ROZDZIAŁ PIĄTY

Hewlitt leżał przytomny albo raczej, pozostając na granicy przytomności, starał się nie zasnąć pośród obcych i nieznanych potworów wypełniających oddział. W pewnej chwili doszedł jednak do wniosku, że chyba zmęczenie przytępiło mu zmysły, nie potrafił bowiem już sobie wyobrazić niczego bardziej niezwykłego niż odporna na próżnię skóra, dziwne zwyczaje żywieniowe i jeszcze dziwniejsze cykle zmiany płci przyjaźnie nastawionego monstrum. Na dodatek nie było to już tak bardzo obce.

— Dziękuję za rozmowę, siostro — powiedział. — Teraz chyba już zasnę.

— Odradzałabym to, pacjencie Hewlitt — powiedziała zdecydowanie. — Za dwadzieścia minut zjawi się dzienna zmiana. Będą budzić wszystkich, aby zdążyć z myciem przed porannym posiłkiem. Mamy tu trzech pacjentów ambulatoryjnych i przypuszczam, że pierwszego ranka na oddziale może pan jeszcze nie być gotowy na widok ich ablucji. Proponuję zatem, by wstał pan wcześniej i już teraz zajął się toaletą.

— Tak, zaiste — mruknął Hewlitt bez wahania. — Ale jestem zmęczony, siostro. Czy mógłbym umyć się później?

— Biorąc pod uwagę, jak źle znosi pan obecność innych istot, nie będę panu towarzyszyć. Zostanę jednak przed drzwiami, na wypadek gdyby pański czujnik, którego nie wolno zdjąć na czas kąpieli, zasygnalizował jakiś problem albo gdyby trzeba było panu pomóc obsługiwać nieznane wyposażenie. Ale skoro jest pan zmęczony, może pan poprosić o mycie na łóżku. Zajmie się tym trzech naszych młodszych stażystów, Melfianin i dwaj Kelgianie, którzy z przyjemnością przećwiczą na panu mycie i toaletę poranną Ziemianina. Wiem, że szczególnie pragną opanować technikę usuwania tego szczeciniastego włosa, który pojawia się przez noc na twarzy DBDG. Byliby zadowoleni, gdyby mogli to zrobić.

Zanim jeszcze skończyła, Hewlitt odrzucił nakrycie i odszukał miękkie szpitalne pantofle. Włożył je szybko i wstał.

— Chyba bardziej odpowiada mi pierwsza propozycja, siostro — powiedział.

Hudlarianka odsunęła się, aby go przepuścić.

Po jakichś dwudziestu minutach usiadł z powrotem na łóżku, jakby mniej zmęczony, a przede wszystkim czysty. W tej samej chwili światła na suficie rozbłysły i na oddziale pojawiła się dzienna zmiana personelu. Między segmentami parawanu ukazała się Kelgianka pchająca mały wózek z miskami i ręcznikami.

— Dzień dobry, pacjencie Hewlitt — powiedziała. — Wygląda pan całkiem świeżo. Mył się pan już?

— Tak — odparł Hewlitt i pielęgniarka zniknęła.

Kilka minut później obok jego łóżka przeszło dwóch pacjentów. Wyraźnie kierowali się do łazienki. Jeden stąpał ciężko na przynajmniej czterech nogach, drugi poruszał się, nieregularnie postukując. Wiedział, że to pacjenci, jeden z nich, bowiem narzekał, że ledwie zdołał zasnąć, już go obudzili, drugi natomiast utrzymywał, że Leethveeschi prowadzi nielegalne badania nad brakiem snu i że jest istotą odmóżdżoną i czeka na nowe croamsteti w przewodzie kuldowym. Autotranslator użył tu oryginalnych wyrażeń, co oznaczało zapewne, że Ziemianie nie mają odpowiedników wspomnianych części ciała. Hewlitt był pełen współczucia dla obu niewyspanych.

Oparł się na poduszkach i przymknął oczy, a odgłosy z sali zaczęły cichnąć. W tym momencie obok jego łóżka pojawiła się znana mu już Kelgianka, tym razem niosąc tacę ze śniadaniem. Zresztą może była to inna gąsienicowata, na razie bowiem Hewlitt nie był w stanie dopatrzyć się między nimi żadnej różnicy. I wątpił, czy kiedykolwiek będzie.

— Proszę usiąść przy stoliku i brać się do jedzenia, pacjencie Hewlitt — powiedziała. — Pański gatunek źle trawi, jeśli jedzenie odbywa się w pozycji leżącej. Ciążenie nie pomaga wtedy należycie przedostawać się pokarmowi do żołądka. Smacznego.

— Nie chcę jeść, siostro — rzekł Hewlitt, tłumiąc irytację. — Chcę spać. Proszę odejść.

— Najpierw niech pan zje, a potem pośpi — odparła. — Albo przynajmniej spróbuje coś zjeść. Inaczej siostra oddziałowa Leethveeschi zje mnie.

— Naprawdę? — spytał Hewlitt. Dawne lęki odżyły i natychmiast oprzytomniał. Tutaj chyba nie żartowali z takich rzeczy.

— Jasne, że nie — odparła Kelgianka. — Ale tylko dlatego, że jest chlorodyszna i byłabym dla niej trująca.

— Dobrze już, dobrze — mruknął. Wiedział, że podobnie jak na statku, w Szpitalu nie może oczekiwać niczego poza syntetyzowanymi daniami. Jednak, gdy uniósł pokrywę tacy, zapach uświadomił mu, że naprawdę dawno już nie jadł. — Nieźle pachnie. I wygląda też nie najgorzej.

— Ja dostaję mdłości, gdy na to patrzę — powiedziała pielęgniarka, wycofując się pospiesznie za parawan. — A smród może zabić.

— Nie jest pani zbyt taktowna, siostro! — powiedział Hewlitt, lecz odgłosy kroków Kelgianki już cichły. Chwilę później dobiegł go jednak głos pacjenta zajmującego sąsiednie łóżko, Kelgianina imieniem Henredth.

— Co to znaczy być taktownym? — spytał.

Hewlitt zignorował pytanie i ogłuchł na wszystko do momentu, gdy skończył jeść. Chwilę potem oczy same mu się zamknęły.

Obudziły go ciche głosy obcych istot rozmawiających po drugiej stronie parawanu. To przypomniało mu od razu, gdzie się znajduje. Z jakiegoś powodu nie był jednak tym równie przerażony jak poprzedniego dnia. Po paru minutach podsłuchiwania rozmowy sięgnął do przycisku unoszącego parawan.

Natychmiast zauważył, że leżący jeszcze niedawno obok Ianin, pacjent Makolli, został przeniesiony podczas jego snu. Teraz spoczywał tam Orligianin. Hewlitt rozpoznał tę rasę, należał, bowiem do niej oficer medyczny Treevendara. Ten tutaj osobnik musiał być jednak znacznie starszy. Części ciała, które wyglądały spod przykrycia — głowa, ramiona i górna część klatki piersiowej — porastała brunatna sierść z pasemkami siwizny. Miał własne urządzenie monitorujące i autotranslator, ale nie zauważył Hewlitta. Trudno było powiedzieć, czy spał czy był pod wpływem środków uspokajających. Mógł też nie mieć najmniejszej ochoty na jakiekolwiek kontakty.

Leżący naprzeciwko Melfianin Kletilt ustawił ekran w taki sposób, aby było mu najwygodniej oglądać program. Wpatrywał się w obraz i chyba nie zauważał niczego więcej. Hewlitt nie wiedział, że można umieścić ekran nad łóżkiem, i postanowił sprawdzić później jego możliwości.

Przy kolejnym łóżku, które zajmował Kelgianin Henredth, stała pielęgniarka nieznanej Hewlittowi rasy i rozmawiała z pacjentem. Mówili na tyle cicho, że autotranslator gubił większość słów. Kolejne miejsce zajmowała wielka, słoniowata istota, w której rozpoznał Tralthańczyka. Zamiast leżeć, stała na sześciu masywnych nogach, przymocowana uprzężą do skomplikowanego rusztowania. Hewlitt czytał kiedyś, że Tralthańczycy wszystko robią na stojąco, nawet śpią. Gdy któryś z nich upadł — nawet, jeśli był całkiem zdrowy i w świetnej kondycji — miał wielkie kłopoty ze wstaniem.

Hewlitt ciągle jeszcze zastanawiał się nad tym i nad powodami, dla których tak wielka istota znalazła się w Szpitalu, kiedy w drzwiach dyżurki pojawił się starszy lekarz Medalont. Za nim szła siostra oddziałowa Leethveeschi. Nierównym krokiem przemieszczali się między łóżkami. Nie rozmawiając z nikim i na nikogo nie patrząc, zdążali prosto do Hewlitta, a ten wiedział, co zaraz usłyszy.

— Jak się pan dziś czuje, pacjencie Hewlitt?

— Dobrze — odpowiedział, podtrzymując tradycję.

— Odczyty czujników monitorujących stan zdrowia pacjenta Hewlitta od chwili przyjęcia go na oddział potwierdzają jego subiektywne deklaracje — oznajmiła Leethveeschi. — Pacjent jest najwyraźniej w optymalnej kondycji.

— Dobrze — mruknął starszy lekarz, strzygąc w powietrzu szczypcami. Mogło to oznaczać po prostu aprobatę, ale wyglądało groźnie. — Chciałbym znowu z panem porozmawiać, pacjencie Hewlitt, tym razem o epizodzie, po którym pierwszy raz trafił pan do ziemskiego szpitala…

— Ale przecież ma pan te informacje — zaprotestował Hewlitt. — Opis zdarzenia znajduje się w mojej historii choroby, i to bardziej szczegółowy, niż mógłbym teraz odtworzyć z pamięci. Nic mi nie jest, przynajmniej w tej chwili. Zamiast marnować czas na mnie, może zająłby się pan pacjentami, którzy bardziej go potrzebują?

— Zajęliśmy się nimi, gdy pan spał — wtrąciła się Leethveeschi. — Teraz pańska kolej. Niemniej co do jednego pacjent Hewlitt ma rację. Chwilowo mam kilka pilniejszych zajęć niż słuchanie pogawędki dwóch zdrowych istot. Czy jestem tu potrzebna, doktorze?

— Dziękuję, na razie nie — odparł Medalont i ponownie spojrzał na Hewlitta. — Rozmowa z panem nie jest dla mnie stratą czasu. Mam nadzieję, że albo dzisiaj, albo w najbliższej przyszłości usłyszę od pana coś, czego nie ma w pańskiej historii choroby, coś, co skieruje mnie na właściwy trop…

Hewlitt podjął relację w miejscu, w którym przerwał ją poprzedniego dnia. Dłużyła mu się niemiłosiernie, na dodatek miał wrażenie, że lekarz jest rozczarowany, chociaż chitynowe oblicze Melfianina pozostawało dlań nieodgadnione. Przerwał im dopiero głos siostry oddziałowej dobiegający z zamontowanego na ramie łóżka komunikatora. Wcześniej Hewlitt nie spostrzegł nawet tego urządzenia.

— Doktorze, za trzydzieści minut podamy południowy posiłek — oznajmiła Leethveeschi. — Skończy pan do tego czasu?

— Tak, przynajmniej na dzisiaj — stwierdził Medalont. — Zwykle nie ograniczam się do przepytywania pacjentów — dodał, zwracając się do Hewlitta. — Przeprowadzimy szereg badań i analiz, co oznacza konieczność pobrania próbek krwi dla laboratorium patologii. Nie musi się pan bać, to całkiem bezbolesne. Proszę odsłonić rękę.

— Ale… ale nie poda mi pan niczego, co mogłoby…

— Wiem, wiem — powiedział lekarz mniej cierpliwie niż zwykle. — Może pan pamięta, że to ja zdecydowałem o niestosowaniu leków, dopóki nie ustalimy, co panu jest. Po to właśnie chcę pobrać próbkę krwi. Trochę większą niż zazwyczaj. To nie będzie zastrzyk, pacjencie Hewlitt. Nic pan nawet nie poczuje, ale jeśli odczuwa pan dyskomfort przy podobnych zabiegach, może pan zamknąć oczy.

Hewlitt nigdy nie był wrażliwy na widok swojej krwi, przynajmniej w takich ilościach, jakie pobierało się do badań, nawet, jeśli Medalont uważał, że to duża próbka. Gdy było po wszystkim, lekarz podziękował mu i powiedział, że się spieszy, by zdążyć na spotkanie podczas lunchu.

Zgodnie z obietnicą, Hewlitt nic nie poczuł. Miejsce w zgięciu łokcia, skąd pobrano krew, było jeszcze kilka chwil bez czucia, i to wszystko. Ułożył głowę na poduszce, ale postanowił nie zasypiać przed posiłkiem. Miał ochotę poobserwować i posłuchać trochę najbliższych sąsiadów. Mimo wczorajszego przerażenia, które bliskie było wręcz panice, dzisiaj zaczynała w nim zwyciężać ciekawość.

Nie wiedział, ile czasu minęło, bo nie chciało mu się unosić ręki i spoglądać na zegarek. Nadal czuł się dobrze, nic go nie bolało. Nie rozumiał tylko, skąd się wzięła gęsta, szara mgła, która ogarnęła oddział, przesłaniając mu pobliskie łóżka. Słyszał też coraz słabiej, chociaż w pewnym momencie do jego uszu dotarło jeszcze uparte popiskiwanie, któremu towarzyszyło błyskające czerwone światło. Chwilę potem zamajaczyła nad nim sylwetka siostry oddziałowej Leethveeschi.

— Łóżko osiemnaste, ziemska klasa DBDG — krzyczała do swojego komunikatora. — Dwie minuty od zatrzymania akcji serca i oddechu. Wzywam zespół reanimacyjny!

Od tułowia Leethveeschi oderwało się coś na kształt oleistej kolumny wodorostów i wparło w jego pierś. Poczuł silny, regularny nacisk na żebra. W ostatnich sekundach ujrzał, że istota pochyla się nad nim.

— Tylko nie usta-usta — pomyślał w desperacji. — Jesteś cholernym chlorodysznym…

Загрузка...