ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Przed wejściem na oddział Lioren sprawdził dokładnie szczelność hełmu i dopływ powietrza, ale siostra oddziałowa Hredlichli i tak powtórzyła w dyżurce kontrolę, zanim wpuściła go dalej. Hewlitt zaczynał podejrzewać, że stanowiska średniego personelu medycznego muszą być rezerwowane dla Illensańczyków. Niemniej, biorąc pod uwagę, że oddzielały ich skafandry i kilka metrów wody, zapach chloru był bez dwóch zdań złudzeniem.

— Odwiedzam tu pacjenta Dwa Trzydzieści Trzy — powiedział Lioren. — To AUGL, co oznacza, że mamy do czynienia z istotą skrzelodyszną. Określamy go tylko numerem, ponieważ rasa ta nie zwykła zdradzać swoich imion nikomu poza najbliższą rodziną. Robią dość przerażające wrażenie i potrafią niekiedy żartować sobie z mniejszych stworzeń, ale za nic nie skrzywdzą innej istoty rozumnej.

Ojczulek popłynął w kierunku wyjścia z dyżurki. Jego niezgrabne ciało o dwunastu kończynach wyglądało teraz nad wyraz zgrabnie.

— Większość ludzi reaguje na nich w pierwszej chwili lękiem i nie odważa się nawiązać kontaktu czy podpłynąć bliżej. Jeśli i ciebie to spotka, nie przejmuj się. To nie wyścig, nie musisz robić nic od razu. Wyjdź stąd, a może przy innej okazji wrócisz porozmawiać z nimi.

Hewlitt dłuższą chwilę spoglądał przez przezroczyste ściany dyżurki na mroczny, zielonkawy świat, w którym dryfowały splątane masy dekoracyjnych wodorostów. Jednak te większe kształty mogły oznaczać pacjentów. Hredlichli i kelgiańska pielęgniarka wpatrywały się w monitory i ignorowały gościa, który bez dalszego wahania popłynął do wyjścia.

Gdy dyżurka została jakieś dziesięć metrów za nim, jeden z cieni zalegających dotąd na dnie, przy samej ścianie, poruszył się i zaczął bezgłośnie zbliżać się do Hewlitta niczym wielka, żywa torpeda. Im był bliżej, tym straszniej wyglądał. Kiedy zatrzymał się nagle, wzbudzony jego ruchem prąd wody uderzył w Ziemianina, aż ten zaczął bezwładnie koziołkować.

Jedna z masywnych płetw przesunęła się po jego plecach i wyhamowała koziołkowanie. Następnie potwór zaczął okrążać Hewlitta tak ciasnymi kręgami, że jego pysk niemal stykał się z ogonem. Stworzenie musiało mieć, co najmniej dwadzieścia metrów długości. Hewlitt mógł teoretycznie odpłynąć w górę lub w dół, ale ręce i nogi nie chciały go słuchać.

Z bliska stwierdził, że Chalderescolanin zdradza pewne podobieństwo do pancernej ryby z ciężkim, ostrym ogonem, zestawem krótkich płetw i grzywą ruchomych macek otaczającą szyję. Podczas ruchu wstążkowate macki przylegały do boków, ale poza tym były wystarczająco długie, aby sięgnąć do samego przodu głowy. Niedaleko nich znajdowało się dwoje oczu równie wielkich i wyłupiastych jak wazy do zupy. Patrzyły na Hewlitta z nieskrywaną uwagą. Nagle głowa jakby pękła na dwoje, ukazując wielką, różową paszczę z trzema rzędami trójkątnych, białych zębów.

— Cześć — rzekł potwór. — Jesteś tym nowym stażystą? Oczekiwaliśmy Kelgianki.

Hewlitt otworzył usta, ale nie od razu udało mu się odezwać.

— N… nie. Nie jestem lekarzem, ale kimś z zewnątrz, kto odwiedza ten oddział po raz pierwszy.

— Aha — mruknął Chalderescolanin. — Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem. Jestem pacjent Dwa Jedenaście. Jeśli podasz mi numer pacjenta, którego chcesz odwiedzić, chętnie cię zaprowadzę.

Hewlitt już miał się przedstawić, ale przypomniał sobie, że Chalderescolanie nie zwykli podawać swych imion. Zapewne uniknął tym samym sporego nieporozumienia. Co więcej, zdobył się nawet na odwagę.

— Dziękuję. Nie pragnę rozmawiać z nikim konkretnym. Czy mógłbym zwyczajnie pokrążyć trochę między pacjentami?

Dwa Jedenaście kilka razy zamknął i otworzył paszczę. Czyżby miał coś przeciwko propozycji?

— To możliwe, a nawet pożądane, gdyż jest aż trzech pacjentów takich jak ja, czyli czekających tylko na wypisanie, i mocno się już nudzimy. Ale nie zostało wiele czasu. Za niecałą godzinę będą wydawać główny posiłek. Jedzenie jest oczywiście syntetyczne, lecz wysoce mobilne i nader ożywione. Z tego powodu mniejsze stworzenia, takie jak ty, muszą wtedy opuścić oddział, aby uniknąć przypadkowego połknięcia.

— Spokojnie. Do tego czasu na pewno wyjdę.

— To rozsądna decyzja — stwierdził Chalderescolanin. — Nie poczujesz się urażony, jeśli poczynię pewną uwagę?

Hewlitt spojrzał na masywne cielsko, pancerne boki i wielkie zębiska.

— Nie, w żadnym razie.

— Dziękuję — rzekł potwór, przysuwając pysk i jedno z oczu do Hewlitta. — Wy, Ziemianie, nie radzicie sobie najlepiej w wodzie. Marnujecie mnóstwo energii, a mimo to poruszacie się powoli. Gdybyś złapał za podstawę mojej płetwy, którą widzisz tuż obok siebie, tak mocno, obiema rękami, moglibyśmy przepłynąć wśród pacjentów w ułamku tego czasu, który potrzebny byłby ci na samotną podróż.

Hewlitt zawahał się.

— Ta płetwa wygląda na delikatną. Jesteś pewien, że jej nie uszkodzę?

— Bez wątpienia nic jej nie będzie — odparł Dwa Jedenaście. — Nie tak dawno nie czułem się najlepiej, ale teraz jestem silniejszy nawet, niż może się wydawać.

Hewlittowi nic więcej nie przyszło już do głowy, złapał, zatem sterczącą z otworu w pancerzu czerwono żyłkowaną podstawę płetwy. Zaraz też poczuł coraz silniejszy prąd wody. Wzmocnił chwyt, bo jeszcze chwila, a zostałby w tyle. Wodorosty, inni pacjenci i małe postaci obsługi przesuwały się obok z coraz większą szybkością.

Na tym oddziale nie było łóżek, co nawet Hewlitta nie zdziwiło, biorąc pod uwagę środowisko. Niemobilnych pacjentów umieszczano w swoistych rusztowaniach, które przypominały nieukończone latawce skrzynkowe. Do jednego z nich, chyba bardzo starego, o popękanej i wyblakłej skórze, zmierzał Lioren. Większość pozostałych pływała tam i z powrotem, trzymając się osobistych, oznaczonych akwenów przy ścianach i suficie. Na drugim końcu oddziału, dokąd najwyraźniej płynęli, dwóch Chalderescolan unosiło się nieruchomo nos w nos. Gdy Dwa Jedenaście i Hewlitt byli już blisko, ogony potworów poruszyły się i oba spojrzały na nadpływających. Oba też otworzyły szeroko paszcze.

— Możesz zsiadać — powiedział Dwa Jedenaście, unosząc mackę. — To są pacjenci Jeden Dziewięćdziesiąt Trzy i Dwa Dwadzieścia Jeden. A to ziemski gość, który chce z nami porozmawiać.

— Sam widzę, że to nie pasożyt skóry — rzucił Jeden Dziewięćdziesiąt Trzy. — A o czym chce rozmawiać? O tym, dlaczego tu jeszcze jesteśmy?

Hewlitt nie zdążył się odezwać.

— Proszę wybaczyć naszemu przyjacielowi — rzekł Dwa Dwadzieścia Jeden — ale jest nieco znudzony i zniecierpliwiony oczekiwaniem. No i tęskni też za domem. Zwykle zachowuje się lepiej. No, może niewiele lepiej, ale zawsze. Jednak pytanie pozostaje. Skąd się tu wziąłeś i co masz nam do powiedzenia?

Hewlitt odczekał, aż cała trójka znalazła się z przodu, paszczami do niego. Widok jednego tylko kompletu tych zębisk mógł zbić z tropu, jednak trzy to było coś wręcz widowiskowego. Z wolna zaczął się uspokajać. Uznał, że i tym razem najlepiej zrobi, nie wyjawiając całej prawdy.

— Nie mam wam nic konkretnego do powiedzenia — odparł. — Nie przybyłem zresztą rozmawiać o niczym konkretnym. Zależy mi tylko na paru minutach konwersacji. Nie jestem ani lekarzem, ani psychologiem, tylko byłym pacjentem, który pomaga przy badaniu swego przypadku. Dopóki nie pozwolą mi opuścić Szpitala, nie mam właściwie nic do roboty, poprosiłem, więc o zgodę na zwiedzanie różnych oddziałów i rozmowy z pacjentami, a jeśli będzie to możliwe, także personelem. W tym szpitalu można spotkać przedstawicieli praktycznie wszystkich ras Federacji, podczas gdy na Ziemi miałbym szczęście, widząc ich może pięciu w ciągu całego życia. Szkoda byłoby stracić taką okazję.

— Ależ na Ziemi jest ponad stu Chalderescolan — zaprotestował Dwa Jedenaście. — Doradzają w kwestiach odrodzenia populacji i nauki półinteligentnych ssaków morskich, które wasi przodkowie niemal wytrzebili.

— Większość z nich to naukowcy — rzekł Hewlitt. — Tylko nieliczni Ziemianie, specjaliści z zakresu oceanografii i biologii morza, mają zgodę na pracę z nimi. Zwykli goście, tacy jak ja, są bez szans. Tutaj jednak mogę was odwiedzić.

— Tak czy owak, wydaje mi się, że istota równie krucha jak ty bardzo ryzykuje w ten sposób. Co prawda nasze środowisko można nazwać przyjaznym w porównaniu z paroma innymi, które też tu znajdziesz. Czy twoja choroba miała związek z jakimiś problemami psychicznymi?

— Większość lekarzy na moim świecie tak uważała — odparł Hewlitt, rozumiejąc, że nie zdoła przekazać ironii sytuacji. — Tutaj jednak odnaleziono i usunięto prawdziwą przyczynę moich problemów, dowodząc, że lekarze na Ziemi byli w błędzie. Nie ryzykuję zaś wiele, ponieważ Ojczulek zgodził się być moim przewodnikiem i chronić mnie od złego.

— Szpital musi mieć wobec ciebie jakiś dług wdzięczności — powiedział inny Chalderescolanin. — To niezwykła prośba i jeszcze rzadziej się ją spełnia. Co ci było?

Hewlitt namyślał się jeszcze, jak dyplomatycznie odpowiedzieć, gdy Jeden Dziewięćdziesiąt Trzy zabrał głos.

— Zapewne chodziło o jeden z tych niemiłych problemów rozrodczych, które częste są u stworzeń nieznoszących jaj. Sami widzicie, że nie zamierza nam powiedzieć. Zresztą, nawet nie jestem ciekaw.

Hewlitt chciał zaprotestować i oznajmić, że nie jest samicą, ale zreflektował się, że sam przecież też nie wie, z osobnikami jakiej płci rozmawia, nie ma zatem sensu się oburzać.

— Chyba wszystkie najciekawsze plotki dotyczą właśnie kwestii rozrodczych — rzekł dyplomatycznie. — No i każdy lepiej się czuje, gdy słyszy o cudzych problemach ze zdrowiem.

— Rozumiemy — powiedział Jeden Dziewięćdziesiąt Trzy. — Teraz jednak wolelibyśmy się dowiedzieć, kiedy wreszcie zostaniemy odesłani do domu. Słyszałeś może cokolwiek na ten temat?

— Niestety, nie. Ale będę próbował się dowiadywać.

To przynajmniej jest prawda, pomyślał Hewlitt, wspominając dziwne ostrzeżenie i ewakuację, która była rzekomo tylko próbnym alarmem. Czy będzie miał szansę przekazać komukolwiek informację, o ile zdoła ją uzyskać, to już była druga sprawa. Zaczynał podejrzewać, że wyjaśnienie może nie być ani proste, ani przyjemne. Zaraz jednak okazało się, że Chalderescolanie tak naprawdę mieli ochotę rozmawiać o domu.

Z początku sądził, że ich opisy wodnego świata Chalderescola będą dla niego równie czytelne, co tekst o słońcu dla niewidomego, ale się mylił. Wkrótce widział już oczyma wyobraźni głębokie miejscami na ponad sto pięćdziesiąt kilometrów oceany pokrywające niemal całą planetę poza małymi obszarami lądu wokół biegunów.

Chalderescolanie wywalczyli sobie drogę na szczyt podwodnej drabiny ewolucyjnej i nauczyli się trwać w swoim wulkanicznym środowisku, a potem także kontrolować je i wykorzystywać. Był to jeden z najpiękniejszych światów Federacji, chociaż małe, oddychające powietrzem istoty w rodzaju Ziemian musiały korzystać z pojazdów głębinowych, żeby cokolwiek zobaczyć. Wielkie stworzenia były już cywilizowane, zanim odkryły ogień, następnie zaś wszystko inne, co potrzebne jest do rozwoju techniki. Z czasem nauczyły się wzlatywać w przestworza ponad falami i jeszcze dalej, w kosmos. Niemniej, jakkolwiek daleko by podróżowały, zawsze były częścią macierzystego oceanu i co jakiś czas musiały do niego wracać.

Biorąc pod uwagę ich olbrzymią masę i złożoność systemu podtrzymywania życia, którym musiały się posługiwać, Hewlitt był zdumiony, że w ogóle wyruszyły do gwiazd.

— A dlaczego ktokolwiek zdrowy na umyśle tam leci? — spytał Dwa Jedenaście, uświadamiając Hewlittowi, że myślał głośno. — To raczej filozoficzne pytanie, zbyt złożone na krótką rozmowę przed obiadem. Zapraszam ponownie do płetwy…

Kontakt z trzema chalderskimi potworami przekonał Hewlitta, że może przez parę chwil rozmawiać z innymi pacjentami, wykazując nawet niejakie zrozumienie dla ich uczuć, a przynajmniej nie robiąc z siebie kompletnego idioty. Zatrzymał się przy ciężko chorym pacjencie, którego odwiedzał Lioren, ale nie powiedział ani słowa. Rozmowa dobiegła końca i nie należało kusić losu. Unosząc się w pobliżu ramy, stwierdził tylko, że ani ta istota, ani nikt w pobliżu nie był nigdy nosicielem wirusa.

Wróciwszy, ujrzał gotowy do użycia podajnik żywności umieszczony obok dyżurki. Tuż przed nim unosiło się w wodzie może sto jajowatych kształtów o blisko metrowej średnicy. Ich górną powierzchnię pokrywały nieregularne szarawe plamy, dolna była jasnopopielata. Z przodu i z boków sterczały płetwy, z tyłu zaś widniały trzy regularnie rozmieszczone otwory. Podpłynął do jednego z obiektów i trącił go, wprawiając w powolny ruch wirowy. Hredlichli była już przy nim.

— Co…? — spytał Hewlitt, gdy nagle illensańska kończyna wystrzeliła tuż obok niego, złapała i ustabilizowała jajowaty przedmiot.

— Proszę nie przestawiać kursu — powiedziała ze zwykłą szorstkością siostra oddziałowa. — Dla pańskiej informacji, jeśli jeszcze pan tego nie wie, te pojemniki zawierają koncentrat odżywczy skryty w jadalnej powłoce i napęd wykorzystujący nietoksyczny, sprężony gaz. Poruszając się w wodzie, odtwarzają zachowanie pewnego nierozumnego stworzenia, które w rodzimym oceanie jest ulubionym pożywieniem Chalderescolan. Taki sposób przyswajania pokarmu pobudza ich apetyt i dobrze działa na psychikę. Gdyby któryś z tych pojemników wystartował przypadkiem i rozbił się o ścianę lub dno, moje podopieczne miałyby mnóstwo niepotrzebnego sprzątania i filtrowania wody, proszę, więc uważać. Najlepiej niech pan wraca już do dyżurki, bo niebawem zaczniemy wydawanie posiłku. Pacjenci, proszę o uwagę…

Ostatnie zdanie rozległo się nie tylko w słuchawkach Hewlitta, ale także z zamontowanych na ścianach głośników. Ziemski gość został zignorowany.

— Zaraz będzie obiad — oznajmiła Hredlichli. — Następnie podamy dania dietetyczne w pojemnikach oznaczonych koncentrycznymi niebieskimi kręgami.

Dieta przeznaczona jest dla pacjentów Jeden Dziewięćdziesiąt Trzy, Dwa Jedenaście i Dwa Piętnaście. Proszę, aby nikt inny nie polował na te dania. Pacjenci na stanowiskach leczniczych otrzymają posiłek po zakończeniu karmienia pacjentów zdolnych do ruchu. Cała obsada medyczna, która nie znajduje się jeszcze w dyżurce, proszona jest o natychmiastowy powrót. Ojczulku Lioren, to dotyczy także pana.

Lioren zjawił się po chwili, ale nie chciał z nikim rozmawiać. Może był wciąż myślami przy chorym pacjencie. Hewlitt ujrzał, jak za pojemnikami pojawiły się smugi bąbelków gazu i obiad wystartował w głąb oddziału. Im dalej, tym mniej było jasnych kształtów, łapanych w paszcze kolejnych pacjentów. Hredlichli unosiła się wciąż obok niczym wielkie, opakowane w plastik warzywo i po raz pierwszy od ich przybycia nie miała chyba niczego do roboty.

Hewlittowi przyszło do głowy, aby spróbować podstępu. Wiedział, że w pewnych sytuacjach pozorna ignorancja pozwala się dowiedzieć całkiem ciekawych rzeczy…

— Siostro oddziałowa — rzekł pewnym siebie tonem — AUGL są raczej trudni do ruszenia. Ile by potrwało, gdyby trzeba było w trybie pilnym ewakuować wszystkich pacjentów, na przykład podczas alarmu? I jak ocenia pani szanse na powodzenie takiej operacji?

Hredlichli wykonała kilka trudnych do opisania manewrów w swoim kombinezonie.

— Oczywiście musiał pan słyszeć o alarmie. Zdumiewa mnie to. Informacja ta została przekazana jedynie starszemu personelowi medycznemu, fachowcom od eksploatacji oraz siostrze oddziałowej, czyli mnie, ponieważ zarządzam oddziałem, który jest szczególnie trudny do ewakuacji. A może jest pan kimś więcej niż tylko ciekawym świata gościem i miał jakiś konkretny powód do rozmowy z moimi pacjentami?

Odpowiedź na oba pytania była twierdząca, lecz Hewlitt nie mógł przyznać tego głośno, gdyż informacja o wirusie też należała do zastrzeżonych. Chętnie spytałby o szczegóły dotyczące alarmu, ale przecież oficjalnie o niczym nie wiedział. Wcześniejsza ciekawość uleciała gdzieś zastąpiona przez cały szereg obaw.

— Przepraszam, siostro oddziałowa — odparł. — Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

Hredlichli wywinęła się jeszcze bardziej groteskowo.

— Nie pochwalam takiej tajemniczości na moim oddziale. Chalderescolanie są wielcy, ale nie głupi. Nawet w tym szpitalu jest aż nazbyt wiele istot, które utożsamiają duże rozmiary z brakiem wrażliwości. Moi pacjenci musieli zostać poinformowani o awarii reaktora będącej zagrożeniem dla całego Szpitala, gdyż z racji wielkiej masy są przewidziani do ewakuacji jako ostatni, a co gorsza, może nie wystarczyć dla nich odpowiednio zmodyfikowanych statków. Dzięki temu, że znają sytuację, nie grozi nam wybuch paniki. Wasza trująca atmosfera poza tym oddziałem byłaby dla nich równie groźna jak chlor albo próżnia dla was. Ci, którym nie udałoby się wydostać, z godnością przyjęliby swój los i zapewne namawiali personel medyczny, aby ratował się mimo to. To myślące, wrażliwe i zdolne do troski o innych istoty.

— Zgadzam się — powiedział Hewlitt, który właśnie mógł się o tym przekonać. Wiedział też, dlaczego ćwiczenia zostały przeprowadzone wszędzie, tylko nie tutaj, na oddziale Chalderescolan. Nagle poczuł przypływ sympatii dla tej chlorodysznej istoty. — Nigdy do tego nie dojdzie, siostro. To problem dla inżynierów od eksploatacji. Na pewno dadzą sobie radę.

— Biorąc pod uwagę, ile trwa już naprawa toalety na ramie pacjenta Jeden Osiemdziesiąt Siedem, nie jestem skłonna do aż takiego optymizmu — powiedziała Hredlichli swoim zwykłym tonem.

Przez całą rozmowę z siostrą Lioren patrzył na niego wszystkimi oczami, ale niczego nie komentował. Milczał też, gdy wrócili na korytarz. Hewlitt nie wiedział, czy Ojczulek nie poczuł się urażony tym nadprogramowych indagowaniem siostry oddziałowej.

— Rozumiem, że jesteśmy zgodni, co do tego, że na oddziale siódmym nie ma ani jednego gospodarza wirusa? — spytał w pewnej chwili.

— Tak.

Zasłona milczenia została naderwana. Hewlitt wiedział, że następne pytanie może znowu ją scalić, ale był zbyt pełen obaw, aby czekać cierpliwie.

— Zna pan powód próbnego alarmu? — spytał. — Rozmyślnie go pan przede mną ukrywa?

— Tak.

Hewlitt nie zdążył nawet zadać oczywistego pytania.

— Przyczyny są trzy — powiedział Ojczulek. — Pierwszą już pan zna. Nie jest pan specjalistą w tej dziedzinie i nijak nie może pan pomóc. Ponadto szersza informacja mogłaby wzbudzić u pana niepokój i tym samym utrudnić nasze poszukiwania. Ja też nie mam pełnej wiedzy o zajściu, a co wiem, zdobyłem sam. Tak czy owak, obecnie usłyszał pan od siostry tyle, że wiemy mniej więcej to samo i możemy na ten temat rozmawiać. W pewnych granicach, oczywiście.

— Czy to znaczy, że nadal jest coś, czego nie usłyszę? Dla mojego własnego dobra, naturalnie?

— Tak — odparł Lioren.

Tym razem to Hewlitt odgrodził się ciszą, bo to, co miałby ochotę powiedzieć Ojczulkowi, nie nadawało się do werbalizacji. Lioren w końcu nie wytrzymał.

— Teraz idziemy do pacjenta na oddziale SNLU. To krucha istota bytująca w środowisku metanowym. Jej krystaliczne tkanki są superwrażliwe na jasne światło i niewielki nawet wzrost temperatury. Wjedziemy tam w klimatyzowanej kapsule wyposażonej w zestaw czujników i manipulatory. Ze względu na wielką czułość narządów słuchu tych istot należy dostosować do nich wszystkie przekaźniki dźwięku. To bardzo cichy oddział. Będzie pan mógł zbliżyć się do mojego pacjenta i trzech innych w trakcie leczenia, ale gdy powiem, zostawi nas pan samych, tak jak u Chalderescolan, i spróbuje porozmawiać z innymi. Nie będzie pan musiał się uczyć sterować kapsułą. Tym zajmie się ktoś z personelu, kto przyjmie nas w dyżurce.

Hewlitt nadal milczał, rozzłoszczony wypowiedzianą wprost sugestią, że nie można ufać jego opanowaniu, gdyby poznał całą prawdę.

— Sam pan się przekona, że mimo niskiej temperatury na tym oddziale bywa całkiem gorąco — dodał Lioren.

Загрузка...