Każdemu się wydaje, że chce tylko prawdy. – Sięgnął po dzban z winem. – Tyle że kiedy przyjdzie co do czego, okazuje się, iż pragnął jedynie pięknie opakowanych kłamstw. Nie ma prawdy jako takiej – dodał. – Są tylko interpretacje.
– Bluźnicie! – rzekłem ostrym tonem. – Bowiem są prawdy, których nikt podważyć nie może. Jak ta, że nasz umiłowany Pan zstąpił z krzyża swej męki i mieczem oraz ogniem ukarał wszystkich wrogów. Uznajcie to za interpretację, nie za najświętszą z prawd, a tu i teraz aresztuję was jako śmiertelnego wroga Kościoła!
– Nie myślałem o doktrynach wiary, panie Madderdin – odparł spokojnie, choć wydawało mi się, że rzadko słyszał podobny ton. – Jedynie o ułomnościach duszy. Bardziej bowiem wierzę w glinę ludzką niż w kryształowe pojęcia.
– Heinz Ritter – stwierdziłem. – To cytat z jego dzieła, jeśli się nie mylę…
Pokiwał głową i nadział plaster z piersi kuropatwy na dwuzębny widelec. Przyjrzał mu się pod światło.
– Tak, tak – przyznał. – Czyż to nie znakomity poeta? Wracajmy jednak do rzeczy. – Odłożył mięso z powrotem na talerz. – Jutro po południu będziecie mieli okazję poznać córkę Hoffentollera, a jeśli zechcecie, porozmawiacie z nią na osobności. Nie chcę mieć kłopotów, panie Madderdin, zwłaszcza nie chcę mieć kłopotów z ludźmi waszego pokroju. I nie życzę sobie, byście przysłali mi na zamek swoich kamratów w czarnych płaszczach.
– Dziękuję – powiedziałem, gdyż w jego słowach nie było obraźliwej intencji, lecz jedynie stwierdzenie faktów. – Wyjawcie mi jednak, jeśli łaska, czemu nie chcecie oddać dziewczyny ojcu, skoro z waszych słów wnioskuję, że już nie darzycie jej tak samo gorącym afektem jak dawniej?
Spoglądał na mnie przez chwilę wzrokiem bez wyrazu.
– Co wy wiecie – odezwał się w końcu, a w jego głosie zabrzmiała nieoczekiwana gorycz. – Co wy tam wiecie…
Obudził mnie barczysty służący o twarzy wioskowego przygłupa, który wniósł do komnaty miednicę z gorącą wodą oraz ręczniki. Zaraz za nim pojawiła się dziewka wyglądająca niczym jego rodzona siostra. Niosła tacę z zimnymi mięsami oraz chlebem i winem.
– Jak się o-dzie-je-cie i po-si-li-cie, pa-nie, to za-wo-łaj-cie. Zap-ro-wa-dzę was do jaś-nie mar-gra-bie-go – służący wydukał wyuczoną kwestię i zagapił się na mnie wodnistymi ślepiami.
Skinąłem mu głową i umyłem ręce, twarz oraz włosy w ciepłej wodzie. Z każdą chwilą poranny kac nieco malał. A kiedy jednym tchem wypiłem kubek znakomitego wina, odetchnąłem głębiej. Czułem, że wracam do życia. Zastanawiałem się, jak miewa się Reutenbach i jak zniósł nasze nocne pijaństwo. Jednak przed rozmową z nim zamierzałem pogadać z Kostuchem oraz bliźniakami. Nie na darmo spędzili całą noc w izbie czeladnej i miałem nadzieję, iż tęgo popili ze służbą Reutenbacha. I że służbie tej puściły języki W końcu czy Pismo nie przekonuje nas, że „w winie tkwi prawda"?
Zimne mięsa oraz świeżo wypieczony chleb dodały mi sił, dzbanek wina zatarł niesmak panujący w ustach i spowodował, że bolesna poranna ociężałość zamieniła się w dziarski animusz. Wyszedłem na korytarz.
– Gdzie spali moi ludzie? – spytałem warującego przy drzwiach służącego. – Zaprowadź mnie tam.
– Ależ jaśnie margrabia… – zaczął.
– Zaprowadź mnie tam – rozkazałem zimno – bo trzeci raz nie powtórzę.
Moi towarzysze siedzieli jeszcze w czeladnej, więc wyciągnąłem ich na dziedziniec, gdyż nie chciałem, by czyjeś zbyt czujne ucho przysłuchiwało się naszej rozmowie.
Bliźniacy mieli szare twarze i zapuchnięte oczy.
– Zdrowo pochlalim – burknął Pierwszy.
– Oj, zdrowo – przyznał jego brat.
– Zdrowiej niż zdrowo. – Kostuch odkaszlnął z głębi płuc i strzyknął w kąt zielonym farfoclem flegmy.
– Rozumiem więc, że macie mi sporo do opowiadania – powiedziałem uprzejmie.
– Dobrał sobie tę służbę, niech go trąd i cholera – warknął Kostuch. – Jakbyś wodę z kamienia wyciskał.
– Ale czegoś się, prawda, dowiedzielim… – Pierwszy uniósł wskazujący palec. Na jego końcu wyrastał brudny szpon.
– Zamieniam się w słuch – odparłem.
– To, że margrabia ją dymie, to jasne – rzekł Pierwszy. – Ale on ją, prawda, oddaje byle służącemu, kuchcikowi, stajennemu, pomocnikowi ogrodnika. Wszystkim jak popadnie…
– A więc mści się za coś. – Potarłem usta opuszkami palców, po wczorajszej nocy miałem wargi wyschnięte na wiór. – Jednak dziewczyna nie chce odjechać.
– Może jej się niby spodobały te zabawy… – zarechotał Drugi.
– Kto wie…? – odparłem, gdyż z doświadczenia wiedziałem, że nie takie umysły jak mój gubiły się w labiryntach kobiecych uczuć oraz pragnień, a żądzę i ból dzieli nadzwyczaj wąska granica. – Może ją szantażuje lub jej grozi?
Pierwszy, niezainteresowany moimi rozważaniami, zajął się ogryzaniem brudnego szpona, jednak Kostuch pokiwał głową.
– Pamiętam podobną sprawę, Mordimerze – rzekł, przymykając oczy. – Brygida Loitzl została porwana przez barona Tannhausera. Jej ojciec zdołał nawet przekonać miejscowego biskupa, by pomógł córce. Ale dziewczyna wolała zostać na zamku i zeznała, że chwali sobie gościnę barona. Potem okazało się, że Tannhauser groził, iż zabije jej młodszą siostrę, jeśli Brygida od niego odejdzie. Rzecz się wyjaśniła, dziewczynę uwolniono, a i tak wylądowała w końcu w dobrym burdelu. I to z własnej, nieprzymuszonej woli. Zasmakowała w tym…
Mego przyjaciela Kostucha charakteryzowała nie tylko wyjątkowo szpetna blizna przebiegająca przez całą twarz, nie tylko smród, który zdawał się otaczać gęstym całunem jego ciało, ale również nieprawdopodobna wręcz pamięć. Kostuch pamiętał wszystkie rozmowy, nazwiska, sprawy… Cokolwiek trafiało do jego przypominającego śmietnik umysłu, mogło zostać z niego w stosownym czasie wygrzebane.
– Dziękuję, Kostuch. – Skinąłem głową. – Tu może być podobnie. Spróbuję ją zręcznie wypytać, jak sprawy się mają.
Wcześniej musiałem jednak, oczywiście, spotkać się z margrabią, gdyż i tak uchybiłem wymogom gościnności oraz uprzejmości, rozmawiając wpierw z Kostuchem i bliźniakami. Ale cóż, inkwizytorzy nie zdobyli sławy dzięki grzeczności czy delikatności uczuć i miałem nadzieję, że w najbliższym czasie nic się w tej materii nie zmieni.
– Aha, jeszcze jedno. – Odwróciłem się. – Hoffentoller wspominał mi o innych młodych kobietach, które margrabia tu gościł. Co się z nimi stało?
– Miał tu kiedyś cały ten, no… – Kostuch pstryknął palcami – harem. Ale wszystkie odprawił. Ponoć płaczu było i awantur, że ho, ho…
– Ciekawe – stwierdziłem, gdyż oskarżenia Hoffentollera sypały się jak domki z kart.
Udałem się do margrabiego.
Reutenbach przyjął mnie w sypialni, ubrany jeszcze w jedwabną koszulę nocną. Jak znam jaśnie panów, miało to świadczyć o szczególnej łasce, lecz na mnie jakoś nie zrobiło wrażenia.
– Długo na pana czekałem – powiedział naburmuszony i przysiadł na obitym adamaszkiem fotelu. Dopiero po dłuższej chwili dał mi znak, że również mogę spocząć.
– Zamieniłem słówko czy dwa z moimi towarzyszami – odparłem bynajmniej nie przepraszającym tonem.
Nie zamierzałem niczego ukrywać, gdyż przecież i tak doniesiono by mu, gdzie byłem i z kim się widziałem. Podszedłem do okna, spojrzałem na wysokie mury zamku Reutenbach. Zauważyłem dwóch żołnierzy żłopiących coś z dzbana w cieniu fortecznych blanków.
– I cóż ciekawego panu donieśli? – spytał.
– Że łatwiej wycisnąć wodę z kamienia niż pochopne słowa z ust pana ludzi – nie minąłem się szczególnie z prawdą.
Zerknąłem w lustro po mojej lewej ręce i zauważyłam że Reutenbach uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Jeśli chcecie rozmawiać z Anną, służący zaprowadzi was do jej komnaty – rzekł. – Mam nadzieję, że potem zechcecie mi towarzyszyć przy obiedzie.
– Z pokorną radością przyjmuję pańskie zaproszenie – odpowiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać.
I znowu przeczucia mnie zawiodły. Annę Hoffentoller wyobrażałem sobie jako rumianą, rosłą dziewoje z pyzatymi policzkami i wielkimi piersiami. Tymczasem stała przede mną wysmukła, brązowooka i brązowowłosa panna o bladej cerze i nieco zbyt ostrym nosku. Uśmiechnęła się na mój widok, lecz w tym uśmiechu nie było ani radości, ani sympatii. Podała mi szczupłą dłoń o wąskich, długich palcach.
– Mój ojciec was wynajął, prawda? – właściwie nie spytała, a stwierdziła fakt. Miała cichy, matowy, niepozbawiony uroku głos.
– Poprosił o przysługę – odparłem – gdyż inkwizytorów się nie wynajmuje, Anno.
Ledwo dostrzegalnie się skrzywiła, jakby nie spodobało jej się brzmienie własnego imienia w mych ustach.
– Więc poprosił was o przysługę – powtórzyła z wręcz niezauważalną ironią. – Poprosił, byście sprawdzili, czy jestem zadowolona z gościny u margrabiego. Poprosił, byście poszperali w łożu Reutenbacha. Zapewnijcie zatem mego ojca, że jestem zadowolona i nie mam chęci opuszczać ani tego zamku, ani tego łoża.
– Zamierzałem się przejść po ogrodzie – stwierdziłem. – Będę zaszczycony, jeśli zechcesz mi towarzyszyć.
Skinęła po chwili głową.
– Chodźmy więc, skoro takie jest wasze pragnienie. Przeszliśmy krużgankiem wznoszącym się nad dziedzińcem, potem schodami prowadzącymi prosto do ogrodu ciągnącego się wzdłuż południowych murów zamczyska. Ogród był zaniedbany i źle utrzymany. Drzew i krzewów od dawna nie przycinano, alejki zarosły chwastami, woda w małym stawie była na całej powierzchni pokryta zieloną galaretą glonów. Zobaczyłem dwa marmurowe posągi skryte w gęstwinie. Jedna figura miała ukruszoną połowę głowy, druga oberwane ramię. Cóż, Reutenbach może i miał pieniądze, ale widać wolał je wydatkować w inny sposób niż na utrzymanie ogrodu.
– Ojciec się o ciebie niepokoi, Anno – rzekłem. – I z pewnością z całego serca pragnie, byś do niego wróciła. Czy możesz mi wyjawić, jakie przeszkody uniemożliwiają ci powrót do rodzinnego domu?
– Ja po prostu chcę tu zostać. – Nawet nie zwróciła twarzy w moją stronę.
– Jakież to powody zatrzymują młodą damę w zamku Reutenbach? – spytałem. – Bo jakieś powody być muszą, prawda?
– Nie mam obowiązku odpowiadać na wasze pytania. – Nadal miała spokojny, odległy głos, jakby nie za bardzo interesowało ją, co powiem.
– Ale poproszono cię o to – odparłem. – Więc jeśli nie chcesz narobić kłopotów swemu gospodarzowi, radzę grzeczniej traktować funkcjonariusza Świętego Officjum – dodałem ostrzejszym tonem.
Widziałem, że zacisnęła usta. Nic jednak nie odpowiedziała, choć, szczerze mówiąc, spodziewałem się protestów.
– Wolę być tu niż u ojca, który zechce mnie wyswatać z którymś ze swych podstarzałych przyjaciół albo ich nieokrzesanych synów.
Zważywszy na fakt, iż na zamku Reutenbacha godziła się sypiać ze stajennymi, nieokrzesanie nie było chyba jej aż tak niemiłe. Zdecydowałem się jednak wziąć te słowa za dobrą monetę.
– Więc margrabia nie zmusza cię słowem ni czynem do pozostawania w jego mocy? Czyż nie tak?
– Właśnie tak. – Zerwała kwiat mlecza i zdmuchnęła go. Srebrzystobiałe pyłki poszybowały w powietrzu.
– Droga Anno, czasami człowiekowi ciężko wyartykułować cały bezmiar strachu lub goryczy lęgnący się w jego sercu. Czasem każdy z nas potrzebuje przyjaciela, by móc mu się zwierzyć ze swych trosk. Szczerze, otwarcie i z nadzieją, że przyjaciel nigdy nie ujawni tego, czego się dowie, jeśli nie zostanie o to jasno poproszony…
– I wy chcecie być takim przyjacielem? – Tym razem miałem wrażenie, że jej oczy nie spoglądają na mnie obojętnie, lecz wrogo.
– Ja nie chciałbym być twoim przyjacielem, Anno. Ja nim jestem – mocno zaakcentowałem ostatnie słowo. – Niezależnie od twych uczynków oraz myśli. To, co sądzisz o mnie samym, nie ma najmniejszego znaczenia wobec przyjaźni, jaką do ciebie żywię, i wobec pomocy, jaką z Bożą łaską chciałbym ci ponieść.
– Największą pomocą będzie, jeśli zostawicie mnie w spokoju – odparła.
Przez chwilę spacerowaliśmy w milczeniu, Anna rzuciła w trawę łodyżkę dmuchawca, z którego uleciały już wszystkie pyłki.
– Myślisz pewnie sobie: czym może zagrozić potężnym Reutenbachom pokorny inkwizytor z Hezu? Otóż, droga Anno, nie tacy jak Reutenbachowie płonęli już na stosach Świętego Officjum. Wystarczy, że skinę dłonią, a zaroi się tu od czarnych płaszczy i srebrnych krzyży. Skrzywdzić jednego z nas to jak skrzywdzić Kościół. A skrzywdzić osobę, którą się opiekujemy, to jak skrzywdzić nas samych… – Odczekałem, by mogła przemyśleć słowa, które usłyszała. Nie były do końca prawdziwe, lecz mogłem tylko mieć nadzieję, że nawet jeśli prawdy nie było w słowach, to kryła się ona w mym przekonującym głosie. – Doszły mnie słuchy, że być może na tym zamku odbywają się heretyckie, bluźniercze rytuały. Jeśli wiesz coś o tym, moje dziecko, Inkwizytorium zapewni ci bezpieczeństwo oraz ochronę. Nie wspominając już o tym, iż delatorzy otrzymują część majątku heretyka. W uznaniu swych zasług na rzecz naszej matki Kościoła, świętego i jedynego.
Przystanęła i nieoczekiwanie wzięła moją rękę w swoje dłonie.
– Nie róbcie nic, proszę – powiedziała, tym razem nadspodziewanie miękko. – Klnę się na wszystko, co dla mnie święte, klnę się na moje życie, że nie dzieje się tu nic, czego bym nie pragnęła. Jeżeli będę potrzebowała pomocy, powiadomię was. I dziękuję, że z taką pieczołowitością zechcieliście spełnić prośby mego ojca. Odeszliśmy daleko od siebie, niemniej jest przecież moim ojcem i szanuję to, że mu pomagacie. Uścisnąłem jej palce.
– Jak sobie życzysz, Anno – odparłem łagodnie. Oczywiście mogłem spytać, z jakich to powodów oddaje się stajennym, kuchcikom oraz ogrodnikom, lecz byłem pewien, że odpowiedź na to pytanie została wcześniej przygotowana.
– Słyszałem to nazwisko. Hoffentoller – powiedział Kostuch, a na jego czole pojawiły się grube fałdy zadumy.
– Mów więc.
– Maurycy Hoffentoller – przymknął oczy – trafił do pogańskiej niewoli w czasie ostatniej krucjaty. Wrócił po trzydziestu siedmiu latach…
– To nie ten. – Machnąłem dłonią. – Pradziad Matthiasa zginął.
– Maurycy Hoffentoller pieczętujący się Bykiem z Trzema Rogami – rzekł Kostuch tonem wyjaśnienia.
– To tego trzeciego roga miał pewnie, prawda, między nogami – zarechotał Pierwszy. – Bo widział kto byka z trzema rogami na łbie?
– Może kuzyn? – zasugerowałem, nie zwracając uwagi na słowa bliźniaka. – Dwaj kuzyni popadli w niewolę, jeden zginął, jeden wrócił?
– Tego już nie wiem, Mordimerze.
– A jakby się niby jednorożec pogził z bykiem, to co by z tego wyszło? – zapytał Drugi.
– Ha! – mruknąłem do siebie, ignorując tym razem drugiego z bliźniaków.
Istniały trzy rozwiązania. Tak jak powiedziałem, Maurycy mógł być kuzynem pradziada Hoffentollera, a więc nosił to samo nazwisko i pieczętował się tym samym herbem. Albo ktoś, od kogo Kostuch usłyszał tę historię, mylił się. Albo Matthias mnie oszukał. Tylko czemu miałby to zrobić? Śmierć w pogańskiej niewoli była niewątpliwie losem bardziej chwalebnym niż powrót z niej po latach. Jednak ludzi, których poganie zmuszali do niewolniczych prac, nikt nie obwiniał za zły los. Rodziny czasami nawet przez długie lata szukały ich lub starały się wykupić. Chyba że… wyrzekli się Jezusa w zamian za wątpliwy przywilej zostania nadzorcami dawnych towarzyszy walki. Wtedy istotnie był to powód hańby. Czyżby pradziad Matthiasa był w istocie takim wiarołomnym rycerzem, człowiekiem słabego ducha? Jednym z tych, dla których pokusa doczesnej korzyści stała się silniejsza od nadziei zbawienia i zmartwychwstania przy Pańskim stole? Ale czegóż podobny odstępca mógł szukać w naszym Cesarstwie po trzydziestu siedmiu latach? Musiał przecież wrócić jako starzec lub niemal starzec… I nie mógł się spodziewać ciepłego przyjęcia, chyba że spreparował zręczną historyjkę mającą zaświadczać o jego niewinności, a kto wie, może nawet bohaterstwie. Tyle że wtedy mój zleceniodawca nie ukrywałby faktu powrotu pradziada, wręcz chełpiłby się jego odwagą.
– Gdzie usłyszałeś tę historię, Kostuch? – zapytałem.
– A jakby coś się urodziło ze świni i mężczyzny? I jakby to była, prawda, kobitka? Ile byłoby cyców do zmacania! – rozmarzył się Pierwszy.
– Gospoda „Pod Jedwabną Chustą" – odparł Kostuch bez chwili namysłu. – Dwaj szlachcice rozmawiali o krucjatach.
Znałem tę karczmę, gdyż z jej nazwą wiązała się ucieszna historyjka. Wiele lat temu niedaleko niej wznosił się miejski szafot, na którym właśnie miano stracić pewnego złodzieja i włóczęgę. Jednak przekupiona wcześniej młoda nierządnica podbiegła do skazanego i zarzuciła mu na głowę chustę, wołając: „Mój ci on", co wedle prawa zwyczajowego oznaczało, że przestępca powinien być zwolniony i dany jej za męża. Na szczęście oficer straży oraz urzędnik burgrabiego nie dali się zwieść. Złodzieja i tak powieszono, a ladacznicę przykładnie oćwiczono pod jego wierzgającym nogami ciałem. Historia, jak mówiłem, była ucieszna, lecz w żaden sposób nie mogła mi pomóc w rozwiązaniu sprawy Hoffentollera.
– Usłyszałeś wtedy jeszcze coś? – zagadnąłem Kostucha.
– Pić już poszliśmy. – Pokręcił głową.
No i właśnie, tyle było pożytku z pamięci Kostucha…
– Albo z krowy – powiedział Drugi – bo wymiona niby większe…
– Zostaniemy tu jeszcze co najmniej jedną noc – zdecydowałem po namyśle. – A kto wie czy nie dłużej.
– Mordimer musi, prawda, poszukać miejscowego chlewika – zarechotał Pierwszy.
– Albo łobory! – Drugi zapluł się ze śmiechu i klasnął dłońmi w uda z wielkiej radości.
Spojrzałem tylko na nich i pokręciłem głową. Bliźniacy byli czasami pomocni, lecz nader często złościły mnie ich prymitywne poczucie humoru oraz proste obyczaje. Cóż, dźwigałem krzyż ich towarzystwa, tak jak wiele innych krzyży w moim życiu, i wierzcie, że ten był jeszcze stosunkowo łatwy do niesienia. Poza tym, cokolwiek by mówić o bliźniakach, to po pierwsze, dysponowali pewnymi unikalnymi zdolnościami, a po drugie, mimo nikczemnego wzrostu potrafili naprawdę dobrze się bić. Mało który człowiek umiał tak celnie strzelić z kuszy jak oni, a nożami zadźgali i zarżnęli już niejednego przeciwnika. Patrzyłem na nich, jak klepali się po ramionach i zaśmiewali z własnych dowcipów. Wyglądali tak niewinnie. Dwóch rozbawionych małych ludków o pucułowatych twarzach, wyblakłych oczach i wyraźnych śladach łysiny. Nie wiem czemu, lecz od pewnego czasu miałem coraz silniejsze przeczucie, że kiedyś te groteskowe pieski rzucą mi się do gardła. Dla ich dobra żywiłem nadzieję, iż ta chwila nadejdzie jak najpóźniej.
– Daję wam dzień wolnego – zadecydowałem. Nawet się nie ucieszyli, gdyż wystarczająco długo mnie znali, by wiedzieć, co te słowa tak naprawdę oznaczają.
– Bliźniacy w jedną stronę, Kostuch w drugą. Pokręcicie się po wioskach, pogadacie w karczmach, popijecie z miejscowymi. Chcę wiedzieć, o czym plotkują co ich trapi, co myślą o Reutenbachu… Nie naciskajcie za bardzo i – pogroziłem im palcem – żadnych burd. Oraz – pogroziłem znowu – żadnych dziewek.
Bliźniacy skrzywili się równocześnie, jak na zamówienie.
– Żadnych dziewek – powtórzyłem dobitnie. – Żadnego oszukiwania przy kartach czy kościach. Najlepiej nie grajcie w ogóle, nawet gdyby was zapraszano. Zrozumieliście?
Pokiwali głowami.
– Dobrze, że zrozumieliście – skwitowałem. – I lepiej o tym wszystkim nie zapomnijcie, bo żywcem będę darł z was pasy.
Moi towarzysze zachowywali się czasami niczym niesforne psy. W końcu nie bez powodu bliźniacy wyszli właśnie po sześciu tygodniach dolnej wieży. Jednak wiedzieli, że po pierwsze, ich karmię, po drugie, nauczyli się też, że Mordimer Madderdin w czasie śledztwa staje się człowiekiem ciężko wybaczającym błędy oraz zaniechania. Tak więc sądziłem, że poradzą sobie z wyznaczoną misją. Zarówno Pierwszy, jak i Drugi potrafili zyskać zaufanie rozmówców, zwłaszcza kiedy byli to ludzie prości. Ba, nawet Kostuch mimo odrażającej i groźnej fizjonomii umiał stać się wybornym kompanem, jeśli tylko wiedział, że podobna gra mu się opłaci.
– Ale żeście się złoili – patrzyłem na nich z obrzydzeniem.
Pierwszy pierdnął, Drugi beknął. Nie była to odpowiedź, jakiej się spodziewałem.
– Wiemy, prrrawda, coś… – zabełkotał Pierwszy.
– Na sssłużbie żeśmy się niby upiliśśśmy – dodał Drugi tak samo bełkotliwie, ale z wyraźnie pobrzmiewającą dumą w głosie.
Nie. W takim stanie nie dało się z nimi rozmawiać.
– Kostuch, weź tych idiotów i zrób coś z nimi. Jak tu przyjdą drugi raz, mają być trzeźwi.
Nie spodziewałem się, że potrwa to aż tak długo, lecz wreszcie wrócili. Kostuch z wielce zadowoloną miną, natomiast bliźniacy wściekli i przemoczeni do suchej nitki.
– Hmmm? – Spojrzałem na Kostucha.
– Wrzuciłem ich do fosy. – Wzruszył ramionami.
– Wytrzeźwieli?
– Tak – Pierwszy i Drugi wypowiedzieli to słowo chórem, wyręczając Kostucha.
– Jakże się cieszę – stwierdziłem z celowo sztucznym entuzjazmem. – Wodorosty sobie wyjmij. – Zerknąłem w stronę Drugiego.
Pogmerał we włosach i wyciągnął z nich pęk zielonych, śliskich, splątanych nici.
– No to słucham – powiedziałem.
– Dziewki poznikały – rzekł Pierwszy. – Sztery. – Wystawił paluchy.
– Jak to poznikały?
– Ano tak: poznikały. Poszła taka paść kozy i nie wróciła. Na ten sam przykład, prawda, że nie powiem…
– Młode?
– Młooooo… – Pierwszy nieoczekiwanie zwymiotował sobie na buty – deeee. Przaszam, Mordimerze.
Zwymiotował jeszcze raz, zakończył oddechem ulgi i uśmiechem. Wypluł kawałek mięsa spomiędzy zębów.
– Za co Bóg mnie tak pokarał? – spytałem, nie licząc na odpowiedź.
– Wszystkie młode, ale o jednej tylko mówili, że niby urodziwa – dorzucił Drugi.
– Kiedy poznikały?
– Od wiosny.
– Wszystkie jak ta pierwsza? Chłopki?
– Niby chłopki.
– Idźcie na razie i odeśpijcie. Jutro jeszcze pogadamy.
Wyszli, ja zostałem sam na sam z Kostuchem. Usiadłem nieco dalej od niego, chociaż nie wiem, czy mogło to dać jakikolwiek efekt, gdyż odór bijący z jego ciała zdawał się wypełniać całe pomieszczenie.
– A tobie jak poszło?
– Słyszałem o trzech dziewkach.
– Może tych samych?
– Nie, nie. – Pokręcił głową. – Wszystkie były z jednej wioski. Trzy siostry. Trzynaście, czternaście i piętnaście lat. Poszły nad rzekę i już nie wróciły.
– Utopiły się – zaryzykowałem.
– Pewnie – burknął. – W tej strudze i kota byś nie utopił.
– Słyszałem kiedyś podobną historię o trzech dziewczętach. Jedna zaczęła tonąć, druga poszła jej na pomoc i tamta ją wciągnęła pod wodę, trzecia chciała ratować dwie pozostałe. No i już było po wszystkich.
– Powiedziałem przecież, że kota byś nawet nie utopił – przypomniał obrażonym tonem.
– Może było po deszczach i woda rozlała? – zapytałem, gdyż widziałem już leniwe strumyki, które zamieniały się w niebezpieczne i rwące rzeki pełne wirów oraz zdradliwych głębi.
– Nie – stwierdził stanowczo. – Powiedzieli, że wtedy rzeka była jak dzisiaj. A dzisiaj suchą nogą można było przejść na drugi brzeg, tylko skacząc po kamieniach.
– Co o tym mówili we wsi?
– Jak to ludzie. – Wzruszył ramionami. – Jedni, że złe z lasu je porwało, drudzy, że uciekły z gachami…
– Taaak, zwłaszcza ta najmłodsza – przerwałem mu.
– Inni jeszcze, że poszły do miasta szukać lepszego życia.
– W sumie zniknęło siedem dziewcząt, przynajmniej my właśnie o siedmiu wiemy. Czy to nie dziwne, Kostuch?
– On je porywa? – obniżył głos i pokazał głową na drzwi. Wiedziałem, że ma na myśli Reutenbacha.
– Młode, nieładne wieśniaczki? Ktoś, kto nie przepuszczał co piękniejszym szlachciankom? Nie pasuje mi to…
– Pamiętamy takie sprawy – rzekł.
– Ano pamiętamy – westchnąłem.
Młode, niewinne dziewczęta były doskonałym obiektem mrocznych rytuałów. Słyszałem o pewnej arystokratce, która uwielbiała kąpiele we krwi, gdyż twierdziła, że nadają skórze aksamitną miękkość oraz przedłużają życie. Sam pomogłem rozwiązać sprawę ślicznej i uroczej dziewczyny, której życie własny ojciec chciał poświęcić, wypełniając demoniczne obrzędy. Wiedziałem, że niektórzy czarnoksiężnicy płacą wzywanym demonom właśnie życiem, sercem lub krwią dziewic. Tyle że Reutenbach nie wyglądał mi na czarownika. Oczywiście, pozory mogły mylić, a ja przecież nie rezerwowałem sobie prawa do wszechwiedzy. Był to jeden z tropów, które należało sprawdzić. Uznałem, że w tym celu najlepiej będzie zastosować metodę, przed której użyciem zawsze się wzdragałem. Postanowiłem bowiem udać się na wyprawę, w której zawsze jedynymi przewodnikami są modlitwa oraz porażający ból. To nie było warte pięciuset koron otrzymanych od Hoffentollera, które zresztą, tak czy inaczej, przeszły już na moją własność. Ale było to warte moich wątpliwości. Niektórzy z inkwizytorów posiadają szczególny talent, pozwalający im zobaczyć świat ukryty przed wzrokiem innych ludzi. Nie korzystamy z tych zdolności pochopnie, gdyż każda podobna podróż jest zagrożeniem dla życia, prowokuje śmiertelne niebezpieczeństwo dla duszy oraz wysysa siły witalne. Jednak trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że na zamku Reutenbach nie wszystko wygląda, jak wyglądać powinno na pierwszy rzut oka. Nie mogłem margrabiemu kazać, by udostępnił swój zamek rewizji, lecz mogłem tę rewizję przeprowadzić tak, by nie miał o niej nawet najmniejszego pojęcia.
Kazałem Kostuchowi, by pozostał, ponieważ inkwizytorska modlitwa powoduje tak mocne wycieńczenie organizmu, iż jeszcze w kilka godzin po niej jestem słaby niczym nowo narodzone kocię i nie ma mowy, bym obronił się przed kimkolwiek. Nie sądziłem co prawda, by Reutenbach kazał mnie zabić, nie zamierzałem jednak bez potrzeby ryzykować.
Rozebrałem się do pasa, gdyż wiedziałem, że już za moment cały kaftan oraz koszulę mogę mieć skąpane we krwi i wymiocinach. Uklęknąłem na podłodze. Kostuch stał w drugim końcu pokoju, dłubiąc ostrzem sztyletu w zębach, i przyglądał mi się badawczo. Wiedział, czego świadkiem będzie już za chwilę, i zastanawiałem się, czy widok mojego cierpienia jest mu obojętny, czy sprawia satysfakcję, czy też raczej budzi troskę. Ha, troskliwy Kostuch! Dziwnie to brzmiało, jednak nie zapominałem przecież, iż mój towarzysz przynajmniej raz wyciągnął mnie ze śmiertelnej opresji.
Przymknąłem oczy, musiałem skupić się na modlitwie i nic, co się działo na zewnątrz, nie mogło przeszkadzać mi w przekroczeniu bram dzielących świat materialny od świata duchowego. Zawsze tkwi we mnie granicząca z przeświadczeniem obawa, iż kiedyś pozwolę sobie o raz za dużo igrać z niebezpieczeństwem. Co stanie się wtedy? Zapewne na ziemi pozostanie moje martwe ciało, natomiast duch będzie się błąkał gdzieś w nieświecie, z chwili na chwilę coraz słabiej pamiętający, kim niegdyś był. Co wydarzyłoby się później, tego tak naprawdę nie wie nikt. Może roztopiłbym się w mroku ogarniającym nieświat? Może stałbym się jednym z tych przerażających obłoków ciemności lub jednym z bezkształtnych, złowrogich tworów przemierzających pustkę? Tak czy inaczej, musiałem spróbować po raz kolejny. Bóg mi świadkiem, nie ryzykowałem mego życia dla Hoffentollera ani jego córki, którzy obchodzili mnie tyle, co ogrodowe chwasty.
Obchodziła mnie jedynie satysfakcja z wykonanego zadania. Ryzykowałem życie dla prawdy, którą chciałem poznać, gdyż w końcu Pismo mówi nam dobitnie: I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. Zapadły mi też w pamięć słowa jednego z poematów mistrza Rittera, w którym pisał on: Piękna jest tylko prawda i tylko ona jest godna miłości.
– Ojcze nasz – rozpocząłem – któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…
Oczy miałem zamknięte tak mocno, iż czułem, jak bolą mnie powieki. A rychło pojawiły się również czerwone rozbłyski. Potem, nadal w czerwieni tych rozbłysków, ujrzałem komnatę i klęczącego na podłodze Mordimera, modlącego się z twarzą zastygłą w oczekiwaniu na ból.
– Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…
Zawsze mam nadzieję, że tym razem ból nie nadejdzie. Ale on wpływa do zatoki mego umysłu niczym miotana sztormem galera o czerwonych żaglach. I teraz uderzył też z tak potworną siłą, że mało nie straciłem tchu. Jak zwykle zresztą uderzył wtedy, kiedy przez króciutką chwilę miałem szaleńcze przeczucie, że jednak mnie ominie. Wiedziałem, że jeśli przestanę się modlić, czeka mnie los gorszy od okupionej bólem śmierci.
– I daj nam też siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom… – słyszałem, że modlitwa zmienia się w rozpaczliwy jęk. Ból potężniał z każdą chwilą.
Odwróciłem wzrok od skurczonego Mordimera, któremu krew buchała z nosa strumieniem na złożone do modlitwy dłonie. Wypłynąłem z zamkowych komnat, a półprzejrzyste ściany wypuszczały mnie tak łatwo, jak gdyby utkano je z szarej pajęczyny babiego lata. Zmierzałem w miejsce, w którym widziałem skondensowane plamy ciemności wręcz emanującej złem. To były zamkowe lochy. Widziałem zastygłe w ścianach kształty o nienaturalnie poskręcanych kończynach i obrzmiałych głowach. Wyciągały do mnie dłonie z jakąś obłąkańczą nadzieją i nie wiedziałem, czy pragnęły, bym je wyrwał z niewoli, czy też chciały mnie uwięzić wraz ze sobą i skazać na wieczną żałość. Nie były na tyle silne, by mnie powstrzymać, ale ich ból oraz tęsknota zdawały się budować niewidzialną barierę, przez którą coraz ciężej było się przedostać. Teraz nie płynąłem już spokojnie, jak w krystalicznie przejrzystym powietrzu, lecz przeciskałem się z trudem, jakbym próbował brnąć w rzece pod prąd. I nagle zobaczyłem barierę. W mej wizji była płonącą ścianą, a z ognistych obłoków wyłaniały się brodate głowy zniekształcone grymasem nienawiści. Tej przeszkody nie byłem w stanie pokonać. Mogłem próbować. Tak jak mógłbym spróbować skoczyć na rozpalony stos. W drugim wypadku zginęłoby zaledwie moje grzeszne ciało, teraz natomiast mogłem narazić nieśmiertelną duszę. Musiałem się więc wycofać. Wzniosłem się jeszcze tylko nad całym zamkiem i przekręciłem go w dłoniach, jakby był dziecinną zabawką, oglądając go dzięki temu ze wszystkich stron. Wszystko wyglądało zwyczajnie i niewinnie, oprócz tej nieprzebytej dla mnie czerwonej bariery. Musiałem wracać, nigdy nie wolno zbyt długo pozostawać poza własnym ciałem i przemierzać przerażającej pustki nieświata. Popłynąłem do komnaty, gdzie pokrwawiony Mordimer wznosił ku sufitowi oczy, w których zamarł ból. Jego twarz była zmieniona, wykrzywiona i ściągnięta cierpieniem. I nagle byłem już we własnym ciele. Przewróciłem się jak szmaciana laleczka prosto w kałużę krwi. Nie bolało mnie niemal nic, ale samo wspomnienie bólu paraliżowało strachem. – Chodź, chodź…
Kostuch podtrzymał mnie silnym ramieniem, odciągnął na bok, potem usadził w fotelu. Zmoczył w miednicy ręcznik i przetarł mi twarz z krwi. Później wyciągnął zza pazuchy manierkę i przechylił ją do moich ust.
– Dobre, mocne, pij.
Zakrztusiłem się, gdyż gorzałka była naprawdę mocna. O mało nie zwymiotowałem, ale Kostuch wlał mi w gardło następny łyk. I jeszcze następny. Poczułem się nieco lepiej, lecz i tak wiedziałem, że nie jestem w stanie rozmawiać. Chciałem tylko zasnąć.
– Spać… – udało mi się poruszyć ustami. Kostuch zaciągnął mnie na łóżko, ułożył i okrył kapą.
– Będę tu czekał – obiecał.
Jak przez mgłę widziałem, że siada na fotelu i opiera stopy na niskim stoliku. Potem myśli powoli gasły.
Siedziała nade mną i opierała chłodną dłoń na moim czole. Gdy uchyliłem powieki, zobaczyłem jej zmartwioną twarz. Zielone, wycięte na kształt migdałów oczy były zaszklone łzami. Wiedziałem, że tylko śnię, ponieważ ten właśnie sen powtarzał się zbyt często, bym nie pamiętał o jego prawdziwej naturze. Chciałem jednak, by trwał. Chciałem już się nie budzić. Tyle że oczywiście obudziłem się. Trapiony bólem głowy oraz mdłościami. Kostuch siedział w fotelu i drzemał, poświstując przez nos. Jednak kiedy tylko uniosłem głowę, natychmiast otworzył oczy.
– Lepiej? – zapytał.
Zastanawiałem się, czy skinąć głową, czy odpowiedzieć. Po chwili uznałem, że mrugnięcie obiema powiekami będzie najmniej wyczerpujące. Podszedł do mnie i przypatrzył mi się uważnie.
– Wyglądasz, jakby cię ktoś zjadł i wysrał – mruknął. – Wykończysz się, Mordimerze.
Tak, z tym punktem widzenia zgadzałem się całkowicie. To znaczy nie wiedziałem, jak wyglądam, lecz wiedziałem, jak się czuję, i byłem już pewien, że któraś z kolejnych podróży okaże się ostatnia. Najwyraźniej dochodziłem do granic swoich możliwości, do granic tego, co jest w stanie wytrzymać moje ciało. Minęło kilka godzin snu od czasu, kiedy wróciłem, a nadał nie byłem w stanie podciągnąć się o własnych siłach, by usiąść, opierając plecy na poduchach. Nadal nie byłem w stanie głośniej się odezwać, gdyż sama myśl, że będę musiał wysilić krtań, poruszyć ustami i językiem, wydawała się nie do ścierpienia. Leżałem, wpatrując się w ciemny sufit komnaty. Nawet to wydawało się męczące, bałem się jednak zamknąć oczy, gdyż wzrok, niczym kotwica, trzymał mnie na tym świecie. Dziwne, ale pomimo że Kostuch stał tuż obok mnie, nie czułem otaczającego go charakterystycznego odoru. Czyżbym stracił węch? Bo przecież myśl, że mój towarzysz się wykąpał, była więcej niż absurdalna!
– Chcesz jeszcze łyknąć? – Kostuch potrząsnął manierką, aż w środku zachlupotało.
– Nie – udało mi się odszepnąć, bo bałem się, że jeżeli nic nie powiem, napoi mnie wbrew mej woli a sama myśl o gorzałce, jej smaku i zapachu, wywracała mi trzewia. – Jeszcze spać…
Kiedy otworzyłem oczy po raz drugi, zobaczyłem Kostucha siedzącego w tym samym miejscu co przedtem. Tym razem nie spał, ostrzem noża obrzynał sobie zgrubienia skóry na paluchu prawej stopy. Pod fotelem leżały czarne od brudu onuce i buty. Smród wwiercił się w moje nozdrza, a ja chyba po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, czując ten Kostuszy zapaszek, przypominający odór rozkładających się zwłok. Nie straciłem jednak węchu! Usiadłem i opuściłem stopy na posadzkę. Czułem się już dużo lepiej. Nadal trochę osłabiony, ale przynajmniej mogłem ruszać się bez bólu i bez strachu, że za moment upadnę.
– No to żyjesz, brachu – powiedział Kostuch serdecznym tonem.
– Bóg dał. – Wstałem i sięgnąłem po antałek z winem. Wypiłem kilka łyków i zrobiło mi się jeszcze lepiej.
– Margrabia pytał o ciebie. Powiedziałem, żeś chory. Nawet po doktora chciał posłać, powiedziałem, że nie trzeba.
– Słusznie. Dobra, Kostuch, możesz już iść. Tylko zabierz to. – Wskazałem buty, onuce oraz resztki ściętej skóry i czarnych paznokci.
Wyszedł, a ja mogłem spokojnie zastanowić się nad moją wizją. W lochach zamku czaiło się zło. Zastygły tam ból, nienawiść i śmierć. Lecz modlitewne wizje nie zawsze udzielają nam odpowiedzi na pytanie, które zadajemy. Nie miałem żadnego przedmiotu, który mógłby mi posłużyć za przewodnika i który doprowadziłby ninie do miejsca bluźnierczych rytuałów (jeśli takowe w ogóle się odbywały). A że w zamkowych piwnicach kłębiło się tak wiele uczuć? Cóż, lochy zwykle służą do tego, by przetrzymywać w nich, a może nawet torturować więźniów. Czyż więc dusze ludzi skazanych przez Reutenbacha lub jego przodków nie odcisnęły po prostu w murach swego mrocznego, przepełnionego bólem piętna? Może była tu niegdyś katownia, gdzie wydobywano zeznania, piętnowano żelazem, oślepiano i łamano kończyny? Może niektórzy więźniowie umarli z głodu, chorób czy starości? To oni właśnie, lub raczej ich wspomnienie jawiło się moim oczom w postaci nienaturalnie skręconych ciał pełnych cierpienia oraz tęsknoty. Niepokoiła mnie jednak wizja tej ognistoczerwonej bariery, przez którą nie był w stanie przeniknąć mój umysł. Najprawdopodobniej znajdowało się w tym miejscu tajne przejście, zabezpieczone za pomocą czarnej magii. Lecz równie dobrze mogła to być stara, potężna magia, pochodząca z początków istnienia zamku. Wiedziałem, że w dawnych czasach niektóre z rodów korzystały z usług czarnoksiężników, by zabezpieczyć część posiadłości przed niepowołanymi oczami. Przecież potęga Świętego Officjum wzięła się właśnie stąd, iż kilkaset lat temu zbyt wielu ludzi odchodziło od nauk Jezusa, gdyż wabieni byli przez potężne, mroczne siły. I to zadaniem inkwizytorów od wieków była bezlitosna walka z tymi siłami oraz ich ludzkimi poplecznikami. Bariera mogła więc zostać wzniesiona nie wczoraj czy rok temu, a pięćset lat wcześniej. Z tego, co wiedziałem zamek Reutenbach został wybudowany dziesięć wieków po Chrystusie. I choć potem dobudowywano nowe kondygnacje, zmieniano go i fortyfikowano, to podziemia mogły zostać w stanie niemal nienaruszonym.
Mogłem zażądać rewizji, na którą i tak musiałbym zyskać oficjalne pozwolenie z Inkwizytorium, lecz żądanie oparte na tak niepewnych podstawach byłoby prawdziwym szaleństwem i błąd drogo by mnie kosztował. Poza tym zawsze musiałem zakładać, że popełniłem omyłkę. Modlitewne wizje były ciężkim przeżyciem, a ja w dodatku mogłem nie do końca rozumieć znaczenie pewnych znaków czy symboli. No cóż, musiałem z przykrością stwierdzić, że mój ból, strach oraz to, że ryzykowałem życie, poszły na marne. Niczego się nie dowiedziałem i nic nie osiągnąłem. Miną długie miesiące, zanim znowu odważę się na podróż do nieświata, jeśli w ogóle jeszcze kiedyś zaryzykuję podjęcie takiej próby.
Zasady grzeczności wymagały, bym poprosił margrabiego o możliwość przedłużenia gościny w jego zamku. Z całą pewnością doskonale wiedział, że tak właśnie zrobię, a ja równie doskonale wiedziałem, iż nie odmówi mej grzecznej prośbie.
– Oczywiście, mistrzu Madderdin – nie dał pozna po sobie, że spodziewał się takiego obrotu spraw. – Proszę czuć się jak u siebie w domu.
– Dziękuję, panie margrabio. To wielki zaszczyt dla mnie.
Skinął głową, tak jakby to było oczywiste.
– Macie silną głowę, panie Madderdin – rzekł. – Na świętego Jana zawsze urządzam w zamku zawody dla najtęższych opojów. Jeśli Bóg da, że będziecie wtedy w pobliżu, zapraszam serdecznie.
– Ha, nie omieszkam. – Roześmiałem się, bo zważywszy na hojność margrabiego oraz jakość jego win, te zawody musiały wyglądać doprawdy znakomicie.
– Co zamierzacie dziś robić, jeśli wolno spytać? Może wybierzecie się na polowanie? Łowczy mi doniósł, że w okolicy widziano tura.
– Czy tury nie są przypadkiem pod cesarską ochroną?
– A czyż łeb tej bestii nie pięknie by wyglądał na ścianie?
No właśnie, westchnąłem w myślach, tak miały wyginąć tury pomimo opieki Najjaśniejszego Pana.
– Niestety, panie margrabio. Dzisiaj zamierzam odwiedzić Hoffentollera i nakłonić go, by pogodził się ze stratą.
– Będę wdzięczny – odrzekł, choć byłem pewien, że ufa mi mniej więcej w tym samym stopniu co żmii zawiniętej wokół nadgarstka.
– W takim razie pozwolę sobie pożegnać pana margrabiego. Zapewne do wieczora. – Skłoniłem się grzecznie.
– Wierzę, że jest pan człowiekiem honoru – rzekł wyniosłym tonem Reutenbach, kiedy byłem już przy drzwiach.
Odwróciłem się i spojrzałem mu prosto w oczy.
– Jestem inkwizytorem – odparłem chłodno. – A inkwizytorzy nawet honor, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, poświęcają na ołtarzu miłości Pańskiej.
Widziałem, że moja odpowiedź w żadnej mierze go nie zadowoliła.
– Jednak zaufam panu – powiedział powoli. – Choć rzeczą, którą wyznam, niełatwo dzielić mi się z innym człowiekiem.
– Uprzejmie słucham, panie margrabio.
– Zamierzam poślubić Annę – rzekł. – Chociaż wiem o jej… – urwał na chwilę, a jego oczy zmętniały – miłostkach… nawiązywanych po to tylko, by wzbudzić moją zazdrość. Kobieca przebiegłość… – Zaśmiał się wymuszenie.
Nie odpowiedziałem mu śmiechem, gdyż spółkowanie ze służbą nie przystawało szlachciance, niezależnie od tego, czy była kapryśna czy też nie, i niezależnie od tego, co swym postępowaniem chciała wymusić.
– Proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje, margrabio – skwitowałem jego słowa obojętnym tonem.
– Dziękuję – odparł. – Mam więc nadzieję, że będziecie mogli poinformować Hoffentollera o moich uczciwych zamiarach. Wielki to przecież zaszczyt dla zwykłej szlachcianki stać się margrabiną Reutenbach.
– O, niewątpliwie – przyznałem z pełną powagą i szacunkiem w głosie. – Jestem pewien, że Hoffentoller doceni zaszczyt, który spadnie na jego dom. Bo choć to starożytna rodzina, to biedna, nieprawdaż?
– Starożytna. – Machnął ręką. – Wspominał wam, oczywiście, o Maurycym HofFentollerze i wyprawie krzyżowej?
– Pradziad, czyż nie? Wsławił się niezłomną wiarą i zginął w pogańskiej niewoli.
– Właśnie tak. A zginął, gdyż dziadek Hoffentollera pieniądze, które otrzymał od cesarza na wykup, przepił i przegrał w kości.
– Smutne – podsumowałem. – Nie miał przypadkiem kuzyna o tym samym imieniu?
Reutenbach spojrzał na mnie zdziwiony.
– Skądże – odparł. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
Odwrócił się do okna, dając tym samym znać, że skończyliśmy rozmowę.
– Miłej podróży – rzekł.
Wyszedłem, zastanawiając się, czy Matthias mnie oszukał (jaki jednak miałby w tym cel?), czy też po prostu szlachcice, których rozmowę podsłuchał Kostuch, pomylili się. Niemniej jedno było pewne: Maurycy Hoffentoller był pradziadem mojego zleceniodawcy A co się z nim stało dalej, tego już nie wiedziałem. Zresztą może Kostuchowi szlachcice mieli rację? Może rzeczywiście Maurycy powrócił po wielu latach jako starzec złamany niewolą, a rodzina ukryła ten fakt, woląc pielęgnować przed sąsiadami legendę niezłomnego obrońcy wiary umierającego męczeńską śmiercią? Słyszałem o takich historiach i niekoniecznie dotyczyły one wypraw krzyżowych. Przez lata inkwizytorskiej praktyki nauczyłem się, że wiele szlacheckich rodów z pokolenia na pokolenie skrywało wstydliwe tajemnice dotyczące bliższych czy dalszych krewnych. A to że któryś z synów był nadto podobny do stajennego; a to, że dziadek za młodych lat wolał towarzystwo barczystych chłopów, niż okolicznych szlachcianek; a to że pradziadowi po bitwie wysłano kądziel i zajęczą skórkę. O takich rzeczach nie mówiło się głośno.
Hoffentoller był naprawdę bliskim sąsiadem Reutenbacha. Ich ziemie graniczyły ze sobą, a podróż konno z zamku do dworu zajęła mi raptem czas do południa. Czułem się już całkiem nieźle i cieszyłem się świeżym powietrzem oraz miłą przejażdżką. Przekroczyłem rzekę (jeśli była to ta sama, o której wspominał Kostuch, to faktycznie trudno było się w niej utopić.) i zajechałem pod rozłożony przy brzozowym zagajniku dwór Hoffentollera. Siedzibę Hoffentollerów stanowił wielki drewniany budynek otoczony zaniedbanym częstokołem, prawdopodobnie pozostałością po dawnych złych czasach, kiedy na prowincji ciągle wybuchały walki oraz rebelie. Dwór, tak jak wspomniałem, był wielki, lecz tylko parterowy, a wyróżniała go wieżyczka z powiewającym na wietrze sztandarem. Wymalowano na nim godło rodu – Byka z Trzema Rogami. Teraz mogłem się przekonać, gdzie jest ten trzeci róg. Wyrastał spomiędzy oczu. Brama była otwarta, na dziedzińcu zauważyłem trzech ludzi ze służby, w błotnistym bajorku wylegiwały się dwie świnie, kilkanaście kur wydziobywało robaki. Wszystkiemu przyglądał się posiwiały pies o wyliniałym futrze i smutnym wzroku. No cóż, nie dziwota, że Anna wolała zamienić ten dom na zamek margrabiego. Służący zapatrzyli się na mnie, kiedy wjeżdżałem przez bramę. Pies podniósł głowę i niemrawo szczeknął, po czym uznając, że spełnił już swój obowiązek, położył pysk na łapy. Zeskoczyłem z siodła.
– Chodź no tu, a żywo! – zawołałem do jednego z ludzi Hoffentollera, młodego chłopaka, przypominającego stojącą na tylnych łapach łasicę. – Konia do stajni, nakarmić, napoić, wyczyścić. Zobaczę jedną plamę błota na sierści i każę wybatożyć. Zrozumiałeś? – Rzuciłem mu wodze.
– Pan w domu? – spytałem najstarszego ze służących.
– Ano w domu.
– Prowadź. – Podszedłem do niego, a ponieważ nie zareagował, więc huknąłem go w ucho. Nie za mocno, na tyle jednak silnie, by otrząsnął się ze stuporu, na jaki widocznie zapadli wszyscy tu obecni. – Prowadź, mówię!
– Tak, tak, jaśnie panie, pozwólcie – ocknął się.
W ciemnej sieni cuchnęło zbutwiałym drewnem. Jak amen w pacierzu, niedługo Hoffentoller obudzi się bez dachu nad głową albo, co gorsza, z dachem na głowie. Z sieni przeszliśmy do wielkiej izby z kwadratowym stołem pośrodku. Na kominku płonęły grube brzozowe bierwiona. Rozejrzałem się po ścianach i zobaczyłem stare, wypłowiałe kobierce oraz kilka portretów. Kobierce zapewne musiały być niegdyś znacznej wartości, lecz teraz nici popękały, a kolory utraciły soczystość. Natomiast obrazy sprawiały wrażenie przydymionych, poza tym całe poznaczone były śladami po muszych kupach, a złocone ramy zamieniły się w brudnobrązowe. W trzech męskich twarzach wyobrażonych na portretach dało się odkryć rodzinne podobieństwo do Matthiasa. Szczególnie uważnie przyjrzałem się obrazowi wiszącemu po lewej stronie. Mężczyzna wyobrażony na nim miał surowy wzrok, ostre rysy twarzy i wąsy jak szpikulce. Czyżby Maurycy Hoffentoller, uczestnik wyprawy krzyżowej? Odsunąłem sobie krzesło i usiadłem.
– Powiedz, że przyjechał Mordimer Madderdin, inkwizytor – rozkazałem słudze.
– Ink… – zająknął się.
– Mam powtórzyć?
– Już, już pędzę…
Minęło kilka chwil i w izbie pojawił się gospodarz. W burym kaftanie, skórzanych nogawicach i butach za łydki. Kiedy spojrzałem na jego twarz, zauważyłem, że sprawia wrażenie zmęczonego. Wstałem.
– Mistrzu. – Uśmiechnął się i wyciągnął prawicę. Uścisnąłem jego dłoń. – Jakże jestem wam rad. Zjecie coś? Napijecie się? Gość w dom, Bóg w dom, jak powiadają.
– Chętnie, bo przejażdżka dodała mi apetytu.
– Każ coś przygotować. – Hoffentoller zwrócił się do starego sługi, a ten poczłapał w głąb domu. – I wino wyciągnij z piwniczki – zawołał. – To najlepsze!
– Siadajcie, siadajcie, proszę – powiedział już do mnie. – Opowiadajcie, co udało wam się osiągnąć.
– Nie da się ukryć, że niewiele – westchnąłem. – Pogawędziłem z Reutenbachem, przepytałem waszą córkę i oferowałem jej pomoc, jednak wszystko na nic.
– Nie chce jej puścić? – Gospodarz spojrzał uważnie.
– Wręcz przeciwnie. To ona nie życzy sobie rozstania z margrabią. I uczciwie mówiąc, sądzę, że jest szczera w swych chęciach. Co więcej, Reutenbach pragnie ją pojąć za żonę.
Hoffentoller wybuchnął gromkim śmiechem. Lekko zmarszczyłem brwi, bo przyznam, że nie takiej reakcji się spodziewałem.
– A to paradne! – Klepnął się dłońmi w uda, aż zaklaskało.
Służący wniósł na tacy butlę oraz dwa srebrne kubki. Matthias otworzył wino i rozlał.
– Wasze zdrowie, panie Madderdin. – Wzniósł kubek. – O, nie godzi się – zaprotestowałem. – Wpierw zdrowie gospodarza!
Wypiliśmy do dna, ledwo powstrzymałem się przed skrzywieniem ust. Jeśli to było najlepsze wino w piwnicy Hoffentollera, to jak smakowały te najgorsze? No ale może próbowanie wyśmienitych trunków Reutenbacha tak zepsuło mi smak…
– Mistrzu Madderdin – gospodarz położył dłonie na blacie – chcę odzyskać córkę. Co radzicie?
To był jednak uparty człowiek. Cóż mu mogłem poradzić? Szturm na zamek? Taaak, atakując margrabiego z tym dychawicznym służącym oraz starym psem na czele, zrobiliby furorę oraz wzbudzili ogólny entuzjazm. Błagania? Ani Anna, ani Reutenbach nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy zmieniliby raz podjętą decyzję pod wpływem łez bliźnich. Co zresztą tylko dobrze o nich świadczyło.
– Najwyżej modlitwę – odparłem.
– No to świetnie zainwestowałem pięćset koron – warknął.
– Panie Hoffentoller, zważcie, że niczego wam nie obiecywałem – wyjaśniłem spokojnym tonem. – Poza tym wszystko może się jeszcze odmienić. Zostanę u margrabiego kilka dni i a nuż odkryję coś, co pozwoli mi wydobyć waszą córkę. Tylko, jak znam życie, prędzej czy później ona do niego wróci.
– To już nieważne – mruknął. – Przekonam ją. No proszę, oto człowiek wierzący w dar perswazji. Ośmielałem się sądzić, że wiara ta była oparta na kruchych podstawach. Chyba że zamierzał córkę zamknąć w komórce lub szybko wyswatać.
– A dowiedzieliście się czegoś o… – obniżył głos i urwał. – Macie jakieś podejrzenia… wątpliwości?
– O bluźnierczych, heretyckich praktykach? Za wcześnie o tym mówić, panie Hoffentoller. Powiedzcie jednak, skąd pomysł, że Reutenbach mógłby popełniać tak obrzydliwe występki?
Oczywiście wiedziałem, skąd ten pomysł. Sąsiedzka nienawiść. Stara jak świat i gorzka niczym piołun. Była, jest i będzie. Nie powiem, by Inkwizytorium wielokrotnie nie korzystało z tej ludzkiej słabości, liczne sprawy wyjaśniliśmy, korzystając z donosów. Czasem sąsiedzi donosili na sąsiadów, czasem synowie na rodziców, żony na mężów, kuzynowie na kuzynów, macochy na pasierbów, bracia na braci… I tak dalej, i tak dalej. Jednak Święte Officjum nie grzeszyło już dawną pochopnością sądów, kiedy zimne serca inkwizytorów potrafiły rozgrzać się tylko przy żarze płonących wokół stosów. Teraz byliśmy mniej popędliwi, uważniejsi i spokojniejsi. Donosy budziły nasze zainteresowanie, lecz nie lecieliśmy już za nimi jak pszczoły do miodu. A tu w dodatku nawet nie można było mówić o oficjalnym donosie, gdyż Hoffentoller jedynie sugerował, podejrzewał, domniemywał. To może wystarczająco wiele, by zająć się zwykłym mieszczaninem czy prostym chłopem, lecz na pewno zbyt mało, by rozpocząć śledztwo przeciw feudałowi. A ja nie zamierzałem ryzykować, zwłaszcza że sam nie byłem przekonany o tym, czy w słowach Matthiasa tkwi choć ziarenko prawdy.
– Skąd ten pomysł, skąd ten pomysł – powtórzył za mną. – Bo on ma jakąś zdumiewającą władzę nad kobietami. Jakby je opętał czy co…
Uśmiechnąłem się w myślach. We władzy nad kobietami nie trzeba było doszukiwać się czarnej magii. Czyż nie wystarczało, że Reutenbach jest silnym człowiekiem, przystojnym mężczyzną i bogatym szlachcicem? Oczywiście osobnikowi pokroju Hoffentollera ciężko było pojąć zasady, jakimi rządzą się niewieście dusze oraz serca. Mnie samemu też sprawiało to ogromną trudność, lecz byłem przecież jedynie skromnym inkwizytorem, który poświęcił życie zgłębianiu spraw wiecznych, nie doczesnych.
– Wypijmy – westchnął i dolał wina najpierw mnie, potem sobie.
– Ano wypijmy – zgodziłem się. – Za Ziemię Świętą i jej obrońców.
– O tak, tak – powiedział.
– Nigdy nie dowiedzieliście się, co stało się z waszym sławnym przodkiem? – zagadnąłem, kiedy już opróżniłem kubek.
– Zginął. Jak wszyscy ci, którzy nie chcieli się wyprzeć wiary w Jezusa. – Przeżegnał się zamaszyście. – Panie mu błogosław.
Perscy władcy panujący od kilku wieków nad Palestyną nienawidzili chrześcijan. Szczerze mówiąc, pewnie i mieli powody do tej nienawiści, gdyż ich poddanych próbowano nawracać ogniem oraz żelazem. Ale też właśnie ci poganie wyznawali wyjątkowo paskudną wiarę, składali ofiary z ludzi, przyzywali demony, czcili mroczne bóstwa. Kiedyś sam miałem okazję ujrzeć perskiego demona, który w przebraniu zawędrował aż do samego klasztoru Amszilas, i nie było to wydarzenie, które wspominałbym z czułą nostalgią. Perskie świątynie były siedzibą przerażających kultów, perskie czarnoksięskie księgi należały do jednych z najbardziej niebezpiecznych, a perscy czarownicy uchodzili za mistrzów magii. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ile fantazji wynikającej z niewiedzy, lecz uczestnicy wypraw krzyżowych wiele opowiadali o straszliwych rytuałach, których byli zarówno świadkami, jak i ofiarami. Jeżeli Maurycy Hoffentoller faktycznie zachował w niewoli niezłomną wiarę, to na pewno był człowiekiem albo godnym szacunku, albo niezmiernie głupim.
– Rodzina nie próbowała go wykupić?
– Za co? – parsknął. – Choćbyśmy sprzedali wszystko, co mamy, i tak nie starczyłoby na okup. Zresztą ja tę historię znam tylko z opowieści. Dawne dzieje… Dawna chwała…
Do tej pory nie zastanawiałem się nad tym problemem, lecz teraz zadałem sobie w myślach pytanie: skąd Hoffentoller wziął pieniądze na wykup klejnotów z lombardu oraz opłacenie waszego uniżonego sługi? Sprzedał kawałek lasu? Część pola? Może zapożyczył się u kogoś, kto również pragnął zguby Reutenbacha? Czyżby sąsiedzi uknuli spisek przeciw margrabiemu, by potem po niskich cenach odkupić jego skonfiskowane przez Inkwizytorium włości? Kto wie, kto wie, gdyż Reutenbach musiał mocno narazić się okolicznym szlachcicom, kiedy bez umiaru dupczył ich siostry oraz córki. Tak, tak, każdy mężczyzna powinien się nauczyć, że tego jaszczura trzeba czasami umieć trzymać na krótkiej smyczy, gdyż w innym wypadku potrafi on przysporzyć nielichych kłopotów.
Dokończyliśmy butelkę i wstałem, by się pożegnać. Hoffentoller zapraszał co prawda na obiad, wolałem jednak wrócić i porządnie zjeść u Reutenbacha, niż próbować ugotowanych tu specjałów. Bo jeśli były tej samej jakości co wino, to mogła mnie czekać niestrawność. Gospodarz odprowadził mnie do bramy, wyliniały pies przyjrzał się wzrokiem jeszcze smutniejszym niż poprzednio, a jedna ze świń zapragnęła poczochrać się o moje nogi. Odpędziłem ją kopniakiem.
– Sami widzicie, jak jest – powiedział żałosnym tonem Hoffentoller.
Uścisnąłem mu dłoń na pożegnanie i wskoczyłem na siodło. Czekała mnie miła popołudniowa przejażdżka i postanowiłem w spokoju cieszyć się tą chwilą. Nie poganiać nadmiernie konia, bo też wcale nie spieszyło mi się do Reutenbacha, Anny i ich tajemnic, ani też do Kostucha oraz bliźniaków. Ujechałem niecałą milę, kiedy z krzaków prosto pod nogi wyskoczył mi chudy chłopak o łasiczej twarzy. Ten sam, który pracował w obejściu Hoffentollera. Wierzchowiec spłoszył się i z trudem powstrzymałem go, by nie stanął dęba.
– Na gwoździe i ciernie! – zakląłem, sięgając po bat.
– Nie, panie, nie! – zawołał chłopak. – Nie bijcie zwierzaka!
– Wcale nie jego zamierzałem bić – odparłem, ale potem uśmiechnąłem się, gdyż ujęła mnie prostoduszność służącego oraz to, że ośmielił się stanąć w obronie konia. – Czego chcesz?
– Jesteście inkwizytorem, panie, prawda?
– Jestem.
– Dacie pięć dukatów, to powiem wam coś takiego, że Jezu nas wspomagaj!
– Pięć dukatów? Mój chłopcze, chyba oszalałeś. Zejdź mi z drogi.
Ponieważ nie usłuchał, uderzyłem piętami w końskie boki. Wierzchowiec zepchnął służącego z dróżki.
– Trzy dukaty, panie? – Chłopak pobiegł obok mnie. Przyspieszyłem.
– Chociaż dukata! – zawołał. Ściągnąłem wodze.
– Gadaj – rozkazałem. – A ja zobaczę, czy to jest warte dukata.
– On tam jest, wiecie? Siedzi w piwnicy. Stary, wyschnięty i z taką twarzą, że…
– Kto, na miecz Chrystusa?
– Pradziad mojego pana.
– Zwariowałeś – odparłem. – Musiałby mieć ze sto pięćdziesiąt lat.
– Dziad pana się nim zajmował, potem ojciec pana i teraz nasz pan też. I panienka. Ja nic nie wiedziałem, tylko tak raz zaszedłem, bo drzwi jegomość nie zamknęli. Musiałem na krzyż i Biblię przysięgać, że nikomusieńku nie powiem.
– Odpuszczam ci tę winę – powiedziałem wielkodusznie.
Wyjąłem z sakiewki dukata i rzuciłem mu. Chwycił monetę zręcznie w palce, chuchnął na nią i schował w zanadrze.
– Nikomu ani słowa – przykazałem. – Zdradź mnie, a trafisz na katowski stół. Zrozumiałeś?
Pokiwał gorliwie głową.
– Teraz wrócę do twego pana. Dzisiaj w nocy zaprowadzisz mnie do piwnicy i pokażesz, co widziałeś.
– Nie, panie, proszę was…
Zeskoczyłem z siodła, chwyciłem chłopaka za gardło. Na tyle mocno, że poczerwieniał i zacharczał, ale na tyle lekko, by nie wyrządzić mu krzywdy i nie pozostawić śladów.
– Będzie, jak mówię – rzekłem. – Bądź posłuszny, to dostaniesz jeszcze niejednego takiego dukata.
Kiedy usłyszał te słowa, oczy aż zaświeciły mu się z chciwości. Pomimo przerażenia.
– Jeśli mi gdzieś umkniesz, żywcem obedrę ze skóry. – Dałem mu chwilę, by dokładnie zrozumiał, co mówię i że mówię najzupełniej poważnie. Puściłem go. – No, idź już i nie chwal się pieniędzmi, bo zaraz zaczną pytać, skąd je masz. I jeszcze jedno: nawet jak wszyscy będą dzisiaj pić, ty nie pij…
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Chłopak z całą pewnością nie kłamał, lecz przecież niemożliwe było, aby Maurycy Hoffentoller, uczestnik wypraw krzyżowych, jeszcze żył. Owszem, słyszano tu i ówdzie o stuletnich starcach, lecz nikt nigdy nie słyszał o starcu stupięćdziesięcioletnim! Toż w naszych czasach już mężczyzn z piątym krzyżykiem na karku uważano za leciwych. Podejrzewałem, że Matthias może przed oczyma świata ukrywać chorego na umyśle dziada lub ojca (takie rzeczy często się zdarzały). I gdyby nie krótka informacja o rozmowie dwóch szlachciców, którą przekazał mi Kostuch, z całą pewnością nawet nie usiłowałbym sprawy badać, uważając ją za zupełnie nieprawdopodobną. A tak jednak siedziały mi w głowie słowa tych szlachciców twierdzących, że Maurycy powrócił z wyprawy krzyżowej. Może zaraził się tam którąś ze strasznych chorób Wschodu? Lecz w takim wypadku jak mógł przeżyć tyle lat mimo pustoszącej ciało dolegliwości? Wszystko to było nadzwyczaj tajemnicze, a wasz pokorny sługa od zawsze żywił szczególną niechęć do tajemnic. Lubiłem, kiedy wszystko się rozjaśnia, a każdy z klocków pasuje do kolejnego niczym stryczek do wisielca. Taki już byłem, cóż począć…
Zawróciłem w stronę dworu. Hoffentollerowi wyjaśniłem, że jeśli pozwoli, chętnie spędzę wieczór i noc w jego gościnie, gdyż towarzystwo margrabiego nie jest mi tak miłe. Szlachcic ucieszył się, wziął moje słowa za dobrą monetę i kazał podawać wieczerzę. Mijający czas umilaliśmy sobie winem, a ja starałem się, by gospodarz nie wylewał za kołnierz. Tak więc do posiłku siadał już mocno wstawiony, choć nadal przytomny. Ufałem, że szybko się to zmieni, gdyż wcześniej wyjąłem z juków bukłak ze śliwkową gorzałką.
– Przed jedzeniem nie ma to jak wzmocnić apetyt – zaznaczyłem i udałem, że pociągam solidny łyk. – No, do dna, panie Hoffentoller!
Posłusznie przechylił naczynie do ust. Wypił całość na trzy głębokie łyki. Odetchnął i parsknął.
– Żesz cholera! – Otrząsnął się. – Dobra, taka jej mać! Moc-cna!
Otrząsnął się znowu, potem zapatrzył na mnie.
– Klnę się na Boga, że wolałbym, aby umarła, niż poszła za Reutenbacha.
– Aż tak go nienawidzicie?
– Zawsze może jej się coś przytrafić na zamku, co, panie Madderdin? – Łypnął na mnie chytrym wzrokiem.
Jeśli proponował mi skrytobójstwo, to musiał być albo niespełna rozumu, albo za bardzo pijany, albo wręcz oślepiony nienawiścią. W każdym razie udałem, że nawet nie usłyszałem jego słów, i ponieważ rzeczywiście zgłodniałem, zabrałem się za jedzenie. Posiłek nie umywał się do tych podawanych na zamku Reutenbacha, lecz po pierwsze, apetyt jest najlepszą przyprawą, po drugie, zarówno kurczak pieczony w miodzie, jak i soczysta kiszka były całkiem niezłe. Hoffentollerowi jedzenie jakoś nie szło. Kiwał się na krześle, od czasu do czasu coś uszczknął, głównie jednak wgapiał się maślanymi oczami w przeciwległą ścianę. Tak więc tym razem to ja napełniłem kubki.
– Zdrowie Najjaśniejszego Pana! – zawołałem.
– O tak, tak – ożywił się.
Udało mu się przełknąć niemal wszystko, tylko kilka kropli trunku skapnęło na obrus. Dolałem jeszcze, a ponieważ butelka się skończyła, zawołałem służącego.
– Tylko na jednej nodze – rozkazałem. – A my, panie Hoffentoller, za co teraz wypijemy?
– Eeee? – Zagapił się na mnie.
– No jakżeby, jak nie za was – podpowiedziałem serdecznie. – Za zdrowie i dostatnie życie. Do dna!
Tym razem miał kłopoty, by trafić kubkiem do ust, więc wstałem i uprzejmie mu pomogłem. Odczekałem, aż naczynie będzie puste. Usiadłem i odkroiłem sobie solidny kawałek piersi kurczaka. Służący przyniósł na tacy butlę wina i zmartwionym wzrokiem spojrzał na kiwającego się na krześle Hoffentollera.
– Ilu tu was jest służby? – zagadnąłem.
– Ano jażem. – Odchylił palec lewej dłoni. – Kuno, Dawidek, Dorota i jej córa. Znaczy się pięcioro będzie.
– Dawidek to ten podobny do łasicy?
– Ano. – Rozdziawił usta w uśmiechu.
– Wyciągnij i dla was kilka buteleczek. Pan Hoffentoller pozwala.
– O, dziękujęć, jaśnie panie – rozpromienił się i pomknął w stronę piwnicy szybszym krokiem niż zwykle.
Na dworze panowała jeszcze szarówka, kiedy wszyscy prócz waszego uniżonego sługi popili się niczym nieboskie stworzenia. Hoffentollera ułożyłem na łóżku, zzułem mu nawet buty i nakryłem kocem. Niech śpi smacznie. Potem postanowiłem zerknąć, co robi służba. W piątkę siedzieli przy kuchennym stole. Dwie kobiety (jedna w sile wieku, druga młoda) drzemały, pochrapując, stary służący i jego kompan rozprawiali o czymś tak bełkotliwymi głosami, że ledwo rozróżniałem poszczególne słowa.
– Gotowi, jaśnie panie – zameldował Dawidek.
– To idziemy.
– Ale klucz, panie. Do tej izby. Jegomość zawsze nosi go na łańcuszku na szyi.
Zastanawiałem się przez chwilę. Jeżeli, nie daj Boże, Hoffentoller się ocknie i spostrzeże brak klucza, będzie to oznaczało kłopoty. A wiedziałem, że czasami ludzie nawet najbardziej pijani są zdolni, by zorientować się, iż zginęło im coś, czego pilnowali i co cenili.
– Poradzimy sobie bez klucza. Do piwnicy masz? Zabrzęczał pękiem kluczy i roześmiał się piskliwie. – Ani poczuł. – Podbródkiem wskazał starszego służącego.
On i jego towarzysz nie rozmawiali już, lecz siedzieli smętnie zamyśleni. Spojrzałem i zobaczyłem, że mają puste kubki. Nalałem im hojną dłonią.
– Ze mną się nie napijecie? – Potrząsnąłem nimi.
– Nojjakszeby sjaśpnemnie?
Dopilnowałem, by opróżnili kubki, i znowu je napełniłem.
– Idziemy. – Skinąłem na Dawidka. – Skrzesz ogień i zapal świecę.
Za izbą, w której biesiadowaliśmy z Hoffentollerem (spał smacznie, gwiżdżąc przez nos), znajdowały się drzwiczki. Dawidek odszukał właściwy klucz i zeszliśmy po schodach. Świeca paskudnie cuchnęła, widać Hoffentollera nie stać było na pszczeli wosk i używał zwykłych świec ze zwierzęcego tłuszczu. No ale przynajmniej dawała jakie takie światło.
– Za wędzarnią – zaszeptał mój pomocnik. Stanęliśmy przed solidnymi drzwiami z litego drewna.
– Poświeć no – rozkazałem, pochylając się nad zamkiem.
W prześwietnej Akademii Inkwizytorium uczono nas różnych sztuk. Rzecz jasna, koncentrowano się na tym, co inkwizytorowi najbardziej potrzebne: umiejętności czytania i rozumienia ksiąg, rozpoznawania demonów oraz śladów mrocznej magii, skutecznej obrony przed czarami i diabolicznymi istotami, prowadzenia przesłuchań zarówno wstępnych, jak i kwalifikowanych, umiejętności walki wręcz czy za pomocą sztyletu lub miecza. Ha, całą książkę można by napisać o trudnej i wyczerpującej edukacji w Akademii, do której trafiali młodzi chłopcy, po latach opuszczający ją jako kwalifikowani inkwizytorzy. Nasi mądrzy nauczyciele wiedzieli jednak, że czasami inkwizytorowi mogą się przydać również złodziejskie talenta. Dlatego szkolono nas w trudnej sztuce otwierania zamków. Właściwy zestaw narzędzi woziłem zawsze przy sobie, wychodząc ze słusznego założenia, że lepiej, by miał sto razy się nie przydać, niż miałoby go zabraknąć ten jeden raz, kiedy będzie potrzebny.
Zamek nie był skomplikowany, więc uwinąłem się szybko z robotą.
– Zostań tu – przykazałem chłopakowi, zabierając świecę z jego rąk.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Potem ostrożnie zamknąłem je za sobą. Powiodłem świecą wokół, by przyjrzeć się wnętrzu w świetle migotliwego żółtego płomyczka. Izba była nieduża, chociaż pieczołowicie urządzona. Ściany obwieszono kilimami i skórami, posadzkę wyłożono wilczymi futrami. Mnie jednak najbardziej interesowało wielkie łoże z baldachimem. Zasłony były zaciągnięte, lecz ktoś w tym łożu leżał. Nie widziałem postaci, słyszałem tylko zduszony oddech, poza tym czułem charakterystyczny zapach starego, chorego człowieka. Ustawiłem świeczkę na komodzie przy łóżku, oparłem prawą dłoń na rękojeści sztyletu, a lewą wolno odsunąłem zasłonę. I zobaczyłem go. On też patrzył na mnie oczami, w których nie odbijała się żadna myśl ani żadne uczucie. Był stary, nieprawdopodobnie stary. Jego wychudła twarz przypominała zmiętą kartę papieru, a z łysej, upstrzonej brązowymi plamami głowy wyrastały trzy wiechcie siwych włosów, dzięki którym przypominał rogatego demona. Opuściłem wzrok na leżące na kołdrze dłonie. Wyglądały niczym wyschnięte kurze łapki i byłem niemal pewien, że cienkie kości pękłyby przy próbie najlżejszego dotyku. Pochyliłem się nad starcem.
– Słyszysz mnie? – wyszeptałem. – Widzisz mnie?
Przez długą, długą chwilę wydawało się, że nie dostrzega mojej obecności. Jednak potem nagle opuścił powieki. I zaraz z powrotem otworzył oczy.
– Jesteś Maurycy Hoffentoller? – zapytałem. – Ten, który wrócił z Ziemi Świętej?
Tym razem mrugnięcie nastąpiło dużo szybciej niż poprzednio.
– Jezu Chryste – mruknąłem. – Więc to prawda. Oczywiście nadal nie miało to żadnego związku z prowadzoną przeze mnie sprawą, jednakże zawsze przecież twierdziłem, mili moi, że Mordimer Madderdin nie lubi zagadek. A raczej lubi je wyjaśniać. Odsunąłem się od starca i postanowiłem bliżej przyjrzeć się izbie. Wziąłem świecę z komody i przeszedłem się wzdłuż ścian. Niby nic ciekawego, lecz zatrzymałem się przy obrazie. Mężczyzna wyobrażony na portrecie był tym samym mężczyzną co ten, którego wizerunek widziałem w izbie na górze. Te same nastroszone wąsiska i wyraz dumnej buty na twarzy. Starzec leżący w łożu przypominał go w tym samym stopniu, co popiół z ogniska przypomina drzewo rosnące w lesie.
– Zobaczmy – szepnąłem do siebie i zdjąłem obraz. – Czyżby to było aż tak proste?
W schowanym pod portretem wgłębieniu w murze znajdował się uchwyt. Szarpnąłem. Zazgrzytało i otworzyłem drzwiczki do niewielkiej szafki. Przyświeciłem bliżej, zobaczyłem grzbiety czterech opasłych ksiąg.
– Tu cię mam…
Wyciągnąłem wszystkie tomy, potem przeniosłem je i położyłem na stole pod ścianą. Zauważyłem stojący na nim trójramienny świecznik, więc odpaliłem knoty od świecy, którą miałem w ręku. Zrobiło się na tyle jasno, że mogłem spokojnie zapoznać się z treścią ksiąg. To znaczy mógłbym, gdybym tylko znał język perski i aramejski alfabet, a nie zaledwie umiał rozpoznać, że mam do czynienia z perskimi dziełami.
– No, dziadku – mruknąłem – widzę, że przywiozłeś ciekawe łupy z Ziemi Świętej.
Bowiem nie musiałem czytać tych ksiąg, by zorientować się, że mam do czynienia z pozycjami, za których posiadanie wędrowało się najpierw na długie przesłuchania, a potem na stos. Wręcz namacalnie czułem otaczającą je mroczną aurę. – Coś mi też mówiło, że delikatne skórzane oprawy nie były bynajmniej zrobione z cielęcej skóry. Oczywiście podobne odczucia można by kłaść na karb wybujałej fantazji waszego uniżonego sługi, lecz ja prócz odczuć miałem też dowody. Może nie potrafiłem przeczytać perskich zapisków, jednak na pewno potrafiłem uważnie oglądać kunsztownie wyrysowane kolorowe ilustracje. W naszym błogosławionym Cesarstwie ilustrowanie było od wieków domeną mnichów, którzy pieczołowicie przepisywali księgi, lecz kopie ozdabiali swoimi własnymi obrazkami, często będącymi istnymi dziełami sztuki. Widziałem wiele takich ksiąg i choć nie mam duszy artysty, to przyznam, że jakość detali, siła barw oraz niewymuszona maestria i fantazja ilustratorów budziły mój najgłębszy podziw. Dlatego też żałowałem, że rozwój sztuki drukarskiej odsuwa w zapomnienie ten jakże godny szacunku fach. Ale tutaj miałem przed sobą dzieła, przy których ilustracje naszych kopistów zdawały się nieudolnymi szkicami. Postaci narysowane w perskich księgach żyły na pergaminowych kartach. Piersi unosiły się w oddechu, szpony zaciskały na gardłach ofiar, ogień wydawał się płonąć i migotać, a krew sprawiała wrażenie wciąż sączącej się z rozerwanych żył. Kiedy widziałem zniekształcone bólem twarze, dziwiłem się, że nie słyszę jęków i płaczu. Kiedy obserwowałem rozwarte paszcze demonów, spodziewałem się, iż za chwilę rozlegnie się ich przerażający ryk. Te księgi, niezależnie od tego, co zawierały, były warte fortunę z uwagi na samo zdobienie. Skoro więc tak bardzo zadbano o ilustratorski dodatek, to jak ogromną moc musiały nieść zapisane w nich słowa?
Jakże żałowałem w tym momencie, że nie umiem rozpoznać aramejskich liter i czytać po persku! Chociaż z drugiej strony, wiedza zawarta w tych księgach nie powinna trafić do prostego inkwizytora, takiego jak ja. Kiedy oddam czarnoksięskie tomy tym, którzy po nie przyjadą, będę mógł z ręką na krzyżu przysiąc, że nie udało mi się odcyfrować nawet jednego słowa. Może to i lepiej dla mnie, gdyż niedobrze jest wiedzieć zbyt wiele.
Przejrzałem wszystkie cztery tomy, cały czas nie mogąc powstrzymać się od zachwytu nad ilustracjami. Oto kobieta o dorodnym ciele zrzucała szaty kapłanki i oddawała się licznym mężczyznom, z każdym na inny sposób. Oto na łożu leżał nagi, uśmiechnięty mężczyzna przyozdobiony jedynie wieńcami kwiatów, a przed nim stało siedem dziewcząt ubranych w szaty kapiące od klejnotów. Oto z piekielnego chaosu wyłaniała się bestia o wielu głowach. Zdumiewające, lecz nie mogłem tych głów policzyć, gdyż potwór zdawał się rozpływać, rozmazywać i niknąć, kiedy tylko starałem się skoncentrować na nim wzrok. Czasami już mi się zdawało, że sześć głów, siedem głów, i o ta będzie ostatnia, ale okazywało się nagle, że wzrokiem jestem przy pierwszej i liczenie trzeba zaczynać od początku.
Wziąłem jeden z tomów, świecznik i podszedłem do łoża, na którym nieruchomo spoczywał starzec.
– Znasz to? – zapytałem, podsuwając mu księgę niemal pod oczy.
Zamknął powieki. Tym razem jednak już ich nie uchylił. A więc nie było to przytaknięcie, lecz jasny sygnał, by dać mu spokój i że nie chce ze mną mieć więcej do czynienia. Miałem wrażenie, że oddech starca jest nieco cięższy i szybszy niż poprzednio. Wyjąłem jedną ze świec z lichtarza i przytknąłem płomień do wiechcia siwych włosów wyrastającego z jego czaszki. Spłonął natychmiast, w powietrzu rozszedł się swąd. Maurycy Hoffentoller błyskawicznie otworzył oczy. Czyżbym dostrzegł w nich coś na kształt strachu?
– To jeszcze nie bolało, prawda? – zapytałem. – Ale może zaboleć, jeśli tylko będę miał taki kaprys. Nie odpowiadaj na pytania, a spalę cię kawałeczek po kawałeczku, pilnując, byś za szybko nie umarł. I wierz mi, że torturowanie sparaliżowanego starca jest o tyle wygodniejsze od torturowania zdrowego człowieka, że nie trzeba ani go wiązać, ani wysłuchiwać jego krzyków.
Zdumiewające, lecz dostrzegłem, że wąskie, blade, wysuszone wargi Hoffentollera rozciągnęły się w czymś, co zapewne miało być uśmiechem. Hm, dziadek najwyraźniej miał poczucie humoru. Dobrze!
– Zacznijmy od początku. To twoje księgi? Mrugnięcie.
– Jesteś czarnoksiężnikiem? Mrugnięcie.
– A więc to, co słyszałem o Maurycym Hoffentollerze niezłomnie broniącym świętej wiary jest tylko bajeczką. Służyłeś Persom, czyż nie tak?
Mrugnięcie, mrugnięcie. Przerwa. Mrugnięcie.
– Zaraz, zaraz – pomyślałem chwilę, starając się właściwie zrozumieć dawane mi znaki. – Do pewnego czasu nie zaparłeś się Pana, prawda? Dopiero potem złamali twoją wiarę i wolę, kiedy zrozumiałeś, że w żaden sposób nie wrócisz już do Europy.
Mrugnięcie.
– Jednak wróciłeś. Po co? – Wpatrywałem się w niego dłuższy czas, potem wzruszyłem ramionami. – Jasne, złe pytanie. Zaraz, zastanówmy się. Po co można wracać? Tęsknota? Rodzina? Może inaczej… Czy byłeś tam kimś istotnym? Przestałeś być niewolnikiem? Mrugnięcie.
– Dobrze ci się powodziło? Mrugnięcie.
– Na gwoździe i ciernie, dziadku, to po co wracałeś? – podniosłem głos, gdyż konwersacja tego rodzaju zaczęła mnie już złościć.
Nagle zrozumiałem. Zrozumiałem świetnie, jaka jest odpowiedź, i sam sobie się dziwiłem, że wcześniej ta koncepcja nie przyszła mi do głowy.
– Oczywiście – powiedziałem. – Po zemstę. Mrugnięcie.
– Na kim? Przecież nie na rodzinie, boby cię tu nie hodowali z taką troską. Kto cię skrzywdził, dziadku? Hm, ktoś cię zdradził w Ziemi Świętej? Wydał poganom? Zdrajca wrócił do kraju, a ty zostałeś w niewoli?
Dwa szybkie mrugnięcia. Najwyraźniej źle celowałem.
– Skoro cię nie zdradzono, to na kim chcesz się mścić?
Wtem przypomniały mi się słowa Reutenbacha o tym, jak syn Maurycego Hoffentollera przepił pieniądze, które dostał od cesarza na okup dla Persów.
– Myślisz, że cesarz cię zdradził? Wiernie mu służyłeś, a on nawet nie zatroszczył się, by wydobyć cię z niewoli? Mrugnięcie.
– Przecież tamten cesarz dawno nie żyje – powiedziałem. – Teraz rządzi jego prawnuk.
Mrugnięcie, mrugnięcie, mrugnięcie.
– Taaak – przeciągnąłem. – To nieważne, prawda? Wina ojca idzie w syna, niegodni są synowie niegodnych.
Mrugnięcie.
– Chcesz się zemścić na obecnym cesarzu, prawda? Mrugnięcie, mrugnięcie.
– Nie? – zdumiałem się.
A potem znowu mnie oświeciło.
– Ty nie chcesz się zemścić, ty się już zemściłeś… Mrugnięcie.
– No to pięknie – mruknąłem.
Teraz rozumiałem, dlaczego Anna rękami i nogami broniła się przed powrotem do ojcowskiego domu. Jeśli znała rodową tajemnicę, nie dziwię się, że wolała gościnę margrabiego od mieszkania pod jednym dachem z nienaturalnie leciwym czarnoksiężnikiem pałającym żądzą zemsty na cesarzu. Oczywiście mogłem tylko ubolewać nad tym, że nie pomyślała, by ze swoich trosk wyżalić się inkwizytorom. Wtedy wszystko potoczyłoby się zapewne inaczej. Co jednak oznaczało stwierdzenie Maurycego Hoffentollera, że już się zemścił na naszym władcy?
– Dokonałeś już pomsty? – zapytałem. Mrugnięcie.
Dziwne, gdyż z tego, co wiedziałem, Najjaśniejszemu Panu wiodło się całkiem dobrze. Zyskał poparcie elektorów oraz szlachty, cieszył się świetnym zdrowiem, o jego męskiej witalności mogły zaświadczyć rzesze pięknych dam, nawet wśród pospólstwa chwalono go za sprawiedliwe rządy. Gdzież więc były ta zemsta i ta klątwa? Ale zaraz… Jeśli wysyłasz strzałę w czyjeś serce, to wiesz, że dopełniłeś zemsty, pomimo że strzała jeszcze leci w powietrzu. Czyżby więc Maurycy Hoffentoller przygotował zaklęcie, którego skutki miały okazać się dopiero w przyszłości? I zważywszy na stan jego zdrowia, musiał je przygotować dość dawno temu. – Ten czar jeszcze nie działa, prawda? Mrugnięcie.
Miałem więc rację! Starzec podpalił tylko lont, który spalał się coraz bliżej beczki z prochem. I w jaki sposób, na miecz Pana, miałem zdusić ten ognik?
– Cesarz nie był niczemu winien – powiedziałem. – Chcesz znać prawdę, starcze? Twój władca nie zapomniał o twojej walce i twoim poświęceniu. Przekazał całą sumę okupu najbliższej ci osobie. Synowi. Tyle tylko, że ten ją przepił i przegrał w kości, a potem uznał, że lepiej o wszystkim zapomnieć. Klnę się na rany Pana naszego, że tak właśnie o tym mówią. Cofnij klątwę, bo wymierzyłeś ją przeciw złej osobie!
– Ach – krzyknął Maurycy Hoffentoller, cudem budząc się z paraliżu. – Cóż za straszliwa pomyłka! Pozwól, że natychmiast odwrócę skutki zaklęcia!
Tak, być może właśnie tak odbyłoby się to wszystko na scenicznych deskach. Ale tu nie było teatru. Tu był tylko konający starzec, który usłyszawszy moje słowa, zaczerpnął głęboko tchu, zacharczał, potem znieruchomiał. Ostrożnie dotknąłem jego szyi.
– Na gniew Pana! – warknąłem. – Musiałeś umrzeć właśnie teraz?!
Patrzyłem na martwego Hoffentollera i zastanawiałem się, co robić dalej. Mogłem stąd wyjść, zabrać księgi i przykazać Dawidkowi, żeby nie puszczał pary z gęby. Mogłem też aresztować Matthiasa za posiadanie zakazanych dzieł. Pytanie tylko brzmiało, czy wiedział o tym, co wyprawia jego pradziad? Czy wiedział o stosowaniu czarnej magii i przechowywaniu bluźnierczych ksiąg? Oczywiście, że mogłem bez trudu skłonić go, by przyznał się do wszystkiego. Nawet do tego, że sam jest perskim czarnoksiężnikiem i codziennie lata na miotle z Persji do Cesarstwa i z powrotem. Jednak nie interesowało mnie przecież wymuszone wyznanie win, lecz szczera prawda.
Usiadłem przy stole i kolejny raz zacząłem przeglądać księgi, tym razem jeszcze uważniej niż poprzednio. Nadal nie byłem w stanie odcyfrować aramejskiego alfabetu (dla mnie te litery wyglądały niczym bezładnie rozrzucone patyki), ale mogłem skupić się na ilustracjach. Przyglądałem im się uważnie, kiedy przerwało mi stukanie do drzwi.
– Panie, panie – usłyszałem gorączkowy szept – jesteście tam?
Wstałem i uchyliłem drzwi.
– Dzięki Bogu, jesteście. – Na twarzy Dawidka odbiła się ulga. – Chodźmy już, panie, bo jak się obudzą, źle ze mną będzie.
Położyłem mu dłoń na ramieniu.
– Jesteś teraz oficjalnym pomocnikiem Świętego Officjum – rzekłem. – I twój pan nie ma nad tobą władzy. – Chłopak, słysząc te słowa, rozpromienił się. – Ale masz rację, że trzeba iść. Zaczekaj jeszcze tylko chwile…
Zamknąłem drzwi i ponownie usiadłem do ksiąg, Znowu zatrzymałem się przy ilustracji przedstawiającej mężczyznę leżącego na łożu i stojącą obok tego łoża siódemkę pięknie ubranych młodych kobiet. Na pierwszy rzut oka widać było, iż są niewinnymi dziewicami Nie pytajcie mnie, w jaki sposób ilustrator oddał ich dziewiczość, lecz wierzcie mi, że patrząc na ich twarze, wiedziałem, iż żadna nie zaznała do tej pory męskiego uścisku. Siedem dziewcząt w pięknych, zdobionych szatach. Zaraz, zaraz… Siedem? Czyż ostatnio nie zniknęło siedem młodych chłopek? Przewróciłem kilka stron do tyłu. Tu naga, piękna kobieta oddawała się mężczyznom, lecz na jej twarzy nie malowała się ekstaza, a tylko chłodna obojętność. Była to zimna, skupiona twarz, twarz, o której wiedziałem z całą pewnością, że nie chciałbym jej ujrzeć u kochającej się ze mną kobiety. Ilustrator puścił wodze wyobraźni i przedstawił dziewczynę w tak zdumiewających pozycjach miłosnych, że nawet autor słynnych „Trzystu nocy sułtana Alifa" mógłby się nauczyć czegoś nowego. Zaraz, zaraz… Czyż Anna Hoffentoller nie oddawała się wszystkim mężczyznom wokół? Podparłem głowę rękoma. Czy był to tylko przypadek, że życie przypominało ilustracje w tej księdze, czy też Anna i Reutenbach wypełniali jakieś mroczne rytuały? Ha, miałem nad czym myśleć! Wiedziałem, że wyjaśnienia zagadki muszę szukać w zamku margrabiego. Mogłem co prawda przesłuchać Matthiasa Hoffentollera, jednak po pierwsze, mógł nic nie wiedzieć, a po drugie, jeżeli uczestniczył w spisku, te jego uwięzienie stałoby się ostrzeżeniem dla innych. Należało więc zachować daleko posuniętą ostrożność.
I w imię tej ostrożności zdecydowałem się na odłożenie perskich ksiąg z powrotem do skrytki, choć przyszło mi to z trudem, gdyż zdawałem sobie sprawę z nieprzeliczalnej na pieniądze wartości tych tomów.
Surowo przykazałem Dawidkowi milczenie i zagroziłem nie tylko potępieniem w życiu przyszłym, ale i tym, że sprawię, iż życie doczesne stanie się dla niego jednym pasmem cierpienia. Oczywiście wyjaśniłem mu to prostszymi słowami, opisując między innymi, jak wielki ból można zadać mężczyźnie, przebijając mu jądra rozpalonym do czerwoności żelaznym szpikulcem. Myślę, że wziął sobie moje słowa do serca. By nie wzbudzać podejrzeń, położyłem się w ubraniu oraz w butach i zasnąłem mocnym snem. Kiedy gospodarz mnie obudził rankiem następnego dnia, podniosłem na niego nieprzytomny wzrok.
– Ale żeście mnie upili, panie Hoffentoller – poskarżyłem się zbolałym głosem.
Zaśmiał się, lecz z wyraźnym przymusem, gdyż jeszcze niezbyt pewnie trzymał się na nogach, twarz miał szarą, w oczach wyraźny ból kaca.
– Poczęstujcie mnie śniadaniem z łaski swojej i jadę. Może jajecznica na tłustej, przyrumienionej słoninie?
– Wybaczcie – wyjąkał i niemal biegiem wypadł za drzwi.
Potem moich uszu dobiegło soczyste rzygnięcie. Uśmiechnąłem się. Pić trzeba umieć – słusznie mawiał jeden z moich nauczycieli w Akademii Inkwizytorium, gdyż wyobraźcie sobie, że uczono tam również bezpiecznego picia trunków różnego rodzaju. Nie ma co, większość z nas lubiła te lekcje… Po śniadaniu, które zjadłem samotnie, pożegnałem się z Hoffentollerem i ruszyłem w drogę. Miałem sporo spraw do przemyślenia. Zakładając, że Reutenbach nie kłamał w sprawie ożenku, pozostawało pytanie: jak dumny feudał będzie mógł pogodzić się z tym, że kobietę, którą powiedzie do ołtarza, tarmosił na sianie byle stajenny? Oczywiście słyszałem dziwaczniejsze historie, gdyż wiedziałem, że wielka miłość lub wielkie pożądanie nawet z jaśnie panów są w stanie uczynić godnych pożałowania głupców (jakie to szczęście, iż rzecz podobna nie dotyczyła inkwizytorów!). Margrabia mógł też łgać po to, by zyskać na czasie, pozbyć się z zamku niewygodnego gościa, uśpić czujność Hoffentollera. Ale jaki mógł mieć w tym wszystkim cel? Natomiast jeśli podejrzenia, których nabrałem po obejrzeniu perskich ksiąg, były słuszne, to oznaczało, że Reutenbach akceptuje zachowanie Anny, bo jest ono konieczne do odprawienia rytuałów. Owszem, znałem podobne sprawy i wiedziałem, że co najmniej kilka kultów wymagało uczestnictwa kapłanek-prostytutek w mrocznych obrzędach. Gdyż im bardziej kobieta została splugawiona, tym łatwiej było jej nawiązać kontakt z demonami.
Nie pozostawało mi nic innego, jak udać się w tę część zamkowych lochów, którą ujrzałem w czasie modlitwy. W część schowaną za czerwoną barierą. Mogłem poprosić Reutenbacha o pozwolenie udania się w to miejsce, ale nie zdziwiłbym się, napotkawszy odmowę. Nawet gdyby nie miał nic do ukrycia. Jeśli jednak miał coś do ukrycia, to wyjawiłbym mu tylko, iż poznałem jego tajemnicę, czy też jestem bliski jej poznania. Być może nie zapłaciłbym za to życiem, lecz z całą pewnością stałbym się na zamku wielce niepożądanym gościem, natomiast wszelkie ślady zbrodni pieczołowicie by zatarto. Zastanawiałem się, w jaki sposób rzecz całą przeprowadzić, nie budząc podejrzeń gospodarza. A przynajmniej nie budząc ich dopóty, dopóki nie zbadam tego, co zbadać chciałem. Siedziba Reutenbacha była potężną budowlą. Z mnóstwem komnat, korytarzy i schodów. Bez planów lub przewodnika najprawdopodobniej błądziłbym pół nocy, zanim dotarłbym do celu, jeśli w ogóle bym do niego dotarł. Musiałem więc zyskać przewodnika. Człowiek nieposiadający specjalnych zdolności, jakimi dysponowali niektórzy z inkwizytorów, zastanawiałby się nad zastraszeniem lub przekupstwem. Nie sądziłem, by jedno lub drugie zakończyło się sukcesem. Nie na darmo przecież obsługiwali mnie służący, którzy zdawali się mieć niewiele więcej rozumu niż dobrze wyszkolony pies. Pozostawała mi jeszcze jedna możliwość. Otóż w naszej przesławnej Akademii Inkwizytorium uczono pewnego postępowania pozwalającego na pewien czas zyskać kontrolę nad umysłem drugiego człowieka. Przyznam szczerze, iż wasz uniżony sługa nie celował w tej sztuce, a nauczyciel ostrzegał, że tylko nielicznym spośród nas uda się złamać wolę człowieka stawiającego opór. Jednak głupota przysłanych mi służących mogła w tym momencie obrócić się na moją korzyść. W każdym razie uznałem, że warto spróbować, chociaż ostatni raz podobny zabieg przeprowadzałem jeszcze w Akademii i musiałem dokładnie przypomnieć sobie stosowny rytuał. Nauczyciel zapewniał nas, że nie ma w tej umiejętności niczego z mrocznej magii (zresztą czyż w innym wypadku pozwolono by mu wykładać?), a jest to jedynie sztuka pozwalająca triumfować umysłom wyższym nad niższymi.
Jednakże zanim miałem się tym zająć, wypadało odwiedzić Reutenbacha i zdać mu relację z wizyty u Hoffentollera. Choć, Bogiem a prawdą, niewiele było do powiedzenia z tych rzeczy, które powiedzieć mogłem bez szwanku dla prowadzonej sprawy.
– O, pan Madderdin. – Widząc mnie, nawet się uśmiechnął. – Jak tam wizyta u mojego drogiego przyszłego teścia?
– Krótko mówiąc? Bezowocna – odparłem.
– Powiedzieliście o moich planach?
– Tak, panie margrabio. – I?
– Wydawał się rozbawiony – odparłem zgodnie z prawdą.
– Cóż, na początek może i to dobre… Napijecie się wina?
– Nie odmówię.
Rozlał wino do masywnych złotych kubków. Mój ozdobiono rubinami, jego topazami. Oba zapewne warte były fortunę.
– Za miłość – powiedział, wznosząc kubek.
– Za miłość do Boga – zgodziłem się.
– Mówię o miłości do kobiety – burknął.
– Też właśnie o tym mówię. Nie rozumiecie, że miłość do drugiej ludzkiej istoty może być oparta tylko na bezkresnej miłości do Boga? Jeśli nie pokochaliście Boga, jak możecie kochać którąkolwiek z istot, które stworzył własnymi dłońmi?
Upił dwa łyki i spojrzał na mnie badawczo.
– A wy? Kochaliście kiedyś? Do bólu i rozpaczliwie? Na wieczność?
– Oczywiście. Boga, słowa Pisma…
– Mówię o kobiecie – przerwał niecierpliwie.
– Nie została mi dana ta łaska – odparłem po dłuższej chwili – lub, patrząc z drugiej strony, nie zostałem dotknięty podobnym przekleństwem.
Długo mi się przypatrywał.
– Kłamiesz – rzekł w końcu. – I sam o tym wiesz.
– Ho, ho, ho, czytacie w ludzkich sercach – zadrwiłem.
– Powiedz jej, że ją kochasz, zanim będzie za późno. Tym razem ja zamilkłem na dłuższy czas.
– Oczywiście – powiedziałem wreszcie. – Gdyż marzeniem każdej pięknej damy jest towarzystwo oprawcy z Inkwizytorium.
– A więc jednak istnieje jakaś dama… – Uśmiechnął się, potem znowu spoważniał. – Przecież nie myślicie o sobie w ten sposób.
– Ja nie. Wystarczy, że inni myślą. Jeśli kogoś kochacie, nie skażecie go na taki los.
– Ludzie – warknął. – Co was obchodzą ludzie? Co was obchodzą plotki i złe języki? Co was obchodzi wszystko, kiedy wiecie, że to jest ta jedna jedyna? Wymarzona, wyśniona i upragniona. Że nie możecie bez niej oddychać, tylko krztusicie się w beznadziejnych spazmach. Że wasze serce bije po to, by ona dotknęła rękę waszej piersi, że oddychacie tylko w tym celu, by swój oddech złączyć z jej oddechem.
– Wszystko, co człowiek zwykł poważać, trwa dzień zaledwie, chwilę jedną… Miłości, gdy spełnione, bledną, a pędzel niszczy sny malarza – powiedziałem.
– Nie – odparł, nie próbując nawet dyskutować. Słyszałem jednak, jaka była wewnętrzna moc w wypowiedzianym przez niego zaprzeczeniu, i podziwiałem to.
– Kim ona jest, panie Madderdin? – zapytał.
– Kim jest kto, panie Reutenbach?
– Pewnie jakaś kurwa, w której zakochaliście się w czasie jednej z wizyt w burdelu…
Nawet nie zorientowałem się, gdy trzymałem go za gardło i przypierałem do ściany. Poczerwieniał, lecz zdołał jeszcze wycharczeć:
– Puśćcie, na miłość Boga!
Puściłem dopiero po chwili, wściekły na siebie, że dałem się sprowokować, zanim zdążyłem pomyśleć. To nie przydarzało się często waszemu uniżonemu słudze. Margrabia rozkaszlał się i sporo czasu minęło, zanim mógł znowu przemówić.
– Na miecz Pana, macie niezłą rękę… – wydyszał. Cofnąłem się o dwa kroki i, wierzcie mi, byłem mocno skonfundowany.
– Wybaczcie, panie, że uchybiłem powinnościom gościa.
Machnął ręką.
– Chciałem tylko wiedzieć, teraz już wiem.
– Ja jej uratowałem życie, ona mnie uratowała życie – powiedziałem, wpatrując się w ścianę gdzieś po nad jego głową. – Tylko raz ją objąłem, wiecie? Przecież to nie może być miłość…
Dlaczego mu to wszystko mówiłem? Może dlatego, że wiedziałem, iż stoi nad grobem.
– Miłość nie jest grzecznym gościem, panie Madderdin. Miłość nie zapowiada swej wizyty na dwa tygodnie wcześniej. Miłość jest jak złodziej wślizgujący się do waszego domu i kradnący wszystko, co macie najcenniejszego. Przypomina piorun spadający z pogodnego nieba. W pojedynku z miłością macie tak samo wielkie szanse jak kurczak przy jastrzębiu.
– Zawsze można uciec…
– Czyż nie to właśnie robicie? I co? Lepiej wam z tym?
– Nie – powiedziałem spokojnie. – Gdyż kiedykolwiek widzę coś pięknego, chciałbym to pokazać właśnie jej. Chciałbym dzielić z nią każdą chwilę zachwytu. Tyle że ja rzadko widuję piękne rzeczy, panie Reutenbach. Wokół mnie są strach, nienawiść, krew, smród i ból. Byłaby zachwycona, prawda?
Przyglądał mi się bez słowa, a na jego twarzy ku swojemu zdumieniu ujrzałem współczucie.
– Jestem stary, zgorzkniały, co dnia odnajduję na mej głowie nowe siwe włosy. Każdego ranka muszę się przekonywać, że warto jeszcze żyć. Ktoś kiedyś, margrabio, powiedział, że przeraźliwą rzeczą jest zasypiać ze strachem, iż się nigdy nie obudzicie. Ja zasypiam ze strachem, że następnego dnia jednak się obudzę… I tylko wiara trzyma mnie przy życiu, kiedy podnoszę głowę ze snu.
W milczeniu znowu napełnił nasze kubki.
– Powiedz jej wszystko, tak jak powiedziałeś mnie Boisz się, że nie odwzajemnia uczucia?
– Pomogłem jej. Wyznanie miłości brzmiałoby ni czym żądanie spłaty długu.
– Zaufaj. – Nie.
Reutenbach podszedł tak blisko, że poczułem jego przesycony winem oddech.
– Chcesz umrzeć, głupcze, żałując, że nigdy nie odważyłeś się na krok, który zawsze pragnąłeś uczynić?
– Dajcie pokój mojemu życiu, margrabio – poprosiłem. – Nie jest warte naszej konwersacji.
Prychnął, odszedł ode mnie i usiadł w fotelu.
– Dziwnie plotą się ludzkie losy – rzekł – a wy dziwnym jesteście inkwizytorem.
Uznałem to za komplement, lecz byłem wściekły na siebie za chwilę słabości. Kto kazał mi wygadywać bzdury przy obcym człowieku i spowiadać się z lęków oraz pragnień, o których prawdziwości sam nawet nie byłem przekonany?
– Czemuż mam zgłębiać miłość, szukać jej zawzięcie? Jest od Boga i ludzkie przekracza pojęcie. Ja studiuję nienawiść z ogromną pilnością, bo tę namiętność mam w swej władzy przecie – powiedziałem gorzko i wbrew sobie.
Spotkałem chłopaków i rozkazałem, by pojawili się u mnie w komnacie, gdy księżyc zajdzie za północną basztę. Trzeźwi – zaznaczyłem bardzo wyraźnie. Potem wróciłem, odczekałem, ile trzeba, i wezwałem służącego, którego oddano pod moje rozkazy. Zdjąłem z szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem.
– Siadaj – rozkazałem chłopakowi, wskazując zydel.
– Jakże to tak? – Na jego twarzy odbiło się tępe zdumienie.
– Siadaj – rzuciłem już ostrzejszym tonem, a on przycupnął na samym skraju, wyraźnie wstrząśnięty tym, jak można siedzieć w towarzystwie gościa samego pana margrabiego.
– Popatrz no tu – rzekłem, zbliżając krzyżyk do jego twarzy. Poruszyłem palcem, wprawiając łańcuszek w wahadłowy ruch. – Patrz cały czas.
– Paczę, panie.
Faktycznie zobaczyłem, że wodzi wzrokiem za poruszającym się i migoczącym krzyżykiem.
– Martinie, pomyśl sobie, że leżysz na mięciutkim, suchym sianie – zacząłem powoli, łagodnym głosem. – Słońce świeci ci nad głową. Ogrzewa cię. Jest takie żółte i ciepłe. Nic ci się nie chce i nic nie musisz robić. Jest cichutko i spokojnie. Przyjemnie, prawda?
– Aha – bąknął.
– Możesz tak leżeć i leżeć bez końca. Oczy ci się same zamykają, a ręce i nogi masz bardzo, bardzo ciężkie. Nawet nie próbujesz ich podnosić, bo po co? Będziesz tak wygrzewał się w słońcu, czyż nie?
– Bę-dę.
– Masz ciężkie obie nogi i ciężkie obie ręce. Twoja głowa jest też taka cięęężka. Ale leży sobie na mięciutkim, ciepłym sianie. I jest ci tak dobrze, że niczego innego nie chcesz. Nie ma się po co ruszać, prawda?
– Praw-da – jego głos zdawał się dobiegać jakby z oddali. Nie ma co ukrywać: szybko mi to szło.
– Teraz zamknij oczy. Zasypiasz słodkim snem Odczekałem chwilę, aż zobaczyłem, że gałki jego oczu poruszyły się pod powiekami.
– Martinie, kiedy pstryknę palcami i powiem "raz dwa, trzy", wtedy obudzisz się i nie będziesz pamiętał nic z tego, co zaszło, rozumiesz?
– Ehem.
– Ale teraz będziesz odpowiadał na moje pytania tak?
– Tak.
– Znasz dobrze zamek, prawda?
– Dobrze.
– Schodzisz czasami do piwnic?
– Nie, do piwnic nie wolno. Martin dobry, Martin nie chodzi do piwnic…
– Martinie, przecież byłeś troszeczkę ciekawy, prawda?
Milczał i tylko ruszał ustami, jakby coś przeżuwał.
– Martinie – powiedziałem ostrzej – masz mówić prawdę.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, po jego policzkach zaczęły płynąć łzy grube jak groch.
– Zły Martin, zły – wyjąkał. – Wie, co jest w piwnicy. Ale nie wolno mówić!
– Teraz już wolno, Martinie. Pan margrabia bardzo prosił, żebyś wszystko mi opowiedział. Da ci za to złotego dukata i nowe buty z czerwoniuśkiej skóry.
– Mmmmm… – Widziałem po wyrazie jego twarzy, że się rozmarzył.
– Co zobaczyłeś w piwnicy, Martinie?
– Martin widział dziewczynę. Ona tam mieszka. Ha, a więc jednak!
– Tylko jedną dziewczynę?
– Olof bardzo się upił – powiedział, wydawałoby się, zupełnie nie na temat. Ale sądziłem, że wiem, w którą stronę zmierzają jego myśli.
– I co powiedział ci Olof, jak się tak bardzo upił?
– Że jest ich siedem – wyszeptał. No to byliśmy w domu.
– Martinie, teraz zaprowadzisz mnie do wejścia do piwnic.
– Nie wolno! – Jego powieki poruszyły się niespokojnie. – Strażnicy. Odpędzą.
– Strażnicy nie zobaczą – powiedziałem łagodnym tonem. – Będziesz niewidzialny. Zobacz. – Dotknąłem opuszkami palców jego skroni. – Nacieram cię czarodziejską maścią. Czujesz, prawda?
– Yhy.
– I teraz już jesteś niewidzialny. Zupełnie jak w bajkach. Nikt cię nie może zobaczyć oprócz mnie.
– Mmmmm… – tym razem w pomruku dał się słyszeć wyraźny zachwyt.
Kostuch i bliźniacy pojawili się kilka pacierzy później.
– Czas na akcję, chłopaki – obwieściłem. – Waleczne serca do boju!
Zapatrzyli się na mnie z niezrozumieniem. Ach, jak zwykle rzucałem perły swego intelektu przed wieprze…
– W piwnicach jest uwięzionych siedem porwanych dziewic, które mają zostać oddane demonowi w trakcie trwania bluźnierczego rytuału. Potem zostaną przez niego splugawione. Nasza misja jest prosta: znaleźć i ocalić.
– Siedem dziewic – powtórzył Kostuch, obnażając w uśmiechu szare, poszczerbione łopaty zębów.
– Siedem – dodał Pierwszy, wytrzeszczając oczy.
– Dziewic – oblizał się Drugi i aż zatarł pulchne dłonie. – Splugawione… – Oblizał się jeszcze mocniej.
– Czy słowo „ocalić" zabrzmiało wystarczająco wyraźnie? – zapytałem, widząc ich reakcję.
– Reutenbach ma ze trzydziestu ludzi – mruknął Pierwszy po chwili.
– Powiedziałbym raczej: czterdziestu – sprostowałem. – Tylko czy ja chcę z nimi walczyć? – Wzruszyłem ramionami. – Wyciągamy dziewczyny, aresztujemy Reutenbacha i po sprawie. Poza tym czyżbyście się bali kucharzy, kuchcików, łaziebnych, ogrodników i stajennych?
– Ma też niby żołnierzy – odezwał się Drugi.
– Może… wezwiesz inkwizytorów, Mordimerze? – spytał Kostuch.
– Ha, od kiedy masz świetne rady na podorędziu? – Spojrzałem w jego stronę.
Pomysł z wezwaniem pomocy z Hezu lub nawet z najbliższego oddziału Inkwizytorium nie byłby taki zły. Pod warunkiem, że mielibyśmy kilka dni czasu. Obawiałem się jednak, iż na to, niestety, nie możemy liczyć. Dlatego należało poradzić sobie we czterech: ja. Kostuch i bliźniacy (jak to zazwyczaj bywało), czyli czterech szlachetnych paladynów kontra zastępy służące książętom ciemności! Przeciwko nam mógł wystąpić raptem tylko margrabia i kilkudziesięciu jego ludzi. Betka! Nie w takich opałach już bywaliśmy.
– Chciałbyś żyć wiecznie, Kostuch? – zapytałem ironicznym tonem.
– Zdejmujemy każdego po drodze – rozkazałem, patrząc już na nich wszystkich. – Nie zabijajcie, póki nie będzie to absolutnie konieczne. Dać w głowę, związać sznurem, potem szmata w zęby, zostawić gdzieś w kącie. Pamiętajcie, że jesteśmy tu gośćmi!
– Żeż ty, niby wielkopańskie grzeczności – zadrwił Drugi.
– Chciałeś coś powiedzieć, bliźniak? Źle tu jadłeś i piłeś? Gospodarzowi należy się trochę szacunku. – Spojrzałem prosto na niego. I spojrzałem naprawdę złym wzrokiem, gdyż nie znoszę, kiedy ktokolwiek kwestionuje moje rozkazy.
Otworzył tylko usta i znieruchomiał tak na chwilę. Przypominał w tym momencie spuchniętego karpia.
– To dobrze, nie ma co gadać zbyt wiele – skwitowałem serdecznie. – Poza tym na pewno nikt nas nie zaczepi aż do samych piwnic. Służba wie, że jesteśmy gośćmi margrabiego, i nie będzie niczego podejrzewać.
– Pierdolić takie tam, prawda. Zabijać nie wolno, chędożyć nie wolno… – odezwał się Pierwszy.
– Bliźniak, czy ja wam kiedyś zabraniałem zabawy? Tylko pamiętaj, że na zabawę musi być odpowiedni czas. Macie moje słowo, że jak wszystko dobrze się skończy, pofiglujecie sobie ze służebnymi.
Tak to już jest, że psom czasem trzeba rzucić kość do ogryzienia, by nie zechciały spróbować smaku twojego karku. Służebnym dziewkom margrabiego nic się przecież nie stanie, jak Pierwszy i Drugi pobrykają z nimi przez chwilę lub dwie.
– Mordimerze, ty to jesteś, prawda, swój chłop – rozpromienił się Pierwszy. – Co, brat?
– Niby tak.
– Ja już sobie kucharkę ichnią, prawda, upatrzyłem – pochwalił się. – Taaakie ma.
– Kucharkę to ja pierwszy sobie upatrzyłem! – obruszył się Drugi.
– A co, mało będziecie mieli czasu? – powiedziałem pojednawczo. – Ta rzecz nie jest z mydła, nie wymydli się. Poza tym dobrze wyszkolona niewiasta zadowoli i pięciu chłopów naraz, nie tylko was dwóch. Nie ma się o co spierać.
Dałem im czas, by przemyśleli moje słowa.
– Dobra, idziemy – rozkazałem.
Spojrzałem na służącego, który stał martwo pod ścianą i wpatrywał się niewidzącymi oczami w jakiś punkt na przeciwległej ścianie.
– Martinie, słyszysz mnie?
– Tak. Słyszę – odparł głuchym tonem.
– Poprowadzisz nas teraz do piwnic. Zrozumiałeś?
– Tak. Zrozumiałem.
– Do tego miejsca, gdzie mieszkają dziewczyny.
– Do tego miejsca. Tak.
– Co on jakiś taki, niby nie wiadomo co? – Drugi pomachał służącemu dłonią przed nosem, lecz ten nawet nie zareagował.
Podróż zamkowymi korytarzami minęła nam szybko. Raz tylko natknęliśmy się na służącą, która na szerokim parapecie oddawała się jednemu z żołnierzy margrabiego, ale kazałem chłopakom zostawić ich w spokoju, gdyż szczęśliwa parka nawet nie zauważyła, kiedy przechodziliśmy obok. Martin prowadził nas jak no sznureczku i zastanawiałem się, jak byśmy sobie bez niego poradzili, bowiem zamek Reutenbach i tak przypominał labirynt, natomiast nocą ten labirynt stawał się wręcz nie do przebycia. Wreszcie zawędrowaliśmy niemal do celu – kazałem służącemu usiąść pod ścianą i czekać na dalsze polecenia, gdyż byłem pewien, że będę go jeszcze potrzebował.
Wejścia do piwnic nikt nie pilnował, lecz wiedziałem, że w sali za schodami będzie co najmniej dwóch ludzi. Tego zresztą można się było spodziewać. Przecież właśnie tam znajdowało się nie tylko przejście do więzienia porwanych dziewcząt, ale również drzwi do zbrojowni, magazynu, wędzarni oraz loszku z winami. Margrabia wolał, by ktoś nad tym wszystkim czuwał, słusznie sądząc, iż nie wystarczy tylko polegać na jakości zamków. Nie wiedziałem, czy zawsze stawia tu wartowników, czy też nasza wizyta była powodem, że kazał im strażować. I nie zamierzałem o to pytać. Zszedłem ze schodów.
– Panie margrabio – powiedziałem głośno, odwracając twarz w stronę szczytu schodów – pańscy ludzie czuwają. Gratuluję! Przegrałem zakład – wyjaśniłem strażnikom, przywołując na usta szczery, szeroki uśmiech. Wstali, przypatrując mi się na razie ze zdziwieniem, ale bez podejrzliwości. – Pan margrabia twierdził, że czuwacie, ja, że na pewno śpicie, pijecie albo chędożycie dziewki. Sto koron przegrałem przez was, cholerne psubraty!
Zapatrzyli się w stronę schodów, oczekując, iż zobaczą za chwilę zmierzającego w ich stronę Reutenbacha. I na ich twarzach widziałem już dumę oraz tęskne oczekiwanie pochwały. O ludzka naiwności! Pierwszemu z wartowników umiejętność mowy odebrał dobrze wymierzony cios w jądra, lecz drugi okazał się szybszy i bystrzejszy od kamrata. Uskoczył, nie zdążył jednak wyciągnąć miecza, kiedy zbiegający ze schodów Kostuch wpadł na niego całym ciężarem. Z łomotem uderzyli o ścianę. Ale podniósł się już tylko Kostuch.
– Związać, zakneblować, zabrać klucze – rozkazałem.
Potem wrzuciliśmy ich do wędzarni. Jak się ockną, przynajmniej będą mogli sobie powdychać wspaniały zapach szynek oraz kiełbas.
– Dobra, chłopaki. Pierwszy, Drugi, na górę i uważajcie, żeby żaden skurwysyn nie wszedł do piwnic. I pilnujcie też, żeby Martin nigdzie nie polazł. Kostuch, za mną.
Trzeci klucz, którego spróbowałem, otwierał zamek do właściwej części lochów. Kostuch się zatrzymał.
– Co jest? – Spojrzałem na niego.
– Ból – powiedział.
– Boli cię co?
Spojrzał na mnie jak na idiotę.
– W tych ścianach jest ból, Mordimerze.
Kostuch umie czytać przeszłość zawartą w murach, zwłaszcza tę, która pozostawiła po sobie ślad tortur, cierpienia i śmierci. Teraz potwierdziło się, dlaczego w części korytarzy z mojej wizji widziałem te potwornie zniekształcone ciała i twarze. W tym miejscu musiała niegdyś znajdować się katownia. Może dziadek Reutenbacha nie mógł zasnąć, zanim nie wysłuchał cowieczornej porcji jęków oraz błagań o litość? Znałem człowieka, który torturowanych więźniów nazywał swymi najlepszymi śpiewakami. Cóż, źle skończył kardynał Beldaria zwany Diabłem z Gomollo, a wasz uniżony sługa przyczynił się do upadku eminencji. Ponieważ Beldaria chciał i mnie nauczyć śpiewu podobnego rodzaju, lecz ta próba nie wyszła mu na dobre. Oderwałem się od myśli o dawnych latach. Było pewne, że w tych lochach zabito i zamęczono wielu niewinnych ludzi. Bowiem winni nie zostawiają aż tak silnego śladu, gdyż ich dusze wiedzą, że zasługują na śmierć oraz cierpienie.
– To wszystko z dawnych lat – dodał Kostuch.
I to była pocieszająca wiadomość, bo oznaczała, że żadnej z dziewcząt nie wyrządzono jeszcze krzywdy, co za tym idzie, nie dokonano bluźnierczego rytuału. Oznaczało to również, że margrabia Reutenbach nie gustował w podobnych przyjemnościach co jego przodkowie i dobrze to o nim świadczyło. Pochwalałem tak umiarkowane zachowanie, ponieważ jestem człowiekiem, który nie lubi zadawania bólu bliźnim, jeśli zadawanie tego bólu nie jest konieczne do osiągnięcia wyższych celów.
Korytarz skręcał w prawo, więc wyjrzałem za róg. Przy drzwiach siedziało dwóch wartowników. Nie powiem, by specjalnie przejmowali się swym zajęciem. Jeden drzemał z głową opartą na dłoniach, drugi rzeźbił niewielką drewnianą figurkę, przygryzając przy tym język z wysiłku. Ot, domorosły artysta… Problemem było tylko jedno. Strażnicy znajdowali się dobre kilkanaście kroków od nas i obawiałem się, że zdążą zaalarmować towarzyszy, zanim do nich podbiegniemy. Wyraźnie widziałem sznur biegnący w stronę sufitu i dałbym sobie rękę uciąć, że jest połączony z dzwonkiem na wyższym piętrze. A nie chciałem przecież mieć na głowie zgrai zabijaków margrabiego. Chciałem sprawę załatwić szybko, sprawnie, czysto i bez zbędnych ofiar. Jeśli takowe się przytrafią, nikt, oczywiście, nie będzie płakał, ale po co od razu zakładać robienie jatki? W końcu byłem na tym zamku gościem, a gościowi nie wypadało rewanżować się gospodarzowi za pomocą wybijania mu w pień służby, gdyż byłoby to co najmniej niedelikatne i niegrzeczne. Kostuch wyciągnął sztylet.
– Na trzy, cztery? Ty śpiącego, ja drugiego… Tylko szeptał, lecz szeptał, niestety, tuż przy moim uchu, więc zgniłe powietrze z jego ust mnie owionęło. Postanowiłem rozegrać sprawę po swojemu.
– Na gwoździe i ciernie! – zawołałem głośno i wyszedłem zza rogu. – Gdzie tu jest wychodek?
Śpiący strażnik poderwał się, ten drugi porzucił rzeźbioną figurkę.
– Gdzie jest wychodek, pytam? – Zbliżyłem się o kilka kroków. – Mam się wysrać pod ścianą?
I już byłem przy nich. Śpioch oberwał łokciem w dołek, artystę uderzyłem pięścią pod brodę. Obaj zgaśli jak świeczuszki utopione w misce pełnej wody.
– No i co? Trzeba od razu zabijać? – spytałem Kostucha.
Obszukałem ciała i spostrzegłem, że żaden ze strażników nie ma kluczy. Ha, więc margrabia nie ufał im na tyle, by dać możliwość otwarcia tych drzwi. Zresztą słusznie, gdyż jeśli faktycznie ukrył tam siedem dziewic, to strażnicy mogli sobie popić i przynajmniej niektóre z nich zamienić w kobiety doświadczone. Co margrabiemu na pewno popsułoby szyki.
Wydobyłem narzędzia i pomajstrowałem przy zamku. Był nieco bardziej skomplikowany niż ten, który otworzyłem u Hoffentollera, ale i tak nie sprawił mi szczególnych problemów. Cichutko odemknąłem drzwi, tylko po to, by wejść do sieni i natknąć się na drzwi następne. Te jednak były zawarte tylko na zwyczajną zasuwkę. Przesunąłem ją i zajrzałem do środka przez szparę.
Średniej wielkości izba rozjaśniona była płomieniami świec. Zauważyłem dziewczęta. Trzy siedziały na łóżku i grały w karty, jedna wyszywała coś, siedząc w głębokim fotelu, kolejna poprawiała włosy przed ogromnym kryształowym lustrem, a dwie pozostałe zajadały się przy stole owocami i słodyczami. Nawet jeśli było to więzienie, to trzeba przyznać, że margrabia dbał o więźniarki. Wszedłem do środka, Kostuch za mną, i wtedy stało się coś, czego bynajmniej nie przewidziałem. Pierwsza z dziewcząt wrzasnęła przerażona, za nią druga i trzecia, aż wreszcie wrzeszczały wszystkie. Rozpaczliwie, histerycznie i ogłuszająco. Dostałem w głowę kiścią winogron, a Kostuch odbił sprzed twarzy srebrną szczotkę do włosów.
– Spokój! Cisza! – ryknąłem. – Jestem tu, żeby was uratować!
Nie wiem, czy mnie słyszały, czy nie, jednak na pewno w żaden sposób nie dały znać po sobie, że pojęły moje słowa. Cóż, trzeba było uciec się do przemocy. Trzasnąłem najbliżej stojącą w twarz, drugą cisnąłem na łóżko. Jakże żałowałem, że nie mam solidnej rózgi z wierzbowych witek! Kostuch okazał się lepszym mediatorem ode mnie. Wyszarpnął zza pasa krzywą szablę, uderzył nią w srebrny dzban, przecinając go na pół, i huknął:
– Milczeć, bo zarżnę was wszystkie, małe kurwiszony!
Zdumiewające, lecz to właśnie poskutkowało. Po woli cichły, aż wreszcie wszystkie, objęte i przerażone skuliły się na łóżku.
– Proszę, proszę, nie róbcie nam krzywdy… – powiedziała drżącym głosem dziewczyna wyglądająca na najstarszą z całej siódemki.
Zauważyłem, że wszystkie z lękiem i obrzydzeniem wpatrują się w Kostucha, i teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że zabranie mego towarzysza na misję mającą na celu ratowanie dziewic nie było prawdopodobnie najlepszym pomysłem. Zwłaszcza że Kostuch mrugnął właśnie do jednej z nich i oblizał się. Dziewczyna zaszlochała i skryła się pod pachą przyjaciółki.
– Wyjdź – rozkazałem. – Pilnuj drzwi. Burknął coś wściekle, jednak usłuchał.
– Moje drogie – rzekłem, starając się nadać głosowi aksamitną miękkość – przybyliśmy tu, by was ratować. Dowiedziałem się, że w okolicy zaginęło siedem dziewcząt, i postanowiłem je odnaleźć. Bogu dziękować, właśnie odnalazłem. Będziecie mogły wrócić do swych domów i rodziców!
Nie wiem, czy spodziewałem się wybuchu szaleńczego entuzjazmu, radości i całowania po rękach, lecz na pewno nie spodziewałem się jednego: lodowatej ciszy, która powitała moje słowa. Później tę ciszę rozdarł rozpaczliwy szloch dziewczyny wyglądającej na najmłodszą.
– Znowu będę musiała pasać świnie? – udało jej się spytać przez łzy.
– A tatko znowu będzie pijany? I będzie bił sztachetą? – to odezwała się następna.
– I będą chcieli mnie wydać za starucha z sąsiedztwa?!
– Na przednówku będziemy jeść zmarzniętą rzepę?
I tak ciągnęły się te pytania. O pranie odzieży w lodowatym strumieniu, zbieranie chrustu w zimie, o porwane sukienki i noszenie wiader wody. I tak dalej, i tak dalej.
– Cisza – nakazałem w końcu, zbierając myśli. – Dzieci, dano wam suknie i dobre jedzenie, nie kazano pracować i dbano o was. Ale to miało trwać jedynie przez chwilę. Źli ludzie chcieli was zabić, posłać jako ofiarę potężnemu demonowi. Ja przybyłem, by nie pozwolić, żeby demon was skrzywdził.
– Ten demon? – zapytała jedna z dziewcząt, wskazując palcem za moje plecy.
Gdybym usłyszał podobne słowa z ust mężczyzny, słusznie domniemywałbym, że chce mnie zmusić do odwrócenia wzroku, by potem zaatakować. Lecz w jaki sposób mogła mnie zaatakować dziewczyna siedząca na łóżku? Ciosem haftowanej ciżemki? Dlatego błyskawicznie się odwróciłem. Na szczęście w komnacie nie było żadnego demona. Natomiast w wielkim kryształowym lustrze nie odbijał się już obraz pokoju, lecz widziałem w nim ogromne łoże z baldachimem i mnóstwem zdobionych poduch. Na łożu leżał młody, smagły mężczyzna w białej, haftowanej szacie. Na piersiach miał wieniec z kolorowych kwiatów.
– Kim jesteś? – zapytał z wyraźnym niezadowoleniem i zmarszczył brwi.
Zbliżyłem się do lustra. Najwyraźniej albo było magiczne, albo zostało potraktowane zaklęciem i odbijało obraz pochodzący z innego świata. Czyżby właśnie ten mężczyzna był demonem? Czemu nie? Widziałem kiedyś przecież piękną demonicę Hagath, rozmawiałem z nią i nawet oferowałem jej dar, który nie był nic wart w naszym świecie, lecz ją skłonił do posłusznego oddalenia się w miejsce, skąd przybyła. Doświadczeni znawcy wiedzieli również dobrze, że wśród demonów są zarówno takie najchętniej chłepczące ludzką krew lub karmiące się ludzkim nieszczęściem, jak i takie, które są najdalsze od okrucieństwa czy przemocy. Co nie znaczyło jednak, iż nie były diabelskimi tworami, których samo istnienie urągało naszej świętej wierze. – Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem – odparłem. – A ty?
Patrzył na mnie przez chwilę, po czym sięgnął gdzieś w bok (nie widziałem gdzie, gdyż zaczynała się już tam rama lustra) i wyciągnął kiść winogron. Leniwym ruchem włożył sobie jedno do ust.
– Jestem Strażnikiem – objaśnił.
– Co dalej? – spytałem, widząc, że nie zamierza nic więcej tłumaczyć.
– Dalej to już sobie idź – powiedział kapryśnym tonem.
Ująłem srebrną paterę stojącą na stole.
– Na ile kawałków roztrzaska się to lustro? Westchnął.
– Jestem Strażnikiem. One są daniną dla mnie. Po to, bym przez następne siedemdziesiąt lat pilnował Bramy.
– Co im zamierzasz zrobić? Pożresz je? Wypijesz ich krew? – Z łóżka dobiegły mnie przerażone piski.
– Oczywiście, że nie. – Uniósł się na łożu. – Mam tu wystarczająco dużo jedzenia, by nie musieć zjadać ludzi. – Na jego twarzy odbiło się obrzydzenie. – Będę je rozpieszczał, a one będą rozpieszczać mnie. Będą wiecznie młode i nieśmiertelne, potem, za siedemdziesiąt lat, odeślę je do twojego świata obsypane darami. I dostanę następne.
– To tylko plugawe kłamstwa – zawyrokowałem.
– Cokolwiek bym z nimi zrobił, lepsze to, niż kiedy przestanę pilnować Bramy – rzekł. – Ale jeżeli rzeczywiście jesteś inkwizytorem, powinieneś wiedzieć, że mówię prawdę.
Nie tak łatwo rozpoznać kłamstwo w słowach demonów bez przeprowadzenia stosownych rytuałów. Bo czyż demony nie są istotami poczętymi z kłamstwa?
– Kogo nie chcesz puścić za Bramę? Czym jest Brama?
– Tego, kogo przywołano – odparł.
– Maurycy Hoffentoller. On to zrobił.
– Chyba tak się nazywał. Starzec pragnący zemsty. Wezwał go i tylko ja mogę nie wpuścić go do waszego świata. Jednak, jak zapewne wiesz, za wszystko trzeba zapłacić. A moja cena jest właśnie taka. – Powiódł wokół dłonią, co miało oznaczać tych siedem dziewcząt.
– Posłuchaj…
– Nie, to ty posłuchaj – przerwał mi. – Chcę mojej kapłanki i chcę, żeby wreszcie odprawiła rytuał. Niczym nie możesz mi zagrozić, gdyż jestem tylko odbiciem w lustrze.
Niestety, była to prawda. Nie miał fizycznej formy, więc mógł sobie do woli ze mnie kpić. Miałem pewność, że świątobliwi mnisi z klasztoru Amszilas poradziliby sobie z tym problemem, lecz ja byłem jedynie prostym inkwizytorem, niemającym najmniejszego pojęcia, jak zmusić do posłuszeństwa obraz odbity w lustrze.
– Twojej kapłanki… Aha!
Teraz wiedziałem na pewno, że chodziło o Annę Hoffentoller. Więc sprzeciwiła się swemu prapradziadowi i pragnęła zniweczyć skutki zaklęcia, które ten przywołał. Czarna magia kontra czarna magia. O tak, z całą pewnością brakowało tu inkwizytora!
Zbliżyłem się i dotknąłem ramy. To lustro było zwyczajnym, niemagicznym przedmiotem, oczywiście pięknym i najpewniej niezwykle kosztownym. Nałożono na nie jakiś czar, ale równie dobrze można by go nałożyć na ścianę lub szafę.
– I jak będzie? – zapytał protekcjonalnym tonem, przyglądając mi się z wyższością.
Znowu odszedłem na kilka kroków.
– Do widzenia – odparłem i cisnąłem paterą prosto w lustro.
Kryształ z jękiem rozpadł się na dziesiątki odłamków. Dziewczęta krzyknęły przerażone.
– Nie, nie! – usłyszałem.
Obróciłem się w ich stronę. Najstarsza patrzyła na mnie z wyrzutem i niechęcią.
– Był taki dobry, taki miły…
– Obiecywał nam, że będziemy szczęśliwe! – wykrzyczała druga.
– A ty go zabiłeś! – w głosie trzeciej wibrowała nienawiść.
Zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem. Może powinienem zabrać dziewczyny, potem ludzie przysłani na zamek margrabiego dokładnie zbadaliby lustro. Tyle że byłem pewien, iż demona w nim już nie będzie. Lustro było jedynie furtką czy oknem, przez które obserwował nasz świat i z którego spodziewał się daru. Co mu szkodziło odejść od furtki? Niestety, oczywiście go nie zabiłem. Demony nie giną tak łatwo. Natomiast furtkę wolałem zniszczyć, by nie sprawił mi jakichś niespodzianek. Jeśli chodzi o zaklęcie, które ją otworzyło, to Anna Hoffentoller będzie miała mnóstwo czasu oraz mnóstwo sposobności, by dokładnie odpowiedzieć na każde zadane jej pytanie. A im szybciej i składniej będzie odpowiadać, tym mniej wycierpi. Przynajmniej to właśnie się jej obieca…
Teraz dziewczęta były ocalone, teraz demoniczny rytuał nie mógł już zostać wypełniony. Oczywiście nie mogłem ich na razie uwolnić. Lepiej będzie, jak zostaną w tej całkiem miło urządzonej komnacie do czasu, kiedy zamek Reutenbach nie stanie się bezpiecznym miejscem. Zdecydowałem, że bliźniacy pozostaną na straży piwnic, natomiast ja i Kostuch udamy się do sypialni margrabiego, by aresztować zarówno jego samego, jak i Annę. Podejrzewałem, że tak jak w większości przypadków wystarczy uwięzić dowódcę, powołać się na powagę Świętego Officjum, zagrozić karą za opór i połechtać nagrodą za posłuszeństwo, by wszyscy już pokornie poddali się moim rozkazom. Bowiem nie siła oręża miała mnie chronić, lecz powaga mej profesji. Wszyscy wiedzieli, że porzekadło mówiące: „Kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca" jest bardziej niż prawdziwe. Za śmierć inkwizytora odpowiadali nie tylko sprawcy, nie tylko ci, którzy znajdowali się w ich najbliższym otoczeniu, lecz również rodziny winnych. Przyjaciele. Znajomi. Sąsiedzi. Dlatego rzadko zabijano inkwizytorów, chyba że ludziom czerwona fala nienawiści przyćmiewała jasność myślenia. Jednak z doświadczenia wiedziałem, że zdarza się to niezwykle rzadko. Skłonni do oporu byli jedynie szaleńcy lub zdeklarowani heretycy, wiedzący, że nic ich już nie wybawi od uwięzienia oraz przesłuchań. Albo możni feudałowie, liczący, iż uratują ich koneksje na cesarskim, papieskim łub biskupim dworze. Natomiast każdy, kto widział w sobie ziarenko niewinności, chciał przekonać przedstawicieli Świętego Officjum, że to ziarenko tak naprawdę jest ogromnym głazem. „Ja nic nie wiem", „ja tylko wykonywałem rozkazy", „zmuszono mnie", „pewnie zostałem zaczarowany"… – każdy chciał mieć szansę, by użyć tych argumentów. Jednak w momencie, kiedy stanęło się z mieczem w dłoni przeciwko inkwizytorowi, żadne z podobnych tłumaczeń nie mogło już posłużyć do obrony. Opór przeciw Inkwizytorium można by porównać do mierzenia się z falami przypływu. Nawet jeśli pierwsza fala była maleńka, powinieneś wiedzieć, że w końcu przyjdzie tak wielka, iż zagarnie cię bez reszty. Moim zadaniem było uświadomienie ludziom, że warto poddać się pierwszej fali.
– Idziemy – rozkazałem Kostuchowi.
Znowu kazałem prowadzić nas Martinowi i nie niepokojeni dotarliśmy w pobliże sypialni margrabiego. Na korytarzu przed drzwiami siedziało na ławie dwóch dworzan. Tak jak poprzednio zastanawiałem się, czy zawsze ich obowiązkiem było pilnowanie tej komnaty, czy też poruczono im to zadanie z uwagi na moją obecność. Obaj drzemali z głowami opartymi o ścianę. Podeszliśmy, kątem oka zauważyłem, jak Kostuch wyjmuje nóż.
– Nie zabijaj! – syknąłem.
Sam chwyciłem dworzanina za łeb i huknąłem nim w mur. Nawet nie pisnął.
– Którego ze słów nie zrozumiałeś w rozkazie „nie zabijaj"? – spytałem, patrząc na rozharatane gardło człowieka, którym miał zająć się Kostuch. Krew bluzgała na posadzkę z rozszarpanej tętnicy.
– Tak mi się jakoś nawinęło – burknął mój towarzysz. – Pierwsze koty za płoty…
Wiedziałem, że chciał go zabić. Wiedziałem, że celowo nie usłuchał polecenia. Tyle że to nie były czas i miejsce na dyscyplinowanie podwładnych. Co miałem mu urządzić? Musztrę przed drzwiami sypialni margrabiego? Tak więc poklepałem Kostucha po ramieniu.
– Bądź troszkę ostrożniejszy na przyszłość, mój chłopcze – powiedziałem. – Serdecznie cię proszę. – Sie wie, Mordimerze – odparł. Podejrzewałem, iż Kostuch za największą oznakę madzy i siły uważał odebranie komuś życia. I od czasu do czasu musiał temu pofolgować. Tymczasem nic bardziej błędnego, mili moi. Wielką oznaką siły i władzy jest darowanie komuś życia, a jeszcze większą uczynienie tego tak, iż niedoszła ofiara nawet nie wie, komu i co zawdzięcza. Bowiem najtrudniej jest zwyciężać pośród milczenia i cieszyć się w sekrecie z owoców tegoż zwycięstwa. Rzecz jasna, nie myślałem w tym wypadku o inkwizytorskich poczynaniach, gdyż celem naszych działań zawsze powinno być zbawienie. Opróżnienie kielicha pełnego skisłego wina i napełnienie go wodą zbawienia. Takimi kielichami byli bluźniercy, heretycy oraz odstępcy, a my w pocie czoła i godząc się na wszelkie wyrzeczenia, największą radość znajdowaliśmy wtedy, kiedy usta zaprzysięgłego wroga naszej wiary zaczynały szczerze i z radością wielbić chwałę Pana. Samo wielbienie dawało się osiągnąć łatwo, nad kwestiami szczerości zwykle trzeba było usilnie pracować… Miałem nadzieję, że margrabia nie zamknął drzwi od wewnątrz na skobel lub zasuwę. Gdyż to były naprawdę solidne drzwi. Nie sądzę, byśmy wyważyli je bez pomocy siekier lub tarana. A przecież nie zamierzałem przystępować w tym miejscu do wojskowego szturmu. Tak jak mówiłem, wszystko chciałem załatwić czysto oraz cicho. Czysto już nie było, zważywszy na to, że obaj staliśmy w kałuży krwi płynącej z rozerwanych żył strażnika, lecz przynajmniej mogliśmy się postarać o ciszę. Leciutko nacisnąłem klamkę, Jeśli nie ustąpi, będziemy musieli poczekać, aż Reutenbach sam otworzy drzwi, czy to chcąc wyjść z komnaty, czy chcąc zażądać, by słudzy przynieśli mu wino lub posiłek. Na szczęście klamka ustąpiła. Przez szparę między drzwiami a futryną dostrzegłem prześwitujące słabe światełko. A więc jeszcze nie spali lub też zasnęli przy płonącej świecy. I wtedy usłyszałem odgłosy świadczące o tym, że margrabia oraz Anna są bardzo zajęci, w związku z tym istnieje tylko nikłe prawdopodobieństwo, by przyglądali się skrytym w mroku drzwiom. Pchnąłem śmielej i wślizgnąłem się do środka, a Kostuch za mną. Margrabia i Anna właśnie byli w trakcie czegoś, co ośmieliłbym się nazwać miłosnym zwarciem. Reutenbach leżał na dziewczynie, ona splatała nogi na jego karku. Jęki i westchnienia przeplatały się z zapewnieniami miłości. Stojąca przy łóżku świeca ogarniała ciepłym blaskiem ich ciała, lecz komnata była na tyle duża, że z całą pewnością nie mogli nas dostrzec, ukrytych w ciemności, nawet jeśli by się przyglądali. A nie wyglądało na to, by pragnęli się przyglądać czemukolwiek innemu niż sobie nawzajem.
– Damy im skończyć – szepnąłem Kostuchowi wprost w ucho, gdyż wiedziałem, że obserwowana przez nas para nigdy nie będzie miała okazji powtórzyć podobnej zabawy. Niech się więc nacieszą nią do syta.
Przycupnęliśmy na podłodze.
– Nudzi mi się – zamruczał Kostuch kilka pacierzy później.
Tym razem Reutenbach zabawiał się z Anną w sposób, jak zwykły to czynić ogiery z klaczami zdybanymi na łące. Oczywiście nadal nie mogli nas spostrzec. Po pierwsze, siedzieliśmy daleko od nich i w głębokim cieniu, po drugie, zanadto byli zajęci sobą, po trzecie, zwrócony do nas plecami margrabia zasłaniał Annie pole widzenia.
– Skoro już tyle czekamy, zaczekajmy jeszcze – odszepnąłem.
Wreszcie miłosna scena zdawała się zbliżać do końca. Anna zaczęła krzyczeć urywanym, przenikliwym głosem, potem wydała z siebie kilka spazmatycznych jęków, w odpowiedzi na co Reutenbach gardłowo zawył i znieruchomiał. Opadli na pościel.
– No, no, gorąco było – powiedziałem cicho i wstałem.
– Margrabio Reutenbach, Anno Hoffentoller, w imieniu Świętego Officjum aresztuję was.
Anna uniosła się na łożu, nie pamiętając nawet o zasłonięciu nagich piersi. W świetle stojącej przy łożu świeczki zobaczyłem odznaczające się pod sutkami czerwone, napuchnięte ślady po zębach.
– Jak śmiesz!? – wrzasnęła. – Wynocha! – W migoczącym żółtym poblasku jej wściekle skrzywiona twarz przypominała maskę diabła.
Najwyraźniej jeszcze nie pojęła, co się wydarzyło. Reutenbach chyba zrozumiał, gdyż siedział spokojnie, nie próbując ani wzywać służby, ani nas zaatakować. Zresztą cóż mógł począć nagi mężczyzna, mając przeciwko sobie dwóch uzbrojonych ludzi, w dodatku wytrenowanych w walce wręcz?
– Decyzją Inkwizytorium, reprezentowanego teraz i tutaj przez Mordimera Madderdina, funkcjonariusza Świętego Officjum, zostaniecie odesłani do Hez-hezronu i tam poddani szczegółowym przesłuchaniom – kontynuowałem, nie zważając na jej krzyki.
– Preeeecz! – zawyła i pewnie coś jeszcze by dodała, gdyby margrabia łagodnym gestem nie zakrył jej ust dłonią.
– A więc to koniec – stwierdził spokojnie.
– Nie, panie Reutenbach. Początek. W Hezie dopiero zaczniecie czytać księgę, w której na każdej kolejnej stronie coraz mocniej wielbi się Boga.
– Postępowałem zgodnie z sumieniem szlachcica, cesarskiego poddanego i dziecka Bożego – rzekł z wyraźną dumą w głosie. – Być może pobłądziłem, lecz zapewniam was, że nie z braku wiary.
Ha, wielu było przed nim, którzy jeszcze na katowskim stole zarzekali się, jak bardzo kochają Boga. Tyle że miłość do naszego Stwórcy i Zbawiciela nie jest rzeczą dowolną. Pana można kochać tylko i wyłącznie tak, jak przykazuje to Kościół, gdyż miłość innego rodzaju jest grzechem. Miłość nie może być szalona, nieukierunkowana i porywcza. Bowiem wtedy zaczyna przypominać rzekę, która swym wylewem porywa domostwa i zabija ludzi. Kościół nasz święty i powszechny wyznaczył ścisłe granice miłości Pańskiej, a kto tych granic nie przestrzega, ten daje zgodę na śmiertelnie groźną powódź.
– Zostaniecie wysłuchani – obiecałem mu. – Inkwizytorium położy na jednej szali wasze grzechy, na drugiej dobre uczynki. Skoro jesteście pewni, iż tych drugich jest więcej, możecie być spokojni zarówno o życie doczesne, jak i o zbawienie duszy.
Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka, który słyszałby te słowa i w którego oczach nie zamigotałby lęk. Nie inaczej było w wypadku margrabiego. Wręcz słyszałem, jak zadaje sobie pytanie, co takiego szlachetnego uczynił i co wytłumaczy go przed obliczem Boga. Mogłem go pocieszyć, iż nawet gdyby przez całe życie pościł, umartwiał się, utrzymywał klasztory oraz kościoły, wspomagał ubogich i karmił głodnych, a jeden jedyny raz złamał Prawo Boże, to wszelkie szlachetne dokonania nie miałyby znaczenia. Bo czyż będziemy się delektować kielichem słodkiego wina, w który wlano łyżkę piołunu? Poza tym mój Anioł Stróż powiedział niegdyś, że w oczach Boga wszyscy jesteśmy winni niezależnie od naszych uczynków, a kwestią pozostają jedynie czas oraz wymiar kary. Kary, która nieuchronnie nadejdzie. Jakież miałem powody, by nie wierzyć memu Aniołowi?
Anna zdjęła z ust dłoń margrabiego.
– O co nas oskarżacie?
– O porwanie siedmiu dziewcząt w celu poddania ich demonicznym rytuałom. O czarnoksięstwo oraz herezję. To na razie wystarczy, o reszcie grzechów opowiecie nam sami.
– Panie Madderdin – powiedziała już spokojnie – twierdziliście, że chcecie być moim przyjacielem, czyż nie tak?
– Cały czas nim jestem – zapewniłem.
– Należą wam się więc wyjaśnienia… – urwała i spojrzała w stronę Kostucha. – Zostaw nas samych – rozkazała ostrym tonem.
No cóż, trzeba mieć charakter, by rozkazywać Kostuchowi. On jednak tylko się skrzywił. I nawet nie drgnął. Anna obróciła wzrok w moją stronę.
– Zróbcie to dla mnie.
– Skoro dama prosi, cóż innego możemy uczynić? – Rozłożyłem ramiona. – Kostuch, przyjacielu, poczekaj z łaski swojej przed drzwiami.
Polecenie zapewne mu się nie podobało, lecz miałem nadzieję, że właściwie podziałają grzeczność wypowiedzi oraz aksamitna miękkość mego głosu. I tak się stało. Kostuch burknął coś niezrozumiale, po czym wyniósł się za drzwi.
– Mów, proszę – powiedziałem.
– Siądźcie, jeśli łaska. – Wskazała mi fotel. – To długa historia.
Usiadłem. Miałem nadzieję, że niczego nie knuje, gdyż nie chciałem bić się z Reutenbachem, zwłaszcza że wynik tego starcia mógł być tylko jeden.
– Mój pradziad… – zaczęła.
– Poznałem go – przerwałem. – Odkryłem też perskie księgi.
– Poznaliście go? – Była wyraźnie zaskoczona. Milczała przez chwilę. – Znacie aramejski?
– Niestety, lecz ilustracje…
– Ach, ilustracje… – Uśmiechnęła się niemal z rozmarzeniem. – Piękne, nieprawdaż?
– Interesujące – odparłem, gdyż słowo „piękne" w tym wypadku rezerwowałem dla dzieł autorów, którzy tworzyli pod natchnieniem Boga, nie z inspiracji demonów.
– Mój pradziad powrócił po niemal czterdziestu latach od zakończenia tej nieszczęsnej krucjaty. Od tej pory żył w piwnicy, w tajemnicy przed wszystkimi ludźmi prócz mojego dziadka, ojca oraz mnie samej. Opętany tylko jednym marzeniem: zemścić się na rodzie cesarskim.
Miała rację, używając słowa „nieszczęsna" na określenie tej właśnie wyprawy krzyżowej. Bowiem naszej armii nie udało się nawet z daleka ujrzeć murów Jerozolimy. Nazywano ją też powszechnie ostatnią krucjatą, gdyż kolejna, idąca drogą lądową prowadzącą z Bizancjum, nie dotarła nawet do Syrii.
– Wiecie, że bez powodu?
– Tego dowiedziałam się niedawno – rzekła. – I wtedy też postanowiłam go powstrzymać. Niestety, było za późno na cofnięcie klątwy, lecz nie za późno, by jej przeciwdziałać. Maurycy już wtedy się nie ruszał i nie mówił. Nie mógł mi pomóc, nawet gdyby chciał – westchnęła. – Ja jednak nie wyjawiłam mu prawdy. Nie chciałam, żeby umierał, wiedząc, że wszystko, co uczynił, było pozbawione sensu.
– Jakaż to klątwa?
– Przyzwanie starożytnego Demona Złego Losu… – urwała na chwilę. – Tak przynajmniej można w przybliżeniu tłumaczyć jego aramejskie miano – wyjaśniła. – Jest niewidzialny, bezcielesny, niemożliwy do powstrzymania czy kontrolowania…
Przypomniałem sobie postać wyobrażoną na ilustracjach. Tę, której głów nie byłem w stanie policzyć.
– A więc?
– Istniała szansa, by nie wpuścić go do naszego świata. Lecz przedtem należało przekupić Strażnika Bramy.
– Młody, smagły, przystojny mężczyzna. – Widzę, że i jego poznaliście. Owszem, tak właśnie wygląda. Okupem dla niego są dziewice. Musi być ich siedem i muszą być prawdziwie nieskalane. Jednak rytuał może przeprowadzić tylko kapłanka, która…
– …jest ich odwrotnością – dodałem.
– Właśnie tak. W perskich świątyniach ten obowiązek należał do kapłanek-prostytutek. Ja musiałam… – Zacisnęła usta.
Ha, więc słusznie się domyślałem, iż ilustracje przedstawiające kobietę w nadzwyczaj wyuzdanych erotycznych pozach miały wiele wspólnego z Anną Hoffentoller. Nie mogła być prawdziwą kapłanką-prostytutką, lecz mogła czynić to, co one: przyjmować jak największą liczbę mężczyzn.
– Po co tyle zachodu? – zapytałem. – Nie lepiej było machnąć na wszystko ręką?
– Sprawiedliwość, panie Madderdin – tym razem odezwał się Reutenbach. – Najjaśniejszy Pan nie zasłużył na tak straszną karę. Zresztą na nim się nie skończy…
– Czyli?
– Najjaśniejszy Pan jest symbolem Cesarstwa. Klątwa uderzy nie tylko w niego, lecz w cały kraj.
– Niemożliwe! – zawołałem. – Nie istnieją tak potężne zaklęcia!
– Mój pradziad przygotowywał je przez piętnaście lat – powiedziała Anna. – Pomyślcie: jedno zaklęcie.
Piętnaście lat. A wcześniej przez trzydzieści studiował czarną magię u najpotężniejszych perskich czarnoksiężników. Myślicie, że to przypadek, iż żyje tak długo?
– Żył – sprostowałem.
– Zabiliście go? – Popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. – Sparaliżowanego starca?
Cóż, na pewno w jakiś sposób go uśmierciłem. Ale nie zamierzałem o tym opowiadać Annie.
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Po prostu przestał oddychać.
Nie wiem, czy mi uwierzyła, jednak niespecjalnie mnie to też obchodziło.
– Siedem dziewic w zamian za spokój – podsumowałem. – Tylko kto wie czy to wszystko nie były jedynie majaczenia starucha chorego z nienawiści? A wy poświęciliście życie, by walczyć z tymi majaczeniami… Zresztą zaraz, dlaczego pradziad miał cię uczyć, jak przeciwstawić się jego zaklęciu?
– Uczył mnie wszystkiego, od kiedy skończyłam sześć lat. Wiele godzin każdego dnia. Cztery księgi, które przywiózł ze sobą, zawierają kompilację najpotężniejszych perskich zaklęć oraz rytuałów. Ale wierzcie mi, że poza tym wiele rzeczy jeszcze po prostu pamiętał…
Spojrzałem na nią ze zdumieniem i, co tu ukrywać, z pewną domieszką podziwu. Miałem więc przed sobą prawdziwą perską czarownicę. Na Miecz Pana, jakiż to będzie łakomy kąsek dla braci inkwizytorów. Ileż mrocznej wiedzy wydobędą z tego zdeprawowanego umysłu! Jak cudownym zadaniem stanie się wlanie wody tryskającej ze źródła prawdziwej wiary w zgniłą skorupę jej serca! Zdawałem sobie sprawę, że zapewne mogła mnie wcześniej zabić lub przynajmniej próbować zabić. Jednak rozumiała doskonale, iż moja śmierć tylko skomplikowałaby sprawy. Lepiej było udawać, że nie ma się nic do ukrycia, tak by przekonany o fałszywym donosie inkwizytor spokojnie wrócił do domu. Mało co, ten plan by się powiódł. Przecież zaniepokoiły mnie jedynie dwie sprawy: przypadkowa rozmowa usłyszana przez Kostucha oraz magiczna bariera ustawiona w lochach. Gdyby nie wyjątkowa pamięć mego towarzysza oraz moja unikalna zdolność poruszania się w nieświecie, wszystko zakończyłoby się po myśli Anny.
– Twój ojciec jednak sprzyjał Maurycemu. A przecież… znał prawdę, czyż nie tak?
– Mój ojciec nienawidzi cesarskiego rodu – rzekła. – Kiedyś byliśmy bogaci, nasi przodkowie stawali w pierwszym szeregu rycerstwa. Teraz nic po tym nie zostało…
Cóż, przecież nie Najjaśniejszy Pan ich zrujnował. Widać jednak, że Matthias Hoffentoller musiał po prostu znaleźć sobie wroga.
– Donosząc na ciebie, wydał sam siebie. Jak mógł nie wiedzieć, że kiedy przyjdzie co do czego, ujawnisz i jego rolę w tym spisku? Zupełnie postradał rozum?
– Liczył, że sama wasza obecność skłoni mnie do powrotu – powiedziała. – Że przestraszę się konsekwencji. Ja bym wróciła, nie przeprowadzając rytuału, on odesłał was z solidnym honorarium. Jestem jednak pewna, że zabezpieczył się na wypadek, gdyby ten plan się nie powiódł.
– Czyli?
– Szukaj wiatru w polu, inkwizytorze. – Roześmiała się nagle. – Nie sądzę, byś kiedykolwiek znalazł mojego ojca. Już wcześniej spieniężył wszystko, co miał. Dwór, łąki pola, las, wioskę. Teraz na pewno wyniósł się na dobre. Tak czy inaczej: wygrał.
– Ośmielam się ufać w skuteczność działań Świętego Officjum – nie zgodziłem się z nią.
Wiedziałem, że prędzej czy później znajdziemy Hoffentollera. List gończy za nim zostanie wysłany po całym Cesarstwie. Dotrze zarówno do lokalnych oddziałów Inkwizytorium, jak i do parafii lub klasztorów, otrzymają go justycjariusze, miejskie służby oraz gildie kupieckie we wszystkich miastach. Skorzystamy również z nieoficjalnej pomocy tongów – najliczniejszej i najsprawniej działającej organizacji przestępczej Cesarstwa. Nawet jeśli Hoffentoller zamieniłby się w rybę, znaleźlibyśmy go pod wodą, jeśli zamieniłby się w ptaka, przeszukalibyśmy korony drzew. Przed sprawiedliwością wymierzaną przez Inkwizytorium nie było, nie ma i nie będzie ucieczki. A kiedy znajdziemy Hoffentollera, znajdziemy również jego bezcenne księgi.
– Nie chcę wątpić w prawdę waszych słów, ba, nie chcę wątpić nawet w szczerość przyświecających wam intencji. Niemniej jednak popełniliście zbrodnię. Bo czemuż to nie przyszliście do Świętego Officjum, by prosić o ratunek i radę? Czemuż nie złożyliście ciążącego wam brzemienia na ramionach inkwizytorów. Wszak Bóg ulepił nas tylko po to, byśmy pokornie służyli wszystkim, którzy pragną naszej służby…
– I wszystkim, którzy jeszcze nie wiedzą, że jej pragną – dopowiedziała szyderczym tonem Anna.
– Moje dziecko, będziesz miała jeszcze sporo czasu i okazji, by nagadać się do woli – odrzekłem.
– Posłuchajcie, mistrzu. – Reutenbach spojrzał w moją stronę. – Wszystko skończyło się, jak skończyło, ale nikomu nie stała się przecież krzywda. Dlaczego więc nie zapomnicie o całej sprawie?
Roześmiałem się.
– A jak mi osłodzicie ten brak pamięci? Nie, nie, margrabio. – Machnąłem dłonią, nie czekając nawet na odpowiedź. – Nic z tego nie będzie. Jak mógłbym całować krzyż tymi samymi ustami, które zażądały od was łapówki? Hoffentoller zapłacił mi pięćset koron za przeprowadzenie śledztwa i mogę powiedzieć, że uczciwie zarobiłem te pieniądze.
Margrabia patrzył na mnie, jednak w jego wzroku nie widziałem niechęci. Może jedynie gorycz poniesionej klęski.
– Zniszczyliście nas za pięćset koron! Za marne judaszowe srebrniki! – krzyknęła Anna.
– Czy gdybym was zniszczył za pięćset tysięcy, byłaby jakaś różnica? Poza tym nie ja was zniszczyłem. Sami zniszczyliście siebie, ja was tylko uratowałem przed ostateczną klęską.
– Ostateczną klęską? Cóż może być gorszego od was? – w jej głosie było i szyderstwo, i nienawiść.
– Gorsze mogłoby być tylko jedno: gdybyście uznali, że korzystając z potęgi mrocznych mocy, sprowadzicie na świat dobro. Bo to nieprawda, Anno. Kiedyś za wszystko się płaci. Czasami cenę tak straszliwą, że aż niewyobrażalną dla ludzkiego umysłu. Wy, jak sądzę, będziecie tylko torturowani i spaleni na stosie, więc możecie powiedzieć, że wyszliście cało z tej okrutnej opresji.
– Mamy czterdziestu ludzi! – wrzasnęła. – Co poradzisz ze swoimi trzema zbirami, Madderdin?
– Reutenbach, pan wie, prawda? – Obróciłem wzrok na margrabiego.
Skinął głową.
– Nie mamy czterdziestu ludzi, Aniu – wyjaśnił łagodnie. – Nie mamy już nikogo poza nami samymi.
Nie dało się ukryć: był mądrym człowiekiem. Słudzy, dworzanie i żołnierze mieli teraz myśleć o tym, jak ratować własną skórę, nie jak ratować swego pana.
– Przecież… – głos kobiety się załamał.
Boże, wybacz mi słabość, lecz polubiłem margrabiego Reutenbacha. Nie chciałem mu więc wyjaśniać, że jego ufność w to, iż mają siebie nawzajem, rychło zostanie poddana surowej próbie.
– Cóż takiego osiągnęliście, inkwizytorze? – zawołała Anna. – Po pierwsze, obraziliście Strażnika, który teraz przez Bramę przepuści Demona Złego Losu. A jeden Bóg tylko wie jak straszne rzeczy mogą się przydarzyć Najjaśniejszemu Panu i jego poddanym. Po drugie, zniszczyliście margrabiego, mnie oraz mojego ojca. Po trzecie, siedem biednych dziewcząt pozbawiliście możliwości lepszego życia, takiego, jakiego tu nigdy nie zaznają. I co dostałeś w zamian, Madderdin?
– Poznałem prawdę – odparłem spokojnie. Przyglądała mi się, w jej oczach widziałem niechęć, smutek i niezrozumienie. – I było warto?
– Zawsze jest warto.
– Mów prawdę, bo prawda to Bóg sam. Lecz jeśli prawdą zabijesz człowieka, wtedy skłam – zacytowała dziecięcą rymowankę.
– Szkoda, że nie jesteśmy już dziećmi, Anno – powiedziałem i zawołałem Kostucha. – Zabierz ją – rozkazałem, kiedy wszedł do komnaty. – Tylko – pogroziłem mu palcem – pamiętaj, że ona jest cennym więźniem Officjum. Rozumiesz?
Skinął ponuro głową, gdyż moje słowa oznaczały, że nie wolno mu jej bić ani gwałcić. A wiedziałem, że miłosna scena, której byliśmy świadkami, narobiła mu apetytu.
– Błagam! – krzyknęła jeszcze od progu. – Skazujesz na śmierć cesarza, a kto wie, może cały kraj! Pozwól mi… – jej głos ucichł za zatrzaśniętymi drzwiami.
Nic nie odpowiedziałem, gdyż nie wierzyłem w to, co mówi. A nawet gdybym wierzył, i tak nie mogłem nic uczynić.
Zostaliśmy we dwóch. Ja i Reutenbach. Podszedłem do niego, podałem mu sztylet.
– Teraz na chwilę odwrócę się do okna, panie margrabio – zapowiedziałem.
Reutenbach o niczym nie wiedział. Nie parał się czarami, magia stanowiła dla niego obce pojęcie. Był tylko zakochanym mężczyzną, skłonnym uczynić wszystko dla umiłowanej kobiety, i lojalnym poddanym pragnącym ratować swego władcę. Zasłużył na to, by szybko umrzeć. Po prostu znalazł się w złym miejscu o złym czasie. Inkwizytorium nie mogło się od niego niczego dowiedzieć, gdyż nic nie wiedział. Nie znajdowałem sensu w tym, by miał cierpieć.
– Dziękuję, panie Madderdin. Są takie dary, których nie wolno przyjąć. – Przytrzymał mi dłoń i włożył do niej z powrotem sztylet. – Chcę zostać z nią do końca, choć przecież wiecie, że chciałbym jedynie umrzeć.
– Zostać z nią do końca – powtórzyłem. – To nie będzie łatwe, margrabio, proszę mi wierzyć. – Nie puszczałem jego ręki.
– Wiem – odparł spokojnie. – Kto powiedział, że miłość ma być łatwa? Jeśli zostanę z nią do końca, to spotkam ją… potem, prawda?
Wiedziałem, co ma na myśli, mówiąc „potem", jednak nie chciałem odpowiadać na zadane pytanie. Bo co miałem wyjaśnić? Że Anna jest skazana na wieczne męki piekielne, przy których cierpienia zadane przez inkwizytorów wydadzą się niewinną pieszczotą? Po cóż miałem sprawiać mu ból? Niech wierzy, że jego miłość nie skończy się wraz z życiem. Spojrzałem w oczy margrabiego i odwróciłem wzrok. Schowałem sztylet do pochwy.
– Skoro tak, proszę za mną, panie Reutenbach.
– Herman, Mordimerze – powiedział. – Mam na imię Herman.