Sakiewka pełna węży
Dzień kończył się przepięknym zachodem słońca.
Był to jeden z tych zachodów, kiedy słońce, tonąc w morzu, zdaje się podświetlać od spodu jego powierzchnię, aż cały widnokrąg płonie różnymi odcieniami szkarłatu. Nie było wiatru, ale powietrze miało przedziwny aromat, sprawiający, że ludzie oddychali pełną piersią i uśmiechali się mimowolnie. Każdy uczciwie pracujący człowiek powie, że w taki wieczór niewiele jest rzeczy lepszych niż kufel chłodnego piwa w towarzystwie przyjaciół i słuchanie plotek do późnej nocy.
Altsin opierał się o mur oddzielający Klawelę od reszty miasta i patrzył w stronę morza.
Położona poniżej Stara Przystań, dzielnica marynarzy, rybaków i szkutników, odziała się w purpurę ostatnich promieni słońca i wyglądała naprawdę ładnie. Białe ściany domów, tawern i magazynów przybrały kolor starego wina, a cienie między nimi wyglądały jak pociągnięcia pędzlem szalonego malarza. Całość z pewnością warta była obrazu. Albo przynajmniej szkicu.
Złodziej nie miał w tej chwili nic więcej do roboty poza podziwianiem widoków. Od kilkunastu lat Wysokie Miasto odgradzało się od reszty Ponkee-Laa murem, dobudowując jego kolejne fragmenty w miarę, jak Rada zbierała na nie pieniądze. Hrabiowie i baronowie, zarówno ci ze starych rodów, jak i nowobogaccy, którzy kupili tytuły już po odejściu Imperium, najwyraźniej nie życzyli sobie, żeby marynarze, drobni kupcy, rybacy i inna hołota wchodziła bez przeszkód na ich piękne ulice. A że Klawela była dzielnicą Wysokiego Miasta położoną najbliżej portu, jej mur był najwyższy i najlepiej strzeżony.
Altsinowi nie pozostawało więc nic poza podziwianiem gry światła i cienia w położonych niżej rejonach miasta. Zresztą, jeśli w mieście istniało coś bardziej regularnego niż wschody i zachody słońca, to był nim właśnie rozkład dnia baronowej Lewender. A to oznaczało, że lada moment Sanwes przejdzie przez furtkę w murze.
W chwili, gdy to pomyślał, skrzypnęły zawiasy, rozległo się uniżone „Miłego wieczoru, paniczu” i minęła go wysoka, szczupła postać. Złodziej przez chwilę mierzył ją wzrokiem, patrząc z mieszaniną rozbawienia i niesmaku na obcisłe, skórzane spodnie, jedwabną koszulę, atłasową pelerynkę fantazyjnie przerzuconą przez ramię i jasne loki, w modnym nieładzie spadające na plecy. Bawidamek, psiakrew.
Altsin gwizdnął na palcach i odkleił się od muru. Sanwes stanął, obejrzał się przez ramię i wyszczerzył dość głupio.
– Mam polecenie od Grubego. – Altsin nie bawił się w powitania.
– Ooo? Przypomniał sobie o mnie?
– Przez trzy dni raczej cię nie zapomniał. Chodź, siądziemy tam. – Altsin wskazał najbliższy murek. – Nie chcę, żeby zrobiło się zbiegowisko, jak będziesz płakał i szlochał.
Podeszli, usiedli. Jasnowłosy zagapił się przez chwilę na zachód słońca. Złodziej trącił go bezceremonialnie w bok.
– Masz wynieść się z miasta. Najszybciej jak się da.
Jedna brew paniczyka powędrowała w górę.
– Ale dlaczego? Przecież pieniądze oddałem...
– I dlatego, że oddałeś, uważa cię za jednego ze swoich ludzi i przysłał mnie. Flenwas Deranys i cała gildia rzeźników cię szuka.
– Po co?
– Chodzi o tę nową potrawę. Nazywa się pasztet z idioty, czy jakoś tak. Zwłaszcza z tego, który uwodzi córkę mistrza gildii, po czym wiesza jej bieliznę, taką z wyszytym monogramem, na głównym słupie portu. Deranys dowiedział się w końcu kto to.
Altsin z przyjemnością obserwował, jak twarz Sanwesa na przemian blednie i czerwienieje.
– Jak znajdę tego, kto...
– To co? Ją też zabijesz? Ojczulek przycisnął córeczkę, a ta wszystko wyśpiewała. Zwłaszcza po tym, jak rozeszła się plotka, że jej ukochanego czochra już inna pani. Dobra chociaż jest, ta baronowa?
Sanwes prychnął z wyższością.
– Nie rozmawiam o takich sprawach.
– Oczywiście. A powieszenie babskiej halki na środku portu to przecież zupełnie coś innego. He, he, he. Nikt nie lubi Flenwasa, więc wszyscy nieźle się obśmiali, bo dobrze jest napluć do zupy temu nadętemu bubkowi, ale dlaczego właściwie to zrobiłeś?
Jasnowłosy opuścił wzrok.
– Założyłem się – wydukał.
– Co?
– Założyłem się.
Altsin przez chwilę próbował złowić jego spojrzenie. Wreszcie wzruszył ramionami.
– Cetron nie miał racji. Ty nie jesteś głupi jak beczka zepsutych śledzi. Ty jesteś durny jak beczka zepsutych śledziowych głów. Nie pytam, z kim się założyłeś ani o co, bo żaden zakład nie jest wart poćwiartowania. Widziałeś rzeźnicze topory i tasaki?
– Widziałem.
– A Gruby opowiadał ci, jak Nesbordczycy próbowali zdobyć miasto, zaraz po tym, jak Imperium odeszło na wschód? Podobno tylko raz zaatakowali mury w miejscu, którego broniła gildia rzeźników. Zostawili tam stos trupów wysoki na dwóch chłopa, a tarcze, hełmy i zbroje zabitych były tak poniszczone ciosami rzeźniczych toporów, że to właśnie one poszły w Fiilandzkim Podatku.
Sanwes nie odrywał wzroku od swoich butów.
– Może stary Flenwas da się ugłaskać? – mruknął wreszcie cichutko.
– Może. Choć gdy ostatnim razem go widziałem, biegał po mieście z tasakiem i wrzeszczał: „Zabiję suczego syna! Zatłukę gnojka! Wypatroszę ścierwo!”. A razem z nim biegało jakichś dziesięciu krewnych. Jeśli chcesz, możesz spróbować z nim pogadać. – Złodziej szturchnął go w bok tak, że ten omal nie spadł z murku. – Durniu! On chciał wydać swoją pierworodną za najmłodszego syna barona Frennesa Golneha. Baron nie ma pieniędzy, tylko długi, rzeźnik nie ma tytułu, za to ma mnóstwo pieniędzy. Wydanie córki za synalka starej arystokracji ułatwiłoby mu starania o szlachectwo. Nie wiem co prawda, co tym wszystkim mistrzom gildii się pokręciło we łbach, ale teraz każdy z nich chce mieć tytuł i mieszkać w Wysokim Mieście. Nieważne. W każdym razie ty nie tyle zhańbiłeś jego kwiatuszek, ile zniszczyłeś jego marzenia, bo baron zerwał zaręczyny, a Deranys nie ma więcej córek na wydaniu.
Altsin wstał z murku, otrzepał spodnie.
– Ale to dobrze, że oddałeś Cetronowi pieniądze, bo inaczej palcem by nie kiwnął. Kazał mi wyrzucić cię z miasta. – Chłopak uśmiechnął się złośliwie, widząc bladość na twarzy Sanwesa. – No, dobrze, żartowałem. Kazał mi odprowadzić cię do Czarnej Bramy. Za nią jest gospoda, masz tam poczekać, aż ktoś się z tobą skontaktuje i powie, co dalej. Cetron spróbuje jakoś dogadać się z rzeźnikami. Idziemy.
– Altsin. Czekaj, ja nie mogę...
Złodziej uniósł brwi.
– Będzie z ciebie ładny kawałek siekanego mięsa. O co tym razem chodzi?
– Ja... wziąłem zlecenie. I pieniądze. Nie mogę się teraz wycofać... chodzi o małą robótkę w Pofeerze. Trzeba tylko gdzieś wejść i...
Altsin przerwał mu uniesieniem dłoni, przymknął oczy, policzył w myślach do dziesięciu.
– Poczekaj. Nic nie mów. Bawisz się w utrzymanka, pieszczoszka bogatych szlachcianek, i jednocześnie w złodzieja. To twój wybór. Ale, do ciężkiej cholery, nie w tym samym czasie. Nie możesz przychodzić do baronowej – i tego samego dnia zakradać się do Wysokiego Miasta, żeby coś ukraść. Gdy pojawiłeś się w dzielnicy, mnóstwo ludzi widziało tę twoją śliczną buźkę. Służba, strażnicy przy murze, jej znajomi. Jeśli ktokolwiek cię teraz zobaczy w innej dzielnicy Wysokiego Miasta, będziesz pierwszym podejrzanym. Na dodatek Gruby wyraźnie zakazał nam się tam pokazywać.
– Ale ja już wziąłem pieniądze... – Jasnowłosy powtórzył to trochę płaczliwie. – I nie mogę ich oddać.
– Bo?
– Bo to spłata przegranej w kości, dobrze?! Grałem z kimś, on miał więcej szczęścia i zanim się zorientowałem, byłem mu winny trochę pieniędzy. No dobrze, nie patrz tak na mnie, dużo pieniędzy... Dwa... dwadzieścia orgów.
– Tylko tyle? Baronowa nie spłaci długów kochasia? Taka skąpa?
Sanwes żachnął się wyraźnie.
– Nie mów tak o Biedronce.
– Biedronce...? – Altsin zaśmiał się krótko. – To jak ciebie nazywa? Żuczkiem? – Wczepił się spojrzeniem w twarz Sanwesa, obserwując pokrywający jego policzki rumieniec. – Nie wierzę... Naprawdę?
– I co z tego?!
– Nic, robaczku, nic. – Złodziej wyszczerzył się tak, że należało zacząć się obawiać, czy zaraz głowa nie pęknie mu na pół. – To co? Pokłóciliście się o to, do kogo należy który kwiatek i nie spłaci cię? To tylko dwadzieścia orgów, więcej wydaje na rękawiczki.
Sanwes opuścił wzrok.
– Nie wezmę od niej pieniędzy – rzucił krótko. – Poza tym to dwadzieścia cesarskich – wyszeptał.
Cesarski org. Moneta tej samej wielkości, co zwykły org. Tyle tylko, że złota. Bawidamek nie podnosił oczu.
– Zapłacił mi – dodał szybko, zanim Altsin zdążył otworzyć usta. – Powiedział, że robota jest na jakieś dwadzieścia pięć cesarskich, więc dodał pięć i pakunek. Bo to ma być jakaś zabawa możnych. To najlepsze, słuchaj. Nie mam tam nic ukraść, tylko podrzucić. Nawet jak kogoś zobaczą, to nie będzie kłopotów, słowo. Nic nie zginie. To co? Pójdziesz ze mną?
– Po co?
– A tak, na wszelki wypadek. Zabezpieczyłem się, ale wiesz, jak to mówią, lepiej zawsze mieć ścianę za plecami. I żeby Cetron był spokojny. Dziś w nocy robota, jutro o świcie znikam z miasta. Umowa stoi?
Złodziej przez chwilę patrzył w milczeniu na towarzysza.
– Zgoda. Ale najpierw pieniądze.
– Jakie pieniądze?
– Te pięć cesarskich. Dzięki temu będę wiedział, że nie znikniesz gdzieś w środku nocy. Już!
Po chwili wahania mała sakiewka zmieniła właściciela.
– No, to teraz jestem spokojny, przyjacielu.
* * *
Altsin leżał na łóżku, przykryty grubą stertą koców, skutecznie niepozwalającą mu się poruszyć. Mimo to miał takie dreszcze, że ledwo nadążał wzrokiem za Cetronem, który zaprzestał wreszcie kręcić się po pokoju i stanął przy złodzieju. Przywódca gildii zacisnął dłonie w pięści, aż trzasnęły kości i przez chwilę wyglądało na to, że odwinie się i zdzieli leżącego kułakiem wielkości kowalskiego młota. Z widocznym wysiłkiem opanował się i znów zaczął chodzić po pomieszczeniu. Lewo, prawo, lewo, prawo, lewo...
Wygląd Cetrona kłamał. Był średniego wzrostu, średniej tuszy, a z siwą czupryną i jasnymi oczami, ukrytymi pod siwymi brwiami, wyglądał jak zażywny i budzący zaufanie kupiec albo rzemieślnik. Z pewnością nie sposób byłoby go posądzić o to, że przewodzi ponad dwóm setkom złodziei, włamywaczy, rzezimieszków i oszustów. Nie licząc takich okazyjnych podwładnych jak Altsin. Tylko dłonie nie pasowały do tego obrazu. Mężczyzna miał wielkie, ciężkie łapy kowala albo cieśli, a portowe legendy opowiadały o tym, jak kiedyś wybił uderzeniem pięści dziurę w burcie łodzi.
Altsin od chwili odzyskania przytomności nie spuszczał oczu z dłoni Grubego. Mówiły one o ich właścicielu więcej niż mimika, głos i spojrzenie. W tej chwili były to bardzo wściekłe dłonie.
– Widzę, że już doszedłeś do siebie. – Cetron zatrzymał się znów i jakby świadomy, że ręce go zdradzają, założył je na plecy. – Leż, bo ci szwy popękają. Masz poszarpaną skórę i złamane dwa żebra. A i tak wyglądasz lepiej niż Sanwes – stwierdził spokojnie.
Młody złodziej spróbował podnieść się z łóżka, ale ćmiący ból w prawym boku unieruchomił go skuteczniej niż warstwa koców.
– Zabili go jak psa – wystękał, czując kulę żółci podjeżdżającą do gardła. – Jak zwierzę. Sześciu strażników rzuciło się na niego i tłukli go pałkami, aż zmienił się w kupę okrwawionego mięsa. A najpierw ten fircyk wbił mu miecz w brzuch.
Ze spojrzenia Cetrona nie dało się niczego wyczytać, tylko mięśnie ramion napięły mu się wyraźnie.
– Zabroniłem wam się zbliżać do Wysokiego Miasta – powiedział powoli. – Zabroniłem tego głośno, wyraźnie i stanowczo.
– Mieliśmy nic nie kraść...
– Nie rób ze mnie durnia, Alt! – warknął. – Zakaz był wyraźny i nie zawierał żadnych wyjątków. Przynajmniej wydawało mi się, że nie zawiera. Powinienem cię teraz wrzucić do rzeki.
Altsin zmierzył się z nim wzrokiem.
– Więc zrób to – wycedził.
Przez chwilę milczeli, po czym Cetron nagle odwrócił się i trzasnął pięścią w stół. Blat jęknął, stojący na nim gąsiorek zatańczył.
– Niech cię szlag, Alt! To może mi powiesz, co mam teraz zrobić?! Sanwes nie żyje, zabity w rezydencji hrabiego Terleacha, ciebie przynieśli tu godzinę temu, nieprzytomnego, z połamanymi żebrami i taką gorączką, że można było ci na głowie jajka smażyć. W Wysokim Mieście wrze. Poszła plotka, że ktoś próbował zamordować hrabiego i tylko interwencja Ewenneta-sek-Gresa ocaliła mu życie. Wiedziałeś, że Sanwes miał przy sobie noże?
Altsin z wysiłkiem podciągnął się w górę, przyjmując półleżącą pozycję.
– Do licha, Cetron, on zawsze przy robocie nosił noże, co najmniej dwa. Ja zresztą też je noszę, dobrze wiesz.
– Wiem, ale ty nie nosisz Pocałunku Kleh, w dodatku zatrutego.
Altsin otworzył i zamknął usta, zbyt zaskoczony, żeby coś powiedzieć. Nigdy nie widział takiej broni u Sanwesa. Pocałunek Kleh – nazwany tak od imienia bogini, patronki złodziei i morderców – był krótkim, ale za to szerokim sztyletem, dwustronnym i ostrym jak brzytwa, uważanym na dodatek, słusznie czy nie, za znak rozpoznawczy skrytobójców. Z tego powodu żaden szanujący się włamywacz nie nosił go przy sobie.
– Dobrze. – Cetron ponownie usiadł przy stole, przypatrując się chłopakowi spod przymrużonych powiek. – W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Opowiadaj po kolei. Po co tam poszliście?
Altsin przymknął oczy, ból w boku stawał się powoli nie do zniesienia.
– Sanwes mówił coś o podrzuceniu pewnego drobiazgu do gabinetu hrabiego. Tylko tyle. Wejść, położyć i wyjść. Robota na sto mrugnięć.
Skrzypnęło krzesło.
– Co to był za drobiazg?
– Nie otwieraliśmy paczki. Sądząc po wyglądzie, jakieś dokumenty.
– Dokumenty? – w głosie Cetrona pojawiła się nowa nuta. – Alt, przy Sanwesie znaleziono papiery sugerujące, że hrabia Terleach sprzedał Wysserynom swoje poparcie w Radzie, że wreszcie dał się kupić.
– Nie rozumiem.
– Pewnie, że nie. – Krzesło skrzypnęło, Cetron znów zaczął chodzić. – Czasami dziwię się, że ty w ogóle wiesz, w jakim mieście żyjesz.
Altsin usłyszał, jak mężczyzna nalewa coś do kubka.
– Dziesięć dni temu zwolniły się dwa miejsca w Radzie Miasta. Stary gyn-Kaderel zmarł w wieku osiemdziesięciu sześciu lat, chociaż niektórzy mówili, że to nigdy nie nastąpi, bo takiego skurwysyna nawet śmierć woli omijać z daleka. A Hardenn Morhes zaginął gdzieś na morzu. Dwa miejsca z trzynastu. Łakomy kąsek.
Kroki zbliżyły się i Altsin poczuł, że ktoś unosi mu głowę i przykłada coś do warg.
– Wypij to. – Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy w głosie Cetrona troskę. Uśmiechnął się w duchu, chyba dopadała go maligna. – Złagodzi ból, ale nie pozwoli ci zasnąć. Po lekach, które dostałeś, nie wolno ci spać co najmniej do wieczora.
Płyn był chłodny, o lekko gorzkawym posmaku.
– Radą trzęsą trzy szlacheckie rody, stojące na czele trzech stronnictw. – Cetron podjął marsz po pomieszczeniu. – Wysseryni, Terleachowie i Herker-gur-Dores ze swoimi krewnymi i zwolennikami. Wszyscy mają po trzy głosy. Pozostałe cztery to tak zwane „głosy ludu”, czyli przedstawiciele gildii kupieckich, armatorów i cechów rzemieślniczych z Niskiego Miasta, wybierani przez zebranie ich mistrzów. To właśnie dwa miejsca spośród nich się zwolniły. Słuchasz mnie? Nie śpij.
– Nie śpię. – Otworzył oczy.
– Wszyscy zaczęli gorączkowy wyścig po te miejsca, bo one dawałyby im przewagę w Radzie. Dawniej, gdy rządziło Imperium, Rada była zależna od gubernatora i choćby wszyscy przedstawiciele Niskiego Miasta naraz zapukali do bram Domu Snu, nie miałoby to znaczenia. Lecz teraz po raz pierwszy w historii miasta zaistniał taki układ sił, trzy razy trzy plus dwa i brak kogoś, kto powstrzymałby zapędy Wysserynów czy gur-Doresów, żeby zdobyć pozostałe dwa głosy. Gdyby dwa główne rody połączyły siły, miałyby sześć przeciw pięciu i mogłyby obsadzić te dwa miejsca swoimi ludźmi, wbrew woli gildii kupieckich i cechów. To znaczy gildie nadal by wybierały, ale to Rada Miasta mogłaby im wskazać kandydatów. Słuchasz?
– Słucham... – Altsinowi znów opadły powieki.
– Nie śpij, bo dostaniesz w łeb. Gdyby jakieś dwa rody połączyły siły i obsadziły te dwa brakujące miejsca swoimi ludźmi, w praktyce to one rządziłyby Ponkee-Laa. Miałyby sześć własnych głosów plus dwa, to daje osiem do pięciu. Władza, jakiej nie miał nikt od czasów imperialnych gubernatorów. Ale Herker-gur-Dores i Wysseryni nienawidzą się serdecznie. Nienawidzą się tak, że gdyby zamknąć ich w ciemnym pokoju, to po stu uderzeniach serca wyciągano by ich w kawałkach. Oni nigdy nie połączą sił. Oba rody próbują więc skaptować hrabiego Terleacha, obiecując mu, bogowie wiedzą co, ten jednak wciąż się waha. Jego władza bierze się w większości z szacunku, jaki ma wśród średniozamożnej szlachty, oraz z opinii niezależnego i bezstronnego radcy, dla którego najważniejsze jest dobro miasta. No i rzecz jasna, nie ufa ani Herkerowi, ani Wysserynom.
Coś uderzyło złodzieja w twarz. Szarpnął się, zamrugał.
– Mówiłem, nie śpij. Podejrzewam, że hrabia gra we własną grę. – Cetron mówił teraz cicho i szybko, zmuszając go do koncentracji. – Wysyła posłańców do mniej ważnych rodów, przyjmuje od nich podarki, jeździ na tajemnicze spotkania. Kazałem dokładnie obserwować to, co dzieje się w Wysokim Mieście, bo czuje się tam solidną burzę. W każdej rezydencji potrojono straże, a czarownicy narzucali tyle zaklęć ochronnych, że powietrze aż iskrzy. I dlatego zabroniłem wam się tam pokazywać.
Altsin ponownie zamknął oczy. Gdy je otworzył, Cetron siedział na krześle i wpatrywał się w niego intensywnie.
– Co zaszło u hrabiego? – zapytał wreszcie leżącego.
Młody złodziej przełknął ślinę. Gardło nagle zrobiło mu się bardzo suche.
– Poszliśmy po dachach, od strony starych koszar. Rezydencja jest tylko pięćdziesiąt kroków od nich. Noc jasna, ale do pełni było jeszcze daleko. Ja zostałem na górze, a Sanwes przeszedł murek, wspiął się po ścianie na balkon i otworzył okno do gabinetu hrabiego. Nie było żadnych zaklęć, straży, niczego. Wszedł do środka i podszedł do szafki na ścianie.
Altsin umilkł, mając całą scenę jeszcze raz przed oczami.
– Nagle na ścianach komnaty zapłonęły kandelabry, wszystkie, rozległ się dźwięk, jakby zawyło sto psów, a do środka wpadł jakiś upudrowany fircyk z mieczem w dłoni. A Sanwes... Sanwes zamarł w miejscu jak przykuty czarem. A wtedy ten sukinsyn uśmiechnął się, podszedł do niego, wbił mu miecz w brzuch – widziałem ostrze wychodzące plecami – i wypchnął go przez balkon. Na dole pojawili się strażnicy i... bili go pałkami, bili bez przerwy, gdy się ruszał, bili, gdy znieruchomiał, bili, gdy przestał już wyglądać jak człowiek. Skończyli dopiero wtedy, gdy ten młody w towarzystwie jakiegoś szpakowatego mężczyzny zszedł na dół i ich powstrzymał.
– A twoja rana?
– Nie wiem, jakim cudem mnie dostrzegli. Nagle podnieśli krzyk i zaczęli na mnie pokazywać.
– Wstałeś z dachu – Cetron raczej stwierdził, niż zapytał.
– Nie pamiętam – skłamał.
– Ja bym pewnie zerwał się na równe nogi. Czym dostałeś?
– Bełtem z kuszy.
Brwi przywódcy Ligi powędrowały w górę.
– Z kuszy? Synu, gdybyś dostał z kuszy z pięćdziesięciu kroków...
– Rykoszet. Bełt zrykoszetował i uderzył mnie w bok. Upadłem, pewnie myśleli, że nie żyję, bo nie spieszyli się z przyjściem na dach. Pamiętam, że nagle zrobiło mi się słabo, ledwo dowlokłem się do krawędzi, tam poniżej jest kanał, wpadłem do wody... płynąłem... niezupełnie... dałem się nieść nurtowi aż do rzeki, tam wydostałem się na brzeg.
– I tam cię znaleźli i przynieśli do mnie. Mówiłem, że obserwujemy Wysokie Miasto. Gdy tylko zaczęło się zamieszanie, postawiłem ludzi na nogi. Masz więcej szczęścia, niż myślisz, ten bełt był zatruty, uderzył bokiem, połamał ci żebra i zdarł kawał skóry, ale niewiele trucizny przedostało się do ciała. A woda w kanale wypłukała większość z rany. Ale to była naprawdę mocna rzecz. Gdyby nie kąpiel, oślepłbyś i sparaliżowałoby cię, zanim byś skonał. Leżałeś nieprzytomny cały dzień. Jeśli teraz zaśniesz, resztki trucizny mogą zadziałać. Możesz się obudzić ślepy, sparaliżowany albo nie obudzić się wcale. – Cetron swobodnie zmienił temat. – Wiesz, kim był ten, który zabił Sanwesa?
– Nie, widziałem go pierwszy raz w życiu.
– Nic dziwnego, pojawił się w mieście nie dalej niż cztery miesiące temu. Baron Ewennet-sek-Gres, czwarty syn barona sek-Gresa, nie wiadomo, czy może w ogóle używać tytułu, ale jakoś nikt o to głośno nie pyta. Ten fircyk, jak go nazwałeś, ma opinię najlepszego szermierza w mieście i wierz mi, nie jest przesadzona. Szybko wkradł się w łaski Wysserynów. Prawdę mówiąc, po tym, jak wyzwał na pojedynek i pokaleczył kilku zwolenników gur-Doresów, został prawą ręką Arolha Wysseryna. W jego imieniu starał się uzyskać poparcie hrabiego Terleacha, aż do wczoraj, nieskutecznie.
Altsin otworzył szerzej oczy.
– Chcesz powiedzieć, że hrabia przeszedł na stronę Wysserynów?
– Ha! Więc jednak to, co dzieje się w mieście, interesuje choć trochę twoją durną pałę. Tym bardziej dziwi mnie, że słysząc od Sanwesa, gdzie macie iść, nie dałeś mu w łeb i nie zaciągnąłeś do bramy miasta. Leż, nie wstawaj, bo zemdlejesz albo zarzygasz łóżko. Coś ci powiem o tych dokumentach, które mieliście podrzucić. Musiałem przekupić zastępcę komendanta Straży, żeby się tego dowiedzieć. Wynikało z nich, że hrabia zdecydował się poprzeć Wysserynów w zamian za jedno miejsce w Radzie, należące do tej pory do przedstawicieli gildii, których zamierzano stamtąd w ogóle usunąć. Do tego miał dostać władzę nad Strażą Miejską i południowymi dokami.
Altsin przerwał mu gestem.
– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
– Pogłówkuj chwilę. Pocałunek Kleh. Hrabia jest przekonany, że Sanwes miał najpierw podrzucić mu kompromitujące dokumenty, a potem zamordować. Po śmierci tak ważnej osoby doszłoby do szczegółowego śledztwa wraz z przeszukaniem domostwa i ktoś by te dokumenty odnalazł. Wybuchłby skandal, o jakim nie słyszano od dawna. Ród Terleachów straciłby większość dotychczasowych zwolenników, a w konsekwencji mógłby stracić i miejsca w Radzie Miasta. Hrabia zaś byłby martwy, a martwi nie mogą się bronić. Dokumenty te skompromitowałyby również Wysserynów, a jedyną liczącą się siłą z czystymi rękami pozostaliby gur-Doresowie, i to wokół nich zgromadziliby się zarówno sojusznicy hrabiego, jak i przerażeni reprezentanci ludu. W najgorszym przypadku byłoby trzy plus cztery, choć pewnie stary Ferles urwałby i coś z głosów należących do rodu Terleachów. Rozwiązanie doskonałe.
Cetron przerwał na chwilę, wpatrując się w niego uważnie.
– Teraz rozumiesz? Ponieważ intryga wydawała się w równym stopniu skierowana przeciw niemu, co i przeciw Wysserynom, wszystko wskazuje na robotę gur-Doresów. Więc z kim hrabia może teraz połączyć siły? Tylko z Wysserynami, których przedstawiciel, młody, bohaterski baron, z narażeniem własnego życia zabił bezwzględnego mordercę. Tylko że obaj wiemy, że Sanwes nie był zabójcą. A całe zdarzenie zbyt przypominało zasadzkę. Komuś bardzo zależało, żeby Sanwes nie miał najmniejszej szansy, by ujść z życiem. Tylko ty byłeś niespodzianką, ale ponieważ znaleziono ślady krwi na dachu, a bełt zatruto, wszyscy zdają się sądzić, że jesteś martwy. Twoje szczęście.
Altsin wpatrywał się w niego bez słowa.
– Wiem, kto to wszystko zaplanował.
– Ja też. Młody, bohaterski baron Ewennet-sek-Gres. Zamiast przekupić hrabiego pieniędzmi i władzą, kupił go strachem i garścią złota, wydaną na młodego durnia, który dał się zabić.
Młody złodziej przymknął powieki i jeszcze raz znalazł się na dachu starych koszar. Zobaczył, jak komnatę wypełnia światło, otwierają się drzwi, a Sanwes zamiera z dłonią wsuniętą za koszulę. Wyraźnie zobaczył uśmieszek triumfu na twarzy barona.
– To on go wynajął. I to pewnie osobiście.
– Pewnie tak, pewnie też dlatego kazał go tak zmasakrować swoim strażnikom, żeby nikt nie mógł rozpoznać ciała, bo była szansa, że ktoś widział ich razem. – Cetron napełnił sobie kubek. Altsin poczuł zapach wina.
– Nalej mi też – poprosił.
– Nie ma mowy, jeśli wypijesz choć trochę, zaśniesz i możesz już się nie obudzić. Przez najbliższe dwa dni będziesz dostawał tylko napar z ziół. Dużo naparu z ziół.
Złodziej podniósł się wyżej na poduszkach.
– Co zamierzasz z tym zrobić?
– Nic. – Cetron opróżnił kubek jednym haustem, nalał sobie ponownie i usiadł. – Nic nie mogę zrobić.
– Nic? – Altsin starał się mówić cicho. – Sanwes był jednym z nas. Płacił ci za ochronę.
– Płacił, a ja wypełniłem swoją część. Wysłałem ciebie, żebyś zabrał go z miasta. Żaden z was nie wypełnił mojego polecenia.
– Ten skurwysyn wykorzystał go i zabił.
– Pamiętasz, co kiedyś powiedziałeś? Jak masz więcej niż dwanaście lat i ktoś cię wyrucha, to znaczy, że sam nadstawiłeś tyłka. Jeśli Sanwes podjął się tego zadania, mimo iż zabawiał podstarzałe damulki w Wysokim Mieście i musiał wiedzieć, co się tam dzieje, to znaczy, że naprawdę był głupszy niż beczka zepsutych śledzi.
– Jesteś nam... – Złodziej nie dokończył.
– Milcz, gówniarzu! – Cetron walnął kubkiem o blat, aż wino chlusnęło na wszystkie strony. – Nic wam nie jestem winien! Sanwes miał wyjechać z miasta i koniec. Złamał mój rozkaz, bo nie wysłałem cię do niego z uprzejmą prośbą, tylko z rozkazem, i zginął. Gdyby jakimś cudem przeżył tę wyprawę, powinienem osobiście wydać go w ręce rzeźników. Dla przykładu. Zrozum wreszcie, że to, co się dzieje teraz w Wysokim Mieście, to nie jest zabawa. Władza w Ponkee-Laa zawsze opierała się na równowadze między trzema najpotężniejszymi stronnictwami a gildiami i cechami. Na czterech nogach, jak w dobrym krześle. Teraz to może zostać zniszczone. Liga Czapki od lat patrzyła z uwagą na Radę, ale teraz Gryghas zachowuje się, jakby to wszystko nic go już nie obchodziło. Jeśli jakieś stronnictwo zdobędzie zdecydowaną przewagę, może zagarnąć władzę dla siebie na dłużej. Może ją wyszarpać z rąk pozostałych i narzucić wszystkim takie prawa, jakie będzie miało ochotę. Teraz przewagę zdają się uzyskiwać Wysseryni, bo oprócz stronnictwa hrabiego Terleacha także pozostali przy życiu przedstawiciele Niskiego Miasta zdają się im sprzyjać.
– Ale...
– Milcz! I słuchaj! Teraz, gdy Meekhan wycofał się na wschód, Ponkee-Laa to najpotężniejsze z nadmorskich miast. Formalnie jest częścią księstwa Fiilandu, ale książę jest tu tak naprawdę gościem, a nie władcą. Rządzi Rada. A Wysseryni mają sny o potędze. O stworzeniu unii nadmorskich portów, kontrolującej handel wzdłuż całego wybrzeża. O chwyceniu za gardło meekhańskich kupców, którzy zachowują się, jakby Imperium ciągle władało wybrzeżem. O stworzeniu nowego imperium, morskiej potęgi, kontrolującej zachodni kraniec kontynentu. Gadają o tym od lat i jeśli zdobędą przewagę w Radzie, mogą spróbować zrealizować te plany. A wiesz, od czego zaczną? Od wojny z Ar-Mittar. To nasi najwięksi konkurenci, ich port przyciąga niemal tyle samo statków co nasz, mają bliżej do kopalń i hut zachodniego Glehs, więc żelazo i broń są u nich tańsze, i powoli odbierają naszym kupcom rynki. Eeeech. – Zirytowany przywódca gildii machnął ręką. – Po co ja ci to mówię? To nie są sprawy na gówniarski łeb. Leż. Leż, mówię! I nie waż się zasnąć, bo nie będę więcej wydawał pieniędzy na uzdrowicieli.
Cetron wstał.
– Jak wypoczniesz, wynoś się stąd – rzucił, idąc w stronę drzwi. – I nie pokazuj mi się na oczy przez najbliższe dni. Ja spróbuję się dowiedzieć, ile tak naprawdę narobiliście szkód.
Zatrzymał się w progu.
– I oczywiście masz całkowity zakaz zbliżania się do Wysokiego Miasta, Alt. Żadnych szczeniackich honorowych zemst i innych głupot, sprawdzę. Sanwes sam był sobie winien, zapamiętaj.
Wyszedł.
Altsin nie trudził się z odpowiedzią, bo od dłuższego czasu było jasne, że Cetron nie tyle go do czegoś przekonuje, ile próbuje uspokoić własne obawy. Gwałtowne zmiany w Radzie zawsze zwiastowały kłopoty, a kłopoty to nie było coś, na czym zależałoby szefowi jakiejkolwiek gildii. Zwłaszcza kiedy jego dzielnica sąsiadowała z Wysokim Miastem.
Lecz teraz najważniejsze było, że Sanwes nie żył. Przebity mieczem i zatłuczony na śmierć jak dzikie zwierzę.
Od samego początku nie miał szans, jego los przypieczętował się już w chwili, gdy młody baron wypatrzył go i uznał, że będzie doskonałym narzędziem do realizacji jego planów. Nie gra się z kimś w kości o cesarskie orgi przypadkowo, jeśli potem wyciągasz podrobione dokumenty i proponujesz inną spłatę zaciągniętego długu. Sanwes był głupcem, tak.
Mimo wszystko.
Zabili go jak psa.
Altsin zacisnął zęby.
* * *
Nie zasnął przez następne dziesięć godzin, pił dużo gorzkawego wywaru i wypacał truciznę. Cetron dotrzymał słowa, gdy tylko przekonał się, że młody złodziej przeżyje, kazał mu się wynosić i nie pokazywać na oczy. Altsin powlókł się do kamienicy, gdzie wynajmował mały pokoik. Właścicielkę niewiele obchodziło, co robił i kim był, nie pytała o to żadnego ze swoich lokatorów, dopóki czynsz był płacony na czas. Bardzo mu to odpowiadało.
Ledwo wszedł do pokoju, rzucił się na łóżko i zasnął. Spał długo, gdy zamykał oczy, słońce zbliżało się do zenitu, gdy je otworzył, właśnie wschodziło. Przebrał się w czyste rzeczy, zjadł potężne śniadanie, ignorując ostrzegawcze skurcze żołądka i zupełnie nie czując smaku kalmarów zapiekanych w cieście i małych wędzonych rybek. Potem siadł przed najbliższą winiarnią i zagapił się w niebo, mnąc w dłoniach małą sakiewkę. Opróżnił ją wcześniej, pięć cesarskich orgów to nie była suma, którą można przy sobie nosić na co dzień. W zasadzie mógł za nią pić wiele dni, topiąc pamięć o Sanwesie w winie, aż gniew i wściekłość zbledną. W zasadzie taki jest sens każdej stypy, nieprawdaż? Zbudować pomost między śmiercią kogoś bliskiego a resztą naszych dni, oswoić nieodwracalne, a potem o tym zapomnieć. Lecz wino, którego od rana wypił już dwie flaszki, nie miało smaku ani mocy. Pięć cesarskich to mogło być za mało.
Obejrzał się przez ramię. Wysokie Miasto błyszczało w promieniach słońca marmurem, alabastrem i kolorowymi dachami. Jeszcze tam nie pójdzie. Przynajmniej nie bez sprawdzenia kilku rzeczy.
* * *
Jawynder mieszkał w małej chatce, zbudowanej z tego, co woda wyrzuciła na brzeg jego wysepki. Wysepka tkwiła poza linią brzegową, dobre pół mili w głąb morza, jednak tak naprawdę ciągle znajdowała się pośrodku rzeki, bo Elharan wdzierała się w słone wody na odległość ponad dziesięciu mil, a czasem, po wiosennych roztopach, może i na dwadzieścia. Rzeka była prawdziwą potęgą, żywiła i poiła Ponkee-Laa, dostarczała towarów z głębi kontynentu i zabierała te, które przypłynęły morzem. Setki barek dzień w dzień sunęły w górę i w dół nurtu, przewożąc każdego roku bogactwo warte miliony orgów. Bez Elharan Ponkee-Laa byłoby co najwyżej małym portem wojennym albo przerośniętą wioską rybacką.
A jasnowidz zamieszkał w miejscu, gdzie rzeka była najpotężniejsza.
Altsin przywiązał łódkę do brzegu i wdrapał się kilkanaście stopni w górę. Wysepka była skalną ostrogą ze szczytem sięgającym dobrych trzydzieści stóp ponad poziom wody. Na górze znajdował się kawałek płaskiego, porośniętego ostrą trawą terenu i chatka. Z pociemniałych od wody desek, kawałków beczek, pali ze zniszczonego molo, fragmentów łodzi, barek i skrzyń, w których przewożono towary. Całość zadaszono płótnem żaglowym. Domostwo wyglądało tak, że Altsin zawsze miał ochotę otworzyć sakiewkę i wcisnąć Jawynderowi kilka monet w rękę.
Potem jednak przypominał sobie, ile jasnowidz brał za swoje usługi. Mieszkanie w czymś takim było raczej fanaberią niż koniecznością.
– Będziesz tak stał i gapił się, czy wejdziesz?
Złodziej nawet nie drgnął. Jawynder zawsze to robił, pozwalał gościowi gapić się na swój szałas, by nagle huknąć mu coś nad uchem. Altsin wreszcie odwrócił się i zmierzył go wzrokiem. Workowate łachmany, siwe włosy, związane kawałkiem sznurka z sieci w niechlujny kucyk, opalona na ciemny brąz twarz z dwoma jasnymi plamami zamiast tęczówek.
– Wymowne patrzenie na ślepca jest przejawem wyjątkowej głupoty albo niesamowitej uprzejmości, Altsin... – Zakryte bielmem oczy zmrużyły się kpiąco.- Próbujesz dać mi do zrozumienia, że moja prosta zabawa cię nudzi, czy też chcesz, żebym się poczuł jak ktoś normalny?
Altsin wzruszył ramionami.
– A teraz wzruszasz ramionami i unosisz oczy w górę, prawda? – Właściwie w głosie Jawyndera nie było sarkazmu, tylko coś na kształt znudzenia. W pewien sposób to jeszcze bardziej irytowało, lecz Altsin zdążył już poznać większość sztuczek starca.
– Wzruszam i unoszę – przyznał. – Mógłbym też zatańczyć, ale...
– Ale mógłbyś zemdleć z wysiłku. Po tej truciźnie, którą czuję w twoim pocie, mało kto dałby radę tak szybko stanąć na nogi. Wynająłeś dobrego uzdrowiciela.
– Nie ja. Gruby.
– Cetron? Aha. Podziękuj mu przy najbliższej okazji. Najpewniej dzięki niemu nie dołączyłeś do zacnej kompanii ślepców i kalek. Co cię do mnie sprowadza? Tylko – uniósł sękaty paluch – bez głupich gadek, że jestem jasnowidzem i mam zgadnąć.
– Sanwes nie żyje.
– Słyszałem. Wieści szybko się rozchodzą.
– Chcę się dowiedzieć czegoś o tym, kto go zabił.
– To nie będzie łatwe. Masz jakąś rzecz należącą do tego człowieka?
Altsin zabrzęczał sakiewką.
– Złoto? – Jeśli chodziło o rozpoznawanie koloru kruszcu, Jawynder także nie potrzebował wzroku.
– Ile?
– Pięć cesarskich. Są twoje, jeśli będę zadowolony. Złodziej wytrząsł monety na dłoń i podał jasnowidzowi. Ten zacisnął pięść, otworzył i pieniędzy nie było.
– Sakiewka – zażądał.
Woreczek zmienił właściciela. Jawynder wskazał chatkę.
– Wejdźmy do środka, tu jest za gorąco.
Wnętrze było chłodne i zacienione, całkiem przyjemne, choć jego wyposażenie należało określić jako więcej niż skromne. Sterta foczych futer, służąca za posłanie, i dziura w ziemi wypełniona popiołem. Przez szpary w ścianach wpadało dość światła, by nie trzeba było palić lampki. Usiedli wprost na klepisku. Jasnowidz przez chwilę obracał sakiewkę w ręku. Milczał.
– Złoto – mruknął wreszcie. – Nie do wiary, co robi z ludźmi. Chcesz wiedzieć, kim jest ten Ewennet-sek-Gres?
– Tak.
– Bzdura, chłopcze. Tego mogłeś się dowiedzieć, posłuchawszy kilku plotek w mieście. Bo on stał się ostatnio ich bardzo popularnym tematem. Młody, przystojny, odważny. Wrogowie go nienawidzą i boją się, sojusznicy dziękują bogom, że jest po ich stronie. Świetny szermierz. Pokonał Daresa Baonrego, pierwszy miecz gur-Doresów. Poeta. Jego wykpiwające przeciwników limeryki zna już pół miasta. Kochanek. Kobiety opowiadają sobie legendy o jego wyczynach w alkowie. Bogacz. Wynajmuje mały pałacyk w Wysokim Mieście, siada do gry w kości tylko wtedy, gdy na blacie leży złoto. Ubiera się u najlepszych krawców, używa najlepszej broni. Bohater. Gołymi rękami zabił mordercę nasłanego na hrabiego Terleacha. Nie powiem ci o nim nic, czego nie dowiedziałbyś się przy dzbanie wina w pierwszej lepszej karczmie.
– A ile w tym jest prawdy?
– Wszystko w tym jest prawdą. Młody baron pojawił się kilka miesięcy temu i zaczął popierać Wysserynów, z którymi ponoć jest spokrewniony. Nikt tego nie udowodni, a raczej nikt nie udowodni, że jest inaczej, bo gdy Imperium wycofywało się na wschód, wiele archiwów zostało zabranych wraz z meekhańskimi urzędnikami albo zwyczajnie spłonęło. Wysseryni jednak uznają go za swojego, a to wystarczający dowód. Jest bogaty, wykształcony, mówi kilkoma językami, zna literaturę, poezję, taniec, szermierkę. Wypisz, wymaluj syn ze starego, szlacheckiego rodu, wychowywany od dziecka przez guwernerów, uczony walki przez fechmistrzów, wytresowany do zabawy w politykę. Dokładnie kogoś takiego Wysseryni szukali.
Zakryte mlecznym oparem źrenice błądziły po twarzy złodzieja.
– Mów dalej.
– Nic więcej ci nie powiem, Altsin, bo nic więcej nie widzę. Jasnowidzenie to nie czytanie w księdze, a Mały Kamień bywa kapryśnym aspektem. A poza tym ten twój baron jest też najpewniej biegły w magii. Nic nie mów. Stracę myśl. Wiem, że nigdy nie przyłapano go na czarach, na niczym więcej niż noszenie jakiegoś talizmanu przynoszącego szczęście w miłości i takich tam bzdurach. Ale – Jawynder potrząsnął atłasowym woreczkiem – ta sakiewka została zakupiona kilka dni temu i to najpewniej przez jego sługę, monety opuściły skarbiec tuż przed tym, jak znalazły się w posiadaniu Sanwesa. On starał się nie dotykać ani sakiewki, ani złota. Nikt, kto nie zna podstawowych zasad działania aspektów odpowiadających za jasnowidzenie, nie podjąłby takich... środków zabezpieczających. Sanwes miał zginąć i baron musiał się spodziewać, że ktoś zechce zatrudnić jasnowidza, by sprawdzić ciało włamywacza i mordercy, oraz wszystko, co mogłoby zostać przy nim znalezione, także i tę sakiewkę.
Altsin pokiwał głową.
– Jasnowidz sprawdzał to, co z niego zostało. Niejeden – stwierdził neutralnym tonem.
– Oho. Ależ głosem to powiedziałeś. Jakby chodziło o kawałek mięsa. Daj spokój, chłopcze, wywrzeszcz to z siebie, bo cię wypali od środka. Nie? Twoja sprawa. Ci jasnowidze coś odkryli?
– Tylko to, że Sanwes się włamał i miał podrzucić jakieś dokumenty... Reszta... podobno stwierdzili, że ciało było za bardzo zmasakrowane.
– Widzisz? – Jawynder uśmiechnął się wąskimi wargami. – Każdy człowiek podda się Mocy, aspektowanej lub nie. Ale to działa i w drugą stronę. Mrówka, zanurzając nóżkę w oceanie, powoduje falę. Małą, bo małą, ale falę. Gdy ktoś umiera... aspekty wokół krzyczą. Im bardziej brutalnie jest mordowany, tym większe wprowadza zamieszanie. Dlatego czarodzieje władający aspektami ze Ścieżki Życia unikają świeżych pól bitewnych. Założę się, o co chcesz, że baron kazał swoim ludziom tłuc go długo i dokładnie, żeby umierał w jak największym cierpieniu. Może miał i coś innego pod ręką, tak na wszelki wypadek?
– Truciznę? Powodującą najpierw paraliż i ślepotę?
– Tak. Trucizny wywołujące paraliż najczęściej sprawiają, że człowiek się dusi. Paskudna i bolesna śmierć. Mówiłem, ten baron wie o czarach więcej niż przeciętny szlachcic. Zabezpieczył się.
Przez chwilę Jawynder wyglądał, jakby nad czymś intensywnie myślał.
– Nie rób tego – stwierdził wreszcie.
– Czego?
– Nie szukaj zemsty. To nie bijatyka w karczmie, po której mógłbyś poderżnąć komuś gardło. To zabawy możnych. Oni patrzą na świat inaczej. Nie widzą ludzi, tylko tłum. Masę. A gdy w tłumie ktoś ginie, jest to do zaakceptowania. Większość z nich wychowała się w otoczeniu ludzi, których nazwisk nie znali. Służby, stajennych, kucharzy, strażników. Mówią im po imieniu, jak mówi się do psów czy kotów. Dla szlachcica jeden służący nie różni się od drugiego, jest elementem wyposażenia domu. Tutaj nawet rezydencje sprzedaje się z pokojówkami i kucharzami. Rozumiesz? Nie jesteś dla nich przeciwnikiem, tylko... – zastanawiał się chwilę – szkodnikiem. Oni cię nie zabiją, tylko usuną, a po wszystkim nie poświęcą temu choćby jednej myśli. Nawet Cetron dłużej się zastanawia, nim każe kogoś utopić. Przez ten port przepływa bogactwo wszystkich miast i wsi znad całej Elharan. Bogactwo niesłychane. A ono generuje niesłychaną arogancję. To nie dla ciebie.
Altsin bez słowa wpatrywał się w jasnowidza.
– On go wykorzystał – wycedził wreszcie. – Oszukał w kościach, żeby użyć w pułapce na hrabiego. Zrobił to, jak słusznie zauważyłeś, traktując Sanwesa niczym szkodnika. Jak śmieć. Jeśli nie odpowiem, to będzie tak, jakbym przyznał temu baronowi rację. Jakbym stwierdził, że można ludzi traktować w ten sposób, gdy ma się pozycję i pieniądze.
Jawynder pokręcił głową.
– Chodzi ci o Sanwesa czy o siebie?
– A jeśli powiem, że o mnie, to stracę coś w twoich oczach? Wybacz, nie chciałem, żeby to zabrzmiało jak kpina. Sanwes sam się w to wplątał i to jego wybór. Ja... nigdy nie podjąłbym się takiego zadania, śmierdziałoby mi na milę. Tu... chodzi o mnie. Jeśli nie odpowiem, to widząc przejeżdżający ulicą powóz jakiegoś szlachetki, już zawsze będę spuszczał wzrok. Rozumiesz? Będę bał się spojrzeć w oczy każdemu lebiedze w atłasach. Bo pozwoliłem, żeby zabójstwo kamrata uszło im płazem. Rozumiesz? Jak raz pozwolisz sobie zgiąć kark, już nigdy go nie podniesiesz.
Mimo że oczy Jawyndera zakrywało bielmo, Altsin dałby głowę, że ten widzi go doskonale. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdy błądził wzrokiem po twarzy złodzieja.
– Jest w tobie – zawahał się – morze gniewu. Za dzieciństwo na ulicach, głód i strach. I jesteś bystry. Dużo bystrzejszy, niż wyglądasz. Skąd wiesz, że oszukiwał w kości?
– Bo nie zaproponowałby takiej roboty pierwszemu lepszemu. Musiał wiedzieć, że Sanwes jest... był złodziejem. Więc zagrał z nim w kości, podpuścił, a gdy dług urósł, dał paczkę i wskazał adres. I ustalił termin, kiedy na pewno on sam będzie u hrabiego. Hrabia Terleach to nie byle chłystek. Spotkanie z nim, zwłaszcza późną nocą, ustala się wiele dni naprzód. Więc baron planował to z dużym wyprzedzeniem, spotkanie, włamanie, zabójstwo. I gdy zaproponował Sanwesowi grę, musiał być pewien, że wygra, bo inaczej cały plan byłby na nic. A więc oszukiwał, nie ma innego wyjaśnienia.
Jawynder pokiwał głową, uśmiechnął się.
– Dobrze. Bardzo dobrze. I co jeszcze?
– To będzie kosztować.
– O?! Ile?
– Pięć cesarskich. – Złodziej wyciągnął rękę.
Jawynder zarechotał.
– Dobrze, już zarabiam na swoje pieniądze. – Zacisnął sakiewkę w obu dłoniach, zamknął oczy. – On jest arogancki. Pewny siebie aż do przesady. Nigdy nie przegrał i nigdy nie został zmuszony do rezygnacji z planów. Zawsze osiągał to, co zamierzył, a planuje z dużym wyprzedzeniem.
Altsin żachnął się, poirytowany.
– Tracę cierpliwość. Powiedz mi coś, czego nie wiem. Czego sam bym się nigdy nie domyślił. Albo oddawaj pieniądze...
Wydawało się, że jasnowidz zapadł się w sobie, brązową twarz pokryły zmarszczki. Zamknął oczy, na dłuższą chwilę przestał oddychać.
Złodziej czekał. Widział już kilka razy, jak Jawynder czerpie ze swojego aspektu. Zaswędziało go między łopatkami, ale łagodnie, jakby na moment przysiadł tam tylko komar.
Pierś gospodarza poruszyła się wreszcie.
– Powiem ci tyle – wymamrotał, ledwo otwierając usta – że twój baron jest dopiero w połowie drogi, może nawet mniej. Zdobycie przychylności hrabiego Terleacha to dla niego tylko krok w kierunku celu. I jeśli nie zmieni zamiarów, to Wysokie Miasto spłynie w najbliższych dniach krwią. Ewennet-sek-Gres widzi siebie jako władcę Ponkee-Laa, a nie miecz w ręku Wysserynów. Ma plany ukryte w planach i zakryte innymi planami. Na dodatek uważa się za najlepszego gracza, jaki pojawił się tu od wieków. I uwielbia tę grę. Grę możnych o władzę i pieniądze. Ale, jeśli dobrze odczytałem, mimo wszystko zależało mu na tej sakiewce. Chciał ją odzyskać, bo jakkolwiek szansa jest nikła, to ktoś naprawdę utalentowany, wielki mag władający jednym z aspektów odpowiadających za widzenie przeszłości, mógłby go powiązać z Sanwesem. – Jawynder otworzył powieki. – Tyle widzę. Czy zasłużyłem na złoto?
Altsin skinął głową.
– Tak. Czyli idąc do Klaweli, wpadnę w sam środek rojowiska węży?
– Nie. Wpadniesz do młyna, mielącego kości na proszek. Z rojowiskiem węży miałbyś jakieś szanse.
Złodziej uśmiechnął się.
– Sakiewka. – Wyciągnął rękę. – Dziękuję. Nie wydaj wszystkiego naraz.
* * *
Bez najmniejszego problemu przekroczył furtkę w murze Klaweli. Wystarczy odpowiedni ubiór, a przestają patrzeć ci w twarz, pomyślał, patrząc na reakcję strażnika, który zginał się właśnie po rzuconą mimochodem monetę. Altsin pół nocy obserwował ruch przy wejściu. Ten mur nie był częścią fortyfikacji, furtkę otwierano o każdej porze dnia i nocy, a drobny upominek dla pilnującego jej człowieka skutecznie gasił w zarodku wszystkie pytania. Ktoś, kto nosił się jak młody szlachcic, mógł przekraczać ją, kiedy chciał.
Szedł niedbale, środkiem chodnika, odpowiedział na ukłon jakiegoś mężczyzny lekkim uniesieniem dłoni. Mimochodem zarejestrował szary strój tamtego. Pewnie służący. Altsin w jedwabiu i atłasach, z kordem w zdobionej srebrem pochwie przy boku, musiał być dla niego jeszcze jednym szlacheckim synalkiem, wracającym z nocnej eskapady z portu, albo jakimś baronetem zza miasta, szukającym w Ponkee-Laa bogatego protektora. Ostatnimi czasy zaroiło się na ulicach od takich właśnie gołowąsów, a złodziej dopiero teraz zaczął kojarzyć to z walką trzech stronnictw o władzę w Radzie. Dla młodych, ambitnych szlachciców nadarzała się świetna okazja do wybicia się, wyrwania z podupadającego rodzinnego majątku, zdobycia pieniędzy i znaczenia.
Klawela została pomyślana jako dzielnica możnych już w chwili, gdy imperialni architekci nakreślili pierwsze szkice projektów nowej dzielnicy. Żadnych wielopiętrowych kamienic, żadnych wąskich uliczek, żadnych sklepików i straganów. Za to szerokie, proste ulice i okazałe, przypominające miniaturowe pałacyki rezydencje, każda koniecznie otoczona pięknym ogrodem i oddzielona od sąsiadów murkiem. Niezbyt wysokim, niekiedy wręcz symbolicznym, w końcu wszyscy muszą widzieć bogactwo i splendor. Główną ulicę ocieniały rzędy identycznie przyciętych drzew, a jakiś człowiek zamiatał właśnie w skupieniu opadłe liście. Tu wszystko musiało być czyste i schludne. Nawet bruk.
Altsin rzadko bywał w Wysokim Mieście. Prawda wyglądała tak, że nie było to zbyt dobre miejsce na kradzież. Niewiele żywej gotówki, mnóstwo strażników i służby oraz cała masa nieprzyjemnych niespodzianek dla nieproszonych gości. Żyjąc w ciągłym strachu, zanurzeni w paranoicznym wirze wzajemnych podejrzeń i walki o władzę, mieszkańcy dzielnicy bogaczy nie szczędzili złota na pułapki, alarmy i zabezpieczenia. Począwszy od psów, a skończywszy na demonach uwalnianych zaklęciem. Przy czym, wbrew powszechnemu przekonaniu, pod każdą rezydencją nie znajdował się skarbczyk wypełniony złotem i klejnotami. Możni trzymali większość majątku w tym, co trudno wynieść w worku – ziemi, budynkach, kosztownych meblach i dywanach, udziałach w stoczniach, magazynach i statkach. Altsin podejrzewał, że niektórzy z nich od lat nie widzieli na oczy większej ilości gotówki, obracając swoim bogactwem na papierze.
Znacznie więcej brzęczących monet było w porcie i niższych dzielnicach, więc większość złodziejskich gildii i sama Liga Czapki tam właśnie koncentrowały działalność.
Rezydencja baronowej Lewender wyróżniała się murkiem z bladoróżowego marmuru i ogrodem pełnym różowych kwiatów. Altsin nawet nie próbował ich rozpoznawać. Wszedł na wąską, wyłożoną białymi kamieniami ścieżkę i skierował się wprost do drzwi. Nikt go nie zatrzymywał, jakby kręcący się pośród kwiatów ogrodnik i strażnik, który mignął mu gdzieś z boku, milcząco założyli, że skoro wchodzi jak do siebie, ma do tego prawo. Złodziej podszedł do drzwi i uniósł rękę, żeby zapukać.
– Pani czeka, proszę wejść.
Zamarł na mgnienie oka, ale służąca, ubrana w sukienkę z monogramem baronowej, dygnęła właśnie przed nim. Przełknął przygotowane kłamstewka i uśmiechnął się do dziewczyny.
– W jakim jest humorze?
Nie zmieniła wyrazu twarzy, nie odpowiedziała porozumiewawczym uśmieszkiem ani nie mrugnęła wymownie. Pełny profesjonalizm pokojówki wywodzącej się z rodziny służącej tu od kilku pokoleń.
– Proszę za mną.
Poprowadziła go krótkim holem. Altsin dyskretnie rozglądał się. Biel, róż, pastelowy błękit, jedno lustro. Żadnych złoceń, ciężkich świeczników, kryształowych kandelabrów. Ostatnio z Imperium dotarła moda na minimalizm i dyskrecję. Chwal się bogactwem, ale tak, żeby tylko wtajemniczeni mogli je ujrzeć. Więc lustro na ścianie wisiało tylko jedno, w prostej ramie, za to o rozmiarach małego gobelinu. Cztery stopy wysokości, dziesięć długości, kryształowa płaszczyzna bez najmniejszej skazy. Musiało kosztować tyle, ile roczny dochód ze sporej galery.
Zatrzymał się przed nim na chwilę, sprawdzając przebranie. Jedwabna, błękitna koszula, atłasowa kamizelka wyszywana srebrną i złotą nicią, atłasowa peleryna, pas nabijany srebrem i cyrkonami. Zainwestował w ten strój sporo oszczędności, zwracając uwagę na każdy szczegół. Łącznie z tym, że na kołnierzu i mankietach nie wyszyto monogramu. To też był nowy styl, szlachcic nienoszący publicznie monogramu oznajmiał, że jest mieczem do wynajęcia, szuka protektora i ofiaruje swoją lojalność temu, kto lepiej zapłaci. Najwidoczniej nie kłóciło się to z powszechnie głoszonymi hasłami o dumie i honorze.
Służąca czekała cierpliwie, aż skończy się przeglądać, po czym bez słowa, szeleszcząc suknią, poprowadziła go do skromnie urządzonego pokoiku. Gołe ściany, niewielkie biurko z jednym tylko fotelem, mała szafka zawalona papierami, drzwi do sąsiedniego pomieszczenia i pojedyncze okno wychodzące na ogród. Wszystko, łącznie z meblami, w kolorach bieli i różu. Altsin nie znał aktualnej mody wystarczająco, żeby stwierdzić, czy to obowiązująca we wszystkich domach arystokracji kolorystyka, czy też osobiste upodobanie baronowej. Podobno ludzie lubiący jasne kolory są radośni i szczęśliwi.
– Proszę czekać, pani zaraz przyjdzie. – Służąca dygnęła raz jeszcze i został sam.
Podszedł do okna. Ogród wyglądał wspaniale, a co najważniejsze, wysokie krzewy skutecznie zasłaniały najbliższe budynki. Ten pokoik zapewniał spokój i nadawał się idealnie do załatwiania interesów, o których nikt nie powinien wiedzieć.
– Widok jest ładniejszy, gdy krzewy kwitną – usłyszał zza pleców.
– Na różowo?
– Oczywiście. Czy on kazał mnie dodatkowo obrażać? Stanie tyłem do gospodyni nawet wśród podmiejskiej szlachty powinno uchodzić za nietakt. Chyba że na prowincji obyczaje całkiem już podupadły.
Odwrócił się i ukłonił. Lekko, ale wyraźnie. Plan, który sobie ułożył – przedstawić się jako przybysz z odległej części księstwa, szukający zaginionego krewnego – musiał ulec zmianie. Baronowa wyraźnie pomyliła go z kimś, kogo zamierzała przyjąć dyskretnie i... sądząc po pobrzmiewającym w głosie gniewie, kogo uważała za wyjątkowo niemiłego gościa.
Była niska, raczej pulchna, rudawa. Na spotkanie założyła zwykłą, prostą suknię, ozdobioną jedynie delikatnym haftem przy mankietach i kołnierzu. Suknia miała, zgodnie z najnowszą modą, spory dekolt, więc Altsin mógł od razu stwierdzić, dlaczego Sanwes nazywał ją Biedronką. Piegi miała wszędzie i nie robiła nic, żeby je zamaskować. Przez mgnienie oka zastanawiał się, czy to jakaś forma obelgi, byle jaki strój, brak makijażu, włosy ledwo co spięte. I oczy, w których kipiała pogarda i absolutna, powstrzymywana całą siłą woli wściekłość. Gdyby mogła, najpewniej kazałaby go po prostu obić i wyrzucić za drzwi.
– Jakiekolwiek obyczaje człowiek przyniesie z prowincji – zaczął, nie spuszczając z niej wzroku – muszą ustąpić tym naukom, które pobiera się w wielkim świecie.
Przez kilka uderzeń serca patrzyła mu prosto w oczy.
– Tak – rzuciła cicho. – Oczywiście. Mieć pretensje do posłańca, to jak żalić się na wiatr, że wieje, albo deszcz, że pada.
Przechyliła głowę na lewą stronę, wdzięcznym, dziewczęcym ruchem odgarnęła włosy za ucho.
– Prawie mogę sobie to wyobrazić: młody, szlachetny i głupi wyrostek, wysłany do Ponkee-Laa, bo w rodzinnym majątku ledwo wystarcza na chleb. Trzeci albo piąty syn, bez szans na odziedziczenie kawałka ziemi, szukający znajomych albo krewnych, którzy polecą go komuś z Wysokiego Miasta. I próbujący trzymać się zasad, postępować honorowo i uczciwie. Gdyby wciąż władał tu Meekhan, pewnie trafiłby do armii albo został wysokim urzędnikiem, ale teraz te drogi są zamknięte. Więc trzeba znaleźć protektora. Pochylić kark, pocałować upierścienioną dłoń jakiegoś nuworysza, co to kupił sobie tytuł ledwo pokolenie temu, dorabiając się na handlu foczym sadłem czy innym paskudztwem. Stara szlachta parszywieje, a nowi władcy miasta mają mnóstwo uciechy, widząc synów znakomitych rodów wycierających krzesła w przedsionkach.
Usiadła przy biurku, wzięła do ręki plik kartek i zaczęła się wachlować.
– Nie jest ci ciężko? Kłaniać się dorobkiewiczom? Ukrywać własne nazwisko? Nachodzić samotne kobiety, by je podle szantażować? – Uśmiechnęła się, a w tym uśmiechu był sztylet. – Prawdę powiedziawszy, gdybym miała wybierać między takim pozbawionym zasad karierowiczem a ulicznym rzezimieszkiem, wybrałabym złodzieja. Są uczciwsi i mają więcej honoru.
Ponownie spojrzał jej prosto w oczy.
– Ale przecież tak właśnie zrobiłaś – przerwał na uderzenie serca – pani.
Papiery wypadły jej z rąk, uśmiech znikł. Piegi uwydatniły się na pokrytej śmiertelną bladością skórze.
– Skąd...? – wyszeptała. – Nie... nieważne... Hrabia ma dość ludzi i środków. Czego więc chce teraz? Nie, nie mów, sama zgadnę. Mam dla niego szpiegować? Przyjąć propozycję Glawerii-gur-Dores i poprzeć stronnictwo jej męża? Do tej pory nie mieszałam się do polityki, ale może już najwyższy czas?
Wstała gwałtownie i ruszyła w stronę okna.
– Ale całe Wysokie Miasto żyje sojuszem między stronnictwem hrabiego a Wysserynami, ludzie mówią o wielkich zmianach – kontynuowała, stając plecami do niego i wpatrując się w ogród. – Cechy i gildie z Niskiego Miasta ślą petycje i skargi, domagając się zaprzysiężenia do Rady swoich ludzi, lecz na zaprzysiężenie musi wyrazić zgodę większość. A teraz jest sześć do pięciu, hrabia i jego nowi sojusznicy skutecznie blokują odpowiednią uchwałę. I wszyscy spodziewają się, że wykorzystają sytuację do zaprowadzenia własnych porządków. Zgodnie z prawem...
Zerknęła na niego, jakby sprawdzając, czy słucha, i wróciła do kontemplowania widoku za oknem.
– Wszyscy wiedzą, że hrabia Terleach i baron Arolh Wysseryn musieli zdemontować drzwi do swoich rezydencji, bo i tak się nie zamykały. Tylu klientów, petentów i nagle odnalezionych przyjaciół nie mieli od lat. Ci, którzy jak ja trzymali się z daleka od polityki, tacy, co niczym chorągiewki na wietrze popierali raz to, raz inne stronnictwo, a nawet niektórzy zwolennicy gur-Doresów, nagle stwierdzili, że chcą... nie, że muszą popłynąć tym samym statkiem, co nasi nowi władcy. Choć, jeśli mnie pamięć nie myli, dziad barona był zwykłym piratem, który za zrabowane złoto kupił na starość tytuł. Ot, ludzkie losy. Ale ja nie o tym miałam mówić. Zadaję sobie pytanie – zawahała się, zerkając na niego teatralnie – czy to nie będzie dziwne, jeśli teraz popłynę pod prąd? Jak zareaguje stronnictwo gur-Doresów, gdy zaoferuję im przyjaźń i poparcie w chwili, gdy wszyscy, nawet najnędzniejsze kanalie, łaszą się u stóp hrabiego Terleacha i Wysserynów? Hm?
Baronowa odwróciła się od okna i spojrzała na niego wprost, znów przekrzywiając głowę i uśmiechając się dziewczęco. Przyłapał się na tym, że próbuje oszacować jej wiek. Wyglądała na dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Z tego, co wiedział, miała trzydzieści pięć. Stać ją było na najlepsze usługi odmładzające, nawet magiczne, ale oczy nie kłamały. Były dużo starsze niż twarz. Gdzieś pod czaszką rozległ mu się cichy, upominający głosik. Pamiętaj, że rozmawiasz z kobietą, która mogłaby być twoją matką.
Wykrzywił się.
– Miałem się poczuć obrażony tą kanalią, pani? Powinienem zacząć się czerwienić, jąkać i przepraszać? A może mam wyjść z twojego domu, trzaskając drzwiami? Za dużo czasu spędziłem w Ponkee-Laa...
Przerwała mu machnięciem ręki.
– Teraz słyszę. Nawet akcent masz nie taki. Nie z Wysokiego Miasta. – Zmrużyła nagle oczy, przycisnęła dłonie do piersi. – Mówią, że hrabia zatrudnia zabójców z Ligi Czapki, morderców, którzy...
Pobladła nagle, zachwiała się i oparła o biurko. Mimowolnie zrobił krok do przodu, wyciągając rękę, a jej pozorowany upadek zamienił się w atak. Błysnęła wydobytym zza gorsetu sztyletem, ledwo się uchylił, kopnęła mocno, chybiając o włos, i momentalnie, jednym ruchem, uderzyła rozcapierzoną dłonią w oczy.
Złapał ją w ostatniej chwili, szarpnął z całej siły, wybijając z rytmu, podciął. Powinna się przewrócić, ale odbiła się tylko od biurka i cięła sztyletem, poziomo, trzymając broń w chwycie odwrotnym. Zrobił unik, nagle przerzuciła broń do drugiej ręki i zadała pchnięcie, które zawstydziłoby większość portowych nożowników.
Odskoczył, sięgając do pochwy na przedramieniu po własny sztylet. Spojrzał jej w oczy i po raz kolejny usłyszał w głowie cichy głosik. Uważaj. Nie wiedział, co było bardziej niepokojące, wprawa, z jaką trzymała broń, czy zimny spokój w jej wzroku. Nie bała się. Wiedziała, jak posługiwać się sztyletem, a na dodatek najwyraźniej oceniła jego umiejętności na zbyt mizerne, żeby mógł jej zagrozić. Gdyby było inaczej, już dawno wzywałaby na całe gardło pomocy.
Cofnął się jeszcze dwa kroki, podwinął bufiasty rękaw i schował broń.
– On nigdy nie mówił, że uczysz się posługiwać nożem, Biedronko – powiedział spokojnie.
Zamrugała, zaskoczona i po raz pierwszy wyraźnie zmieszana.
– Co powiedziałeś?
– Wybacz, pani, jeśli to zbyt osobiste przezwisko. – Skłonił się, tym razem niżej niż poprzednio. – Przyjaciel zdradził mi je przez nieuwagę. Nie sądziłem, że będę zmuszony je wykorzystać.
Lodowate opanowanie znikało z jej oczu. Jeszcze mu nie ufała, ale najwyraźniej postanowiła, że dowie się więcej, zanim zdecyduje, co z nim zrobić.
– Myślałam, że Robaczek miał krótszy język... – Obserwowała jego reakcję.
– A ja myślałem, że nazywałaś go Żuczkiem. Choć, na wszystkich bogów, nie wiem dlaczego.
Powoli opuściła rękę ze sztyletem.
– Kim jesteś?
– Znałem Sanwesa. Od wielu lat. Widziałem, jak umierał.
Schowała sztylet za gorset, usiadła za biurkiem.
– Zostań tam, gdzie jesteś – rzuciła. – Jeśli zrobisz krok w moją stronę, wezwę strażników.
– Strażników, pani? Sama sobie poradzisz.
– To tylko Motyli Taniec. Ojciec pilnował, żebym go opanowała. Nauka walki nożem, lusterkiem, świecznikiem, szpilą do włosów – wydęła wargi w udawanym lekceważeniu. – Zawsze powtarzał, że gdy zawiodą strażnicy i pułapki, zostajesz ty i to, co masz pod ręką. Tylko stara arystokracja kultywuje jeszcze tę sztukę. Nuworysze napawają się machaniem mieczem... Jak masz na imię? A może lepiej, jak się do ciebie zwracać?
– Altsin Awendeh.
– Popularne imię i nazwisko, często spotykane także wśród prowincjonalnej szlachty. Ród Awendehów ma ziemie na północ od miasta, inna jego gałąź na wschodzie, jakaś odnoga podobno wywędrowała do Imperium razem z wycofującą się armią. Jesteś z nimi spokrewniony?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Czy to ważne?
– Nie... właściwie nie. Czego ode mnie oczekujesz?
– Właściwie... niczego, pani. Chciałem się przekonać, kim jest kobieta, która tak dużo znaczyła dla Sanwesa.
Zamknęła oczy, zamarła.
– Dużo? Jesteś pewien?
– Wiesz, kim był? Bawidamkiem, kochasiem za pieniądze. Zazwyczaj obdarzał... uwagą dwie lub trzy damy jednocześnie, a zapewniam cię, że potrafił to robić tak, że każda z nich była pewna jego wierności.
– Zazwyczaj?
Zadała to pytanie szeptem, z wciąż zamkniętymi powiekami.
– Tak. Gdy cię poznał, zmienił się. Byłaś tylko ty. I nie chciał, żebyś to ty spłaciła jego dług. Zastanawiałem się dlaczego. Nigdy nie miał oporów przed tym, żeby jego... – Altsin przez chwilę szukał odpowiedniego słowa. – ... jego...
– Kochanki?
– Tak, kochanki, zwracały pieniądze, które przegrał. Traktował to jak coś naturalnego. Ale w tym przypadku zrezygnował z proszenia cię o pieniądze.
– Może poprosił, ale odmówiłam, bo suma była za duża?
– Nie poprosił, bo było mu wstyd. A wstydzić się można tylko przed kimś, na kim nam zależy.
Otworzyła oczy, zawilgłe i smutne.
– Spłaciłabym jego dług bez względu na cenę. Powinien mi powiedzieć... Nie... nie zatłuczono by go jak zwierzęcia.
– Być może – przyznał obojętnie chłopak. – Choć mam wrażenie, że baron zbyt dobrze to zaplanował, żeby cokolwiek można było zmienić.
– Ewennet – syknęła baronowa i przez chwilę Altsin widział ją znów taką jak przed chwilą, kiedy stała ze sztyletem w ręku: zimną, skupioną i niebezpieczną.
– Tak. Ewennet-sek-Gres. Sądzę, że to on za tym stoi.
– Dobrze sądzisz. – Skinęła głową, wciąż z ogniem na dnie oczu. – Kręcił się wokół Sanwesa od miesiąca. Teraz widzę, że na niego polował, zastawiał pułapki, kusił. Był... bardzo przyjacielski.
Altsin opuścił wzrok i zaczął się bawić falbanką mankietu.
– Poznałaś ich ze sobą? – zapytał obojętnym tonem.
Miękkie, bolesne westchnienie sprawiło, że podniósł spojrzenie z powrotem na baronową.
– Tak. Poznałam ich ze sobą. Ale musisz zrozumieć – dodała szybko – że prowadzę dom otwarty. Nie jestem związana z żadnym ze stronnictw w Radzie, nikogo nie popieram i przeciw nikomu nie występuję. Mam udziały w kilku flotach, magazynach, warsztatach szkutniczych, mam kilka winnic poza miastem, które rok w rok przynoszą niezły zysk, a niezależność finansowa pozwala mi nie wiązać się z żadną ze stron w tej niekończącej się wojence o władzę nad miastem. Jestem neutralna i wszyscy to doceniają. W moim domu spotykają się ludzie, którzy nie kłaniają się sobie na ulicach, nie pozwalają na kontakty swoim żonom, dzieciom, a nawet służbie. Ale gdy dostaną zaproszenie od baronowej Lewender, przyjmą je bez wahania, bo wszyscy wiedzą, że podaję najlepsze wina, mam najlepszych muzyków i noszę się zgodnie z najnowszą modą. To u mnie ich żony podpatrują kroje sukien, które założą na następny bal, i styl, w jakim każą przemeblować swoje rezydencje.
Mówiła cicho, szybko i trochę nieskładnie, a jej dłonie mięły jakieś dokumenty rozrzucone po blacie.
– Nie myśl, że jestem głupia i nie wiem, o co właściwie tu chodzi. Mój dom jest potrzebny, bo ludzie mogą się tu spotkać na neutralnym gruncie. Czasem dostaję prośby od jakiegoś stronnictwa, żeby koniecznie zaprosić tego lub owego arystokratę czy kupca, i już wiem, że powinnam panom udostępnić na jakiś czas odosobnioną komnatę. Niejedną nieoficjalną umowę zawarto właśnie u mnie, nieraz zakończono wojnę albo wypowiedziano nową. – Baronowa uśmiechnęła się smutno. – To cena za neutralność. Pozwalają mi na nią, bo jestem potrzebna. Inaczej musieliby spotykać się o północy w portowych zaułkach. – Uśmiech znikł, zastąpiony gniewnym grymasem. – A teraz hrabia najwyraźniej chce mi ją odebrać.
– Jak?
– W ostatnim liście zasugerował, że chce, abym – jak to ładnie ujął – bardziej zaangażowała się w życie miasta. Napisał, że przyśle mi posłańca, który wszystko wyjaśni. Kazałam więc służbie wpuścić każdego szlachetkę bez monogramu na rękawach, który pojawi się w najbliższych dniach. Nie sądzę bowiem, by hrabia przysłał kogoś oficjalnie.
Altsin pokiwał głową.
– Rozumiem, pani, ale nie o to pytałem. Jak może cię zmusić do posłuszeństwa?
Zamrugała, wyraźnie zdziwiona.
– Nie słyszałeś? Nie ustalono, kim był człowiek, którego zabił Ewennet. Nawet jasnowidze nie dali rady odkryć jego tożsamości i na szczęście, jak dotąd nikt nie wiąże niedoszłego zamachowca ze mną.
– Poza hrabią? – domyślił się.
– Tak. Sądzę, że hrabia jakoś się o nas dowiedział. A jeśli ogłosi teraz, że to mój kochanek chciał go zabić... Będę skończona. Moja neutralność, moja wolność znikną. Może, jeśli będę miała szczęście, ominie mnie stryczek.
– Hrabia nie musiał się specjalnie trudzić z domysłami. Założę się, że to nasz młody baron mu o tym powiedział.
– Nie przyjmuję zakładu – rzuciła i zaraz uśmiechnęła się zakłopotana. – Wybacz kiepski żarcik. Nie wiem, co mam zrobić. Lada chwila Terleach przyśle tu kogoś i będzie próbował nagiąć mnie do swojej woli, zamienić w służącą. Nie mam jak wytrącić mu broni z ręki.
Złodziej pokiwał głową, zmrużył oczy. Myślał.
– Gdy wchodziłem do Klaweli, strażnik wpuścił nie mnie, lecz ubiór. Patrzył tylko na jedwab i atłas... Założę się, że gdyby kazano mu opisać moją twarz, podałby co najwyżej kolor włosów... Nie... nie przerywaj, pani. Sanwes odwiedzał cię co kilka dni, czasem rzadziej, prawda?
Altsin uniósł wzrok, napotykając przeraźliwie skupione spojrzenie. Mimo wszystko była córką Wysokiego Miasta. Znała intrygi i podstępy od chwili, gdy przecięto jej pępowinę.
– Tak.
– Przeważnie wieczorami?
– Tak.
Nie zarumieniła się, choć troszeczkę na to liczył.
– Twoja służba jest lojalna?
Za to teraz jej policzki pokrył blady róż.
– Niektórzy pracują dla mojej rodziny od pięciu pokoleń, wszystkich znam z imienia i nazwiska – odpowiedziała powoli, takim tonem, jakby właśnie podważył harmonię otaczającego jej posiadłość ogrodu.
Altsin myślał.
– Jeśliby... – zaczął powoli, goniąc uciekającą myśl. – Jeśliby pojawił się w twoim towarzystwie jakiś długowłosy blondyn w jedwabiach, którego nazywałabyś Sanwesem... Choćby tylko raz, albo lepiej, gdyby zauważono, jak jedziesz z nim powozem, z daleka, ale tak, by nie było wątpliwości, że to...
– Nadal on? – podjęła. – I co potem?
– Zrobisz mu wściekłą awanturę, tak, by widzieli to świadkowie, i odprawisz. Ten nowy Sanwes to nie może być nikt z Ponkee-Laa, bo hrabia mógłby próbować go odnaleźć, ale mówiłaś, że masz winnice i posiadłości. Znajdź kogoś, kto jest do niego podobny, niech tu przyjedzie tylko na jeden dzień i zniknie. Znasz kogoś takiego? Lojalnego i potrafiącego milczeć?
Przymknęła oczy, między brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.
– Znam – przytaknęła po chwili. – Ale miną co najmniej trzy dni, zanim dotrze do Ponkee-Laa.
– To nic. Bądź kapryśna. Gdy Terleach przyśle posłańca, odeślij go pod byle pretekstem. Na razie nie wykonał żadnego ruchu, którego powinnaś się obawiać. Zachowuj się, jakby Sanwes żył, a cała sprawa cię nie dotyczyła.
– Ale on wie, że to Sanwes próbował podrzucić mu dokumenty. Ewennet-sek-Gres mu powiedział.
– Nie sądzę. – Złodziej wreszcie złapał uciekającą myśl. – Baron nie może otwarcie powiedzieć, że go znał. Hrabia nie jest głupcem, zacząłby coś podejrzewać. Sek-Gres co najwyżej wspomniał, że twarz zamachowca wydała mu się znajoma albo że widział kogoś takiego wychodzącego z twojej rezydencji. Nie przyznał się, że spotykał się z Sanwesem i grał z nim w kości. Jeśli będziesz zachowywać się, jakby cała sprawa cię nie dotyczyła...
Milczała, przypatrując mu się uważnie. Nie była już przerażoną i zdesperowaną kobietą, która wzięła go za mordercę i szantażystę. Miał przed sobą arystokratkę z Wysokiego Miasta.
– Dlaczego? – rzuciła wreszcie. – Dlaczego to robisz? Zaryzykowałeś więcej, niż sądzisz. Gdyby nie szantaż hrabiego, najpewniej w ogóle nie wszedłbyś do mojego domu, a gdyby ci się to mimo wszystko udało, to jako intruza z Niskiego Miasta wydałabym cię w ręce strażników. Naprawdę masz akcent kogoś, kto wychował się w porcie. Sanwes opowiadał mi, że potrzebował roku, żeby go zgubić, choć czasem wciąż zabawiał mnie, naśladując wasz sposób mówienia. Wiem. – Uniosła dłoń, gdy otworzył usta. – Wiem, rozgadałam się. Chodzi mi o to, dlaczego nadstawiasz głowę? On, wybacz, nie wspomniał o tobie ani razu. Stąd wnioskuję, że nie byliście bliskimi przyjaciółmi. Mam teraz dwa wyjścia: posłuchać twoich rad, udać, że Sanwes żyje, odegrać komedię z rzuceniem kochanka i zapomnieć o całej tej historii. Albo spróbować odegrać się na baronie. Ale muszę wiedzieć, co tobą powoduje? Więc?
Przekrzywiła głowę, patrząc wyczekująco.
– Nie byliśmy przyjaciółmi – przyznał Altsin – choć wychowywaliśmy się razem w porcie, a to dużo znaczy. Tam potrzebni są ludzie, którzy osłonią ci plecy. A ja miałem zapewnić mu bezpieczeństwo. Wyprowadzić z miasta i ukryć na jakiś czas. Skrewiłem i on teraz nie żyje. Tak więc to po części moja wina. Do tego widziałem, jak tłukli go pałkami na śmierć, niczym wściekłego psa. Nie mogę tego tak zostawić.
– Więc zemsta?
– Czy to zły powód?
– Nie.. – Uśmiechnęła się samym skrzywieniem warg. – Bardzo dobry.
Tyle jej wystarczyło. Altsin i tak nie zamierzał opowiadać jej o tym lodowatym gniewie, który wypełniał mu żyły za każdym razem, gdy przypominał sobie ciało leżące na ziemi i Sanwesa bezradnym gestem osłaniającego głowę. Tu nie chodziło tylko o to, że go zatłukli jak psa, ale że los Sanwesa został przesądzony, zanim odkryto go w rezydencji hrabiego. Zanim jeszcze do tej rezydencji wszedł. Ba, w chwili, gdy rozmawiali przed murem Klaweli, Sanwes był już trupem, bo ktoś postanowił, że jego śmierć coś mu ułatwi w mieście. Nawet najbardziej sparszywiałego z żebraków nie powinno się tak traktować.
Ale nie miał zamiaru jej tego mówić, jako arystokratka od iluś tam pokoleń, od urodzenia taplająca się w intrygach Wysokiego Miasta, najpewniej i tak by go nie zrozumiała.
– Milczysz? – podjęła po chwili. – Muszę wiedzieć, czego ode mnie oczekujesz. Jeśli wybiorę pierwsze wyjście, zapomnę o całej sprawie, nie będziesz mi do niczego potrzebny. Po prostu wrócę do dawnego trybu życia.
– A Ewennet ci na to pozwoli? – Pominął grzecznościowe „pani”. – Z jakiego powodu? Teraz nie może ujawnić, że znał Sanwesa wystarczająco dobrze, by grać z nim w kości. Sojusz hrabiego z Wysserynami jest zbyt świeży. Ale za pół roku? Za rok? Gdy umocni swoją pozycję? Jako kochanka niedoszłego zabójcy będziesz sto razy bardziej podejrzana niż on jako ktoś, kto parę razy zakręcił z nim kubkiem. Baron nie zrezygnuje. Jedyny sposób to usunąć go na zawsze.
– Zabić? Mam umożliwić podejście ci na długość noża? Zaprosić go do siebie, pozwolić wypruć mu flaki i pozostać poza kręgiem podejrzeń? Jak, na litość Pani?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – złodziej przyznał z rozbrajającą szczerością. – Nie przyszedłem tu z gotowym planem, lecz szukając sojusznika. Chcę odpłacić baronowi, a pozbycie się go będzie ci na rękę. Jego intryga zbliżyła do siebie hrabiego Terleacha i Wysserynów. Co zrobi hrabia, jeśli dowie się, że wszystko zostało uknute? Jak...
Powstrzymała go machnięciem ręki.
– Hrabia... – zawahała się. – Odkąd pół roku temu cudownie ozdrowiał z jakiegoś paskudnego choróbska, którego nie potrafili wyleczyć najlepsi uzdrowiciele, trochę się zmienił. Stał się bardziej aktywny i bardziej skryty. Nie ma żony ani synów, a zachowuje się, jakby wciąż było mu mało władzy i wpływów. Ostatnio stał się też bardziej bezwzględny, mniej... neutralny i ugodowy. Więc jeśli dowiedziałby się, że Ewennet-sek-Gres uknuł intrygę, by wplątać go w sojusz z Wysserynami, zmiażdżyłby naszego barona jak muchę. Nie darowałby mu tego.
– A potem co? Wojna w Radzie? Terleachowie przeciw Wysserynom?
– Nie. – Baronowa pokręciła głową. – Na to hrabia jest zbyt mądry i ma za mało sił. Wyładuje całą swoją złość na baronie i być może na jego rodzinie, jeśli będzie mu się chciało sięgnąć poza miasto. A potem wróci do swojej roli, zacznie działać znów jako neutralny i nieprzekupny radca. Taki, któremu wszyscy ufają albo przynajmniej są skłonni wierzyć w jego dobre intencje. Musielibyśmy jednak mieć coś, co udowodni związek barona z Sanwesem.
– Nie z Sanwesem. Sanwes żyje i ma się dobrze, pamiętaj o tym, pani. Z tym zabójcą, który został zabity w rezydencji hrabiego.
– Tak. Tak, masz rację. Ale jedyna rzecz, jaka ich połączyła, to miecz Ewenneta w brzuchu Sanwesa. – Kobieta wykrzywiła się w gorzkim grymasie.
– Nie tylko... Baron zapłacił Sanwesowi sakiewką z cesarskimi orgami. Złoto przepadło, ale sakiewkę mam ja. Może dobry jasnowidz mógłby sprawdzić, skąd się wzięła w rękach niedoszłego zamachowca? – Altsin zawahał się nieznacznie. – Czy to byłby odpowiedni ślad dla hrabiego?
Zmierzyła go wzrokiem z góry na dół. Uważnie. Taksująco.
– Tak – przyznała po chwili. – To mógłby być odpowiedni ślad. Masz tę sakiewkę tutaj?
– Nie. Zostawiłem u przyjaciela.
– Na wypadek, gdyby coś ci się stało?
– Właśnie.
Uśmiechnęła się nagle, szczerze, bez kpiny.
– Mądrze. Zrobimy to po mojemu, jeśli pozwolisz mi na planowanie. Wrócisz do siebie i będziesz czekał. Ja też poczekam, aż hrabia wykona ruch, a w tym czasie przygotuję tę małą inscenizację z sobowtórem Sanwesa. Pojawisz się, gdy cię wezwę. Jak ci przekazać wiadomość?
To akurat złodziej obmyślił, zanim wszedł do Klaweli.
* * *
Wiadomość nadeszła po trzech dniach. Altsin spędził je, popijając wino przed sklepem starego Hawersa i od czasu do czasu, z ponurym rozbawieniem, rejestrując w pobliżu obecność któregoś z ludzi Cetrona. Grubas nie kłamał, mówiąc, że każe mieć na niego oko. Lecz najwyraźniej informacja o tym, że młody złodziej siedzi na ławie i wlewa w siebie kolejne dzbany wina, podziałała na przywódcę gildii uspokajająco, bo trzeciego dnia rano Altsin tylko raz zauważył kręcących się w pobliżu wyrostków, o których z całą pewnością wiedział, że służą Cetronowi za oczy i uszy. Później został sam, z winem, którego smaku nie czuł, i myślami, które nie chciały ustąpić. A najuporczywsza z nich tłukła mu się po głowie z jasnym przekazem, brzmiącym mniej więcej tak – jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać. Jeszcze możesz skończyć swoje wino, wrócić do pokoiku w kamienicy i do swojego prostego i nieciekawego życia – tu myśl szczerzyła się ironicznie. Sanwes sam był sobie winien – kontynuowała – a ty i tak zrobiłeś więcej niż ktokolwiek inny. Zaryzykowałeś nawet wyprawę do Klaweli i spotkanie z jego byłą kochanką, co w najlepszym razie mogło zakończyć się odnalezieniem spokojnego miejsca do rozmyślań gdzieś na dnie miłego, ciemnego lochu. Gdyby baronowa nie została przyciśnięta do muru... Jak na razie tylko szczęściu zawdzięczasz, że udało ci się stamtąd wyjść. Możesz bez żadnego poczucia winy wycofać się i nikt, nawet sama Kleh, patronka złodziei i morderców, nie mogłaby mieć do ciebie o to pretensji. W końcu nie nazywano jej panią samobójców. To takie proste – kusiła dalej – wstać z ławy i zniknąć w liczącym ćwierć miliona głów morzu Niskiego Miasta.
Myśl była jasna i uparta. Miał wrażenie, że obija mu się wewnątrz czaszki, rozpycha łokciami, podczepia pod inne myśli i niezależnie od tego, jak daleko próbowałby ją odepchnąć, raz po raz wypływa na wierzch.
I mimo to, a może właśnie dlatego, że była tak uparta, siedział, sączył wino i czekał na znak.
Służąca zjawiła się późnym popołudniem trzeciego dnia. Szła środkiem ulicy, niosąc w rękach, tak jak się umówił z baronową, dwa kosze na zakupy.
Dwa dni – zaskomlała myśl – masz dwa dni, żeby się ukryć, a nawet wyjechać z miasta. Potem nie będzie odwrotu.
Altsin uśmiechnął się bez radości i nalał sobie po sam brzeg. Wypił powoli, po raz pierwszy od trzech dni czując pełny, bogaty aromat młodego wina.
Zaczynamy.
* * *
Przyjęcie.
Tego się nie spodziewał i szczerze mówiąc, baronowa też nie. Hrabia Terleach poprosił – co podkreśliła kilkakrotnie – poprosił ją, by zorganizowała dla niego przyjęcie w jego głównej rezydencji. Podobno dlatego, że – jak stwierdził – od lat brakuje w jego domu kobiecej ręki, a Darwenia Lewender słynie z wyszukanego smaku.
– Od razu widać, że niewiele wie o tego typu sprawach – mówiła, miotając się po różowym pokoiku.
Złodziej siedział za biurkiem i czytał pismo od hrabiego. Dziesięć dni! Niemal wrzeszczała, mieli tylko dziesięć dni na zorganizowanie najważniejszego przyjęcia w historii miasta. I to w rezydencji, która nie widziała takiego spotkania od wieków! W Auserii, najstarszej z dzielnic Wysokiego Miasta, w pamiętającym jeszcze przedmeekhańskie czasy pałacyku, budowanym tak, by przetrzymać ewentualne oblężenie. Bez sali balowej, bez przyzwoitej kuchni, z piwnicą pełną kurzu i pajęczyn, bo hrabia nie dbał ani o jedzenie, ani o wina, ani o inne przyjemności ciała. I ona miała to wszystko doprowadzić do porządku w zaledwie dziesięć dni!
– Już osiem – przypomniał, kończąc list.
Rzuciła mu tylko rozzłoszczone spojrzenie.
Tak naprawdę nawet gdyby hrabia poprosił o bal za dziesięć godzin, nie miałoby to większego znaczenia. Wszystkie prądy w Wysokim Mieście płynęły obecnie w jego stronę, więc odwoływano by śluby i pogrzeby, byle nie okazać despektu nowym przywódcom. A na przyjęciu jedzono by stare suchary, popijając deszczówką i rozwodząc się nad gościnnością i wyrafinowanym gustem gospodarza. Lecz Bendoret Terleach postąpił bardziej niż mądrze, prosząc baronową o przysługę. Teraz, jeśli goście będą niezadowoleni, to ona będzie winna. To ona może stracić pozycję, opinię i szacunek.
Do przesyłki dołączono listę gości, których hrabia życzył sobie spotkać. Ponad setka nazwisk, oprócz stronników Terleachów także cała śmietanka Wysserynów i co było najbardziej zaskakujące, Ferles-gur-Dores z małżonką, synami i kilkoma najzagorzalszymi zwolennikami. Zaproszenie przywódcy wrogiego stronnictwa na przyjęcie, które miało być zapewne pochodem triumfalnym hrabiego i Wysserynów, i to zaraz po tym, jak odkryto nieudaną próbę zamachu na gospodarza, było albo wyciągnięciem ręki do zgody, albo wypowiedzeniem wojny.
– Powinnam każdemu mężczyźnie odbierać przed wejściem broń, kobietom szpile do włosów i grzebienie z ostrymi zębami oraz zatrudnić tuzin próbowaczy potraw, i to takich, którzy potrafią posługiwać się magią. A najlepiej umieścić wszystkich w osobnych komnatach.
– Tak. A jeszcze lepiej wysłać do każdego zaproszenie z inną datą przyjęcia – mruknął Altsin, kończąc czytać.
Złożył list. Tak naprawdę szukał jednego nazwiska i oczywiście znalazł je niemal na szczycie spisu. Ewennet-sek-Gres miał być jednym z honorowych gości.
– Co teraz, baronowo? Jak zdołamy dostarczyć hrabiemu sakiewkę, i to tak, by zainteresował się jej historią? Jeśli dobrze rozumiem, Bendoret Terleach jest uparty i niezależny, musi sam wyciągnąć odpowiednie wnioski.
– To prawda. Nigdy nie pozwala, by ktokolwiek mówił mu, co ma myśleć i robić. Dlatego zresztą ma tylu zwolenników.
– Więc?
Arystokratka zatrzymała się, westchnęła.
– Nie mam konkretnego planu. Myślałam o tym, żeby po prostu wysłać mu ją razem z listem, sugerującym, by sprawdził kto, za co i komu płacił pieniędzmi w tej sakiewce.
Pokręcił głową.
– Nie. Nie wypuszczę jej z rąk i nie powierzę jakiemuś posłańcowi. Zresztą założę się, że hrabia otrzymuje teraz dziesiątki albo setki listów dziennie. To dość... niepewny sposób. Jeśli sakiewka gdzieś zaginie, stracimy ostatni ślad między sek-Gresem a całą intrygą.
Uśmiechnęła się kwaśno.
– Niepewny? Chciałeś powiedzieć głupi bądź nawet tchórzliwy, prawda? Wiem, wiem, teraz, gdy okazało się, że hrabia nie łączy mnie z Sanwesem, mogłabym wycofać się z całej historii bez żadnego problemu. Wystarczy, że odegram komedię z sobowtórem i uwinę się z tym przyjęciem tak, by Terleach był zadowolony, a zyskam potężnego przyjaciela, a kto wie, może nawet protektora. – Kobieta przechyliła głowę i nawinęła na palec rudy lok. – Może nawet zostałabym jego stałą... organizatorką przyjęć, bo teraz będzie musiał częściej urządzać przyjęcia. To dałoby mi pozycję, o jakiej do tej pory nawet nie śniłam. Po co mi więc jakaś głupia zemsta?
Uśmiechnęła się szerzej, mierząc złodzieja uważnym spojrzeniem.
Mimo pozornej swobody jej oczy były twarde i czujne. Altsin pokiwał głową, w końcu miała do stracenia o wiele więcej niż on.
– No właśnie – odpowiedział uśmiechem, równie szerokim i równie sztucznym. – Tylko że nam nie chodzi o hrabiego, lecz o barona sek-Gresa. Gdybyś to tak zostawiła, jaką miałabyś pewność, pani, że któregoś dnia Ewennet nie przyśle ci listu lub posłańca z wiadomością, po której staniesz się zakładniczką jego dobrej woli?
– To prawda – przyznała. – Lecz jeśli miałabym sakiewkę, być może nie ośmieliłby się mnie otwarcie oskarżyć. Dasz mi ją?
Wyszczerzył się jeszcze szerzej.
– Oczywiście, że nie. Jest w bezpiecznym miejscu. Tutaj mógłbym ją niechcący upuścić, próbując wyrwać nóż tkwiący w plecach.
– Nie ufasz mi – stwierdziła chyba bardziej rozbawiona niż oburzona. – Dlaczego?
– Bo miałaś kilka dni na wymyślenie jakiegoś planu, a proponujesz najprostszy i najbardziej tchórzliwy. – Altsin wzruszył ramionami. – Bo my, ludzie z Niskiego Miasta, z zasady nie ufamy tym z Wysokiego. Głównie dlatego, że to oni wprowadzili podział na Niskie i Wysokie. Bo przed twoją rezydencją widziałem sześciu strażników zamiast, jak ostatnio, jednego. No i oczywiście wiem dobrze, że możesz stracić więcej niż ja, a Sanwes był tylko zabawką, kochasiem, jakich miałaś wielu. Tak naprawdę, to nie jest twoja zemsta.
Patrzył jej prosto w oczy, starając się nawet nie mrugnąć. Szukał... gniewu, złości, bólu? Lekceważenia lub pogardy. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu ocenić, jak bardzo baronowa zechce zaryzykować.
Ona zamrugała pierwsza. Nagle miała oczy szkliste i wilgotne. Zacisnęła dłoń w pięść.
– Wyjdź – rzuciła krótko.
– Ale...
– Wyjdź natychmiast i nie wracaj, póki cię nie przywołam. – Odwróciła się do chłopca plecami. – Albo wezwę tych sześciu strażników. Już!
Wyszedł, starannie zamykając drzwi. Oparł się o ścianę, założył ręce na piersi. Przechodząca służąca rzuciła mu przelotne spojrzenie, lecz na widok jedwabi i aksamitów opuściła wzrok i pomknęła dalej.
W rezydencji panował spory ruch, wszyscy, od chłopców na posyłki po jakiegoś drągala w liberii pierwszego lokaja, biegali wte i wewte, przenosząc jakieś papiery, pakunki, kosze, a niekiedy nawet meble. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby baronowa wyprowadzała się z miasta. Jeśli jednak miała w kilka dni przygotować starą rezydencję Terleachów do balu, musiała korzystać z tego, co było pod ręką. W tym przypadku z wyposażenia własnego domostwa. Wreszcie drzwi się uchyliły.
– Wejdź.
Tym razem to ona usiadła przy biurku.
– Nie odzywaj się – rzuciła, ledwo przekroczył próg. – Nic nie mów, niepytany. Nie odnoś się do mnie arogancko lub z kpiną. Do tej pory ci to wybaczałam, bo wiem, dlaczego się tak zachowujesz. Wychowałeś się na ulicach i w porcie, liznąłeś twardego życia, oszukiwałeś, kradłeś i zabijałeś, żeby przeżyć. W gruncie rzeczy uważasz się za kogoś lepszego, mądrzejszego i bardziej doświadczonego. Sanwes był w tym podobny do ciebie. Ta sama mieszanina poczucia niższości, arogancji i gniewu. Jednak to, co tolerowałam u niego, jest nie do przyjęcia w twoim przypadku. Za mniejsze przewinienia kazałam ludzi chłostać i wyrzucałam na bruk. I nigdy, ale to nigdy nie sugeruj, że wszystko w życiu przeliczam na pieniądze i korzyści. Rozumiesz?
Przyjrzał się jej uważnie. Właściwie się nie zmieniła, miała tylko lekko podkrążone oczy, na których dnie gościł teraz maleńki płomyk. Nie chciałby rozpalić go w prawdziwy pożar.
– Tak, pani. Co więc proponujesz?
* * *
Kapitan statku. Altsin stanął przed lustrem i jeszcze raz przyjrzał się swojemu odbiciu. Kazała mu przystrzyc włosy, tak, jakby miały się chować pod marynarskim skórzanym czepcem. Zabroniła się golić, bo w Ar-Mittar panowała obecnie moda na kilkudniowy zarost, posmarowała twarz i przedramiona jakąś maścią, która po wyschnięciu przyciemniła skórę, sugerując opaleniznę kogoś, kto całe dnie spędza na pokładzie żaglowca.
– Nie możesz pójść na przyjęcie jako kupiec, mistrz cechu czy czarodziej z Niskiego Miasta, bo ci bardziej znaczący są tu znani, a podejrzane byłoby, gdybym zaprosiła kogoś mało ważnego. Nic nie zrobimy z twoim akcentem, więc nie możesz też pójść jako szlachcic z prowincji. Rozpoznano by cię, jakbyś tylko otworzył usta. Więc zostaje nam kapitan żaglowca spoza miasta – wszyscy żeglarze mówią podobnie, portowy akcent nikogo nie zdziwi. Jako organizatorka mogę dobrać kilka osób spoza listy, zazwyczaj to dobra okazja, by wprowadzić w towarzystwo nowe twarze i często się tak robi, więc nikt nie powinien się dziwić.
Wyjaśniała to, każąc mu przymierzać coraz to inne wersje strojów, w końcu wybrała taki składający się z ciężkich butów, spodni z sukna spiętych szerokim pasem, koszuli i skórzanego kubraka, impregnowanego olejem i ozdobionego taką ilością srebrnych ćwieków i kółek, że wyglądał niemal jak kolczuga. Wszystko, łącznie z metalowymi elementami, barwione było na głęboką czerń. Tylko na lewym nadgarstku kazała mu założyć bransoletę z polerowanej stali, z dwoma skrzyżowanymi wiosłami. Symbol kapitana galery – jak wyjaśniła.
– To najnowsza moda bogatych mittarskich żeglarzy, raczej tandetna, moim zdaniem. Ale jest do nich dość daleko, więc nikt nie będzie zaskoczony, że nie masz w okolicy krewnych czy znajomych. Ar-Mittar nałożył ostatnio paskudne podatki na naszych kupców, próbujących nabywać u ich płatnerzy broń. W ogóle na stal i żelazo. W odwecie nasza Rada nałożyła równie potężne cła na ich statki z wyrobami żelaznymi, więc handel bronią i innymi rzeczami zamarł. Lecz niedawno pojawiła się plotka, że grupa rzutkich i energicznych mittarskich kapitanów byłaby gotowa wspomóc naszych kupców, wypływając z Ar-Mittar z ładowniami pełnymi broni i innego żelaza i dokonując przeładunku z dala od portu. Hrabia wyraził kiedyś zainteresowanie tym pomysłem. Będziesz jednym z kapitanów, chcących zaproponować usługi w imieniu tej grupy.
Potem mówiła cicho, niemal szeptem, powtarzając bez przerwy kilkanaście najważniejszych nazwisk, które powinien znać, i wszystkie informacje na temat Ar-Mittar, jakie jej zdaniem mogą mu się przydać. Wyglądało to tak, jakby próbowała sama siebie przekonać, że cały ten plan to coś więcej niż tylko desperacka improwizacja. Słuchał jednym uchem.
– To trochę jak wskoczyć do oceanu z połciem mięsa na szyi i uważać, że to świetny sposób na łowienie rekinów – skomentował wreszcie. – Jeśli ktoś zacznie mnie bardziej wypytywać...
– Zasłoń się tajemnicą. Powiedz, że nie możesz o tym rozmawiać albo że na ten temat możesz rozmawiać tylko z hrabią.
Poprawiła mu pas, strzepnęła niewidoczny pyłek z ramienia i cofnąwszy się o krok, zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.
– Ujdzie. Tak naprawdę liczę na to, że nikt nie będzie cię o nic wypytywał. To stara szlachta i sporo nuworyszy, pragnących za taką uchodzić. Żaden z nich nie zniży się do rozmowy z nieznanym marynarzem, choćby ten dowodził całą flotą galer. Stój gdzieś pod ścianą, nie rzucaj się w oczy, schodź innym z drogi. I tym razem – zacisnęła usta – zabierz ze sobą sakiewkę. Jeśli nie da się inaczej, podrzucimy ją hrabiemu z odpowiednim liścikiem. Nie, nic nie mów. I tak już sporo ryzykuję. Nie każ mi narażać się bardziej, jeśli sam nie potrafisz wymyślić lepszego planu zbliżenia się do sek-Gresa. Chyba że już jakiś masz?
Nie miał. Pozostawało wziąć głęboki wdech i wskoczyć między rekiny.
* * *
Główna siedziba hrabiego znajdowała się pośrodku Auserii, najstarszej z dzielnic Wysokiego Miasta i w ogóle, jak uprzejmie i mimochodem wyjaśniła mu baronowa, najstarszej dzielnicy Ponkee-Laa. Tu był rdzeń, serce metropolii, która wyrosła nad brzegiem Elharan ponad tysiąc lat temu.
– Niektóre z tych murów pamiętają czasy, gdy Meekhańczycy mieszkali w norach wykopanych w ziemi, żywiąc się robakami i surowymi bulwami – rzuciła w drodze na miejsce.
Złodziejowi tłukła się po głowie myśl, że Stary Meekhan był równie, jeśli nie bardziej wiekowy, ale wolał się nie odzywać. W ogóle niemal nie zwracał uwagi na to, co Darwenia Lewender mówi do niego, czuł obojętny, chłodny spokój, jaki zawsze ogarniał go w chwili, gdy zaczynał realizować jakikolwiek plan i nie było już odwrotu. Miał wrażenie, że słyszy każdy dźwięk, że widzi wszystko z niezwykłą dokładnością, że czuje najdelikatniejszą woń. A mimo to znajdował się jakby we wnętrzu pustego kokonu, oddzielającego go od świata. Szykował się na to, co miał przynieść wieczór i noc.
Zaczęło się chyba zwyczajnie. Chyba, bo Altsin nie miał bladego pojęcia, jak takie przyjęcia się zaczynają. Na początku został krótko i zwięźle przedstawiony hrabiemu, który w odpowiedzi na wytrenowany ukłon skinął mu uprzejmie głową, po czym baronowa postawiła go w kącie sali i zakazała stamtąd odchodzić. Występował w charakterze petenta, a tacy nie witają gości w drzwiach obok gospodarza i gospodyni. Stał więc posłusznie i obserwował.
Hrabia Terleach wyglądał dokładnie tak, jak Altsin go sobie wyobrażał. Wysoki, szczupły, ze szpakowatą grzywą opadającą aż na ramiona i postawą byłego wojskowego. Krótkie spojrzenie, którym obrzucił złodzieja, było uważne i taksujące, a Altsin od razu nabrał pewności, że gospodarz odnotował jego obecność, zainteresował się nim i będzie chciał jeszcze porozmawiać. Powtórzył sobie w myślach serię banałów i kłamstewek, których się wyuczył i które nagle wydały mu się wyjątkowo kiepskie. Hrabia nie zadowoli się byle czym, jedyna nadzieja, że w razie kłopotów baronowa pospieszy złodziejowi z odsieczą.
Darwenia Lewender pełniła funkcję nieoficjalnej gospodyni, w bladoróżowej sukni z podniesionym kołnierzem stała więc obok hrabiego. Cieńsze niż pajęcza nić jedwabne rękawiczki, puder maskujący piegi, perfekcyjny makijaż, włosy upięte w wysoki jak maszt kok, przetykany srebrnymi szpilkami, oczy błyszczące niczym gwiazdy i usta wdzięcznie rozchylone w dziewczęcym uśmiechu. Różniła się od osoby, którą poznał kilkanaście dni temu, jak wojenna galera sunąca na paradzie różni się od kupieckiego holka wpływającego do portu po wielodniowej walce ze sztormem. Mogłaby uwieść, oczarować i owinąć sobie wokół paluszka każdego mężczyznę na sali. Sądząc ze spojrzeń, jakimi obrzucały ją wchodzące na bal kobiety, wszystkie arystokratki o tym wiedziały i już szczerze jej nienawidziły.
Siedziba rodu Terleachów pamiętała czasy, gdy wszystko, co było większe od kurnika, budowano tak, by można się ze środka bronić. Miała dwa piętra, kamienną wieżę, szczerzącą się blankami w niebo, i drzwi główne potężne niczym wrota miejskich bram. Złodziej, wchodząc, mimochodem odnotował, że ściany zewnętrzne mają co najmniej cztery stopy grubości, a tworzące je głazy obrobiono nad wyraz starannie. Później jednak budynek był kilkakrotnie przebudowywany, świadczyły o tym wyraźnie powiększone okna i widoczne w sali balowej ślady po ścianach działowych, które zastąpiło kilkanaście kolumn. Nawet jednak w obecnym kształcie sala była wciąż za mała na tylu zaproszonych gości. Miała ich przyjść dobrze ponad setka, a do tego dochodziło jeszcze co najmniej trzydziestu służących, kilkunastu muzyków i sporo ludzi, których funkcji jak na razie Altsin nie potrafił odgadnąć. Gdy zjawią się wszyscy zaproszeni, zrobi się naprawdę tłoczno.
Pod ścianami umiejscowiono stoły, pozbawione jednak ław czy krzeseł. Ze względu na niewielką ilość miejsca przyjęcie miało się odbywać na stojąco, osoby pragnące odpocząć mogły skorzystać z kilku mniejszych komnat, gdzie królowały miękkie sofy i małe lampki, zapewniające dyskretny półmrok. Osobne drzwi prowadziły do kuchni, pomieszczeń dla służby i pozostałych części rezydencji. Jak na razie przy żadnym z nich Altsin nie zauważył ani strażnika, ani nawet służącego, który miałby zawracać gości, więc hrabia najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, by przybyli rozeszli mu się po siedzibie, albo uważał, że w głównej sali będą się działy rzeczy tak ciekawe, iż nikt z zaproszonych nie zrezygnuje z uczestniczenia w nich. Jeśli jednak ranga spotkania była rzeczywiście taka, jak to bez przerwy wbijała mu do głowy baronowa, wszyscy najpewniej i tak stłoczą się przy gospodarzu jak ławica ryb-pilotów wokół wielkiego rekina.
Goście przybywali grupkami i nawet jeśli służący nie obwieszczałby donośnym głosem nazwiska każdego wchodzącego, Altsin i tak zorientowałby się, kto zajmuje jakie miejsce w hierarchii miasta. Wystarczył do tego sposób, w jaki gość witał się z gospodarzem.
Krewni Terleachów i ich bliscy sojusznicy wchodzili do sali odziani w stroje o jaskrawych barwach, uśmiechnięci, promienni i radośni, a monogramy na ich kołnierzach i mankietach błyszczały złotem i srebrem. Hrabia obdarzał każdego szerokim, szczerym uśmiechem i mocnym uściskiem, najczęściej rzucając jeszcze kilka żartobliwych słów. Wszyscy wprost promienieli szczęściem i pewnością siebie.
Podobnie było z Wysserynami, a choć gospodarz poświęcił więcej niż niezbędną chwilę tylko Arolhowi i jego małżonce, oni też zachowywali się, jakby wszystko wokół należało do nich. Niemal od razu po wejściu mieszali się z Terleachami i całą salę wypełniał gwar swobodnych rozmów, śmiechu i brzęk kryształowych kielichów. Nowi władcy miasta czuli się bardzo, ale to bardzo pewnie.
Za to gdy zjawił się Ferles-gur-Dores, Altsin pierwszy raz w życiu zobaczył, jak w mniej niż pół uderzenia serca zapada całkowita cisza. Nawet przemykający wśród gości służący zatrzymali się na chwilę, rzucając szybkie spojrzenia w stronę wejścia. Gur-Dores przybył w towarzystwie żony, dwóch synów i kilku najbliższych czy też najodważniejszych krewnych. Wszyscy ubrani od stóp do głów w czarny aksamit, nawet monogramy na mankietach mieli wyszyte czarną nicią. Złodziej na ich widok poczuł coś w rodzaju podszytego współczuciem podziwu. Jeśli dobrze rozumiał panujące w Wysokim Mieście zwyczaje, Ferles-gur-Dores nie miał wielkiego wyboru, mógł odrzucić zaproszenie, lecz równałoby się to przyznaniu, że miał coś wspólnego z niedoszłym zamachem i zostałoby potraktowane, jak oficjalne wypowiedzenie wojny z Terleachami i Wysserynami.
Altsin doskonale wiedział, że większość wojen między członkami Rady toczy się tak naprawdę w Niskim Mieście. To tam znajdowały się doki, statki i magazyny, które nagle zaczynały masowo płonąć, to tam kapitanowie służący niewłaściwym rodom topili się w kanałach po wypiciu zaledwie kufla piwa, a sklepy i warsztaty nagle zamykały podwoje, bo ich właściciele bali się pojawić w pracy. Baronowa miała rację, Wysokie i Niskie Miasto to kwiat i łodyga, a starcia możnych polegały głównie na próbach oddzielenia tych dwóch części. W czasie takiej wojny gildie złodziei i morderców z Niskiego Miasta zarabiały sporo pieniędzy, wynajmując swoich ludzi temu, kto lepiej płacił. A ostateczny cios następował wtedy, gdy jedna strona była już zupełnie zrujnowana, gdy kwiat odcięto od życiodajnych korzeni i przegrywające stronnictwo nie miało więcej pieniędzy, by opłacać służbę, strażników i czarodziei rzucających ochronne zaklęcia. Wtedy właśnie, nocą, gdy resztki potężnego niegdyś rodu, teraz oddającego władzę, kuliły się w ciemnej i opuszczonej rezydencji, przychodzili zabójcy uzbrojeni w Pocałunki Kleh. Altsin słyszał od Cetrona, że tak właśnie, piętnaście lat wcześniej, skończył Kanerd Lafrenes, który zajmował miejsce w Radzie przed hrabią Terleachem.
Być może właśnie cień tej śmierci majaczył teraz w oczach wszystkich gości, w milczeniu patrzących na wejście gur-Doresów. Jak ławica rekinów obserwująca wpływającą na swój teren grupkę krów morskich, pomyślał. Mógłby się założyć, że Ferles-gur-Dores kazał żonie i synom założyć pod te czarne atłasy kolczugi.
Bezruch przełamała baronowa Lewender. Podpłynęła wdzięcznie do Glawerii-gur-Dores i uśmiechając się oraz szczebiocząc coś słodko, cmoknęła powietrze obok policzków, a hrabia Terleach wyciągnął rękę do przybyłych. Cień śmierci rozproszył się, a ciszę przegnał brzęk kryształów i szmer rozmów. Egzekucję odłożono na później.
Złodziej obserwował spod oka, jak gur-Doresowie, plama czerni w morzu pasteli i złota, przesuwają się w kąt. Nikt ich nie zatrzymywał, ale i nikt nie zaczepiał. Jakby znajdowali się na sali sami. Mają wszystkie przysmaki dla siebie – zabrzęczała mu w głowie złośliwa myśl – bo stół, do którego podejdą, natychmiast opustoszeje. Ale tak naprawdę nie byli ważni, ot, po prostu wyznaczono im rolę zarówno upokorzonej ofiary, jak i trofeum. Tak traktowano wodzów podbitych barbarzyńskich plemion, kiedy wwożono ich skutych łańcuchami do miasta i kazano oglądać triumf swoich zwycięzców. Gur-Doresowie mogli tylko patrzeć, jak władza w mieście wymyka im się z rąk. Lecz byli tylko ciekawostką, przystawką. Altsin czekał na danie główne.
Ewennet-sek-Gres zjawił się ostatni i Altsin postawiłby wszystko, co do tej pory ukradł, że było to dokładnie zaplanowane. Dzięki temu jego przybycie nie zostało niezauważone, więcej, cisza, jaka zapadła w chwili, gdy szlachcic przekroczył próg, była nawet głębsza niż ta, która towarzyszyła wejściu gur-Doresów. Miała jednak zupełnie inny posmak. Tak Terleachowie i Wysseryni witali swojego bohatera. Gdy młody baron zatrzymał się w wejściu, niemal wszyscy, poczynając od hrabiego, a kończąc na służbie, wykonali lekki ukłon w jego stronę.
Altsin tkwił w cieniu pod ścianą i obserwował. Baron wyglądał na młodszego niż w rzeczywistości. Z tego, co słyszał, miał ponad dwadzieścia pięć lat, choć na pierwszy rzut oka mało kto dałby mu więcej niż dwudziestkę. Niebieskie oczy, jasne włosy związane w niedbały kucyk, długie, wąskie dłonie. Do tego szczupła sylwetka i – co dało się zauważyć, gdy ruszył w stronę hrabiego – ruchy tancerza lub zawodowego fechmistrza. No i ubiór: śnieżnobiała jedwabna koszula, takież atłasowe spodnie i wysokie buty z barwionej na perłową biel skóry. Złoty pas, guziki i sprzączki przy butach. Biel i złoto, symbol, jeśli złodziej dobrze się orientował w zwyczajach Wysokiego Miasta, prostoty, szczerości i odwagi. Żadnej widocznej broni.
Powitanie z hrabią było krótkie, serdeczne i męskie. Silny uścisk dłoni, szeroki uśmiech. Dumny ojciec witający syna wracającego ze zwycięskiej wyprawy wojennej lub wdzięczny suzeren wydający ucztę na cześć sławnego wasala. Altsin po cichu spodziewał się dmących surm lub innych instrumentów w tle, mających dopełnić obrazek. Nie doczekał się, choć najwyraźniej uczty w Wysokim Mieście były na równi okazją do spotkań, jedzenia i picia, jak i przedstawieniami teatralnymi. Każdy szczegół – od strojów po tempo poruszania się gości, głębokość ukłonu i szerokość uśmiechu – niósł informację i miał znaczenie. Ustalał pozycję w hierarchii. Złodziej był ciekaw, w jakiej kolejności zaproszeni zaczną podchodzić do stołów. Czy tak jak wataha dzikich psów? Od pierwszego samca aż do najbardziej sparszywiałego kundla? I gdzie w takim razie byłoby miejsce dla kapitana mittarskiej galery? Na samym końcu, gdy już wszystkie miski zostaną opróżnione? Nie zamierzał wylizywać resztek sosów i do ciężkiej choroby, nie miał zamiaru stać w kącie przez całą noc, czekając na ruch baronowej.
Mimo wszystko następną godzinę spędził na dalszej obserwacji sali. Jeśli istniała określona zwyczajem kolejność dopychania się do półmisków, to nie udało mu się jej niestety rozgryźć, za to najwyraźniej sojusz hrabiego z Arolhem Wysserynem nie był jeszcze zbyt mocno scementowany, bo mimo poklepywania się po plecach i teatralnie głośnych wybuchów śmiechu, przez godzinę obie grupy nie wymieszały się ze sobą. Nigdzie nie widział samotnego Wysseryna otoczonego przez krewnych hrabiego, i odwrotnie, Terleachowie jak ognia unikali dłuższego przebywania sam na sam z Wysserynami. Obie grupy trzymały się na dystans, jak dwie nieznające się nawzajem ławice, które przypadkiem trafiły do tej samej zatoki.
Jedynym wyjątkiem był Ewennet-sek-Gres. Baron krążył po sali swobodnie, od grupki do grupki, tu zagadnął, tam zażartował, ówdzie uśmiechnął się i wymienił uścisk dłoni. Mężczyźni patrzyli na niego z podziwem, kobiety z tą fascynacją obiecującą noce wypełnione namiętnością. Altsin musiał kilkakrotnie przypominać sobie, że zbyt długie gapienie się na kogoś ściąga w końcu uwagę obserwowanego. Odrywał wtedy wzrok od barona i z demonstracyjną ciekawością rozglądał się po sali.
Wreszcie Darwenia Lewender podeszła do niego, szeleszcząc jedwabiem.
– Niech pan nie obraża gościnności hrabiego, kapitanie – zaszczebiotała. – Proszę skosztować owoców morza, większość jeszcze dziś rano pływała w oceanie.
A ściszając głos, mruknęła:
– Ludzie zaczynają o ciebie pytać. Rzucasz się w oczy, tkwiąc tu jak kołek. I nie gap się tak na barona.
– Jakieś konkretne sugestie? – Altsin uśmiechnął się lekko na użytek gapiów i ruszył do stołu.
– Unikaj kłopotów i czekaj na mój znak.
Zostawiła go przy półmisku pełnym cesarskich krewetek i popłynęła gdzieś w głąb sali. Altsin sięgnął po talerzyk, nałożył sobie kilka sztuk, polał sosem. Rzucił okiem na prawo i lewo i wzorując się na reszcie gości, do jedzenia użył małego, srebrnego szpikulca. Spróbował.
To były najlepsze krewetki, jakie jadł w życiu.
* * *
– Dwóch ludzi w czerni pośród takich radosnych kolorów w końcu musiało się spotkać – usłyszał zza pleców.
Odwrócił się powoli, przełykając. Ferles-gur-Dores stał tuż obok, sam, i uśmiechał się uprzejmie, nie odrywając wzroku od twarzy złodzieja. Altsin wiedział, że jest teraz ważony, mierzony i oceniany. I zaraz zostanie zaklasyfikowany, jako ten, który może się przydać bądź osoba niemająca najmniejszego znaczenia. Od początku przyjęcia, mimo iż starał się nie rzucać w oczy, czuł kilka takich spojrzeń. Zapewne większość gości wiedziała już, w jakim charakterze tu występuje, lecz wobec doniosłości wydarzeń w mieście nieznany kapitan mittarskiej galery znaczył dla nich mniej niż dostawca ryb przychodzący co rano do ich rezydencji. Jedynie fakt, że hrabia Terleach był skłonny go przyjąć, nadawał mu nieco większego znaczenia.
Złodziej demonstracyjnie odszukał wzrokiem resztę gur-Doresów, tkwiących nadal gdzieś w kącie sali.
– Czy to rozsądne porzucać rodzinę i przyjaciół? – Pozwolił sobie na delikatne uniesienie brwi.
– Jak wszyscy zauważyli, dwóch moich starszych synów zmogła tajemnicza dolegliwość i nie mogli się tu pojawić, choć bardzo chcieli. Tak więc ponieważ mojemu rodowi nie grozi nagłe i całkowite wyginięcie, ja ryzykuję śmiertelnie i podchodzę do nieznajomego kapitana, który przyciąga tyle uwagi. Jak nazywa się galera, którą przypłynęliście?
– „Śledź” – mruknął Altsin. – A jej kapitan nazywa się Aerwes Klann.
Wymienili uśmiechy, szerokie i ironiczne. W nadmorskich miastach co druga łódź miała na burcie wypisane „Śledź”, a nazwisko Klann uchodziło za tak pospolite, że niektórzy żeglarze byli zmuszeni je zmieniać lub ozdabiać przedrostkami, by uniknąć zamieszania w portowych dokumentach.
– Czyli mam nie wtykać nosa w sprawy hrabiego... – Gur-Dores pokiwał głową. – Czy to jednak na pewno mądre, pojawiać się tu tak oficjalnie? Zamiast spotkać się z Terleachem w środku nocy, gdzieś na uboczu?
– Ostatnie spotkanie w środku nocy, gdzieś na uboczu, miało więcej uczestników, niż hrabia mógł sobie życzyć – dobiegło gdzieś z boku.
Złodziej omal nie upuścił talerzyka i zanim się odwrócił, wiedział, z całkowitą pewnością wiedział, kogo zobaczy. Ewenneta-sek-Gresa. Biel i złoto. Z bliska bardziej kłuły w oczy.
– Dobrze, że znalazł się bohater, który gołymi rękami pokonał nasłanego mordercę – w głosie ubranego w czerń szlachcica nie sposób było doszukać się czegokolwiek poza autentycznym podziwem, lecz i tak kilka najbliższych osób syknęło z dezaprobatą. Baron zignorował zaczepkę.
– Kapitan Klann, jak mniemam. – Ewennet-sek-Gres uśmiechnął się i skinął głową. – Hrabia wspomniał, że macie zaplanowane spotkanie.
Altsin mierzył barona wzrokiem, szukając... sam nie wiedział czego – zepsucia, wyrachowania, ledwo skrywanego okrucieństwa? Arogancji? Z bliska człowiek, który zabił Sanwesa, wyglądał zwyczajnie. Wręcz sympatycznie, niczym dobry kompan do partyjki kości, wypicia kilku flaszek wina i odwiedzin w najbliższym lupanarze. Lecz mimo to, gdy złodziej patrzył w wyrażające tylko uprzejme zaciekawienie oblicze, czuł, jak gdzieś w jego głębi porusza się lodowa bestia, zimny dreszcz pełznący mu po kręgosłupie. Gdyby twarz Ewenneta-sek-Gresa, prawa, szlachetna i szczera, była prawdziwym obliczem barona, szlachcic nie przeżyłby w Wysokim Mieście trzech dni. Wszystko w Altsinie wyło, żeby uciekał. Musiał poświęcić chwilę, by przypomnieć sobie, kogo ma udawać.
Ukłonił się nisko, przyciskając lewą dłoń do serca, bo kapitan mittarskiej galery właśnie tak by się zachował.
– Baron Ewennet-sek-Gres – powiedział głośno, by nie było wątpliwości, że wie, z kim ma do czynienia. – Czuję się zaszczycony.
Młody szlachcic dopiero teraz przeniósł wzrok na Ferlesa-gur-Doresa.
– Gur-Dores.
– Sek-Gres.
Wymówili nazwiska niemal szeptem, odruchowo cofając się o pół kroku i stając w pozycji szermierczej, lewa noga z tyłu, kolana lekko ugięte, ręce opuszczone. Gdyby nie zakaz noszenia broni, Altsin zaraz spodziewałby się szczęku kling.
– Synowie zachorowali, jak słyszałem – baron mówił cicho i spokojnie. – Żałuję. Z najstarszym chciałem porozmawiać o poezji. Ten jego wierszyk o szlachcie spoza miasta i krowich plackach wymaga kilku poprawek. Być może mógłbym mu udzielić jednej czy dwu lekcji.
– Nie wątpię. I wyobraź sobie, baronie, że Henser również szczerze żałuje swojej niedyspozycji. Lecz uznałem, że zdrowie jest ważniejsze niż płoche rozrywki.
– Płoche rozrywki? Dla szlachcica poezja jest równie ważna, jak władanie mieczem.
– Dla kogoś spoza Ponkee-Laa, przywykłego do taplania się w błocie i wąchania – wybacz niezgrabne porównanie, lecz skoro sam już o tym wspomniałeś, przysłowiowych krowich placków – na pewno. – Gur-Dores wykrzywił się nieładnie. – Tu w stolicy księstwa patrzymy nieco inaczej na takie sprawy. Zajmujemy się innymi rzeczami.
– Handlem? Kupnem i sprzedażą solonych ryb? Cenami wędzonych dorszy? To mają być zajęcia odpowiednie dla szlachcica? Dobrze, że w czasie ucieczki imperialnych urzędników miejskie archiwum ocalało niemal nienaruszone i teraz niemal nikt nie podważa co najmniej dwudziestu pokoleń szlachetnych przodków rodu gur-Doresów.
To dwukrotne „niemal” było jak dwa policzki. Gur-Dores przymknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył, wyzierała z nich czysta, lodowata nienawiść. Lecz jego usta nadal się uśmiechały, a głos ociekał słodyczą i grzecznością.
– W istocie. A jeszcze większym szczęściem jest to, że archiwa na prowincji w ogóle nie zostały zabrane ani zniszczone, jak słyszałem.
– A nawet gdyby. – Młodszy z baronów wzruszył ramionami. – Na prowincji, czyli w miejscu, skąd wywodzą się wszystkie najstarsze szlacheckie rody, takie jak hrabiowie Terleachowie na przykład, archiwa nie są aż tak ważne. Tam po prostu wszyscy znają się od pokoleń i nikt nie ma wątpliwości, kto z jakiej rodziny pochodzi.
Altsin zdał sobie nagle sprawę, że broń inna niż spojrzenia, lekceważące gesty, ironia i aluzje wcale nie jest tu potrzebna. Ci dwaj toczyli pojedynek równie widowiskowy, jak ten, w którym świszczą ostrza i leje się krew. Ciosy, parady, kontry i uniki. A całe przedstawienie przyciągnęło już widownię, złodziej nagle znalazł się w jaskrawym, pastelowym tłumie, który otoczył obu mężczyzn. Pojedynek czerni i bieli. Ich bohater, ulubieniec właśnie wykonuje cios łaski na głowie rodu gur-Doresów, począwszy od tego, że okazuje lekceważenie, ignorując go i witając się wpierw z jakimś nieznanym Mittarczykiem, sugeruje tchórzostwo syna, a skończywszy na podważaniu szlachetności rodu. Wkrótce zapewne zakwestionuje też zasadność zasiadania w Radzie Miasta. Ferles-gur-Dores musiał zapewne żałować, że porzucił ochronę, jaką zapewniało mu towarzystwo nawet garstki przyjaciół i krewnych, od których się oddalił...
– I jak się panu podoba nasze miasto, kapitanie? – pytanie padło niespodziewanie, jakby Ewennet-sek-Gres w jednej chwili zapomniał o swoim przeciwniku. Trudno było lepiej wyrazić lekceważenie rozmówcy. Altsin dojrzał na twarzy starszego szlachcica niedowierzanie zmieszane z wściekłością.
– Nie odwracaj się do mnie plecami, sek-Gres... – wysyczał.
– Wystarczy. – Blondyn uśmiechnął się lekko. – Jak mówią, stara szlachta nigdy nie wymieni imienia osoby nielubianej czy swojego wroga, ale tak ostentacyjne podkreślanie swojego szlachectwa może sprowokować pytanie, co właściwie chcesz ukryć, gur-Dores. W tej chwili mam ochotę porozmawiać z kapitanem Klannem, gur-Dores. Jeśli jednak poczułeś się urażony moim zachowaniem, jest sposób, byśmy rozwiązali to jak ludzie honoru. Oczywiście będę więcej niż usatysfakcjonowany, jeśli przyślesz w zastępstwie najstarszego syna. Jego wiersze są tak kiepskie, że z przyjemnością wyświadczę światu przysługę, ucząc go należytego szacunku do poezji.
Większość obecnych parsknęła śmiechem, a wokół Ferlesa-gur-Doresa znalazło się nagle kilku młodych mężczyzn w strojach pozbawionych monogramów. Starszy szlachcic został sprawnie, lecz grzecznie odprowadzony w kąt, do reszty rodziny.
– Zaufani hrabiego, zwrócił pan już na nich uwagę, kapitanie? Kręcą się po sali. Od dwóch miesięcy zawsze towarzyszą gospodarzowi, lecz z nikim nie rozmawiają i nie nawiązują żadnych znajomości. Taka nieoficjalna straż osobista. Co pan sądzi o tym zwyczaju?
– Podobno na południu Meekhanu każdy szlachcic, a nawet bogaty kupiec, chodzi z własnym strażnikiem, który w razie potrzeby staje za niego do pojedynku.
Blondyn uśmiechnął się szeroko.
– Ja też o tym słyszałem. I dlatego właśnie Imperium musi upaść. Kraj, w którym szlachta, kwiat i korona społeczności, boi się o własną skórę, jest skazany na klęskę. Zwłaszcza jeśli bogowie obdarzający wojennym szczęściem nie znajdują w nim należytego szacunku. Pani Wojny, Pan Bitew, Władca Topora. Wszyscy mają w Meekhanie swoje świątynie, lecz są one małe i skromne. Zbyt małe i skromne, moim zdaniem. A jak to wygląda w Ar-Mittar? Reagwyr zajął już tam należne mu miejsce? Altsin uśmiechnął się i uniósł brwi. Gdzieś w polu widzenia przepłynęła plama różu, lecz baronowa najwyraźniej nie mogła mu pomóc.
– W jakim sensie?
– No jak to? Pytam, czy podobnie jak w Ponkee-Laa Świątynia Pana Bitew zyskuje co roku tak liczne zastępy nowych wyznawców.
– Jestem marynarzem, baronie. – Złodziej zrobił unik. – Bardziej niż na Reagwyrze polegam na opiece Ganr i Aelurdi.
– Bliźnięta Mórz. Jakże mógłbym o nich zapomnieć. Ich kapłani nadal co miesiąc, bez względu na pogodę, przepływają trzy mile w oceanie?
– Tak. Jak każe zwyczaj.
– Ha. W takim razie kapłani Reagwyra powinni cały czas ćwiczyć ciało i dusze do walki, hę? Powinni być mistrzami szermierki oraz znakomitymi strategami, nie sądzisz?
– Być może – zgodził się ostrożnie.
– Podobno świątynie mają być naczyniami, czekającymi, aż bóg zechce objawić się światu jako awenderi. Ciała kapłanów powinny zatem pozostawać w najwyższej formie. Jak sądzisz, Reagwyr byłby dziś zadowolony ze swoich sług? Czy gdyby zechciał wypełnić ludzkie ciało, zjednoczyć się z czyjąś duszą, miałby duży wybór?
Altsin przypomniał sobie większość hierarchów z większości świątyń.
– Myślę, że gdyby Reagwyr miał wybierać, nie znalazłby wśród swoich kapłanów zbyt wielu godnych, by dostąpić tego zaszczytu.
– Bo są zbyt grubi, głupi i tchórzliwi, by biegać z bronią po polach bitew?
– Właśnie.
– Więc twierdzisz, Mittarczyku – baron nagle podniósł głos, aż cała sala przycichła – że kapłani Reagwyra w naszym mieście to banda spasionych i bojaźliwych tępaków? – Wyraźnie akcentował każde słowo. – A może całe Ponkee-Laa to według ciebie miasto głupców i śmierdzieli o zajęczych duszach?
Altsin otworzył usta i przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa. Gdzie się podział ten przyjacielski i uprzejmy szlachcic, który podszedł do niego przed kilkoma chwilami? Teraz Ewennet-sek-Gres trząsł się z oburzenia, prawdziwego czy pozorowanego, na przemian bladł i czerwieniał i widać było, że tylko szacunek dla gospodarza powstrzymuje go od rzucenia się na złodzieja.
– Może więc... znajdziesz w sobie dość odwagi, by zadośćuczynić tej obeldze tak, jak przystało mężczyźnie...? Hę, Mittarczyku?
Wokół nich zrobiło się pusto. Jakby niewidzialny wir odessał gości na boki.
– O co chodzi? – Zanim złodziej zdążył odpowiedzieć, pojawił się przed nimi hrabia Terleach.
– Ten obcy obraził właśnie miasto i Świątynię Reagwyra, panie hrabio.
Altsin nie zauważył, kto się usłużnie odezwał, ale nie miało to znaczenia. Gdyby sek-Gres nagle stwierdził, że ten Mittarczyk ogłosił się właśnie cesarzem, wszyscy jak jeden mąż też by to potwierdzili.
– Kapitanie? – Arystokratyczna twarz gospodarza zwróciła się ku niemu.
Złodziej spojrzał mu prosto w oczy.
– Być może zostałem źle zrozumiany... – zaczął niepewnie.
– Nie. – Baron wszedł mu w słowo. – Słyszałem wyraźnie. A takie obelgi nie mogą ujść płazem. Skoro obraził Pana Bitew, niech on go oceni. Żądam sądu Reagwyra.
Altsin przyjrzał mu się uważnie. Lekkie zgarbienie ramion, dłonie zaciśnięte w pięści, usta jak wąska kreska. Szczere oburzenie aż parowało z młodego szlachcica. I wtedy, gdy przez chwilę zapomniał, z kim ma do czynienia i niemal dał się nabrać, sczepili się spojrzeniami. Na mniej niż uderzenie przestraszonego serca, lecz to wystarczyło. Na dnie źrenic barona nie było nienawiści, niechęci czy pragnienia rewanżu, tylko najczystsze rozbawienie. Mam cię – mówiło to spojrzenie. Wiem, kim jesteś. Wygrałem.
Chłopak oderwał wzrok i w otaczającym ich tłumie odszukał baronową. Czekał, kiedy zainterweniuje. Miała dokładnie taką minę, jaką powinna mieć osoba zapraszająca niezbyt dobrze znanego jej kapitana mittarskiej galery, który przez głupotę obraził najlepszego szermierza w mieście. Zakłopotanie i niepewność oraz lekko płaczliwe skrzywienie warg osóbki, która już wie, że będzie musiała przepraszać gospodarza za nieodpowiednie zachowanie swojego gościa. Wydawała się zaskoczona, niepewna i lekko przestraszona.
Zrozumiał, że mu nie pomoże. Baron uprzedził ich ruch i teraz wszystko zależało od złodzieja. Przynajmniej będzie miał szansę zabić sukinsyna w walce. Przez chwilę nawet prawie w to uwierzył. Prawie. Ale ta chwila minęła, a on został sam.
Altsin spojrzał jeszcze raz na hrabiego.
– Chyba nie... – zaczął niepewnie.
– Dosyć. – Gospodarz wydawał się bardziej zasmucony niż rozgniewany, lecz widać było, że podjął decyzję. – Wszyscy wiedzą, że mieszkańcy Ar-Mittar nie darzą nas zbytnią miłością, ze szczerą wzajemnością zresztą. Dlatego kpiny z Ponkee-Laa ze strony Mittarczyka mógłbym znieść, zwalając je na karb wypitego wina, jednak obrazy Reagwyra nie mogę tolerować. Zbyt wiele zawdzięczam Panu Bitew. Gdy dotknęła mnie choroba ciała, powoli zmieniająca każdy mój dzień w pasmo udręk, Reagwyr za pośrednictwem swojego miecza uleczył mnie i wskazał drogę. Pozostała panu stal i krew, kapitanie.
Serce Altsina biło coraz szybciej. Zacisnął i rozluźnił dłonie. Spojrzał ponownie w oczy gospodarza, lecz zamiast tępego wzroku fanatyka napotkał uważne, inteligentne i lekko ironiczne spojrzenie. Można być człowiekiem głębokiej wiary, ale można też radcą, politykiem i przywódcą miejskiej frakcji. Można obserwować cudze gry i nieźle się bawić. Najwyraźniej hrabia uznał, że młodemu baronowi przyda się jeszcze odrobina sławy zdobytej cudzą krwią.
Altsin tylko skinął głową.
Zrobili im miejsce za rezydencją, w ogrodzie, w którym rosły mające po kilkaset lat dęby. Środek nocy, polanka między wiekowymi drzewami oświetlona półsetką lamp i pochodni, miękka, pokryta rosą trawa i dwie postacie, mające stoczyć walkę na śmierć i życie. Jedna w bieli i złocie, druga w matowej czerni. Krąg otaczających polanę gapiów nie musiał syczeć, powarkiwać ani wydawać złowrogich okrzyków, żeby wiadomo było, komu sprzyja. Złodziej, stojąc pośrodku placu, musiał wytężyć całą siłę woli, żeby nie zacząć szczerzyć się głupkowato. Wszystko układało się jak w kiepskim przedstawieniu. Począwszy od pretekstu, a skończywszy na ich ubiorach. Biel i czerń. Dzień przeciw nocy, prawda przeciw kłamstwu, nasz przeciw obcemu.
Zwycięzca mógł być jeden.
Przyniesiono broń. Hrabia Terleach stanął przed pojedynkującymi się i zaklaskał.
– Baron sek-Gres wyzwał kapitana Aerwesa Klanna na pojedynek za obrazę Miasta i Pana Bitew. Ponieważ walka będzie między szlachcicem a człowiekiem wolnym, lecz nieposiadającym tytułu, zgodnie z zasadami pojedynków baron założy pancerz kolczy.
Zza jego pleców wyłonił się sek-Gres. Zastąpił biały jedwab kolczugą z krótkimi rękawami, błyszczącą srebrzyście, jakby wykonano ją z zestalonej rtęci. Pod kolczugę założył skórzaną kurtkę. Hrabia kontynuował:
– Baronowi, jako szlachetnie urodzonemu, przysługuje również wybór broni. Ewennet-sek-Gres zdecydował się na pojedynkowy pałasz i lewak, broń podobną do tej, do jakiej powinien być przyzwyczajony kapitan każdej galery.
Tłumek zaszemrał z aprobatą. Ich bohater okazał się prawy i szlachetny, nie chciał wykorzystywać przewagi pochodzenia, by wybrać najlepszą dla siebie broń. Zapowiadało się przednie widowisko.
Przyniesiono miecze i sztylety. Altsin machnął demonstracyjnie obiema rękami, dłuższa klinga zaciążyła mu w dłoni, za to krótsza pasowała jak ulał. Sztylet był dobrze wyważony, z solidną głownią i szerokim jelcem, wyposażonym w kilka zębów do wyłapywania broni przeciwnika.
Mimochodem zauważył, że zarówno pałasz, jak i lewak mają zaokrąglone sztychy. To była broń do pojedynków między szlachcicami, w których niekoniecznie chodziło o zabicie przeciwnika. Można nimi było oczywiście zadać skuteczne pchnięcie, lecz wymagało to znacznie większej siły, niż gdyby walczyli normalnymi ostrzami. Biorąc pod uwagę kolczugę i skórzany pancerz barona, złodziej miał niewielkie szanse na wyprowadzenie zabójczego ciosu. Takie małe oszustwo, żeby na pewno wygrał ten, kto powinien.
Jakby nie wystarczyły różnice w umiejętnościach.
Na dany znak stanęli naprzeciw siebie, prawa ręka przed sobą, lewa z boku, dłuższe ostrze w stronę przeciwnika, krótsze przygotowane do parowania.
Hrabia stanął między nimi, uniósł rękę, zadudnił:
– W imię Reagwyra, zaczynajcie. – I cofnął się w tłum gapiów.
Altsin próbował złapać wzrok barona, ten jednak zdawał się w ogóle na niego nie patrzeć. Miał lekko przymknięte oczy i powoli nabierał powietrza, jakby skupiał się na własnym oddechu.
Skoczył do przodu bez ostrzeżenia, nie zdradzając się nawet drgnieniem powieki. Zadał dwa szerokie, lekkie i lekceważące cięcia, łatwe do wychwycenia nawet dla ignoranta. Altsin sparował je bez kłopotu i cofnął się o pół kroku. I znów, skok, dwa ciosy, proste, jakby szlachcic ćwiczył podstawowe kombinacje uderzeń w szkółce fechtunku dla dzieci, i zatrzymanie się. Drugiego uderzenia złodziej nawet nie blokował, uchylił się lekko, wiedząc, że klinga i tak go ominie. I znów, dwa, a potem jeszcze dwa ciosy, góra, góra, dół, góra. Powoli, z szerokim zamachem całego ramienia, niezbyt szybko. On go nawet nie testował, tylko się bawił, lewak trzymał wciąż za plecami, jakby był pewien, że nie będzie musiał go używać. Altsin dwa razy sparował, dwa razy uchylił się. I tyle. Jeśli baron nie zmieni sposobu walki, pojedynek przeciągnie się do rana i będzie bardzo nudny.
Po czwartym ataku, równie wolnym jak poprzednie, widzowie wydali kilka poirytowanych syknięć. Nie podobało im się. Przyszli tu po widowisko, po krew na trawie i zwycięstwo dnia nad nocą, a nie po leniwe okładanie się kawałkami żelaza. Ewennet-sek-Gres zatrzymał się, zrobił dwa kroki wstecz i rozłożył bezradnie ręce z taką miną, jakby mówił „cóż ja mogę, kiedy on nie chce walczyć”.
Wciąż nie patrzył na Altsina. Jakby złodziej był najmniej ważnym elementem całego przedstawienia. Jego rolą było przyjście tutaj z sakiewką i pozwolenie, by lepiej urodzeni mieli chwilę rozrywki. Altsin nagle zdał sobie sprawę, że podobnie jak Sanwes, był martwy już w chwili, gdy po raz pierwszy wkroczył do Klaweli. No, może ciut później, gdy baronowa zorientowała się, z kim ma do czynienia i postanowiła wykorzystać go do własnej gry. Gdy siedział na słońcu, pijąc wino, gdy planowali, w jakim stroju pokaże się na przyjęciu, gdy wiozła go tu swoim powozem, już był trupem. Bo ktoś inny, i to bez chwili wahania, tak postanowił. Jawynder miał rację. Oni nie traktowali go jak przeciwnika, tylko jak szczura, który przypadkiem wszedł im w drogę. Jak szkodnika, którego śmierci nie poświęca się więcej uwagi, niż potrzeba czasu na usunięcie trupa.
A on uczestniczył w ich grze z takim zadęciem, jakby uważał się za równego. I teraz, zgodnie z zasadami tej gry, powinien dać się malowniczo zabić, najlepiej padając z teatralnym jękiem pod nogi barona i tryskając dookoła krwią.
Młody szlachcic wreszcie spojrzał na niego, a raczej, co Altsin pojął wreszcie dokładnie, nie na niego, lecz jakby przez niego. Patrzył na ubiór, paradny strój kapitana galery, jakby złodziej był pustką utkaną z jakiegoś zaklęcia, na której ktoś powiesił ubranie. Dla kogoś, kto grał o władzę w Wysokim Mieście, jakiś portowy złodziej tak naprawdę nie istniał. Był figurą taką jak pion na planszy, pozbawioną znaczenia i człowieczeństwa. Tak naprawdę, czego Altsin był teraz pewien, Ewennet-sek-Gres zapomni o nim już w chwili, gdy będzie ocierał klingę z krwi.
Lód, o którym zdążył niemal zapomnieć, pojawił się i wypełnił mu żyły. Jakby od dołu, od stóp, wrastał w niego mroźny kwiat. Nabrał powoli powietrze, wypuścił je, niemal spodziewając się obłoku pary z ust. Sanwesowi przynajmniej zapłacił za śmierć pięć cesarskich. Jego cenił tak nisko, że chciał go dostać za nic. Ale kto powiedział, że Altsin ma grać według tych reguł do samego końca?
Lód roztopił się, ustępując miejsca ponuremu rozbawieniu – baronowi wydawało się, że zadanie chłopaka polegało na odgrywaniu kapitana mittarskiej galery do samego końca. Był tak arogancki, że nie przyszło mu nawet do głowy, że złodziej mógł wyłamać się z roli. Nie dopuszczał myśli, że portowy szczur mógł być jakimkolwiek przeciwnikiem. Nie wiedział, jak to jest, walczyć nocą w śmierdzących zaułkach, mając za broń tylko tępy nóż i kawałek deski. Może i zarżnie cię jak świniaka, myśl złodzieja była spokojna, ale postaraj się przynajmniej, żeby twoja gęba śniła mu się po nocach.
Baron znudził się wreszcie robieniem min do widzów i ruszył na przeciwnika, machając pałaszem. Patrząc, jak się porusza, Altsin był pewien, że pierwsze dwa ciosy zada tak jak poprzednio, lekko i wolno, a potem uderzy poważniej. Publika domagała się krwi, więc dostanie krew, rana zapewne nie będzie śmiertelna ani nawet ciężka, ale za to widowiskowa. Bo zabawa powinna potrwać jeszcze chwilę.
Starli się pośrodku polanki. Pierwsze uderzenie od góry, na wprost, drugie lekko po skosie, i trzecie! Szybkie, od dołu, z lewej, z nadgarstka na wpół wyprostowanej ręki. Głownia pałasza zmieniła się w rozmazaną smugę. Cios miał rozchlastać udo, zadać ranę bolesną i widowiskową. Altsin przyjął go na ostrze, niezgrabnie, niemal bokiem klingi, a szlachcic płynnie przeszedł do skomplikowanego młynka. Pałasz zatańczył w dłoni złodzieja i odchylił się nagle w bok, odsłaniając go na uderzenie.
Altsin zrobił krok do przodu tak szybko, że baron nie zdążył się nawet skrzywić. Skręcił broń w ręku i naparł, klingi zazgrzytały, a jelce stuknęły o siebie. Jednym ruchem przeszedł do chwytu odwrotnego, coś nie do pomyślenia dla prawdziwego szermierza, nagle trzymał pałasz ostrzem w dół, osłaniając całe ciało, blokując jelcem kontrę w górę. Uderzył drugą ręką, trafiając lewakiem w tułów szlachcica. Za słabo, kolczuga wytrzymała, choć siła ciosu wyrwała z ust przeciwnika krótki okrzyk. Złodziej uśmiechnął się lekko.
Kapitan mittarskiej galery nie zastosowałby takiej sztuczki, portowy szczur jak najbardziej. Witamy w prawdziwym świecie, sukinsynu.
Kopnął w kolano, trafił źle, za wysoko, choć poczuł, jak noga barona wiotczeje, i uderzył lewakiem w dół, w wewnętrzną stronę uda.
Chybił o włos. Ewennet-sek-Gres był jednak znakomitym szermierzem, uwolnił pałasz, zawirował, wyszedł ze zwarcia w błyskawicznym obrocie, odgradzając się od Altsina poziomym ciosem. Złodziej też odskoczył, zmienił chwyt broni i wysunął oba ostrza przed siebie. Stanął w pozycji najemnego zabijaki, walczącego nożem i pałką. Koniec z graniem w szlacheckiej komedii.
Pomachał wolno lewakiem, by wszyscy zwrócili uwagę na karminowe, a w świetle pochodni niemal czarne krople, znaczące ostrze.
– Pół cala – odezwał się po raz pierwszy od rozpoczęcia pojedynku. – Pomyśl o tym, baronie. Tylko pół cala i już byś nie żył.
Białe spodnie szlachcica ciemniały szybko. Pół cala, a złodziej rozharatałby mu tętnicę i byłoby po wszystkim. Rana musiała boleć.
Altsin wyszczerzył się szeroko, próbując sprowokować przeciwnika do błędu. On uczył się walczyć nożem i sztyletem, pałką i kijem. Bronią biedoty. Mógł zaskoczyć barona i upuścić mu krwi, lecz teraz zabawa się skończyła. W prawdziwym pojedynku ze szlachetnie urodzonym szermierzem nie miał większych szans. Chyba że tamten da się ponieść emocjom.
W kręgu widzów zapanowała cisza, jakby reszta towarzystwa wreszcie zrozumiała, że nie ogląda teatralnego przedstawienia, a krew szlachty ma taki sam kolor jak u innych ludzi. Nastrój nocy prysł, to już nie był pojedynek dobra ze złem, bieli z czernią, tylko walka dwóch mężczyzn, z których każdy mógł zginąć. Z tym że jeden dużo łatwiej niż drugi.
Starli się pośrodku polanki i po trzecim ciosie Altsin zrozumiał, że pałasz to nie pałka, a umiejętności nabyte pod okiem Cetrona to za mało w starciu z maszyną do walki, jaką był szkolony od dziecka na szermierza synalek szlacheckiego rodu.
Ledwo sparował te pierwsze trzy uderzenia. Czwartego nawet nie zobaczył.
Pałasz sięgnął go samym końcem sztychu, ciosem, który wywołał u złodzieja rozmazany srebrny powidok. Altsin poczuł, jakby dostał w prawy obojczyk wiosłem ciężkiej galery, skórzana kurtka i jej poczernione kółka i ćwieki złagodziły nieco siłę uderzenia, ale to było za mało. Czas zwolnił. Nagle poczuł, że nie może unieść broni do następnej parady, ostrze zaciążyło mu w dłoni stufuntowym ciężarem, a jego sztych nieubłaganie zmierzał ku ziemi. Chłopak skupił się, usiłując utrzymać je w poziomie, a wtedy ból wybuchł w nim kulą ognia. Od obojczyka, przez ramię, aż do dłoni, paraliżując prawy bok.
Nogi ugięły się pod nim, broń wypadła z ręki i sam nie wiedział jak, znalazł się na kolanach.
Baron jeszcze nie skończył. Cofnął się o kilka kroków i spojrzał na niego z czymś w rodzaju zainteresowania w jasnych oczach.
– Otwieranie Małża. Tak mój nauczyciel nazywał ten cios, kapitanie. Przecina się nerw i paraliżuje prawą stronę ciała przeciwnika. A skoro tak interesują cię różne długości, to pewnie zaciekawi cię, że jeśli chce się go wykonać poprawnie, nie można chybić nawet o dziesiątą część cala. Mimo wszystko czegoś mnie dziś nauczyłeś...
– Baronie sek-Gres.
Głos dobiegał zza pleców złodzieja, z bardzo, ale to bardzo daleka.
– Słucham, panie hrabio.
– Proszę to skończyć. Walczycie w sądzie Reagwyra, na placu poświęconym Jego imieniu. To nie czas ani miejsce na przechwałki.
Baron ukłonił się lekko.
– Oczywiście.
Ruszył do przodu, unosząc klingę, i w tej samej chwili w głowie złodzieja wybuchło słońce.
Uchylić się! Obrót! Parada i kontra! Stopy grzęzną w błocku, w ziemi rozmiękłej od krwi, ale wspomaga się skrętem bioder i uderzenie jest perfekcyjne. Cios rozcina przeciwnikowi gardło. Ten też umiera bez jęku, jak wszyscy poprzedni.
Ciężar miecza ciągnie go w przód, nogi nie nadążają za skrętem ciała, pada na kolana i dłonie, upuszczając broń. Widzi własne przedramiona, tatuaże pod ciemną skórą wiją się jak węże, rozpełzają na boki, uciekają przed spływającą jasną krwią. Czy to jego krew? Musi być jego, inaczej rysunki nie zachowywałyby się w ten sposób. Próbuje sięgnąć po Moc, zatrzymać krwawienie i zamknąć ranę, lecz nadal nie może. Jeśli choć na mgnienie oka zdejmie osłony, zmiażdżą go. Na wzgórzach wokół są ich setki! Od najsłabszych aż do samego Dewer’hanrena. Niektórzy płaczą i krzyczą, ale atak nie słabnie. Splatają, przekuwają i drą pasma Mocy, po czym tym wszystkim uderzają w niego. Zmiótłby ich w sto uderzeń serca, gdyby nie musiał walczyć, gdyby nie reszta! Schodzą do kotlinki, w którą go zwabili, i mijając trupy towarzyszy, idą ku niemu z bronią w ręku. Tych zna jeszcze lepiej niż samego Dewer’hanrena. Werleh, Kurn’buw, potężny Honwere, inni... Zna większość od dziecka, niektórych nawet jeszcze przed urodzeniem, gdy kształtował przyszłych towarzyszy w łonach matek. Najlepsi z najlepszych. Zatrzymali ich na koniec, gdy będzie już krwawił, gdy godziny morderczej walki wycisną z niego wszystkie siły. Nauczył ich wszystkiego, wplatając w ciała i dusze umiejętności, których niektórzy uczą się przez całe życie. Mieli być jego tarczą, pancerzem!
Zrywa się z ziemi, macha mieczem i wrzeszczy. Od tego krzyku ziemia drży, a czerwone błocko zaczyna parować, ale oni nie zatrzymują się. Sięga do wnętrza i uderza bokiem, bez czerpania z Mocy zewnętrznej, przez wzory, przez Węzeł... I nic. Jego atak omija ich, rozdziela się, spływa na boki.
Patrzy uważnie na najbliższego i w pierwszej chwili nie rozumie tego, co widzi. Ich Wzory są zniszczone. Ich ciała pokrywają krwawe pręgi, w miejscach, gdzie zdarli sobie pasy skóry, widać sine, szare i czerwone rany. Ślady po oparzeniach. Oddzielali pokrytą tatuażem skórę od ciał i przypalali rany, żeby się nie wykrwawić. Robili to, nie korzystając z Węzła, który mógł osłabić ból, lecz który poinformowałby go, co się dzieje.
Zrobili to, by go zabić.
Bojowy szał wzbiera w nim niepowstrzymaną furią, rośnie, pęcznieje i wybucha. Zrywa się na nogi i rzuca na najbliższego, przeskakując leżące w błocie trupy. Krzyżują broń. Rozmiękłe błocko przestaje go spowalniać, stąpa jak po gładkim placu pojedynkowym. W chwili, gdy miecze po raz pierwszy całują ostrza, uspokaja się, powstrzymuje furię, sił ma już mało, nie może ich tracić. Reszta napastników staje w miejscach, tworzy luźny krąg... zatem postanowili go znużyć serią pojedynków. Boją się, że przyciśnięty do muru użyje całej Mocy i zniszczy wszystko wokół.
Patrzy w oczy swojego przeciwnika... Werleh, Trzecie Wojenne Ostrze. Nie ma w nim strachu, tylko podszyta cierpieniem determinacja... i ból. Wymieniają serię ciosów. Pierwszą wolno, jakby dopiero się próbowali, jakby stawali do przyjacielskiego, ćwiczebnego pojedynku. Ciosy idą szeroko, wolno, są łatwe do obrony i przewidywalne. Pozwala na chwilę tamtemu narzucić taki styl, można odpocząć, złapać oddech, wyczuć rytm przeciwnika. Cofa się o krok, cofa o następny. Za każdym razem atakujący waha się przez mgnienie oka, nim pójdzie naprzód, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje.
Zatrzymuje się więc, ciosy przyspieszają, jęk kling pędzi ku kaskadzie, w której nie da się już rozróżnić poszczególnych dźwięków, rozmigotana zasłona stali otacza ich na chwilę, po czym nad polem pojedynku wybucha wściekły ryk. To on krzyczy, wrzaskiem z głębi serca, z porażonej bólem duszy. Jego gniew ma barwę i smak lodowatych płomieni, nie ma w nim miejsca na litość. Zabili ją! Rozdarli jej duszę na strzępy! Wszyscy zawiedli! Sojusznicy! Fałszywi przyjaciele! I on! Więc wszyscy powinni zginąć! Cały świat powinien cierpieć, aż nawet kamienie zaczną krwawić, a morze odzieje się w szkarłat!
A oni odbierają mu prawo do zemsty!
Przyspiesza. Bije w przeciwnika z furią, którą tak naprawdę pielęgnował na ten właśnie czas, spuszcza ją ze smyczy i nagle musi zrobić krok do przodu, żeby nie stracić dystansu, potem kolejny, i jeszcze jeden. Nie patrzy w twarz wroga. Czuje jego każdy mięsień, każdą kość, każde drgnięcie ręki, zawahanie.
Przyspiesza jeszcze, nabiera tchu i ryczy, aż świat zdaje się marszczyć i pękać. Uderza potężnie z góry, wiąże jego ostrze krótkim młynkiem, doskakuje, łapie lewą ręką za włosy przeciwnika i przyciąga jego twarz do siebie. Uderza czołem w nos. Śmieje się nagle, dziko, jak szaleniec, uderza jeszcze raz, łamiąc kość policzkową, odpycha oszołomionego mężczyznę i szerokim, spektakularnym ciosem od dołu rozpruwa go jak ofiarne zwierzę.
Krzyk.
Tym razem cienki, kobiecy, świdrujący uszy. I złodziej nie klęczy już, lecz stoi na lekko ugiętych nogach, a miecz w jego ręku nagle opada w dół, ostrze lepi się od krwi. I mężczyzna przed nim chwieje się, twarz ma jak po uderzeniu kowalskim młotem, nie jest już tym ironicznym lalusiem, powoli opuszcza broń i łapie się za brzuch. I to nic nie da, rana zaczyna się tuż nad prawym biodrem, a kończy na wysokości lewego ramienia, i ani kolczuga, ani skórzany kaftan nie powstrzymały ostrza. I Altsin skądś wie, że to dobre cięcie, śmiertelne. I patrzy w oczy barona i widzi ten moment, gdy jego dusza odchodzi, gdy gaśnie w nich świadomość. I szlachcic jest martwy, zanim pada na trawę.
– Ewennet! Eeeeewennet! – W polu widzenia pojawia się różowa, rozmazana plama i baronowa dopada ciała. Jest płacz, krzyk, kobieta na klęczkach próbuje zatrzymać krew, desperacko tuli się do zmasakrowanej twarzy.
Altsin popatrzył na nią, na razie niezdolny do zrozumienia. A potem nagle poczuł się jak człowiek, który w samym środku sztormu wypada za burtę. I wszystkie elementy zaczęły do siebie pasować.
Darwenia Lewender, Biedronka. Kochanka Sanwesa – i kochanka Ewenneta-sek-Gresa. Tylko ona wiedziała, że Sanwes jest zarówno bawidamkiem, jak i złodziejem, więc poznała ich ze sobą, by baron znalazł odpowiednie narzędzie do swoich planów. I wspomniała o mieczu w brzuchu Sanwesa, choć według oficjalnej wersji, baron rzucił się na zabójcę bez żadnej broni. Zdradziła się wtedy przypadkiem. Och, zabrzęczało mu w głowie, dlaczego miałaby się przy tobie pilnować? W końcu jesteś tylko jeszcze jednym złodziejem z Niskiego Miasta. Nikim. Tak naprawdę przez cały czas obawiała się tylko hrabiego, który – gdyby znał jej rolę w tej całej aferze – zmiótłby ją z powierzchni ziemi. To dlatego wpuściła Altsina do domu, biorąc go za posłańca od Terleacha. A potem nawet nie musiała go namawiać, by zjawił się tutaj z sakiewką, która jest jedynym śladem łączącym ją i sek-Gresa z fikcyjnym zamachem. Nawet ubrała go w czerń, by pojedynek wyglądał bardziej malowniczo.
Wyszczerzył się w trupim, pozbawionym cienia wesołości grymasie. Oto ja, pomyślał. Mały portowy szczur, który wyobrażał sobie, że może przeżyć w klatce pełnej wściekłych kotów.
W kręgu widzów poruszyło się kilku mężczyzn. Altsin zarejestrował to kątem oka razem z błyskiem na stalowych ostrzach, ale było mu wszystko jedno. Ludzie Wysserynów. Gdyby nie pałasz, przewróciłby się już na ziemię.
– Stać!!! Wszyscy stać!!!
Ten głos nie wrzeszczał, tylko grzmiał. Jakby przemawiały niebiosa. Wszyscy zamarli.
– Arolhu Wysserynie, ten człowiek wygrał pojedynek uczciwie, bez pomocy niegodnego podstępu, czarów lub osób trzecich. Tak w imieniu Pana Bitew oświadczam ja, hrabia Bendoret z domu Terleach. Czy ktoś się nie zgodzi?
Złodziej obrócił głowę. Hrabia stał w cieniu, przed nim zajęło pozycję dwóch młodych szlachetków. Kątem oka wyłowił dwóch innych, stojących nieco z boku. I kolejnych dwóch w kręgu gapiów. Wszyscy mieli broń, rękojeści półtoraków wystawały im zza pleców, widok na przyjęciu tyleż nierzeczywisty, co absurdalny. To nie były szlacheckie kordy czy inne ozdobne zabawki, tylko broń wojowników. Takich mieczy używała ciężka najemna piechota.
– Zabrać rannego do moich komnat – rozkazy hrabiego padały już ciszej, ale nie było wątpliwości, że zostaną wykonane co do joty. – Barona sek-Gresa położyć w Sali Mieczowej, służba zajmie się ciałem. Jutro będziemy opłakiwać kogoś, kto żył jak wojownik i poległ śmiercią wojownika. Chwała pamięci o jego czynach.
To dalej przedstawienie, myślał złodziej, gdy zabierano mu broń, ujmowano pod ręce i delikatnie prowadzono w stronę rezydencji. To nadal sztuka teatralna, bo on nie wymienił imienia barona, a powinien... w końcu chłopak był tu honorowym gościem... a hrabia ani razu nie wymienił jego imienia... Podobno stara szlachta nigdy nie kala sobie ust imieniem swojego wroga.
Altsin zachwiał się i poczuł, że pada.
* * *
Gdy otworzył oczy, półleżał na miękkiej sofie, a prawy bark miał spuchnięty do rozmiarów końskiej głowy. Delikatnie dotknął ręką bandaży, warstwy płótna wydawały się mieć kilka cali grubości. Zrobili mu opatrunek, psiakrew, a gdy tracił przytomność, był przekonany, że pozwolą mu się wykrwawić. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich.
W komnacie panowały półmrok i cisza. A przecież przyjęcie powinno trwać. Zamrugał, półmrok w pomieszczeniu brał się wprost z różowiejącego nieba, zaglądającego w szerokie okno. Świtało.
Ktoś poruszył się w ciemnym kącie.
– Oprzytomniałeś. – Usłyszał nie pytanie, lecz stwierdzenie faktu. – Dobrze. Mój medyk twierdzi, że cios jednak ominął nerw, choć zaledwie o dziesiątą część cala – w głosie nie dałoby się ukryć ponurego rozbawienia, nawet gdyby jego właściciel próbował to zrobić. Nie próbował. – Czyli nie będziesz sparaliżowany. Ale straciłeś sporo krwi.
Altsin skupił wreszcie wzrok na mówiącym. Hrabia uśmiechnął się dziwnie i skinął głową.
– Dobra walka, chłopcze. Masz duszę wojownika, mimo że nie wyszywasz monogramów na kołnierzu. Choć twoją rolą miało być tylko przyjście tu i śmierć. Nasz drogi baron – wzrok szlachcica stwardniał – razem ze swoją kochanką wszystko sobie dokładnie zaplanowali. Odzyskują sakiewkę, a jednocześnie baron zyskuje sławę obrońcy honoru miasta i Pana Bitew. To miało zapewne jeszcze bardziej zbliżyć go do mnie. Byli przekonani, że nie masz szans w pojedynku. I prawie im się udało.
Złodziej oddychał z trudem.
– Wszystko wiesz... – próbował to powiedzieć głośno, ale z gardła wydobył mu się tylko szept.
– Tak. Od dawna. – Gospodarz zaśmiał się cicho. – Brałem udział w intrygach toczonych przeciw imperialnym Szczurom, w czasach, gdy Meekhan wycofywał się na wschód i nie wiadomo było, czy nie zechce jednak za wszelką cenę utrzymać ujścia Elharan. Grałem w podchody przeciw rodzinie książęcej, żeby nasz miłościwie panujący nie zrujnował miasta, kilkoma listami zdjąłem blokadę nesbordzką i rozbiłem sojusz Mittarczyków z tymi północnymi piratami. A Wysseryni sądzili, że nabiorę się na zabójcę, przed którym rzekomo ocalił mnie ich wysłannik. Przyznam, że dawno nie miałem takiej radości, gdy obserwowałem, jak wszyscy odgrywają swoje role, przekonani, że zatraciłem się w ich przedstawieniu.
Starszy szlachcic spoważniał.
– A poza tym twój przyjaciel miał zaszyty w ubraniu krótki list z informacją, kto i do czego go wynajął. Zapewne nie ufał za bardzo sek-Gresowi. Napisał nawet, kogo zawiadomić w razie swojej śmierci. Posłałem wiadomość temu człowiekowi z sugestią, żeby trzymał się z daleka. Obiecał, że tak zrobi.
Altsin miał ochotę zaśmiać się w głos. Sanwes nie był takim głupcem, za jakiego go miał, a Cetron nie okazał się starym, tłustym tchórzem, który poniechał zemsty ze strachu o własną skórę. Jedynym idiotą w całej historii był on sam. Wszystko, co zrobił, było całkowicie pozbawione sensu. Równie dobrze mógł do tej pory siedzieć przed winiarnią i pić.
– Co teraz?
– Z tobą? Powinienem cię usunąć. Szybko, cicho i bez śladu. Tak byłoby najprościej i najbezpieczniej. Niech Wysseryni i ich sojusznicy nadal sądzą, że jestem ich zabawką, a przecież ty możesz się komuś wygadać, co? I będzie kłopot.
Złodziej patrzył, jak arystokrata idzie w stronę ściany, na której wisiała imponująca kolekcja broni.
– Dwa lata temu powaliła mnie choroba. – Brzęknęły kryształy i hrabia podszedł ku złodziejowi z kielichem w dłoni. – Nikt nie potrafił mi pomóc. Czarownicy, kapłani, uzdrowiciele, nawet ci stosujący nieaspektowaną magię, zawiedli. A próbowałem wszystkiego. Są takie choroby, które wyglądają jak wyrok Wielkiej Matki, pragnącej jak najszybciej zważyć twoją duszę. Być może nawet poddałbym się jej woli, gdyby nie przebieg choroby. Pij.
Kryształ chłodził usta, a wino miało smak ciemnych gron dojrzewających w pełnym słońcu. Kilkoma łykami opróżnił kielich.
– Choroba odbierała mi... – szlachcic zawahał się – mnie. Rozumiesz? Nie tylko niszczyła ciało, lecz także ducha. Mógłbym znieść, że trzęsą mi się ręce, nie mogę utrzymać w pionie głowy i zaczynam się ślinić, ale budzić się rankiem i nie wiedzieć, kim się jest, gdzie się jest, kim są ludzie, którzy coś do ciebie mówią? Kazałem najbardziej zaufanym służącym utrzymywać mój stan w tajemnicy, lecz co ranek potrzebowałem więcej czasu, by przypomnieć sobie najbardziej podstawowe rzeczy. A były dni, gdy nie mogłem pokazać się nikomu, bo ci sami przyjaciele, którzy dziś jedzą mi z ręki, odebraliby mi majątek, miejsce w Radzie i skazali na dożywotni pobyt w jakimś przytułku dla obłąkanych, gdyby mnie wtedy zobaczyli. A ja nawet nie wiedziałbym, co się stało.
Gniew hrabiego był niemal namacalny i Altsin nie postawiłby miedziaka za trwałość jego obecnego sojuszu z Wysserynami.
– I wtedy, pewnego dnia, gdy poczułem się lepiej, poszedłem na doroczne nabożeństwo do Świątyni Reagwyra. Spojrzałem na Dengothaag i usłyszałem głos Pana Bitew. Zanim zdążyli mnie powstrzymać, dotknąłem klingi, a potem... wróciłem do domu. Następnego ranka obudziłem się bez drżenia kończyn i pamiętałem wszystko, łącznie z imieniem pierwszego kucyka, na którym jeździłem. Byłem zdrowy.
Altsin popatrzył mu prosto w oczy. To nie były oczy tępego fanatyka, tylko człowieka, który wierzył. Wydarzenia sprzed niemal roku, kobieta przykuta do czarnego ostrza i śmierć trzech kapłanów, wróciły delikatnym wspomnieniem. Złodziej pamiętał, że Świątynia Reagwyra szybko się otrząsnęła po stracie, martwi hierarchowie wyjechali – oficjalnie – w podróż, a w procesji znów noszono święty Miecz. Ciekawe, co hrabia by powiedział, gdyby znał prawdę? Czy szlachcic od dwudziestu pokoleń przejąłby się losem jakiegoś biedaka, konającego na bożej klindze? Raczej nie.
– Widzisz, chłopcze... Widziałem już sek-Gresa w walce. Kilka razy. I w waszym pojedynku postawiłbym na niego cały majątek przeciw starym łapciom. Lecz gdy poderwałeś się na nogi i starłeś z nim... Widziałem Wojownika... Rozumiesz? Pana Bitew, który w swoim świętym szale zstąpił między nas. Pokonałeś go, bo bóg spojrzał na ciebie i udzielił swojej siły. Więc odejdziesz wolny i znikniesz z miasta.
Altsin otworzył usta, ale hrabia tylko uśmiechnął się łagodnie, kładąc mu dłoń na ustach.
– Nic nie mów. Nie ma innego wyjścia. Kazałem ogłosić, że twoja rana okazała się śmiertelna i zmarłeś godzinę po baronie. To zamknie sprawę zemsty Wysserynów. Ale zbyt wielu ludzi widziało twoją twarz, żebyś mógł wrócić do Niskiego Miasta. Jeśli ktokolwiek by cię rozpoznał, nawet przypadkiem, ja wyszedłbym na kłamcę, a ciebie zaczęliby przepytywać.
Złodziej spojrzał mu w oczy i zrozumiał, że oczywiście ma jeszcze jedno wyjście. Może zdjąć opatrunek i rozdrapać świeżą ranę.
– A baronowa? – zapytał.
– Jaka baronowa? – Uśmiech arystokraty nadal był łagodny, a głos cichy.
No cóż, Biedronko. Trzeba było pozostać przy urządzaniu przyjęć.
– Jak tylko dasz radę ustać, dostaniesz konia, trochę pieniędzy i znikniesz z miasta, chłopcze. Psiakrew, nawet nie wiem, jak ci naprawdę na imię. Nie, nie mów. Kiwnij tylko głową, jeśli wszystko zrozumiałeś.
Altsin kiwnął, a hrabia uśmiechnął się raz jeszcze i wyszedł.
Gdy złodziej został sam, uświadomił sobie, że tak naprawdę los, który zaplanował dla niego szlachcic, nie miał żadnego znaczenia.
Bo gdy zamykał oczy, pod powiekami pojawiała mu się dolina wypełniona krwawym błockiem.
I ludzie z bronią, towarzysze i przyjaciele, idący po jego śmierć.
I Moc uderzająca ze wszystkich stron.
I bitewny szał płonący w żyłach.
I taniec z mieczem.
I ból utraty.
Bał się.
Jak nigdy w życiu.