ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Hewlitt wpatrywał się w szarawą nicość nadprzestrzeni widoczną na ekranie połączonym z kamerą zaburtową i czekał, co złego spotka go tym razem. Na innych nie spoglądał, gdyż cały czas wbijali w niego wzrok, czekając na to samo, co on, i uśmiechali się albo jeszcze inaczej próbowali dodać mu odwagi. Masa zgromadzonego wkoło sprzętu i liczba czujników, którymi go okleili, odwagi mu w żadnym razie nie dodawały.

— Dotąd mówili mi, że nie mam przyjmować żadnych lekarstw — powiedział. — Teraz każecie mi to wszystko brać hurtem. Dlaczego, u diabła?

Patolog przyglądała mu się uważnie przez kilka chwil.

— Zmieniliśmy zdanie. Jak pan się czuje?

— Dobrze. Może jestem trochę senny. A jak mam się czuć?

— Dobrze i trochę sennie — odparła Murchison z uśmiechem. — Podałam panu łagodny środek uspokajający. Powinien pomóc panu się rozluźnić.

— Ale wie pani, co się stało, kiedy starszy lekarz Medalont podał mi coś takiego.

— Wiem. Sprawdziliśmy jednak pańskie reakcje na ten i kilka jeszcze innych środków, stosując je w minimalnych dawkach. Nie doszło do reakcji alergicznej. Obecnie testuję kolejny, całkiem nowy, którego lekarze na pańskim świecie jeszcze nie stosują. Jak teraz pan się czuje?

Hewlitt poczuł podmuch skrzydeł Prilicli, ale wiedział, że nie o takie wrażenia chodzi Murchison.

— Nadal nic — odparł. — Chociaż chwilę… Cała ta okolica zaczęła mi drętwieć. Co się dzieje?

— Nic niepokojącego. To środek do miejscowego znieczulenia. Odczyty mówią, że wszystko z panem w porządku. Na pewno nie czuje pan czegoś w rodzaju swędzenia, niepokoju lub czegokolwiek, co według pańskich subiektywnych kryteriów odbiegałoby od normy?

— Nie.

Prilicla zaświergotał miękko.

— Pacjent jest uprzejmy, ale poza tym narastają w nim ciekawość, zatroskanie, zmieszanie i irytacja. Zapewne zaspokojenie pierwszego wygasi pozostałe. Jeśli chcesz o coś spytać, przyjacielu Hewlitt, odpowiemy.

Ale z pewnością nie powiecie wszystkiego, pomyślał Hewlitt.

— Wiesz, że wszyscy zadajemy sobie ciągle kilka podstawowych pytań — odezwała się niespodziewanie Murchison, spoglądając na Danaltę oraz Naydrad i z powrotem na Priliclę. — Skąd to zainteresowanie byłym pacjentem, który zginął ćwierć wieku temu? Dlaczego wysłałeś ostrzeżenie przed międzygatunkową infekcją, skoro wiadomo, że to niemożliwe? Po co wracamy w takim pośpiechu do Szpitala i męczymy pacjenta Hewlitta całą serią testów?

— O to też chciałem spytać — wtrącił Ziemianin.

Prilicla opadł na pokład, zapewne w oczekiwaniu na wzrost napięcia emocjonalnego otaczających ich osób.

— Istnieją pewne podobieństwa między oboma pacjentami, co do wczesnych negatywnych reakcji na leczenie. Możliwe, że się mylę i że to tylko zbieg okoliczności, ale muszę to sprawdzić, zanim dotrzemy do Szpitala. Przyjaciela Hewlitta mogę zbadać, Lonvellina niestety już nie.

Murchison pokręciła głową.

— Osobiście nie, ale materiał porównawczy jest dostępny. Dlaczego nie zwrócisz się do archiwum Szpitala o jego historię choroby?

— Akta Lonvellina uległy zniszczeniu podczas ostrzału prowadzonego przez Etlan — wyjaśnił Prilicla. — Wtedy, gdy główny komputer wyłączył się na jakiś czas wraz z całym modułem autotranslatora.

— Pamiętam to — mruknęła Murchison tonem, który sugerował, że nie jest to miłe wspomnienie. — Ale samego pacjenta nie kojarzę.

— Pozostały jedynie informacje możliwe do uzyskania z zawodnych zasobów pamięci Diagnostyków Conwaya i Thornnastora oraz mojej. To my leczyliśmy Lonvellina. Ponieważ jego śmierć po wypisaniu ze Szpitala nie miała nic wspólnego z chorobą ani leczeniem, nie podjęto próby odtworzenia zapisów. Nie dziwię się, że go nie pamiętasz. W tamtym czasie odbywałaś ostatni rok stażu, jeszcze przed specjalizacją z patologii, i nie byłaś towarzyszką Conwaya, wówczas starszego lekarza, chociaż pamiętam wasze emocje, gdy udawało wam się spotkać w pracy…

— Doktorze, to chyba nie było nic dziwnego w tej sytuacji.

— Oczywiście. Szczególnie, że cały Szpital i tak o tym wiedział. Poza tym każdy męski osobnik DBDG ziemskiego typu charakteryzował się podobnymi reakcjami na twoją obecność, chociaż zabarwionymi dodatkowo zazdrością. Zwłaszcza, gdy oficjalnie byliście już razem. Niemniej wątpię, abyś podczas spotkań we dwoje dyskutowała z Conwayem o pacjentach i ich chorobach.

— Racja — odpowiedziała Murchison jakby nieobecnym tonem.

Prilicla odczekał, aż patolog wróci z dalekiej wycieczki.

— To samo przekazałem Shech-Rarowi i przyjacielowi Stillmanowi, możecie odsłuchać taśmę. Jednak podczas narad Diagnostyków porusza się wiele spraw, które nie zawsze są zrozumiałe dla laików, więc ze względu na przyjaciela Hewlitta postaram się przedstawić rzecz jak najprościej… Lonvellina znaleziono w nieuszkodzonym statku, który jednak wysłał sygnał alarmowy. Był sam i pierwotnie postawiono mu nawet zarzut zamordowania współzałoganta oraz dokonania aktu kanibalizmu na jego zwłokach, gdyż log jednostki wspominał o drugiej istocie na pokładzie. Miał to być osobisty lekarz, który popełnił jakiś błąd w sztuce. Nie pozostał po nim najmniejszy ślad. Z tego powodu oraz za sprawą budowy Lonvellina, który był potężny i wyglądał na drapieżcę, ktoś uznał, że do czasu wyjaśnienia zarzutów należy przekazać go Korpusowi Kontroli. Lonvellin należał do ciepłokrwistych tlenodysznych klasy EPLH. Miał głowę chronioną grubym kostnym pancerzem, z rozmieszczonymi regularnie otworami, które mieściły narządy zmysłów. Osadzona była na szczycie gruszkowatego, pokrytego łuską ciała z pięcioma kończynami na poziomie ramion. Cztery z nich kończyły się wyspecjalizowanymi wyrostkami, jedna czymś w rodzaju kostnej maczugi, która zapewne pozwoliła jego gatunkowi wywalczyć sobie drogę na szczyt drabiny ewolucyjnej. Poruszał się jak wąż, ale całkiem szybko, za pomocą zespołów mięśni otaczających dolną część ciała. Wydawało się, że cierpi na coś, co opisano jako rozległe i zaawansowane epithelioma, chociaż podobne zmiany nowotworowe skóry nie powodują zwykle długiej utraty przytomności. Opracowano szybko działający lek dostosowany do metabolizmu pacjenta. Pierwsze podskórne iniekcje przynosiły, jak mniemano, pozytywne rezultaty, ale już kilka minut później pacjent ożywił się i zdołał jakoś zneutralizować działanie specyfiku, tak, że poddany leczeniu obszar wrócił do poprzedniej postaci. Niemniej czujniki informowały, że EPLH wcale nie odzyskał przytomności i w zasadzie nie powinien być zdolny do poruszania się. Jako że lek okazał się nieskuteczny, podjęto próbę chirurgicznego usunięcia zmienionego chorobowo obszaru, ale i tutaj spotkano się ze sprzeciwem. Po usunięciu kilku pierwszych łusek pozostałe rozwinęły wyrostki, które sięgały w głąb organizmu, aż do ważnych życiowo organów, zatem ich ekstrakcja stała się niemożliwa bez narażenia życia pacjenta. Chcąc ustalić przyczyny takiego stanu rzeczy oraz mechanizm pozwalający na energiczne reakcje mimo braku przytomności, Conway zarządził badania emocji pacjenta.

— Wtedy właśnie się włączyłem — powiedział Prilicla. — Odkryliśmy, że ciało Lonvellina kryje jeszcze jedną istotę, autonomiczną w pełni osobowość, która nie reagowała na podawane pacjentowi leki i której obecności nie sposób było wykryć za pomocą rutynowych badań medycznych. Przyjaciel Conway wykazał się wówczas tą zdolnością intuicyjnego kojarzenia faktów, która przyniosła mu po latach awans na Diagnostyka, i zasugerował, że może chodzić o coś z jednej strony zbyt małego, z drugiej zaś nazbyt wszechobecnego, aby skaner mógł to wskazać. Odniósł się w ten sposób również do wzmianek o osobistym lekarzu obecnym wcześniej na pokładzie statku i powiązał to ze znanymi zachowaniami oraz postawami istot wybitnie długowiecznych. Lonvellin był nie tylko długowieczny, ale i bardzo stary. Normalnym zjawiskiem jest wówczas postępujące z latami niedołężnienie. Starał mu się przeciwdziałać, aby nadal móc prowadzić swoje programy reform społecznych na różnych planetach. To był sens jego życia, wymagał jednak pełnej sprawności fizycznej i intelektualnej. EPLH przewidywał, że nadejdzie taka chwila, gdy będzie potrzebował nieustannej opieki lekarskiej, na którą na mało rozwiniętych planetach nie ma przecież, co liczyć. Wszakże w jakimś nieodległym momencie przeszłości odkrył sposób i na to, a Conway wydedukował, o co może chodzić. Tym sposobem było wprowadzenie do organizmu dobrze zorganizowanej kolonii inteligentnych wirusów, które utrzymywały gospodarza w zdrowiu, chroniąc go przed patogenami i stymulując naturalne mechanizmy obronę i regeneracyjne. Jednak coś poszło nie tak. Lonvellin pozostawał nieprzytomny i nic nie dawało się z tym zrobić, mimo że emanacja emocjonalna sugerowała niejaką aktywność wewnątrz jego ciała. Conway postanowił zweryfikować teorię, przeprowadzając bezpośredni atak na pacjenta. Taki, którego naturalne mechanizmy obronne nie mogły zneutralizować. Zaczął powoli przyciskać do ciała zaostrzony kołek, i to w miejscu, gdzie pod skórą kryły się ważne organy. Wirusy dały się oszukać, gromadząc się w tym miejscu i tworząc twardą płytkę. Była ona zbudowana przede wszystkim z samych wirusów i niewielkiej ilości materii organicznej Lonvellina. Conway wyciął natychmiast ten obszar i umieścił istotę w hermetycznym pojemniku. Jak się potem okazało, masa wirusowej istoty tylko trochę przekraczała masę ludzkiej pięści. Choroba pacjenta, podobnie jak rana po interwencji chirurgicznej, zostały szybko i bez przeszkód wyleczone. Zasadniczy problem wywołała ignorancja wirusowego lekarza, który usiłował nie dopuścić do odrzucenia przez organizm obumierających łusek, mając to za naruszenie jego cielesności. Tymczasem u rasy Lonvellina był to całkiem naturalny proces i na miejsce utraconych pojawiały się zawsze nowe łuski. Można zrozumieć ten błąd o tyle, że między gospodarzem i lekarzem nie było bezpośredniego kontaktu, a jedynie słaba więź empatyczna, która pozwalała co najwyżej na rozpoznanie niektórych emocji. Mimo to Lonvellin wybaczył swojemu doktorowi i poprosił o jego zwrot. Szpital chętnie zbadałby tak wyjątkową kolonię wirusów, która tworzyła swoistą szarą strefę rozciągającą się gdzieś między pacjentem a chorobą, ale nikt nie sprzeciwił się Lonvellinowi. Ten zaś poleciał później na Etlę, gdzie wyparował wraz ze statkiem. Sądzono, że wirus zginął razem z nim, i tak też przyjęto podczas narady Diagnostyków, gdy szukano rozwiązania przypadków Hewlitta i Morredetha. Nikt nie spodziewał się podobnego rozwiązania.

— Teraz jednak możemy się domyślać, że Lonvellin przewidział fatalny rozwój sytuacji i poczynił stosowne przygotowania, aby ocalić swojego inteligentnego symbionta. Nie mieli, jak już wspomniałem, większego kontaktu, ale sądzę, że ostrzeżenie przed bliskim atakiem nuklearnym było dla długowiecznej istoty wystarczająco silnym bodźcem, aby skłoniła wirusy do opuszczenia swego organizmu. Potem lekarz został umieszczony w pojemniku i w głowicy pojazdu ratunkowego. Zamek ustawiono na sto standardowych lat w nadziei, że wtedy na Etli nie będzie już wojny czy śladów ksenofobii. Jednak podmuch wybuchu atomowego musiał musnąć rakietę. Spadła kilka sekund po starcie, a sam wirus został przedwcześnie uwolniony przez pewnego chłopca, który spadł dokładnie na pojemnik.

— Więc to tak? — spytał Hewlitt, odczuwając przede wszystkim bezgraniczną ulgę, że wreszcie coś wie. Nawet tak niesamowite wyjaśnienie lepsze było od podejrzeń od hipochondrię. Roześmiał się. — Więc to znaczy, że od lat noszę w sobie nie chorobę, ale lekarza?

Загрузка...