Sa­kiew­ka peł­na węży

Dzień koń­czył się prze­pięk­nym za­cho­dem słoń­ca.

Był to je­den z tych za­cho­dów, kie­dy słoń­ce, to­nąc w mo­rzu, zda­je się pod­świe­tlać od spodu jego po­wierzch­nię, aż cały wid­no­krąg pło­nie róż­ny­mi od­cie­nia­mi szkar­ła­tu. Nie było wia­tru, ale po­wie­trze mia­ło prze­dziw­ny aro­mat, spra­wia­ją­cy, że lu­dzie od­dy­cha­li peł­ną pier­sią i uśmie­cha­li się mi­mo­wol­nie. Każ­dy uczci­wie pra­cu­ją­cy czło­wiek po­wie, że w taki wie­czór nie­wie­le jest rze­czy lep­szych niż ku­fel chłod­ne­go piwa w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół i słu­cha­nie plo­tek do póź­nej nocy.

Alt­sin opie­rał się o mur od­dzie­la­ją­cy Kla­we­lę od resz­ty mia­sta i pa­trzył w stro­nę mo­rza.

Po­ło­żo­na po­ni­żej Sta­ra Przy­stań, dziel­ni­ca ma­ry­na­rzy, ry­ba­ków i szkut­ni­ków, odzia­ła się w pur­pu­rę ostat­nich pro­mie­ni słoń­ca i wy­glą­da­ła na­praw­dę ład­nie. Bia­łe ścia­ny do­mów, ta­wern i ma­ga­zy­nów przy­bra­ły ko­lor sta­re­go wina, a cie­nie mię­dzy nimi wy­glą­da­ły jak po­cią­gnię­cia pędz­lem sza­lo­ne­go ma­la­rza. Ca­łość z pew­no­ścią war­ta była ob­ra­zu. Albo przy­naj­mniej szki­cu.

Zło­dziej nie miał w tej chwi­li nic wię­cej do ro­bo­ty poza po­dzi­wia­niem wi­do­ków. Od kil­ku­na­stu lat Wy­so­kie Mia­sto od­gra­dza­ło się od resz­ty Pon­kee-Laa mu­rem, do­bu­do­wu­jąc jego ko­lej­ne frag­men­ty w mia­rę, jak Rada zbie­ra­ła na nie pie­nią­dze. Hra­bio­wie i ba­ro­no­wie, za­rów­no ci ze sta­rych ro­dów, jak i no­wo­bo­gac­cy, któ­rzy ku­pi­li ty­tu­ły już po odej­ściu Im­pe­rium, naj­wy­raź­niej nie ży­czy­li so­bie, żeby ma­ry­na­rze, drob­ni kup­cy, ry­ba­cy i inna ho­ło­ta wcho­dzi­ła bez prze­szkód na ich pięk­ne uli­ce. A że Kla­we­la była dziel­ni­cą Wy­so­kie­go Mia­sta po­ło­żo­ną naj­bli­żej por­tu, jej mur był naj­wyż­szy i naj­le­piej strze­żo­ny.

Alt­si­no­wi nie po­zo­sta­wa­ło więc nic poza po­dzi­wia­niem gry świa­tła i cie­nia w po­ło­żo­nych ni­żej re­jo­nach mia­sta. Zresz­tą, je­śli w mie­ście ist­nia­ło coś bar­dziej re­gu­lar­ne­go niż wscho­dy i za­cho­dy słoń­ca, to był nim wła­śnie roz­kład dnia ba­ro­no­wej Le­wen­der. A to ozna­cza­ło, że lada mo­ment San­wes przej­dzie przez furt­kę w mu­rze.

W chwi­li, gdy to po­my­ślał, skrzyp­nę­ły za­wia­sy, roz­le­gło się uni­żo­ne „Mi­łe­go wie­czo­ru, pa­ni­czu” i mi­nę­ła go wy­so­ka, szczu­pła po­stać. Zło­dziej przez chwi­lę mie­rzył ją wzro­kiem, pa­trząc z mie­sza­ni­ną roz­ba­wie­nia i nie­sma­ku na ob­ci­słe, skó­rza­ne spodnie, je­dwab­ną ko­szu­lę, atła­so­wą pe­le­ryn­kę fan­ta­zyj­nie prze­rzu­co­ną przez ra­mię i ja­sne loki, w mod­nym nie­ła­dzie spa­da­ją­ce na ple­cy. Ba­wi­da­mek, psia­krew.

Alt­sin gwizd­nął na pal­cach i od­kle­ił się od muru. San­wes sta­nął, obej­rzał się przez ra­mię i wy­szcze­rzył dość głu­pio.

– Mam po­le­ce­nie od Gru­be­go. – Alt­sin nie ba­wił się w po­wi­ta­nia.

– Ooo? Przy­po­mniał so­bie o mnie?

– Przez trzy dni ra­czej cię nie za­po­mniał. Chodź, sią­dzie­my tam. – Alt­sin wska­zał naj­bliż­szy mu­rek. – Nie chcę, żeby zro­bi­ło się zbie­go­wi­sko, jak bę­dziesz pła­kał i szlo­chał.

Po­de­szli, usie­dli. Ja­sno­wło­sy za­ga­pił się przez chwi­lę na za­chód słoń­ca. Zło­dziej trą­cił go bez­ce­re­mo­nial­nie w bok.

– Masz wy­nieść się z mia­sta. Naj­szyb­ciej jak się da.

Jed­na brew pa­ni­czy­ka po­wę­dro­wa­ła w górę.

– Ale dla­cze­go? Prze­cież pie­nią­dze od­da­łem...

– I dla­te­go, że od­da­łeś, uwa­ża cię za jed­ne­go ze swo­ich lu­dzi i przy­słał mnie. Flen­was De­ra­nys i cała gil­dia rzeź­ni­ków cię szu­ka.

– Po co?

– Cho­dzi o tę nową po­tra­wę. Na­zy­wa się pasz­tet z idio­ty, czy ja­koś tak. Zwłasz­cza z tego, któ­ry uwo­dzi cór­kę mi­strza gil­dii, po czym wie­sza jej bie­li­znę, taką z wy­szy­tym mo­no­gra­mem, na głów­nym słu­pie por­tu. De­ra­nys do­wie­dział się w koń­cu kto to.

Alt­sin z przy­jem­no­ścią ob­ser­wo­wał, jak twarz San­we­sa na prze­mian bled­nie i czer­wie­nie­je.

– Jak znaj­dę tego, kto...

– To co? Ją też za­bi­jesz? Oj­czu­lek przy­ci­snął có­recz­kę, a ta wszyst­ko wy­śpie­wa­ła. Zwłasz­cza po tym, jak ro­ze­szła się plot­ka, że jej uko­cha­ne­go czo­chra już inna pani. Do­bra cho­ciaż jest, ta ba­ro­no­wa?

San­wes prych­nął z wyż­szo­ścią.

– Nie roz­ma­wiam o ta­kich spra­wach.

– Oczy­wi­ście. A po­wie­sze­nie bab­skiej hal­ki na środ­ku por­tu to prze­cież zu­peł­nie coś in­ne­go. He, he, he. Nikt nie lubi Flen­wa­sa, więc wszy­scy nie­źle się ob­śmia­li, bo do­brze jest na­pluć do zupy temu na­dę­te­mu bub­ko­wi, ale dla­cze­go wła­ści­wie to zro­bi­łeś?

Ja­sno­wło­sy opu­ścił wzrok.

– Za­ło­ży­łem się – wy­du­kał.

– Co?

– Za­ło­ży­łem się.

Alt­sin przez chwi­lę pró­bo­wał zło­wić jego spoj­rze­nie. Wresz­cie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ce­tron nie miał ra­cji. Ty nie je­steś głu­pi jak becz­ka ze­psu­tych śle­dzi. Ty je­steś dur­ny jak becz­ka ze­psu­tych śle­dzio­wych głów. Nie py­tam, z kim się za­ło­ży­łeś ani o co, bo ża­den za­kład nie jest wart po­ćwiar­to­wa­nia. Wi­dzia­łeś rzeź­ni­cze to­po­ry i ta­sa­ki?

– Wi­dzia­łem.

– A Gru­by opo­wia­dał ci, jak Nes­bord­czy­cy pró­bo­wa­li zdo­być mia­sto, za­raz po tym, jak Im­pe­rium ode­szło na wschód? Po­dob­no tyl­ko raz za­ata­ko­wa­li mury w miej­scu, któ­re­go bro­ni­ła gil­dia rzeź­ni­ków. Zo­sta­wi­li tam stos tru­pów wy­so­ki na dwóch chło­pa, a tar­cze, heł­my i zbro­je za­bi­tych były tak po­nisz­czo­ne cio­sa­mi rzeź­ni­czych to­po­rów, że to wła­śnie one po­szły w Fii­landz­kim Po­dat­ku.

San­wes nie od­ry­wał wzro­ku od swo­ich bu­tów.

– Może sta­ry Flen­was da się ugła­skać? – mruk­nął wresz­cie ci­chut­ko.

– Może. Choć gdy ostat­nim ra­zem go wi­dzia­łem, bie­gał po mie­ście z ta­sa­kiem i wrzesz­czał: „Za­bi­ję su­cze­go syna! Za­tłu­kę gnoj­ka! Wy­pa­tro­szę ścier­wo!”. A ra­zem z nim bie­ga­ło ja­kichś dzie­się­ciu krew­nych. Je­śli chcesz, mo­żesz spró­bo­wać z nim po­ga­dać. – Zło­dziej szturch­nął go w bok tak, że ten omal nie spadł z mur­ku. – Dur­niu! On chciał wy­dać swo­ją pier­wo­rod­ną za naj­młod­sze­go syna ba­ro­na Fren­ne­sa Gol­ne­ha. Ba­ron nie ma pie­nię­dzy, tyl­ko dłu­gi, rzeź­nik nie ma ty­tu­łu, za to ma mnó­stwo pie­nię­dzy. Wy­da­nie cór­ki za sy­nal­ka sta­rej ary­sto­kra­cji uła­twi­ło­by mu sta­ra­nia o szla­chec­two. Nie wiem co praw­da, co tym wszyst­kim mi­strzom gil­dii się po­krę­ci­ło we łbach, ale te­raz każ­dy z nich chce mieć ty­tuł i miesz­kać w Wy­so­kim Mie­ście. Nie­waż­ne. W każ­dym ra­zie ty nie tyle zhań­bi­łeś jego kwia­tu­szek, ile znisz­czy­łeś jego ma­rze­nia, bo ba­ron ze­rwał za­rę­czy­ny, a De­ra­nys nie ma wię­cej có­rek na wy­da­niu.

Alt­sin wstał z mur­ku, otrze­pał spodnie.

– Ale to do­brze, że od­da­łeś Ce­tro­no­wi pie­nią­dze, bo ina­czej pal­cem by nie kiw­nął. Ka­zał mi wy­rzu­cić cię z mia­sta. – Chło­pak uśmiech­nął się zło­śli­wie, wi­dząc bla­dość na twa­rzy San­we­sa. – No, do­brze, żar­to­wa­łem. Ka­zał mi od­pro­wa­dzić cię do Czar­nej Bra­my. Za nią jest go­spo­da, masz tam po­cze­kać, aż ktoś się z tobą skon­tak­tu­je i po­wie, co da­lej. Ce­tron spró­bu­je ja­koś do­ga­dać się z rzeź­ni­ka­mi. Idzie­my.

– Alt­sin. Cze­kaj, ja nie mogę...

Zło­dziej uniósł brwi.

– Bę­dzie z cie­bie ład­ny ka­wa­łek sie­ka­ne­go mię­sa. O co tym ra­zem cho­dzi?

– Ja... wzią­łem zle­ce­nie. I pie­nią­dze. Nie mogę się te­raz wy­co­fać... cho­dzi o małą ro­bót­kę w Po­fe­erze. Trze­ba tyl­ko gdzieś wejść i...

Alt­sin prze­rwał mu unie­sie­niem dło­ni, przy­mknął oczy, po­li­czył w my­ślach do dzie­się­ciu.

– Po­cze­kaj. Nic nie mów. Ba­wisz się w utrzy­man­ka, piesz­czosz­ka bo­ga­tych szlach­cia­nek, i jed­no­cze­śnie w zło­dzie­ja. To twój wy­bór. Ale, do cięż­kiej cho­le­ry, nie w tym sa­mym cza­sie. Nie mo­żesz przy­cho­dzić do ba­ro­no­wej – i tego sa­me­go dnia za­kra­dać się do Wy­so­kie­go Mia­sta, żeby coś ukraść. Gdy po­ja­wi­łeś się w dziel­ni­cy, mnó­stwo lu­dzi wi­dzia­ło tę two­ją ślicz­ną buź­kę. Służ­ba, straż­ni­cy przy mu­rze, jej zna­jo­mi. Je­śli kto­kol­wiek cię te­raz zo­ba­czy w in­nej dziel­ni­cy Wy­so­kie­go Mia­sta, bę­dziesz pierw­szym po­dej­rza­nym. Na do­da­tek Gru­by wy­raź­nie za­ka­zał nam się tam po­ka­zy­wać.

– Ale ja już wzią­łem pie­nią­dze... – Ja­sno­wło­sy po­wtó­rzył to tro­chę płacz­li­wie. – I nie mogę ich od­dać.

– Bo?

– Bo to spła­ta prze­gra­nej w ko­ści, do­brze?! Gra­łem z kimś, on miał wię­cej szczę­ścia i za­nim się zo­rien­to­wa­łem, by­łem mu win­ny tro­chę pie­nię­dzy. No do­brze, nie patrz tak na mnie, dużo pie­nię­dzy... Dwa... dwa­dzie­ścia or­gów.

– Tyl­ko tyle? Ba­ro­no­wa nie spła­ci dłu­gów ko­cha­sia? Taka ską­pa?

San­wes żach­nął się wy­raź­nie.

– Nie mów tak o Bie­dron­ce.

– Bie­dron­ce...? – Alt­sin za­śmiał się krót­ko. – To jak cie­bie na­zy­wa? Żucz­kiem? – Wcze­pił się spoj­rze­niem w twarz San­we­sa, ob­ser­wu­jąc po­kry­wa­ją­cy jego po­licz­ki ru­mie­niec. – Nie wie­rzę... Na­praw­dę?

– I co z tego?!

– Nic, ro­bacz­ku, nic. – Zło­dziej wy­szcze­rzył się tak, że na­le­ża­ło za­cząć się oba­wiać, czy za­raz gło­wa nie pęk­nie mu na pół. – To co? Po­kłó­ci­li­ście się o to, do kogo na­le­ży któ­ry kwia­tek i nie spła­ci cię? To tyl­ko dwa­dzie­ścia or­gów, wię­cej wy­da­je na rę­ka­wicz­ki.

San­wes opu­ścił wzrok.

– Nie we­zmę od niej pie­nię­dzy – rzu­cił krót­ko. – Poza tym to dwa­dzie­ścia ce­sar­skich – wy­szep­tał.

Ce­sar­ski org. Mo­ne­ta tej sa­mej wiel­ko­ści, co zwy­kły org. Tyle tyl­ko, że zło­ta. Ba­wi­da­mek nie pod­no­sił oczu.

– Za­pła­cił mi – do­dał szyb­ko, za­nim Alt­sin zdą­żył otwo­rzyć usta. – Po­wie­dział, że ro­bo­ta jest na ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć ce­sar­skich, więc do­dał pięć i pa­ku­nek. Bo to ma być ja­kaś za­ba­wa moż­nych. To naj­lep­sze, słu­chaj. Nie mam tam nic ukraść, tyl­ko pod­rzu­cić. Na­wet jak ko­goś zo­ba­czą, to nie bę­dzie kło­po­tów, sło­wo. Nic nie zgi­nie. To co? Pój­dziesz ze mną?

– Po co?

– A tak, na wszel­ki wy­pa­dek. Za­bez­pie­czy­łem się, ale wiesz, jak to mó­wią, le­piej za­wsze mieć ścia­nę za ple­ca­mi. I żeby Ce­tron był spo­koj­ny. Dziś w nocy ro­bo­ta, ju­tro o świ­cie zni­kam z mia­sta. Umo­wa stoi?

Zło­dziej przez chwi­lę pa­trzył w mil­cze­niu na to­wa­rzy­sza.

– Zgo­da. Ale naj­pierw pie­nią­dze.

– Ja­kie pie­nią­dze?

– Te pięć ce­sar­skich. Dzię­ki temu będę wie­dział, że nie znik­niesz gdzieś w środ­ku nocy. Już!

Po chwi­li wa­ha­nia mała sa­kiew­ka zmie­ni­ła wła­ści­cie­la.

– No, to te­raz je­stem spo­koj­ny, przy­ja­cie­lu.

* * *


Alt­sin le­żał na łóż­ku, przy­kry­ty gru­bą ster­tą ko­ców, sku­tecz­nie nie­po­zwa­la­ją­cą mu się po­ru­szyć. Mimo to miał ta­kie dresz­cze, że le­d­wo na­dą­żał wzro­kiem za Ce­tro­nem, któ­ry za­prze­stał wresz­cie krę­cić się po po­ko­ju i sta­nął przy zło­dzie­ju. Przy­wód­ca gil­dii za­ci­snął dło­nie w pię­ści, aż trza­snę­ły ko­ści i przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że od­wi­nie się i zdzie­li le­żą­ce­go ku­ła­kiem wiel­ko­ści ko­wal­skie­go mło­ta. Z wi­docz­nym wy­sił­kiem opa­no­wał się i znów za­czął cho­dzić po po­miesz­cze­niu. Lewo, pra­wo, lewo, pra­wo, lewo...

Wy­gląd Ce­tro­na kła­mał. Był śred­nie­go wzro­stu, śred­niej tu­szy, a z siwą czu­pry­ną i ja­sny­mi ocza­mi, ukry­ty­mi pod si­wy­mi brwia­mi, wy­glą­dał jak za­żyw­ny i bu­dzą­cy za­ufa­nie ku­piec albo rze­mieśl­nik. Z pew­no­ścią nie spo­sób by­ło­by go po­są­dzić o to, że prze­wo­dzi po­nad dwóm set­kom zło­dziei, wła­my­wa­czy, rze­zi­miesz­ków i oszu­stów. Nie li­cząc ta­kich oka­zyj­nych pod­wład­nych jak Alt­sin. Tyl­ko dło­nie nie pa­so­wa­ły do tego ob­ra­zu. Męż­czy­zna miał wiel­kie, cięż­kie łapy ko­wa­la albo cie­śli, a por­to­we le­gen­dy opo­wia­da­ły o tym, jak kie­dyś wy­bił ude­rze­niem pię­ści dziu­rę w bur­cie ło­dzi.

Alt­sin od chwi­li od­zy­ska­nia przy­tom­no­ści nie spusz­czał oczu z dło­ni Gru­be­go. Mó­wi­ły one o ich wła­ści­cie­lu wię­cej niż mi­mi­ka, głos i spoj­rze­nie. W tej chwi­li były to bar­dzo wście­kłe dło­nie.

– Wi­dzę, że już do­sze­dłeś do sie­bie. – Ce­tron za­trzy­mał się znów i jak­by świa­do­my, że ręce go zdra­dza­ją, za­ło­żył je na ple­cy. – Leż, bo ci szwy po­pę­ka­ją. Masz po­szar­pa­ną skó­rę i zła­ma­ne dwa że­bra. A i tak wy­glą­dasz le­piej niż San­wes – stwier­dził spo­koj­nie.

Mło­dy zło­dziej spró­bo­wał pod­nieść się z łóż­ka, ale ćmią­cy ból w pra­wym boku unie­ru­cho­mił go sku­tecz­niej niż war­stwa ko­ców.

– Za­bi­li go jak psa – wy­stę­kał, czu­jąc kulę żół­ci pod­jeż­dża­ją­cą do gar­dła. – Jak zwie­rzę. Sze­ściu straż­ni­ków rzu­ci­ło się na nie­go i tłu­kli go pał­ka­mi, aż zmie­nił się w kupę okrwa­wio­ne­go mię­sa. A naj­pierw ten fir­cyk wbił mu miecz w brzuch.

Ze spoj­rze­nia Ce­tro­na nie dało się ni­cze­go wy­czy­tać, tyl­ko mię­śnie ra­mion na­pię­ły mu się wy­raź­nie.

– Za­bro­ni­łem wam się zbli­żać do Wy­so­kie­go Mia­sta – po­wie­dział po­wo­li. – Za­bro­ni­łem tego gło­śno, wy­raź­nie i sta­now­czo.

– Mie­li­śmy nic nie kraść...

– Nie rób ze mnie dur­nia, Alt! – wark­nął. – Za­kaz był wy­raź­ny i nie za­wie­rał żad­nych wy­jąt­ków. Przy­naj­mniej wy­da­wa­ło mi się, że nie za­wie­ra. Po­wi­nie­nem cię te­raz wrzu­cić do rze­ki.

Alt­sin zmie­rzył się z nim wzro­kiem.

– Więc zrób to – wy­ce­dził.

Przez chwi­lę mil­cze­li, po czym Ce­tron na­gle od­wró­cił się i trza­snął pię­ścią w stół. Blat jęk­nął, sto­ją­cy na nim gą­sio­rek za­tań­czył.

– Niech cię szlag, Alt! To może mi po­wiesz, co mam te­raz zro­bić?! San­wes nie żyje, za­bi­ty w re­zy­den­cji hra­bie­go Ter­le­acha, cie­bie przy­nie­śli tu go­dzi­nę temu, nie­przy­tom­ne­go, z po­ła­ma­ny­mi że­bra­mi i taką go­rącz­ką, że moż­na było ci na gło­wie jaj­ka sma­żyć. W Wy­so­kim Mie­ście wrze. Po­szła plot­ka, że ktoś pró­bo­wał za­mor­do­wać hra­bie­go i tyl­ko in­ter­wen­cja Ewen­ne­ta-sek-Gre­sa oca­li­ła mu ży­cie. Wie­dzia­łeś, że San­wes miał przy so­bie noże?

Alt­sin z wy­sił­kiem pod­cią­gnął się w górę, przyj­mu­jąc pół­le­żą­cą po­zy­cję.

– Do li­cha, Ce­tron, on za­wsze przy ro­bo­cie no­sił noże, co naj­mniej dwa. Ja zresz­tą też je no­szę, do­brze wiesz.

– Wiem, ale ty nie no­sisz Po­ca­łun­ku Kleh, w do­dat­ku za­tru­te­go.

Alt­sin otwo­rzył i za­mknął usta, zbyt za­sko­czo­ny, żeby coś po­wie­dzieć. Ni­g­dy nie wi­dział ta­kiej bro­ni u San­we­sa. Po­ca­łu­nek Kleh – na­zwa­ny tak od imie­nia bo­gi­ni, pa­tron­ki zło­dziei i mor­der­ców – był krót­kim, ale za to sze­ro­kim szty­le­tem, dwu­stron­nym i ostrym jak brzy­twa, uwa­ża­nym na do­da­tek, słusz­nie czy nie, za znak roz­po­znaw­czy skry­to­bój­ców. Z tego po­wo­du ża­den sza­nu­ją­cy się wła­my­wacz nie no­sił go przy so­bie.

– Do­brze. – Ce­tron po­now­nie usiadł przy sto­le, przy­pa­tru­jąc się chło­pa­ko­wi spod przy­mru­żo­nych po­wiek. – W ten spo­sób do ni­cze­go nie doj­dzie­my. Opo­wia­daj po ko­lei. Po co tam po­szli­ście?

Alt­sin przy­mknął oczy, ból w boku sta­wał się po­wo­li nie do znie­sie­nia.

– San­wes mó­wił coś o pod­rzu­ce­niu pew­ne­go dro­bia­zgu do ga­bi­ne­tu hra­bie­go. Tyl­ko tyle. Wejść, po­ło­żyć i wyjść. Ro­bo­ta na sto mru­gnięć.

Skrzyp­nę­ło krze­sło.

– Co to był za dro­biazg?

– Nie otwie­ra­li­śmy pacz­ki. Są­dząc po wy­glą­dzie, ja­kieś do­ku­men­ty.

– Do­ku­men­ty? – w gło­sie Ce­tro­na po­ja­wi­ła się nowa nuta. – Alt, przy San­we­sie zna­le­zio­no pa­pie­ry su­ge­ru­ją­ce, że hra­bia Ter­le­ach sprze­dał Wy­sse­ry­nom swo­je po­par­cie w Ra­dzie, że wresz­cie dał się ku­pić.

– Nie ro­zu­miem.

– Pew­nie, że nie. – Krze­sło skrzyp­nę­ło, Ce­tron znów za­czął cho­dzić. – Cza­sa­mi dzi­wię się, że ty w ogó­le wiesz, w ja­kim mie­ście ży­jesz.

Alt­sin usły­szał, jak męż­czy­zna na­le­wa coś do kub­ka.

– Dzie­sięć dni temu zwol­ni­ły się dwa miej­sca w Ra­dzie Mia­sta. Sta­ry gyn-Ka­de­rel zmarł w wie­ku osiem­dzie­się­ciu sze­ściu lat, cho­ciaż nie­któ­rzy mó­wi­li, że to ni­g­dy nie na­stą­pi, bo ta­kie­go skur­wy­sy­na na­wet śmierć woli omi­jać z da­le­ka. A Har­denn Mor­hes za­gi­nął gdzieś na mo­rzu. Dwa miej­sca z trzy­na­stu. Ła­ko­my ką­sek.

Kro­ki zbli­ży­ły się i Alt­sin po­czuł, że ktoś uno­si mu gło­wę i przy­kła­da coś do warg.

– Wy­pij to. – Przez chwi­lę wy­da­wa­ło mu się, że sły­szy w gło­sie Ce­tro­na tro­skę. Uśmiech­nął się w du­chu, chy­ba do­pa­da­ła go ma­li­gna. – Zła­go­dzi ból, ale nie po­zwo­li ci za­snąć. Po le­kach, któ­re do­sta­łeś, nie wol­no ci spać co naj­mniej do wie­czo­ra.

Płyn był chłod­ny, o lek­ko gorz­ka­wym po­sma­ku.

– Radą trzę­są trzy szla­chec­kie rody, sto­ją­ce na cze­le trzech stron­nictw. – Ce­tron pod­jął marsz po po­miesz­cze­niu. – Wy­sse­ry­ni, Ter­le­acho­wie i Her­ker-gur-Do­res ze swo­imi krew­ny­mi i zwo­len­ni­ka­mi. Wszy­scy mają po trzy gło­sy. Po­zo­sta­łe czte­ry to tak zwa­ne „gło­sy ludu”, czy­li przed­sta­wi­cie­le gil­dii ku­piec­kich, ar­ma­to­rów i ce­chów rze­mieśl­ni­czych z Ni­skie­go Mia­sta, wy­bie­ra­ni przez ze­bra­nie ich mi­strzów. To wła­śnie dwa miej­sca spo­śród nich się zwol­ni­ły. Słu­chasz mnie? Nie śpij.

– Nie śpię. – Otwo­rzył oczy.

– Wszy­scy za­czę­li go­rącz­ko­wy wy­ścig po te miej­sca, bo one da­wa­ły­by im prze­wa­gę w Ra­dzie. Daw­niej, gdy rzą­dzi­ło Im­pe­rium, Rada była za­leż­na od gu­ber­na­to­ra i choć­by wszy­scy przed­sta­wi­cie­le Ni­skie­go Mia­sta na­raz za­pu­ka­li do bram Domu Snu, nie mia­ło­by to zna­cze­nia. Lecz te­raz po raz pierw­szy w hi­sto­rii mia­sta za­ist­niał taki układ sił, trzy razy trzy plus dwa i brak ko­goś, kto po­wstrzy­mał­by za­pę­dy Wy­sse­ry­nów czy gur-Do­re­sów, żeby zdo­być po­zo­sta­łe dwa gło­sy. Gdy­by dwa głów­ne rody po­łą­czy­ły siły, mia­ły­by sześć prze­ciw pię­ciu i mo­gły­by ob­sa­dzić te dwa miej­sca swo­imi ludź­mi, wbrew woli gil­dii ku­piec­kich i ce­chów. To zna­czy gil­die na­dal by wy­bie­ra­ły, ale to Rada Mia­sta mo­gła­by im wska­zać kan­dy­da­tów. Słu­chasz?

– Słu­cham... – Alt­si­no­wi znów opa­dły po­wie­ki.

– Nie śpij, bo do­sta­niesz w łeb. Gdy­by ja­kieś dwa rody po­łą­czy­ły siły i ob­sa­dzi­ły te dwa bra­ku­ją­ce miej­sca swo­imi ludź­mi, w prak­ty­ce to one rzą­dzi­ły­by Pon­kee-Laa. Mia­ły­by sześć wła­snych gło­sów plus dwa, to daje osiem do pię­ciu. Wła­dza, ja­kiej nie miał nikt od cza­sów im­pe­rial­nych gu­ber­na­to­rów. Ale Her­ker-gur-Do­res i Wy­sse­ry­ni nie­na­wi­dzą się ser­decz­nie. Nie­na­wi­dzą się tak, że gdy­by za­mknąć ich w ciem­nym po­ko­ju, to po stu ude­rze­niach ser­ca wy­cią­ga­no by ich w ka­wał­kach. Oni ni­g­dy nie po­łą­czą sił. Oba rody pró­bu­ją więc skap­to­wać hra­bie­go Ter­le­acha, obie­cu­jąc mu, bo­go­wie wie­dzą co, ten jed­nak wciąż się waha. Jego wła­dza bie­rze się w więk­szo­ści z sza­cun­ku, jaki ma wśród śred­nio­za­moż­nej szlach­ty, oraz z opi­nii nie­za­leż­ne­go i bez­stron­ne­go rad­cy, dla któ­re­go naj­waż­niej­sze jest do­bro mia­sta. No i rzecz ja­sna, nie ufa ani Her­ke­ro­wi, ani Wy­sse­ry­nom.

Coś ude­rzy­ło zło­dzie­ja w twarz. Szarp­nął się, za­mru­gał.

– Mó­wi­łem, nie śpij. Po­dej­rze­wam, że hra­bia gra we wła­sną grę. – Ce­tron mó­wił te­raz ci­cho i szyb­ko, zmu­sza­jąc go do kon­cen­tra­cji. – Wy­sy­ła po­słań­ców do mniej waż­nych ro­dów, przyj­mu­je od nich po­dar­ki, jeź­dzi na ta­jem­ni­cze spo­tka­nia. Ka­za­łem do­kład­nie ob­ser­wo­wać to, co dzie­je się w Wy­so­kim Mie­ście, bo czu­je się tam so­lid­ną bu­rzę. W każ­dej re­zy­den­cji po­tro­jo­no stra­że, a cza­row­ni­cy na­rzu­ca­li tyle za­klęć ochron­nych, że po­wie­trze aż iskrzy. I dla­te­go za­bro­ni­łem wam się tam po­ka­zy­wać.

Alt­sin po­now­nie za­mknął oczy. Gdy je otwo­rzył, Ce­tron sie­dział na krze­śle i wpa­try­wał się w nie­go in­ten­syw­nie.

– Co za­szło u hra­bie­go? – za­py­tał wresz­cie le­żą­ce­go.

Mło­dy zło­dziej prze­łknął śli­nę. Gar­dło na­gle zro­bi­ło mu się bar­dzo su­che.

– Po­szli­śmy po da­chach, od stro­ny sta­rych ko­szar. Re­zy­den­cja jest tyl­ko pięć­dzie­siąt kro­ków od nich. Noc ja­sna, ale do peł­ni było jesz­cze da­le­ko. Ja zo­sta­łem na gó­rze, a San­wes prze­szedł mu­rek, wspiął się po ścia­nie na bal­kon i otwo­rzył okno do ga­bi­ne­tu hra­bie­go. Nie było żad­nych za­klęć, stra­ży, ni­cze­go. Wszedł do środ­ka i pod­szedł do szaf­ki na ścia­nie.

Alt­sin umilkł, ma­jąc całą sce­nę jesz­cze raz przed ocza­mi.

– Na­gle na ścia­nach kom­na­ty za­pło­nę­ły kan­de­la­bry, wszyst­kie, roz­legł się dźwięk, jak­by za­wy­ło sto psów, a do środ­ka wpadł ja­kiś upu­dro­wa­ny fir­cyk z mie­czem w dło­ni. A San­wes... San­wes za­marł w miej­scu jak przy­ku­ty cza­rem. A wte­dy ten su­kin­syn uśmiech­nął się, pod­szedł do nie­go, wbił mu miecz w brzuch – wi­dzia­łem ostrze wy­cho­dzą­ce ple­ca­mi – i wy­pchnął go przez bal­kon. Na dole po­ja­wi­li się straż­ni­cy i... bili go pał­ka­mi, bili bez prze­rwy, gdy się ru­szał, bili, gdy znie­ru­cho­miał, bili, gdy prze­stał już wy­glą­dać jak czło­wiek. Skoń­czy­li do­pie­ro wte­dy, gdy ten mło­dy w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś szpa­ko­wa­te­go męż­czy­zny zszedł na dół i ich po­wstrzy­mał.

– A two­ja rana?

– Nie wiem, ja­kim cu­dem mnie do­strze­gli. Na­gle pod­nie­śli krzyk i za­czę­li na mnie po­ka­zy­wać.

– Wsta­łeś z da­chu – Ce­tron ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

– Nie pa­mię­tam – skła­mał.

– Ja bym pew­nie ze­rwał się na rów­ne nogi. Czym do­sta­łeś?

– Beł­tem z ku­szy.

Brwi przy­wód­cy Ligi po­wę­dro­wa­ły w górę.

– Z ku­szy? Synu, gdy­byś do­stał z ku­szy z pięć­dzie­się­ciu kro­ków...

– Ry­ko­szet. Bełt zry­ko­sze­to­wał i ude­rzył mnie w bok. Upa­dłem, pew­nie my­śle­li, że nie żyję, bo nie spie­szy­li się z przyj­ściem na dach. Pa­mię­tam, że na­gle zro­bi­ło mi się sła­bo, le­d­wo do­wlo­kłem się do kra­wę­dzi, tam po­ni­żej jest ka­nał, wpa­dłem do wody... pły­ną­łem... nie­zu­peł­nie... da­łem się nieść nur­to­wi aż do rze­ki, tam wy­do­sta­łem się na brzeg.

– I tam cię zna­leź­li i przy­nie­śli do mnie. Mó­wi­łem, że ob­ser­wu­je­my Wy­so­kie Mia­sto. Gdy tyl­ko za­czę­ło się za­mie­sza­nie, po­sta­wi­łem lu­dzi na nogi. Masz wię­cej szczę­ścia, niż my­ślisz, ten bełt był za­tru­ty, ude­rzył bo­kiem, po­ła­mał ci że­bra i zdarł ka­wał skó­ry, ale nie­wie­le tru­ci­zny prze­do­sta­ło się do cia­ła. A woda w ka­na­le wy­płu­ka­ła więk­szość z rany. Ale to była na­praw­dę moc­na rzecz. Gdy­by nie ką­piel, ośle­pł­byś i spa­ra­li­żo­wa­ło­by cię, za­nim byś sko­nał. Le­ża­łeś nie­przy­tom­ny cały dzień. Je­śli te­raz za­śniesz, reszt­ki tru­ci­zny mogą za­dzia­łać. Mo­żesz się obu­dzić śle­py, spa­ra­li­żo­wa­ny albo nie obu­dzić się wca­le. – Ce­tron swo­bod­nie zmie­nił te­mat. – Wiesz, kim był ten, któ­ry za­bił San­we­sa?

– Nie, wi­dzia­łem go pierw­szy raz w ży­ciu.

– Nic dziw­ne­go, po­ja­wił się w mie­ście nie da­lej niż czte­ry mie­sią­ce temu. Ba­ron Ewen­net-sek-Gres, czwar­ty syn ba­ro­na sek-Gre­sa, nie wia­do­mo, czy może w ogó­le uży­wać ty­tu­łu, ale ja­koś nikt o to gło­śno nie pyta. Ten fir­cyk, jak go na­zwa­łeś, ma opi­nię naj­lep­sze­go szer­mie­rza w mie­ście i wierz mi, nie jest prze­sa­dzo­na. Szyb­ko wkradł się w ła­ski Wy­sse­ry­nów. Praw­dę mó­wiąc, po tym, jak wy­zwał na po­je­dy­nek i po­ka­le­czył kil­ku zwo­len­ni­ków gur-Do­re­sów, zo­stał pra­wą ręką Arol­ha Wy­sse­ry­na. W jego imie­niu sta­rał się uzy­skać po­par­cie hra­bie­go Ter­le­acha, aż do wczo­raj, nie­sku­tecz­nie.

Alt­sin otwo­rzył sze­rzej oczy.

– Chcesz po­wie­dzieć, że hra­bia prze­szedł na stro­nę Wy­sse­ry­nów?

– Ha! Więc jed­nak to, co dzie­je się w mie­ście, in­te­re­su­je choć tro­chę two­ją dur­ną pałę. Tym bar­dziej dzi­wi mnie, że sły­sząc od San­we­sa, gdzie ma­cie iść, nie da­łeś mu w łeb i nie za­cią­gną­łeś do bra­my mia­sta. Leż, nie wsta­waj, bo ze­mdle­jesz albo za­rzy­gasz łóż­ko. Coś ci po­wiem o tych do­ku­men­tach, któ­re mie­li­ście pod­rzu­cić. Mu­sia­łem prze­ku­pić za­stęp­cę ko­men­dan­ta Stra­ży, żeby się tego do­wie­dzieć. Wy­ni­ka­ło z nich, że hra­bia zde­cy­do­wał się po­przeć Wy­sse­ry­nów w za­mian za jed­no miej­sce w Ra­dzie, na­le­żą­ce do tej pory do przed­sta­wi­cie­li gil­dii, któ­rych za­mie­rza­no stam­tąd w ogó­le usu­nąć. Do tego miał do­stać wła­dzę nad Stra­żą Miej­ską i po­łu­dnio­wy­mi do­ka­mi.

Alt­sin prze­rwał mu ge­stem.

– Nie ro­zu­miem, co to ma do rze­czy.

– Po­głów­kuj chwi­lę. Po­ca­łu­nek Kleh. Hra­bia jest prze­ko­na­ny, że San­wes miał naj­pierw pod­rzu­cić mu kom­pro­mi­tu­ją­ce do­ku­men­ty, a po­tem za­mor­do­wać. Po śmier­ci tak waż­nej oso­by do­szło­by do szcze­gó­ło­we­go śledz­twa wraz z prze­szu­ka­niem do­mo­stwa i ktoś by te do­ku­men­ty od­na­lazł. Wy­bu­chł­by skan­dal, o ja­kim nie sły­sza­no od daw­na. Ród Ter­le­achów stra­cił­by więk­szość do­tych­cza­so­wych zwo­len­ni­ków, a w kon­se­kwen­cji mógł­by stra­cić i miej­sca w Ra­dzie Mia­sta. Hra­bia zaś był­by mar­twy, a mar­twi nie mogą się bro­nić. Do­ku­men­ty te skom­pro­mi­to­wa­ły­by rów­nież Wy­sse­ry­nów, a je­dy­ną li­czą­cą się siłą z czy­sty­mi rę­ka­mi po­zo­sta­li­by gur-Do­re­so­wie, i to wo­kół nich zgro­ma­dzi­li­by się za­rów­no so­jusz­ni­cy hra­bie­go, jak i prze­ra­że­ni re­pre­zen­tan­ci ludu. W naj­gor­szym przy­pad­ku by­ło­by trzy plus czte­ry, choć pew­nie sta­ry Fer­les urwał­by i coś z gło­sów na­le­żą­cych do rodu Ter­le­achów. Roz­wią­za­nie do­sko­na­łe.

Ce­tron prze­rwał na chwi­lę, wpa­tru­jąc się w nie­go uważ­nie.

– Te­raz ro­zu­miesz? Po­nie­waż in­try­ga wy­da­wa­ła się w rów­nym stop­niu skie­ro­wa­na prze­ciw nie­mu, co i prze­ciw Wy­sse­ry­nom, wszyst­ko wska­zu­je na ro­bo­tę gur-Do­re­sów. Więc z kim hra­bia może te­raz po­łą­czyć siły? Tyl­ko z Wy­sse­ry­na­mi, któ­rych przed­sta­wi­ciel, mło­dy, bo­ha­ter­ski ba­ron, z na­ra­że­niem wła­sne­go ży­cia za­bił bez­względ­ne­go mor­der­cę. Tyl­ko że obaj wie­my, że San­wes nie był za­bój­cą. A całe zda­rze­nie zbyt przy­po­mi­na­ło za­sadz­kę. Ko­muś bar­dzo za­le­ża­ło, żeby San­wes nie miał naj­mniej­szej szan­sy, by ujść z ży­ciem. Tyl­ko ty by­łeś nie­spo­dzian­ką, ale po­nie­waż zna­le­zio­no śla­dy krwi na da­chu, a bełt za­tru­to, wszy­scy zda­ją się są­dzić, że je­steś mar­twy. Two­je szczę­ście.

Alt­sin wpa­try­wał się w nie­go bez sło­wa.

– Wiem, kto to wszyst­ko za­pla­no­wał.

– Ja też. Mło­dy, bo­ha­ter­ski ba­ron Ewen­net-sek-Gres. Za­miast prze­ku­pić hra­bie­go pie­niędz­mi i wła­dzą, ku­pił go stra­chem i gar­ścią zło­ta, wy­da­ną na mło­de­go dur­nia, któ­ry dał się za­bić.

Mło­dy zło­dziej przy­mknął po­wie­ki i jesz­cze raz zna­lazł się na da­chu sta­rych ko­szar. Zo­ba­czył, jak kom­na­tę wy­peł­nia świa­tło, otwie­ra­ją się drzwi, a San­wes za­mie­ra z dło­nią wsu­nię­tą za ko­szu­lę. Wy­raź­nie zo­ba­czył uśmie­szek trium­fu na twa­rzy ba­ro­na.

– To on go wy­na­jął. I to pew­nie oso­bi­ście.

– Pew­nie tak, pew­nie też dla­te­go ka­zał go tak zma­sa­kro­wać swo­im straż­ni­kom, żeby nikt nie mógł roz­po­znać cia­ła, bo była szan­sa, że ktoś wi­dział ich ra­zem. – Ce­tron na­peł­nił so­bie ku­bek. Alt­sin po­czuł za­pach wina.

– Na­lej mi też – po­pro­sił.

– Nie ma mowy, je­śli wy­pi­jesz choć tro­chę, za­śniesz i mo­żesz już się nie obu­dzić. Przez naj­bliż­sze dwa dni bę­dziesz do­sta­wał tyl­ko na­par z ziół. Dużo na­pa­ru z ziół.

Zło­dziej pod­niósł się wy­żej na po­dusz­kach.

– Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

– Nic. – Ce­tron opróż­nił ku­bek jed­nym hau­stem, na­lał so­bie po­now­nie i usiadł. – Nic nie mogę zro­bić.

– Nic? – Alt­sin sta­rał się mó­wić ci­cho. – San­wes był jed­nym z nas. Pła­cił ci za ochro­nę.

– Pła­cił, a ja wy­peł­ni­łem swo­ją część. Wy­sła­łem cie­bie, że­byś za­brał go z mia­sta. Ża­den z was nie wy­peł­nił mo­je­go po­le­ce­nia.

– Ten skur­wy­syn wy­ko­rzy­stał go i za­bił.

– Pa­mię­tasz, co kie­dyś po­wie­dzia­łeś? Jak masz wię­cej niż dwa­na­ście lat i ktoś cię wy­ru­cha, to zna­czy, że sam nad­sta­wi­łeś tył­ka. Je­śli San­wes pod­jął się tego za­da­nia, mimo iż za­ba­wiał pod­sta­rza­łe da­mul­ki w Wy­so­kim Mie­ście i mu­siał wie­dzieć, co się tam dzie­je, to zna­czy, że na­praw­dę był głup­szy niż becz­ka ze­psu­tych śle­dzi.

– Je­steś nam... – Zło­dziej nie do­koń­czył.

– Milcz, gów­nia­rzu! – Ce­tron wal­nął kub­kiem o blat, aż wino chlu­snę­ło na wszyst­kie stro­ny. – Nic wam nie je­stem wi­nien! San­wes miał wy­je­chać z mia­sta i ko­niec. Zła­mał mój roz­kaz, bo nie wy­sła­łem cię do nie­go z uprzej­mą proś­bą, tyl­ko z roz­ka­zem, i zgi­nął. Gdy­by ja­kimś cu­dem prze­żył tę wy­pra­wę, po­wi­nie­nem oso­bi­ście wy­dać go w ręce rzeź­ni­ków. Dla przy­kła­du. Zro­zum wresz­cie, że to, co się dzie­je te­raz w Wy­so­kim Mie­ście, to nie jest za­ba­wa. Wła­dza w Pon­kee-Laa za­wsze opie­ra­ła się na rów­no­wa­dze mię­dzy trze­ma naj­po­tęż­niej­szy­mi stron­nic­twa­mi a gil­dia­mi i ce­cha­mi. Na czte­rech no­gach, jak w do­brym krze­śle. Te­raz to może zo­stać znisz­czo­ne. Liga Czap­ki od lat pa­trzy­ła z uwa­gą na Radę, ale te­raz Gry­ghas za­cho­wu­je się, jak­by to wszyst­ko nic go już nie ob­cho­dzi­ło. Je­śli ja­kieś stron­nic­two zdo­bę­dzie zde­cy­do­wa­ną prze­wa­gę, może za­gar­nąć wła­dzę dla sie­bie na dłu­żej. Może ją wy­szar­pać z rąk po­zo­sta­łych i na­rzu­cić wszyst­kim ta­kie pra­wa, ja­kie bę­dzie mia­ło ocho­tę. Te­raz prze­wa­gę zda­ją się uzy­ski­wać Wy­sse­ry­ni, bo oprócz stron­nic­twa hra­bie­go Ter­le­acha tak­że po­zo­sta­li przy ży­ciu przed­sta­wi­cie­le Ni­skie­go Mia­sta zda­ją się im sprzy­jać.

– Ale...

– Milcz! I słu­chaj! Te­raz, gdy Me­ekhan wy­co­fał się na wschód, Pon­kee-Laa to naj­po­tęż­niej­sze z nad­mor­skich miast. For­mal­nie jest czę­ścią księ­stwa Fii­lan­du, ale ksią­żę jest tu tak na­praw­dę go­ściem, a nie wład­cą. Rzą­dzi Rada. A Wy­sse­ry­ni mają sny o po­tę­dze. O stwo­rze­niu unii nad­mor­skich por­tów, kon­tro­lu­ją­cej han­del wzdłuż ca­łe­go wy­brze­ża. O chwy­ce­niu za gar­dło me­ekhań­skich kup­ców, któ­rzy za­cho­wu­ją się, jak­by Im­pe­rium cią­gle wła­da­ło wy­brze­żem. O stwo­rze­niu no­we­go im­pe­rium, mor­skiej po­tę­gi, kon­tro­lu­ją­cej za­chod­ni kra­niec kon­ty­nen­tu. Ga­da­ją o tym od lat i je­śli zdo­bę­dą prze­wa­gę w Ra­dzie, mogą spró­bo­wać zre­ali­zo­wać te pla­ny. A wiesz, od cze­go za­czną? Od woj­ny z Ar-Mit­tar. To nasi naj­więk­si kon­ku­ren­ci, ich port przy­cią­ga nie­mal tyle samo stat­ków co nasz, mają bli­żej do ko­palń i hut za­chod­nie­go Glehs, więc że­la­zo i broń są u nich tań­sze, i po­wo­li od­bie­ra­ją na­szym kup­com ryn­ki. Eeeech. – Zi­ry­to­wa­ny przy­wód­ca gil­dii mach­nął ręką. – Po co ja ci to mó­wię? To nie są spra­wy na gów­niar­ski łeb. Leż. Leż, mó­wię! I nie waż się za­snąć, bo nie będę wię­cej wy­da­wał pie­nię­dzy na uzdro­wi­cie­li.

Ce­tron wstał.

– Jak wy­pocz­niesz, wy­noś się stąd – rzu­cił, idąc w stro­nę drzwi. – I nie po­ka­zuj mi się na oczy przez naj­bliż­sze dni. Ja spró­bu­ję się do­wie­dzieć, ile tak na­praw­dę na­ro­bi­li­ście szkód.

Za­trzy­mał się w pro­gu.

– I oczy­wi­ście masz cał­ko­wi­ty za­kaz zbli­ża­nia się do Wy­so­kie­go Mia­sta, Alt. Żad­nych szcze­niac­kich ho­no­ro­wych zemst i in­nych głu­pot, spraw­dzę. San­wes sam był so­bie wi­nien, za­pa­mię­taj.

Wy­szedł.

Alt­sin nie tru­dził się z od­po­wie­dzią, bo od dłuż­sze­go cza­su było ja­sne, że Ce­tron nie tyle go do cze­goś prze­ko­nu­je, ile pró­bu­je uspo­ko­ić wła­sne oba­wy. Gwał­tow­ne zmia­ny w Ra­dzie za­wsze zwia­sto­wa­ły kło­po­ty, a kło­po­ty to nie było coś, na czym za­le­ża­ło­by sze­fo­wi ja­kiej­kol­wiek gil­dii. Zwłasz­cza kie­dy jego dziel­ni­ca są­sia­do­wa­ła z Wy­so­kim Mia­stem.

Lecz te­raz naj­waż­niej­sze było, że San­wes nie żył. Prze­bi­ty mie­czem i za­tłu­czo­ny na śmierć jak dzi­kie zwie­rzę.

Od sa­me­go po­cząt­ku nie miał szans, jego los przy­pie­czę­to­wał się już w chwi­li, gdy mło­dy ba­ron wy­pa­trzył go i uznał, że bę­dzie do­sko­na­łym na­rzę­dziem do re­ali­za­cji jego pla­nów. Nie gra się z kimś w ko­ści o ce­sar­skie orgi przy­pad­ko­wo, je­śli po­tem wy­cią­gasz pod­ro­bio­ne do­ku­men­ty i pro­po­nu­jesz inną spła­tę za­cią­gnię­te­go dłu­gu. San­wes był głup­cem, tak.

Mimo wszyst­ko.

Za­bi­li go jak psa.

Alt­sin za­ci­snął zęby.

* * *

Nie za­snął przez na­stęp­ne dzie­sięć go­dzin, pił dużo gorz­ka­we­go wy­wa­ru i wy­pa­cał tru­ci­znę. Ce­tron do­trzy­mał sło­wa, gdy tyl­ko prze­ko­nał się, że mło­dy zło­dziej prze­ży­je, ka­zał mu się wy­no­sić i nie po­ka­zy­wać na oczy. Alt­sin po­wlókł się do ka­mie­ni­cy, gdzie wy­naj­mo­wał mały po­ko­ik. Wła­ści­ciel­kę nie­wie­le ob­cho­dzi­ło, co ro­bił i kim był, nie py­ta­ła o to żad­ne­go ze swo­ich lo­ka­to­rów, do­pó­ki czynsz był pła­co­ny na czas. Bar­dzo mu to od­po­wia­da­ło.

Le­d­wo wszedł do po­ko­ju, rzu­cił się na łóż­ko i za­snął. Spał dłu­go, gdy za­my­kał oczy, słoń­ce zbli­ża­ło się do ze­ni­tu, gdy je otwo­rzył, wła­śnie wscho­dzi­ło. Prze­brał się w czy­ste rze­czy, zjadł po­tęż­ne śnia­da­nie, igno­ru­jąc ostrze­gaw­cze skur­cze żo­łąd­ka i zu­peł­nie nie czu­jąc sma­ku kal­ma­rów za­pie­ka­nych w cie­ście i ma­łych wę­dzo­nych ry­bek. Po­tem siadł przed naj­bliż­szą wi­niar­nią i za­ga­pił się w nie­bo, mnąc w dło­niach małą sa­kiew­kę. Opróż­nił ją wcze­śniej, pięć ce­sar­skich or­gów to nie była suma, któ­rą moż­na przy so­bie no­sić na co dzień. W za­sa­dzie mógł za nią pić wie­le dni, to­piąc pa­mięć o San­we­sie w wi­nie, aż gniew i wście­kłość zbled­ną. W za­sa­dzie taki jest sens każ­dej sty­py, nie­praw­daż? Zbu­do­wać po­most mię­dzy śmier­cią ko­goś bli­skie­go a resz­tą na­szych dni, oswo­ić nie­od­wra­cal­ne, a po­tem o tym za­po­mnieć. Lecz wino, któ­re­go od rana wy­pił już dwie flasz­ki, nie mia­ło sma­ku ani mocy. Pięć ce­sar­skich to mo­gło być za mało.

Obej­rzał się przez ra­mię. Wy­so­kie Mia­sto błysz­cza­ło w pro­mie­niach słoń­ca mar­mu­rem, ala­ba­strem i ko­lo­ro­wy­mi da­cha­mi. Jesz­cze tam nie pój­dzie. Przy­naj­mniej nie bez spraw­dze­nia kil­ku rze­czy.

* * *

Ja­wyn­der miesz­kał w ma­łej chat­ce, zbu­do­wa­nej z tego, co woda wy­rzu­ci­ła na brzeg jego wy­sep­ki. Wy­sep­ka tkwi­ła poza li­nią brze­go­wą, do­bre pół mili w głąb mo­rza, jed­nak tak na­praw­dę cią­gle znaj­do­wa­ła się po­środ­ku rze­ki, bo El­ha­ran wdzie­ra­ła się w sło­ne wody na od­le­głość po­nad dzie­się­ciu mil, a cza­sem, po wio­sen­nych roz­to­pach, może i na dwa­dzie­ścia. Rze­ka była praw­dzi­wą po­tę­gą, ży­wi­ła i po­iła Pon­kee-Laa, do­star­cza­ła to­wa­rów z głę­bi kon­ty­nen­tu i za­bie­ra­ła te, któ­re przy­pły­nę­ły mo­rzem. Set­ki ba­rek dzień w dzień su­nę­ły w górę i w dół nur­tu, prze­wo­żąc każ­de­go roku bo­gac­two war­te mi­lio­ny or­gów. Bez El­ha­ran Pon­kee-Laa by­ło­by co naj­wy­żej ma­łym por­tem wo­jen­nym albo prze­ro­śnię­tą wio­ską ry­bac­ką.

A ja­sno­widz za­miesz­kał w miej­scu, gdzie rze­ka była naj­po­tęż­niej­sza.

Alt­sin przy­wią­zał łód­kę do brze­gu i wdra­pał się kil­ka­na­ście stop­ni w górę. Wy­sep­ka była skal­ną ostro­gą ze szczy­tem się­ga­ją­cym do­brych trzy­dzie­ści stóp po­nad po­ziom wody. Na gó­rze znaj­do­wał się ka­wa­łek pła­skie­go, po­ro­śnię­te­go ostrą tra­wą te­re­nu i chat­ka. Z po­ciem­nia­łych od wody de­sek, ka­wał­ków be­czek, pali ze znisz­czo­ne­go molo, frag­men­tów ło­dzi, ba­rek i skrzyń, w któ­rych prze­wo­żo­no to­wa­ry. Ca­łość za­da­szo­no płót­nem ża­glo­wym. Do­mo­stwo wy­glą­da­ło tak, że Alt­sin za­wsze miał ocho­tę otwo­rzyć sa­kiew­kę i wci­snąć Ja­wyn­de­ro­wi kil­ka mo­net w rękę.

Po­tem jed­nak przy­po­mi­nał so­bie, ile ja­sno­widz brał za swo­je usłu­gi. Miesz­ka­nie w czymś ta­kim było ra­czej fa­na­be­rią niż ko­niecz­no­ścią.

– Bę­dziesz tak stał i ga­pił się, czy wej­dziesz?

Zło­dziej na­wet nie drgnął. Ja­wyn­der za­wsze to ro­bił, po­zwa­lał go­ścio­wi ga­pić się na swój sza­łas, by na­gle huk­nąć mu coś nad uchem. Alt­sin wresz­cie od­wró­cił się i zmie­rzył go wzro­kiem. Wor­ko­wa­te łach­ma­ny, siwe wło­sy, zwią­za­ne ka­wał­kiem sznur­ka z sie­ci w nie­chluj­ny ku­cyk, opa­lo­na na ciem­ny brąz twarz z dwo­ma ja­sny­mi pla­ma­mi za­miast tę­czó­wek.

– Wy­mow­ne pa­trze­nie na ślep­ca jest prze­ja­wem wy­jąt­ko­wej głu­po­ty albo nie­sa­mo­wi­tej uprzej­mo­ści, Alt­sin... – Za­kry­te biel­mem oczy zmru­ży­ły się kpią­co.- Pró­bu­jesz dać mi do zro­zu­mie­nia, że moja pro­sta za­ba­wa cię nu­dzi, czy też chcesz, że­bym się po­czuł jak ktoś nor­mal­ny?

Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A te­raz wzru­szasz ra­mio­na­mi i uno­sisz oczy w górę, praw­da? – Wła­ści­wie w gło­sie Ja­wyn­de­ra nie było sar­ka­zmu, tyl­ko coś na kształt znu­dze­nia. W pe­wien spo­sób to jesz­cze bar­dziej iry­to­wa­ło, lecz Alt­sin zdą­żył już po­znać więk­szość sztu­czek star­ca.

– Wzru­szam i uno­szę – przy­znał. – Mógł­bym też za­tań­czyć, ale...

– Ale mógł­byś ze­mdleć z wy­sił­ku. Po tej tru­ciź­nie, któ­rą czu­ję w two­im po­cie, mało kto dał­by radę tak szyb­ko sta­nąć na nogi. Wy­na­ją­łeś do­bre­go uzdro­wi­cie­la.

– Nie ja. Gru­by.

– Ce­tron? Aha. Po­dzię­kuj mu przy naj­bliż­szej oka­zji. Naj­pew­niej dzię­ki nie­mu nie do­łą­czy­łeś do za­cnej kom­pa­nii ślep­ców i ka­lek. Co cię do mnie spro­wa­dza? Tyl­ko – uniósł sę­ka­ty pa­luch – bez głu­pich ga­dek, że je­stem ja­sno­wi­dzem i mam zgad­nąć.

– San­wes nie żyje.

– Sły­sza­łem. Wie­ści szyb­ko się roz­cho­dzą.

– Chcę się do­wie­dzieć cze­goś o tym, kto go za­bił.

– To nie bę­dzie ła­twe. Masz ja­kąś rzecz na­le­żą­cą do tego czło­wie­ka?

Alt­sin za­brzę­czał sa­kiew­ką.

– Zło­to? – Je­śli cho­dzi­ło o roz­po­zna­wa­nie ko­lo­ru krusz­cu, Ja­wyn­der tak­że nie po­trze­bo­wał wzro­ku.

– Ile?

– Pięć ce­sar­skich. Są two­je, je­śli będę za­do­wo­lo­ny. Zło­dziej wy­trząsł mo­ne­ty na dłoń i po­dał ja­sno­wi­dzo­wi. Ten za­ci­snął pięść, otwo­rzył i pie­nię­dzy nie było.

– Sa­kiew­ka – za­żą­dał.

Wo­re­czek zmie­nił wła­ści­cie­la. Ja­wyn­der wska­zał chat­kę.

– Wejdź­my do środ­ka, tu jest za go­rą­co.

Wnę­trze było chłod­ne i za­cie­nio­ne, cał­kiem przy­jem­ne, choć jego wy­po­sa­że­nie na­le­ża­ło okre­ślić jako wię­cej niż skrom­ne. Ster­ta fo­czych fu­ter, słu­żą­ca za po­sła­nie, i dziu­ra w zie­mi wy­peł­nio­na po­pio­łem. Przez szpa­ry w ścia­nach wpa­da­ło dość świa­tła, by nie trze­ba było pa­lić lamp­ki. Usie­dli wprost na kle­pi­sku. Ja­sno­widz przez chwi­lę ob­ra­cał sa­kiew­kę w ręku. Mil­czał.

– Zło­to – mruk­nął wresz­cie. – Nie do wia­ry, co robi z ludź­mi. Chcesz wie­dzieć, kim jest ten Ewen­net-sek-Gres?

– Tak.

– Bzdu­ra, chłop­cze. Tego mo­głeś się do­wie­dzieć, po­słu­chaw­szy kil­ku plo­tek w mie­ście. Bo on stał się ostat­nio ich bar­dzo po­pu­lar­nym te­ma­tem. Mło­dy, przy­stoj­ny, od­waż­ny. Wro­go­wie go nie­na­wi­dzą i boją się, so­jusz­ni­cy dzię­ku­ją bo­gom, że jest po ich stro­nie. Świet­ny szer­mierz. Po­ko­nał Da­re­sa Ba­on­re­go, pierw­szy miecz gur-Do­re­sów. Po­eta. Jego wy­kpi­wa­ją­ce prze­ciw­ni­ków li­me­ry­ki zna już pół mia­sta. Ko­cha­nek. Ko­bie­ty opo­wia­da­ją so­bie le­gen­dy o jego wy­czy­nach w al­ko­wie. Bo­gacz. Wy­naj­mu­je mały pa­ła­cyk w Wy­so­kim Mie­ście, sia­da do gry w ko­ści tyl­ko wte­dy, gdy na bla­cie leży zło­to. Ubie­ra się u naj­lep­szych kraw­ców, uży­wa naj­lep­szej bro­ni. Bo­ha­ter. Go­ły­mi rę­ka­mi za­bił mor­der­cę na­sła­ne­go na hra­bie­go Ter­le­acha. Nie po­wiem ci o nim nic, cze­go nie do­wie­dział­byś się przy dzba­nie wina w pierw­szej lep­szej karcz­mie.

– A ile w tym jest praw­dy?

– Wszyst­ko w tym jest praw­dą. Mło­dy ba­ron po­ja­wił się kil­ka mie­się­cy temu i za­czął po­pie­rać Wy­sse­ry­nów, z któ­ry­mi po­noć jest spo­krew­nio­ny. Nikt tego nie udo­wod­ni, a ra­czej nikt nie udo­wod­ni, że jest ina­czej, bo gdy Im­pe­rium wy­co­fy­wa­ło się na wschód, wie­le ar­chi­wów zo­sta­ło za­bra­nych wraz z me­ekhań­ski­mi urzęd­ni­ka­mi albo zwy­czaj­nie spło­nę­ło. Wy­sse­ry­ni jed­nak uzna­ją go za swo­je­go, a to wy­star­cza­ją­cy do­wód. Jest bo­ga­ty, wy­kształ­co­ny, mówi kil­ko­ma ję­zy­ka­mi, zna li­te­ra­tu­rę, po­ezję, ta­niec, szer­mier­kę. Wy­pisz, wy­ma­luj syn ze sta­re­go, szla­chec­kie­go rodu, wy­cho­wy­wa­ny od dziec­ka przez gu­wer­ne­rów, uczo­ny wal­ki przez fech­mi­strzów, wy­tre­so­wa­ny do za­ba­wy w po­li­ty­kę. Do­kład­nie ko­goś ta­kie­go Wy­sse­ry­ni szu­ka­li.

Za­kry­te mlecz­nym opa­rem źre­ni­ce błą­dzi­ły po twa­rzy zło­dzie­ja.

– Mów da­lej.

– Nic wię­cej ci nie po­wiem, Alt­sin, bo nic wię­cej nie wi­dzę. Ja­sno­wi­dze­nie to nie czy­ta­nie w księ­dze, a Mały Ka­mień bywa ka­pry­śnym aspek­tem. A poza tym ten twój ba­ron jest też naj­pew­niej bie­gły w ma­gii. Nic nie mów. Stra­cę myśl. Wiem, że ni­g­dy nie przy­ła­pa­no go na cza­rach, na ni­czym wię­cej niż no­sze­nie ja­kie­goś ta­li­zma­nu przy­no­szą­ce­go szczę­ście w mi­ło­ści i ta­kich tam bzdu­rach. Ale – Ja­wyn­der po­trzą­snął atła­so­wym wo­recz­kiem – ta sa­kiew­ka zo­sta­ła za­ku­pio­na kil­ka dni temu i to naj­pew­niej przez jego słu­gę, mo­ne­ty opu­ści­ły skar­biec tuż przed tym, jak zna­la­zły się w po­sia­da­niu San­we­sa. On sta­rał się nie do­ty­kać ani sa­kiew­ki, ani zło­ta. Nikt, kto nie zna pod­sta­wo­wych za­sad dzia­ła­nia aspek­tów od­po­wia­da­ją­cych za ja­sno­wi­dze­nie, nie pod­jął­by ta­kich... środ­ków za­bez­pie­cza­ją­cych. San­wes miał zgi­nąć i ba­ron mu­siał się spo­dzie­wać, że ktoś ze­chce za­trud­nić ja­sno­wi­dza, by spraw­dzić cia­ło wła­my­wa­cza i mor­der­cy, oraz wszyst­ko, co mo­gło­by zo­stać przy nim zna­le­zio­ne, tak­że i tę sa­kiew­kę.

Alt­sin po­ki­wał gło­wą.

– Ja­sno­widz spraw­dzał to, co z nie­go zo­sta­ło. Nie­je­den – stwier­dził neu­tral­nym to­nem.

– Oho. Ależ gło­sem to po­wie­dzia­łeś. Jak­by cho­dzi­ło o ka­wa­łek mię­sa. Daj spo­kój, chłop­cze, wy­wrzeszcz to z sie­bie, bo cię wy­pa­li od środ­ka. Nie? Two­ja spra­wa. Ci ja­sno­wi­dze coś od­kry­li?

– Tyl­ko to, że San­wes się wła­mał i miał pod­rzu­cić ja­kieś do­ku­men­ty... Resz­ta... po­dob­no stwier­dzi­li, że cia­ło było za bar­dzo zma­sa­kro­wa­ne.

– Wi­dzisz? – Ja­wyn­der uśmiech­nął się wą­ski­mi war­ga­mi. – Każ­dy czło­wiek pod­da się Mocy, aspek­to­wa­nej lub nie. Ale to dzia­ła i w dru­gą stro­nę. Mrów­ka, za­nu­rza­jąc nóż­kę w oce­anie, po­wo­du­je falę. Małą, bo małą, ale falę. Gdy ktoś umie­ra... aspek­ty wo­kół krzy­czą. Im bar­dziej bru­tal­nie jest mor­do­wa­ny, tym więk­sze wpro­wa­dza za­mie­sza­nie. Dla­te­go cza­ro­dzie­je wła­da­ją­cy aspek­ta­mi ze Ścież­ki Ży­cia uni­ka­ją świe­żych pól bi­tew­nych. Za­ło­żę się, o co chcesz, że ba­ron ka­zał swo­im lu­dziom tłuc go dłu­go i do­kład­nie, żeby umie­rał w jak naj­więk­szym cier­pie­niu. Może miał i coś in­ne­go pod ręką, tak na wszel­ki wy­pa­dek?

– Tru­ci­znę? Po­wo­du­ją­cą naj­pierw pa­ra­liż i śle­po­tę?

– Tak. Tru­ci­zny wy­wo­łu­ją­ce pa­ra­liż naj­czę­ściej spra­wia­ją, że czło­wiek się dusi. Pa­skud­na i bo­le­sna śmierć. Mó­wi­łem, ten ba­ron wie o cza­rach wię­cej niż prze­cięt­ny szlach­cic. Za­bez­pie­czył się.

Przez chwi­lę Ja­wyn­der wy­glą­dał, jak­by nad czymś in­ten­syw­nie my­ślał.

– Nie rób tego – stwier­dził wresz­cie.

– Cze­go?

– Nie szu­kaj ze­msty. To nie bi­ja­ty­ka w karcz­mie, po któ­rej mógł­byś po­de­rżnąć ko­muś gar­dło. To zaba­wy moż­nych. Oni pa­trzą na świat ina­czej. Nie wi­dzą lu­dzi, tyl­ko tłum. Masę. A gdy w tłu­mie ktoś gi­nie, jest to do za­ak­cep­to­wa­nia. Więk­szość z nich wy­cho­wa­ła się w oto­cze­niu lu­dzi, któ­rych na­zwisk nie zna­li. Służ­by, sta­jen­nych, ku­cha­rzy, straż­ni­ków. Mó­wią im po imie­niu, jak mówi się do psów czy ko­tów. Dla szlach­ci­ca je­den słu­żą­cy nie róż­ni się od dru­gie­go, jest ele­men­tem wy­po­sa­że­nia domu. Tu­taj na­wet re­zy­den­cje sprze­da­je się z po­ko­jów­ka­mi i ku­cha­rza­mi. Ro­zu­miesz? Nie je­steś dla nich prze­ciw­ni­kiem, tyl­ko... – za­sta­na­wiał się chwi­lę – szkod­ni­kiem. Oni cię nie za­bi­ją, tyl­ko usu­ną, a po wszyst­kim nie po­świę­cą temu choć­by jed­nej my­śli. Na­wet Ce­tron dłu­żej się za­sta­na­wia, nim każe ko­goś uto­pić. Przez ten port prze­pły­wa bo­gac­two wszyst­kich miast i wsi znad ca­łej El­ha­ran. Bo­gac­two nie­sły­cha­ne. A ono ge­ne­ru­je nie­sły­cha­ną aro­gan­cję. To nie dla cie­bie.

Alt­sin bez sło­wa wpa­try­wał się w ja­sno­wi­dza.

– On go wy­ko­rzy­stał – wy­ce­dził wresz­cie. – Oszu­kał w ko­ściach, żeby użyć w pu­łap­ce na hra­bie­go. Zro­bił to, jak słusz­nie za­uwa­ży­łeś, trak­tu­jąc San­we­sa ni­czym szkod­ni­ka. Jak śmieć. Je­śli nie od­po­wiem, to bę­dzie tak, jak­bym przy­znał temu ba­ro­no­wi ra­cję. Jak­bym stwier­dził, że moż­na lu­dzi trak­to­wać w ten spo­sób, gdy ma się po­zy­cję i pie­nią­dze.

Ja­wyn­der po­krę­cił gło­wą.

– Cho­dzi ci o San­we­sa czy o sie­bie?

– A je­śli po­wiem, że o mnie, to stra­cę coś w two­ich oczach? Wy­bacz, nie chcia­łem, żeby to za­brzmia­ło jak kpi­na. San­wes sam się w to wplą­tał i to jego wy­bór. Ja... ni­g­dy nie pod­jął­bym się ta­kie­go za­da­nia, śmier­dzia­ło­by mi na milę. Tu... cho­dzi o mnie. Je­śli nie od­po­wiem, to wi­dząc prze­jeż­dża­ją­cy uli­cą po­wóz ja­kie­goś szla­chet­ki, już za­wsze będę spusz­czał wzrok. Ro­zu­miesz? Będę bał się spoj­rzeć w oczy każ­de­mu le­bie­dze w atła­sach. Bo po­zwo­li­łem, żeby za­bój­stwo kam­ra­ta uszło im pła­zem. Ro­zu­miesz? Jak raz po­zwo­lisz so­bie zgiąć kark, już ni­g­dy go nie pod­nie­siesz.

Mimo że oczy Ja­wyn­de­ra za­kry­wa­ło biel­mo, Alt­sin dał­by gło­wę, że ten wi­dzi go do­sko­na­le. Przy­naj­mniej ta­kie spra­wiał wra­że­nie, gdy błą­dził wzro­kiem po twa­rzy zło­dzie­ja.

– Jest w to­bie – za­wa­hał się – mo­rze gnie­wu. Za dzie­ciń­stwo na uli­cach, głód i strach. I je­steś by­stry. Dużo by­strzej­szy, niż wy­glą­dasz. Skąd wiesz, że oszu­ki­wał w ko­ści?

– Bo nie za­pro­po­no­wał­by ta­kiej ro­bo­ty pierw­sze­mu lep­sze­mu. Mu­siał wie­dzieć, że San­wes jest... był zło­dzie­jem. Więc za­grał z nim w ko­ści, pod­pu­ścił, a gdy dług urósł, dał pacz­kę i wska­zał ad­res. I usta­lił ter­min, kie­dy na pew­no on sam bę­dzie u hra­bie­go. Hra­bia Ter­le­ach to nie byle chły­stek. Spo­tka­nie z nim, zwłasz­cza póź­ną nocą, usta­la się wie­le dni na­przód. Więc ba­ron pla­no­wał to z du­żym wy­prze­dze­niem, spo­tka­nie, wła­ma­nie, za­bój­stwo. I gdy za­pro­po­no­wał San­we­so­wi grę, mu­siał być pe­wien, że wy­gra, bo ina­czej cały plan był­by na nic. A więc oszu­ki­wał, nie ma in­ne­go wy­ja­śnie­nia.

Ja­wyn­der po­ki­wał gło­wą, uśmiech­nął się.

– Do­brze. Bar­dzo do­brze. I co jesz­cze?

– To bę­dzie kosz­to­wać.

– O?! Ile?

– Pięć ce­sar­skich. – Zło­dziej wy­cią­gnął rękę.

Ja­wyn­der za­re­cho­tał.

– Do­brze, już za­ra­biam na swo­je pie­nią­dze. – Za­ci­snął sa­kiew­kę w obu dło­niach, za­mknął oczy. – On jest aro­ganc­ki. Pew­ny sie­bie aż do prze­sa­dy. Ni­g­dy nie prze­grał i ni­g­dy nie zo­stał zmu­szo­ny do re­zy­gna­cji z pla­nów. Za­wsze osią­gał to, co za­mie­rzył, a pla­nu­je z du­żym wy­prze­dze­niem.

Alt­sin żach­nął się, po­iry­to­wa­ny.

– Tra­cę cier­pli­wość. Po­wiedz mi coś, cze­go nie wiem. Cze­go sam bym się ni­g­dy nie do­my­ślił. Albo od­da­waj pie­nią­dze...

Wy­da­wa­ło się, że ja­sno­widz za­padł się w so­bie, brą­zo­wą twarz po­kry­ły zmarszcz­ki. Za­mknął oczy, na dłuż­szą chwi­lę prze­stał od­dy­chać.

Zło­dziej cze­kał. Wi­dział już kil­ka razy, jak Ja­wyn­der czer­pie ze swo­je­go aspek­tu. Za­swę­dzia­ło go mię­dzy ło­pat­ka­mi, ale ła­god­nie, jak­by na mo­ment przy­siadł tam tyl­ko ko­mar.

Pierś go­spo­da­rza po­ru­szy­ła się wresz­cie.

– Po­wiem ci tyle – wy­mam­ro­tał, le­d­wo otwie­ra­jąc usta – że twój ba­ron jest do­pie­ro w po­ło­wie dro­gi, może na­wet mniej. Zdo­by­cie przy­chyl­no­ści hra­bie­go Ter­le­acha to dla nie­go tyl­ko krok w kie­run­ku celu. I je­śli nie zmie­ni za­mia­rów, to Wy­so­kie Mia­sto spły­nie w naj­bliż­szych dniach krwią. Ewen­net-sek-Gres wi­dzi sie­bie jako wład­cę Pon­kee-Laa, a nie miecz w ręku Wy­sse­ry­nów. Ma pla­ny ukry­te w pla­nach i za­kry­te in­ny­mi pla­na­mi. Na do­da­tek uwa­ża się za naj­lep­sze­go gra­cza, jaki po­ja­wił się tu od wie­ków. I uwiel­bia tę grę. Grę moż­nych o wła­dzę i pie­nią­dze. Ale, je­śli do­brze od­czy­ta­łem, mimo wszyst­ko za­le­ża­ło mu na tej sa­kiew­ce. Chciał ją od­zy­skać, bo jak­kol­wiek szan­sa jest ni­kła, to ktoś na­praw­dę uta­len­to­wa­ny, wiel­ki mag wła­da­ją­cy jed­nym z aspek­tów od­po­wia­da­ją­cych za wi­dze­nie prze­szło­ści, mógł­by go po­wią­zać z San­we­sem. – Ja­wyn­der otwo­rzył po­wie­ki. – Tyle wi­dzę. Czy za­słu­ży­łem na zło­to?

Alt­sin ski­nął gło­wą.

– Tak. Czy­li idąc do Kla­we­li, wpad­nę w sam śro­dek ro­jo­wi­ska węży?

– Nie. Wpad­niesz do mły­na, mie­lą­ce­go ko­ści na pro­szek. Z ro­jo­wi­skiem węży miał­byś ja­kieś szan­se.

Zło­dziej uśmiech­nął się.

– Sa­kiew­ka. – Wy­cią­gnął rękę. – Dzię­ku­ję. Nie wy­daj wszyst­kie­go na­raz.

* * *


Bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu prze­kro­czył furt­kę w mu­rze Kla­we­li. Wy­star­czy od­po­wied­ni ubiór, a prze­sta­ją pa­trzeć ci w twarz, po­my­ślał, pa­trząc na re­ak­cję straż­ni­ka, któ­ry zgi­nał się wła­śnie po rzu­co­ną mi­mo­cho­dem mo­ne­tę. Alt­sin pół nocy ob­ser­wo­wał ruch przy wej­ściu. Ten mur nie był czę­ścią for­ty­fi­ka­cji, furt­kę otwie­ra­no o każ­dej po­rze dnia i nocy, a drob­ny upo­mi­nek dla pil­nu­ją­ce­go jej czło­wie­ka sku­tecz­nie ga­sił w za­rod­ku wszyst­kie py­ta­nia. Ktoś, kto no­sił się jak mło­dy szlach­cic, mógł prze­kra­czać ją, kie­dy chciał.

Szedł nie­dba­le, środ­kiem chod­ni­ka, od­po­wie­dział na ukłon ja­kie­goś męż­czy­zny lek­kim unie­sie­niem dło­ni. Mi­mo­cho­dem za­re­je­stro­wał sza­ry strój tam­te­go. Pew­nie słu­żą­cy. Alt­sin w je­dwa­biu i atła­sach, z kor­dem w zdo­bio­nej sre­brem po­chwie przy boku, mu­siał być dla nie­go jesz­cze jed­nym szla­chec­kim sy­nal­kiem, wra­ca­ją­cym z noc­nej eska­pa­dy z por­tu, albo ja­kimś ba­ro­ne­tem zza mia­sta, szu­ka­ją­cym w Pon­kee-Laa bo­ga­te­go pro­tek­to­ra. Ostat­ni­mi cza­sy za­ro­iło się na uli­cach od ta­kich wła­śnie go­ło­wą­sów, a zło­dziej do­pie­ro te­raz za­czął ko­ja­rzyć to z wal­ką trzech stron­nictw o wła­dzę w Ra­dzie. Dla mło­dych, am­bit­nych szlach­ci­ców nada­rza­ła się świet­na oka­zja do wy­bi­cia się, wy­rwa­nia z pod­upa­da­ją­ce­go ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku, zdo­by­cia pie­nię­dzy i zna­cze­nia.

Kla­we­la zo­sta­ła po­my­śla­na jako dziel­ni­ca moż­nych już w chwi­li, gdy im­pe­rial­ni ar­chi­tek­ci na­kre­śli­li pierw­sze szki­ce pro­jek­tów no­wej dziel­ni­cy. Żad­nych wie­lo­pię­tro­wych ka­mie­nic, żad­nych wą­skich uli­czek, żad­nych skle­pi­ków i stra­ga­nów. Za to sze­ro­kie, pro­ste uli­ce i oka­za­łe, przy­po­mi­na­ją­ce mi­nia­tu­ro­we pa­ła­cy­ki re­zy­den­cje, każ­da ko­niecz­nie oto­czo­na pięk­nym ogro­dem i od­dzie­lo­na od są­sia­dów mur­kiem. Nie­zbyt wy­so­kim, nie­kie­dy wręcz sym­bo­licz­nym, w koń­cu wszy­scy mu­szą wi­dzieć bo­gac­two i splen­dor. Głów­ną uli­cę ocie­nia­ły rzę­dy iden­tycz­nie przy­cię­tych drzew, a ja­kiś czło­wiek za­mia­tał wła­śnie w sku­pie­niu opa­dłe li­ście. Tu wszyst­ko mu­sia­ło być czy­ste i schlud­ne. Na­wet bruk.

Alt­sin rzad­ko by­wał w Wy­so­kim Mie­ście. Praw­da wy­glą­da­ła tak, że nie było to zbyt do­bre miej­sce na kra­dzież. Nie­wie­le ży­wej go­tów­ki, mnó­stwo straż­ni­ków i służ­by oraz cała masa nie­przy­jem­nych nie­spo­dzia­nek dla nie­pro­szo­nych go­ści. Ży­jąc w cią­głym stra­chu, za­nu­rze­ni w pa­ra­no­icz­nym wi­rze wza­jem­nych po­dej­rzeń i wal­ki o wła­dzę, miesz­kań­cy dziel­ni­cy bo­ga­czy nie szczę­dzi­li zło­ta na pu­łap­ki, alar­my i za­bez­pie­cze­nia. Po­cząw­szy od psów, a skoń­czyw­szy na de­mo­nach uwal­nia­nych za­klę­ciem. Przy czym, wbrew po­wszech­ne­mu prze­ko­na­niu, pod każ­dą re­zy­den­cją nie znaj­do­wał się skarb­czyk wy­peł­nio­ny zło­tem i klej­no­ta­mi. Moż­ni trzy­ma­li więk­szość ma­jąt­ku w tym, co trud­no wy­nieść w wor­ku – zie­mi, bu­dyn­kach, kosz­tow­nych me­blach i dy­wa­nach, udzia­łach w stocz­niach, ma­ga­zy­nach i stat­kach. Alt­sin po­dej­rze­wał, że nie­któ­rzy z nich od lat nie wi­dzie­li na oczy więk­szej ilo­ści go­tów­ki, ob­ra­ca­jąc swo­im bo­gac­twem na pa­pie­rze.

Znacz­nie wię­cej brzę­czą­cych mo­net było w por­cie i niż­szych dziel­ni­cach, więc więk­szość zło­dziej­skich gil­dii i sama Liga Czap­ki tam wła­śnie kon­cen­tro­wa­ły dzia­łal­ność.

Re­zy­den­cja ba­ro­no­wej Le­wen­der wy­róż­nia­ła się mur­kiem z bla­do­ró­żo­we­go mar­mu­ru i ogro­dem peł­nym ró­żo­wych kwia­tów. Alt­sin na­wet nie pró­bo­wał ich roz­po­zna­wać. Wszedł na wą­ską, wy­ło­żo­ną bia­ły­mi ka­mie­nia­mi ścież­kę i skie­ro­wał się wprost do drzwi. Nikt go nie za­trzy­my­wał, jak­by krę­cą­cy się pośród kwia­tów ogrod­nik i straż­nik, któ­ry mi­gnął mu gdzieś z boku, mil­czą­co za­ło­ży­li, że sko­ro wcho­dzi jak do sie­bie, ma do tego pra­wo. Zło­dziej pod­szedł do drzwi i uniósł rękę, żeby za­pu­kać.

– Pani cze­ka, pro­szę wejść.

Za­marł na mgnie­nie oka, ale słu­żą­ca, ubra­na w su­kien­kę z mo­no­gramem ba­ro­no­wej, dy­gnę­ła wła­śnie przed nim. Prze­łknął przy­go­to­wa­ne kłam­stew­ka i uśmiech­nął się do dziew­czy­ny.

– W ja­kim jest hu­mo­rze?

Nie zmie­ni­ła wy­ra­zu twa­rzy, nie od­po­wie­dzia­ła po­ro­zu­mie­waw­czym uśmiesz­kiem ani nie mru­gnę­ła wy­mow­nie. Peł­ny pro­fe­sjo­na­lizm po­ko­jów­ki wy­wo­dzą­cej się z ro­dzi­ny słu­żą­cej tu od kil­ku po­ko­leń.

– Pro­szę za mną.

Po­pro­wa­dzi­ła go krót­kim ho­lem. Alt­sin dys­kret­nie roz­glą­dał się. Biel, róż, pa­ste­lo­wy błę­kit, jed­no lu­stro. Żad­nych zło­ceń, cięż­kich świecz­ni­ków, krysz­ta­ło­wych kan­de­la­brów. Ostat­nio z Im­pe­rium do­tar­ła moda na mi­ni­ma­lizm i dys­kre­cję. Chwal się bo­gac­twem, ale tak, żeby tyl­ko wta­jem­ni­cze­ni mo­gli je uj­rzeć. Więc lu­stro na ścia­nie wi­sia­ło tyl­ko jed­no, w pro­stej ra­mie, za to o roz­mia­rach ma­łe­go go­be­li­nu. Czte­ry sto­py wy­so­ko­ści, dzie­sięć dłu­go­ści, krysz­ta­ło­wa płasz­czy­zna bez naj­mniej­szej ska­zy. Mu­sia­ło kosz­to­wać tyle, ile rocz­ny do­chód ze spo­rej ga­le­ry.

Za­trzy­mał się przed nim na chwi­lę, spraw­dza­jąc prze­bra­nie. Je­dwab­na, błę­kit­na ko­szu­la, atła­so­wa ka­mi­zel­ka wy­szy­wa­na srebr­ną i zło­tą ni­cią, atła­so­wa pe­le­ry­na, pas na­bi­ja­ny sre­brem i cyr­ko­na­mi. Za­in­we­sto­wał w ten strój spo­ro oszczęd­no­ści, zwra­ca­jąc uwa­gę na każ­dy szcze­gół. Łącz­nie z tym, że na koł­nie­rzu i man­kie­tach nie wy­szy­to mo­no­gra­mu. To też był nowy styl, szlach­cic nie­no­szą­cy pu­blicz­nie mo­no­gra­mu oznaj­miał, że jest mie­czem do wy­na­ję­cia, szu­ka pro­tek­to­ra i ofia­ru­je swo­ją lo­jal­ność temu, kto le­piej za­pła­ci. Naj­wi­docz­niej nie kłó­ci­ło się to z po­wszech­nie gło­szo­ny­mi ha­sła­mi o du­mie i ho­no­rze.

Słu­żą­ca cze­ka­ła cier­pli­wie, aż skoń­czy się prze­glą­dać, po czym bez sło­wa, sze­lesz­cząc suk­nią, po­pro­wa­dzi­ła go do skrom­nie urzą­dzo­ne­go po­ko­iku. Gołe ścia­ny, nie­wiel­kie biur­ko z jed­nym tyl­ko fo­te­lem, mała szaf­ka za­wa­lo­na pa­pie­ra­mi, drzwi do są­sied­nie­go po­miesz­cze­nia i po­je­dyn­cze okno wy­cho­dzą­ce na ogród. Wszyst­ko, łącz­nie z me­bla­mi, w ko­lo­rach bie­li i różu. Alt­sin nie znał ak­tu­al­nej mody wy­star­cza­ją­co, żeby stwier­dzić, czy to obo­wią­zu­ją­ca we wszyst­kich do­mach ary­sto­kra­cji ko­lo­ry­sty­ka, czy też oso­bi­ste upodo­ba­nie ba­ro­no­wej. Po­dob­no lu­dzie lu­bią­cy ja­sne ko­lo­ry są ra­do­śni i szczę­śli­wi.

– Pro­szę cze­kać, pani za­raz przyj­dzie. – Słu­żą­ca dy­gnę­ła raz jesz­cze i zo­stał sam.

Pod­szedł do okna. Ogród wy­glą­dał wspa­nia­le, a co naj­waż­niej­sze, wy­so­kie krze­wy sku­tecz­nie za­sła­nia­ły naj­bliż­sze bu­dyn­ki. Ten po­ko­ik za­pew­niał spo­kój i nada­wał się ide­al­nie do za­ła­twia­nia in­te­re­sów, o któ­rych nikt nie po­wi­nien wie­dzieć.

– Wi­dok jest ład­niej­szy, gdy krze­wy kwit­ną – usły­szał zza ple­ców.

– Na ró­żo­wo?

– Oczy­wi­ście. Czy on ka­zał mnie do­dat­ko­wo ob­ra­żać? Sta­nie ty­łem do go­spo­dy­ni na­wet wśród pod­miej­skiej szlach­ty po­win­no ucho­dzić za nie­takt. Chy­ba że na pro­win­cji oby­cza­je cał­kiem już pod­upa­dły.

Od­wró­cił się i ukło­nił. Lek­ko, ale wyraźnie. Plan, któ­ry so­bie uło­żył – przed­sta­wić się jako przy­bysz z od­le­głej czę­ści księ­stwa, szu­ka­ją­cy za­gi­nio­ne­go krew­ne­go – mu­siał ulec zmia­nie. Ba­ro­no­wa wy­raź­nie po­my­li­ła go z kimś, kogo za­mie­rza­ła przy­jąć dys­kret­nie i... są­dząc po po­brzmie­wa­ją­cym w gło­sie gnie­wie, kogo uwa­ża­ła za wy­jąt­ko­wo nie­mi­łe­go go­ścia.

Była ni­ska, ra­czej pulch­na, ru­da­wa. Na spo­tka­nie za­ło­ży­ła zwy­kłą, pro­stą suk­nię, ozdo­bio­ną je­dy­nie de­li­kat­nym ha­ftem przy man­kie­tach i koł­nie­rzu. Suk­nia mia­ła, zgod­nie z naj­now­szą modą, spo­ry de­kolt, więc Alt­sin mógł od razu stwier­dzić, dla­cze­go San­wes na­zy­wał ją Bie­dron­ką. Pie­gi mia­ła wszę­dzie i nie ro­bi­ła nic, żeby je za­ma­sko­wać. Przez mgnie­nie oka za­sta­na­wiał się, czy to ja­kaś for­ma obe­lgi, byle jaki strój, brak ma­ki­ja­żu, wło­sy le­d­wo co spię­te. I oczy, w któ­rych ki­pia­ła po­gar­da i ab­so­lut­na, po­wstrzy­my­wa­na całą siłą woli wście­kłość. Gdy­by mo­gła, naj­pew­niej ka­za­ła­by go po pro­stu obić i wy­rzu­cić za drzwi.

– Ja­kie­kol­wiek oby­cza­je czło­wiek przy­nie­sie z pro­win­cji – za­czął, nie spusz­cza­jąc z niej wzro­ku – mu­szą ustą­pić tym na­ukom, któ­re po­bie­ra się w wiel­kim świe­cie.

Przez kil­ka ude­rzeń ser­ca pa­trzy­ła mu pro­sto w oczy.

– Tak – rzu­ci­ła ci­cho. – Oczy­wi­ście. Mieć pre­ten­sje do po­słań­ca, to jak ża­lić się na wiatr, że wie­je, albo deszcz, że pada.

Prze­chy­li­ła gło­wę na lewą stro­nę, wdzięcz­nym, dziew­czę­cym ru­chem od­gar­nę­ła wło­sy za ucho.

– Pra­wie mogę so­bie to wy­obra­zić: mło­dy, szla­chet­ny i głu­pi wy­ro­stek, wy­sła­ny do Pon­kee-Laa, bo w ro­dzin­nym ma­jąt­ku le­d­wo wy­star­cza na chleb. Trze­ci albo pią­ty syn, bez szans na odzie­dzi­cze­nie ka­wał­ka zie­mi, szu­ka­ją­cy zna­jo­mych albo krew­nych, któ­rzy po­le­cą go ko­muś z Wy­so­kie­go Mia­sta. I pró­bu­ją­cy trzy­mać się za­sad, po­stę­po­wać ho­no­ro­wo i uczci­wie. Gdy­by wciąż wła­dał tu Me­ekhan, pew­nie tra­fił­by do ar­mii albo zo­stał wy­so­kim urzęd­ni­kiem, ale te­raz te dro­gi są za­mknię­te. Więc trze­ba zna­leźć pro­tek­to­ra. Po­chy­lić kark, po­ca­ło­wać upier­ście­nio­ną dłoń ja­kie­goś nu­wo­ry­sza, co to ku­pił so­bie ty­tuł le­d­wo po­ko­le­nie temu, do­ra­bia­jąc się na han­dlu fo­czym sa­dłem czy in­nym pa­skudz­twem. Sta­ra szlach­ta par­szy­wie­je, a nowi wład­cy mia­sta mają mnó­stwo ucie­chy, wi­dząc sy­nów zna­ko­mi­tych ro­dów wy­cie­ra­ją­cych krze­sła w przed­sion­kach.

Usia­dła przy biur­ku, wzię­ła do ręki plik kar­tek i za­czę­ła się wa­chlo­wać.

– Nie jest ci cięż­ko? Kła­niać się do­rob­kie­wi­czom? Ukry­wać wła­sne na­zwi­sko? Na­cho­dzić sa­mot­ne ko­bie­ty, by je pod­le szan­ta­żo­wać? – Uśmiech­nę­ła się, a w tym uśmie­chu był szty­let. – Praw­dę po­wie­dziaw­szy, gdy­bym mia­ła wy­bie­rać mię­dzy ta­kim po­zba­wio­nym za­sad ka­rie­ro­wi­czem a ulicz­nym rze­zi­miesz­kiem, wy­bra­ła­bym zło­dzie­ja. Są uczciw­si i mają wię­cej ho­no­ru.

Po­now­nie spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Ale prze­cież tak wła­śnie zro­bi­łaś – prze­rwał na ude­rze­nie ser­ca – pani.

Pa­pie­ry wy­pa­dły jej z rąk, uśmiech znikł. Pie­gi uwy­dat­ni­ły się na po­kry­tej śmier­tel­ną bla­do­ścią skó­rze.

– Skąd...? – wy­szep­ta­ła. – Nie... nie­waż­ne... Hra­bia ma dość lu­dzi i środ­ków. Cze­go więc chce te­raz? Nie, nie mów, sama zgad­nę. Mam dla nie­go szpie­go­wać? Przy­jąć pro­po­zy­cję Gla­we­rii-gur-Do­res i po­przeć stron­nic­two jej męża? Do tej pory nie mie­sza­łam się do po­li­ty­ki, ale może już naj­wyż­szy czas?

Wsta­ła gwał­tow­nie i ru­szy­ła w stro­nę okna.

– Ale całe Wy­so­kie Mia­sto żyje so­ju­szem mię­dzy stron­nic­twem hra­bie­go a Wy­sse­ry­na­mi, lu­dzie mó­wią o wiel­kich zmia­nach – kon­ty­nu­owa­ła, sta­jąc ple­ca­mi do nie­go i wpa­tru­jąc się w ogród. – Ce­chy i gil­die z Ni­skie­go Mia­sta ślą pe­ty­cje i skar­gi, do­ma­ga­jąc się za­przy­się­że­nia do Rady swo­ich lu­dzi, lecz na za­przy­się­że­nie musi wy­ra­zić zgo­dę więk­szość. A te­raz jest sześć do pię­ciu, hra­bia i jego nowi so­jusz­ni­cy sku­tecz­nie blo­ku­ją od­po­wied­nią uchwa­łę. I wszy­scy spo­dzie­wa­ją się, że wy­ko­rzy­sta­ją sy­tu­ację do za­pro­wa­dze­nia wła­snych po­rząd­ków. Zgod­nie z pra­wem...

Zer­k­nę­ła na nie­go, jak­by spraw­dza­jąc, czy słu­cha, i wró­ci­ła do kon­tem­plo­wa­nia wi­do­ku za oknem.

– Wszy­scy wie­dzą, że hra­bia Ter­le­ach i ba­ron Arolh Wy­sse­ryn mu­sie­li zde­mon­to­wać drzwi do swo­ich re­zy­den­cji, bo i tak się nie za­my­ka­ły. Tylu klien­tów, pe­ten­tów i na­gle od­na­le­zio­nych przy­ja­ciół nie mie­li od lat. Ci, któ­rzy jak ja trzy­ma­li się z da­le­ka od po­li­ty­ki, tacy, co ni­czym cho­rą­giew­ki na wie­trze po­pie­ra­li raz to, raz inne stron­nic­two, a na­wet nie­któ­rzy zwo­len­ni­cy gur-Do­re­sów, na­gle stwier­dzi­li, że chcą... nie, że mu­szą po­pły­nąć tym sa­mym stat­kiem, co nasi nowi wład­cy. Choć, je­śli mnie pa­mięć nie myli, dziad ba­ro­na był zwy­kłym pi­ra­tem, któ­ry za zra­bo­wa­ne zło­to ku­pił na sta­rość ty­tuł. Ot, ludz­kie losy. Ale ja nie o tym mia­łam mó­wić. Za­da­ję so­bie py­ta­nie – za­wa­ha­ła się, zer­ka­jąc na nie­go te­atral­nie – czy to nie bę­dzie dziw­ne, je­śli te­raz po­pły­nę pod prąd? Jak za­re­agu­je stron­nic­two gur-Do­re­sów, gdy za­ofe­ru­ję im przy­jaźń i po­par­cie w chwi­li, gdy wszy­scy, na­wet najnędz­niej­sze ka­na­lie, ła­szą się u stóp hra­bie­go Ter­le­acha i Wy­sse­ry­nów? Hm?

Ba­ro­no­wa od­wró­ci­ła się od okna i spoj­rza­ła na nie­go wprost, znów prze­krzy­wia­jąc gło­wę i uśmie­cha­jąc się dziew­czę­co. Przy­ła­pał się na tym, że pró­bu­je osza­co­wać jej wiek. Wy­glą­da­ła na dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia sześć lat. Z tego, co wie­dział, mia­ła trzy­dzie­ści pięć. Stać ją było na naj­lep­sze usłu­gi od­mła­dza­ją­ce, na­wet ma­gicz­ne, ale oczy nie kła­ma­ły. Były dużo star­sze niż twarz. Gdzieś pod czasz­ką roz­legł mu się ci­chy, upo­mi­na­ją­cy gło­sik. Pa­mię­taj, że roz­ma­wiasz z ko­bie­tą, któ­ra mo­gła­by być two­ją mat­ką.

Wy­krzy­wił się.

– Mia­łem się po­czuć ob­ra­żo­ny tą ka­na­lią, pani? Po­wi­nie­nem za­cząć się czer­wie­nić, ją­kać i prze­pra­szać? A może mam wyjść z two­je­go domu, trza­ska­jąc drzwia­mi? Za dużo cza­su spę­dzi­łem w Pon­kee-Laa...

Prze­rwa­ła mu mach­nię­ciem ręki.

– Te­raz sły­szę. Na­wet ak­cent masz nie taki. Nie z Wy­so­kie­go Mia­sta. – Zmru­ży­ła na­gle oczy, przy­ci­snę­ła dło­nie do pier­si. – Mó­wią, że hra­bia za­trud­nia za­bój­ców z Ligi Czap­ki, mor­der­ców, któ­rzy...

Po­bla­dła na­gle, za­chwia­ła się i opar­ła o biur­ko. Mi­mo­wol­nie zro­bił krok do przo­du, wy­cią­ga­jąc rękę, a jej po­zo­ro­wa­ny upa­dek za­mie­nił się w atak. Bły­snę­ła wy­do­by­tym zza gor­se­tu szty­le­tem, le­d­wo się uchy­lił, kop­nę­ła moc­no, chy­bia­jąc o włos, i mo­men­tal­nie, jed­nym ru­chem, ude­rzy­ła roz­ca­pie­rzo­ną dło­nią w oczy.

Zła­pał ją w ostat­niej chwi­li, szarp­nął z ca­łej siły, wy­bi­ja­jąc z ryt­mu, pod­ciął. Po­win­na się prze­wró­cić, ale od­bi­ła się tyl­ko od biur­ka i cię­ła szty­le­tem, po­zio­mo, trzy­ma­jąc broń w chwy­cie od­wrot­nym. Zro­bił unik, na­gle prze­rzu­ci­ła broń do dru­giej ręki i za­da­ła pchnię­cie, któ­re za­wsty­dzi­ło­by więk­szość por­to­wych no­żow­ni­ków.

Od­sko­czył, się­ga­jąc do po­chwy na przed­ra­mie­niu po wła­sny szty­let. Spoj­rzał jej w oczy i po raz ko­lej­ny usły­szał w gło­wie ci­chy gło­sik. Uwa­żaj. Nie wie­dział, co było bar­dziej nie­po­ko­ją­ce, wpra­wa, z jaką trzy­ma­ła broń, czy zim­ny spo­kój w jej wzro­ku. Nie bała się. Wie­dzia­ła, jak po­słu­gi­wać się szty­le­tem, a na do­da­tek naj­wy­raź­niej oce­ni­ła jego umie­jęt­no­ści na zbyt mi­zer­ne, żeby mógł jej za­gro­zić. Gdy­by było ina­czej, już daw­no wzy­wa­ła­by na całe gar­dło po­mo­cy.

Cof­nął się jesz­cze dwa kro­ki, pod­wi­nął bu­fia­sty rę­kaw i scho­wał broń.

– On ni­g­dy nie mó­wił, że uczysz się po­słu­gi­wać no­żem, Bie­dron­ko – po­wie­dział spo­koj­nie.

Za­mru­ga­ła, za­sko­czo­na i po raz pierw­szy wy­raź­nie zmie­sza­na.

– Co po­wie­dzia­łeś?

– Wy­bacz, pani, je­śli to zbyt oso­bi­ste prze­zwi­sko. – Skło­nił się, tym ra­zem ni­żej niż po­przed­nio. – Przy­ja­ciel zdra­dził mi je przez nie­uwa­gę. Nie są­dzi­łem, że będę zmu­szo­ny je wy­ko­rzy­stać.

Lo­do­wa­te opa­no­wa­nie zni­ka­ło z jej oczu. Jesz­cze mu nie ufa­ła, ale naj­wy­raź­niej po­sta­no­wi­ła, że do­wie się wię­cej, za­nim zde­cy­du­je, co z nim zro­bić.

– My­śla­łam, że Ro­ba­czek miał krót­szy ję­zyk... – Ob­ser­wo­wa­ła jego re­ak­cję.

– A ja my­śla­łem, że na­zy­wa­łaś go Żucz­kiem. Choć, na wszyst­kich bo­gów, nie wiem dla­cze­go.

Po­wo­li opu­ści­ła rękę ze szty­le­tem.

– Kim je­steś?

– Zna­łem San­we­sa. Od wie­lu lat. Wi­dzia­łem, jak umie­rał.

Scho­wa­ła szty­let za gor­set, usia­dła za biur­kiem.

– Zo­stań tam, gdzie je­steś – rzu­ci­ła. – Je­śli zro­bisz krok w moją stro­nę, we­zwę straż­ni­ków.

– Straż­ni­ków, pani? Sama so­bie po­ra­dzisz.

– To tyl­ko Mo­ty­li Ta­niec. Oj­ciec pil­no­wał, że­bym go opa­no­wa­ła. Na­uka wal­ki no­żem, lu­ster­kiem, świecz­ni­kiem, szpi­lą do wło­sów – wy­dę­ła war­gi w uda­wa­nym lek­ce­wa­że­niu. – Za­wsze po­wta­rzał, że gdy za­wio­dą straż­ni­cy i pu­łap­ki, zo­sta­jesz ty i to, co masz pod ręką. Tyl­ko sta­ra ary­sto­kra­cja kul­ty­wu­je jesz­cze tę sztu­kę. Nu­wo­ry­sze na­pa­wa­ją się ma­cha­niem mie­czem... Jak masz na imię? A może le­piej, jak się do cie­bie zwra­cać?

– Alt­sin Awen­deh.

– Po­pu­lar­ne imię i na­zwi­sko, czę­sto spo­ty­ka­ne tak­że wśród pro­win­cjo­nal­nej szlach­ty. Ród Awen­de­hów ma zie­mie na pół­noc od mia­sta, inna jego ga­łąź na wscho­dzie, ja­kaś od­no­ga po­dob­no wy­wę­dro­wa­ła do Im­pe­rium ra­zem z wy­co­fu­ją­cą się ar­mią. Je­steś z nimi spo­krew­nio­ny?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo. Czy to waż­ne?

– Nie... wła­ści­wie nie. Cze­go ode mnie ocze­ku­jesz?

– Wła­ści­wie... ni­cze­go, pani. Chcia­łem się prze­ko­nać, kim jest ko­bie­ta, któ­ra tak dużo zna­czy­ła dla San­we­sa.

Za­mknę­ła oczy, za­mar­ła.

– Dużo? Je­steś pe­wien?

– Wiesz, kim był? Ba­wi­dam­kiem, ko­cha­siem za pie­nią­dze. Za­zwy­czaj ob­da­rzał... uwa­gą dwie lub trzy damy jed­no­cze­śnie, a za­pew­niam cię, że po­tra­fił to ro­bić tak, że każ­da z nich była pew­na jego wier­no­ści.

– Za­zwy­czaj?

Za­da­ła to py­ta­nie szep­tem, z wciąż za­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi.

– Tak. Gdy cię po­znał, zmie­nił się. By­łaś tyl­ko ty. I nie chciał, że­byś to ty spła­ci­ła jego dług. Za­sta­na­wia­łem się dla­cze­go. Ni­g­dy nie miał opo­rów przed tym, żeby jego... – Alt­sin przez chwi­lę szu­kał od­po­wied­nie­go sło­wa. – ... jego...

– Ko­chan­ki?

– Tak, ko­chan­ki, zwra­ca­ły pie­nią­dze, któ­re prze­grał. Trak­to­wał to jak coś na­tu­ral­ne­go. Ale w tym przy­pad­ku zre­zy­gno­wał z pro­sze­nia cię o pie­nią­dze.

– Może po­pro­sił, ale od­mó­wi­łam, bo suma była za duża?

– Nie po­pro­sił, bo było mu wstyd. A wsty­dzić się moż­na tyl­ko przed kimś, na kim nam za­le­ży.

Otwo­rzy­ła oczy, za­wil­głe i smut­ne.

– Spła­ci­ła­bym jego dług bez wzglę­du na cenę. Po­wi­nien mi po­wie­dzieć... Nie... nie za­tłu­czo­no by go jak zwie­rzę­cia.

– Być może – przy­znał obo­jęt­nie chło­pak. – Choć mam wra­że­nie, że ba­ron zbyt do­brze to za­pla­no­wał, żeby co­kol­wiek moż­na było zmie­nić.

– Ewen­net – syk­nę­ła ba­ro­no­wa i przez chwi­lę Alt­sin wi­dział ją znów taką jak przed chwi­lą, kie­dy sta­ła ze szty­le­tem w ręku: zim­ną, sku­pio­ną i nie­bez­piecz­ną.

– Tak. Ewen­net-sek-Gres. Są­dzę, że to on za tym stoi.

– Do­brze są­dzisz. – Ski­nę­ła gło­wą, wciąż z ogniem na dnie oczu. – Krę­cił się wo­kół San­we­sa od mie­sią­ca. Te­raz wi­dzę, że na nie­go po­lo­wał, za­sta­wiał pu­łap­ki, ku­sił. Był... bar­dzo przy­ja­ciel­ski.

Alt­sin opu­ścił wzrok i za­czął się ba­wić fal­ban­ką man­kie­tu.

– Po­zna­łaś ich ze sobą? – za­py­tał obo­jęt­nym to­nem.

Mięk­kie, bo­le­sne wes­tchnie­nie spra­wi­ło, że pod­niósł spoj­rze­nie z po­wro­tem na ba­ro­no­wą.

– Tak. Po­zna­łam ich ze sobą. Ale mu­sisz zro­zu­mieć – do­da­ła szyb­ko – że pro­wa­dzę dom otwar­ty. Nie je­stem zwią­za­na z żad­nym ze stron­nictw w Ra­dzie, ni­ko­go nie po­pie­ram i prze­ciw ni­ko­mu nie wy­stę­pu­ję. Mam udzia­ły w kil­ku flo­tach, ma­ga­zy­nach, warsz­ta­tach szkut­ni­czych, mam kil­ka win­nic poza mia­stem, któ­re rok w rok przy­no­szą nie­zły zysk, a nie­za­leż­ność fi­nan­so­wa po­zwa­la mi nie wią­zać się z żad­ną ze stron w tej nie­koń­czą­cej się wo­jen­ce o wła­dzę nad mia­stem. Je­stem neu­tral­na i wszy­scy to do­ce­nia­ją. W moim domu spo­ty­ka­ją się lu­dzie, któ­rzy nie kła­nia­ją się so­bie na uli­cach, nie po­zwa­la­ją na kon­tak­ty swo­im żo­nom, dzie­ciom, a na­wet służ­bie. Ale gdy do­sta­ną za­pro­sze­nie od ba­ro­no­wej Le­wen­der, przyj­mą je bez wa­ha­nia, bo wszy­scy wie­dzą, że po­da­ję naj­lep­sze wina, mam naj­lep­szych mu­zy­ków i no­szę się zgod­nie z naj­now­szą modą. To u mnie ich żony pod­pa­tru­ją kro­je su­kien, któ­re za­ło­żą na na­stęp­ny bal, i styl, w ja­kim każą prze­me­blo­wać swo­je re­zy­den­cje.

Mó­wi­ła ci­cho, szyb­ko i tro­chę nie­skład­nie, a jej dło­nie mię­ły ja­kieś do­ku­men­ty roz­rzu­co­ne po bla­cie.

– Nie myśl, że je­stem głu­pia i nie wiem, o co wła­ści­wie tu cho­dzi. Mój dom jest po­trzeb­ny, bo lu­dzie mogą się tu spo­tkać na neu­tral­nym grun­cie. Cza­sem do­sta­ję proś­by od ja­kie­goś stron­nic­twa, żeby ko­niecz­nie za­pro­sić tego lub owe­go ary­sto­kra­tę czy kup­ca, i już wiem, że po­win­nam pa­nom udo­stęp­nić na ja­kiś czas od­osob­nio­ną kom­na­tę. Nie­jed­ną nie­ofi­cjal­ną umo­wę za­war­to wła­śnie u mnie, nie­raz za­koń­czo­no woj­nę albo wy­po­wie­dzia­no nową. – Ba­ro­no­wa uśmiech­nę­ła się smut­no. – To cena za neu­tral­ność. Po­zwa­la­ją mi na nią, bo je­stem po­trzeb­na. Ina­czej mu­sie­li­by spo­ty­kać się o pół­no­cy w por­to­wych za­uł­kach. – Uśmiech znikł, za­stą­pio­ny gniew­nym gry­ma­sem. – A te­raz hra­bia naj­wy­raź­niej chce mi ją ode­brać.

– Jak?

– W ostat­nim li­ście za­su­ge­ro­wał, że chce, abym – jak to ład­nie ujął – bar­dziej za­an­ga­żo­wa­ła się w ży­cie mia­sta. Na­pi­sał, że przy­śle mi po­słań­ca, któ­ry wszyst­ko wy­ja­śni. Ka­za­łam więc służ­bie wpu­ścić każ­de­go szla­chet­kę bez mo­no­gra­mu na rę­ka­wach, któ­ry po­ja­wi się w naj­bliż­szych dniach. Nie są­dzę bo­wiem, by hra­bia przy­słał ko­goś ofi­cjal­nie.

Alt­sin po­ki­wał gło­wą.

– Ro­zu­miem, pani, ale nie o to py­ta­łem. Jak może cię zmu­sić do po­słu­szeń­stwa?

Za­mru­ga­ła, wy­raź­nie zdzi­wio­na.

– Nie sły­sza­łeś? Nie usta­lo­no, kim był czło­wiek, któ­re­go za­bił Ewen­net. Na­wet ja­sno­wi­dze nie dali rady od­kryć jego toż­sa­mo­ści i na szczę­ście, jak do­tąd nikt nie wią­że nie­do­szłe­go za­ma­chow­ca ze mną.

– Poza hra­bią? – do­my­ślił się.

– Tak. Są­dzę, że hra­bia ja­koś się o nas do­wie­dział. A je­śli ogło­si te­raz, że to mój ko­cha­nek chciał go za­bić... Będę skoń­czo­na. Moja neu­tral­ność, moja wol­ność znik­ną. Może, je­śli będę mia­ła szczę­ście, omi­nie mnie stry­czek.

– Hra­bia nie mu­siał się spe­cjal­nie tru­dzić z do­my­sła­mi. Za­ło­żę się, że to nasz mło­dy ba­ron mu o tym po­wie­dział.

– Nie przyj­mu­ję za­kła­du – rzu­ci­ła i za­raz uśmiech­nę­ła się za­kło­po­ta­na. – Wy­bacz kiep­ski żar­cik. Nie wiem, co mam zro­bić. Lada chwi­la Ter­le­ach przy­śle tu ko­goś i bę­dzie pró­bo­wał na­giąć mnie do swo­jej woli, za­mie­nić w słu­żą­cą. Nie mam jak wy­trą­cić mu bro­ni z ręki.

Zło­dziej po­ki­wał gło­wą, zmru­żył oczy. My­ślał.

– Gdy wcho­dzi­łem do Kla­we­li, straż­nik wpu­ścił nie mnie, lecz ubiór. Pa­trzył tyl­ko na je­dwab i atłas... Za­ło­żę się, że gdy­by ka­za­no mu opi­sać moją twarz, po­dał­by co naj­wy­żej ko­lor wło­sów... Nie... nie prze­ry­waj, pani. San­wes od­wie­dzał cię co kil­ka dni, cza­sem rza­dziej, praw­da?

Alt­sin uniósł wzrok, na­po­ty­ka­jąc prze­raź­li­wie sku­pio­ne spoj­rze­nie. Mimo wszyst­ko była cór­ką Wy­so­kie­go Mia­sta. Zna­ła in­try­gi i pod­stę­py od chwi­li, gdy prze­cię­to jej pę­po­wi­nę.

– Tak.

– Prze­waż­nie wie­czo­ra­mi?

– Tak.

Nie za­ru­mie­ni­ła się, choć tro­szecz­kę na to li­czył.

– Two­ja służ­ba jest lo­jal­na?

Za to te­raz jej po­licz­ki po­krył bla­dy róż.

– Nie­któ­rzy pra­cu­ją dla mo­jej ro­dzi­ny od pię­ciu po­ko­leń, wszyst­kich znam z imie­nia i na­zwi­ska – od­po­wie­dzia­ła po­wo­li, ta­kim to­nem, jak­by wła­śnie pod­wa­żył har­mo­nię ota­cza­ją­ce­go jej po­sia­dłość ogro­du.

Alt­sin my­ślał.

– Je­śli­by... – za­czął po­wo­li, go­niąc ucie­ka­ją­cą myśl. – Je­śli­by po­ja­wił się w two­im to­wa­rzy­stwie ja­kiś dłu­go­wło­sy blon­dyn w je­dwa­biach, któ­re­go na­zy­wa­ła­byś San­we­sem... Choć­by tyl­ko raz, albo le­piej, gdy­by za­uwa­żo­no, jak je­dziesz z nim po­wo­zem, z da­le­ka, ale tak, by nie było wąt­pli­wo­ści, że to...

– Na­dal on? – pod­ję­ła. – I co po­tem?

– Zro­bisz mu wście­kłą awan­tu­rę, tak, by wi­dzie­li to świad­ko­wie, i od­pra­wisz. Ten nowy San­wes to nie może być nikt z Pon­kee-Laa, bo hra­bia mógł­by pró­bo­wać go od­na­leźć, ale mó­wi­łaś, że masz win­ni­ce i po­sia­dło­ści. Znajdź ko­goś, kto jest do nie­go po­dob­ny, niech tu przy­je­dzie tyl­ko na je­den dzień i znik­nie. Znasz ko­goś ta­kie­go? Lo­jal­ne­go i po­tra­fią­ce­go mil­czeć?

Przy­mknę­ła oczy, mię­dzy brwia­mi po­ja­wi­ła się uro­cza zmarszcz­ka.

– Znam – przy­tak­nę­ła po chwi­li. – Ale miną co naj­mniej trzy dni, za­nim do­trze do Pon­kee-Laa.

– To nic. Bądź ka­pry­śna. Gdy Ter­le­ach przy­śle po­słań­ca, ode­ślij go pod byle pre­tek­stem. Na ra­zie nie wy­ko­nał żad­ne­go ru­chu, któ­re­go po­win­naś się oba­wiać. Za­cho­wuj się, jak­by San­wes żył, a cała spra­wa cię nie do­ty­czy­ła.

– Ale on wie, że to San­wes pró­bo­wał pod­rzu­cić mu do­ku­men­ty. Ewen­net-sek-Gres mu po­wie­dział.

– Nie są­dzę. – Zło­dziej wresz­cie zła­pał ucie­ka­ją­cą myśl. – Ba­ron nie może otwar­cie po­wie­dzieć, że go znał. Hra­bia nie jest głup­cem, za­czął­by coś po­dej­rze­wać. Sek-Gres co naj­wy­żej wspo­mniał, że twarz za­ma­chow­ca wy­da­ła mu się zna­jo­ma albo że wi­dział ko­goś ta­kie­go wy­cho­dzą­ce­go z two­jej re­zy­den­cji. Nie przy­znał się, że spo­ty­kał się z San­we­sem i grał z nim w ko­ści. Je­śli bę­dziesz za­cho­wy­wać się, jak­by cała spra­wa cię nie do­ty­czy­ła...

Mil­cza­ła, przy­pa­tru­jąc mu się uważ­nie. Nie była już prze­ra­żo­ną i zde­spe­ro­wa­ną ko­bie­tą, któ­ra wzię­ła go za mor­der­cę i szan­ta­ży­stę. Miał przed sobą ary­sto­krat­kę z Wy­so­kie­go Mia­sta.

– Dla­cze­go? – rzu­ci­ła wresz­cie. – Dla­cze­go to ro­bisz? Za­ry­zy­ko­wa­łeś wię­cej, niż są­dzisz. Gdy­by nie szan­taż hra­bie­go, naj­pew­niej w ogó­le nie wszedł­byś do mo­je­go domu, a gdy­by ci się to mimo wszyst­ko uda­ło, to jako in­tru­za z Ni­skie­go Mia­sta wy­da­ła­bym cię w ręce straż­ni­ków. Na­praw­dę masz ak­cent ko­goś, kto wy­cho­wał się w por­cie. San­wes opo­wia­dał mi, że po­trze­bo­wał roku, żeby go zgu­bić, choć cza­sem wciąż za­ba­wiał mnie, na­śla­du­jąc wasz spo­sób mó­wie­nia. Wiem. – Unio­sła dłoń, gdy otwo­rzył usta. – Wiem, roz­ga­da­łam się. Cho­dzi mi o to, dla­cze­go nad­sta­wiasz gło­wę? On, wy­bacz, nie wspo­mniał o to­bie ani razu. Stąd wnio­sku­ję, że nie by­li­ście bli­ski­mi przy­ja­ciół­mi. Mam te­raz dwa wyj­ścia: po­słu­chać two­ich rad, udać, że San­wes żyje, ode­grać ko­me­dię z rzu­ce­niem ko­chan­ka i za­po­mnieć o ca­łej tej hi­sto­rii. Albo spró­bo­wać ode­grać się na ba­ro­nie. Ale mu­szę wie­dzieć, co tobą po­wo­du­je? Więc?

Prze­krzy­wi­ła gło­wę, pa­trząc wy­cze­ku­ją­co.

– Nie by­li­śmy przy­ja­ciół­mi – przy­znał Alt­sin – choć wy­cho­wy­wa­li­śmy się ra­zem w por­cie, a to dużo zna­czy. Tam po­trzeb­ni są lu­dzie, któ­rzy osło­nią ci ple­cy. A ja mia­łem za­pew­nić mu bez­pie­czeń­stwo. Wy­pro­wa­dzić z mia­sta i ukryć na ja­kiś czas. Skre­wi­łem i on te­raz nie żyje. Tak więc to po czę­ści moja wina. Do tego wi­dzia­łem, jak tłu­kli go pał­ka­mi na śmierć, ni­czym wście­kłe­go psa. Nie mogę tego tak zo­sta­wić.

– Więc ze­msta?

– Czy to zły po­wód?

– Nie.. – Uśmiech­nę­ła się sa­mym skrzy­wie­niem warg. – Bar­dzo do­bry.

Tyle jej wy­star­czy­ło. Alt­sin i tak nie za­mie­rzał opo­wia­dać jej o tym lo­do­wa­tym gnie­wie, któ­ry wy­peł­niał mu żyły za każ­dym ra­zem, gdy przy­po­mi­nał so­bie cia­ło le­żą­ce na zie­mi i San­we­sa bez­rad­nym ge­stem osła­nia­ją­ce­go gło­wę. Tu nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że go za­tłu­kli jak psa, ale że los San­we­sa zo­stał prze­są­dzo­ny, za­nim od­kry­to go w re­zy­den­cji hra­bie­go. Za­nim jesz­cze do tej re­zy­den­cji wszedł. Ba, w chwi­li, gdy roz­ma­wia­li przed mu­rem Kla­we­li, San­wes był już tru­pem, bo ktoś po­sta­no­wił, że jego śmierć coś mu uła­twi w mie­ście. Na­wet naj­bar­dziej spar­szy­wia­łe­go z że­bra­ków nie po­win­no się tak trak­to­wać.

Ale nie miał za­mia­ru jej tego mó­wić, jako ary­sto­krat­ka od iluś tam po­ko­leń, od uro­dze­nia ta­pla­ją­ca się w in­try­gach Wy­so­kie­go Mia­sta, naj­pew­niej i tak by go nie zro­zu­mia­ła.

– Mil­czysz? – pod­ję­ła po chwi­li. – Mu­szę wie­dzieć, cze­go ode mnie ocze­ku­jesz. Je­śli wy­bio­rę pierw­sze wyj­ście, za­po­mnę o ca­łej spra­wie, nie bę­dziesz mi do ni­cze­go po­trzeb­ny. Po pro­stu wró­cę do daw­ne­go try­bu ży­cia.

– A Ewen­net ci na to po­zwo­li? – Po­mi­nął grzecz­no­ścio­we „pani”. – Z ja­kie­go po­wo­du? Te­raz nie może ujaw­nić, że znał San­we­sa wy­star­cza­ją­co do­brze, by grać z nim w ko­ści. So­jusz hra­bie­go z Wy­sse­ry­na­mi jest zbyt świe­ży. Ale za pół roku? Za rok? Gdy umoc­ni swo­ją po­zy­cję? Jako ko­chan­ka nie­do­szłe­go za­bój­cy bę­dziesz sto razy bar­dziej po­dej­rza­na niż on jako ktoś, kto parę razy za­krę­cił z nim kub­kiem. Ba­ron nie zre­zy­gnu­je. Je­dy­ny spo­sób to usu­nąć go na za­wsze.

– Za­bić? Mam umoż­li­wić po­dej­ście ci na dłu­gość noża? Za­pro­sić go do sie­bie, po­zwo­lić wy­pruć mu fla­ki i po­zo­stać poza krę­giem po­dej­rzeń? Jak, na li­tość Pani?

– Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem – zło­dziej przy­znał z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią. – Nie przy­sze­dłem tu z go­to­wym pla­nem, lecz szu­ka­jąc so­jusz­ni­ka. Chcę od­pła­cić ba­ro­no­wi, a po­zby­cie się go bę­dzie ci na rękę. Jego in­try­ga zbli­ży­ła do sie­bie hra­bie­go Ter­le­acha i Wy­sse­ry­nów. Co zro­bi hra­bia, je­śli do­wie się, że wszyst­ko zo­sta­ło uknu­te? Jak...

Po­wstrzy­ma­ła go mach­nię­ciem ręki.

– Hra­bia... – za­wa­ha­ła się. – Od­kąd pół roku temu cu­dow­nie ozdro­wiał z ja­kie­goś pa­skud­ne­go cho­rób­ska, któ­re­go nie po­tra­fi­li wy­le­czyć naj­lep­si uzdro­wi­cie­le, tro­chę się zmie­nił. Stał się bar­dziej ak­tyw­ny i bar­dziej skry­ty. Nie ma żony ani sy­nów, a za­cho­wu­je się, jak­by wciąż było mu mało wła­dzy i wpły­wów. Ostat­nio stał się też bar­dziej bez­względ­ny, mniej... neu­tral­ny i ugo­do­wy. Więc je­śli do­wie­dział­by się, że Ewen­net-sek-Gres uknuł in­try­gę, by wplą­tać go w so­jusz z Wy­sse­ry­na­mi, zmiaż­dżył­by na­sze­go ba­ro­na jak mu­chę. Nie da­ro­wał­by mu tego.

– A po­tem co? Woj­na w Ra­dzie? Ter­le­acho­wie prze­ciw Wy­sse­ry­nom?

– Nie. – Ba­ro­no­wa po­krę­ci­ła gło­wą. – Na to hra­bia jest zbyt mą­dry i ma za mało sił. Wy­ła­du­je całą swo­ją złość na ba­ro­nie i być może na jego ro­dzi­nie, je­śli bę­dzie mu się chcia­ło się­gnąć poza mia­sto. A po­tem wró­ci do swo­jej roli, za­cznie dzia­łać znów jako neu­tral­ny i nie­prze­kup­ny rad­ca. Taki, któ­re­mu wszy­scy ufa­ją albo przy­naj­mniej są skłon­ni wie­rzyć w jego do­bre in­ten­cje. Mu­sie­li­by­śmy jed­nak mieć coś, co udo­wod­ni zwią­zek ba­ro­na z San­we­sem.

– Nie z San­we­sem. San­wes żyje i ma się do­brze, pa­mię­taj o tym, pani. Z tym za­bój­cą, któ­ry zo­stał za­bi­ty w re­zy­den­cji hra­bie­go.

– Tak. Tak, masz ra­cję. Ale je­dy­na rzecz, jaka ich po­łą­czy­ła, to miecz Ewen­ne­ta w brzu­chu San­we­sa. – Ko­bie­ta wy­krzy­wi­ła się w gorz­kim gry­ma­sie.

– Nie tyl­ko... Ba­ron za­pła­cił San­we­so­wi sa­kiew­ką z ce­sar­ski­mi or­ga­mi. Zło­to prze­pa­dło, ale sa­kiew­kę mam ja. Może do­bry ja­sno­widz mógł­by spraw­dzić, skąd się wzię­ła w rę­kach nie­do­szłe­go za­ma­chow­ca? – Alt­sin za­wa­hał się nie­znacz­nie. – Czy to był­by od­po­wied­ni ślad dla hra­bie­go?

Zmie­rzy­ła go wzro­kiem z góry na dół. Uważ­nie. Tak­su­ją­co.

– Tak – przy­zna­ła po chwi­li. – To mógł­by być od­po­wied­ni ślad. Masz tę sa­kiew­kę tu­taj?

– Nie. Zo­sta­wi­łem u przy­ja­cie­la.

– Na wy­pa­dek, gdy­by coś ci się sta­ło?

– Wła­śnie.

Uśmiech­nę­ła się na­gle, szcze­rze, bez kpi­ny.

– Mą­drze. Zro­bi­my to po mo­je­mu, je­śli po­zwo­lisz mi na pla­no­wa­nie. Wró­cisz do sie­bie i bę­dziesz cze­kał. Ja też po­cze­kam, aż hra­bia wy­ko­na ruch, a w tym cza­sie przy­go­tu­ję tę małą in­sce­ni­za­cję z so­bo­wtó­rem San­we­sa. Po­ja­wisz się, gdy cię we­zwę. Jak ci prze­ka­zać wia­do­mość?

To aku­rat zło­dziej ob­my­ślił, za­nim wszedł do Kla­we­li.

* * *

Wia­do­mość na­de­szła po trzech dniach. Alt­sin spę­dził je, po­pi­ja­jąc wino przed skle­pem sta­re­go Ha­wer­sa i od cza­su do cza­su, z po­nu­rym roz­ba­wie­niem, re­je­stru­jąc w po­bli­żu obec­ność któ­re­goś z lu­dzi Ce­tro­na. Gru­bas nie kła­mał, mó­wiąc, że każe mieć na nie­go oko. Lecz naj­wy­raź­niej in­for­ma­cja o tym, że mło­dy zło­dziej sie­dzi na ła­wie i wle­wa w sie­bie ko­lej­ne dzba­ny wina, po­dzia­ła­ła na przy­wód­cę gil­dii uspo­ka­ja­ją­co, bo trze­cie­go dnia rano Alt­sin tyl­ko raz za­uwa­żył krę­cą­cych się w po­bli­żu wy­rost­ków, o któ­rych z całą pew­no­ścią wie­dział, że słu­żą Ce­tro­no­wi za oczy i uszy. Póź­niej zo­stał sam, z wi­nem, któ­re­go sma­ku nie czuł, i my­śla­mi, któ­re nie chcia­ły ustą­pić. A naj­upor­czyw­sza z nich tłu­kła mu się po gło­wie z ja­snym prze­ka­zem, brzmią­cym mniej wię­cej tak – jesz­cze nie jest za póź­no, żeby się wy­co­fać. Jesz­cze mo­żesz skoń­czyć swo­je wino, wró­cić do po­ko­iku w ka­mie­ni­cy i do swo­je­go pro­ste­go i nie­cie­ka­we­go ży­cia – tu myśl szcze­rzy­ła się iro­nicz­nie. San­wes sam był so­bie wi­nien – kon­ty­nu­owa­ła – a ty i tak zro­bi­łeś wię­cej niż kto­kol­wiek inny. Za­ry­zy­ko­wa­łeś na­wet wy­pra­wę do Kla­we­li i spo­tka­nie z jego byłą ko­chan­ką, co w naj­lep­szym ra­zie mo­gło za­koń­czyć się od­na­le­zie­niem spo­koj­ne­go miej­sca do roz­my­ślań gdzieś na dnie mi­łe­go, ciem­ne­go lo­chu. Gdy­by ba­ro­no­wa nie zo­sta­ła przy­ci­śnię­ta do muru... Jak na ra­zie tyl­ko szczę­ściu za­wdzię­czasz, że uda­ło ci się stam­tąd wyjść. Mo­żesz bez żad­ne­go po­czu­cia winy wy­co­fać się i nikt, na­wet sama Kleh, pa­tron­ka zło­dziei i mor­der­ców, nie mo­gła­by mieć do cie­bie o to pre­ten­sji. W koń­cu nie na­zy­wa­no jej pa­nią sa­mo­bój­ców. To ta­kie pro­ste – ku­si­ła da­lej – wstać z ławy i znik­nąć w li­czą­cym ćwierć mi­lio­na głów mo­rzu Ni­skie­go Mia­sta.

Myśl była ja­sna i upar­ta. Miał wra­że­nie, że obi­ja mu się we­wnątrz czasz­ki, roz­py­cha łok­cia­mi, pod­cze­pia pod inne my­śli i nie­za­leż­nie od tego, jak da­le­ko pró­bo­wał­by ją ode­pchnąć, raz po raz wy­pły­wa na wierzch.

I mimo to, a może wła­śnie dla­te­go, że była tak upar­ta, sie­dział, są­czył wino i cze­kał na znak.

Słu­żą­ca zja­wi­ła się póź­nym po­po­łu­dniem trze­cie­go dnia. Szła środ­kiem uli­cy, nio­sąc w rę­kach, tak jak się umó­wił z ba­ro­no­wą, dwa ko­sze na za­ku­py.

Dwa dni – za­skom­la­ła myśl – masz dwa dni, żeby się ukryć, a na­wet wy­je­chać z mia­sta. Po­tem nie bę­dzie od­wro­tu.

Alt­sin uśmiech­nął się bez ra­do­ści i na­lał so­bie po sam brzeg. Wy­pił po­wo­li, po raz pierw­szy od trzech dni czu­jąc peł­ny, bo­ga­ty aro­mat mło­de­go wina.

Za­czy­na­my.

* * *

Przy­ję­cie.

Tego się nie spo­dzie­wał i szcze­rze mó­wiąc, ba­ro­no­wa też nie. Hra­bia Ter­le­ach po­pro­sił – co pod­kre­śli­ła kil­ka­krot­nie – po­pro­sił ją, by zor­ga­ni­zo­wa­ła dla nie­go przy­ję­cie w jego głów­nej re­zy­den­cji. Po­dob­no dla­te­go, że – jak stwier­dził – od lat bra­ku­je w jego domu ko­bie­cej ręki, a Dar­we­nia Le­wen­der sły­nie z wy­szu­ka­ne­go sma­ku.

– Od razu wi­dać, że nie­wie­le wie o tego typu spra­wach – mó­wi­ła, mio­ta­jąc się po ró­żo­wym po­ko­iku.

Zło­dziej sie­dział za biur­kiem i czy­tał pi­smo od hra­bie­go. Dzie­sięć dni! Nie­mal wrzesz­cza­ła, mie­li tyl­ko dzie­sięć dni na zor­ga­ni­zo­wa­nie naj­waż­niej­sze­go przy­ję­cia w hi­sto­rii mia­sta. I to w re­zy­den­cji, któ­ra nie wi­dzia­ła ta­kie­go spo­tka­nia od wie­ków! W Au­se­rii, naj­star­szej z dziel­nic Wy­so­kie­go Mia­sta, w pa­mię­ta­ją­cym jesz­cze przed­me­ekhań­skie cza­sy pa­ła­cy­ku, bu­do­wa­nym tak, by prze­trzy­mać ewen­tu­al­ne ob­lę­że­nie. Bez sali ba­lo­wej, bez przy­zwo­itej kuch­ni, z piw­ni­cą peł­ną ku­rzu i pa­ję­czyn, bo hra­bia nie dbał ani o je­dze­nie, ani o wina, ani o inne przy­jem­no­ści cia­ła. I ona mia­ła to wszyst­ko do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku w za­le­d­wie dzie­sięć dni!

– Już osiem – przy­po­mniał, koń­cząc list.

Rzu­ci­ła mu tyl­ko roz­złosz­czo­ne spoj­rze­nie.

Tak na­praw­dę na­wet gdy­by hra­bia po­pro­sił o bal za dzie­sięć go­dzin, nie mia­ło­by to więk­sze­go zna­cze­nia. Wszyst­kie prą­dy w Wy­so­kim Mie­ście pły­nę­ły obec­nie w jego stro­nę, więc od­wo­ły­wa­no by ślu­by i po­grze­by, byle nie oka­zać de­spek­tu no­wym przy­wód­com. A na przy­ję­ciu je­dzo­no by sta­re su­cha­ry, po­pi­ja­jąc desz­czów­ką i roz­wo­dząc się nad go­ścin­no­ścią i wy­ra­fi­no­wa­nym gu­stem go­spo­da­rza. Lecz Ben­do­ret Ter­le­ach po­stą­pił bar­dziej niż mą­drze, pro­sząc ba­ro­no­wą o przy­słu­gę. Te­raz, je­śli go­ście będą nie­za­do­wo­le­ni, to ona bę­dzie win­na. To ona może stra­cić po­zy­cję, opi­nię i sza­cu­nek.

Do prze­sył­ki do­łą­czo­no li­stę go­ści, któ­rych hra­bia ży­czył so­bie spo­tkać. Po­nad set­ka na­zwisk, oprócz stron­ni­ków Ter­le­achów tak­że cała śmie­tan­ka Wy­sse­ry­nów i co było naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­ce, Fer­les-gur-Do­res z mał­żon­ką, sy­na­mi i kil­ko­ma naj­za­go­rzal­szy­mi zwo­len­ni­ka­mi. Za­pro­sze­nie przy­wód­cy wro­gie­go stron­nic­twa na przy­ję­cie, któ­re mia­ło być za­pew­ne po­cho­dem trium­fal­nym hra­bie­go i Wy­sse­ry­nów, i to za­raz po tym, jak od­kry­to nie­uda­ną pró­bę za­ma­chu na go­spo­da­rza, było albo wy­cią­gnię­ciem ręki do zgo­dy, albo wy­po­wie­dze­niem woj­ny.

– Po­win­nam każ­de­mu męż­czyź­nie od­bie­rać przed wej­ściem broń, ko­bie­tom szpi­le do wło­sów i grze­bie­nie z ostry­mi zę­ba­mi oraz za­trud­nić tu­zin pró­bo­wa­czy po­traw, i to ta­kich, któ­rzy po­tra­fią po­słu­gi­wać się ma­gią. A naj­le­piej umie­ścić wszyst­kich w osob­nych kom­na­tach.

– Tak. A jesz­cze le­piej wy­słać do każ­de­go za­pro­sze­nie z inną datą przy­ję­cia – mruk­nął Alt­sin, koń­cząc czy­tać.

Zło­żył list. Tak na­praw­dę szu­kał jed­ne­go na­zwi­ska i oczy­wi­ście zna­lazł je nie­mal na szczy­cie spi­su. Ewen­net-sek-Gres miał być jed­nym z ho­no­ro­wych go­ści.

– Co te­raz, ba­ro­no­wo? Jak zdo­ła­my do­star­czyć hra­bie­mu sa­kiew­kę, i to tak, by za­in­te­re­so­wał się jej hi­sto­rią? Je­śli do­brze ro­zu­miem, Ben­do­ret Ter­le­ach jest upar­ty i nie­za­leż­ny, musi sam wy­cią­gnąć od­po­wied­nie wnio­ski.

– To praw­da. Ni­g­dy nie po­zwa­la, by kto­kol­wiek mó­wił mu, co ma my­śleć i ro­bić. Dla­te­go zresz­tą ma tylu zwo­len­ni­ków.

– Więc?

Ary­sto­krat­ka za­trzy­ma­ła się, wes­tchnę­ła.

– Nie mam kon­kret­ne­go pla­nu. My­śla­łam o tym, żeby po pro­stu wy­słać mu ją ra­zem z li­stem, su­ge­ru­ją­cym, by spraw­dził kto, za co i komu pła­cił pie­niędz­mi w tej sa­kiew­ce.

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie. Nie wy­pusz­czę jej z rąk i nie po­wie­rzę ja­kie­muś po­słań­co­wi. Zresz­tą za­ło­żę się, że hra­bia otrzy­mu­je te­raz dzie­siąt­ki albo set­ki li­stów dzien­nie. To dość... nie­pew­ny spo­sób. Je­śli sa­kiew­ka gdzieś za­gi­nie, stra­ci­my ostat­ni ślad mię­dzy sek-Gre­sem a całą in­try­gą.

Uśmiech­nę­ła się kwa­śno.

– Nie­pew­ny? Chcia­łeś po­wie­dzieć głu­pi bądź na­wet tchórz­li­wy, praw­da? Wiem, wiem, te­raz, gdy oka­za­ło się, że hra­bia nie łą­czy mnie z San­we­sem, mo­gła­bym wy­co­fać się z ca­łej hi­sto­rii bez żad­ne­go pro­ble­mu. Wy­star­czy, że ode­gram ko­me­dię z so­bo­wtó­rem i uwi­nę się z tym przy­ję­ciem tak, by Ter­le­ach był za­do­wo­lo­ny, a zy­skam po­tęż­ne­go przy­ja­cie­la, a kto wie, może na­wet pro­tek­to­ra. – Ko­bie­ta prze­chy­li­ła gło­wę i na­wi­nę­ła na pa­lec rudy lok. – Może na­wet zo­sta­ła­bym jego sta­łą... or­ga­ni­za­tor­ką przy­jęć, bo te­raz bę­dzie mu­siał czę­ściej urzą­dzać przy­ję­cia. To da­ło­by mi po­zy­cję, o ja­kiej do tej pory na­wet nie śni­łam. Po co mi więc ja­kaś głu­pia ze­msta?

Uśmiech­nę­ła się sze­rzej, mie­rząc zło­dzie­ja uważ­nym spoj­rze­niem.

Mimo po­zor­nej swo­bo­dy jej oczy były twar­de i czuj­ne. Alt­sin po­ki­wał gło­wą, w koń­cu mia­ła do stra­ce­nia o wie­le wię­cej niż on.

– No wła­śnie – od­po­wie­dział uśmie­chem, rów­nie sze­ro­kim i rów­nie sztucz­nym. – Tyl­ko że nam nie cho­dzi o hra­bie­go, lecz o ba­ro­na sek-Gre­sa. Gdy­byś to tak zo­sta­wi­ła, jaką mia­ła­byś pew­ność, pani, że któ­re­goś dnia Ewen­net nie przy­śle ci li­stu lub po­słań­ca z wia­do­mo­ścią, po któ­rej sta­niesz się za­kład­nicz­ką jego do­brej woli?

– To praw­da – przy­zna­ła. – Lecz je­śli mia­ła­bym sa­kiew­kę, być może nie ośmie­lił­by się mnie otwar­cie oskar­żyć. Dasz mi ją?

Wy­szcze­rzył się jesz­cze sze­rzej.

– Oczy­wi­ście, że nie. Jest w bez­piecz­nym miej­scu. Tu­taj mógł­bym ją nie­chcą­cy upu­ścić, pró­bu­jąc wy­rwać nóż tkwią­cy w ple­cach.

– Nie ufasz mi – stwier­dzi­ła chy­ba bar­dziej roz­ba­wio­na niż obu­rzo­na. – Dla­cze­go?

– Bo mia­łaś kil­ka dni na wy­my­śle­nie ja­kie­goś pla­nu, a pro­po­nu­jesz naj­prost­szy i naj­bar­dziej tchórz­li­wy. – Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi. – Bo my, lu­dzie z Ni­skie­go Mia­sta, z za­sa­dy nie ufa­my tym z Wy­so­kie­go. Głów­nie dla­te­go, że to oni wpro­wa­dzi­li po­dział na Ni­skie i Wy­so­kie. Bo przed two­ją re­zy­den­cją wi­dzia­łem sze­ściu straż­ni­ków za­miast, jak ostat­nio, jed­ne­go. No i oczy­wi­ście wiem do­brze, że mo­żesz stra­cić wię­cej niż ja, a San­wes był tyl­ko za­baw­ką, ko­cha­siem, ja­kich mia­łaś wie­lu. Tak na­praw­dę, to nie jest two­ja ze­msta.

Pa­trzył jej pro­sto w oczy, sta­ra­jąc się na­wet nie mru­gnąć. Szu­kał... gnie­wu, zło­ści, bólu? Lek­ce­wa­że­nia lub po­gar­dy. Cze­go­kol­wiek, co po­zwo­li­ło­by mu oce­nić, jak bar­dzo ba­ro­no­wa ze­chce za­ry­zy­ko­wać.

Ona za­mru­ga­ła pierw­sza. Na­gle mia­ła oczy szkli­ste i wil­got­ne. Za­ci­snę­ła dłoń w pięść.

– Wyjdź – rzu­ci­ła krót­ko.

– Ale...

– Wyjdź na­tych­miast i nie wra­caj, póki cię nie przy­wo­łam. – Od­wró­ci­ła się do chłop­ca ple­ca­mi. – Albo we­zwę tych sze­ściu straż­ni­ków. Już!

Wy­szedł, sta­ran­nie za­my­ka­jąc drzwi. Oparł się o ścia­nę, za­ło­żył ręce na pier­si. Prze­cho­dzą­ca słu­żą­ca rzu­ci­ła mu prze­lot­ne spoj­rze­nie, lecz na wi­dok je­dwa­bi i ak­sa­mi­tów opu­ści­ła wzrok i po­mknę­ła da­lej.

W re­zy­den­cji pa­no­wał spo­ry ruch, wszy­scy, od chłop­ców na po­sył­ki po ja­kie­goś drą­ga­la w li­be­rii pierw­sze­go lo­ka­ja, bie­ga­li wte i we­wte, prze­no­sząc ja­kieś pa­pie­ry, pa­kun­ki, ko­sze, a nie­kie­dy na­wet me­ble. Na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ło to tak, jak­by ba­ro­no­wa wy­pro­wa­dza­ła się z mia­sta. Je­śli jed­nak mia­ła w kil­ka dni przy­go­to­wać sta­rą re­zy­den­cję Ter­le­achów do balu, mu­sia­ła ko­rzy­stać z tego, co było pod ręką. W tym przy­pad­ku z wy­po­sa­że­nia wła­sne­go do­mo­stwa. Wresz­cie drzwi się uchy­li­ły.

– Wejdź.

Tym ra­zem to ona usia­dła przy biur­ku.

– Nie od­zy­waj się – rzu­ci­ła, le­d­wo prze­kro­czył próg. – Nic nie mów, nie­py­ta­ny. Nie od­noś się do mnie aro­ganc­ko lub z kpi­ną. Do tej pory ci to wy­ba­cza­łam, bo wiem, dla­cze­go się tak za­cho­wu­jesz. Wy­cho­wa­łeś się na uli­cach i w por­cie, li­zną­łeś twar­de­go ży­cia, oszu­ki­wa­łeś, kra­dłeś i za­bi­ja­łeś, żeby prze­żyć. W grun­cie rze­czy uwa­żasz się za ko­goś lep­sze­go, mą­drzej­sze­go i bar­dziej do­świad­czo­ne­go. San­wes był w tym po­dob­ny do cie­bie. Ta sama mie­sza­ni­na po­czu­cia niż­szo­ści, aro­gan­cji i gnie­wu. Jed­nak to, co to­le­ro­wa­łam u nie­go, jest nie do przy­ję­cia w two­im przy­pad­ku. Za mniej­sze prze­wi­nie­nia ka­za­łam lu­dzi chło­stać i wy­rzu­ca­łam na bruk. I ni­g­dy, ale to ni­g­dy nie su­ge­ruj, że wszyst­ko w ży­ciu prze­li­czam na pie­nią­dze i ko­rzy­ści. Ro­zu­miesz?

Przyj­rzał się jej uważ­nie. Wła­ści­wie się nie zmie­ni­ła, mia­ła tyl­ko lek­ko pod­krą­żo­ne oczy, na któ­rych dnie go­ścił te­raz ma­leń­ki pło­myk. Nie chciał­by roz­pa­lić go w praw­dzi­wy po­żar.

– Tak, pani. Co więc pro­po­nu­jesz?

* * *


Ka­pi­tan stat­ku. Alt­sin sta­nął przed lu­strem i jesz­cze raz przyj­rzał się swo­je­mu od­bi­ciu. Ka­za­ła mu przy­strzyc wło­sy, tak, jak­by mia­ły się cho­wać pod ma­ry­nar­skim skó­rza­nym czep­cem. Za­bro­ni­ła się go­lić, bo w Ar-Mit­tar pa­no­wa­ła obec­nie moda na kil­ku­dnio­wy za­rost, po­sma­ro­wa­ła twarz i przed­ra­mio­na ja­kąś ma­ścią, któ­ra po wy­schnię­ciu przy­ciem­ni­ła skó­rę, su­ge­ru­jąc opa­le­ni­znę ko­goś, kto całe dnie spę­dza na po­kła­dzie ża­glow­ca.

– Nie mo­żesz pójść na przy­ję­cie jako ku­piec, mistrz ce­chu czy cza­ro­dziej z Ni­skie­go Mia­sta, bo ci bar­dziej zna­czą­cy są tu zna­ni, a po­dej­rza­ne by­ło­by, gdy­bym za­pro­si­ła ko­goś mało waż­ne­go. Nic nie zro­bi­my z two­im ak­cen­tem, więc nie mo­żesz też pójść jako szlach­cic z pro­win­cji. Roz­po­zna­no by cię, jak­byś tyl­ko otwo­rzył usta. Więc zo­sta­je nam ka­pi­tan ża­glow­ca spo­za mia­sta – wszy­scy że­gla­rze mó­wią po­dob­nie, por­to­wy ak­cent ni­ko­go nie zdzi­wi. Jako or­ga­ni­za­tor­ka mogę do­brać kil­ka osób spo­za li­sty, za­zwy­czaj to do­bra oka­zja, by wpro­wa­dzić w to­wa­rzy­stwo nowe twa­rze i czę­sto się tak robi, więc nikt nie po­wi­nien się dzi­wić.

Wy­ja­śnia­ła to, ka­żąc mu przy­mie­rzać co­raz to inne wer­sje stro­jów, w koń­cu wy­bra­ła taki skła­da­ją­cy się z cięż­kich bu­tów, spodni z suk­na spię­tych sze­ro­kim pa­sem, ko­szu­li i skó­rza­ne­go ku­bra­ka, im­pre­gno­wa­ne­go ole­jem i ozdo­bio­ne­go taką ilo­ścią srebr­nych ćwie­ków i kó­łek, że wy­glą­dał nie­mal jak kol­czu­ga. Wszyst­ko, łącz­nie z me­ta­lo­wy­mi ele­men­ta­mi, bar­wio­ne było na głę­bo­ką czerń. Tyl­ko na le­wym nad­garst­ku ka­za­ła mu za­ło­żyć bran­so­le­tę z po­le­ro­wa­nej sta­li, z dwo­ma skrzy­żo­wa­ny­mi wio­sła­mi. Sym­bol ka­pi­ta­na ga­le­ry – jak wy­ja­śni­ła.

– To naj­now­sza moda bo­ga­tych mit­tar­skich że­gla­rzy, ra­czej tan­det­na, moim zda­niem. Ale jest do nich dość da­le­ko, więc nikt nie bę­dzie za­sko­czo­ny, że nie masz w oko­li­cy krew­nych czy zna­jo­mych. Ar-Mit­tar na­ło­żył ostat­nio pa­skud­ne po­dat­ki na na­szych kup­ców, pró­bu­ją­cych na­by­wać u ich płat­ne­rzy broń. W ogó­le na stal i że­la­zo. W od­we­cie na­sza Rada na­ło­ży­ła rów­nie po­tęż­ne cła na ich stat­ki z wy­ro­ba­mi że­la­zny­mi, więc han­del bro­nią i in­ny­mi rze­cza­mi za­marł. Lecz nie­daw­no po­ja­wi­ła się plot­ka, że gru­pa rzut­kich i ener­gicz­nych mit­tar­skich ka­pi­ta­nów by­ła­by go­to­wa wspo­móc na­szych kup­ców, wy­pły­wa­jąc z Ar-Mit­tar z ła­dow­nia­mi peł­ny­mi bro­ni i in­ne­go że­la­za i do­ko­nu­jąc prze­ła­dun­ku z dala od por­tu. Hra­bia wy­ra­ził kie­dyś za­in­te­re­so­wa­nie tym po­my­słem. Bę­dziesz jed­nym z ka­pi­ta­nów, chcą­cych za­pro­po­no­wać usłu­gi w imie­niu tej gru­py.

Po­tem mó­wi­ła ci­cho, nie­mal szep­tem, po­wta­rza­jąc bez prze­rwy kil­ka­na­ście naj­waż­niej­szych na­zwisk, któ­re po­wi­nien znać, i wszyst­kie in­for­ma­cje na te­mat Ar-Mit­tar, ja­kie jej zda­niem mogą mu się przy­dać. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by pró­bo­wa­ła sama sie­bie prze­ko­nać, że cały ten plan to coś wię­cej niż tyl­ko de­spe­rac­ka im­pro­wi­za­cja. Słu­chał jed­nym uchem.

– To tro­chę jak wsko­czyć do oce­anu z po­łciem mię­sa na szyi i uwa­żać, że to świet­ny spo­sób na ło­wie­nie re­ki­nów – sko­men­to­wał wresz­cie. – Je­śli ktoś za­cznie mnie bar­dziej wy­py­ty­wać...

– Za­słoń się ta­jem­ni­cą. Po­wiedz, że nie mo­żesz o tym roz­ma­wiać albo że na ten te­mat mo­żesz roz­ma­wiać tyl­ko z hra­bią.

Po­pra­wi­ła mu pas, strzep­nę­ła nie­wi­docz­ny py­łek z ra­mie­nia i cof­nąw­szy się o krok, zmie­rzy­ła go kry­tycz­nym spoj­rze­niem.

– Uj­dzie. Tak na­praw­dę li­czę na to, że nikt nie bę­dzie cię o nic wy­py­ty­wał. To sta­ra szlach­ta i spo­ro nu­wo­ry­szy, pra­gną­cych za taką ucho­dzić. Ża­den z nich nie zni­ży się do roz­mo­wy z nie­zna­nym ma­ry­na­rzem, choć­by ten do­wo­dził całą flo­tą ga­ler. Stój gdzieś pod ścia­ną, nie rzu­caj się w oczy, schodź in­nym z dro­gi. I tym ra­zem – za­ci­snę­ła usta – za­bierz ze sobą sa­kiew­kę. Je­śli nie da się ina­czej, pod­rzu­ci­my ją hra­bie­mu z od­po­wied­nim li­ści­kiem. Nie, nic nie mów. I tak już spo­ro ry­zy­ku­ję. Nie każ mi na­ra­żać się bar­dziej, je­śli sam nie po­tra­fisz wy­my­ślić lep­sze­go pla­nu zbli­że­nia się do sek-Gre­sa. Chy­ba że już ja­kiś masz?

Nie miał. Po­zo­sta­wa­ło wziąć głę­bo­ki wdech i wsko­czyć mię­dzy re­ki­ny.

* * *

Głów­na sie­dzi­ba hra­bie­go znaj­do­wa­ła się po­środ­ku Au­se­rii, naj­star­szej z dziel­nic Wy­so­kie­go Mia­sta i w ogó­le, jak uprzej­mie i mi­mo­cho­dem wy­ja­śni­ła mu ba­ro­no­wa, naj­star­szej dziel­ni­cy Pon­kee-Laa. Tu był rdzeń, ser­ce me­tro­po­lii, któ­ra wy­ro­sła nad brze­giem El­ha­ran po­nad ty­siąc lat temu.

– Nie­któ­re z tych mu­rów pa­mię­ta­ją cza­sy, gdy Me­ekhań­czy­cy miesz­ka­li w no­rach wy­ko­pa­nych w zie­mi, ży­wiąc się ro­ba­ka­mi i su­ro­wy­mi bul­wa­mi – rzu­ci­ła w dro­dze na miej­sce.

Zło­dzie­jo­wi tłu­kła się po gło­wie myśl, że Sta­ry Me­ekhan był rów­nie, je­śli nie bar­dziej wie­ko­wy, ale wo­lał się nie od­zy­wać. W ogó­le nie­mal nie zwra­cał uwa­gi na to, co Dar­we­nia Le­wen­der mówi do nie­go, czuł obo­jęt­ny, chłod­ny spo­kój, jaki za­wsze ogar­niał go w chwi­li, gdy za­czy­nał re­ali­zo­wać ja­ki­kol­wiek plan i nie było już od­wro­tu. Miał wra­że­nie, że sły­szy każ­dy dźwięk, że wi­dzi wszyst­ko z nie­zwy­kłą do­kład­no­ścią, że czu­je naj­de­li­kat­niej­szą woń. A mimo to znaj­do­wał się jak­by we wnę­trzu pu­ste­go ko­ko­nu, od­dzie­la­ją­ce­go go od świa­ta. Szy­ko­wał się na to, co miał przy­nieść wie­czór i noc.

Za­czę­ło się chy­ba zwy­czaj­nie. Chy­ba, bo Alt­sin nie miał bla­de­go po­ję­cia, jak ta­kie przy­ję­cia się za­czy­na­ją. Na po­cząt­ku zo­stał krót­ko i zwięź­le przed­sta­wio­ny hra­bie­mu, któ­ry w od­po­wie­dzi na wy­tre­no­wa­ny ukłon ski­nął mu uprzej­mie gło­wą, po czym ba­ro­no­wa po­sta­wi­ła go w ką­cie sali i za­ka­za­ła stam­tąd od­cho­dzić. Wy­stę­po­wał w cha­rak­te­rze pe­ten­ta, a tacy nie wi­ta­ją go­ści w drzwiach obok go­spo­da­rza i go­spo­dy­ni. Stał więc po­słusz­nie i ob­ser­wo­wał.

Hra­bia Ter­le­ach wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak Alt­sin go so­bie wy­obra­żał. Wy­so­ki, szczu­pły, ze szpa­ko­wa­tą grzy­wą opa­da­ją­cą aż na ra­mio­na i po­sta­wą by­łe­go woj­sko­we­go. Krót­kie spoj­rze­nie, któ­rym ob­rzu­cił zło­dzie­ja, było uważ­ne i tak­su­ją­ce, a Alt­sin od razu na­brał pew­no­ści, że go­spo­darz od­no­to­wał jego obec­ność, za­in­te­re­so­wał się nim i bę­dzie chciał jesz­cze po­roz­ma­wiać. Po­wtó­rzył so­bie w my­ślach se­rię ba­na­łów i kłam­ste­wek, któ­rych się wy­uczył i któ­re na­gle wy­da­ły mu się wy­jąt­ko­wo kiep­skie. Hra­bia nie za­do­wo­li się byle czym, je­dy­na na­dzie­ja, że w ra­zie kło­po­tów ba­ro­no­wa po­spie­szy zło­dzie­jo­wi z od­sie­czą.

Dar­we­nia Le­wen­der peł­ni­ła funk­cję nie­ofi­cjal­nej go­spo­dy­ni, w bla­do­ró­żo­wej suk­ni z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem sta­ła więc obok hra­bie­go. Cień­sze niż pa­ję­cza nić je­dwab­ne rę­ka­wicz­ki, pu­der ma­sku­ją­cy pie­gi, per­fek­cyj­ny ma­ki­jaż, wło­sy upię­te w wy­so­ki jak maszt kok, prze­ty­ka­ny srebr­ny­mi szpil­ka­mi, oczy błysz­czą­ce ni­czym gwiaz­dy i usta wdzięcz­nie roz­chy­lo­ne w dziew­czę­cym uśmie­chu. Róż­ni­ła się od oso­by, któ­rą po­znał kil­ka­na­ście dni temu, jak wo­jen­na ga­le­ra su­ną­ca na pa­ra­dzie róż­ni się od ku­piec­kie­go hol­ka wpły­wa­ją­ce­go do por­tu po wie­lo­dnio­wej wal­ce ze sztor­mem. Mo­gła­by uwieść, ocza­ro­wać i owi­nąć so­bie wo­kół pa­lusz­ka każ­de­go męż­czy­znę na sali. Są­dząc ze spoj­rzeń, ja­ki­mi ob­rzu­ca­ły ją wcho­dzą­ce na bal ko­bie­ty, wszyst­kie ary­sto­krat­ki o tym wie­dzia­ły i już szcze­rze jej nie­na­wi­dzi­ły.

Sie­dzi­ba rodu Ter­le­achów pa­mię­ta­ła cza­sy, gdy wszyst­ko, co było więk­sze od kur­ni­ka, bu­do­wa­no tak, by moż­na się ze środ­ka bro­nić. Mia­ła dwa pię­tra, ka­mien­ną wie­żę, szcze­rzą­cą się blan­ka­mi w nie­bo, i drzwi głów­ne po­tęż­ne ni­czym wro­ta miej­skich bram. Zło­dziej, wcho­dząc, mi­mo­cho­dem od­no­to­wał, że ścia­ny ze­wnętrz­ne mają co naj­mniej czte­ry sto­py gru­bo­ści, a two­rzą­ce je gła­zy ob­ro­bio­no nad wy­raz sta­ran­nie. Póź­niej jed­nak bu­dy­nek był kil­ka­krot­nie prze­bu­do­wy­wa­ny, świad­czy­ły o tym wy­raź­nie po­więk­szo­ne okna i wi­docz­ne w sali ba­lo­wej śla­dy po ścia­nach dzia­ło­wych, któ­re za­stą­pi­ło kil­ka­na­ście ko­lumn. Na­wet jed­nak w obec­nym kształ­cie sala była wciąż za mała na tylu za­pro­szo­nych go­ści. Mia­ła ich przyjść do­brze po­nad set­ka, a do tego do­cho­dzi­ło jesz­cze co naj­mniej trzy­dzie­stu słu­żą­cych, kil­ku­na­stu mu­zy­ków i spo­ro lu­dzi, któ­rych funk­cji jak na ra­zie Alt­sin nie po­tra­fił od­gad­nąć. Gdy zja­wią się wszy­scy za­pro­sze­ni, zro­bi się na­praw­dę tłocz­no.

Pod ścia­na­mi umiej­sco­wio­no sto­ły, po­zba­wio­ne jed­nak ław czy krze­seł. Ze wzglę­du na nie­wiel­ką ilość miej­sca przy­ję­cie mia­ło się od­by­wać na sto­ją­co, oso­by pra­gną­ce od­po­cząć mo­gły sko­rzy­stać z kil­ku mniej­szych kom­nat, gdzie kró­lo­wa­ły mięk­kie sofy i małe lamp­ki, za­pew­nia­ją­ce dys­kret­ny pół­mrok. Osob­ne drzwi pro­wa­dzi­ły do kuch­ni, po­miesz­czeń dla służ­by i po­zo­sta­łych czę­ści re­zy­den­cji. Jak na ra­zie przy żad­nym z nich Alt­sin nie za­uwa­żył ani straż­ni­ka, ani na­wet słu­żą­ce­go, któ­ry miał­by za­wra­cać go­ści, więc hra­bia naj­wy­raź­niej nie miał nic prze­ciw­ko temu, by przy­by­li ro­ze­szli mu się po sie­dzi­bie, albo uwa­żał, że w głów­nej sali będą się dzia­ły rze­czy tak cie­ka­we, iż nikt z za­pro­szo­nych nie zre­zy­gnu­je z uczest­ni­cze­nia w nich. Je­śli jed­nak ran­ga spo­tka­nia była rze­czy­wi­ście taka, jak to bez prze­rwy wbi­ja­ła mu do gło­wy ba­ro­no­wa, wszy­scy naj­pew­niej i tak stło­czą się przy go­spo­da­rzu jak ła­wi­ca ryb-pi­lo­tów wo­kół wiel­kie­go re­ki­na.

Go­ście przy­by­wa­li grup­ka­mi i na­wet je­śli słu­żą­cy nie ob­wiesz­czał­by do­no­śnym gło­sem na­zwi­ska każ­de­go wcho­dzą­ce­go, Alt­sin i tak zo­rien­to­wał­by się, kto zaj­mu­je ja­kie miej­sce w hie­rar­chii mia­sta. Wy­star­czył do tego spo­sób, w jaki gość wi­tał się z go­spo­da­rzem.

Krew­ni Ter­le­achów i ich bli­scy so­jusz­ni­cy wcho­dzi­li do sali odzia­ni w stro­je o ja­skra­wych bar­wach, uśmiech­nię­ci, pro­mien­ni i ra­do­śni, a mo­no­gra­my na ich koł­nier­zach i man­kie­tach błysz­cza­ły zło­tem i sre­brem. Hra­bia ob­da­rzał każ­de­go sze­ro­kim, szcze­rym uśmie­chem i moc­nym uści­skiem, naj­czę­ściej rzu­ca­jąc jesz­cze kil­ka żar­to­bli­wych słów. Wszy­scy wprost pro­mie­nie­li szczę­ściem i pew­no­ścią sie­bie.

Po­dob­nie było z Wy­sse­ry­na­mi, a choć go­spo­darz po­świę­cił wię­cej niż nie­zbęd­ną chwi­lę tyl­ko Arol­ho­wi i jego mał­żon­ce, oni też za­cho­wy­wa­li się, jak­by wszyst­ko wo­kół na­le­ża­ło do nich. Nie­mal od razu po wej­ściu mie­sza­li się z Ter­le­acha­mi i całą salę wy­peł­niał gwar swo­bod­nych roz­mów, śmie­chu i brzęk krysz­ta­ło­wych kie­li­chów. Nowi wład­cy mia­sta czu­li się bar­dzo, ale to bar­dzo pew­nie.

Za to gdy zja­wił się Fer­les-gur-Do­res, Alt­sin pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czył, jak w mniej niż pół ude­rze­nia ser­ca za­pa­da cał­ko­wi­ta ci­sza. Na­wet prze­my­ka­ją­cy wśród go­ści słu­żą­cy za­trzy­ma­li się na chwi­lę, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nia w stro­nę wej­ścia. Gur-Do­res przy­był w to­wa­rzy­stwie żony, dwóch sy­nów i kil­ku naj­bliż­szych czy też naj­od­waż­niej­szych krew­nych. Wszy­scy ubra­ni od stóp do głów w czar­ny ak­sa­mit, na­wet mo­no­gra­my na man­kie­tach mie­li wy­szy­te czar­ną ni­cią. Zło­dziej na ich wi­dok po­czuł coś w ro­dza­ju pod­szy­te­go współ­czu­ciem po­dzi­wu. Je­śli do­brze ro­zu­miał pa­nu­ją­ce w Wy­so­kim Mie­ście zwy­cza­je, Fer­les-gur-Do­res nie miał wiel­kie­go wy­bo­ru, mógł od­rzu­cić za­pro­sze­nie, lecz rów­na­ło­by się to przy­zna­niu, że miał coś wspól­ne­go z nie­do­szłym za­ma­chem i zo­sta­ło­by po­trak­to­wa­ne, jak ofi­cjal­ne wy­po­wie­dze­nie woj­ny z Ter­le­acha­mi i Wy­sse­ry­na­mi.

Alt­sin do­sko­na­le wie­dział, że więk­szość wo­jen mię­dzy człon­ka­mi Rady to­czy się tak na­praw­dę w Ni­skim Mie­ście. To tam znaj­do­wa­ły się doki, stat­ki i ma­ga­zy­ny, któ­re na­gle za­czy­na­ły ma­so­wo pło­nąć, to tam ka­pi­ta­no­wie słu­żą­cy nie­wła­ści­wym ro­dom to­pi­li się w ka­na­łach po wy­pi­ciu za­le­d­wie ku­fla piwa, a skle­py i warsz­ta­ty na­gle za­my­ka­ły po­dwo­je, bo ich wła­ści­cie­le bali się po­ja­wić w pra­cy. Ba­ro­no­wa mia­ła ra­cję, Wy­so­kie i Ni­skie Mia­sto to kwiat i ło­dy­ga, a star­cia moż­nych po­le­ga­ły głów­nie na pró­bach od­dzie­le­nia tych dwóch czę­ści. W cza­sie ta­kiej woj­ny gil­die zło­dziei i mor­der­ców z Ni­skie­go Mia­sta za­ra­bia­ły spo­ro pie­nię­dzy, wy­naj­mu­jąc swo­ich lu­dzi temu, kto le­piej pła­cił. A osta­tecz­ny cios na­stę­po­wał wte­dy, gdy jed­na stro­na była już zu­peł­nie zruj­no­wa­na, gdy kwiat od­cię­to od ży­cio­daj­nych ko­rze­ni i prze­gry­wa­ją­ce stron­nic­two nie mia­ło wię­cej pie­nię­dzy, by opła­cać służ­bę, straż­ni­ków i cza­ro­dziei rzu­ca­ją­cych ochron­ne za­klę­cia. Wte­dy wła­śnie, nocą, gdy reszt­ki po­tęż­ne­go nie­gdyś rodu, te­raz od­da­ją­ce­go wła­dzę, ku­li­ły się w ciem­nej i opusz­czo­nej re­zy­den­cji, przy­cho­dzi­li za­bój­cy uzbro­je­ni w Po­ca­łun­ki Kleh. Alt­sin sły­szał od Ce­tro­na, że tak wła­śnie, pięt­na­ście lat wcze­śniej, skoń­czył Ka­nerd La­fre­nes, któ­ry zaj­mo­wał miej­sce w Ra­dzie przed hra­bią Ter­le­achem.

Być może wła­śnie cień tej śmier­ci ma­ja­czył te­raz w oczach wszyst­kich go­ści, w mil­cze­niu pa­trzą­cych na wej­ście gur-Do­re­sów. Jak ła­wi­ca re­ki­nów ob­ser­wu­ją­ca wpły­wa­ją­cą na swój te­ren grup­kę krów mor­skich, po­my­ślał. Mógł­by się za­ło­żyć, że Fer­les-gur-Do­res ka­zał żo­nie i sy­nom za­ło­żyć pod te czar­ne atła­sy kol­czu­gi.

Bez­ruch prze­ła­ma­ła ba­ro­no­wa Le­wen­der. Pod­pły­nę­ła wdzięcz­nie do Gla­we­rii-gur-Do­res i uśmie­cha­jąc się oraz szcze­bio­cząc coś słod­ko, cmok­nę­ła po­wie­trze obok po­licz­ków, a hra­bia Ter­le­ach wy­cią­gnął rękę do przy­by­łych. Cień śmier­ci roz­pro­szył się, a ci­szę prze­gnał brzęk krysz­ta­łów i szmer roz­mów. Eg­ze­ku­cję odło­żo­no na póź­niej.

Zło­dziej ob­ser­wo­wał spod oka, jak gur-Do­re­so­wie, pla­ma czer­ni w mo­rzu pa­ste­li i zło­ta, prze­su­wa­ją się w kąt. Nikt ich nie za­trzy­my­wał, ale i nikt nie za­cze­piał. Jak­by znaj­do­wa­li się na sali sami. Mają wszyst­kie przy­sma­ki dla sie­bie – za­brzę­cza­ła mu w gło­wie zło­śli­wa myśl – bo stół, do któ­re­go po­dej­dą, na­tych­miast opu­sto­sze­je. Ale tak na­praw­dę nie byli waż­ni, ot, po pro­stu wy­zna­czo­no im rolę za­rów­no upo­ko­rzo­nej ofia­ry, jak i tro­feum. Tak trak­to­wa­no wo­dzów pod­bi­tych bar­ba­rzyń­skich ple­mion, kie­dy wwo­żo­no ich sku­tych łań­cu­cha­mi do mia­sta i ka­za­no oglą­dać triumf swo­ich zwy­cięz­ców. Gur-Do­re­so­wie mo­gli tyl­ko pa­trzeć, jak wła­dza w mie­ście wy­my­ka im się z rąk. Lecz byli tyl­ko cie­ka­wost­ką, przy­staw­ką. Alt­sin cze­kał na da­nie głów­ne.

Ewen­net-sek-Gres zja­wił się ostat­ni i Alt­sin po­sta­wił­by wszyst­ko, co do tej pory ukradł, że było to do­kład­nie za­pla­no­wa­ne. Dzię­ki temu jego przy­by­cie nie zo­sta­ło nie­zau­wa­żo­ne, wię­cej, ci­sza, jaka za­pa­dła w chwi­li, gdy szlach­cic prze­kro­czył próg, była na­wet głęb­sza niż ta, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła wej­ściu gur-Do­re­sów. Mia­ła jed­nak zu­peł­nie inny po­smak. Tak Ter­le­acho­wie i Wy­sse­ry­ni wi­ta­li swo­je­go bo­ha­te­ra. Gdy mło­dy ba­ron za­trzy­mał się w wej­ściu, nie­mal wszy­scy, po­czy­na­jąc od hra­bie­go, a koń­cząc na służ­bie, wy­ko­na­li lek­ki ukłon w jego stro­nę.

Alt­sin tkwił w cie­niu pod ścia­ną i ob­ser­wo­wał. Ba­ron wy­glą­dał na młod­sze­go niż w rze­czy­wi­sto­ści. Z tego, co sły­szał, miał po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat, choć na pierw­szy rzut oka mało kto dał­by mu wię­cej niż dwu­dziest­kę. Nie­bie­skie oczy, ja­sne wło­sy zwią­za­ne w nie­dba­ły ku­cyk, dłu­gie, wą­skie dło­nie. Do tego szczu­pła syl­wet­ka i – co dało się za­uwa­żyć, gdy ru­szył w stro­nę hra­bie­go – ru­chy tan­ce­rza lub za­wo­do­we­go fech­mi­strza. No i ubiór: śnież­no­bia­ła je­dwab­na ko­szu­la, ta­kież atła­so­we spodnie i wy­so­kie buty z bar­wio­nej na per­ło­wą biel skó­ry. Zło­ty pas, gu­zi­ki i sprzącz­ki przy bu­tach. Biel i zło­to, sym­bol, je­śli zło­dziej do­brze się orien­to­wał w zwy­cza­jach Wy­so­kie­go Mia­sta, pro­sto­ty, szcze­ro­ści i od­wa­gi. Żad­nej wi­docz­nej bro­ni.

Po­wi­ta­nie z hra­bią było krót­kie, ser­decz­ne i mę­skie. Sil­ny uścisk dło­ni, sze­ro­ki uśmiech. Dum­ny oj­ciec wi­ta­ją­cy syna wra­ca­ją­ce­go ze zwy­cię­skiej wy­pra­wy wo­jen­nej lub wdzięcz­ny su­ze­ren wy­da­ją­cy ucztę na cześć sław­ne­go wa­sa­la. Alt­sin po ci­chu spo­dzie­wał się dmą­cych surm lub in­nych in­stru­men­tów w tle, ma­ją­cych do­peł­nić ob­ra­zek. Nie do­cze­kał się, choć naj­wy­raź­niej uczty w Wy­so­kim Mie­ście były na rów­ni oka­zją do spo­tkań, je­dze­nia i pi­cia, jak i przed­sta­wie­nia­mi te­atral­ny­mi. Każ­dy szcze­gół – od stro­jów po tem­po po­ru­sza­nia się go­ści, głę­bo­kość ukło­nu i sze­ro­kość uśmie­chu – niósł in­for­ma­cję i miał zna­cze­nie. Usta­lał po­zy­cję w hie­rar­chii. Zło­dziej był cie­kaw, w ja­kiej ko­lej­no­ści za­pro­sze­ni za­czną pod­cho­dzić do sto­łów. Czy tak jak wa­ta­ha dzi­kich psów? Od pierw­sze­go sam­ca aż do naj­bar­dziej spar­szy­wia­łe­go kun­dla? I gdzie w ta­kim ra­zie by­ło­by miej­sce dla ka­pi­ta­na mit­tar­skiej ga­le­ry? Na sa­mym koń­cu, gdy już wszyst­kie mi­ski zo­sta­ną opróż­nio­ne? Nie za­mie­rzał wy­li­zy­wać resz­tek so­sów i do cięż­kiej cho­ro­by, nie miał za­mia­ru stać w ką­cie przez całą noc, cze­ka­jąc na ruch ba­ro­no­wej.

Mimo wszyst­ko na­stęp­ną go­dzi­nę spę­dził na dal­szej ob­ser­wa­cji sali. Je­śli ist­nia­ła okre­ślo­na zwy­cza­jem ko­lej­ność do­py­cha­nia się do pół­mi­sków, to nie uda­ło mu się jej nie­ste­ty roz­gryźć, za to naj­wy­raź­niej so­jusz hra­bie­go z Arol­hem Wy­sse­ry­nem nie był jesz­cze zbyt moc­no sce­men­to­wa­ny, bo mimo po­kle­py­wa­nia się po ple­cach i te­atral­nie gło­śnych wy­bu­chów śmie­chu, przez go­dzi­nę obie gru­py nie wy­mie­sza­ły się ze sobą. Ni­g­dzie nie wi­dział sa­mot­ne­go Wy­sse­ry­na oto­czo­ne­go przez krew­nych hra­bie­go, i od­wrot­nie, Ter­le­acho­wie jak ognia uni­ka­li dłuż­sze­go prze­by­wa­nia sam na sam z Wy­sse­ry­na­mi. Obie gru­py trzy­ma­ły się na dy­stans, jak dwie nie­zna­ją­ce się na­wza­jem ła­wi­ce, któ­re przy­pad­kiem tra­fi­ły do tej sa­mej za­to­ki.

Je­dy­nym wy­jąt­kiem był Ewen­net-sek-Gres. Ba­ron krą­żył po sali swo­bod­nie, od grup­ki do grup­ki, tu za­gad­nął, tam za­żar­to­wał, ów­dzie uśmiech­nął się i wy­mie­nił uścisk dło­ni. Męż­czyź­ni pa­trzy­li na nie­go z po­dzi­wem, ko­bie­ty z tą fa­scy­na­cją obie­cu­ją­cą noce wy­peł­nio­ne na­mięt­no­ścią. Alt­sin mu­siał kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nać so­bie, że zbyt dłu­gie ga­pie­nie się na ko­goś ścią­ga w koń­cu uwa­gę ob­ser­wo­wa­ne­go. Od­ry­wał wte­dy wzrok od ba­ro­na i z de­mon­stra­cyj­ną cie­ka­wo­ścią roz­glą­dał się po sali.

Wresz­cie Dar­we­nia Le­wen­der po­de­szła do nie­go, sze­lesz­cząc je­dwa­biem.

– Niech pan nie ob­ra­ża go­ścin­no­ści hra­bie­go, ka­pi­ta­nie – za­szcze­bio­ta­ła. – Pro­szę skosz­to­wać owo­ców mo­rza, więk­szość jesz­cze dziś rano pły­wa­ła w oce­anie.

A ści­sza­jąc głos, mruk­nę­ła:

– Lu­dzie za­czy­na­ją o cie­bie py­tać. Rzu­casz się w oczy, tkwiąc tu jak ko­łek. I nie gap się tak na ba­ro­na.

– Ja­kieś kon­kret­ne su­ge­stie? – Alt­sin uśmiech­nął się lek­ko na uży­tek ga­piów i ru­szył do sto­łu.

– Uni­kaj kło­po­tów i cze­kaj na mój znak.

Zo­sta­wi­ła go przy pół­mi­sku peł­nym ce­sar­skich kre­we­tek i po­pły­nę­ła gdzieś w głąb sali. Alt­sin się­gnął po ta­le­rzyk, na­ło­żył so­bie kil­ka sztuk, po­lał so­sem. Rzu­cił okiem na pra­wo i lewo i wzo­ru­jąc się na resz­cie go­ści, do je­dze­nia użył ma­łe­go, srebr­ne­go szpi­kul­ca. Spró­bo­wał.

To były naj­lep­sze kre­wet­ki, ja­kie jadł w ży­ciu.

* * *


– Dwóch ludzi w czer­ni po­śród ta­kich ra­do­snych ko­lo­rów w koń­cu mu­sia­ło się spo­tkać – usły­szał zza ple­ców.

Od­wró­cił się po­wo­li, prze­ły­ka­jąc. Fer­les-gur-Do­res stał tuż obok, sam, i uśmie­chał się uprzej­mie, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od twa­rzy zło­dzie­ja. Alt­sin wie­dział, że jest te­raz wa­żo­ny, mie­rzo­ny i oce­nia­ny. I za­raz zo­sta­nie za­kla­sy­fi­ko­wa­ny, jako ten, któ­ry może się przy­dać bądź oso­ba nie­ma­ją­ca naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Od po­cząt­ku przy­ję­cia, mimo iż sta­rał się nie rzu­cać w oczy, czuł kil­ka ta­kich spoj­rzeń. Za­pew­ne więk­szość go­ści wie­dzia­ła już, w ja­kim cha­rak­te­rze tu wy­stę­pu­je, lecz wo­bec do­nio­sło­ści wy­da­rzeń w mie­ście nie­zna­ny ka­pi­tan mit­tar­skiej ga­le­ry zna­czył dla nich mniej niż do­staw­ca ryb przy­cho­dzą­cy co rano do ich re­zy­den­cji. Je­dy­nie fakt, że hra­bia Ter­le­ach był skłon­ny go przy­jąć, nada­wał mu nie­co więk­sze­go zna­cze­nia.

Zło­dziej de­mon­stra­cyj­nie od­szu­kał wzro­kiem resz­tę gur-Do­re­sów, tkwią­cych na­dal gdzieś w ką­cie sali.

– Czy to roz­sąd­ne po­rzu­cać ro­dzi­nę i przy­ja­ciół? – Po­zwo­lił so­bie na de­li­kat­ne unie­sie­nie brwi.

– Jak wszy­scy za­uwa­ży­li, dwóch mo­ich star­szych sy­nów zmo­gła ta­jem­ni­cza do­le­gli­wość i nie mo­gli się tu po­ja­wić, choć bar­dzo chcie­li. Tak więc po­nie­waż mo­je­mu ro­do­wi nie gro­zi na­głe i cał­ko­wi­te wy­gi­nię­cie, ja ry­zy­ku­ję śmier­tel­nie i pod­cho­dzę do nie­zna­jo­me­go ka­pi­ta­na, któ­ry przy­cią­ga tyle uwa­gi. Jak na­zy­wa się ga­le­ra, któ­rą przy­pły­nę­li­ście?

– „Śledź” – mruk­nął Alt­sin. – A jej ka­pi­tan na­zy­wa się Aer­wes Klann.

Wy­mie­ni­li uśmie­chy, sze­ro­kie i iro­nicz­ne. W nad­mor­skich mia­stach co dru­ga łódź mia­ła na bur­cie wy­pi­sa­ne „Śledź”, a na­zwi­sko Klann ucho­dzi­ło za tak po­spo­li­te, że nie­któ­rzy że­gla­rze byli zmu­sze­ni je zmie­niać lub ozda­biać przed­rost­ka­mi, by unik­nąć za­mie­sza­nia w por­to­wych do­ku­men­tach.

– Czy­li mam nie wty­kać nosa w spra­wy hra­bie­go... – Gur-Do­res po­ki­wał gło­wą. – Czy to jed­nak na pew­no mą­dre, po­ja­wiać się tu tak ofi­cjal­nie? Za­miast spo­tkać się z Ter­le­achem w środ­ku nocy, gdzieś na ubo­czu?

– Ostat­nie spo­tka­nie w środ­ku nocy, gdzieś na ubo­czu, mia­ło wię­cej uczest­ni­ków, niż hra­bia mógł so­bie ży­czyć – do­bie­gło gdzieś z boku.

Zło­dziej omal nie upu­ścił ta­le­rzy­ka i za­nim się od­wró­cił, wie­dział, z cał­ko­wi­tą pew­no­ścią wie­dział, kogo zo­ba­czy. Ewen­ne­ta-sek-Gre­sa. Biel i zło­to. Z bli­ska bar­dziej kłu­ły w oczy.

– Do­brze, że zna­lazł się bo­ha­ter, któ­ry go­ły­mi rę­ka­mi po­ko­nał na­sła­ne­go mor­der­cę – w gło­sie ubra­ne­go w czerń szlach­ci­ca nie spo­sób było do­szu­kać się cze­go­kol­wiek poza au­ten­tycz­nym po­dzi­wem, lecz i tak kil­ka naj­bliż­szych osób syk­nę­ło z dez­apro­ba­tą. Ba­ron zi­gno­ro­wał za­czep­kę.

– Ka­pi­tan Klann, jak mnie­mam. – Ewen­net-sek-Gres uśmiech­nął się i ski­nął gło­wą. – Hra­bia wspo­mniał, że ma­cie za­pla­no­wa­ne spo­tka­nie.

Alt­sin mie­rzył ba­ro­na wzro­kiem, szu­ka­jąc... sam nie wie­dział cze­go – ze­psu­cia, wy­ra­cho­wa­nia, le­d­wo skry­wa­ne­go okru­cień­stwa? Aro­gan­cji? Z bli­ska czło­wiek, któ­ry za­bił San­we­sa, wy­glą­dał zwy­czaj­nie. Wręcz sym­pa­tycz­nie, ni­czym do­bry kom­pan do par­tyj­ki ko­ści, wy­pi­cia kil­ku fla­szek wina i od­wie­dzin w naj­bliż­szym lu­pa­na­rze. Lecz mimo to, gdy zło­dziej pa­trzył w wy­ra­ża­ją­ce tyl­ko uprzej­me za­cie­ka­wie­nie ob­li­cze, czuł, jak gdzieś w jego głę­bi po­ru­sza się lo­do­wa be­stia, zim­ny dreszcz peł­zną­cy mu po krę­go­słu­pie. Gdy­by twarz Ewen­ne­ta-sek-Gre­sa, pra­wa, szla­chet­na i szcze­ra, była praw­dzi­wym ob­li­czem ba­ro­na, szlach­cic nie prze­żył­by w Wy­so­kim Mie­ście trzech dni. Wszyst­ko w Alt­si­nie wyło, żeby ucie­kał. Mu­siał po­świę­cić chwi­lę, by przy­po­mnieć so­bie, kogo ma uda­wać.

Ukło­nił się ni­sko, przy­ci­ska­jąc lewą dłoń do ser­ca, bo ka­pi­tan mit­tar­skiej ga­le­ry wła­śnie tak by się za­cho­wał.

– Ba­ron Ewen­net-sek-Gres – po­wie­dział gło­śno, by nie było wąt­pli­wo­ści, że wie, z kim ma do czy­nie­nia. – Czu­ję się za­szczy­co­ny.

Mło­dy szlach­cic do­pie­ro te­raz prze­niósł wzrok na Fer­le­sa-gur-Do­re­sa.

– Gur-Do­res.

– Sek-Gres.

Wy­mó­wi­li na­zwi­ska nie­mal szep­tem, od­ru­cho­wo co­fa­jąc się o pół kro­ku i sta­jąc w po­zy­cji szer­mier­czej, lewa noga z tyłu, ko­la­na lek­ko ugię­te, ręce opusz­czo­ne. Gdy­by nie za­kaz no­sze­nia bro­ni, Alt­sin za­raz spo­dzie­wał­by się szczę­ku kling.

– Sy­no­wie za­cho­ro­wa­li, jak sły­sza­łem – ba­ron mó­wił ci­cho i spo­koj­nie. – Ża­łu­ję. Z naj­star­szym chcia­łem po­roz­ma­wiać o po­ezji. Ten jego wier­szyk o szlach­cie spo­za mia­sta i kro­wich plac­kach wy­ma­ga kil­ku po­pra­wek. Być może mógł­bym mu udzie­lić jed­nej czy dwu lek­cji.

– Nie wąt­pię. I wy­ob­raź so­bie, ba­ro­nie, że Hen­ser rów­nież szcze­rze ża­łu­je swo­jej nie­dy­spo­zy­cji. Lecz uzna­łem, że zdro­wie jest waż­niej­sze niż pło­che roz­ryw­ki.

– Pło­che roz­ryw­ki? Dla szlach­ci­ca po­ezja jest rów­nie waż­na, jak wła­da­nie mie­czem.

– Dla ko­goś spo­za Pon­kee-Laa, przy­wy­kłe­go do ta­pla­nia się w bło­cie i wą­cha­nia – wy­bacz nie­zgrab­ne po­rów­na­nie, lecz sko­ro sam już o tym wspo­mnia­łeś, przy­sło­wio­wych kro­wich plac­ków – na pew­no. – Gur-Do­res wy­krzy­wił się nie­ład­nie. – Tu w sto­li­cy księ­stwa pa­trzy­my nie­co ina­czej na ta­kie spra­wy. Zaj­mu­je­my się in­ny­mi rze­cza­mi.

– Han­dlem? Kup­nem i sprze­da­żą so­lo­nych ryb? Ce­na­mi wę­dzo­nych dor­szy? To mają być za­ję­cia od­po­wied­nie dla szlach­ci­ca? Do­brze, że w cza­sie uciecz­ki im­pe­rial­nych urzęd­ni­ków miej­skie ar­chi­wum oca­la­ło nie­mal nie­na­ru­szo­ne i te­raz nie­mal nikt nie pod­wa­ża co naj­mniej dwu­dzie­stu po­ko­leń szla­chet­nych przod­ków rodu gur-Do­re­sów.

To dwu­krot­ne „nie­mal” było jak dwa po­licz­ki. Gur-Do­res przy­mknął na chwi­lę oczy. Gdy je otwo­rzył, wy­zie­ra­ła z nich czy­sta, lo­do­wa­ta nie­na­wiść. Lecz jego usta na­dal się uśmie­cha­ły, a głos ocie­kał sło­dy­czą i grzecz­no­ścią.

– W isto­cie. A jesz­cze więk­szym szczę­ściem jest to, że ar­chi­wa na pro­win­cji w ogó­le nie zo­sta­ły za­bra­ne ani znisz­czo­ne, jak sły­sza­łem.

– A na­wet gdy­by. – Młod­szy z ba­ro­nów wzru­szył ra­mio­na­mi. – Na pro­win­cji, czy­li w miej­scu, skąd wy­wo­dzą się wszyst­kie naj­star­sze szla­chec­kie rody, ta­kie jak hra­bio­wie Ter­le­acho­wie na przy­kład, ar­chi­wa nie są aż tak waż­ne. Tam po pro­stu wszy­scy zna­ją się od po­ko­leń i nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, kto z ja­kiej ro­dzi­ny po­cho­dzi.

Alt­sin zdał so­bie na­gle spra­wę, że broń inna niż spoj­rze­nia, lek­ce­wa­żą­ce ge­sty, iro­nia i alu­zje wca­le nie jest tu po­trzeb­na. Ci dwaj to­czy­li po­je­dy­nek rów­nie wi­do­wi­sko­wy, jak ten, w któ­rym świsz­czą ostrza i leje się krew. Cio­sy, pa­ra­dy, kon­try i uni­ki. A całe przed­sta­wie­nie przy­cią­gnę­ło już wi­dow­nię, zło­dziej na­gle zna­lazł się w ja­skra­wym, pa­ste­lo­wym tłu­mie, któ­ry oto­czył obu męż­czyzn. Po­je­dy­nek czer­ni i bie­li. Ich bo­ha­ter, ulu­bie­niec wła­śnie wy­ko­nu­je cios ła­ski na gło­wie rodu gur-Do­re­sów, po­cząw­szy od tego, że oka­zu­je lek­ce­wa­że­nie, igno­ru­jąc go i wi­ta­jąc się wpierw z ja­kimś nie­zna­nym Mit­tar­czy­kiem, su­ge­ru­je tchó­rzo­stwo syna, a skoń­czyw­szy na pod­wa­ża­niu szla­chet­no­ści rodu. Wkrót­ce za­pew­ne za­kwe­stio­nu­je też za­sad­ność za­sia­da­nia w Ra­dzie Mia­sta. Fer­les-gur-Do­res mu­siał za­pew­ne ża­ło­wać, że po­rzu­cił ochro­nę, jaką za­pew­nia­ło mu to­wa­rzy­stwo na­wet garst­ki przy­ja­ciół i krew­nych, od któ­rych się od­da­lił...

– I jak się panu po­do­ba na­sze mia­sto, ka­pi­ta­nie? – py­ta­nie pa­dło nie­spo­dzie­wa­nie, jak­by Ewen­net-sek-Gres w jed­nej chwi­li za­po­mniał o swo­im prze­ciw­ni­ku. Trud­no było le­piej wy­ra­zić lek­ce­wa­że­nie roz­mów­cy. Alt­sin doj­rzał na twa­rzy star­sze­go szlach­ci­ca nie­do­wie­rza­nie zmie­sza­ne z wście­kło­ścią.

– Nie od­wra­caj się do mnie ple­ca­mi, sek-Gres... – wy­sy­czał.

– Wy­star­czy. – Blon­dyn uśmiech­nął się lek­ko. – Jak mó­wią, sta­ra szlach­ta ni­g­dy nie wy­mie­ni imie­nia oso­by nie­lu­bia­nej czy swo­je­go wro­ga, ale tak osten­ta­cyj­ne pod­kre­śla­nie swo­je­go szla­chec­twa może spro­wo­ko­wać py­ta­nie, co wła­ści­wie chcesz ukryć, gur-Do­res. W tej chwi­li mam ocho­tę po­roz­ma­wiać z ka­pi­ta­nem Klan­nem, gur-Do­res. Je­śli jed­nak po­czu­łeś się ura­żo­ny moim za­cho­wa­niem, jest spo­sób, by­śmy roz­wią­za­li to jak lu­dzie ho­no­ru. Oczy­wi­ście będę wię­cej niż usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, je­śli przy­ślesz w za­stęp­stwie naj­star­sze­go syna. Jego wier­sze są tak kiep­skie, że z przy­jem­no­ścią wy­świad­czę świa­tu przy­słu­gę, ucząc go na­le­ży­te­go sza­cun­ku do po­ezji.

Więk­szość obec­nych par­sk­nę­ła śmie­chem, a wo­kół Fer­le­sa-gur-Do­re­sa zna­la­zło się na­gle kil­ku mło­dych męż­czyzn w stro­jach po­zba­wio­nych mo­no­gra­mów. Star­szy szlach­cic zo­stał spraw­nie, lecz grzecz­nie od­pro­wa­dzo­ny w kąt, do resz­ty ro­dzi­ny.

– Za­ufa­ni hra­bie­go, zwró­cił pan już na nich uwa­gę, ka­pi­ta­nie? Krę­cą się po sali. Od dwóch mie­się­cy za­wsze to­wa­rzy­szą go­spo­da­rzo­wi, lecz z ni­kim nie roz­ma­wia­ją i nie na­wią­zu­ją żad­nych zna­jo­mo­ści. Taka nie­ofi­cjal­na straż oso­bi­sta. Co pan są­dzi o tym zwy­cza­ju?

– Po­dob­no na po­łu­dniu Me­ekha­nu każ­dy szlach­cic, a na­wet bo­ga­ty ku­piec, cho­dzi z wła­snym straż­ni­kiem, któ­ry w ra­zie po­trze­by sta­je za nie­go do po­je­dyn­ku.

Blon­dyn uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Ja też o tym sły­sza­łem. I dla­te­go wła­śnie Im­pe­rium musi upaść. Kraj, w któ­rym szlach­ta, kwiat i ko­ro­na spo­łecz­no­ści, boi się o wła­sną skó­rę, jest ska­za­ny na klę­skę. Zwłasz­cza je­śli bo­go­wie ob­da­rza­ją­cy wo­jen­nym szczę­ściem nie znaj­du­ją w nim na­le­ży­te­go sza­cun­ku. Pani Woj­ny, Pan Bi­tew, Wład­ca To­po­ra. Wszy­scy mają w Me­ekha­nie swo­je świą­ty­nie, lecz są one małe i skrom­ne. Zbyt małe i skrom­ne, moim zda­niem. A jak to wy­glą­da w Ar-Mit­tar? Re­agwyr za­jął już tam na­leż­ne mu miej­sce? Alt­sin uśmiech­nął się i uniósł brwi. Gdzieś w polu wi­dze­nia prze­pły­nę­ła pla­ma różu, lecz ba­ro­no­wa naj­wy­raź­niej nie mo­gła mu po­móc.

– W ja­kim sen­sie?

– No jak to? Py­tam, czy po­dob­nie jak w Pon­kee-Laa Świą­ty­nia Pana Bi­tew zy­sku­je co roku tak licz­ne za­stę­py no­wych wy­znaw­ców.

– Je­stem ma­ry­na­rzem, ba­ro­nie. – Zło­dziej zro­bił unik. – Bar­dziej niż na Re­agwy­rze po­le­gam na opie­ce Ganr i Aelur­di.

– Bliź­nię­ta Mórz. Jak­że mógł­bym o nich za­po­mnieć. Ich ka­pła­ni na­dal co mie­siąc, bez wzglę­du na po­go­dę, prze­pły­wa­ją trzy mile w oce­anie?

– Tak. Jak każe zwy­czaj.

– Ha. W ta­kim ra­zie ka­pła­ni Re­agwy­ra po­win­ni cały czas ćwi­czyć cia­ło i du­sze do wal­ki, hę? Po­win­ni być mi­strza­mi szer­mier­ki oraz zna­ko­mi­ty­mi stra­te­ga­mi, nie są­dzisz?

– Być może – zgo­dził się ostroż­nie.

– Po­dob­no świą­ty­nie mają być na­czy­nia­mi, cze­ka­ją­cy­mi, aż bóg ze­chce ob­ja­wić się świa­tu jako awen­de­ri. Cia­ła ka­pła­nów po­win­ny za­tem po­zo­sta­wać w naj­wyż­szej for­mie. Jak są­dzisz, Re­agwyr był­by dziś za­do­wo­lo­ny ze swo­ich sług? Czy gdy­by ze­chciał wy­peł­nić ludz­kie cia­ło, zjed­no­czyć się z czy­jąś du­szą, miał­by duży wy­bór?

Alt­sin przy­po­mniał so­bie więk­szość hie­rar­chów z więk­szo­ści świą­tyń.

– My­ślę, że gdy­by Re­agwyr miał wy­bie­rać, nie zna­la­zł­by wśród swo­ich ka­pła­nów zbyt wie­lu god­nych, by do­stą­pić tego za­szczy­tu.

– Bo są zbyt gru­bi, głu­pi i tchórz­li­wi, by bie­gać z bro­nią po po­lach bi­tew?

– Wła­śnie.

– Więc twier­dzisz, Mit­tar­czy­ku – ba­ron na­gle pod­niósł głos, aż cała sala przy­ci­chła – że ka­pła­ni Re­agwy­ra w na­szym mie­ście to ban­da spa­sio­nych i bo­jaź­li­wych tę­pa­ków? – Wy­raź­nie ak­cen­to­wał każ­de sło­wo. – A może całe Pon­kee-Laa to we­dług cie­bie mia­sto głup­ców i śmier­dzie­li o za­ję­czych du­szach?

Alt­sin otwo­rzył usta i przez chwi­lę nie mógł wy­du­sić z sie­bie sło­wa. Gdzie się po­dział ten przy­ja­ciel­ski i uprzej­my szlach­cic, któ­ry pod­szedł do nie­go przed kil­ko­ma chwi­la­mi? Te­raz Ewen­net-sek-Gres trząsł się z obu­rze­nia, praw­dzi­we­go czy po­zo­ro­wa­ne­go, na prze­mian bladł i czer­wie­niał i wi­dać było, że tyl­ko sza­cu­nek dla go­spo­da­rza po­wstrzy­mu­je go od rzu­ce­nia się na zło­dzie­ja.

– Może więc... znaj­dziesz w so­bie dość od­wa­gi, by za­dość­uczy­nić tej obe­ldze tak, jak przy­sta­ło męż­czyź­nie...? Hę, Mit­tar­czy­ku?

Wo­kół nich zro­bi­ło się pu­sto. Jak­by nie­wi­dzial­ny wir ode­ssał go­ści na boki.

– O co cho­dzi? – Za­nim zło­dziej zdą­żył od­po­wie­dzieć, po­ja­wił się przed nimi hra­bia Ter­le­ach.

– Ten obcy ob­ra­ził wła­śnie mia­sto i Świą­ty­nię Re­agwy­ra, pa­nie hra­bio.

Alt­sin nie za­uwa­żył, kto się usłuż­nie ode­zwał, ale nie mia­ło to zna­cze­nia. Gdy­by sek-Gres na­gle stwier­dził, że ten Mit­tar­czyk ogło­sił się wła­śnie ce­sa­rzem, wszy­scy jak je­den mąż też by to po­twier­dzi­li.

– Ka­pi­ta­nie? – Ary­sto­kra­tycz­na twarz go­spo­da­rza zwró­ci­ła się ku nie­mu.

Zło­dziej spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Być może zo­sta­łem źle zro­zu­mia­ny... – za­czął nie­pew­nie.

– Nie. – Ba­ron wszedł mu w sło­wo. – Sły­sza­łem wy­raź­nie. A ta­kie obe­lgi nie mogą ujść pła­zem. Sko­ro ob­ra­ził Pana Bi­tew, niech on go oce­ni. Żą­dam sądu Re­agwy­ra.

Alt­sin przyj­rzał mu się uważ­nie. Lek­kie zgar­bie­nie ra­mion, dło­nie za­ci­śnię­te w pię­ści, usta jak wą­ska kre­ska. Szcze­re obu­rze­nie aż pa­ro­wa­ło z mło­de­go szlach­ci­ca. I wte­dy, gdy przez chwi­lę za­po­mniał, z kim ma do czy­nie­nia i nie­mal dał się na­brać, scze­pi­li się spoj­rze­nia­mi. Na mniej niż ude­rze­nie prze­stra­szo­ne­go ser­ca, lecz to wy­star­czy­ło. Na dnie źre­nic ba­ro­na nie było nie­na­wi­ści, nie­chę­ci czy pra­gnie­nia re­wan­żu, tyl­ko naj­czyst­sze roz­ba­wie­nie. Mam cię – mó­wi­ło to spoj­rze­nie. Wiem, kim je­steś. Wy­gra­łem.

Chło­pak ode­rwał wzrok i w ota­cza­ją­cym ich tłu­mie od­szu­kał ba­ro­no­wą. Cze­kał, kie­dy za­in­ter­we­niu­je. Mia­ła do­kład­nie taką minę, jaką po­win­na mieć oso­ba za­pra­sza­ją­ca nie­zbyt do­brze zna­ne­go jej ka­pi­ta­na mit­tar­skiej ga­le­ry, któ­ry przez głu­po­tę ob­ra­ził naj­lep­sze­go szer­mie­rza w mie­ście. Za­kło­po­ta­nie i nie­pew­ność oraz lek­ko płacz­li­we skrzy­wie­nie warg osób­ki, któ­ra już wie, że bę­dzie mu­sia­ła prze­pra­szać go­spo­da­rza za nie­od­po­wied­nie za­cho­wa­nie swo­je­go go­ścia. Wy­da­wa­ła się za­sko­czo­na, nie­pew­na i lek­ko prze­stra­szo­na.

Zro­zu­miał, że mu nie po­mo­że. Ba­ron uprze­dził ich ruch i te­raz wszyst­ko za­le­ża­ło od zło­dzie­ja. Przy­naj­mniej bę­dzie miał szan­sę za­bić su­kin­sy­na w wal­ce. Przez chwi­lę na­wet pra­wie w to uwie­rzył. Pra­wie. Ale ta chwi­la mi­nę­ła, a on zo­stał sam.

Alt­sin spoj­rzał jesz­cze raz na hra­bie­go.

– Chy­ba nie... – za­czął nie­pew­nie.

– Do­syć. – Go­spo­darz wy­da­wał się bar­dziej za­smu­co­ny niż roz­gnie­wa­ny, lecz wi­dać było, że pod­jął de­cy­zję. – Wszy­scy wie­dzą, że miesz­kań­cy Ar-Mit­tar nie da­rzą nas zbyt­nią mi­ło­ścią, ze szcze­rą wza­jem­no­ścią zresz­tą. Dla­te­go kpi­ny z Pon­kee-Laa ze stro­ny Mit­tar­czy­ka mógł­bym znieść, zwa­la­jąc je na karb wy­pi­te­go wina, jed­nak ob­ra­zy Re­agwy­ra nie mogę to­le­ro­wać. Zbyt wie­le za­wdzię­czam Panu Bi­tew. Gdy do­tknę­ła mnie cho­ro­ba cia­ła, po­wo­li zmie­nia­ją­ca każ­dy mój dzień w pa­smo udręk, Re­agwyr za po­śred­nic­twem swo­je­go mie­cza ule­czył mnie i wska­zał dro­gę. Po­zo­sta­ła panu stal i krew, ka­pi­ta­nie.

Ser­ce Alt­si­na biło co­raz szyb­ciej. Za­ci­snął i roz­luź­nił dło­nie. Spoj­rzał po­now­nie w oczy go­spo­da­rza, lecz za­miast tę­pe­go wzro­ku fa­na­ty­ka na­po­tkał uważ­ne, in­te­li­gent­ne i lek­ko iro­nicz­ne spoj­rze­nie. Moż­na być czło­wie­kiem głę­bo­kiej wia­ry, ale moż­na też rad­cą, po­li­ty­kiem i przy­wód­cą miej­skiej frak­cji. Moż­na ob­ser­wo­wać cu­dze gry i nie­źle się ba­wić. Naj­wy­raź­niej hra­bia uznał, że mło­de­mu ba­ro­no­wi przy­da się jesz­cze odro­bi­na sła­wy zdo­by­tej cu­dzą krwią.

Alt­sin tyl­ko ski­nął gło­wą.

Zro­bi­li im miej­sce za re­zy­den­cją, w ogro­dzie, w któ­rym ro­sły ma­ją­ce po kil­ka­set lat dęby. Śro­dek nocy, po­lan­ka mię­dzy wie­ko­wy­mi drze­wa­mi oświe­tlo­na pół­set­ką lamp i po­chod­ni, mięk­ka, po­kry­ta rosą tra­wa i dwie po­sta­cie, ma­ją­ce sto­czyć wal­kę na śmierć i ży­cie. Jed­na w bie­li i zło­cie, dru­ga w ma­to­wej czer­ni. Krąg ota­cza­ją­cych po­la­nę ga­piów nie mu­siał sy­czeć, po­war­ki­wać ani wy­da­wać zło­wro­gich okrzy­ków, żeby wia­do­mo było, komu sprzy­ja. Zło­dziej, sto­jąc po­środ­ku pla­cu, mu­siał wy­tę­żyć całą siłę woli, żeby nie za­cząć szcze­rzyć się głup­ko­wa­to. Wszyst­ko ukła­da­ło się jak w kiep­skim przed­sta­wie­niu. Po­cząw­szy od pre­tek­stu, a skoń­czyw­szy na ich ubio­rach. Biel i czerń. Dzień prze­ciw nocy, praw­da prze­ciw kłam­stwu, nasz prze­ciw ob­ce­mu.

Zwy­cięz­ca mógł być je­den.

Przy­nie­sio­no broń. Hra­bia Ter­le­ach sta­nął przed po­je­dyn­ku­ją­cy­mi się i za­kla­skał.

– Ba­ron sek-Gres wy­zwał ka­pi­ta­na Aer­we­sa Klan­na na po­je­dy­nek za ob­ra­zę Mia­sta i Pana Bi­tew. Po­nie­waż wal­ka bę­dzie mię­dzy szlach­ci­cem a czło­wie­kiem wol­nym, lecz nie­po­sia­da­ją­cym ty­tu­łu, zgod­nie z za­sa­da­mi po­je­dyn­ków ba­ron za­ło­ży pan­cerz kol­czy.

Zza jego ple­ców wy­ło­nił się sek-Gres. Za­stą­pił bia­ły je­dwab kol­czu­gą z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi, błysz­czą­cą sre­brzy­ście, jak­by wy­ko­na­no ją z ze­sta­lo­nej rtę­ci. Pod kol­czu­gę za­ło­żył skó­rza­ną kurt­kę. Hra­bia kon­ty­nu­ował:

– Ba­ro­no­wi, jako szla­chet­nie uro­dzo­ne­mu, przy­słu­gu­je rów­nież wy­bór bro­ni. Ewen­net-sek-Gres zde­cy­do­wał się na po­je­dyn­ko­wy pa­łasz i le­wak, broń po­dob­ną do tej, do ja­kiej po­wi­nien być przy­zwy­cza­jo­ny ka­pi­tan każ­dej ga­le­ry.

Tłu­mek za­szem­rał z apro­ba­tą. Ich bo­ha­ter oka­zał się pra­wy i szla­chet­ny, nie chciał wy­ko­rzy­sty­wać prze­wa­gi po­cho­dze­nia, by wy­brać naj­lep­szą dla sie­bie broń. Za­po­wia­da­ło się przed­nie wi­do­wi­sko.

Przy­nie­sio­no mie­cze i szty­le­ty. Alt­sin mach­nął de­mon­stra­cyj­nie obie­ma rę­ka­mi, dłuż­sza klin­ga za­cią­ży­ła mu w dło­ni, za to krót­sza pa­so­wa­ła jak ulał. Szty­let był do­brze wy­wa­żo­ny, z so­lid­ną głow­nią i sze­ro­kim jel­cem, wy­po­sa­żo­nym w kil­ka zę­bów do wy­ła­py­wa­nia bro­ni prze­ciw­ni­ka.

Mi­mo­cho­dem za­uwa­żył, że za­rów­no pa­łasz, jak i le­wak mają za­okrą­glo­ne szty­chy. To była broń do po­je­dyn­ków mię­dzy szlach­ci­ca­mi, w któ­rych nie­ko­niecz­nie cho­dzi­ło o za­bi­cie prze­ciw­ni­ka. Moż­na nimi było oczy­wi­ście za­dać sku­tecz­ne pchnię­cie, lecz wy­ma­ga­ło to znacz­nie więk­szej siły, niż gdy­by wal­czy­li nor­mal­ny­mi ostrza­mi. Bio­rąc pod uwa­gę kol­czu­gę i skó­rza­ny pan­cerz ba­ro­na, zło­dziej miał nie­wiel­kie szan­se na wy­pro­wa­dze­nie za­bój­cze­go cio­su. Ta­kie małe oszu­stwo, żeby na pew­no wy­grał ten, kto po­wi­nien.

Jak­by nie wy­star­czy­ły róż­ni­ce w umie­jęt­no­ściach.

Na dany znak sta­nę­li na­prze­ciw sie­bie, pra­wa ręka przed sobą, lewa z boku, dłuż­sze ostrze w stro­nę prze­ciw­ni­ka, krót­sze przy­go­to­wa­ne do pa­ro­wa­nia.

Hra­bia sta­nął mię­dzy nimi, uniósł rękę, za­dud­nił:

– W imię Re­agwy­ra, za­czy­naj­cie. – I cof­nął się w tłum ga­piów.

Alt­sin pró­bo­wał zła­pać wzrok ba­ro­na, ten jed­nak zda­wał się w ogó­le na nie­go nie pa­trzeć. Miał lek­ko przy­mknię­te oczy i po­wo­li na­bie­rał po­wie­trza, jak­by sku­piał się na wła­snym od­de­chu.

Sko­czył do przo­du bez ostrze­że­nia, nie zdra­dza­jąc się na­wet drgnie­niem po­wie­ki. Za­dał dwa sze­ro­kie, lek­kie i lek­ce­wa­żą­ce cię­cia, ła­twe do wy­chwy­ce­nia na­wet dla igno­ran­ta. Alt­sin spa­ro­wał je bez kło­po­tu i cof­nął się o pół kro­ku. I znów, skok, dwa cio­sy, pro­ste, jak­by szlach­cic ćwi­czył pod­sta­wo­we kom­bi­na­cje ude­rzeń w szkół­ce fech­tun­ku dla dzie­ci, i za­trzy­ma­nie się. Dru­gie­go ude­rze­nia zło­dziej na­wet nie blo­ko­wał, uchy­lił się lek­ko, wie­dząc, że klin­ga i tak go omi­nie. I znów, dwa, a po­tem jesz­cze dwa cio­sy, góra, góra, dół, góra. Po­wo­li, z sze­ro­kim za­ma­chem ca­łe­go ra­mie­nia, nie­zbyt szyb­ko. On go na­wet nie te­sto­wał, tyl­ko się ba­wił, le­wak trzy­mał wciąż za ple­ca­mi, jak­by był pe­wien, że nie bę­dzie mu­siał go uży­wać. Alt­sin dwa razy spa­ro­wał, dwa razy uchy­lił się. I tyle. Je­śli ba­ron nie zmie­ni spo­so­bu wal­ki, po­je­dy­nek prze­cią­gnie się do rana i bę­dzie bar­dzo nud­ny.

Po czwar­tym ata­ku, rów­nie wol­nym jak po­przed­nie, wi­dzo­wie wy­da­li kil­ka po­iry­to­wa­nych syk­nięć. Nie po­do­ba­ło im się. Przy­szli tu po wi­do­wi­sko, po krew na tra­wie i zwy­cię­stwo dnia nad nocą, a nie po le­ni­we okła­da­nie się ka­wał­ka­mi że­la­za. Ewen­net-sek-Gres za­trzy­mał się, zro­bił dwa kro­ki wstecz i roz­ło­żył bez­rad­nie ręce z taką miną, jak­by mó­wił „cóż ja mogę, kie­dy on nie chce wal­czyć”.

Wciąż nie pa­trzył na Alt­si­na. Jak­by zło­dziej był naj­mniej waż­nym ele­men­tem ca­łe­go przed­sta­wie­nia. Jego rolą było przyj­ście tu­taj z sa­kiew­ką i po­zwo­le­nie, by le­piej uro­dze­ni mie­li chwi­lę roz­ryw­ki. Alt­sin na­gle zdał so­bie spra­wę, że po­dob­nie jak San­wes, był mar­twy już w chwi­li, gdy po raz pierw­szy wkro­czył do Kla­we­li. No, może ciut póź­niej, gdy ba­ro­no­wa zo­rien­to­wa­ła się, z kim ma do czy­nie­nia i po­sta­no­wi­ła wy­ko­rzy­stać go do wła­snej gry. Gdy sie­dział na słoń­cu, pi­jąc wino, gdy pla­no­wa­li, w ja­kim stro­ju po­ka­że się na przy­ję­ciu, gdy wio­zła go tu swo­im po­wo­zem, już był tru­pem. Bo ktoś inny, i to bez chwi­li wa­ha­nia, tak po­sta­no­wił. Ja­wyn­der miał ra­cję. Oni nie trak­to­wa­li go jak prze­ciw­ni­ka, tyl­ko jak szczu­ra, któ­ry przy­pad­kiem wszedł im w dro­gę. Jak szkod­ni­ka, któ­re­go śmier­ci nie po­świę­ca się wię­cej uwa­gi, niż po­trze­ba cza­su na usu­nię­cie tru­pa.

A on uczest­ni­czył w ich grze z ta­kim za­dę­ciem, jak­by uwa­żał się za rów­ne­go. I te­raz, zgod­nie z za­sa­da­mi tej gry, po­wi­nien dać się ma­low­ni­czo za­bić, naj­le­piej pa­da­jąc z te­atral­nym ję­kiem pod nogi ba­ro­na i try­ska­jąc do­oko­ła krwią.

Mło­dy szlach­cic wresz­cie spoj­rzał na nie­go, a ra­czej, co Alt­sin po­jął wresz­cie do­kład­nie, nie na nie­go, lecz jak­by przez nie­go. Pa­trzył na ubiór, pa­rad­ny strój ka­pi­ta­na ga­le­ry, jak­by zło­dziej był pust­ką utka­ną z ja­kie­goś za­klę­cia, na któ­rej ktoś po­wie­sił ubra­nie. Dla ko­goś, kto grał o wła­dzę w Wy­so­kim Mie­ście, ja­kiś por­to­wy zło­dziej tak na­praw­dę nie ist­niał. Był fi­gu­rą taką jak pion na plan­szy, po­zba­wio­ną zna­cze­nia i czło­wie­czeń­stwa. Tak na­praw­dę, cze­go Alt­sin był te­raz pe­wien, Ewen­net-sek-Gres za­po­mni o nim już w chwi­li, gdy bę­dzie ocie­rał klin­gę z krwi.

Lód, o któ­rym zdą­żył nie­mal za­po­mnieć, po­ja­wił się i wy­peł­nił mu żyły. Jak­by od dołu, od stóp, wra­stał w nie­go mroź­ny kwiat. Na­brał po­wo­li po­wie­trze, wy­pu­ścił je, nie­mal spo­dzie­wa­jąc się ob­ło­ku pary z ust. San­we­so­wi przy­naj­mniej za­pła­cił za śmierć pięć ce­sar­skich. Jego ce­nił tak ni­sko, że chciał go do­stać za nic. Ale kto po­wie­dział, że Alt­sin ma grać we­dług tych re­guł do sa­me­go koń­ca?

Lód roz­to­pił się, ustę­pu­jąc miej­sca po­nu­re­mu roz­ba­wie­niu – ba­ro­no­wi wy­da­wa­ło się, że za­da­nie chło­pa­ka po­le­ga­ło na od­gry­wa­niu ka­pi­ta­na mit­tar­skiej ga­le­ry do sa­me­go koń­ca. Był tak aro­ganc­ki, że nie przy­szło mu na­wet do gło­wy, że zło­dziej mógł wy­ła­mać się z roli. Nie do­pusz­czał my­śli, że por­to­wy szczur mógł być ja­kim­kol­wiek prze­ciw­ni­kiem. Nie wie­dział, jak to jest, wal­czyć nocą w śmier­dzą­cych za­uł­kach, ma­jąc za broń tyl­ko tępy nóż i ka­wa­łek de­ski. Może i za­rżnie cię jak świ­nia­ka, myśl zło­dzie­ja była spo­koj­na, ale po­sta­raj się przy­naj­mniej, żeby two­ja gęba śni­ła mu się po no­cach.

Ba­ron znu­dził się wresz­cie ro­bie­niem min do wi­dzów i ru­szył na prze­ciw­ni­ka, ma­cha­jąc pa­ła­szem. Pa­trząc, jak się po­ru­sza, Alt­sin był pe­wien, że pierw­sze dwa cio­sy zada tak jak po­przed­nio, lek­ko i wol­no, a po­tem ude­rzy po­waż­niej. Pu­bli­ka do­ma­ga­ła się krwi, więc do­sta­nie krew, rana za­pew­ne nie bę­dzie śmier­tel­na ani na­wet cięż­ka, ale za to wi­do­wi­sko­wa. Bo za­ba­wa po­win­na po­trwać jesz­cze chwi­lę.

Star­li się po­środ­ku po­lan­ki. Pierw­sze ude­rze­nie od góry, na wprost, dru­gie lek­ko po sko­sie, i trze­cie! Szyb­kie, od dołu, z le­wej, z nad­garst­ka na wpół wy­pro­sto­wa­nej ręki. Głow­nia pa­ła­sza zmie­ni­ła się w roz­ma­za­ną smu­gę. Cios miał roz­chla­stać udo, za­dać ranę bo­le­sną i wi­do­wi­sko­wą. Alt­sin przy­jął go na ostrze, nie­zgrab­nie, nie­mal bo­kiem klin­gi, a szlach­cic płyn­nie prze­szedł do skom­pli­ko­wa­ne­go młyn­ka. Pa­łasz za­tań­czył w dło­ni zło­dzie­ja i od­chy­lił się na­gle w bok, od­sła­nia­jąc go na ude­rze­nie.

Alt­sin zro­bił krok do przo­du tak szyb­ko, że ba­ron nie zdą­żył się na­wet skrzy­wić. Skrę­cił broń w ręku i na­parł, klin­gi za­zgrzy­ta­ły, a jel­ce stuk­nę­ły o sie­bie. Jed­nym ru­chem prze­szedł do chwy­tu od­wrot­ne­go, coś nie do po­my­śle­nia dla praw­dzi­we­go szer­mie­rza, na­gle trzy­mał pa­łasz ostrzem w dół, osła­nia­jąc całe cia­ło, blo­ku­jąc jel­cem kontrę w górę. Ude­rzył dru­gą ręką, tra­fia­jąc le­wa­kiem w tu­łów szlach­ci­ca. Za sła­bo, kol­czu­ga wy­trzy­ma­ła, choć siła cio­su wy­rwa­ła z ust prze­ciw­ni­ka krót­ki okrzyk. Zło­dziej uśmiech­nął się lek­ko.

Ka­pi­tan mit­tar­skiej ga­le­ry nie za­sto­so­wał­by ta­kiej sztucz­ki, por­to­wy szczur jak naj­bar­dziej. Wi­ta­my w praw­dzi­wym świe­cie, su­kin­sy­nu.

Kop­nął w ko­la­no, tra­fił źle, za wy­so­ko, choć po­czuł, jak noga ba­ro­na wiot­cze­je, i ude­rzył le­wa­kiem w dół, w we­wnętrz­ną stro­nę uda.

Chy­bił o włos. Ewen­net-sek-Gres był jed­nak zna­ko­mi­tym szer­mie­rzem, uwol­nił pa­łasz, za­wi­ro­wał, wy­szedł ze zwar­cia w bły­ska­wicz­nym ob­ro­cie, od­gra­dza­jąc się od Alt­si­na po­zio­mym cio­sem. Zło­dziej też od­sko­czył, zmie­nił chwyt bro­ni i wy­su­nął oba ostrza przed sie­bie. Sta­nął w po­zy­cji na­jem­ne­go za­bi­ja­ki, wal­czą­ce­go no­żem i pał­ką. Ko­niec z gra­niem w szla­chec­kiej ko­me­dii.

Po­ma­chał wol­no le­wa­kiem, by wszy­scy zwró­ci­li uwa­gę na kar­mi­no­we, a w świe­tle po­chod­ni nie­mal czar­ne kro­ple, zna­czą­ce ostrze.

– Pół cala – ode­zwał się po raz pierw­szy od roz­po­czę­cia po­je­dyn­ku. – Po­myśl o tym, ba­ro­nie. Tyl­ko pół cala i już byś nie żył.

Bia­łe spodnie szlach­ci­ca ciem­nia­ły szyb­ko. Pół cala, a zło­dziej roz­ha­ra­tał­by mu tęt­ni­cę i by­ło­by po wszyst­kim. Rana mu­sia­ła bo­leć.

Alt­sin wy­szcze­rzył się sze­ro­ko, pró­bu­jąc spro­wo­ko­wać prze­ciw­ni­ka do błę­du. On uczył się wal­czyć no­żem i szty­le­tem, pał­ką i ki­jem. Bro­nią bie­do­ty. Mógł za­sko­czyć ba­ro­na i upu­ścić mu krwi, lecz te­raz za­ba­wa się skoń­czy­ła. W praw­dzi­wym po­je­dyn­ku ze szla­chet­nie uro­dzo­nym szer­mie­rzem nie miał więk­szych szans. Chy­ba że tam­ten da się po­nieść emo­cjom.

W krę­gu wi­dzów za­pa­no­wa­ła ci­sza, jak­by resz­ta to­wa­rzy­stwa wresz­cie zro­zu­mia­ła, że nie oglą­da te­atral­ne­go przed­sta­wie­nia, a krew szlach­ty ma taki sam ko­lor jak u in­nych lu­dzi. Na­strój nocy prysł, to już nie był po­je­dy­nek do­bra ze złem, bie­li z czer­nią, tyl­ko wal­ka dwóch męż­czyzn, z któ­rych każ­dy mógł zgi­nąć. Z tym że je­den dużo ła­twiej niż dru­gi.

Star­li się po­środ­ku po­lan­ki i po trze­cim cio­sie Alt­sin zro­zu­miał, że pa­łasz to nie pał­ka, a umie­jęt­no­ści na­by­te pod okiem Ce­tro­na to za mało w star­ciu z ma­szy­ną do wal­ki, jaką był szko­lo­ny od dziec­ka na szer­mie­rza sy­na­lek szla­chec­kie­go rodu.

Le­d­wo spa­ro­wał te pierw­sze trzy ude­rze­nia. Czwar­te­go na­wet nie zo­ba­czył.

Pa­łasz się­gnął go sa­mym koń­cem szty­chu, cio­sem, któ­ry wy­wo­łał u zło­dzie­ja roz­ma­za­ny srebr­ny po­wi­dok. Alt­sin po­czuł, jak­by do­stał w pra­wy oboj­czyk wio­słem cięż­kiej ga­le­ry, skó­rza­na kurt­ka i jej po­czer­nio­ne kół­ka i ćwie­ki zła­go­dzi­ły nie­co siłę ude­rze­nia, ale to było za mało. Czas zwol­nił. Na­gle po­czuł, że nie może unieść bro­ni do na­stęp­nej pa­ra­dy, ostrze za­cią­ży­ło mu w dło­ni stu­fun­to­wym cię­ża­rem, a jego sztych nie­ubła­ga­nie zmie­rzał ku zie­mi. Chło­pak sku­pił się, usi­łu­jąc utrzy­mać je w po­zio­mie, a wte­dy ból wy­buchł w nim kulą ognia. Od oboj­czy­ka, przez ra­mię, aż do dło­ni, pa­ra­li­żu­jąc pra­wy bok.

Nogi ugię­ły się pod nim, broń wy­pa­dła z ręki i sam nie wie­dział jak, zna­lazł się na ko­la­nach.

Ba­ron jesz­cze nie skoń­czył. Cof­nął się o kil­ka kro­ków i spoj­rzał na nie­go z czymś w ro­dza­ju za­in­te­re­so­wa­nia w ja­snych oczach.

– Otwie­ra­nie Mał­ża. Tak mój na­uczy­ciel na­zy­wał ten cios, ka­pi­ta­nie. Prze­ci­na się nerw i pa­ra­li­żu­je pra­wą stro­nę cia­ła prze­ciw­ni­ka. A sko­ro tak in­te­re­su­ją cię róż­ne dłu­go­ści, to pew­nie za­cie­ka­wi cię, że je­śli chce się go wy­ko­nać po­praw­nie, nie moż­na chy­bić na­wet o dzie­sią­tą część cala. Mimo wszyst­ko cze­goś mnie dziś na­uczy­łeś...

– Ba­ro­nie sek-Gres.

Głos do­bie­gał zza ple­ców zło­dzie­ja, z bar­dzo, ale to bar­dzo da­le­ka.

– Słu­cham, pa­nie hra­bio.

– Pro­szę to skoń­czyć. Wal­czy­cie w są­dzie Re­agwy­ra, na pla­cu po­świę­co­nym Jego imie­niu. To nie czas ani miej­sce na prze­chwał­ki.

Ba­ron ukło­nił się lek­ko.

– Oczy­wi­ście.

Ru­szył do przo­du, uno­sząc klin­gę, i w tej sa­mej chwi­li w gło­wie zło­dzie­ja wy­bu­chło słoń­ce.

Uchy­lić się! Ob­rót! Pa­ra­da i kon­tra! Sto­py grzę­zną w błoc­ku, w zie­mi roz­mię­kłej od krwi, ale wspo­ma­ga się skrę­tem bio­der i ude­rze­nie jest per­fek­cyj­ne. Cios roz­ci­na prze­ciw­ni­ko­wi gar­dło. Ten też umie­ra bez jęku, jak wszy­scy po­przed­ni.

Cię­żar mie­cza cią­gnie go w przód, nogi nie na­dą­ża­ją za skrę­tem cia­ła, pada na ko­la­na i dło­nie, upusz­cza­jąc broń. Wi­dzi wła­sne przed­ra­mio­na, ta­tu­aże pod ciem­ną skó­rą wiją się jak węże, roz­peł­za­ją na boki, ucie­ka­ją przed spły­wa­ją­cą ja­sną krwią. Czy to jego krew? Musi być jego, ina­czej ry­sun­ki nie za­cho­wy­wa­ły­by się w ten spo­sób. Pró­bu­je się­gnąć po Moc, za­trzy­mać krwa­wie­nie i za­mknąć ranę, lecz na­dal nie może. Je­śli choć na mgnie­nie oka zdej­mie osło­ny, zmiaż­dżą go. Na wzgó­rzach wo­kół są ich set­ki! Od naj­słab­szych aż do sa­me­go De­wer’han­re­na. Nie­któ­rzy pła­czą i krzy­czą, ale atak nie słab­nie. Spla­ta­ją, prze­ku­wa­ją i drą pa­sma Mocy, po czym tym wszyst­kim ude­rza­ją w nie­go. Zmió­tł­by ich w sto ude­rzeń ser­ca, gdy­by nie mu­siał wal­czyć, gdy­by nie resz­ta! Scho­dzą do ko­tlin­ki, w któ­rą go zwa­bi­li, i mi­ja­jąc tru­py to­wa­rzy­szy, idą ku nie­mu z bro­nią w ręku. Tych zna jesz­cze le­piej niż sa­me­go De­wer’han­re­na. We­rleh, Kurn’buw, po­tęż­ny Hon­we­re, inni... Zna więk­szość od dziec­ka, nie­któ­rych na­wet jesz­cze przed uro­dze­niem, gdy kształ­to­wał przy­szłych to­wa­rzy­szy w ło­nach ma­tek. Naj­lep­si z naj­lep­szych. Za­trzy­ma­li ich na ko­niec, gdy bę­dzie już krwa­wił, gdy go­dzi­ny mor­der­czej wal­ki wy­ci­sną z nie­go wszyst­kie siły. Na­uczył ich wszyst­kie­go, wpla­ta­jąc w cia­ła i du­sze umie­jęt­no­ści, któ­rych nie­któ­rzy uczą się przez całe ży­cie. Mie­li być jego tar­czą, pan­ce­rzem!

Zry­wa się z zie­mi, ma­cha mie­czem i wrzesz­czy. Od tego krzy­ku zie­mia drży, a czer­wo­ne błoc­ko za­czy­na pa­ro­wać, ale oni nie za­trzy­mu­ją się. Się­ga do wnę­trza i ude­rza bo­kiem, bez czer­pa­nia z Mocy ze­wnętrz­nej, przez wzo­ry, przez Wę­zeł... I nic. Jego atak omi­ja ich, roz­dzie­la się, spły­wa na boki.

Pa­trzy uważ­nie na naj­bliż­sze­go i w pierw­szej chwi­li nie ro­zu­mie tego, co wi­dzi. Ich Wzo­ry są znisz­czo­ne. Ich cia­ła po­kry­wa­ją krwa­we prę­gi, w miej­scach, gdzie zdar­li so­bie pasy skó­ry, wi­dać sine, sza­re i czer­wo­ne rany. Śla­dy po opa­rze­niach. Od­dzie­la­li po­kry­tą ta­tu­ażem skó­rę od ciał i przy­pa­la­li rany, żeby się nie wy­krwa­wić. Ro­bi­li to, nie ko­rzy­sta­jąc z Wę­zła, któ­ry mógł osła­bić ból, lecz któ­ry po­in­for­mo­wał­by go, co się dzie­je.

Zro­bi­li to, by go za­bić.

Bo­jo­wy szał wzbie­ra w nim nie­po­wstrzy­ma­ną fu­rią, ro­śnie, pęcz­nie­je i wy­bu­cha. Zry­wa się na nogi i rzu­ca na naj­bliż­sze­go, prze­ska­ku­jąc le­żą­ce w bło­cie tru­py. Krzy­żu­ją broń. Roz­mię­kłe błoc­ko prze­sta­je go spo­wal­niać, stą­pa jak po gład­kim pla­cu po­je­dyn­ko­wym. W chwi­li, gdy mie­cze po raz pierw­szy ca­łu­ją ostrza, uspo­ka­ja się, po­wstrzy­mu­je fu­rię, sił ma już mało, nie może ich tra­cić. Resz­ta na­past­ni­ków sta­je w miej­scach, two­rzy luź­ny krąg... za­tem po­sta­no­wi­li go znu­żyć se­rią po­je­dyn­ków. Boją się, że przy­ci­śnię­ty do muru uży­je ca­łej Mocy i znisz­czy wszyst­ko wo­kół.

Pa­trzy w oczy swo­je­go prze­ciw­ni­ka... We­rleh, Trze­cie Wo­jen­ne Ostrze. Nie ma w nim stra­chu, tyl­ko pod­szy­ta cier­pie­niem de­ter­mi­na­cja... i ból. Wy­mie­nia­ją se­rię cio­sów. Pierw­szą wol­no, jak­by do­pie­ro się pró­bo­wa­li, jak­by sta­wa­li do przy­ja­ciel­skie­go, ćwi­czeb­ne­go po­je­dyn­ku. Cio­sy idą sze­ro­ko, wol­no, są ła­twe do obro­ny i prze­wi­dy­wal­ne. Po­zwa­la na chwi­lę tam­te­mu na­rzu­cić taki styl, moż­na od­po­cząć, zła­pać od­dech, wy­czuć rytm prze­ciw­ni­ka. Cofa się o krok, cofa o na­stęp­ny. Za każ­dym ra­zem ata­ku­ją­cy waha się przez mgnie­nie oka, nim pój­dzie na­przód, jak­by nie mógł uwie­rzyć w to, co się dzie­je.

Za­trzy­mu­je się więc, cio­sy przy­spie­sza­ją, jęk kling pę­dzi ku ka­ska­dzie, w któ­rej nie da się już roz­róż­nić po­szcze­gól­nych dźwię­ków, roz­mi­go­ta­na za­sło­na sta­li ota­cza ich na chwi­lę, po czym nad po­lem po­je­dyn­ku wy­bu­cha wście­kły ryk. To on krzy­czy, wrza­skiem z głę­bi ser­ca, z po­ra­żo­nej bó­lem du­szy. Jego gniew ma bar­wę i smak lo­do­wa­tych pło­mie­ni, nie ma w nim miej­sca na li­tość. Za­bi­li ją! Roz­dar­li jej du­szę na strzę­py! Wszy­scy za­wie­dli! So­jusz­ni­cy! Fał­szy­wi przy­ja­cie­le! I on! Więc wszy­scy po­win­ni zgi­nąć! Cały świat po­wi­nien cier­pieć, aż na­wet ka­mie­nie za­czną krwa­wić, a mo­rze odzie­je się w szkar­łat!

A oni od­bie­ra­ją mu pra­wo do ze­msty!

Przy­spie­sza. Bije w prze­ciw­ni­ka z fu­rią, któ­rą tak na­praw­dę pie­lę­gno­wał na ten wła­śnie czas, spusz­cza ją ze smy­czy i na­gle musi zro­bić krok do przo­du, żeby nie stra­cić dy­stan­su, po­tem ko­lej­ny, i jesz­cze je­den. Nie pa­trzy w twarz wro­ga. Czu­je jego każ­dy mię­sień, każ­dą kość, każ­de drgnię­cie ręki, za­wa­ha­nie.

Przy­spie­sza jesz­cze, na­bie­ra tchu i ry­czy, aż świat zda­je się marsz­czyć i pę­kać. Ude­rza po­tęż­nie z góry, wią­że jego ostrze krót­kim młyn­kiem, do­ska­ku­je, ła­pie lewą ręką za wło­sy prze­ciw­ni­ka i przy­cią­ga jego twarz do sie­bie. Ude­rza czo­łem w nos. Śmie­je się na­gle, dzi­ko, jak sza­le­niec, ude­rza jesz­cze raz, ła­miąc kość po­licz­ko­wą, od­py­cha oszo­ło­mio­ne­go męż­czy­znę i sze­ro­kim, spek­ta­ku­lar­nym cio­sem od dołu roz­pru­wa go jak ofiar­ne zwie­rzę.

Krzyk.

Tym ra­zem cien­ki, ko­bie­cy, świ­dru­ją­cy uszy. I zło­dziej nie klę­czy już, lecz stoi na lek­ko ugię­tych no­gach, a miecz w jego ręku na­gle opa­da w dół, ostrze lepi się od krwi. I męż­czy­zna przed nim chwie­je się, twarz ma jak po ude­rze­niu ko­wal­skim mło­tem, nie jest już tym iro­nicz­nym la­lu­siem, po­wo­li opusz­cza broń i ła­pie się za brzuch. I to nic nie da, rana za­czy­na się tuż nad pra­wym bio­drem, a koń­czy na wy­so­ko­ści le­we­go ra­mie­nia, i ani kol­czu­ga, ani skó­rza­ny ka­ftan nie po­wstrzy­ma­ły ostrza. I Alt­sin skądś wie, że to do­bre cię­cie, śmier­tel­ne. I pa­trzy w oczy ba­ro­na i wi­dzi ten mo­ment, gdy jego du­sza od­cho­dzi, gdy ga­śnie w nich świa­do­mość. I szlach­cic jest mar­twy, za­nim pada na tra­wę.

– Ewen­net! Eeeeewen­net! – W polu wi­dze­nia po­ja­wia się ró­żo­wa, roz­ma­za­na pla­ma i ba­ro­no­wa do­pa­da cia­ła. Jest płacz, krzyk, ko­bie­ta na klęcz­kach pró­bu­je za­trzy­mać krew, de­spe­rac­ko tuli się do zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy.

Alt­sin po­pa­trzył na nią, na ra­zie nie­zdol­ny do zro­zu­mie­nia. A po­tem na­gle po­czuł się jak czło­wiek, któ­ry w sa­mym środ­ku sztor­mu wy­pa­da za bur­tę. I wszyst­kie ele­men­ty za­czę­ły do sie­bie pa­so­wać.

Dar­we­nia Le­wen­der, Bie­dron­ka. Ko­chan­ka San­we­sa – i ko­chan­ka Ewen­ne­ta-sek-Gre­sa. Tyl­ko ona wie­dzia­ła, że San­wes jest za­rów­no ba­wi­dam­kiem, jak i zło­dzie­jem, więc po­zna­ła ich ze sobą, by ba­ron zna­lazł od­po­wied­nie na­rzę­dzie do swo­ich pla­nów. I wspo­mnia­ła o mie­czu w brzu­chu San­we­sa, choć we­dług ofi­cjal­nej wer­sji, ba­ron rzu­cił się na za­bój­cę bez żad­nej bro­ni. Zdra­dzi­ła się wte­dy przy­pad­kiem. Och, za­brzę­cza­ło mu w gło­wie, dla­cze­go mia­ła­by się przy to­bie pil­no­wać? W koń­cu je­steś tyl­ko jesz­cze jed­nym zło­dzie­jem z Ni­skie­go Mia­sta. Ni­kim. Tak na­praw­dę przez cały czas oba­wia­ła się tyl­ko hra­bie­go, któ­ry – gdy­by znał jej rolę w tej ca­łej afe­rze – zmió­tł­by ją z po­wierzch­ni zie­mi. To dla­te­go wpu­ści­ła Alt­si­na do domu, bio­rąc go za po­słań­ca od Ter­le­acha. A po­tem na­wet nie mu­sia­ła go na­ma­wiać, by zja­wił się tu­taj z sa­kiew­ką, któ­ra jest je­dy­nym śla­dem łą­czą­cym ją i sek-Gre­sa z fik­cyj­nym za­ma­chem. Na­wet ubra­ła go w czerń, by po­je­dy­nek wy­glą­dał bar­dziej ma­low­ni­czo.

Wy­szcze­rzył się w tru­pim, po­zba­wio­nym cie­nia we­so­ło­ści gry­ma­sie. Oto ja, po­my­ślał. Mały por­to­wy szczur, któ­ry wy­obra­żał so­bie, że może prze­żyć w klat­ce peł­nej wście­kłych ko­tów.

W krę­gu wi­dzów po­ru­szy­ło się kil­ku męż­czyzn. Alt­sin za­re­je­stro­wał to ką­tem oka ra­zem z bły­skiem na sta­lo­wych ostrzach, ale było mu wszyst­ko jed­no. Lu­dzie Wy­sse­ry­nów. Gdy­by nie pa­łasz, prze­wró­cił­by się już na zie­mię.

– Stać!!! Wszy­scy stać!!!

Ten głos nie wrzesz­czał, tyl­ko grzmiał. Jak­by prze­ma­wia­ły nie­bio­sa. Wszy­scy za­mar­li.

– Arol­hu Wy­sse­ry­nie, ten czło­wiek wy­grał po­je­dy­nek uczci­wie, bez po­mo­cy nie­god­ne­go pod­stę­pu, cza­rów lub osób trze­cich. Tak w imie­niu Pana Bi­tew oświad­czam ja, hra­bia Ben­do­ret z domu Ter­le­ach. Czy ktoś się nie zgo­dzi?

Zło­dziej ob­ró­cił gło­wę. Hra­bia stał w cie­niu, przed nim za­ję­ło po­zy­cję dwóch mło­dych szla­chet­ków. Ką­tem oka wy­ło­wił dwóch in­nych, sto­ją­cych nie­co z boku. I ko­lej­nych dwóch w krę­gu ga­piów. Wszy­scy mie­li broń, rę­ko­je­ści pół­to­ra­ków wy­sta­wa­ły im zza ple­ców, wi­dok na przy­ję­ciu ty­leż nie­rze­czy­wi­sty, co ab­sur­dal­ny. To nie były szla­chec­kie kor­dy czy inne ozdob­ne za­baw­ki, tyl­ko broń wo­jow­ni­ków. Ta­kich mie­czy uży­wa­ła cięż­ka na­jem­na pie­cho­ta.

– Za­brać ran­ne­go do mo­ich kom­nat – roz­ka­zy hra­bie­go pa­da­ły już ci­szej, ale nie było wąt­pli­wo­ści, że zo­sta­ną wy­ko­na­ne co do joty. – Ba­ro­na sek-Gre­sa po­ło­żyć w Sali Mie­czo­wej, służ­ba zaj­mie się cia­łem. Ju­tro bę­dzie­my opła­ki­wać ko­goś, kto żył jak wo­jow­nik i po­legł śmier­cią wo­jow­ni­ka. Chwa­ła pa­mię­ci o jego czy­nach.

To da­lej przed­sta­wie­nie, my­ślał zło­dziej, gdy za­bie­ra­no mu broń, uj­mo­wa­no pod ręce i de­li­kat­nie pro­wa­dzo­no w stro­nę re­zy­den­cji. To na­dal sztu­ka te­atral­na, bo on nie wy­mie­nił imie­nia ba­ro­na, a po­wi­nien... w koń­cu chło­pak był tu ho­no­ro­wym go­ściem... a hra­bia ani razu nie wy­mie­nił jego imie­nia... Po­dob­no sta­ra szlach­ta ni­g­dy nie kala so­bie ust imie­niem swo­je­go wro­ga.

Alt­sin za­chwiał się i po­czuł, że pada.

* * *

Gdy otwo­rzył oczy, pół­le­żał na mięk­kiej so­fie, a pra­wy bark miał spuch­nię­ty do roz­mia­rów koń­skiej gło­wy. De­li­kat­nie do­tknął ręką ban­da­ży, war­stwy płót­na wy­da­wa­ły się mieć kil­ka cali gru­bo­ści. Zro­bi­li mu opa­tru­nek, psia­krew, a gdy tra­cił przy­tom­ność, był prze­ko­na­ny, że po­zwo­lą mu się wy­krwa­wić. Tak by­ło­by naj­le­piej dla wszyst­kich.

W kom­na­cie pa­no­wa­ły pół­mrok i ci­sza. A prze­cież przy­ję­cie po­win­no trwać. Za­mru­gał, pół­mrok w po­miesz­cze­niu brał się wprost z ró­żo­wie­ją­ce­go nie­ba, za­glą­da­ją­ce­go w sze­ro­kie okno. Świ­ta­ło.

Ktoś po­ru­szył się w ciem­nym ką­cie.

– Oprzy­tom­nia­łeś. – Usły­szał nie py­ta­nie, lecz stwier­dze­nie fak­tu. – Do­brze. Mój me­dyk twier­dzi, że cios jed­nak omi­nął nerw, choć za­le­d­wie o dzie­sią­tą część cala – w gło­sie nie da­ło­by się ukryć po­nu­re­go roz­ba­wie­nia, na­wet gdy­by jego wła­ści­ciel pró­bo­wał to zro­bić. Nie pró­bo­wał. – Czy­li nie bę­dziesz spa­ra­li­żo­wa­ny. Ale stra­ci­łeś spo­ro krwi.

Alt­sin sku­pił wresz­cie wzrok na mó­wią­cym. Hra­bia uśmiech­nął się dziw­nie i ski­nął gło­wą.

– Do­bra wal­ka, chłop­cze. Masz du­szę wo­jow­ni­ka, mimo że nie wy­szy­wasz mo­no­gra­mów na koł­nie­rzu. Choć two­ją rolą mia­ło być tyl­ko przyj­ście tu i śmierć. Nasz dro­gi ba­ron – wzrok szlach­ci­ca stward­niał – ra­zem ze swo­ją ko­chan­ką wszyst­ko so­bie do­kład­nie za­pla­no­wa­li. Od­zy­sku­ją sa­kiew­kę, a jed­no­cze­śnie ba­ron zy­sku­je sła­wę obroń­cy ho­no­ru mia­sta i Pana Bi­tew. To mia­ło za­pew­ne jesz­cze bar­dziej zbli­żyć go do mnie. Byli prze­ko­na­ni, że nie masz szans w po­je­dyn­ku. I pra­wie im się uda­ło.

Zło­dziej od­dy­chał z tru­dem.

– Wszyst­ko wiesz... – pró­bo­wał to po­wie­dzieć gło­śno, ale z gar­dła wy­do­był mu się tyl­ko szept.

– Tak. Od daw­na. – Go­spo­darz za­śmiał się ci­cho. – Bra­łem udział w in­try­gach to­czo­nych prze­ciw im­pe­rial­nym Szczu­rom, w cza­sach, gdy Me­ekhan wy­co­fy­wał się na wschód i nie wia­do­mo było, czy nie ze­chce jed­nak za wszel­ką cenę utrzy­mać uj­ścia El­ha­ran. Gra­łem w pod­cho­dy prze­ciw ro­dzi­nie ksią­żę­cej, żeby nasz mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­cy nie zruj­no­wał mia­sta, kil­ko­ma li­sta­mi zdją­łem blo­ka­dę nes­bordz­ką i roz­bi­łem so­jusz Mit­tar­czy­ków z tymi pół­noc­ny­mi pi­ra­ta­mi. A Wy­sse­ry­ni są­dzi­li, że na­bio­rę się na za­bój­cę, przed któ­rym rze­ko­mo oca­lił mnie ich wy­słan­nik. Przy­znam, że daw­no nie mia­łem ta­kiej ra­do­ści, gdy ob­ser­wo­wa­łem, jak wszy­scy od­gry­wa­ją swo­je role, prze­ko­na­ni, że za­tra­ci­łem się w ich przed­sta­wie­niu.

Star­szy szlach­cic spo­waż­niał.

– A poza tym twój przy­ja­ciel miał za­szy­ty w ubra­niu krót­ki list z in­for­ma­cją, kto i do cze­go go wy­na­jął. Za­pew­ne nie ufał za bar­dzo sek-Gre­so­wi. Na­pi­sał na­wet, kogo za­wia­do­mić w ra­zie swo­jej śmier­ci. Po­sła­łem wia­do­mość temu czło­wie­ko­wi z su­ge­stią, żeby trzy­mał się z da­le­ka. Obie­cał, że tak zro­bi.

Alt­sin miał ocho­tę za­śmiać się w głos. San­wes nie był ta­kim głup­cem, za ja­kie­go go miał, a Ce­tron nie oka­zał się sta­rym, tłu­stym tchó­rzem, któ­ry po­nie­chał ze­msty ze stra­chu o wła­sną skó­rę. Je­dy­nym idio­tą w ca­łej hi­sto­rii był on sam. Wszyst­ko, co zro­bił, było cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne sen­su. Rów­nie do­brze mógł do tej pory sie­dzieć przed wi­niar­nią i pić.

– Co te­raz?

– Z tobą? Po­wi­nie­nem cię usu­nąć. Szyb­ko, ci­cho i bez śla­du. Tak by­ło­by naj­pro­ściej i naj­bez­piecz­niej. Niech Wy­sse­ry­ni i ich so­jusz­ni­cy na­dal są­dzą, że je­stem ich za­baw­ką, a prze­cież ty mo­żesz się ko­muś wy­ga­dać, co? I bę­dzie kło­pot.

Zło­dziej pa­trzył, jak ary­sto­kra­ta idzie w stro­nę ścia­ny, na któ­rej wi­sia­ła im­po­nu­ją­ca ko­lek­cja bro­ni.

– Dwa lata temu po­wa­li­ła mnie cho­ro­ba. – Brzęk­nę­ły krysz­ta­ły i hra­bia pod­szedł ku zło­dzie­jo­wi z kie­li­chem w dło­ni. – Nikt nie po­tra­fił mi po­móc. Cza­row­ni­cy, ka­pła­ni, uzdro­wi­cie­le, na­wet ci sto­su­ją­cy nie­aspek­to­wa­ną ma­gię, za­wie­dli. A pró­bo­wa­łem wszyst­kie­go. Są ta­kie cho­ro­by, któ­re wy­glą­da­ją jak wy­rok Wiel­kiej Mat­ki, pra­gną­cej jak naj­szyb­ciej zwa­żyć two­ją du­szę. Być może na­wet pod­dał­bym się jej woli, gdy­by nie prze­bieg cho­ro­by. Pij.

Krysz­tał chło­dził usta, a wino mia­ło smak ciem­nych gron doj­rze­wa­ją­cych w peł­nym słoń­cu. Kil­ko­ma ły­ka­mi opróż­nił kie­lich.

– Cho­ro­ba od­bie­ra­ła mi... – szlach­cic za­wa­hał się – mnie. Ro­zu­miesz? Nie tyl­ko nisz­czy­ła cia­ło, lecz tak­że du­cha. Mógł­bym znieść, że trzę­są mi się ręce, nie mogę utrzy­mać w pio­nie gło­wy i za­czy­nam się śli­nić, ale bu­dzić się ran­kiem i nie wie­dzieć, kim się jest, gdzie się jest, kim są lu­dzie, któ­rzy coś do cie­bie mó­wią? Ka­za­łem naj­bar­dziej za­ufa­nym słu­żą­cym utrzy­my­wać mój stan w ta­jem­ni­cy, lecz co ra­nek po­trze­bo­wa­łem wię­cej cza­su, by przy­po­mnieć so­bie naj­bar­dziej pod­sta­wo­we rze­czy. A były dni, gdy nie mo­głem po­ka­zać się ni­ko­mu, bo ci sami przy­ja­cie­le, któ­rzy dziś je­dzą mi z ręki, ode­bra­li­by mi ma­ją­tek, miej­sce w Ra­dzie i ska­za­li na do­ży­wot­ni po­byt w ja­kimś przy­tuł­ku dla obłą­ka­nych, gdy­by mnie wte­dy zo­ba­czy­li. A ja na­wet nie wie­dział­bym, co się sta­ło.

Gniew hra­bie­go był nie­mal na­ma­cal­ny i Alt­sin nie po­sta­wił­by mie­dzia­ka za trwa­łość jego obec­ne­go so­ju­szu z Wy­sse­ry­na­mi.

– I wte­dy, pew­ne­go dnia, gdy po­czu­łem się le­piej, po­sze­dłem na do­rocz­ne na­bo­żeń­stwo do Świą­ty­ni Re­agwy­ra. Spoj­rza­łem na Den­go­tha­ag i usły­sza­łem głos Pana Bi­tew. Za­nim zdą­ży­li mnie po­wstrzy­mać, do­tkną­łem klin­gi, a po­tem... wró­ci­łem do domu. Na­stęp­ne­go ran­ka obu­dzi­łem się bez drże­nia koń­czyn i pa­mię­ta­łem wszyst­ko, łącz­nie z imie­niem pierw­sze­go ku­cy­ka, na któ­rym jeź­dzi­łem. By­łem zdro­wy.

Alt­sin po­pa­trzył mu pro­sto w oczy. To nie były oczy tę­pe­go fa­na­ty­ka, tyl­ko czło­wie­ka, któ­ry wie­rzył. Wy­da­rze­nia sprzed nie­mal roku, ko­bie­ta przy­ku­ta do czar­ne­go ostrza i śmierć trzech ka­pła­nów, wró­ci­ły de­li­kat­nym wspo­mnie­niem. Zło­dziej pa­mię­tał, że Świą­ty­nia Re­agwy­ra szyb­ko się otrzą­snę­ła po stra­cie, mar­twi hie­rar­cho­wie wy­je­cha­li – ofi­cjal­nie – w po­dróż, a w pro­ce­sji znów no­szo­no świę­ty Miecz. Cie­ka­we, co hra­bia by po­wie­dział, gdy­by znał praw­dę? Czy szlach­cic od dwu­dzie­stu po­ko­leń prze­jął­by się lo­sem ja­kie­goś bie­da­ka, ko­na­ją­ce­go na bo­żej klin­dze? Ra­czej nie.

– Wi­dzisz, chłop­cze... Wi­dzia­łem już sek-Gre­sa w wal­ce. Kil­ka razy. I w wa­szym po­je­dyn­ku po­sta­wił­bym na nie­go cały ma­ją­tek prze­ciw sta­rym łap­ciom. Lecz gdy po­de­rwa­łeś się na nogi i star­łeś z nim... Wi­dzia­łem Wo­jow­ni­ka... Ro­zu­miesz? Pana Bi­tew, któ­ry w swo­im świę­tym sza­le zstą­pił mię­dzy nas. Po­ko­na­łeś go, bo bóg spoj­rzał na cie­bie i udzie­lił swo­jej siły. Więc odej­dziesz wol­ny i znik­niesz z mia­sta.

Alt­sin otwo­rzył usta, ale hra­bia tyl­ko uśmiech­nął się ła­god­nie, kła­dąc mu dłoń na ustach.

– Nic nie mów. Nie ma in­ne­go wyj­ścia. Ka­za­łem ogło­sić, że two­ja rana oka­za­ła się śmier­tel­na i zmar­łeś go­dzi­nę po ba­ro­nie. To za­mknie spra­wę ze­msty Wy­sse­ry­nów. Ale zbyt wie­lu lu­dzi wi­dzia­ło two­ją twarz, że­byś mógł wró­cić do Ni­skie­go Mia­sta. Je­śli kto­kol­wiek by cię roz­po­znał, na­wet przy­pad­kiem, ja wy­szedł­bym na kłam­cę, a cie­bie za­czę­li­by prze­py­ty­wać.

Zło­dziej spoj­rzał mu w oczy i zro­zu­miał, że oczy­wi­ście ma jesz­cze jed­no wyj­ście. Może zdjąć opa­tru­nek i roz­dra­pać świe­żą ranę.

– A ba­ro­no­wa? – za­py­tał.

– Jaka ba­ro­no­wa? – Uśmiech ary­sto­kra­ty na­dal był ła­god­ny, a głos ci­chy.

No cóż, Bie­dron­ko. Trze­ba było po­zo­stać przy urzą­dza­niu przy­jęć.

– Jak tyl­ko dasz radę ustać, do­sta­niesz ko­nia, tro­chę pie­nię­dzy i znik­niesz z mia­sta, chłop­cze. Psia­krew, na­wet nie wiem, jak ci na­praw­dę na imię. Nie, nie mów. Kiw­nij tyl­ko gło­wą, je­śli wszyst­ko zro­zu­mia­łeś.

Alt­sin kiw­nął, a hra­bia uśmiech­nął się raz jesz­cze i wy­szedł.

Gdy zło­dziej zo­stał sam, uświa­do­mił so­bie, że tak na­praw­dę los, któ­ry za­pla­no­wał dla nie­go szlach­cic, nie miał żad­ne­go zna­cze­nia.

Bo gdy za­my­kał oczy, pod po­wie­ka­mi po­ja­wia­ła mu się do­li­na wy­peł­nio­na krwa­wym błoc­kiem.

I lu­dzie z bro­nią, to­wa­rzy­sze i przy­ja­cie­le, idą­cy po jego śmierć.

I Moc ude­rza­ją­ca ze wszyst­kich stron.

I bi­tew­ny szał pło­ną­cy w ży­łach.

I ta­niec z mie­czem.

I ból utra­ty.

Bał się.

Jak ni­g­dy w ży­ciu.


Загрузка...