Hewlitt wrócił do Szpitala, ale już nie jako pacjent i nie na oddział siódmy. Dostał małą, pojedynczą kabinę przystosowaną dla ziemskiej klasy DBDG. Była całkiem wygodna, chociaż nie miał oczywiście jak jej urządzić ponad standard. Pacjentom pozwalano zabierać jedynie najniezbędniejsze przedmioty osobistego użytku, więc i on miał ze sobą tylko tyle, ile mieściło się w szafce. Otrzymał kompletny strój lekarski z rękawicami oraz hełmem, który powinien gwarantować, że wszystko będzie zgodnie z zasadami kwarantanny. Zabroniono mu jakiegokolwiek fizycznego kontaktu z innymi, niemniej przesłonę hełmu mógł nosić otwartą, ponieważ inteligentny wirus na pewno nie był w stanie zarażać na odległość. Usłyszał, aby nie próbował wędrować po Szpitalu bez kogoś z medycznego zespołu Rhabwara albo oficera z działu psychologii. Jednak przez pierwsze trzy dni na rozmowach i przepytywaniu spędzał tyle czasu, że do kabiny wracał tylko na sen.
Niezbyt miał ochotę pozostać w Szpitalu, ale nie potrafił odmówić Prilicli. Żywił też nadzieję, że zdoła jakoś pomóc w odszukaniu obecnego gospodarza wirusa, chociaż licząc razem pacjentów i personel, symbiont miał do dyspozycji około dziesięciu tysięcy kryjówek. Jednak, gdy Hewlitt wspomniał w pewnej chwili, że jego udział nie da chyba wiele i że pewnie lepiej by było, gdyby wrócił do domu, Prilicla zmienił temat.
Na początku czwartego dnia Braithwaite wpadł, żeby zabrać go na spotkanie w dziale psychologii, po którym jednak nie spodziewał się zbyt wiele. Gdy przybyli do gabinetu naczelnego psychologa, wszyscy już na nich czekali.
— Panie Hewlitt, jestem Diagnostyk Conway — powiedział wysoki Ziemianin z twarzą zakrytą częściowo przez hełm. — Dla ułatwienia sprawy postaram się naświetlić panu z grubsza sytuację. Proszę słuchać uważnie i przerywać mi pytaniami, jeśli uzna pan, że to konieczne. Chcąc uniknąć niepotrzebnych plotek i spekulacji oraz oszczędzić wszystkim nerwów, zasugerowałem, aby krąg osób wtajemniczonych w sprawę poszukiwań został ograniczony do grona, które pan tu widzi — rzekł, zerkając po kolei na wszystkich obecnych w gabinecie. — Tylko ta grupa wie, czego dokładnie szukamy. Oni oraz oczywiście ci członkowie starszego personelu medycznego, którzy wcześniej zetknęli się z problemem…
Hewlitt wiedział już, że sugestia Diagnostyka ma tutaj mniej więcej taką samą wagę, co wyroki historii.
— Wprawdzie wydaje nam się wysoce nieprawdopodobne, byśmy mogli znaleźć tę istotę w jej naturalnej postaci, czyli tej garści różowej, półprzezroczystej galarety, którą widziałem wiele lat temu, ale musimy brać to pod uwagę. Obecnie może być jaśniejsza, bo tamten róż wziął się z niewielkiej ilości krwi, którą Lonvellin stracił podczas operacji…
Za biurkiem siedział ktoś, kto musiał być majorem O'Marą — starszy oficer o surowej twarzy i w zielonym mundurze Kontrolera. Obok stal Braithwaite, trochę dalej Conway, naprzeciwko zaś cały zespół medyczny Rhabwara. Wszyscy byli w lekkich kombinezonach ochronnych, nawet Prilicla, który przy skrytych pod odzieniem skrzydłach korzystał z modułu antygrawitacyjnego. Poza Naydrad, która znalazła sobie kelgiański fotel, reszta stała i słuchała w skupieniu.
— Nie mieliśmy sposobności bliżej zbadać tej istoty — powiedział Conway. — Skoro okazała się inteligentną formą życia, musielibyśmy najpierw uzyskać jej zgodę na takie, być może ryzykowne, działania. Porozumieć się z nią można było jedynie na poziomie empatycznym, co daje wprawdzie pełen obraz czyichś emocji, ale nie pozwala na wymianę danych klinicznych. Gdy Lonvellin zaczął nalegać, aby niezwłocznie zwrócić mu osobistego lekarza, reabsorpcja przez błony śluzowe jamy gębowej zajęła osiem i trzy dziesiąte sekundy. Poza pojawieniem się dwóch źródeł emanacji emocjonalnej i lekkim wzrostem wagi ciała, który odpowiadał dokładnie wadze wirusów, stan gospodarza nie zmienił się w zauważalny sposób. Musimy jednak znaleźć tego pasożyta, i to szybko. To inteligentna istota, która — choć stara się być pomocna — może spowodować długotrwałe dolegliwości fizyczne i psychiczne, jak to było w przypadku Hewlitta. Nie możemy ponadto pozwolić, aby po wielośrodowiskowym Szpitalu grasował organizm, który mogąc wniknąć prawie w każdego, nie ma jakiejkolwiek wiedzy medycznej o swych potencjalnych gospodarzach ponad to, co sam zebrał dzięki własnemu doświadczeniu.
Conway przerwał, aby raz jeszcze spojrzeć na każdego z osobna. Gdy znowu się odezwał, mówił spokojnie i rzeczowo, ale lekko rozkołysany Prilicla musiał chyba i tak wyczuwać jakieś napięcie.
— Przede wszystkim musimy zawęzić pole poszukiwań do jednostek albo grup najbardziej nadających się na gospodarzy oraz tych, którzy z innych powodów mogą budzić podejrzenia. Psychologia zapuściła już sondę w nadziei na plotki dotyczące pacjentów, których stan nagle się poprawił, chociaż wcześniej nie reagowali dobrze na leczenie. Gdyby trafili na jakiś trop, przekażą nam informację do dalszego postępowania. Niemniej w warunkach szpitalnych nagłe pogorszenie stanu zdrowia, podobnie jak nagła poprawa, nie są niczym niezwykłym i zdarzają się także bez pomocy inteligentnego wirusa. Czy jako długoletni, choć już były jego gospodarz, miałby pan jakieś sugestie, które mogłyby się okazać pomocne?
Hewlitt zdumiał się, że pierwsze pytanie skierowano właśnie do niego, mimo iż tylko on nie był tu medykiem. Zastanowił się, czy wynikało to z uprzejmości czy może raczej z głębokiej desperacji Diagnostyka Conwaya.
— Nie wiedziałem nawet, że go mam. Przykro mi, ale nic nie powiem.
— Na pewno wie pan niejedno, nawet, jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy — odezwał się po raz pierwszy O'Mara. — Czy zdarzały się panu nastroje, myśli, odczucia lub emocje, które wydawały się nie do końca pańskimi? Może miał pan kiedyś wrażenie, że patrzy na ludzi albo przedmioty z cudzego punktu widzenia? Pamięta pan jakieś dziwne marzenia, sny albo nietypowe dla pana zachowania? Żyjąca w panu istota była niewykrywalna, ale pański umysł powinien podświadomie ją wyczuwać. Przypomina pan sobie cokolwiek takiego? Proszę się zastanowić.
Hewlitt pokręcił głową.
— Zwykle czułem się całkiem dobrze, a kiedy było inaczej, odczuwałem głównie złość, że nikt nie wierzy w moją chorobę. Teraz wiem, co mi było. Ale skoro to coś egzystowało we mnie prawie przez całe życie, niezbyt potrafię powiedzieć, jak czułbym się bez intruza. Nie zdołam wam pomóc.
— Ale też nie dał pan sobie wiele czasu na zastanowienie — zauważył oschle O'Mara.
— Przyjacielu Hewlitt — rzekł Prilicla, odbierając zakłopotanie oraz irytację i pragnąc je zmniejszyć — rozumiemy, że pytanie jest w pewien sposób nieracjonalne, ponieważ istota jest niewykrywalna. Ale zastanów się. Przez ponad dwadzieścia lat byłeś gospodarzem stworzenia, które potrafiło odczytać twój kod genetyczny, usunąć truciznę z twojego organizmu i odbudować go po dwóch poważnych upadkach. Może istocie tej chodziło tylko o swój byt, bo czuła, że jak długo ty będziesz zdrowy, jej też nic nie zagraża. Trudno wykluczyć, że czerpie ona jakąś przyjemność czy satysfakcję z dostosowywania się do warunków dyktowanych przez kolejnych nosicieli. Możliwe jednak, że chodzi o coś więcej. Wysoce inteligentna istota potrafi przejawiać też zachowania subtelniejsze i dalekie od egoizmu, jak choćby altruizm. Może mieć własne poczucie sprawiedliwości, może wiedzieć, co to wdzięczność. Mogła dzielić z tobą twoje emocje, przynajmniej te najprostsze i najsilniejsze, a niektóre z nich, na przykład te z okresu dojrzewania, zapewne nie były jej obojętne. Inne zaś potrafiła najpewniej odczytać, i to trafnie, skoro pomogła ci uratować umierającego przyjaciela i zrekonstruować futro pacjenta Morredetha. Czy zrobiła to, bo podzielała twój żal? A może po prostu wykorzystała szansę, aby poznać jeszcze jedną żywą istotę? Tak czy owak, kota uczyniła tak zdrowym, że żyje nadal, chociaż dawno temu przekroczył średnią właściwą swemu gatunkowi. Zostawiła ciebie, podobnie jak potem pacjenta Morredetha i nieznaną liczbę kolejnych nosicieli, w idealnym zdrowiu. Chciałbym wiedzieć, dlaczego. Jeśli przyjaciel O'Mara zdoła zgromadzić nieco wiedzy na temat motywacji tego wirusa, będziemy mieli większe szanse, aby wytropić go i złapać.
— Pomógłbym, gdybym potrafił… — zaczął Hewlitt, ale naczelny psycholog uniósł dłoń.
— To wiemy — rzekł. — Ta myśląca istota zajmowała pańskie ciało. Musiała korzystać z pańskich zmysłów, bo była w pewien prosty sposób świadoma zewnętrznego świata i znajdowała się pod wpływem pańskich emocji podczas zdarzeń z kotem i Morredethem. Rozumiem, że sytuacja była nietypowa i brak panu punktu odniesienia, ale jeśli ona odbierała pańskie wrażenia zmysłowe i uczucia, logiczne jest założenie, iż był to proces dwustronny. Musiał pan otrzymywać coś od niej, nawet jeśli nie był tego świadom. Zapewne myśli pan teraz, że chwytam się brzytwy. Owszem. I co?
Hewlitt milczał chwilę, jakby próbował pozbierać myśli.
— Chcę panu pomóc, majorze O'Mara. Gdybym jednak zaczął przywoływać wspomnienia i wrażenia z całych dwudziestu lat, mogłyby one nie być zbyt wierne, a na pewno byłyby skażone tym, co wiem teraz. Czy nie tak?
Szare oczy psychologa spojrzały przenikliwie na Hewlitta.
— A następne pańskie słowo to będzie „ale”.
— Ale — rzekł Hewlitt posłusznie — wszystko, co stało się ze mną od przybycia do tego szpitala, pamiętam znacznie lepiej i pamiętam też pewne odczucia, które mnie samego zaskoczyły. Aby rzecz wyjaśnić, muszę się cofnąć z opowieścią do dzieciństwa.
O'Mara nadal się w niego wpatrywał i chyba całkiem zapomniał, jak się mruga.
Hewlitt zaczerpnął głęboko powietrza.
— Byłem wtedy za młody — zaczął — by rozumieć kulturowe powody, dla których obcy pracujący w bazie na Etli nakłaniani byli do demonstracyjnego wręcz okazywania braku przesądów rasowych. Obejmowało to wspólne zabawy dzieci. Tralthańskich, orligiańskich, kelgiańskich i wszystkich innych. Oczywiście odbywało się to pod nadzorem. Pewnego dnia opiekun zajęty był akurat w innej części basenu, kiedy zostałem wciągnięty pod wodę przez Melfianina, który sądził, że też jestem dwudyszny. Nic mi się wtedy nie stało, ale bardzo się wystraszyłem i nigdy więcej nie brałem udziału we wspólnych zabawach. Rodzice powiedzieli mi, że wyrosnę z tego lęku, lecz nigdy nie naciskali na powrót między rówieśników. Dlatego też nudziłem się w domu i próbowałem samotnych wycieczek. A podczas jednej z nich miałem wypadek na drzewie. Przesłuchiwaliście moje rozmowy z oddziału i wiecie już, że mam na Ziemi ciekawą, chociaż raczej monotonną pracę, która w żadnym wypadku nie wymaga spotkań z obcymi. Widywałem ich w ziemskich dziennikach, ale wbrew oczekiwaniom rodziców, nie wyrosłem z dawnego lęku. Na paru obcych natknąłem się w szpitalach, w których leżałem, lecz nie godziłem się, aby kładziono ich blisko mnie. Przekonani o moim braku równowagi psychicznej lekarze godzili się na to.
O'Mara zmarszczył niecierpliwie czoło.
— Zapewne chce pan w ten sposób do czegoś dojść?
— Jeszcze nie wiem — odparł Hewlitt, ignorując sarkazm. — Podczas podróży do Szpitala opiekował się mną wielki, owłosiony i zarozumiały orligiański lekarz, który też skłonny był przypisywać moje problemy nadmiernie wybujałej wyobraźni. Wiedziałem jednak podświadomie, tak jak teraz jestem tego pewien, że mimo strasznego wyglądu nie skrzywdziłby mnie. To był pierwszy obcy, którego spotkałem od dzieciństwa. Bałem się go, ale byłem też ciekaw. Nie podobał mi się tylko jego zwyczaj zadawania całego mnóstwa pytań. A potem dotarłem tutaj — dodał szybko. — Zostałem przywitany przez hudlariańską pielęgniarkę, w drodze na oddział zaś mijaliśmy stworzenia, których nie widziałem dotąd nawet w najgorszych koszmarach. Wiedziałem, że to personel szpitalny i inni pacjenci, ale byłem tak przerażony, że długo nie mogłem zasnąć. Owszem, ich też byłem ciekaw i chciałem poznać niektórych lepiej, chociaż się bałem. Siostra oddziałowa Leethveeschi wzbudzała we mnie paniczny strach, ale także zainteresowanie.
Naydrad zagulgotała niezrozumiale. Wszyscy ją zignorowali.
— Nim minęło kilka godzin, zacząłem zadawać im pytania. Najpierw Hudlariance, Leethveeschi i Medalontowi. Następnego dnia rozmawiałem z innymi pacjentami i grałem z nimi w karty. Chcę powiedzieć, że w ogóle nie spodziewałem się, iż mogę być zdolny do czegoś takiego. Przypuszczam, że odzywająca się, co rusz ksenofobia była moja, ale ciekawość musiała mieć źródło w kimś innym.
Na chwilę wszyscy w gabinecie zamienili się w figury woskowe. Dopiero głos O'Mary jakby obudził obecnych.
— Ma pan rację, chociaż nie do końca. Zapewne pańscy rodzice nie mylili się i rzeczywiście wyrósł pan ze swoich dawnych lęków w niewiele godzin po przylocie do Szpitala. Prilicla był pod wrażeniem. Wspominał, że spotkawszy zespół medyczny, nie objawiał pan już prawie ksenofobii, a to, co zostało, było pod kontrolą i też szybko zniknęło. Wówczas nie znajdował się już pan pod wpływem istoty wirusowej. Od incydentu z Morredethem ciekawość i zainteresowanie obcymi są już na pewno wyłącznie pańskie.
— To chyba jest komplement? — spytał Hewlitt z uśmiechem.
O'Mara skrzywił się.
— Spostrzeżenie. Moja praca tutaj nie polega na prawieniu komplementów. Wręcz przeciwnie. Ale może mamy tu coś użytecznego. Potrafi pan opisać tę ciekawość, określić stopień jej intensywności oraz, zakładając, że wirus był zainteresowany przede wszystkim obcymi jako nosicielami, powiedzieć, czy wyczuwał pan jego egoistyczne potrzeby skryte za ciekawością? Na przykład, czy byłby pan gotów uznać, że istota przeniosła się do kogoś innego z własnej woli czy było to raczej podyktowane pańskim stanem emocjonalnym? Proszę spróbować odtworzyć swoje odczucia, wszystkie i jak najdokładniej, i nie spieszyć się z odpowiedzią.
— Nie muszę się długo nad tym zastanawiać — żachnął się Hewlitt. — W obu sytuacjach, w których wirus opuścił moje ciało, odczuwałem głębokie współczucie, ale trudno orzec, czy był to konieczny warunek transferu. Gdy chodziło o kota, byłem blisko niego przez całą noc. Kontakt z Morredethem trwał nieco ponad minutę. Pamiętam, że chciałem odruchowo cofnąć ręce, bo dotyk smarowidła spod opatrunku wydał mi się niemiły. Ale z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Gdy w końcu mi się udało, dłonie były jakby rozgrzane, a skóra wydawała się podrażniona. To dziwne uczucie przeszło po paru sekundach. Nie wspominałem o tym wcześniej, bo gdy i tak człowiekowi nie wierzą, nic nie wydaje się naprawdę istotne.
— Pamięta pan jeszcze jakiś równie nieistotny szczegół? — spytał O'Mara.
Hewlitt wciągnął głęboko powietrze i spróbował się opanować. Głównie ze względu na Priliclę, nie na majora.
— Jeśli przyjmiemy, że transfer wymaga fizycznego kontaktu i że istota wirusowa była nim zainteresowana, co powiedzieć o moim zainteresowaniu Leethveeschi i lekarzem, który przemieszczał się w kapsule ciśnieniowej? Jestem pewien, że nie chciałem fizycznego kontaktu z żadną z tych istot, szczególnie z siostrą oddziałową, więc ciekawość ich nie mogła należeć do mnie. Czy to znaczy, że wirus skłonny jest tracić czas na myślenie o rzeczach, których i tak nie zdoła zrealizować, czy też może potrafi przenieść się do każdego, niezależnie od szczególnych wymogów środowiskowych?
O'Mara sapnął z irytacją.
— Zawsze istnieje ryzyko, że pytany doda nam problemów, zamiast pomóc. Jeśli ma pan rację i nasz przyjaciel nie ogranicza swoich zainteresowań do ciepłokrwistych tlenodysznych, mocno utrudni nam to poszukiwania. — Spojrzał na lekarzy. — Czy coś takiego jest możliwe?
— Prawie niemożliwe — rzekł Conway. — Czyli jakby niemożliwe.
— Dopóki nie poznaliśmy pacjenta Hewlitta, zarażenie obcymi mikroorganizmami też uważaliśmy za niemożliwe — stwierdził O'Mara z sarkazmem.
Conway nie poczuł się urażony.
— Dlatego właśnie powiedziałem, że prawie. Niemniej między nami a chlorodysznym jest tyle różnic metabolicznych, że adaptacja wymagałaby… bardzo złożonych działań. Znowu takich prawie niemożliwych.
— A kto by tam chciał przesiadywać w Illensańczyku? — odezwała się Naydrad.
— Jeśli chodzi o bardziej egzotyczne formy życia, jak TLTU, SNLU czy VTXM — ciągnął Conway, ignorując wtręt i spoglądając na Hewlitta, aby podkreślić, że mówi to głównie dla niego — uznałbym, że jeszcze bardziej nie nadają się na nosicieli tej istoty. Pierwsi oddychają przegrzaną parą i żyją w środowisku, które w dawnych czasach uzyskiwano w autoklawach do sterylizacji narzędzi chirurgicznych. SNLU oddychają wzbogaconym metanem i są bytami krystaliczno-mineralnymi, które rozkładają się w temperaturze dziewiętnastu stopni powyżej absolutnego zera. Co do VTXM, czyli Telfi, oni też egzystują w wysokich temperaturach, tyle że nie dzięki własnej ciepłocie, ale twardemu promieniowaniu, które podtrzymuje ich procesy życiowe. Sądzę, że możemy spokojnie wyeliminować te formy życia jako potencjalnych nosicieli. Wirus nie zdołałby w nich przetrwać.
Zanim O'Mara odpowiedział, Prilicla wylądował niepewnie na jednym z siedzisk. Nie trząsł się przesadnie, co wskazywało, że chce tylko przekazać im coś kontrowersyjnego.
— Możesz się mylić, przyjacielu Conway. Niestety, obawiam się, że i ja dodam problemów, miast podsunąć jakieś rozwiązanie, bo nie możemy wykluczyć Telfi jako potencjalnych nosicieli. Nasz wirus ocalał, gdy jego kapsuła znalazła się blisko miejsca wybuchu atomowego, który zniszczył statek Lonvellina. Zewnętrzna powłoka rakiety została nadtopiona, a ślady promieniowania nie zniknęły przez dwadzieścia pięć lat. Do momentu przejścia na młodego Hewlitta wirus musiał chłonąć promieniowanie otoczenia.
— Hm… — mruknął Diagnostyk.
O'Mara uśmiechnął się, chociaż mięśnie jego twarzy wyraźnie nie nawykły do podobnych grymasów.
— Czy ktokolwiek jeszcze chce zrobić z siebie idiotę? Pan chyba chciał coś powiedzieć, Hewlitt?
Przez chwilę Hewlitt nie był pewny, czy naczelny psycholog też nie jest przypadkiem empatą, ale uznał, że to prawdopodobnie raczej efekt długoletniego treningu i umiejętności obserwacji.
— To zapewne nic istotnego.
— Jeśli nic istotnego, sam panu to powiem. Wyrzuć pan to z siebie.
Hewlitt milczał moment, zastanawiając się, jak równie niesympatyczna osoba mogła przetrwać między ludźmi i zdobyć jeszcze wysoką pozycję w tak delikatnej profesji jak psychologia.
— Jest coś, co chodzi mi po głowie od czasu spotkania z moim kotem na Etli. To zwykła czarno-biała kotka, duża już i nieco gruba, całkiem inna od tamtego chudego kociaka, którego pamiętam, ale poznałem ją. I ona mnie też. Urosłem znacznie, trochę też przytyłem i zmieniłem się na twarzy, a mimo to od razu do mnie podeszła. Może pomyślicie, że jestem sentymentalny, ale…
— Owszem, przeszło mi to przez głowę — wtrącił O'Mara.
— …sądzę, że to coś więcej niż wspomnienia. Przez lata w ogóle nie myślałem o moim kocie, aż zostałem przyjęty do Szpitala i porucznik Braithwaite zaczął wypytywać mnie o dzieciństwo. Nagle okazało się, że mamy coś wspólnego, jakby podobne doświadczenia, z których jesteśmy dumni. Nie tylko dawne echa przyjaźni chłopca z jego zwierzęciem. Trudno to opisać i może tylko zasugerowałem się naszą rozmową o inteligentnym wirusie, ale… ale nie powinienem o tym wspominać.
— Jednak zrobił pan to — powiedział O'Mara — chociaż sam siebie wprawił pan tym w zakłopotanie. A może oczekuje pan, że zebrane tu gremium medyczne orzeknie, czy było to albo nie było warte przekazania?
Gremium milczało tak samo jak Hewlitt, który spojrzał w wiecznie otwarte oczy naczelnego psychologa.
— Dobrze — rzucił O'Mara. — Proszę zastanowić się nad tym, co pan powiedział, i wyciągnąć wnioski. Słowo „niemożliwe” padło już tu dzisiaj za wiele razy, więc go nie użyję. Czy sugeruje pan, aczkolwiek nieśmiało, że to dziwne i nieopisywalne uczucie, które pojawiło się, gdy spotkał pan swojego kota, o którym myślał, że już nie żyje, było skutkiem wspólnego doświadczenia? Tego, że i pan, i pański kot byliście gospodarzami wirusowego intruza? Czy sugeruje pan także, że byli nosiciele mogą w jakiś sposób się rozpoznać? Chyba mam rację, bo oblewa się pan rumieńcem, chociaż brakuje werbalnego potwierdzenia.
— Tak, do diabła! — warknął Hewlitt. — Na oba pytania.
O'Mara pokiwał głową.
— To oznacza, że może pan zostać wykorzystany jako swego rodzaju czujnik do wykrywania wirusów, a dokładniej, byłych i być może obecnych nosicieli naszego pasożyta. Oczywiście wdzięczni jesteśmy za wszystko, co pan powiedział. Może poza opowieścią o tym, jak rozpoznał pan swojego kota, który niestety, ale nie może tego potwierdzić. Ma pan jeszcze jakieś obserwacje, dowody, sugestie czy cokolwiek, co dotyczyłoby pańskich odczuć?
Hewlitt odwrócił wzrok od O'Mary. Miał wrażenie, że jego zakłopotanie zaraz wykipi z pokoju.
— Przyjacielu O'Mara — odezwał się Prilicla — byłem świadkiem tamtego spotkania i wyczuwałem także emocje kota. Były dokładnie takie, jak opisał przyjaciel Hewlitt.
— I bez wątpienia były niewyraźne, nieopisywalne, subiektywne i zapewne bezużyteczne, tak jak powiedziałem, mały przyjacielu — rzekł O'Mara i spojrzał na komunikator, który był już włączony. — Czy Ojczulek wrócił? Dobrze, przyślijcie go. — Znowu popatrzył na Hewlitta. — Mamy teraz do przedyskutowania pewne sprawy medyczne, które nie wymagają pańskiej obecności. Jestem pewien, że dość się już pan narumienił jak na jeden dzień. Dziękuję za pomoc. Ojczulek Lioren odprowadzi pana do stołówki.
W tej samej chwili Tarlanin stanął w progu i spojrzał wszystkimi czterema oczami na buraczkową twarz Hewlitta. Ten odwzajemnił spojrzenie i chciał coś powiedzieć, ale wstrzymał się, jakby uznał, że chyba nie warto.
— Panie Hewlitt — odezwał się O'Mara, tym razem ze współczuciem i troską — ma pan za sobą wiele lat kontaktów z lekarzami, którzy nie traktowali pana poważnie, uznałem więc, że moje niedowierzanie nie dotknie pana za bardzo. W obecnych okolicznościach pańska reakcja wydaje się anormalna. Czego tak bardzo nie chce mi pan powiedzieć?
— To nieuchwytne odczucie, o którym wspomniałem, pojawiło się znowu — oznajmił Hewlitt, wskazując na Liorena. — W związku z Ojczulkiem.
— Potwierdzam — rzekł Prilicla.
Po raz pierwszy od wejścia do gabinetu Hewlitt ujrzał, że naczelny psycholog zamrugał.