I bę­dziesz mu­rem

Za­jazd Ven­dor stał na wschod­nim krań­cu mia­sta. A choć Li­th­rew nie było ja­kimś tam przy­siół­kiem, lecz spo­rym, li­czą­cym prze­szło dwa ty­sią­ce głów mia­stem le­żą­cym na szla­ku han­dlo­wym po­mię­dzy Im­pe­rium Me­ekhań­skim a te­re­na­mi opa­no­wa­ny­mi przez se-koh­landz­kie ple­mio­na, to i tak za­jazd spra­wiał wra­że­nie miej­sca, któ­re tra­fi­ło tu z zu­peł­nie in­ne­go świa­ta.

Przede wszyst­kim – jego ogrom. Sam dzie­dzi­niec był wiel­kim kwa­dra­tem o boku oko­ło sześć­dzie­się­ciu jar­dów, a jego pół­noc­ną i po­łu­dnio­wą stro­nę flan­ko­wa­ły dwie staj­nie, w któ­rych jed­no­cze­śnie mo­gło się po­mie­ścić po­nad dwie­ście koni. Od stro­ny za­chod­niej wy­ra­stał bu­dy­nek głów­ny.

Bu­dy­nek głów­ny...

Był dwu­pię­tro­wy, co już sta­no­wi­ło rzad­ki wi­dok na tych zie­miach. Do tego zbu­do­wa­no go z ce­gły, a nie, jak więk­szość do­mów w mie­ście, z sza­re­go pia­skow­ca, i po­kry­to czer­wo­ną da­chów­ką, cze­go mógł mu po­zaz­dro­ścić na­wet ra­tusz.

Na tym jed­nak koń­czy­ła się uro­da za­jaz­du. Jego mury mia­ły prze­szło trzy sto­py gru­bo­ści i stra­szy­ły szcze­li­na­mi okien, wy­so­kich, ale tak wą­skich, że na­wet dziec­ko nie wśli­zgnę­ło­by się do środ­ka, a na do­da­tek za­my­ka­nych so­lid­ny­mi, oku­ty­mi me­ta­lem okien­ni­ca­mi. Tak­że drzwi nie spra­wia­ły sym­pa­tycz­ne­go wra­że­nia: gru­be na trzy cale, ni­skie, na­bi­ja­ne że­la­zny­mi ćwie­ka­mi i osa­dzo­ne na za­wia­sach szer­szych niż mę­ska dłoń, pa­so­wa­ły bar­dziej do zam­ko­wej fur­ty niż do go­ścin­ne­go za­jaz­du.

Ła­two moż­na było so­bie wy­obra­zić, jak w kil­ka chwil cały bu­dy­nek za­mie­nia się z przy­ja­zne­go wę­drow­com miej­sca od­po­czyn­ku w szy­ją­cą na wszyst­kie stro­ny strza­ła­mi for­te­cę.

I chy­ba dzię­ki temu świet­nie pa­so­wał do nad­gra­nicz­ne­go mia­stecz­ka i tych nie­spo­koj­nych cza­sów.

Było już do­brze po pół­no­cy, gdy na dzie­dziń­cu za­ło­mo­ta­ły ko­py­ta kil­ku­na­stu koni. Mimo póź­nej pory więk­szość go­ści jesz­cze nie spa­ła, bo na­gle jed­no z okien-strzel­nic bły­snę­ło świa­tłem, ktoś krzyk­nął i wsz­czął się na­tych­mia­sto­wy ruch.

Na ze­wnątrz wy­sy­pa­li się lu­dzie, pa­choł­ko­wie i sta­jen­ni pod­bie­ga­li do zwie­rząt, uspo­ka­ja­li je, po­ma­ga­li zsiąść jeźdź­com. Za służ­bą z za­jaz­du za­czę­li wy­glą­dać go­ście, przez dzie­dzi­niec prze­to­czył się szmer roz­mów.

– Sza­ry Wilk...

– Sta­ry Woy­das mó­wił mu, żeby po­cze­kał na...

– La­skol­nyk to ten, co do­padł...

– Parę dni temu po­szedł w dzi­kie pola za a’ke­erem Ger­do­onów.

– No, pa­trz­cie pań­stwo...

– Ale ich po­ha­ra­ta­li, wi­dać bit­ka mu­sia­ła być nie­li­cha.

– Ot, no­sił wilk...

– Na ko­nie, patrz, Awent, na ko­nie.

Rze­czy­wi­ście, za­rów­no lu­dzie, jak i ko­nie – wszy­scy wy­glą­da­li fa­tal­nie. Je­den z jeźdź­ców ob­wią­zał gło­wę szma­tą, inny stra­szył po­rdze­wia­łym ban­da­żem byle jak za­wią­za­nym na udzie, ktoś no­sił rękę na pry­mi­tyw­nym tem­bla­ku. Na wszyst­kich znać było śla­dy wal­ki, po­rwa­ne pan­ce­rze, po­trza­ska­ne tar­cze i po­wgnia­ta­ne heł­my. Ale o wie­le wy­mow­niej­szy był spo­sób, w jaki sie­dzie­li w sio­dłach – przy­gar­bie­ni, chwie­ją­cy się z boku na bok, nie­le­d­wie za­sy­pia­ją­cy na koń­skich grzbie­tach. A gdy wresz­cie któ­ryś zsia­dał z wierz­chow­ca, stał przez chwi­lę na drżą­cych no­gach, jak­by nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić.

Jesz­cze go­rzej wy­glą­da­ły ko­nie. Ze­szka­pia­łe, wy­chu­dłe, ze zma­to­wia­łą sier­ścią i za­pad­nię­ty­mi bo­ka­mi, sta­ły nie­zgrab­nie roz­kra­czo­ne, zwie­sza­jąc łby i dy­sząc cięż­ko. Ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

Na dzie­dziń­cu po­ja­wił się wła­ści­ciel Ven­do­ra, sta­ry Bett.

– Ru­szać się, ła­ma­gi! Ko­nie do staj­ni, roz­kul­ba­czyć, wy­trzeć, wy­cze­sać, na­peł­nić żło­by i po­idła. Lu­dzi do środ­ka! Cięż­ki dzień, co, ge­ne­ra­le?

Męż­czy­zna, do któ­re­go się zwró­cił, zsia­dał wła­śnie z si­we­go ogie­ra. No­sił woj­sko­wy pro­sty hełm z no­sa­lem, ka­wa­le­ryj­ską kol­czu­gę, czar­ne, skó­rza­ne spodnie i sza­rą opoń­czę. Tyle moż­na było do­strzec w świe­tle po­chod­ni. Mach­nął karcz­ma­rzo­wi nie­dba­le ręką i na­tych­miast skie­ro­wał się do sto­ją­ce­go obok wierz­chow­ca. W zdo­bio­nym sre­brem sio­dle po­chy­lo­ny w przód, obej­mu­jąc ręką koń­ski kark, sie­dział mło­dy chło­pak. Męż­czy­zna zła­pał go za ra­mię i ostroż­nie ścią­gnął w dół. Chło­pak szarp­nął się na­gle, wrza­snął strasz­nym gło­sem i zwiot­czał. Spod po­czer­nia­łe­go ban­da­ża opa­su­ją­ce­go mu brzuch po­cie­kła krew.

– Ka­ile­an!

Naj­bliż­szy z jeźdź­ców ze­sko­czył z sio­dła i pod­biegł. Dziew­czy­na. No­si­ła się po mę­sku – weł­nia­ne por­t­ki, lnia­na ko­szu­la, wy­so­kie do ko­lan buty – nic nie­zwy­kłe­go w tej czę­ści kra­ju, gdzie ko­bie­ty czę­sto po­ma­ga­ły mę­żom w prze­ga­nia­niu stad czy in­nych pra­cach, któ­re wy­ma­ga­ły kon­nej jaz­dy. Ale na ko­szu­lę mia­ła też na­rzu­co­ną kol­czu­gę z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi, spod niej wy­sta­wał jesz­cze brzeg pi­ko­wa­nej prze­szy­wa­ni­cy, a sze­ro­ki, mi­ster­nie ple­cio­ny pas ob­cią­ża­ła sza­bla. A to już nie był co­dzien­ny wi­dok na­wet u tu­tej­szej ko­bie­ty.

Dziew­czy­na uję­ła ran­ne­go za nogi i wspól­nie wnie­śli go do za­jaz­du.

Woj­sko­wy bez­ce­re­mo­nial­nie zgar­nął ku­fle i pół­mi­ski z naj­bliż­sze­go sto­łu. Ostroż­nie uło­ży­li chło­pa­ka na po­pla­mio­nych wi­nem i so­sa­mi de­skach.

Dwóch kup­ców, drze­mią­cych z gło­wa­mi wspar­ty­mi na rę­kach, po­de­rwa­ło się z miej­sca.

– No co?! No co...? – za­piał pi­jac­kim so­pra­nem młod­szy.

Męż­czy­zna zi­gno­ro­wał go, całą uwa­gę po­świę­ca­jąc ran­ne­mu. Jego to­wa­rzysz­ka po­de­szła do kup­ców i za­czę­ła coś szep­tać, z dło­nią osten­ta­cyj­nie wspar­tą o rę­ko­jeść sza­bli. W mia­rę jak mó­wi­ła, duch bo­jo­wy zda­wał się opusz­czać pi­ja­ków, wresz­cie obaj, mam­ro­cząc ja­kieś prze­pro­si­ny, po­drep­ta­li w dru­gi kąt izby.

Ofi­cer zdjął hełm, uwol­nił siwą czu­pry­nę, przez chwi­lę ostroż­nie ba­dał stan ran­ne­go. Wes­tchnął cięż­ko i od­wró­cił się, po­szu­ku­jąc wzro­kiem swo­ich lu­dzi.

– Ben­da­rey, Ry­uta, Da­ghe­na, prze­każ­cie resz­cie. Spraw­dzić, jak opo­rzą­dzo­no ko­nie w staj­ni, juki wnieść do środ­ka. Ran­ni od razu na górę. I niech ktoś za­wo­ła Aan­dur­sa.

Wła­ści­ciel za­jaz­du był już na miej­scu.

– Słu­cham, ge­ne­ra­le.

– Go­rącz­ka go pali, od wczo­raj rzy­ga krwią i żół­cią. – Ofi­cer wska­zał chło­pa­ka. – Po­trze­bu­je­my me­dy­ka, a naj­le­piej We­il­hor­na.

– Po me­dy­ka już po­sła­łem, a sta­ry cza­row­nik, hm... Nie ma go, dwa dni temu po­je­chał do We­rlenn.

– Szlag by to! Awien nie do­trzy­ma świ­tu z taką raną brzu­cha.

Bert po­krę­cił gło­wą.

– Nic nie po­ra­dzi­my, ge­ne­ra­le. Wszyst­ko w ręku Pani. Mam trzy wol­ne po­ko­je na gó­rze. Je­den już przy­go­to­wu­ją dla ran­nych.

– Wdzięcz­ny będę. I je­den dla ko­biet.

– Jak zwy­kle.

Dziew­czy­na wy­glą­da­ła, jak­by chcia­ła coś po­wie­dzieć.

– Nie za­czy­naj zno­wu głu­piej gad­ki, Ka­ile­an. W staj­niach śpi te­raz ze czter­dzie­stu pod­pi­tych woź­ni­ców.

– Nic by nam się nie sta­ło.

– Wam nie, ale im tak. Zresz­tą, cze­go tu jesz­cze ster­czysz? Zda­je się, że twój koń ma pro­blem z przed­nią nogą. I tyl­ko ty po­tra­fisz tę be­stię roz­kul­ba­czyć, uni­ka­jąc stra­to­wa­nia i po­gry­zie­nia. Opo­rządź go i za­łóż okład z wen­ty­hu i ru­mian­ku. Szko­da ta­kie­go do­bre­go zwie­rzę­cia.

Przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem, sza­re oczy męż­czy­zny i zie­lo­ne dziew­czy­ny. Wresz­cie prych­nę­ła gniew­nie, ob­ró­ci­ła się, za­mia­ta­jąc po­wie­trze ciem­no­blond war­ko­czem, i wy­szła.

* * *

Rano obu­dzi­ła się ostat­nia. Otwo­rzy­ła oczy i ga­pi­ła się przez chwi­lę w bie­lo­ny su­fit, usi­łu­jąc przy­po­mnieć so­bie szcze­gó­ły ostat­nich dni. Wspo­mnie­nia były roz­my­te, nie­ja­sne, peł­ne bi­tew­ne­go zgieł­ku, świ­stu wia­tru w uszach, tę­ten­tu idą­cych cwa­łem koni i dźwię­ku ude­rza­ją­cych o sie­bie kling. A wszyst­ko skoń­czy­ło się dłu­gą, roz­pacz­li­wą uciecz­ką z po­go­nią sie­dzą­cą im na kar­ku. Od­ru­cho­wo do­tknę­ła opa­trun­ku, spo­wi­ja­ją­ce­go lewe ra­mię. Zdrę­twia­łe mię­śnie bo­la­ły bar­dziej niż rana.

Wsta­nie wy­da­wa­ło się kiep­skim po­my­słem, lecz z po­dwó­rza do­cho­dzi­ły od­gło­sy krzą­ta­ni­ny, a po­zo­sta­łe trzy kobie­ty, dzie­lą­ce z nią po­kój, zdą­ży­ły się już wy­nieść.

Wes­tchnę­ła cięż­ko i prze­kli­na­jąc obo­la­łe mię­śnie, zwlo­kła się z łóż­ka. W ką­cie zna­la­zła mi­skę i dzban z wodą. Umy­ła twarz, za­plo­tła war­kocz i po­zbie­ra­ła poro­zrzu­ca­ne czę­ści ubra­nia. Z po­przed­nie­go wie­czo­ru pamię­ta­ła tyl­ko to, że była tak zmę­czo­na, iż ścią­ga­ła je z sie­bie, ma­rząc je­dy­nie o łóż­ku. Wci­snę­ła się po­tem pomię­dzy Leę a Da­ghe­nę i za­snę­ła, za­nim jesz­cze obie prze­sta­ły na nią kląć.

Po chwi­li wa­ha­nia rzu­ci­ła prze­po­co­ne rze­czy w kąt i wy­cią­gnę­ła z ju­ków czy­ste. Zie­lo­na ko­szu­la, gra­na­to­wy ka­fta­nik, ciem­no­nie­bie­skie spodnie, świe­że onu­ce. Gdy na ko­niec wzu­ła wy­so­kie buty i przy­pa­sa­ła sza­blę, Po­czu­ła się o nie­bo le­piej.

Zmo­ry po­przed­nich dni zbla­dły.

Usły­sza­ła stu­kot pa­zu­rów po pod­ło­dze i z ciem­ne­go kąta wy­ło­nił się pies. Zwie­rzę było pło­we, w bu­do­wie podob­ne do ste­po­we­go wil­ka, ale więk­sze i ma­syw­niej­sze. Bar­ka­mi się­ga­ło jej do po­ło­wy uda, a po­tęż­ne szczęki wy­glą­da­ły na stwo­rzo­ne do gru­cho­ta­nia ko­ści.

– Je­steś, Ber­deth... – Uklę­kła i po­dra­pa­ła go za uchem. – Już się ba­łam, że nie zdo­łasz nas do­go­nić. Do­brze, że wró­ci­łeś, ale nie kręć się tu­taj, zwłasz­cza koło staj­ni. Ko­nie tego nie lu­bią.

Pies wark­nął i po­wę­dro­wał do kąta. Ob­ró­cił się dwa razy w koło i zwi­nął na pod­ło­dze.

– No do­bra, jak chcesz, to mo­żesz tu zo­stać. Ja idę do staj­ni.

Wy­szła.

* * *

Na dzie­dziń­cu było tłocz­no. W Ven­do­rze oprócz jej od­dzia­łu go­ści­li tak­że kup­cy po­dró­żu­ją­cy z ka­ra­wa­ną do Ten­kor, kil­ku wę­drow­nych han­dla­rzy po­śled­niej­sze­go sor­tu, paru ku­gla­rzy, grup­ka pa­ste­rzy i spo­ro osob­ni­ków o bli­żej nie­okre­ślo­nej pro­fe­sji. O tej po­rze ci, któ­rzy zdą­ży­li już wy­trzeź­wieć, lub ku zmar­twie­niu Bet­ta nie upi­li się ze­szłe­go wie­czo­ru, krzą­ta­li się już po ca­łym pla­cu. Ka­ra­wa­na – dzie­sięć cięż­kich, kry­tych płót­nem wo­zów, każ­dy cią­gnię­ty przez czte­ry ko­nie – zbie­ra­ła się do dro­gi. Jej prze­wod­nik, czer­wo­ny na twa­rzy i z fu­rią w oczach, klął jak stu szew­ców, da­jąc ja­sno do zro­zu­mie­nia, co zro­bi swo­im woź­ni­com, je­śli na­tych­miast nie wy­ru­szą.

– Na­tych­miast! – darł się, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi. – Sły­szy­cie, nie­war­te splu­nię­cia bę­kar­ty za­ro­ba­czo­nych kóz?! Na­tych­miast!!!

Wozy z wol­na opusz­cza­ły dzie­dzi­niec. Jako eskor­ta to­wa­rzy­szy­ło im oko­ło dwu­dzie­stu uzbro­jo­nych po zęby jeźdź­ców.

Kil­ku po­zna­ła. Cza­ar­dan We­thor­ma.

Gwizd­nę­ła na pal­cach i za­ma­cha­ła do ostat­niej dwój­ki. Od­wza­jem­ni­li po­zdro­wie­nie, nie tru­dząc się prze­krzy­ki­wa­niem pa­nu­ją­ce­go roz­gar­dia­szu.

Sam We­thorm, w sio­dle, lek­ko po­chy­lo­ny, roz­ma­wiał właśnie z La­skol­ny­kiem. Do­wód­cę po­zna­ła głów­nie po si­wej czu­pry­nie. Ubra­ny w od­święt­ny strój, gład­ko ogo­lo­ny, wy­glą­dał, jak­by ostat­nie dni spę­dził, wy­le­gu­jąc się pod pu­cho­wą pie­rzy­ną.

Wresz­cie We­thorm ski­nął gło­wą, uśmiech­nął się, uści­snął dłoń La­skol­ny­ko­wi i po­ga­lo­po­wał za ka­ra­wa­ną.

Kha-dar pod­szedł do niej nie­spiesz­nie.

– Do­bre­go dnia, Ka­ile­an. Jak spa­łaś?

– Do­bre­go dnia, kha-dar. Nie wiem, nie pa­mię­tam. Nie sły­sza­łam na­wet chra­pa­nia Lei. Co u tego sta­re­go zło­dzie­ja?

– U We­thor­ma? Sama wi­dzisz, pra­cu­je te­raz jako eskor­ta ka­ra­wan dla kup­ców z Nem­wet. Nie­źle pła­cą, dają wikt i pro­cent od zy­sku. Poza tym nud­no jak fla­ki z ole­jem.

– Chcia­ła­bym się cza­sem tak po­nu­dzić. Bez ura­zy, kha-dar.

Uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– Ja cię do­brze ro­zu­miem, dziew­czy­no. Ale... słu­żyć lu­dziom, któ­rzy ani dnia nie spę­dzi­li pod go­łym nie­bem, a mó­wią ci, gdzie masz je­chać, jak szyb­ko, z kim się bić i kie­dy wol­no ci z ko­nia zsiąść? No, sama po­wiedz.

Wzdry­gnął się de­mon­stra­cyj­nie.

– By­łem obej­rzeć two­je­go ko­nia. Wy­glą­da le­piej, ale nie mo­głem spraw­dzić mu nogi, bo by­dlak na­wet na mnie kła­pie zę­ba­mi. Po­win­naś z nim po­roz­ma­wiać i wy­tłu­ma­czyć, kto tu rzą­dzi.

– Pró­bu­ję, kha-dar, co­dzien­nie pró­bu­ję, ale on cią­gle uwa­ża, że to ko­nie są pęp­kiem świa­ta.

Uśmiech­nął się i ru­szył do dal­szych za­jęć. Ka­ile­an skie­ro­wa­ła się w stro­nę za­bu­do­wań go­spo­dar­czych.

W staj­ni było pu­sto. To­ryn przy­wi­tał ją uprzej­mym par­sk­nię­ciem. Po­gro­zi­ła mu pal­cem.

– Zno­wu za­cho­wu­jesz się jak dzi­kus. Ile razy ci mó­wi­łam, że­byś nie pró­bo­wał gryźć lu­dzi z na­sze­go czar­da­nu?

Par­sk­nął jesz­cze raz, nie­co mniej uprzej­mie.

– Żad­nych ale. – Po­kle­pa­ła go czu­le po smu­kłej szyi. – Przez ostat­nie trzy dni by­łeś bar­dzo dziel­ny. Je­stem z cie­bie dum­na.

Szturch­nął ją przy­mil­nie łbem, nie­mal zwa­la­jąc z nóg.

– Daj spo­kój... – Po­chy­li­ła się nad owi­nię­tą płót­nem pę­ci­ną. – Le­piej po­każ nogę.

Opu­chli­zna wy­raź­nie zma­la­ła. Maść czy­ni­ła cuda.

– No, dzi­siaj to ty jesz­cze nie po­bie­gasz, ale za dzień, dwa za­cznie­my spa­ce­ry.

Spraw­dzi­ła, czy w żło­bie jest peł­no owsa, a w po­idle świe­ża woda. Wszyst­ko było w naj­lep­szym po­rząd­ku.

Wy­cho­dząc, po­now­nie na­tknę­ła się na do­wód­cę. Tym ra­zem obej­rza­ła go so­bie do­kład­nie: ka­wa­le­ryj­skie spodnie, buty z naj­lep­szej cie­lę­cej skó­ry, ciem­no­czer­wo­ny, ak­sa­mit­ny ku­brak, spod któ­re­go wy­glą­da­ła śnież­na biel ko­szu­li. Ku­brak spię­ty był cięż­kim, po­sre­brza­nym pa­sem, ob­cią­żo­nym, chy­ba dla kon­tra­stu, dłu­gim, pro­stym mie­czem w nie­wy­szu­ka­nej po­chwie.

– Idziesz w kon­ku­ry, kha-dar?

Zbył ją mach­nię­ciem ręki.

– Idę do Gen­do­ryc­ka, tar­go­wać się o te ko­nie, co­śmy je od­bi­li. To był jego ta­bun. Sta­ry chy­trus bę­dzie pró­bo­wał wy­krę­cić się sia­nem. A po dro­dze mam jesz­cze jed­ną spra­wę do za­ła­twie­nia.

– Aha. Bę­dzie coś do ro­bo­ty przed po­łu­dniem? Ro­dzi­nę bym od­wie­dzi­ła.

– Idź – rzu­cił krót­ko. – Po­wiedz And’ewer­so­wi, że bę­dzie ro­bo­ta dla ko­wa­la.

– Po­wiem...

Na­gle zo­ba­czy­ła, jak z prze­ciw­le­głej staj­ni wy­cho­dzi Ko­ci­mięt­ka, pro­wa­dząc siw­ka z rzę­dem zdo­bio­nym sre­brem, ob­ju­czo­ne­go jak do dro­gi. Na­wet miecz i tar­cza były przy­tro­czo­ne do sio­dła. Dwa inne ko­nie sta­ły już obok. Trzy wierz­chow­ce z czar­ny­mi wstąż­ka­mi wple­cio­ny­mi w grzy­wy. Stłu­mi­ła jęk.

– Awien?

– Tak, có­ruch­na. Dziś w nocy.

Gdzieś w środ­ku ode­zwał się wstyd. Je­den z jej to­wa­rzy­szy ko­nał, a ona spa­ła w naj­lep­sze. Na­wet go nie po­że­gna­ła.

– Nie od­zy­skał przy­tom­no­ści. – La­skol­nyk zda­wał się czy­tać w jej my­ślach.

– Kha-dar – za­wa­ha­ła się. – Może ja pój­dę w am­reh? Bę­dzie dużo łez i krzy­ku. Lu­dzie ina­czej się za­cho­wu­ją, gdy jest przy tym ko­bie­ta.

Po­krę­cił gło­wą, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia.

– Nie, có­ruch­na. Ja tu do­wo­dzę i to mój ka­mień. Nie zwa­lę go na cu­dze bar­ki.

Spoj­rza­ła jesz­cze raz na siw­ka.

– Sol­wen był ostat­nim sy­nem wdo­wy po zie­la­rzu Yn­we­rze. Te­raz zo­sta­ła sama. Znam ją. Po­zwól mi pójść cho­ciaż do niej.

Wbił w nią wzrok.

– Na­praw­dę chcesz iść?

Wy­trzy­ma­ła to spoj­rze­nie.

– Nie, kha-dar, nie chcę. Ale znam mat­kę We­irę i le­piej bę­dzie, je­śli to ja za­pro­wa­dzę go do domu.

Po­wo­li się roz­luź­nił.

– Do­brze, Ka­ile­an. Idź.

Wzię­ła od Ko­ci­mięt­ki wo­dze siw­ka i głasz­cząc ko­nia po chra­pach, szep­nę­ła:

– Chodź, wę­drow­cze, czas do domu.

W tej sa­mej chwi­li jak­by prze­sta­ła ist­nieć. Lu­dzie w po­bli­żu spusz­cza­li wzrok, uda­jąc, że mają coś pil­ne­go do za­ła­twie­nia na po­zio­mie za­re­zer­wo­wa­nym zwy­kle dla dro­biu. Nie­do­brze jest się ga­pić, gdy du­sza zmar­łe­go wra­ca do domu.

Ka­ile­an z tego sa­me­go po­wo­du nie pró­bo­wa­ła do­siąść ogie­ra. Miej­sce w sio­dle prze­zna­czo­ne było dla du­szy wo­jow­ni­ka po­le­głe­go w wal­ce. Miej­sce w ju­kach zaj­mo­wa­ła spo­ra część ich ostat­niej zdo­by­czy. Ra­zem z bro­nią, sio­dłem, uprzę­żą i ko­niem był to spo­ry ma­ją­tek.

Ale szła z tym do ko­bie­ty, któ­rej ostat­ni syn był te­raz kar­mą dla kru­ków gdzieś na Ste­pach.

Am­reh to na­praw­dę cięż­ki ka­mień.

Prze­szła przez śro­dek mia­sta, któ­ry two­rzy­ły dwie głów­ne, krzy­żu­ją­ce się uli­ce. Nikt jej nie za­cze­piał, nikt nie po­zdra­wiał, choć wie­le osób zna­ła. Ona sama uda­wa­ła, że jest tu obca.

Am­reh to ka­mień, któ­ry nie­sie się sa­mot­nie.

Za­nim do­szła na miej­sce, wie­dzia­ła już, że nie bę­dzie ła­two.

Wdo­wa po zie­la­rzu cze­ka­ła na nią przed do­mem. W rzad­kie, siwe wło­sy wplo­tła czar­ne wstąż­ki. Wie­dzia­ła.

W pro­mie­niu kil­ku­na­stu kro­ków stał tłu­mek cie­kaw­skich. Sta­ra We­ira nie cie­szy­ła się zbyt­nią sym­pa­tią. Ucho­dzi­ła za wiedź­mę i tru­ci­ciel­kę. Więk­szość ga­piów przy­szła chłep­tać jej ból.

Ka­ile­an po­de­szła wprost do wdo­wy. Po­da­ła jej wo­dze.

– Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu, mat­ko We­iro.

Czar­ne oczy pa­trzy­ły z po­nu­rą za­wzię­to­ścią.

– Przy­pro­wa­dzi­łaś? A mnie się zda­je, że mój Sol­wen leży gdzieś wśród traw z czar­ną strza­łą w ser­cu, a kru­ki i wro­ny wy­dzio­bu­ją mu oczy.

Ka­ile­an gwał­tow­nie wcią­gnę­ła po­wie­trze. Po chwi­li, zgod­nie ze zwy­cza­jem, po­wtó­rzy­ła:

– Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu. Po­legł śmier­cią wo­jow­ni­ka.

Śmiech sta­rej ko­bie­ty był strasz­ny.

– Śmierć wo­jow­ni­ka? Mnie nie oszu­kasz, dziew­czy­no. Ja wiem, jak było. Śni­łam o tym. O bu­rzy na ste­pie, nocy, wi­chrze i desz­czu. O bły­ska­wi­cach na nie­bie i na zie­mi, sza­leń­czym pę­dzie przez mo­rze traw. O rże­niu koni, świ­ście strzał i szczę­ku ostrzy. Czu­łam jego strach, strach mo­je­go ma­łe­go sy­necz­ka, i czu­łam jego wstyd z po­wo­du tego stra­chu. Czu­łam jego od­wa­gę i głu­pią, sza­leń­czą na­dzie­ję na ży­cie.

Po­je­dyn­cza łza spły­nę­ła po po­marsz­czo­nym po­licz­ku.

– Czu­łam strza­łę, któ­ra tra­fi­ła go w pierś, wraz z nim spa­dłam z ko­nia i sko­na­łam tam, na ste­pie, w desz­czu, bło­cie i bi­tew­nej wrza­wie.

Czar­ne oczy za­pło­nę­ły nie­na­wi­ścią.

– Więc nie mów mi, że przy­pro­wa­dzi­łaś go do domu! Zo­sta­wi­łaś go tam, w bło­cie, ty i ten po­miot Prze­klę­tych, La­skol­nyk!

Ka­ile­an przy­mknę­ła oczy. Ten ka­mień był cięż­szy, niż my­śla­ła.

– Taki los – szep­nę­ła.

– Los?! Los!! Jego los tkał Sza­ry Wilk, od­kąd Sol­wen przy­stał do wa­sze­go cza­ar­da­nu. Ale i los La­skol­ny­ka wkrót­ce się do­peł­ni. Sły­szysz? Do­peł­ni się. Śmierć ku nie­mu idzie, śmierć w desz­czu i bu­rzy, i w świe­tle bły­ska­wic. Śni­łam o tym ze­szłej nocy. Strzeż się, Ka­ile­an, bo i cie­bie wi­dzia­łam. Je­cha­łaś na ogie­rze czar­nym jak noc, a za tobą był ogień i dym. Sza­blę mia­łaś w ręku, zbro­ję z ko­ści i piór, a na twa­rzy krew. I śpie­wa­łaś, a sło­wa pie­śni były czar­ny­mi pta­ka­mi, któ­re le­cia­ły uczto­wać na zmar­łych. Strzeż się, Ka­ile­an.

Tłu­mek za­szem­rał. Wia­do­mo było, że zie­lar­ka cza­sa­mi wiesz­czy­ła. Kil­ka ko­biet uczy­ni­ło zna­ki od­pę­dza­ją­ce zło. Ka­ile­an po raz trze­ci wy­cią­gnę­ła ku niej wo­dze.

– Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu. – To dziw­ne, ale głos jej nie drżał. – Przyj­miesz jego du­szę, czy mam ją po­gnać w step?

Po­marsz­czo­na dłoń uję­ła rze­mień. I na­gle z wdo­wy wy­pa­ro­wa­ła cała su­ro­wość i gniew. Za­chwia­ła się i gdy­by nie wo­dze, upa­dła­by na zie­mię.

– Wi­taj w domu – szep­nę­ła le­d­wo sły­szal­nym gło­sem. – Wi­taj w domu, sy­necz­ku.

Od­wró­ci­ła zla­ną łza­mi twarz do dziew­czy­ny.

– Dla­cze­go?! – Jej głos ła­mał się i drżał. – Dla­cze­go, Ka­ile­an? Dla­cze­go wła­śnie on? Dla­cze­go nie kto inny? Dla­cze­go nie ja?

Wy­krzyk­nę­ła to ostat­nie py­ta­nie pro­sto w nie­bo. Ka­ile­an ją ob­ję­ła.

– Nie wiem, mat­ko We­iro. Je­stem tyl­ko głu­pią dziew­czy­ną. Nie­wie­le wiem. Taki los.

Po­wo­li star­sza ko­bie­ta za­czę­ła się uspo­ka­jać.

– Los, po­wia­dasz. Niech bę­dzie, że los.

Nie­zręcz­nie wy­swo­bo­dzi­ła się z ob­jęć.

– Dzię­ku­ję, że go przy­pro­wa­dzi­łaś do domu, Ka­ile­an. Jego du­sza jest wdzięcz­na – do­da­ła tra­dy­cyj­ną for­muł­kę.

Sły­sząc tę­tent ko­pyt, dziew­czy­na się od­wró­ci­ła.

– Ka­ile­an! – Lea wy­glą­da­ła, jak­by wła­śnie koń­czy­ła dzie­się­cio­mi­lo­wy wy­ścig. – Wszy­scy do Ven­do­ra. Bły­ska­wi­ce pod mia­stem!

* * *


W Ven­do­rze było roj­no. Cały za­jazd przy­po­mi­nał gniaz­do os, któ­re ktoś po­trą­cił ki­jem. Na dzie­dziń­cu drep­ta­ło oko­ło pięć­dzie­się­ciu koni, po­mię­dzy nimi mro­wi­li się lu­dzie. Ka­ile­an oce­ni­ła, że była ich po­nad set­ka. Wszy­scy uzbro­je­ni. Więk­szość wrzesz­cza­ła.

– Dwie set­ki, mó­wię ci, że dwie set­ki jak nic.

– Głu­piś!

– Za­trzy­ma­li się pod mia­stem w bia­ły dzień! Nie ośmie­li­li­by się, gdy­by było ich mniej.

– Tchórz cię ob­le­ciał, to ci się w oczach za­czę­ło dwo­ić.

– Cooo?! Coś ty po­wie­dział?!

– Mó­wię wam, bę­dzie bit­ka. To prze­cież nie może być, żeby Se-koh­land­czy­cy wjeż­dża­li tu jak do sie­bie.

– A La­skol­nyk? Co on mówi?

– A czort go tam wie. Ale jak znam Sza­re­go Wil­ka, on im nie od­pu­ści.

Obej­rza­ła się przez ra­mię, żeby spraw­dzić, któż to przy­zna­je się do ta­kiej ko­mi­ty­wy z jej do­wód­cą. Tego mło­dzi­ka w brud­nym ku­bra­ku wi­dzia­ła po raz pierw­szy w ży­ciu.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Po­de­szła do trzech męż­czyzn za­ję­tych oglą­da­niem i czysz­cze­niem bro­ni. Byli z cza­ar­da­nu We­thor­ma.

– Już z po­wro­tem? – za­gad­nę­ła. – Szyb­ko wam zle­cia­ła dro­ga.

Naj­star­szy, zwa­ny Kaw­ką, wy­krzy­wił się gniew­nie.

– Le­d­wo­śmy wy­je­cha­li za mia­sto, jak po­ja­wi­ły się Bły­ska­wi­ce. Tak na oko pięć tu­zi­nów. Mi­nę­li nas o ja­kieś sto kro­ków, a i tak wi­dzia­łem, jak im się oczka świe­cą do wo­zów i łupu. Tfu! – splu­nął na zie­mię. – Prze­wod­nik na­szej ka­ra­wa­ny po­srał się w por­t­ki ze stra­chu i ka­zał za­wra­cać. I póki tu sie­dzi­my, póty grosz prze­pa­da, bo kup­cy pła­cą od prze­wie­zio­ne­go to­wa­ru, a nie od go­dzi­ny.

– Ka­ile­an, praw­da to, że was wła­śnie Bły­ska­wi­ce po­szar­pa­ły?

Py­ta­nie za­dał naj­niż­szy z nich, z no­ga­mi krzy­wy­mi, jak­by mu je wy­gię­to w pa­łąk. Nie po­tra­fi­ła so­bie przy­po­mnieć jego imie­nia.

– Kto kogo po­szar­pał, to jesz­cze nie wia­do­mo – burk­nę­ła.

– Za to wia­do­mo, czyj cza­ar­dan przy­gna­ło nocą do za­jaz­du okrwa­wio­ny i na ze­szka­pio­nych ko­niach.

– Ech, do li­cha... Grell – przy­po­mnia­ła so­bie – da­le­ka dro­ga była za nami.

Kaw­ka uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Ty nam tu, dziew­czy­no, oczu nie mydl. Gdzie was sta­ry po­gnał?

– Za Awen­fel – po­wie­dzia­ła to nie­co mniej pew­nie, niż chcia­ła, spo­dzie­wa­jąc się okre­ślo­nej re­ak­cji.

I nie po­my­li­ła się. Cała trój­ka aż pod­sko­czy­ła.

– Sto mil? – sap­nął Grell. – Z nie­speł­na trzy­dzie­sto­ma ludź­mi? Czy La­skol­nyk do resz­ty osza­lał? Na to i puł­ku by­ło­by mało.

Wy­pro­sto­wa­ła się dum­nie.

– Puł­ku by­ło­by mało, a Sza­ry Wilk po­szedł i wró­cił. Ger­do­ono­wie dzie­sięć dni temu prze­szli gra­ni­cę, spa­li­li trzy dwo­ry, za­gar­nę­li ta­bun koni, po­szar­pa­li woj­sko­wy pod­jazd i ucie­kli z po­wro­tem za rze­kę. Sły­sze­li­ście pew­nie o tym. I tyl­ko nasz kha-dar po­szedł za nimi. Na­wet je­den na pię­ciu nie przy­nie­sie tu wię­cej swo­je­go łba.

Kaw­ka po­ki­wał gło­wą.

– Sły­sza­łem o tym za­go­nie. Po­noć li­czył set­kę koni.

Uśmiech­nę­ła się.

– Mniej niż sześć­dzie­siąt. Lu­dziom za­wsze dwoi się w oczach w cza­sie na­pa­du.

– I co było da­lej?

– Po tym, jak ucie­kli za gra­ni­cę, roz­dzie­li­li się na trzy gru­py. Pierw­sza ru­szy­ła na po­łu­dnie, na roz­ło­gi, pro­wa­dząc ko­nie. Do­pa­dli­śmy ich nocą, gdy roz­bi­li obóz. Nie wie­dzie­li, że ktoś ich ści­ga, na do­da­tek po­pi­li zra­bo­wa­ne­go wina, więc wy­bra­li­śmy ich jak dzie­ci, we śnie. Wte­dy kha-dar ode­słał czte­rech lu­dzi, żeby po­gna­li ta­bun z po­wro­tem.

– Więc da­lej po­je­cha­li­ście tyl­ko w dwa­dzie­ścia pięć koni?

Ka­ile­an nie sko­men­to­wa­ła.

– Dru­ga gru­pa szła do Cha­reh-Dyr, ob­ła­do­wa­ni byli zra­bo­wa­nym do­brem jak ja­cyś ksią­żę­ta. Ech, mó­wię wam, ile tego wieź­li. Dy­wa­ny, ko­bier­ce, płót­na, na­czy­nia, kie­li­chy, broń. A wszyst­ko ze szla­chec­kich i ku­piec­kich dwor­ków po­bra­ne. Aż żal było zo­sta­wiać.

Po­ki­wa­li gło­wa­mi, co jak co, ale to ro­zu­mie­li świet­nie.

– Do­rwa­li­ście wszyst­kich?

– Pra­wie. – Ka­ile­an po­zwo­li­ła so­bie na lek­kie wes­tchnie­nie. – Mie­li zmę­czo­ne ko­nie, ob­ła­do­wa­ne nad mia­rę, na do­da­tek nie­sko­ro im było do bit­ki, więc od razu po­szli w roz­syp­kę. Pew­nie każ­dy miał na­dzie­ję, że to wła­śnie jemu uda się uciec z łu­pa­mi. Wy­tłu­kli­śmy ich – zer­k­nę­ła na boki, wo­kół za­czął już gro­ma­dzić się tłu­mek – bez żad­nych pro­ble­mów. Ale je­den miał ta­kie­go si­we­go ogie­ra. Ech, mó­wię wam, co to był za koń. Jak po­szedł w cwał, to mój To­ryn le­d­wo mógł za nim na­dą­żyć. A po­tem ten ko­czow­nik od­ciął juki i jak­by­śmy w miej­scu sta­nę­li. Po­sła­łam za nim strza­łę, ale chy­bi­łam. Uciekł, su­kin­syn.

– Wi­docz­nie nie było mu pi­sa­ne – mruk­nął ktoś za jej ple­ca­mi.

– Za­raz. – Kaw­kę naj­wy­raź­niej wcią­gnę­ła opo­wieść. – Więc całe to do­bro zo­sta­wi­li­ście na zie­mi?

– Nie było cza­su, żeby brać wszyst­ko. A poza tym zgod­nie z pra­wem wszyst­ko, co od­zy­ska­my, były wła­ści­ciel może od­ku­pić za jed­ną czwar­tą war­to­ści. Szko­da było ko­nie ob­cią­żać.

Lu­dzie We­thor­ma tyl­ko się uśmiech­nę­li.

– No więc wzię­li­śmy tyl­ko to, co nie ma pana, tyl­ko pie­nią­dze, i ru­szy­li­śmy da­lej. Ale wte­dy za­czę­ły się na­sze kło­po­ty. Z Cha­reh-Dyr wy­szła za nami po­goń, więc od­bi­li­śmy na pół­noc. Kha-dar do­brze wie­dział, co robi, bo aku­rat roz­pę­ta­ła się bu­rza i po­ścig po­je­chał na za­chód, my­śląc, że po­my­ka­my ku gra­ni­cy. A my bocz­kiem, bocz­kiem, chył­kiem, chył­kiem, i do­rwa­li­śmy resz­tę ger­do­oń­skie­go a’ke­eru o dwie mile przed ich obo­zo­wi­skiem, koło Ag­gar-Dum. Prze­le­cie­li­śmy im po łbach, roz­pę­dzi­li­śmy pa­są­ce się ta­bu­ny i do­pie­ro wte­dy za­wró­ci­li­śmy na za­chód.

Prze­rwa­ła, nie wie­dząc, co moż­na by jesz­cze do­dać. Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza.

– No to w koń­cu kto was po­szczer­bił? – nie wy­trzy­mał Grell.

Uśmiech­nę­ła się krzy­wo.

– No jak to kto? Bły­ska­wi­ce.

– Ha! Mó­wi­łem!

– Nie mądrz się, Grell. – Ostat­ni z lu­dzi We­thor­ma trą­cił go w ra­mię. – Wia­do­mo, że Sza­ry Wilk nie dał­by się po­szar­pać byle komu. Ilu ich było?

– Set­ka. Na­tknę­li­śmy się na nich nocą i chy­ba byli tak samo za­sko­cze­ni jak my. Prze­bi­li­śmy się, ale ru­szy­li po śla­dach. Dwa dni sie­dzie­li nam na kar­kach.

Kaw­ka po­ki­wał gło­wą.

– Jeźdź­cy Bu­rzy. Tak da­le­ko na za­cho­dzie. Yawe­nyr rzad­ko wy­sy­ła swo­ją gwar­dię w te stro­ny. To może ozna­czać kło­po­ty. La­skol­nyk za­wia­do­mił o tym kogo trze­ba?

– Tak. Po­słań­cy ru­szy­li już do We­rlen i Be­re­gon­tu.

– To do­brze. Źle się dzie­je, kie­dy Bły­ska­wi­ce po­ka­zu­ją się mię­dzy luź­ny­mi kla­na­mi. Może szy­ku­ją ja­kąś więk­szą wy­pra­wę?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Może. A może Yawe­nyr po­słał ich, żeby przy­po­mnie­li krnąbr­nym na­czel­ni­kom, że to on jest Oj­cem Woj­ny?

– Może. – Grell się uśmiech­nął. – Jed­nak coś do­bre­go wy­nik­nę­ło z tego pę­ta­nia się tam, gdzie was nie pro­szą. Do­brze być ostrze­żo­nym na czas. My­ślisz, że to ci sami, z któ­ry­mi się ścię­li­ście?

– Przyj­rza­łeś się im z bli­ska? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem na py­ta­nie.

– Pra­wie tak jak to­bie.

– Byli po­ha­ra­ta­ni?

– Nie.

– No to nie byli to nasi. Ci, z któ­ry­mi się ścię­li­śmy, no­szą po­trza­ska­ne tar­cze i po­dziu­ra­wio­ne kol­czu­gi.

– To do­brze, bo – Kaw­ka pod­niósł głos – jesz­cze by ja­cyś głup­cy za­czę­li szcze­kać na Sza­re­go Wil­ka, że to jego wina i że to on spro­wa­dził za sobą Bły­ska­wi­ce.

Ka­ile­an obej­rza­ła się przez ra­mię. Kil­ka osób usi­ło­wa­ło wto­pić się w tłum. Roz­po­zna­ła sta­re­go Vyr­rę i jed­ne­go z sy­nów ry­ma­rza, któ­re­go La­skol­nyk w ze­szłym mie­sią­cu nie przy­jął do cza­ar­da­nu. No ja­sne.

– A gdzie mój kha-dar? I wasz?

Kaw­ka par­sk­nął.

– Jak to gdzie. Sie­dzą w za­jeź­dzie i ra­dzą, z bur­mi­strzem, Gen­do­ryc­kiem i pa­ro­ma in­ny­mi kup­ca­mi. I chy­ba po­ło­wą mia­sta na do­da­tek. Ist­ny targ, psia­krew.

Po­że­gna­ła się ski­nie­niem gło­wy i ru­szy­ła do za­jaz­du.

We­wnątrz było wię­cej lu­dzi, niż się spo­dzie­wa­ła. Trzy naj­więk­sze ławy usta­wio­no po­środ­ku głów­nej sali. Ob­ra­do­wa­ło przy nich kil­ku­na­stu co znacz­niej­szych oby­wa­te­li mia­sta. Resz­ta tło­czy­ła się pod ścia­na­mi, nad­sta­wia­jąc uszu i wtrą­ca­jąc swo­je, czę­sto ob­raź­li­we, ko­men­ta­rze.

Gdy we­szła, wła­śnie prze­ma­wiał bur­mistrz adk-We­rhof. Z po­wo­du za­du­chu co chwi­lę prze­ry­wał i ocie­rał spo­co­ną twarz lnia­ną szmat­ką.

– ... i dla­te­go mó­wię wam, lu­dzie, że nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju. A już szcze­gól­nie nie ma po­wo­du do zbro­je­nia się i urzą­dza­nia ja­kichś wo­jen­nych eks­pe­dy­cji. To tyl­ko...

– To som Bły­ska­wi­ce! – wy­darł się z kąta ja­kiś rap­tus. – Po­mio­ty Szey­re­na! Trza zro­bić z nimi po­rzon­dek, za­nim oni zro­biom po­rzon­dek z nami!

– Ta­aak!

Tłum pod­chwy­cił ideę ro­bie­nia po­rząd­ku, jak­by cho­dzi­ło o wy­pi­cie paru be­czek dar­mo­we­go piwa.

– Na po­hy­bel psia­kr­wiom!

– Zło­ić im skó­rę!

– Roz­nie­siem ich na ko­py­tach!

– Jak nie woj­sko, to my!

– I tak...

Ka­ile­an za­czę­ła prze­py­chać się do miej­sca tuż za ple­ca­mi La­skol­ny­ka, gdzie sta­ła resz­ta jej cza­ar­da­nu.

Kha-dar sie­dział obok bur­mi­strza. Wła­śnie po­wo­li wstał i po­pa­trzył wo­ko­ło. Gdzie padł jego wzrok, krzy­ka­cze tra­ci­li ani­musz.

– Ty, Ca­deh, sko­ryś wi­dzę do bit­ki. – Wle­pił spoj­rze­nie w naj­gło­śniej­sze­go zwo­len­ni­ka ro­bie­nia po­rząd­ków. – A wła­sna baba leje cię co dzień po py­sku, aż hu­czy.

Paru za­re­cho­ta­ło, uci­szył ich mach­nię­ciem ręki.

– Zresz­tą wi­dzę, że tu wię­cej jest ta­kich jak ty. Ale jak was se-koh­landz­ka lan­ca ścią­gnie z sio­dła, szyb­ko zmie­ni­cie zda­nie. To nie jest grup­ka ban­dy­tów, któ­rzy wy­bra­li się gra­bić i mor­do­wać. Do cho­le­ry, to jest gwar­dia Yawe­ny­ra, Ojca Woj­ny wszyst­kich szcze­pów. Oni nie cho­dzą po łupy, bo i tak z każ­dej wy­pra­wy do­sta­ją swo­ją część. My­ślę, że bur­mistrz ma ra­cję. To musi być po­sel­stwo.

Usiadł. Pod­niósł się za to sta­ry Ke­wers, wła­ści­ciel naj­więk­szych w mie­ście skła­dów han­dlo­wych.

– Po­sel­stwo czy nie – chrząk­nął pa­skud­nie – mu­si­my za­cho­wać ostroż­ność. Z nimi ni­g­dy nic nie wia­do­mo.

– Wła­śnie! – tym ra­zem krzyk­nął ktoś z naj­ciem­niej­sze­go kąta. – Może oni na prze­szpie­gi przy­szli?

Po sali prze­le­ciał bar­dzo nie­przy­jem­ny szmer.

– Mó­wi­łem już, że może to po­sło­wie są. – Bur­mistrz sta­rał się prze­krzy­czeć na­ra­sta­ją­cą wrza­wę. – I mu­si­my przy­jąć ich jak po­słów. Może idą do księ­cia der-Aw­da­ra i źle z nami bę­dzie, je­śli­by do­zna­li po dro­dze ja­kie­goś uszczerb­ku.

Ostat­nia uwa­ga od­nio­sła sku­tek. Wrza­wa uci­chła. Ksią­żę Fer­gus-der-Aw­dar miał po­tęż­ne wło­ści i był pra­wą ręką ce­sa­rza w tej pro­win­cji. Cięż­ką pra­wą ręką. Mało kto o zdro­wych zmy­słach ze­chciał­by z nim za­dzie­rać.

– I dla­te­go mó­wię: cze­kać. Sprze­da­my im wszyst­ko, cze­go będą po­trze­bo­wa­li, i żeby obe­szło mi się przy tym bez zdzie­ra­nia skó­ry. – Bur­mistrz spoj­rzał wy­mow­nie na sie­dzą­ce­go opo­dal Ke­wer­sa. – Może i co do­bre­go z tego po­sło­wa­nia wyj­dzie dla mia­sta i oko­li­cy.

– Nie tyl­ko dla mia­sta i oko­li­cy, ale i dla chwa­ły Pani Ste­pów i jej Dzie­ci. A tak­że dla po­żyt­ku wszyst­kich pra­wych, bo­go­boj­nych lu­dzi na tej zie­mi.

Tym ra­zem za­pa­dła ci­sza jak ma­kiem za­siał. Wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wa­ły się na mło­de­go męż­czy­znę, któ­ry wła­śnie wy­ło­nił się z kąta.

– Ktoś ty? – za­py­tał adk-We­rhof.

Męż­czy­zna wy­ko­nał dwor­ny ukłon, za­mia­ta­jąc pod­ło­gę ob­szer­nym płasz­czem. Ukłon ten w prze­peł­nio­nej ludź­mi, cuch­ną­cej po­tem izbie spra­wiał wra­że­nie drwi­ny.

– Are­don-hea-Cy­ren, do usług. Qard’kell, Miecz Praw­dy, Trze­cie Ostrze Pani Ste­pów w świą­ty­ni Mi­ło­sier­dzia i Spra­wie­dli­wo­ści w Yerth.

Ci­sza zro­bi­ła się jesz­cze głęb­sza, przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że nikt nie wie, jak się za­cho­wać. Pierw­szy za­re­ago­wał La­skol­nyk, skło­nił się nie­znacz­nie i po­wie­dział:

– Za­zwy­czaj Łow­czy Laal Sza­ro­wło­sej mają coś wię­cej niż tyl­ko sło­wa, żeby do­wieść, kim są.

– Oczy­wi­ście.

Obcy uśmiech­nął się, jed­ną ręką wy­do­był zza ka­fta­na srebr­ny me­da­lion, a dru­gą za­rzu­cił na ra­mię płaszcz. Rę­ko­jeść mie­cza bły­snę­ła sre­brem, wy­da­wa­ło się, że czar­ne i czer­wo­ne zna­ki zdo­bią­ce po­chwę roz­ja­rzy­ły się lek­ko.

Ka­ile­an zer­k­nę­ła na La­skol­ny­ka. Nie wy­glą­da­ło na to, żeby ten po­kaz zro­bił na nim wra­że­nie. Ski­nął dło­nią.

– Mogę zo­ba­czyć me­da­lion? I pi­smo?

Męż­czy­zna pod­szedł do ławy, wy­cią­ga­jąc zza pasa zło­żo­ną, za­la­ko­wa­ną kar­tę. Kha-dar po­chy­lił się, z uwa­gą obej­rzał wi­szą­cy na szyi przy­by­sza me­da­lion, przed­sta­wia­ją­cy twarz mło­dej ko­bie­ty oto­czo­ną krę­giem ga­lo­pu­ją­cych koni, zła­mał pie­częć i roz­ło­żył pa­pier. Po­ki­wał wresz­cie gło­wą, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny.

– Łow­czy – po­twier­dził gło­śno. – Ze świą­ty­ni w Yerth da­le­ka dro­ga.

– Nie­ste­ty, w tych nie­spo­koj­nych cza­sach mu­si­my iść tam, gdzie je­ste­śmy po­trzeb­ni, i słu­żyć tam, gdzie za­lę­ga się zło. – Męż­czy­zna mó­wił to ta­kim to­nem, że nie wia­do­mo było, czy re­cy­tu­je ja­kąś for­muł­kę, czy drwi.

Ka­ile­an przyj­rza­ła mu się uważ­niej. Mło­dy, ja­sne wło­sy, nie­bie­skie oczy – był­by na­wet przy­stoj­ny, gdy­by nie za duży nos i iro­nicz­ny gry­mas przy­kle­jo­ny do ust. Pod płasz­czem no­sił nie­bie­ski ka­ftan zdo­bio­ny srebr­ną ni­cią, zie­lo­ną ko­szu­lę i ciem­ne spodnie, zgod­nie z naj­now­szą modą wpusz­czo­ne w dłu­gie do ko­lan ka­wa­le­ryj­skie buty. Na dło­nie za­ło­żył rę­ka­wicz­ki. Wy­glą­dał jak fir­cyk, a nie przed­sta­wi­ciel zbroj­ne­go ra­mie­nia naj­po­tęż­niej­szej świą­ty­ni we wschod­nich pro­win­cjach.

Łow­czy scho­wał me­da­lion pod ka­ftan i ob­ró­cił się do tłu­mu.

– W imie­niu Świą­ty­ni i Pani Ste­pów pod groź­bą klą­twy za­ka­zu­ję ja­kich­kol­wiek pro­wo­ka­cji wzglę­dem Jeźdź­ców Bu­rzy, ja­kich­kol­wiek wro­gich ge­stów. Se-koh­land­czy­cy po­zo­sta­ną tu naj­wy­żej do wie­czo­ra, nie dłu­żej. Ni­ko­mu nie sta­nie się krzyw­da. A te­raz – pod­niósł jesz­cze głos – chciał­bym po­roz­ma­wiać na osob­no­ści z bur­mi­strzem, ge­ne­ra­łem La­skol­ny­kiem i ka­pi­ta­nem We­thor­mem. Je­śli uzna­ją póź­niej, że trze­ba się z wami, do­brzy lu­dzie, po­dzie­lić usły­sza­ny­mi ode mnie wie­ścia­mi, na pew­no to zro­bią.

Izba za­czę­ła pu­sto­szeć. Ka­ile­an, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li za­mie­sza­nia, wy­mknę­ła się po scho­dach na górę, do swo­je­go po­ko­ju. Mia­ła za­miar sko­rzy­stać z jego ma­łej ta­jem­ni­cy.

W izbie nie było ni­ko­go, nie li­cząc psa, któ­ry naj­wy­raź­niej od rana nie ru­szył się z miej­sca.

– Ci­cho – szep­nę­ła. – Zo­stań.

Od­su­nę­ła le­żą­cą na pod­ło­dze gru­bą matę i po­ło­ży­ła się na de­skach. Przy­ło­ży­ła oko do nie­wiel­kiej szcze­li­ny. Za­czę­ła pod­glą­dać.

W izbie zo­sta­ło tyl­ko czte­rech lu­dzi. Bur­mistrz, La­skol­nyk, We­thorm i Łow­czy. Przez chwi­lę wszy­scy mil­cze­li, spo­glą­da­jąc na sie­bie uważ­nie.

– Więc? – za­czął We­thorm, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­siach. – Jak ro­zu­miem, masz coś wspól­ne­go z przy­jaz­dem Bły­ska­wic? O co tu cho­dzi?

– Oj­cze – po­pra­wił ła­god­nie przy­bysz.

– Co?

– Oj­cze. Tak na­le­ży zwra­cać się do wo­jow­ni­ka Świę­te­go Za­ko­nu Pani Ste­pów, kie­dy peł­ni swo­je obo­wiąz­ki. Wiem, że nie wy­glą­dam, ale je­stem mni­chem za­ko­nu Ar-Qard’kell, a to coś zna­czy dla każ­de­go przy­zwo­ite­go, po­boż­ne­go czło­wie­ka w Im­pe­rium.

We­thorm po­chy­lił się lek­ko, oparł dło­nie na ła­wie.

– Przy­zwo­ici i po­boż­ni lu­dzie w tej pro­win­cji Im­pe­rium – wy­ce­dził – wi­ta­ją Se-koh­land­czy­ków strza­łą z łuku i sza­blą. Ci, któ­rzy tego nie ro­bią, są bar­dzo po­dej­rza­ni.

Ka­ile­an ob­ser­wo­wa­ła wszyst­ko z góry, więc mo­gła tyl­ko wy­obra­zić so­bie drwią­cy uśmie­szek, wy­krzy­wia­ją­cy twarz Łow­cze­go.

– Przy­zwo­ici i mą­drzy lu­dzie – po­wie­dział – po­tra­fią pa­trzeć nie­co da­lej, niż się­ga cios sza­bli, da­lej na­wet, niż leci strza­ła z łuku. Sta­ra­ją się wi­dzieć wię­cej i wię­cej ro­zu­mieć. Resz­ta po­win­na ogra­ni­czyć się do słu­cha­nia ich po­le­ceń i uda­wa­nia, przy­naj­mniej uda­wa­nia, że ro­zu­mie­ją coś z tego, co się wo­kół dzie­je.

Dło­nie We­thor­ma za­ci­snę­ły się w pię­ści. La­skol­nyk po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

– Za­nim za­cznie­cie pod­wa­żać pro­wa­dze­nie się wa­szych ma­tek, wy­słu­chaj­my, co ma do po­wie­dze­nia oj­ciec hea-Cy­ren – po­wie­dział spo­koj­nie.

Mnich wy­jął spod płasz­cza skó­rza­ną tubę.

– Za­nim za­cznę, po­wiem tyl­ko, że ta ak­cja nie ma nic wspól­ne­go z ostat­nim kil­ku­dnio­wym raj­dem ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka na te­ry­to­rium se-koh­landz­kie – wes­tchnął cięż­ko. – Dzi­siaj w nocy mam na­dzie­ję za­koń­czyć śledz­two, któ­re za­czę­ło się do­bry rok temu.

– Za­koń­czyć przy po­mo­cy Bły­ska­wic? – w gło­sie La­skol­ny­ka nie dało się wy­czy­tać ni­cze­go poza szcze­rym za­cie­ka­wie­niem. – Czyż­by Świą­ty­nia nie mia­ła już wła­snych od­dzia­łów?

– Świą­ty­nia Pani Ste­pów ma wła­sne od­dzia­ły. Zgod­nie z ce­sar­skim pra­wem – w licz­bie czte­ry­stu czter­dzie­stu sze­ściu zbroj­nych. Do tego trzy­dzie­stu trzech bra­ci za­ko­nu Ar-Qard’kell, bę­dą­cych zbroj­nym ra­mie­niem hie­rar­chów. To za mało jak na na­sze po­trze­by.

We­thorm par­sk­nął.

– Tak, śni wam się wła­dza jak przed trzy­stu laty, za cza­sów Mi­ko­her­na, gdy Świą­ty­nia mia­ła osiem­na­ście ty­się­cy zbi­rów na każ­de ski­nie­nie i rze­czy­wi­ście rzą­dzi­ła na Wscho­dzie. Znów chcie­li­by­ście, żeby lu­dzie mu­sie­li pa­dać na twarz przed ka­pła­na­mi i ca­ło­wać ich trze­wi­ki, co?

– To daw­ne dzie­je... – wtrą­cił się bur­mistrz, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać na­pię­cie.

– Daw­ne i co naj­waż­niej­sze, nie­ma­ją­ce nic wspól­ne­go z na­szą spra­wą – za­uwa­żył La­skol­nyk. – Do cze­go są wam po­trzeb­ne Bły­ska­wi­ce? I dla­cze­go oni, a nie na przy­kład któ­raś z na­szych cho­rą­gwi?

Łow­czy wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Bo ta spra­wa prze­kra­cza gra­ni­ce i po­dzia­ły. Bły­ska­wi­ce to nie tyl­ko gwar­dia Yawe­ny­ra, ale też zbroj­ne ra­mię Pana Burz po dru­giej stro­nie gra­ni­cy. Są, do pew­ne­go stop­nia, na­szym od­po­wied­ni­kiem, mają za za­da­nie stać po­mię­dzy ludź­mi a si­ła­mi zła.

– Jak sły­szę o si­łach zła – mruk­nął We­thorm – to od razu sta­je mi przed ocza­mi sto ty­się­cy ko­czow­ni­ków, któ­rzy zwa­li­li nam się na gło­wy trzy­dzie­ści lat temu. Pło­ną­ce wsie i mia­sta, lasy pali i krzy­ży, nie­bo za­snu­te dy­mem i stra­to­wa­na zie­mia po przej­ściu se-koh­landz­kich a’ke­erów. A na cze­le tej hor­dy je­cha­li wła­śnie Jeźdź­cy Bu­rzy, mni­chu. To są dla mnie siły zła.

– Nie wąt­pię w to, ka­pi­ta­nie. Nie wąt­pię, że woj­sko­we­go, jak pan, ob­cho­dzą tyl­ko ma­sze­ru­ją­ce ar­mie, woj­ny mię­dzy kró­le­stwa­mi i bój­ki w karcz­mach – Łow­czy po­wie­dział to ci­cho i po­wo­li, ale ta­kim to­nem, że po­wie­trze wo­kół zda­wa­ło się krzep­nąć. – Bo dla mnie nie ma wiel­kiej róż­ni­cy mię­dzy ban­dą osił­ków, okła­da­ją­cych się po­ła­ma­ny­mi ła­wa­mi w za­dy­mio­nej i śmier­dzą­cej rzy­go­wi­na­mi izbie, a ban­dą osił­ków, okła­da­ją­cych się że­la­zem na ja­kimś polu. Li­czeb­ność jest w tym przy­pad­ku spra­wą dru­go­rzęd­ną. Ja, ka­pi­ta­nie, pa­trzę na świat jak na pole bi­twy po­mię­dzy Świa­tłem a Ciem­no­ścią. Po­mię­dzy na­szą Pa­nią, jej Mat­ką i Ro­dzeń­stwem a de­mo­na­mi z dru­giej stro­ny Mro­ku, Nie­chcia­ny­mi i ca­łym ich po­mio­tem. Od Wo­jen Bo­gów mi­nę­ło trzy i pół ty­sią­ca lat i pra­wie wszy­scy zdą­ży­li za­po­mnieć, o co w tym cho­dzi. Nie o gra­ni­ce, nie o to, komu pła­ci­my po­dat­ki i komu ca­łu­je­my ciż­my. Je­den czło­wiek może dru­gie­go znie­wo­lić, ogra­bić, za­bić wresz­cie, ale Nie­chcia­ny może spra­wić, że ty i two­je dzie­ci prze­sta­nie­cie być ludź­mi, może uni­ce­stwić was tak do­kład­nie, jak­by­ście się ni­g­dy nie uro­dzi­li, ode­brać wszel­ką na­dzie­ję, wy­rwać du­szę i po­de­trzeć so­bie nią ty­łek. Dla­te­go tych, któ­rzy kła­nia­ją się Nie­chcia­nym, któ­rzy się­ga­ją poza Mrok w po­szu­ki­wa­niu Mocy i po­tę­gi, będę ści­gał za po­mo­cą wszyst­kich do­stęp­nych środ­ków. I bia­da każ­de­mu, kto spró­bu­je sta­nąć mi na dro­dze.

Ka­ile­an, le­żąc na pod­ło­dze, za­czę­ła kląć w my­ślach. Cho­le­ra, cho­le­ra, cho­le­ra. Gada jak ja­kiś...

– Chę­do­żo­ny fa­na­tyk. – Przy­bysz znów się ode­zwał. Bez tru­du wy­obra­zi­ła so­bie jego uśmiech. – Tak wła­śnie so­bie po­my­śle­li­ście, praw­da?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, kon­ty­nu­ował:

– Wolę za­czy­nać w ten spo­sób, że­by­śmy nie wda­wa­li się tu­taj w teo­lo­gicz­ne dys­ku­sje, bo nie mamy na to cza­su. Nie będę wni­kał, czy ta wy­kład­nia, któ­rą was ura­czy­łem, jest praw­dzi­wa, czy nie, wie­lu w nią wie­rzy, inni wy­śmie­wa­ją, ich rzecz. Spra­wa jest pro­sta. Od roku śle­dzi­my ban­dę Po­miot­ni­ków, któ­rzy prze­śli­zgu­ją się tam i z po­wro­tem przez gra­ni­cę. Cza­sem sie­dzą mie­siąc czy pół­to­ra u nas, po­tem u nich, po­tem znów u nas, i tak w kół­ko. Kie­dy pę­tla za­czy­na­ła się za­ci­skać z jed­nej stro­ny gra­ni­cy, ucie­ka­li na dru­gą, a my, Łow­czy, tyl­ko raz prze­szli­śmy za nimi w po­ści­gu na wschod­ni brzeg rze­ki. Brat reh-De­ron wraz z trzy­dzie­sto­ma żoł­nie­rza­mi wpadł na je­den ze szcze­pów i wró­cił z po­ło­wą lu­dzi. Dla­te­go przed mie­sią­cem na­wią­za­li­śmy wresz­cie kon­takt z Dru­gą Tar­czą Bły­ska­wic, ich do­wód­cą na za­cho­dzie Ste­pów, i uzgod­ni­li­śmy wspól­ny po­ścig. I pę­tla za­ci­snę­ła się zno­wu. Tym ra­zem nie tyl­ko po jed­nej stro­nie. Ja­kieś py­ta­nia?

– Ban­da Po­miot­ni­ków mó­wisz... oj­cze – mruk­nął We­thorm – dla­cze­go nic o niej do tej pory nie sły­sze­li­śmy?

– Ależ sły­sze­li­ście, sły­sze­li­ście – stwier­dził ła­god­nie Łow­czy. – Osiem mie­się­cy temu, ma­sa­kra na trak­cie do We­rlen, ta mała ka­ra­wa­na ku­piec­ka, któ­rą wy­rżnię­to do nogi. Nowe Leth, mała wieś, le­d­wo dzie­sięć cha­łup, dziś są tam tyl­ko zglisz­cza. Pół roku nie mi­nę­ło od tego na­jaz­du. Dwo­rek ba­ro­na ker-Hy­ten­na, ogra­bio­ny do cna i spa­lo­ny, pa­ste­rze z Na­wesh, któ­rzy za­gi­nę­li przed dwo­ma mie­sią­ca­mi. Mó­wić da­lej?

– Pa­mię­tam więk­szość tych wy­da­rzeń. – La­skol­nyk ode­rwał się od ławy i znik­nął na chwi­lę z pola wi­dze­nia Ka­ile­an. – Wszy­scy mó­wi­li, że to spraw­ka ko­czow­ni­ków, śla­dy wio­dły na dru­gą stro­nę gra­ni­cy. Wina? Gdzieś z boku za­brzę­cza­ły me­ta­lo­we kub­ki.

– Chęt­nie. – Mnich za­czął otwie­rać tubę.

Bur­mistrz, do tej pory mil­czą­cy, wy­jął z rę­ka­wa nową chust­kę i otarł czo­ło. Ma­te­riał mo­men­tal­nie prze­siąkł po­tem.

– Po­miot­ni­cy – wy­szep­tał. – Po­miot­ni­cy czczą Nie­chcia­nych i skła­da­ją im ofia­ry z lu­dzi. Do­brze mó­wię?

– Ow­szem. – Łow­czy ski­nął gło­wą.

– Przy­zy­wa­ją de­mo­ny i stwo­ry zza gra­ni­cy świa­tów, uży­wa­ją złej ma­gii.

– Nie­aspek­to­wa­nej ma­gii, bur­mi­strzu. Nie czer­pią Mocy z bez­piecz­nych dla lu­dzi Źró­deł, nie kro­czą Ścież­ka­mi, ale się­ga­ją poza nie, do ma­gii du­chów, do Mocy drze­mią­cych na gra­ni­cy Mro­ku albo i poza nią. – Łow­czy wy­jął z tuby kil­ka zwo­jów per­ga­mi­nu i roz­ło­żył je na ła­wie. – Na­wet ma­gia aspek­to­wa­na, obej­mu­ją­ca uzna­wa­ne za bez­piecz­ne źró­dła Mocy, po­tra­fi wy­pa­czyć ludz­ki umysł, zmie­nić go, przy­pra­wić o sza­leń­stwo. To dla­te­go ma­go­wie, cza­ro­dzie­je, prze­cho­dzą wie­lo­let­nie szko­le­nia i przez kil­ka po­cząt­ko­wych lat uczą się przede wszyst­kim, jak się przed tym bro­nić. O cza­rach nie­aspek­to­wa­nych nie wie­my pra­wie nic. Wiel­ki Ko­deks w swo­im osta­tecz­nym kształ­cie po­wstał prze­szło trzy­sta lat temu, a uło­że­nie go za­ję­ło ćwierć wie­ku. I nie zro­bio­no tego po to, żeby wła­da­ją­cy aspek­to­wa­ną ma­gią cza­ro­dzie­je mo­gli wy­du­sić kon­ku­ren­cję, ale dla­te­go, że inne ro­dza­je cza­rów za­wsze, po­wta­rzam, za­wsze wy­pa­cza­ją ludz­ki umysł, a naj­czę­ściej i cia­ło. Ahe­ro­wie na pół­no­cy uży­wa­ją ma­gii du­chów, ale to nie są lu­dzie, w kró­le­stwach poza Im­pe­rium tak­że dość czę­sto ma­go­wie, a na­wet całe gil­die, pró­bu­ją się­gnąć po za­ka­za­ną wie­dzę. Za­wsze koń­czy się to źle. Tu, na Wscho­dzie, zresz­tą też...

Do ławy pod­szedł La­skol­nyk. Trzy­mał czte­ry kub­ki i cy­no­wy dzban.

– O, do­brze, że są. – Mnich za­brał mu kub­ki i użył jako przy­ci­ski, przy­trzy­mu­ją­ce rogi naj­więk­sze­go per­ga­mi­nu. – To mapa naj­bliż­szych oko­lic.

Per­ga­min pysz­nił się róż­ny­mi ko­lo­ra­mi. Ka­ile­an roz­po­zna­ła Amer­thę, głów­nie dla­te­go że za­ak­cen­to­wa­no ją wście­kłym błę­ki­tem i wy­róż­nio­no zna­kiem „woda”.

– Miał pan ra­cję, ge­ne­ra­le, wspo­mi­na­jąc, że wszyst­kie na­pa­dy Po­miot­ni­ków przy­pi­sy­wa­no ko­czow­ni­kom. Oni tak dzia­ła­ją, wpro­wa­dza­ją fer­ment, mylą tro­py, rzu­ca­ją po­dej­rze­nia na in­nych. Im moc­niej gra­ni­ca pło­nie, tym dla nich le­piej. Może za­cie­ka­wi was in­for­ma­cja, że gdy na­pa­da­li na Se-koh­land­czy­ków, to śla­dy jed­no­znacz­nie wska­zy­wa­ły na atak jed­nej z na­szych cho­rą­gwi albo któ­re­goś z luź­nych cza­ar­da­nów. Im wię­cej nie­na­wi­ści mię­dzy nami a ko­czow­ni­ka­mi, tym le­piej.

Po­chy­lił się nad mapą i Ka­ile­an stra­ci­ła ją z oczu.

– Od dzie­się­ciu dni trwa wiel­ka ob­ła­wa na tę ban­dę. Z na­szej stro­ny bio­rą w niej udział pra­wie wszy­scy straż­ni­cy, ja­kich Świą­ty­nia Pani Ste­pów mo­gła po­słać, oraz sied­miu Łow­czych. Ze stro­ny Se-koh­land­czy­ków – trzy­stu Jeźdź­ców Bu­rzy i kil­ku po­mniej­szych Źre­bia­rzy. To dla­te­go na­tknął się pan, ge­ne­ra­le, na Bły­ska­wi­ce tak da­le­ko na pół­noc­nym za­cho­dzie Ste­pów. Nie szu­ka­li was, tyl­ko sta­ra­li się za­mknąć pu­łap­kę. Ja­kieś py­ta­nia?

– Dla­cze­go oni są tu­taj, a nie po swo­jej stro­nie gra­ni­cy, i gdzie są nasi?

– Po ich stro­nie gra­ni­cy, oczy­wi­ście – par­sk­nął Łow­czy. – Nocą na­sza sta­ran­nie za­pla­no­wa­na ak­cja pra­wie wzię­ła w łeb, wszyst­ko się prze­mie­sza­ło. Ta ban­da li­czy ja­kichś dzie­się­ciu Po­miot­ni­ków, kil­ku z nich po­tra­fi wła­dać po­tęż­ny­mi cza­ra­mi. Wo­dzi­li nas za nos, nie ukry­wam, że pra­wie uda­ło im się uciec. Ten od­dział Bły­ska­wic w ostat­niej chwi­li prze­szedł gra­ni­cę, od­ci­na­jąc im dro­gę w głąb Im­pe­rium. Te­raz do­kład­nie wie­my, gdzie są, i mam na­dzie­ję, że ju­tro rano z nimi skoń­czy­my.

– Do­pie­ro ju­tro? – We­thorm nie krył wąt­pli­wo­ści.

Łow­czy wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Na pew­no nie wcze­śniej. Ta ban­da ukry­ła się tu­taj. – Po­stu­kał pal­cem w pla­mę wi­docz­ną na ma­pie. – Na Uro­czy­sku.

La­skol­nyk chrząk­nął.

– Nie wiem dla­cze­go, ale od chwi­li, gdy zo­ba­czy­łem tę mapę, cze­goś ta­kie­go wła­śnie się spo­dzie­wa­łem.

– A ja nie – mruk­nął We­thorm. – Nikt nie prze­ży­je nocy na Uro­czy­sku, więc chy­ba nie ma sen­su się mar­twić. Bły­ska­wi­ce mogą wra­cać do sie­bie.

– Ko­lej­na mą­drość z ust ka­pi­ta­na We­thor­ma – hea-Cy­ren wy­pro­sto­wał się. – I ko­lej­ne strzę­pie­nie ję­zy­ka. Po­bi­tew­ne Uro­czy­ska są roz­rzu­co­ne po ca­łym Im­pe­rium oraz poza jego gra­ni­ca­mi. Naj­słyn­niej­sze i naj­więk­sze to Szkar­łat­ne Wzgó­rza na po­łu­dnie od Pon­kee-Laa i wen­der­ladz­kie Ba­gno, po­ło­żo­ne ja­kieś sto mil na pół­noc­ny za­chód od Sta­re­go Me­ekha­nu. To, któ­re ma­cie na po­łu­dnie od mia­sta, jest tak małe, że nie za­wsze jest na­wet od­no­to­wy­wa­ne w księ­gach gil­dii ma­gicz­nych.

Na­lał do kub­ka wino, prze­płu­kał gar­dło i kon­ty­nu­ował:

– Je­śli za­py­ta­cie o Uro­czy­ska cza­row­ni­ków, to usły­szy­cie, że to miej­sca ze szcze­gól­nie ak­tyw­ny­mi Źró­dła­mi Mocy, za­rów­no aspek­to­wa­ny­mi, jak i dzi­ki­mi. Po­wie­dzą wam, że po­ja­wia­nie się tam stwo­rów jest skut­kiem od­dzia­ły­wa­nia wła­śnie tych dzi­kich Źró­deł. Okre­ślą Uro­czy­ska jako rzecz ma­ją­cą swo­je miej­sce w na­tu­ral­nym po­rząd­ku. – Wy­dał z sie­bie dziw­ny dźwięk, na poły par­sk­nię­cie, na poły śmiech, i za­niósł się su­chym, świsz­czą­cym kasz­lem.

– Wy­bacz­cie. – Ża­den ze zgro­ma­dzo­nych wo­kół sto­łu męż­czyzn nie drgnął. – Zbyt wie­le nocy na mo­krej zie­mi i w sio­dle. He, he, słu­ga Pani Ste­pów, a ła­mie go w ko­ściach i rwie w płu­cach od spa­nia na tra­wie. – Wró­cił do te­ma­tu. – Du­cho­wień­stwo, ka­pła­ni i mni­si na­to­miast po­wie­dzą wam, że Uro­czy­ska to wi­do­my ślad obec­no­ści Nie­chcia­nych w na­szym świe­cie, po­zo­sta­łość po Woj­nach Bo­gów. Że to miej­sca, któ­re mogą być bra­ma­mi do in­nych miejsc, do in­nych... re­jo­nów Wszech­rze­czy. Naj­czę­ściej są to te ob­sza­ry, na któ­rych w cza­sach Wo­jen Bo­gów sto­czo­no ja­kąś więk­szą po­tycz­kę czy bi­twę z uży­ciem nie­wy­obra­żal­nych dla nas Mocy. Na Uro­czy­skach bo­go­wie bądź Nie­chcia­ni zstą­pi­li na zie­mię w peł­nym lub nie­mal w peł­nym wy­mia­rze – i od­mie­ni­li je.

– My to wie­my. – La­skol­nyk zdjął z per­ga­mi­nu je­den z kub­ków i też na­lał so­bie wina. – Ży­je­my w po­bli­żu po­ło­żo­ne­go le­d­wo trzy mile na po­łu­dnie od mia­sta Uro­czy­ska tyl­ko dla­te­go, że jak do tej pory nic stam­tąd nie wy­ła­zi. Je­dy­ną jego za­le­tą jest to, że nie mu­si­my się oba­wiać ata­ku ko­czow­ni­ków z tam­tej stro­ny. Ale nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie We­thor­ma. Dla­cze­go są­dzisz, że Po­miot­ni­cy prze­ży­ją tam noc?

Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się pod no­sem. Jej kha-dar nie prze­pa­dał za zbyt dłu­gi­mi prze­mo­wa­mi i za­czy­nał się nie­cier­pli­wić.

Łow­czy wy­jął z tuby ko­lej­ną mapę, tro­chę więk­szą. Wska­zał na nie­bie­ską li­nię, wi­ją­cą się przez śro­dek per­ga­mi­nu.

– Tu jest rze­ka Amer­tha. Gra­ni­ca mię­dzy Im­pe­rium a Se-koh­land­czy­ka­mi. Ta plam­ka przy za­chod­niej kra­wę­dzi to Uro­czy­sko zwa­ne Dzi­ką Łąką, mało ak­tyw­ne i mało zna­ne. Na­stęp­na pla­ma, w li­nii pro­stej to bę­dzie ja­kieś czter­dzie­ści mil, to Prze­kleń­stwo Ger­tys­sa, po­tem mamy Krwa­wy Las, Uro­czy­sko zna­ne i bu­dzą­ce gro­zę. Na­stęp­ne jest wa­sze, tak spo­koj­ne, że na­wet nie do­ro­bi­ło się wła­snej na­zwy.

Z góry Ka­ile­an wi­dzia­ła tyl­ko dło­nie Łow­cze­go, po­ru­sza­ją­ce się od jed­nej plam­ki do dru­giej.

– Za rze­ką, na Ste­pach, mamy ko­lej­ne, przed przy­by­ciem se-koh­landz­kich ple­mion zna­ne jako Pu­sty Śmiech, hm, miej­sco­wi ko­czow­ni­cy mie­li dziw­ne po­czu­cie hu­mo­ru. Na­stęp­ne Uro­czy­sko znaj­du­je się tu­taj, obok Grel-Renn, Se-koh­land­czy­cy zwą je Dregh-on­nen, Ciem­ne Miej­sce. Ostat­nie za­zna­czo­ne na ma­pie to słyn­ne, a ra­czej nie­sław­ne Len­ryss.

Wska­za­ne przez nie­go miej­sca two­rzy­ły na ma­pie li­nię pro­stą.

– Jak wi­dać, od­le­gło­ści po­mię­dzy nimi są mniej wię­cej jed­na­ko­we, tak­że wiel­kość Uro­czysk jest zbli­żo­na. Gdy­bym miał więk­szą mapę, zo­ba­czy­li­by­ście, że cała ta li­nia – pa­lec Łow­cze­go wska­zał rząd ciem­nych plam – koń­czy się ja­kieś pięć­set mil da­lej na wschód wiel­kim Uro­czy­skiem zwa­nym Len­netr Owerth. Jest tak duże, że nikt nie zna jego praw­dzi­wych roz­mia­rów. Czy coś wam to mówi?

– Len­netr Owerth w ję­zy­ku szcze­pów daw­ryj­skich zna­czy Śmierć Ower­tha albo Upa­dek Ower­tha. – La­skol­nyk po­wo­li od­sta­wił ku­bek na stół. – Daw­ryj­czy­cy mó­wią, że prze­ję­li tę na­zwę od po­przed­nich ple­mion, któ­re ode­szły z tych ziem na wschód pra­wie pięć­set lat temu. Wie­rzą, że w tym miej­scu zgi­nął Owerth, syn...

– On nie był sy­nem ani cór­ką, ani nie na­zy­wał się Owerth – Are­don-hea-Cy­ren po­wie­dział to z na­ci­skiem. – Praw­dzi­wej na­zwy, bo nie było to imię, nie zna­my. Owerth był ja­kimś ro­dza­jem stwo­rze­nia, któ­re nie wy­stę­pu­je w na­szym świe­cie, z parą Nie­chcia­nych łą­czy­ło go nie tyl­ko po­kre­wień­stwo krwi, ale też dusz i umy­słów. Był bar­dziej na­rzę­dziem, ema­na­cją niż świa­do­mym, nie­za­leż­nym by­tem. Ale miał po­tę­gę oboj­ga swo­ich stwór­ców, co zmu­si­ło Pana Burz... – Roz­kasz­lał się po­now­nie.

– Gal­le­ga – pod­po­wie­dział bur­mistrz i za­raz jego ły­si­na po­kry­ła się ru­mień­cem.

– Zna­my imio­na Wiel­kie­go Ro­dzeń­stwa – mruk­nął We­thorm. – I zna­my le­gen­dy z cza­sów wo­jen Bo­gów.

– Le­gen­dy? – Łow­czy zła­pał wresz­cie świsz­czą­cy od­dech i wy­pro­sto­wał się. – Za­py­taj miesz­ka­ją­cych na za­cho­dzie Len­dor­czy­ków, po­roz­ma­wiaj z sza­ma­na­mi ahe­rów, po­jedź ty­siąc mil na po­łu­dnie i spo­tkaj się z kry­ją­cy­mi twa­rze Is­sa­ra­mi. Oni wszy­scy byli tu­taj, gdy bo­go­wie cho­dzi­li po zie­mi. Opo­wie­dzą ci hi­sto­rie, po któ­rych spę­dzisz resz­tę ży­cia za­mknię­ty w ciem­nej wie­ży, wy­jąc po no­cach ze stra­chu. Na tym te­re­nie, trzy i pół ty­sią­ca lat temu, Pan Burz zmie­rzył się z Ower­them. Obaj przy­by­li w peł­ni swo­jej Mocy. Pan Burz ze­brał w jed­nym miej­scu wszyst­kich swo­ich awen­de­ri, zstą­pił ze swe­go kró­le­stwa i ob­ja­wił się świa­tu oso­bi­ście. Owerth za­czerp­nął peł­nię Mocy swych twór­ców i przy­był jako czte­ro­rę­ka be­stia z gło­wą zwie­rzę­cia. Ich ra­mio­na się­ga­ły po­nad chmu­ry, je­den krok miał dzie­sięć mil, a sto­py rzeź­bi­ły w zie­mi do­li­ny. Wal­czy­li od świ­tu do zmierz­chu, a wie­czo­rem Owerth od­wró­cił się i za­czął ucie­kać, krwa­wiąc z licz­nych ran. Prze­biegł kil­ka­set mil i da­le­ko na wscho­dzie padł od cio­su bo­żej włócz­ni. Tu, na tej ma­pie, ma­cie za­zna­czo­ne miej­sca, gdzie krew Nie­chcia­ne­go spa­dła na zie­mię. To Uro­czy­ska. A Po­miot­ni­cy nie są już tak na­praw­dę ludź­mi, zbyt głę­bo­ko się­gnę­li poza Mrok i nic im tam nie gro­zi. Jesz­cze ja­kieś py­ta­nia?

Ci­sza.

– Jed­no.

– Słu­cham, ge­ne­ra­le La­skol­nyk.

– Cze­go od nas ocze­ku­jesz?

* * *


Nie po­wi­nien o to py­tać, po­my­śla­ła Ka­ile­an tego sa­me­go dnia wie­czo­rem. Choć za­pew­ne i tak ni­cze­go by to nie zmie­ni­ło – bo Are­don-hea-Cy­ren jako Łow­czy Pani Laal miał pra­wo zmu­sić ich do udzia­łu w mi­sji, jaką było znisz­cze­nie ban­dy Po­miot­ni­ków – to le­piej by było, gdy­by kha-dar nie za­py­tał. Od­po­wiedź na to py­ta­nie była bo­wiem wła­ści­wie roz­ka­zem, i to ta­kim, któ­re­go nie dało się zi­gno­ro­wać.

– Chcę, że­by­ście za­mknę­li ob­ła­wę od po­łu­dnia – po­wie­dział wte­dy Łow­czy. – Tyl­ko za­mknę­li ob­ła­wę, nie żą­dam, że­by­ście wzię­li udział w ata­ku – nie mu­si­cie wjeż­dżać na te­ren Uro­czy­ska, tym ju­tro o świ­cie zaj­mą się od­dzia­ły Świą­ty­ni, któ­re do tego cza­su do nas do­łą­czą, i Bły­ska­wi­ce. Ale to Uro­czy­sko ma milę sze­ro­ko­ści i czte­ry dłu­go­ści, a od po­łu­dnia wła­ści­wie nie mamy w jego oko­li­cy żad­nych od­dzia­łów. Dla­te­go chciał­bym, hm... Świą­ty­nia by chcia­ła, aby wa­sze cza­ar­da­ny, wraz ze wszyst­ki­mi ochot­ni­ka­mi, któ­rych zdo­ła­cie ze­brać, jesz­cze dziś ob­je­cha­ły Uro­czy­sko i za­ję­ły po­zy­cję w tym miej­scu.

Wska­zał punkt na ma­pie.

– Ju­tro może się oka­zać, że nie uda nam się za­bić ich wszyst­kich, nie­któ­rzy na pew­no będą pró­bo­wa­li uciec. Je­śli z Uro­czy­ska wy­je­dzie na was ktoś nie­no­szą­cy barw Świą­ty­ni lub Jeźdź­ców Bu­rzy... – mnich za­wie­sił zna­czą­co głos. – No cóż, sami wie­cie, co ro­bić.

W ten wła­śnie spo­sób znów wy­lą­do­wa­li na Ste­pie. W li­nii pro­stej do Li­th­rew mie­li oko­ło czte­rech mil, w prak­ty­ce po­nad dzie­sięć, bo mu­sie­li­by ob­jeż­dżać po­dłuż­ne Uro­czy­sko. Cza­ar­dan La­skol­ny­ka li­czył w tej chwi­li osiem­na­stu lu­dzi, resz­ta – ran­na – zo­sta­ła w za­jeź­dzie. We­thorm przy­pro­wa­dził dwu­dzie­stu dwóch jeźdź­ców, do­łą­czy­ła do nich dwu­dziest­ka ochot­ni­ków, le­d­wo trze­cia część tych, któ­rzy szy­ko­wa­li się do wal­ki z Bły­ska­wi­ca­mi. Gdy wy­szło na jaw, że spra­wa bę­dzie nie z Se-koh­land­czy­ka­mi, ale z wła­da­ją­cy­mi ma­gią Po­miot­ni­ka­mi, i to na do­da­tek w po­bli­żu Uro­czy­ska, więk­szość miej­sco­wych za­bi­ja­ków wy­mknę­ła się chył­kiem do do­mów. Pra­wie ża­ło­wa­ła, że też tak nie może.

Łow­czy po­je­chał z nimi. Na­wet La­skol­nyk wy­glą­dał na za­sko­czo­ne­go jego de­cy­zją. Are­don-hea-Cy­ren uśmiech­nął się wte­dy na wpół kpią­co i do­tknął ręką pier­si.

– Moje płu­ca, a tak­że oj­ciec Sen­res, Pierw­sze Ostrze, i Ce­etron-deg-La­nes, Dru­gie Ostrze Świą­ty­ni, zde­cy­do­wa­li, że nie we­zmę udzia­łu w ata­ku. Zo­sta­łem przy­dzie­lo­ny do od­dzia­łu miej­skie­go jako łącz­nik, bo z po­wo­du cho­ro­by nie­wiel­ki był­by ze mnie po­ży­tek na Uro­czy­sku. Tam­tej­sze wy­zie­wy wy­łą­czy­ły­by mnie z wal­ki sku­tecz­niej niż cios mie­cza. Ale je­śli zda­rzy się, że ja­kiś Po­miot­nik wy­je­dzie stam­tąd na nas... – po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza – nie od­mó­wię so­bie drob­nej przy­jem­no­ści.

I tak sześć­dzie­się­ciu jeźdź­ców i Łow­czy Pani Laal zna­leź­li się na gra­ni­cy Uro­czy­ska.

Roz­bi­li obóz na wznie­sie­niu, z któ­re­go mie­li wi­dok na całą oko­li­cę. Uro­czy­sko roz­cią­ga­ło się na pół­noc od ich po­zy­cji i praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie wy­róż­nia­ło ni­czym szcze­gól­nym. Po pro­stu te­ren płyn­nie prze­cho­dził w płyt­ką niec­kę, któ­rej śro­dek za­wsze, od­kąd Ka­ile­an się­ga­ła pa­mię­cią, wy­peł­nia­ła mgła. Nie było ja­kiejś okre­ślo­nej gra­ni­cy, żad­ne­go na­głe­go pasa zwię­dłych traw czy wy­pa­lo­nej zie­mi. Opa­ry na tym te­re­nie zmie­nia­ły tyl­ko swo­ją wiel­kość, pul­su­jąc w dziw­nym, nie­zro­zu­mia­łym ryt­mie. Jed­ne­go dnia mia­ły śred­ni­cę le­d­wo kil­ku­set stóp, by na­stęp­ne­go roz­ro­snąć się na milę i wy­peł­nić całe za­głę­bie­nie. Za umow­ną gra­ni­cę prze­klę­tej zie­mi uzna­wa­no ich naj­dal­szy za­sięg.

Ka­ile­an sta­nę­ła przy tej gra­ni­cy i pa­trzy­ła na kłę­bią­cy się tu­man. Wy­glą­dał... zwy­czaj­nie. Ber­deth przy­drep­tał i otarł się o jej nogę.

– Je­steś – mruk­nę­ła z roz­tar­gnie­niem. – Co o tym my­ślisz?

Za­skom­lał ci­cho, po­tem wark­nął.

– Tak. Ja też tak są­dzę. – Opu­ści­ła dłoń i po­dra­pa­ła go za uchem. – Może być cie­ka­wie.

Pies par­sk­nął i znik­nął w wy­so­kiej tra­wie. Ktoś zbli­żał się od stro­ny obo­zo­wi­ska. Ko­ci­mięt­ka. Bły­snął uśmie­chem pod pło­wym wą­sem.

– Ga­dasz do sie­bie, Ka­ile­an?

– Pra­wie. Gło­śno my­ślę. Bę­dzie­my wy­sy­łać pa­tro­le na boki?

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie. Mnich twier­dzi, że wy­czu­je każ­de­go Po­miot­ni­ka, któ­ry bę­dzie pró­bo­wał wyjść z Uro­czy­ska. I mam wra­że­nie, że sta­ry też nie pali się do roz­dzie­la­nia sił. Coś mi tu śmier­dzi.

– Nie tyl­ko to­bie. Roz­ma­wia­łam z dziew­czy­na­mi. Lea mówi, że cały czas ma gę­sią skór­kę, a Da­ghe­na ob­wie­si­ła sie­bie i swo­je­go ko­nia taką ilo­ścią amu­le­tów, że wy­glą­da­ją jak prze­bie­rań­cy na Świę­to Lata. Mam wra­że­nie, że nikt dzi­siaj nie bę­dzie spał.

– Co ra­cja, to ra­cja. Sta­ry cho­dzi w kół­ko i mam­ro­cze pod no­sem, a Lans i Ge­ro­nes omal się nie po­bi­li. Mnie też ciar­ki cho­dzą po grzbie­cie – splu­nął. – Cho­ler­ne Uro­czy­sko. Na­praw­dę wo­lał­bym, żeby wszyst­ko było prost­sze, Bły­ska­wi­ce są po tej stro­nie rze­ki, no to ich tłu­cze­my, a nie peł­ni­my rolę saka, do któ­re­go na­pę­dza­ją ryby. Zo­ba­czysz, skoń­czy się tym, że bę­dzie­my im jesz­cze opa­try­wać rany, trzy­mać za rącz­ki i pod­cie­rać tył­ki.

– Nie­do­cze­ka­nie. – Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

– Zo­ba­czysz. – Od­wró­cił się. – Wi­taj, Dag.

Z pa­gór­ka wła­śnie scho­dzi­ła Da­ghe­na. La­skol­nyk przy­jął dziew­czy­nę do cza­ar­da­nu le­d­wo przed mie­sią­cem, a Ka­ile­an już zdą­ży­ła ją po­lu­bić. Dag po­cho­dzi­ła z He­ary­sów, jed­ne­go z miej­sco­wych ple­mion, któ­re po na­jeź­dzie Se-koh­land­czy­ków nie pod­po­rząd­ko­wa­ły się ich do­mi­na­cji, tyl­ko po­szu­ka­ły azy­lu na te­re­nie Im­pe­rium, i była ra­czej ty­po­wą przed­sta­wi­ciel­ką swo­je­go ludu – wy­so­ką, czar­no­wło­są i śnia­dą, z lek­ko sko­śny­mi ocza­mi. Skó­rza­ną kurt­kę i spodnie ob­wie­si­ła pta­si­mi pió­ra­mi, ko­ść­mi, wo­recz­ka­mi wy­peł­nio­ny­mi zio­ła­mi, wi­sior­ka­mi z ko­lo­ro­wych ka­my­ków i musz­li. Przy każ­dym ru­chu wszyst­kie amu­le­ty ocie­ra­ły się o sie­bie i po­stu­ki­wa­ły.

– Przy­znaj się, ob­ro­bi­łaś sta­rą By­asę, co?Ko­ci­mięt­ka szturch­nął pal­cem je­den z wo­recz­ków i za­raz cof­nął rękę. Coś za­brzę­cza­ło w środ­ku.

– Nie. – Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się i mo­gli zo­ba­czyć, że wszyst­kie zęby za­bar­wi­ła so­bie na zie­lo­no, żu­jąc gnyss. – Sama zro­bi­łam. Bab­ka mnie na­uczy­ła.

– No ja­sne. Ple­mien­na ma­gia. – Ka­ile­an po­ki­wa­ła gło­wą. – Po­dob­no jest bar­dzo sku­tecz­na, zwłasz­cza w for­mie dłu­gie­go drzew­ca z pió­rem z jed­nej, a ka­wał­kiem że­la­za z dru­giej stro­ny. Taki amu­let na­zy­wa się Strza-ła i po­tra­fi od­pę­dzić każ­de zło. Zwłasz­cza wy­strze­lo­ny z do­bre­go łuku. A swo­ją dro­gą, nasz świą­to­bli­wy mąż nie wpadł na twój wi­dok w szał? Tyle wczo­raj mó­wił o aspek­to­wa­nych cza­rach...

Ko­ci­mięt­ka spoj­rzał na nią spode łba.

– Skąd wiesz?

– My, dziew­czy­ny, mamy swo­je ta­jem­ni­ce... – Da­ghe­na bły­snę­ła zie­lo­nym uśmie­chem. – Nie in­te­re­suj się. Co jesz­cze ga­dał?

– Ta­kie tam, ka­płań­skie bzdu­ry, Woj­ny Bo­gów, sta­re le­gen­dy, wal­ka do­bra ze złem.

– Aha. Cie­kaw je­stem tyl­ko, dla­cze­go, je­śli cho­dzi o wal­kę do­bra ze złem, ka­pła­ni tak rzad­ko ru­sza­ją sami swo­je tył­ki. Ga­da­nie, ga­da­nie, ga­da­nie, a po­tem za­wsze idź­cie dzie­ci tłuc się z si­ła­mi Mro­ku sami, bo ja tu mu­szę jesz­cze Świą­ty­nię po­za­mia­tać...

– Wina się na­pić – do­da­ła Da­ghe­na.

– Dziew­kę wy... – Ka­ile­an obej­rza­ła się, wy­czu­wa­jąc ruch – ... wy­spo­wia­dać.

Ko­ci­mięt­ka par­sk­nął.

– No co ty, Ka­ile­an? Chy­ba...

– Wy­chę­do­żyć? – Are­don-hea-Cy­ren pod­szedł bez­sze­lest­nie. – Jak wi­dzi­cie, nie wszy­scy ka­pła­ni spę­dza­ją całe ży­cie w świą­ty­niach, a je­śli ktoś twier­dzi ina­czej, to z ra­do­ścią, po skoń­cze­niu spraw tu­taj, sta­nę w obro­nie ho­no­ru Łow­czych Pani Ste­pów. – Uśmiech­nął się zim­no i po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza.

Ko­ci­mięt­ka cof­nął się o krok, zmru­żył oczy.

– Nie wy­da­je mi się, żeby to było ko­niecz­ne. – Ka­ile­an sta­nę­ła mię­dzy nimi. – Już to wi­dzia­łam, mni­chu, po­waż­ny ton, groź­na mina, a za chwi­lę kpi­ny i drwi­ny.

– Tak wła­śnie my­śla­łem, że ktoś pod­słu­chi­wał na­szą na­ra­dę. Z su­fi­tu wciąż sy­pa­ły się ja­kieś pa­pro­chy, a twój kha-dar ro­bił wszyst­ko, żeby od­wró­cić na­szą uwa­gę od tego nie­zwy­kłe­go zja­wi­ska.

– My­szy. I szczu­ry – rzu­ci­ła z nie­win­ną miną. – Sta­ry Bert ni­g­dy się do tego nie przy­zna, ale ma w za­jeź­dzie szczu­ry wiel­kie jak pro­sia­ki. Po­dob­no od cza­su do cza­su ja­kiś gość zni­ka z po­ko­ju, a rano znaj­du­ją tyl­ko kil­ka po­krwa­wio­nych szmat.

– No. To dla­te­go sy­pia­my w jed­nym po­ko­ju. – Da­ghe­na po­ki­wa­ła ener­gicz­nie gło­wą, amu­le­ty za­sze­le­ści­ły i za­stu­ka­ły. – Za­wsze któ­raś trzy­ma war­tę.

Łow­czy zmie­rzył ją od stóp do głów, ale nie sko­men­to­wał jej słów. Ka­ile­an przy­zna­ła mu za to spo­ry plus.

– La­skol­nyk wzy­wa wszyst­kich na szczyt wzgó­rza. Chce usta­lić roz­sta­wie­nie ognisk i ko­lej­ność wart. I ma ja­kieś za­le­ce­nia na ju­tro. – Łow­czy wzru­szył ra­mio­na­mi. – Zda­je się, że spa­dłem do roli po­słań­ca. Czu­je­cie się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni?

* * *


Zbli­ża­ła się pół­noc. Ka­ile­an sie­dzia­ła sama przy nie­wiel­kim ogni­sku, nie mo­gąc za­snąć, mimo iż przed chwi­lą skoń­czy­ła war­tę. Za­miast tego ga­pi­ła się w pło­mie­nie, po­zwa­la­jąc my­ślom pły­nąć wła­snym, le­ni­wym to­rem.

W mro­ku po dru­giej stro­nie ognia za­pa­li­ły się dwa śle­pia.

– Mo­żesz wyjść.

Ber­deth po­ja­wił się w krę­gu świa­tła i po­ło­żył na zie­mi.

– Wę­szy­łeś?

Par­sk­nął i wy­dał dziw­ny, po­dob­ny do chi­cho­tu od­głos.

– No. Też są­dzę, że to stra­ta cza­su. Ale ju­tro miej oczy sze­ro­ko otwar­te.

Pies za­strzygł usza­mi i po­de­rwał się na rów­ne łapy. Za­skom­lał ci­cho i wy­co­fał się ty­łem w ciem­ność.

Usły­sza­ła sze­lest. Are­don stał za nią, z der­ką w jed­nej, a ka­wał­kiem plac­ka w dru­giej ręce.

– Moż­na się przy­siąść?

– Tam – po­ka­za­ła miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie ogni­ska.

Usiadł bez sło­wa. Do­rzu­ci­ła tro­chę su­szu w pło­mie­nie. Trza­snę­ło, chmu­ra iskier za­tań­czy­ła w po­wie­trzu, ciem­ność cof­nę­ła się jak­by prze­stra­szo­na, wy­plu­wa­jąc w od­we­cie chma­rę no­wych cie­ni. Psa ni­g­dzie nie było.

Po­czu­ła, że mnich się jej przy­glą­da, unio­sła wzrok – pa­trzył z tym swo­im bez­czel­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy.

– Nie by­wasz zbyt czę­sto na Ste­pach?

Wy­da­wał się za­sko­czo­ny tym, że ode­zwa­ła się pierw­sza.

– Nie.

– I nie znasz pa­nu­ją­cych tu zwy­cza­jów.

– Nie. Świą­ty­nia w Yerth to jed­nak ka­wał dro­gi stąd. Pra­wie rdzen­ne zie­mie Im­pe­rium.

– Mam się po­czuć jak dzi­ku­ska z po­gra­ni­cza? Za­pa­mię­taj so­bie mni­chu – tu, na rów­ni­nach, je­śli po­pa­sasz z kimś ob­cym przy jego ogni­sku, to nie ga­pisz się na nie­go jak pro­się na pło­ną­cy chle­wik. Za to moż­na do­stać ba­tem przez pysk albo no­żem mię­dzy że­bra. Tyl­ko kam­ra­ci, kom­pa­ni, to­wa­rzy­sze z jed­ne­go cza­ar­da­nu za­cho­wu­ją się tak swo­bod­nie. Obcy przy ogni­sku pil­nu­je wła­snych spraw i jest wdzięcz­ny, że po­zwo­lo­no mu się do tego ognia przy­siąść. Po­ją­łeś?

Opu­ścił wzrok.

– Tak.

Wy­cią­gnę­ła sza­blę i za­czę­ła dro­bia­zgo­wo spraw­dzać klin­gę, od cza­su do cza­su prze­jeż­dża­jąc po niej oseł­ką. Przez dłuż­szą chwi­lę sły­chać było je­dy­nie zło­wiesz­cze zziip, zziip, zziip.

– Jak się zo­sta­je Qard’kel­lem?

O mało nie udła­wił się plac­kiem.

– Sss... słu­cham?

– Jak zo­sta­łeś Łow­czym? Nikt ci jesz­cze nie za­dał tego py­ta­nia?

Uśmiech­nął się dziw­nie.

– Raz. Daw­no temu.

– No i? Co od­po­wie­dzia­łeś?

– Nic. To był ka­płan Po­miot­ni­ków. Za­strze­li­łem go z ku­szy.

– Nie wi­dzę żad­nej ku­szy, więc chy­ba nie gro­zi mi nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Nnn... nie. – Uśmiech­nął się. – Za­wsze je­steś taka bez­po­śred­nia?

– Wy­cho­wa­łam się w gó­rach, do­ro­słam na Ste­pach. Nie mia­łam oka­zji na­uczyć się dwor­skich ma­nier. A ty?

– Je­stem szó­stym sy­nem ba­ro­na dak-Po­rka­ra. Mia­łem do wy­bo­ru albo ar­mię, albo za­kon. Ale musz­tra, mar­sze, cią­głe ćwi­cze­nia i inne uro­ki woj­sko­we­go ży­cia ja­koś mnie nie po­cią­ga­ły, więc ka­płan, któ­ry od lat był na gar­nusz­ku u mo­je­go ojca, do­ra­dził mu, żeby wy­słać mnie do Der­fa­ne­ry.

– Tego Der­fa­ne­ry?

– Tego sa­me­go. Wiel­kie­go Łow­cze­go Pani Ste­pów. A on już zna­lazł mi za­ję­cie sto­sow­ne do umie­jęt­no­ści.

Mnich mil­czał przez kil­ka ude­rzeń ser­ca.

– Wła­ści­wie to chciał­bym móc po­wie­dzieć, że sama Pani Ste­pów przy­szła do mnie i wska­za­ła moje po­wo­ła­nie, ale praw­da wy­glą­da tak, że wolę to – mu­snął rę­ko­jeść mie­cza – od ka­szy z woj­sko­we­go ko­tła.

Za­uwa­żył, że mu się przy­glą­da, i po­słał jej wred­ny uśmie­szek.

– Czyż­by­śmy zo­sta­li już to­wa­rzy­sza­mi?

– To moje ogni­sko, mni­chu. Sie­dzisz tu tyl­ko dla­te­go, że od in­nych wia­ło chło­dem.

– Od tego też wie­je.

– Za­wsze mo­żesz roz­pa­lić wła­sne.

Ode­rwa­ła od nie­go wzrok i po­now­nie po­świę­ci­ła całą uwa­gę sza­bli.

– Nie lu­bisz mnie.

To nie było py­ta­nie.

– Lu­dzie nie lu­bią Łow­czych. Dzi­wi cię to?

– Nie – wes­tchnął. – Wła­ści­wie nie. Choć cią­gle za­sta­na­wiam się dla­cze­go.

Wró­ci­ła do ostrze­nia sza­bli, igno­ru­jąc kpi­nę.

– Na­praw­dę, Ka­ile­an, nie wiem. Dla­cze­go lu­dzie cza­sem re­agu­ją na nas jak na Po­miot­ni­ków? Dla­cze­go w tam­tej izbie, gdy po­wie­dzia­łem, kim je­stem, mia­łem wra­że­nie, że chęt­niej wi­dzie­li­by a’keer Bły­ska­wic pod okna­mi niż mnie?

Zziip, zziip za­mar­ło. Przyj­rza­ła się uważ­nie roz­mów­cy, wy­glą­dał na na­praw­dę za­in­te­re­so­wa­ne­go od­po­wie­dzią.

– Co byś zro­bił, gdy­by kha-dar ka­zał ci się wy­no­sić? Gdy­by nie chciał tu przy­je­chać?

– No... nie wiem, nie przy­szło mi to do gło­wy...

– Nie kłam, mni­chu. Co byś zro­bił?

Uciekł spoj­rze­niem w bok.

– Sąd świą­tyn­ny. Albo ksią­żę­cy try­bu­nał.

– Wła­śnie – po­ki­wa­ła gło­wą. – Zgod­nie z Ko­dek­sem mo­żesz zmu­sić nas do udzia­łu w tej wal­ce, na­wet je­śli nie mamy na nią ocho­ty. Nie, nie – do­da­ła szyb­ko. – My też za­bi­ja­my Po­miot­ni­ków, kie­dy tyl­ko się na nich na­tknie­my. Ale nie lu­bi­my lu­dzi, któ­rzy mogą nam roz­ka­zy­wać. Nie po to wstę­pu­jesz do wol­ne­go cza­ar­da­nu, żeby po­tem przyj­mo­wać po­le­ce­nia od byle kogo.

– Dzię­ku­ję bar­dzo.

– Nie ma za co, mni­chu. Tu są Ste­py. Lu­dzie żyją jak chcą – i za­ła­twia­ją swo­je pro­ble­my też tak, jak chcą.

Łow­czy kiw­nął gło­wą.

– To dla­te­go mój men­tor po­wta­rzał, że sto mil na za­chód od Amer­thy Im­pe­rium rzą­dzi tyl­ko z na­zwy. Za­wsze, gdy to mó­wił, krzy­wił się, jak­by bo­lał go ząb.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Tu są Ste­py – po­wtó­rzy­ła. – Dwa­dzie­ścia mil stąd mamy rze­kę, a za nią Se-koh­land­czy­ków. Są­dzisz, że ktoś bę­dzie się przej­mo­wał ja­ki­miś za­ka­za­mi czy na­ka­za­mi? Ja­kimś Ko­dek­sem czy pra­wa­mi świą­tyn­ny­mi, sko­ro każ­de­go dnia i nocy cha­łu­pa może za­pło­nąć mu nad gło­wą? Czło­wiek je­dzie spo­koj­nie w od­wie­dzi­ny, a tu na­gle – brzdęk, i pró­bu­je od­dy­chać przez gar­dło prze­bi­te strza­łą. Małe dziew­czyn­ki, wy­cho­dząc pa­sać gęsi, za­bie­ra­ją ze sobą nie wierz­bo­we wit­ki, tyl­ko łuki i oszcze­py. Ka­pła­ni chcie­li­by, żeby wszyst­ko było ład­ne i po­ukła­da­ne, jak w świę­tych księ­gach. Grzmią o Po­miot­ni­kach i ła­sce Pani, na któ­rą trze­ba za­słu­żyć. Ale kie­dy ban­dy­ci strze­la­ją do two­jej ro­dzi­ny, to ich nie ma w po­bli­żu – mó­wi­ła co­raz szyb­ciej, z co­raz więk­szą pa­sją. – Więc nie opo­wia­daj mi o ja­kimś sta­rym dzia­dy­dze, któ­ry się krzy­wi na myśl o gra­ni­cy, bo on sie­dzi w mie­ście, za mu­ra­mi, i sy­pia pod pu­cho­wą pie­rzy­ną, więc nie wie, jak to jest żyć tu, z ko­czow­ni­ka­mi i ban­dy­ta­mi kry­ją­cy­mi się za każ­dym krza­kiem!

Łow­czy uniósł dło­nie w obron­nym ge­ście.

– Prze­cież ja nic nie mó­wię, jeż­dżę wzdłuż gra­ni­cy wy­star­cza­ją­co dłu­go, żeby znać... re­alia. Na­wet gdy rzą­dzi­ła tu Świą­ty­nia, te­re­ny te ucho­dzi­ły za dzi­kie i mało cy­wi­li­zo­wa­ne. Mnó­stwo na wpół osia­dłych ko­czow­ni­ków i in­nych lu­dów. A po przy­by­ciu Me­ekha­nu zro­bi­ło się jesz­cze go­rzej. Me­ekhań­czy­cy z za­cho­du, We­ssyr­czy­cy spod gór, Inu­owie, La­fe­ro­wie, nie­do­bit­ki He­ary­sów, i tak da­lej. Każ­dy, komu cia­sno było na ro­dzi­mych zie­miach, tra­fiał tu­taj. I... Co cię tak śmie­szy?

– Głu­piec grze­ją­cy się przy ogni­sku – pal­nę­ła, szcze­rząc się sze­ro­ko. – O Pani, mi­ło­sier­na dla ubo­gich na umy­śle... Ty na­praw­dę nic nie ro­zu­miesz?

Męż­czy­zna żach­nął się, wy­raź­nie zły.

– Nie wie­rzę, że dłu­go jeź­dzisz po Ste­pach – kon­ty­nu­owa­ła. – Ina­czej nie mó­wił­byś „Kie­dy rzą­dzi­ła tu Świą­ty­nia” tak swo­bod­nie. Mi­nę­ło trzy­sta lat, od­kąd Im­pe­rium wchło­nę­ło zie­mie Świą­ty­ni Laal Sza­ro­wło­sej, ale tu cią­gle są tacy, któ­rzy do­sta­ją sza­łu na wspo­mnie­nie wła­dzy ka­pła­nów. A gdy je­den z nich rzu­ca to ta­kim lek­kim to­nem, to pro­si się, żeby ktoś pod­ciął mu po­pręg.

– Nie gar­dło? – Łow­czy był po­iry­to­wa­ny, na jego po­licz­kach po­ja­wił się ru­mie­niec. Uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej.

– Pod­cię­ty po­pręg nie krwa­wi, a gdy w peł­nym cwa­le sio­dło zje­dzie ci z koń­skie­go grzbie­tu, to i tak nie prze­ży­jesz. Wy­pad­ki się zda­rza­ją. Nie chce ci się spać?

Za­ru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej.

– Ni­g­dy nie mogę za­snąć przed wal­ką. A ty?

– A ja mogę, chy­ba że cze­kam przy gra­ni­cy Uro­czy­ska. – Skrzy­wi­ła się. – Nie, że­bym ro­bi­ła to zbyt czę­sto.

Mil­cze­li chwi­lę. On wpa­trzo­ny w ogień, ona gła­dzą­ca oseł­ką głow­nię sza­bli.

– Więc... – za­wa­hał się. – Je­śli wy­ba­czysz mi nie­dy­skret­ne py­ta­nie, co tu wła­ści­wie ro­bisz?

– Co ja tu ro­bię? Aaa... to zna­czy, cze­mu uga­niam się po Ste­pach z sza­blą i łu­kiem w gar­ści, miast ha­fto­wać gdzieś po­ściel na ślub­ną wy­praw­kę? Wy­cho­wa­łam się w gó­rach, pod Ole­ka­da­mi, do­ro­słam tu­taj. Żyję wła­snym ży­ciem i nie śpie­szy mi się do ro­dze­nia ba­cho­rów ja­kie­muś wiecz­nie za­pi­ja­czo­ne­mu pa­stu­cho­wi.

– To nie mu­siał­by być pa­stuch.

– O, kom­ple­ment. Cał­kiem nie­zły. – Uśmiech­nę­ła się. – Jed­nak w Yerth uczą was nie tyl­ko wy­ma­chi­wa­nia po­świę­co­nym mie­czem i mam­ro­ta­nia eg­zor­cy­zmów w imie­niu Laal Sza­ro­wło­sej.

Are­don wy­da­wał się ura­żo­ny.

– Nie spie­szy mi się – mruk­nę­ła w prze­strzeń. – Nie je­stem... Nie, ina­czej. Gdy­by mat­ka dzień w dzień po­wta­rza­ła mi, że mu­szę wyjść za mąż i ro­dzić jej wnu­ki, pew­nie ba­wi­ła­bym już dru­gie albo i czwar­te. Ale przy­gar­nę­li mnie wo­za­cy Ver­dan­no, któ­rzy chy­ba sami nie wie­dzie­li, jak po­win­ni wy­cho­wać... Na­uczy­li ma­chać sza­blą, po­zwo­li­li wy­brać wła­sną dro­gę, a ona za­pro­wa­dzi­ła mnie tu, na po­gra­ni­cze Uro­czy­ska i w to­wa­rzy­stwo mni­cha, któ­ry nie może za­snąć i nie­wie­le wie o Ste­pach.

– A wła­ści­wie jak... jak...

– Jak to się sta­ło, że Me­ekhan­ka czy­stej krwi za­miesz­ka­ła w ver­dań­skiej kuź­ni?

– Tak.

Ka­ile­an za­pa­trzy­ła się w ogień.

– Wspo­mi­na­łeś coś o wal­ce do­bra ze złem, mni­chu – za­czę­ła mó­wić po dłu­giej chwi­li. – Po­wiedz­my, że też mia­łam oka­zję wziąć w niej udział, tyl­ko że zło wy­gra­ło. Moje zło nie było ja­kimś po­two­rem z mi­tycz­nych cza­sów, po­mio­tem Nie­chcia­nych. Moje zło na pew­no mia­ło oj­ców i mat­ki, kam­ra­tów i ko­chan­ki. Uro­dzi­ło się, uczy­ło pła­kać, śmiać się, cho­dzić, mó­wić, kła­mać i kląć. Z pew­no­ścią mia­ło też ja­kieś imio­na i na­zwi­ska. Ale to nic nie zmie­ni­ło.

Przy­mknę­ła po­wie­ki.

– Po­dró­żo­wa­łam z oj­cem, mat­ką i dwo­ma brać­mi na po­łu­dnie. Tam mie­li­śmy szu­kać szczę­ścia, lep­sze­go losu. W gó­rach upra­wia­li­śmy nie­wiel­kie dzier­ża­wio­ne pole, ho­do­wa­li­śmy stad­ko kóz, kil­ka owiec. Czę­sto było głod­no i chłod­no, jak pa­mię­tam, a z po­łu­dnia, ze Ste­pów, do­cho­dzi­ły wie­ści, że każ­dy, kto przy­je­dzie i się tam osie­dli, do­sta­nie tyle zie­mi, że w pół dnia nie ob­je­dzie ich ko­niem. Więc oj­ciec, po któ­rymś przed­nów­ku, gdy znów mu­sie­li­śmy jeść chleb z mąki do­pra­wia­nej żo­łę­dzio­wym pro­chem, spa­ko­wał nas i ru­szył na po­łu­dnie. Jak wi­dać, moż­na być Me­ekhań­czy­kiem z dzia­da pra­dzia­da i ma­rzyć o tym, żeby za­miesz­kać wśród bar­ba­rzyń­ców...

Za­pa­trzy­ła się w ogień, szu­ka­jąc ja­kichś emo­cji, ale te wspo­mnie­nia daw­no już prze­sta­ły bo­leć.

– Na­pa­dli nas ban­dy­ci. Nikt waż­ny, ża­den tam Czar­ny Hos­se czy We­hyr Za­bój­ca. Ot, kil­ku zbi­rów, któ­rzy chy­ba na­wet nie li­czy­li na ta­kie szczę­ście. Aku­rat roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­sko, gdy wy­ło­ni­li się z mro­ku. Mój oj­ciec na­wet nie zdą­żył się­gnąć po broń, do­stał trzy strza­ły. Bra­ci stra­to­wa­li koń­mi. Mat­kę przy­szpi­li­li do zie­mi włócz­nią. Ja... Ja aku­rat po­szłam w krza­ki, za po­trze­bą. Pa­trzy­łam na to, co się dzia­ło, ku­ca­jąc ze spód­ni­cą za­dar­tą aż po pę­pek. W ty­łek kłuł mnie ja­kiś pa­tyk.

Uśmiech­nę­ła się z dziw­nym, strasz­nym gry­ma­sem.

– Śmiesz­ne, praw­da? Mor­do­wa­li mi ro­dzi­nę, a je­dy­ne, co pa­mię­tam wy­raź­nie, to ten cho­ler­ny pa­tyk, któ­ry uwie­rał mnie w dupę. A oni skoń­czy­li szyb­ko. Cho­dzi­ło im tyl­ko o pie­nią­dze, ko­nie i tych kil­ka cen­nych dro­bia­zgów, któ­re mie­li­śmy ze sobą. Od­je­cha­li rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­li. Pro­sto w noc. A ja... Ja sie­dzia­łam tam, w tych krza­kach, aż do świ­tu. Po­tem wzię­łam łuk, któ­re­go nie zna­leź­li w ciem­no­ściach, i po­szłam za nimi. Mia­łam trzy­na­ście lat i my­śla­łam tyl­ko o jed­nym. Zna­leźć ich i za­bić. A oni nie spie­szy­li się, byli prze­cież u sie­bie... Pa­no­wie Ste­pów. Więc zna­la­złam ich, dzień póź­niej, aku­rat gdy pla­no­wa­li na­paść na ko­lej­nych wę­drow­ców. Nie pa­mię­tam do­kład­nie, co zro­bi­łam, wjeż­dża­li wła­śnie do ich obo­zu, a ja za­czę­łam krzy­czeć i strze­lać. Po­dob­no tra­fi­łam przy­wód­cę ban­dy­tów w chwi­li, gdy miał prze­bić włócz­nią sa­me­go And’ewer­sa. Za­wsze mia­łam dryg do łuku. Po­tem stra­ci­łam przy­tom­ność. Ock­nę­łam się na wo­zie. Tak po­zna­łam ród Ka­le­ven­hów.

– A twoi dal­si krew­ni?

– Nie mam, nie tu­taj. Po­cho­dzę z pół­no­cy i tam zo­sta­wi­łam ja­kieś ciot­ki i wu­jów, któ­rzy tak jak my, na przed­nów­ku chleb mąką z żo­łę­dzi do­pra­wia­li – skrzy­wi­ła się. – Pew­nie by się ucie­szy­li, gdy­by im się na gło­wę zwa­li­ła ja­kaś do­ra­sta­ją­ca pan­ni­ca, a z nią sło­wo po­sag.

– Więc zo­sta­łaś z Ver­dan­no?

– A bo co? – rzu­ci­ła na­raz gniew­nie, nie spodo­bał jej się ten ton, zbyt wie­le razy sły­sza­ła peł­ne fał­szy­wej tro­ski zda­nia wy­po­wia­da­ne po­dob­nym gło­sem. – My­ślisz, że było mi u nich źle? Że ha­ro­wa­łam od świ­tu do nocy na ka­wa­łek chle­ba i kąt do spa­nia, jak mu­sia­ła­bym to ro­bić, gdy­by za­ję­ła się mną ja­kaś „od­po­wied­nia” ro­dzi­na? Pew­nie skoń­czy­ła­bym wte­dy, ro­dząc w wie­ku czter­na­stu lat nie­ślub­ne­go ba­cho­ra, któ­re­go zro­bił­by mi mój ła­ska­wy opie­kun. Ver­dan­no przy­gar­nę­li mnie i wy­cho­wa­li jak wła­sną. A kie­dy po­sta­no­wi­łam żyć na swój spo­sób, dali bło­go­sła­wień­stwo, sza­blę i do­bre­go ko­nia.

– Prze­cież ja nic ta­kie­go nie po­wie­dzia­łem... – Łow­czy uniósł ręce w obron­nym ge­ście.

Ka­ile­an fuk­nę­ła gniew­nie i wró­ci­ła do wpa­try­wa­nia się w pło­mie­nie.

– Za dużo.

– Słu­cham...?

– Za dużo razy sły­sza­łam ta­kie rze­czy. Och, to jest to bied­ne dziec­ko, któ­re musi wy­słu­gi­wać się bru­da­som. Ach, to ta sie­rot­ka, któ­ra ha­ru­je w kuź­ni u dzi­ku­sów. Ojej, co za wstyd, żeby me­ekhań­ska dziew­czy­na mu­sia­ła ro­bić ta­kie rze­czy. I tak da­lej. Kie­dy do­tar­li­śmy do pierw­sze­go mia­stecz­ka – to była taka dziu­ra, zda­je się Gwy­ret – tam­tej­szy bur­mistrz ode­brał mnie And’ewer­so­wi i od­dał w „lep­sze ręce”. Zo­sta­łam słu­żą­cą u miej­sco­we­go rzeź­ni­ka. A mój nowy opie­kun przy­lazł do mnie pierw­szej nocy i za­czął ob­ma­cy­wać. Mia­łam tyl­ko trzy­na­ście lat, ale by­łam wy­ro­śnię­ta. I na do­da­tek ni­czy­ja. Więc my­ślał, że może ze mną zro­bić, co mu się spodo­ba.

Za­mil­kła na chwi­lę, pod­cią­gnę­ła ko­la­na pod bro­dę, za­sty­gła w tej po­zy­cji.

– Naj­gor­sze jest to, że ja też tak my­śla­łam. Że je­stem ni­czy­ja. Że nie mam ni­ko­go i ni­cze­go. Na­za­jutrz je­den z chło­pa­ków And’ewer­sa, Der’eko, spo­tkał mnie przy­pad­kiem na uli­cy, gdy szłam na targ. Be­cza­łam całą noc i on to z miej­sca za­uwa­żył. Pra­wie siłą za­cią­gnął mnie do ciot­ki Vee’ry, a ona w parę chwil wy­cią­gnę­ła ze mnie to, cze­go obie­cy­wa­łam ni­g­dy i ni­ko­mu nie opo­wia­dać. Wy­pła­ka­łam się na jej ko­la­nach jak małe dziec­ko. A po­tem pod­nio­słam wzrok i zo­ba­czy­łam minę And’ewer­sa. I Der’eko, i Ruk’her­ta, i Det’mona. I na­gle zro­zu­mia­łam, że nie je­stem ni­czy­ja. Że je­stem ich, a oni są moi. Tego sa­me­go dnia ko­wal w to­wa­rzy­stwie czte­rech sy­nów od­wie­dził rzeź­ni­ka. Nie wiem, co mu po­wie­dzie­li, ale gdy tyl­ko wy­szli, po­biegł bla­dy i roz­trzę­sio­ny do bur­mi­strza i zrzekł się opie­ki nade mną. A po­tem wy­je­cha­li­śmy stam­tąd i tra­fi­li­śmy do Li­th­rew. No i hi­sto­ria pra­wie się po­wtó­rzy­ła. Pra­wie, bo w mie­ście sta­cjo­no­wa­ła wte­dy cho­rą­giew pan­cer­na, a jej do­wód­ca, puł­kow­nik Jas­ferd, znał And’ewer­sa. I on wy­mógł na wszyst­kich, żeby mnie nie za­bie­ra­no od Ver­dan­no. Naj­pierw jed­nak po­roz­ma­wiał ze mną i chy­ba tym, co go osta­tecz­nie prze­ko­na­ło, był fakt, że na su­ge­stię, że mógł­by się mną za­jąć ktoś inny, do­sta­łam ata­ku hi­ste­rii.

– Ata­ku hi­ste­rii? Ty?

– Je­śli moż­na tak na­zwać rzu­ca­nie róż­ny­mi przed­mio­ta­mi i sło­wo­tok skła­da­ją­cy się w więk­szo­ści z prze­kleństw, to tak.

– Aha. Chciał­bym to kie­dyś zo­ba­czyć.

– Nie chciał­byś. – Ka­ile­an się uśmiech­nę­ła. – No więc zo­sta­łam w kuź­ni. Wy­cho­wa­li mnie jak każ­dą ze swo­ich có­rek, a to wszyst­ko są po­rząd­ne dziew­czy­ny. Ale swo­je to ja się na­słu­cha­łam. Miej­sco­wi może i wolą trzy­mać się wła­snych spraw, ale na­wet tu me­ekhań­ska dziew­czy­na miesz­ka­ją­ca u Wo­za­ków... draż­ni­ła. Mi­nę­ło parę lat, za­nim za­ak­cep­to­wa­li And’ewer­sa i jego ro­dzi­nę, za­nim skoń­czy­ły się głu­pie za­czep­ki. Szko­da ga­dać. Parę razy mu­sia­łam użyć ar­gu­men­tów in­nych niż wro­dzo­ny wdzięk i urok.

– Ja­kich na przy­kład?

Prze­cią­gnę­ła się, aż coś jej trza­snę­ło w ra­mio­nach.

– A to już, mni­chu, jest zu­peł­nie inna opo­wieść. Coś jesz­cze? I tak na ra­zie nie je­stem śpią­ca, mo­że­my po­roz­ma­wiać.

– Nie od­po­wie­dzia­łaś na py­ta­nie. Dla­cze­go wła­śnie wol­ny cza­ar­dan, na­jem­na kom­pa­nia rę­baj­łów po­wią­za­na dziw­ny­mi wię­za­mi lo­jal­no­ści i bra­ter­stwa? Mu­sia­ły być inne dro­gi.

– Lo­jal­no­ści i bra­ter­stwa – par­sk­nę­ła. – Też coś. Cie­ka­we, kto wy­my­śla ta­kie bzdu­ry. Wiesz cho­ciaż, co ozna­cza sło­wo cza­ar­dan?

– To z daw­ryj­skie­go?

– Tak, kha-dar tak­że. Cza­ar­dan zna­czy mniej wię­cej „wo­ju­ją­cy ród”, a kha-dar to po pro­stu „oj­ciec”. To nie na­jem­na kom­pa­nia rę­baj­łów, tyl­ko ro­dzi­na. Gdy wstę­pu­jesz do cza­ar­da­nu, to jak­byś brał ślub, na do­bre i złe. Póki bę­dziesz żywy, nie zo­sta­wią cię na pa­stwę wro­ga, je­śli zo­sta­niesz ka­le­ką, nie zdech­niesz z gło­du. – Uśmiech­nę­ła się w prze­strzeń. – Je­śli ścią­gniesz na cza­ar­dan hań­bę, nie bę­dzie miej­sca, gdzie mógł­byś się ukryć.

– Szu­ka­łaś jesz­cze jed­nej ro­dzi­ny?

– Być może. No i oczy­wi­ście cho­dzi­ło o La­skol­ny­ka.

Łow­czy kiw­nął gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Nie dzi­wię ci się. Gdy­bym nie zo­stał słu­gą Pani Ste­pów, od­dał­bym obie ręce, żeby z nim jeź­dzić. Gen­no La­skol­nyk, żywa le­gen­da, czło­wiek, któ­ry oca­lił Im­pe­rium. Do dziś opo­wia­da­ją so­bie aneg­do­tę o tym, jak przy­szedł do ce­sa­rza i po­wie­dział...

– „Ty, ber-Ar­lens, czy jak ci tam, jak bar­dzo za­le­ży ci na tym two­im Im­pe­rium?” – wy­re­cy­to­wa­li jed­no­cze­śnie i jed­no­cze­śnie wy­szcze­rzy­li się do sie­bie.

– Wła­śnie. Wiesz, Ka­ile­an, że tę hi­sto­rię opo­wia­da­ją so­bie we wszyst­kich pro­win­cjach? I wszy­scy za­sta­na­wia­ją się, dla­cze­go ge­ne­rał La­skol­nyk po­rzu­cił ka­rie­rę w sto­li­cy i wró­cił na Ste­py, żeby wieść ży­wot do­wód­cy nie­wiel­kie­go cza­ar­da­nu? Ofi­cer, któ­ry kie­dyś do­wo­dził trzy­dzie­sto­ty­sięcz­ną ar­mią kon­ną. Cho­le­ra, ofi­cer, któ­ry z ni­cze­go tę ar­mię stwo­rzył. To dzię­ki nie­mu me­ekhań­ska jaz­da dziś jest tym, czym jest.

– Jeż­dżę z nim do­pie­ro pół roku, więc nie je­ste­śmy tak bli­sko, żeby mi się spo­wia­dał, ale mó­wił kie­dyś, że miał dość. Dość in­tryg, plo­tek, po­mó­wień, cią­głej wal­ki o wpły­wy na dwo­rze. Wal­ki, w któ­rą bez prze­rwy chcia­no go wcią­gnąć, mimo że nie miał na to naj­mniej­szej ocho­ty. W sto­li­cy był dzi­ku­sem z da­le­kiej pro­win­cji, na­wet nie Me­ekhań­czy­kiem, tyl­ko ja­kimś mie­szań­cem z bar­ba­rzyń­skiej mat­ki i nie­zna­ne­go ojca. Tam­tej­sza ary­sto­kra­cja cią­gle pa­trzy na lu­dzi po­przez ich na­zwi­ska, rody i czy­stość krwi.

– Znam to. Moja mat­ka nie jest Me­ekhan­ką i cho­ciaż jej ród w ni­czym nie ustę­pu­je in­nym, nie­raz mu­sia­łem od­po­wia­dać na za­czep­ki i po­gar­dę oka­zy­wa­ną przez róż­nych „lep­szych ode mnie”. Naj­czę­ściej im ktoś mniej w ży­ciu do­ko­nał, tym bar­dziej pod­kre­śla wiel­kość i zna­cze­nie swo­ich przod­ków. – Łow­czy się­gnął za sie­bie i do­rzu­cił do ogni­ska kil­ka pa­ty­ków, ogień strze­lił iskra­mi i za­tań­czył we­so­ło. – Zda­rzy­ło się parę razy, że mu­sia­łem użyć w dys­ku­sjach o wiel­ko­ści i zna­cze­niu ro­dów in­nych ar­gu­men­tów niż wro­dzo­ny wdzięk i urok.

Nie mo­gła się nie uśmiech­nąć.

Na­gle po­czu­ła, że opu­ści­ło ją na­pię­cie, a zmę­cze­nie z ca­łe­go wczo­raj­sze­go dnia upo­mnia­ło się o swo­je. Owi­nę­ła się der­ką i za­czę­ła mo­ścić na zie­mi.

– Le­piej kładź się spać. Przed świ­tem mu­si­my być na no­gach.

– Aha. Eee... Ka­ile­an?

– Tak – za­mru­cza­ła sen­nie.

– Do­bra­noc.

– Do­bra­noc, mni­chu.

* * *


Cwał.

Cwał przez śro­dek Uro­czy­ska, nocą, pro­sto w mgłę, pro­sto w stro­nę ro­sną­cej na wid­no­krę­gu czer­wo­nej łuny. Pro­sto w śmierć.

Obu­dził ją krzyk, roz­pacz­li­we, prze­cią­głe wy­cie, roz­ry­wa­ją­ce noc­ny spo­kój na strzę­py. Była na no­gach, za­nim otwo­rzy­ła oczy. Sza­bla wy­do­by­ta z po­chwy za­to­czy­ła łuk i za­mar­ła. Nie było na­past­ni­ków. Ani Łow­cze­go.

Po­bie­gła w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził krzyk. Lea. Sie­dzia­ła na zie­mi, trzy­ma­ła się za brzuch i pła­ka­ła. Wo­kół już zgro­ma­dzi­li się lu­dzie. La­skol­nyk przy­kląkł przy dziew­czy­nie i po­ło­żył jej rękę na czo­le.

– Co się sta­ło, Lea? – za­py­tał ci­cho.

– Oni umie­ra­ją.

– Kto?

– Das, Kren­na... Wszy­scy... Nie zdą­ży­li się scho­wać, a te­raz wszę­dzie jest ogień. Oni się spa­lą­ą­ąą!!! – za­wy­ła.

– Kto, Lea? Kto ich na­padł?

– Bły­ska­wi­ce... wje­cha­li do mia­sta nocą... uzbro­je­ni... – Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w mrok za­gu­bio­nym spoj­rze­niem, po bro­dzie cie­kła jej struż­ka śli­ny. – Pod­pa­la­li, za­bi­ja­li każ­de­go. Ven­dor, Ven­dor się bro­ni, ale oni nie pró­bu­ją go zdo­być... Za­bi­ja­ją wszyst­kich w mie­ście.

La­skol­nyk wstał. Twarz miał jak wy­ku­tą z ka­mie­nia.

– Gdzie Łow­czy?

– Wziął ko­nia i od­je­chał ja­kąś go­dzi­nę temu.

– Gdzie?

– Nie mó­wił, kha-dar.

– Na koń!

Po chwi­li wszy­scy byli w sio­dłach. La­skol­nyk uniósł się w strze­mio­nach i wska­zał na pół­noc. Na wid­no­krę­gu po­ja­wi­ła się czer­wo­na łuna.

– Bły­ska­wi­ce za­ata­ko­wa­ły. Li­th­rew pło­nie. Trze­ba się spie­szyć. Kto je­dzie za mną?

Ka­ile­an mia­ła ocho­tę wzru­szyć ra­mio­na­mi. Trze­ba się spie­szyć, a to zna­czy, że po­ja­dą przez Uro­czy­sko. Cie­ka­wa była, czy znaj­dzie się ktoś, kto nie od­po­wie na we­zwa­nie Gen­no La­skol­ny­ka.

Nie zna­lazł się. Na­wet We­thorm tyl­ko ski­nął gło­wą i ka­zał swo­im lu­dziom za­jąć miej­sce w szy­ku.

Mie­li prze­je­chać ga­lo­pem, bok w bok, strze­mię przy strze­mie­niu. Sześć­dzie­się­ciu jeźdź­com po­win­no się udać.

Cały plan tra­fił szlag, gdy tyl­ko wje­cha­li w mgłę na Uro­czy­sku. Mimo księ­ży­ca zbli­ża­ją­ce­go się do peł­ni, wi­docz­ność spa­dła do kil­ku kro­ków. Ka­ile­an je­cha­ła po pra­wej stro­nie ko­lum­ny, ma­jąc przed sobą Da­ghe­nę, a po le­wej Ko­ci­mięt­kę. Jeźdź­ca przed Da­ghe­ną le­d­wo mo­gła do­strzec, a za sie­bie się nie oglą­da­ła, całą uwa­gę sku­pia­jąc na utrzy­ma­niu szy­ku. To­ryn nie był za­do­wo­lo­ny, że wy­cią­gnę­ła go ze staj­ni. Jego noga cią­gle da­wa­ła o so­bie znać. Mgła tak­że mu się nie po­do­ba­ła. Oka­zy­wał złość, par­ska­jąc i pró­bu­jąc ugryźć ko­nia Ko­ci­mięt­ki. Po trze­ciej pró­bie na­chy­li­ła się nad koń­skim kar­kiem i wark­nę­ła:

– Je­śli na­tych­miast nie prze­sta­niesz, jak tyl­ko do­trze­my do mia­sta, zro­bię z cie­bie wa­ła­cha! Nie ma cza­su na za­ba­wy.

Ciot­ka Vee’ra stwier­dzi­ła kie­dyś, że taka groź­ba po­dzia­ła na każ­de­go sam­ca. Naj­wy­raź­niej mia­ła ra­cję.

Wte­dy po swo­jej pra­wej stro­nie zo­ba­czy­ła stwo­ra. W pierw­szej chwi­li mia­ła wra­że­nie, że po­twór skła­da się z mgły – jest tyl­ko złu­dze­niem, kształ­tem utka­nym z tu­ma­nu po­ru­szo­ne­go ich prze­jaz­dem. Przez za­rys jego syl­wet­ki wi­dzia­ła tra­wę i krze­wy, zo­sta­ją­ce szyb­ko za nimi. Po­tem stwo­rze­nie zbli­ży­ło się do niej w dwóch ol­brzy­mich su­sach i uj­rza­ła wszyst­kie szcze­gó­ły.

Be­stia była po­dob­na do ogrom­ne­go, nad­mier­nie wy­chu­dzo­ne­go char­ta, któ­re­go ktoś po­zba­wił ogo­na, oczu, uszu i ogo­lił z sier­ści. Mię­śnie i ścię­gna, po­kry­te sia­tecz­ką błę­kit­nych żył, po­ru­sza­ły się pod skó­rą jak osza­la­łe ze stra­chu węże, na gło­wie bra­ko­wa­ło nie tyl­ko oczu, ale na­wet jam po nich – nic, tyl­ko gład­ka kość czasz­ki prze­cho­dzą­ca w wy­dłu­żo­ny pysk. Po­twór ob­ró­cił łeb w jej stro­nę, jak­by się przy­glą­dał, i otwo­rzył szczę­ki. Czar­ne, szkli­ste zęby, wy­glą­da­ją­ce jak zro­bio­ne z ob­sy­dia­nu, bły­snę­ły w pa­ro­dii uśmie­chu.

– Uwa­ga­aa! – do­bie­gło z czo­ła od­dzia­łu.

Za póź­no, za­czę­ło się pie­kło.

Mgłę wy­peł­ni­ło roz­pacz­li­we koń­skie rże­nie i wrza­ski lu­dzi. Ka­ile­an nie cze­ka­ła na atak, lek­ko wstrzy­ma­ła ko­nia i gdy za­sko­czo­ny stwór wy­su­nął się do przo­du, od­bi­ła w pra­wo, w peł­nym ga­lo­pie na­je­cha­ła na nie­go i ude­rzy­ła z góry. Sza­bla prze­szła przez be­stię nie­mal bez opo­ru, jak­by cię­te cia­ło skła­da­ło się nie z ko­ści i mię­śni, ale z chrzą­stek i ślu­zu. To­ryn stra­to­wał na­past­ni­ka, kła­dąc uszy po so­bie i rżąc prze­raź­li­wie. Na­resz­cie coś go prze­stra­szy­ło.

Od­dział po­szedł w roz­syp­kę. Każ­dy z jeźdź­ców pu­ścił ko­nia w cwał, byle szyb­ciej, byle da­lej od bla­dych, na wpół wid­mo­wych kształ­tów wy­ska­ku­ją­cych z mgły i szar­pią­cych ob­sy­dia­no­wy­mi kła­mi. Ka­ile­an mi­nę­ła kłę­bo­wi­sko kil­ku pie­kiel­nych psów, wal­czą­cych o frag­men­ty cze­goś, co przed chwi­lą było za­pew­ne czło­wie­kiem. Dwie be­stie ode­rwa­ły się od tru­pa. Za­czę­ły ją za­cho­dzić z bo­ków, z le­wej i pra­wej stro­ny, bez tru­du zgry­wa­jąc rytm swo­ich ru­chów, jak­by je­den był lu­strza­nym od­bi­ciem dru­gie­go.

Ude­rzą jed­no­cze­śnie, po­my­śla­ła. Je­den za­mar­ku­je atak, a dru­gi ścią­gnie mnie z sio­dła. Tyl­ko któ­ry? No, któ­ry pierw­szy, su­kin­sy­ny?!

Trze­ci kształt wy­ło­nił się po le­wej z mgły mię­dzy To­ry­nem a be­stią. Ber­deth. Mknął wy­cią­gnię­ty tuż przy zie­mi, jego pło­wa syl­wet­ka pra­wie zle­wa­ła się z tra­wa­mi. Stwór od­sko­czył, jak­by do­stał w bok po­tęż­ne­go kop­nia­ka. Ber­deth wark­nął, a be­stia, mimo że więk­sza, nie przy­ję­ła wy­zwa­nia. Wy­ha­mo­wa­ła i zni­kła we mgle.

Roz­legł się brzęk cię­ci­wy i stwór po pra­wej po­tknął się, za­rył gło­wą w zie­mi i zo­stał w tyle.

Z mgły przed To­ry­nem wy­ło­ni­ły się syl­wet­ki dwoj­ga jeźdź­ców. Ko­ci­mięt­ka i Da­ghe­na. Pió­ra, ko­ści i ka­my­ki, z któ­rych dziew­czy­na przy­go­to­wa­ła swo­je amu­le­ty, szar­pa­ły się na sznur­kach we wszyst­kie stro­ny, obi­ja­jąc się o sie­bie, kle­ko­cząc i sze­lesz­cząc. Koń męż­czy­zny biegł przed sie­bie cięż­kim, nie­ryt­micz­nym ga­lo­pem, pla­miąc zie­mię ciem­ną, pra­wie czar­ną krwią. Zrów­na­ła z nim tem­po. Rzu­ci­ła okiem w bok, Ber­deth oczy­wi­ście znik­nął.

– Ka­ile­an! Już nie­da­le­ko, sły­sza­łam gwiz­dek La­skol­ny­ka! – Da­ghe­na, w ga­lo­pie, za­kła­da­ła na cię­ci­wę ko­lej­ną strza­łę.

Ko­ci­mięt­ka nie ode­zwał się, po­chy­lo­ny nad koń­ską szy­ją, szep­tał coś do ucha zwie­rzę­cia. Wierz­cho­wiec po­tknął się raz, dru­gi, pła­ty pia­ny ska­pu­ją­ce mu z py­ska przy­bra­ły czer­wo­ną bar­wę. Ka­ile­an zbli­ży­ła się do nie­go.

– Prze­ska­kuj! To­ryn da radę!

Dwa wid­mo­we stwo­ry wy­sko­czy­ły z mgły. Pierw­szy, tra­fio­ny strza­łą, zwi­nął się w pół sko­ku i prze­padł w ciem­no­ściach, dru­gi sko­czył wy­so­ko, mie­rząc czar­ny­mi kła­mi w szy­ję To­ry­na. Ogier opu­ścił ni­sko łeb i dał susa w przód, ude­rza­jąc po­two­ra pier­sią.

I na­gle wy­je­cha­li z mgły. Be­stia wy­pchnię­ta z tu­ma­nu, gdy tyl­ko zna­la­zła się w świe­tle księ­ży­ca, za­wy­ła roz­dzie­ra­ją­co i rzu­ci­ła się w tył. Ka­ile­an nie za­uwa­ży­ła nic wię­cej, pęd po­niósł ich da­lej.

Przed nimi na tle szkar­łat­nej łuny ry­so­wa­ły się syl­wet­ki jeźdź­ców. Ogar­nę­ła ich wzro­kiem. Oko­ło pięć­dzie­się­ciu. Wię­cej, niż się spo­dzie­wa­ła. Wy­ha­mo­wa­li.

– Opar miał tyl­ko pół mili śred­ni­cy. – La­skol­nyk pod­je­chał do nich z le­wej. – A te stwo­ry za­ata­ko­wa­ły, kie­dy by­li­śmy w po­ło­wie dro­gi. Gdy­by tu­man był dzi­siaj szer­szy...

Nie mu­siał koń­czyć. Żywa noga nie wy­je­cha­ła­by z mgły.

Ko­ci­mięt­ka nie pa­trzył na kha-dara. Ze­sko­czył na zie­mię, zła­pał za wo­dze i przy­tu­lił twarz do koń­skiej szyi. Ka­ile­an wi­dzia­ła te­raz wy­raź­nie bok jego ko­nia. To, co wcze­śniej wzię­ła za frag­ment nad­pru­te­go po­prę­gu, było dłu­gie, owal­ne i lśnią­ce. Je­li­to. Koń Ko­ci­mięt­ki biegł przez ćwierć mili z roz­pru­tym brzu­chem. Jego jeź­dziec szep­tał mu te­raz coś do ucha.

Po­tem na­głym ru­chem wy­rwał z po­chwy przy udzie dłu­gi nóż i wbił zwie­rzę­ciu tuż za przed­nią nogą. Koń ukląkł, wes­tchnął, bar­dzo po ludz­ku, i zwa­lił się na bok. Tyl­ne nogi szarp­nę­ły się w kil­ku spa­zmach i znie­ru­cho­mia­ły.

Ko­ci­mięt­ka po­wo­li wy­tarł ostrze o spodnie.

– Jeź­dzi­łem z nim od pię­ciu lat – za­chry­piał.

Ka­ile­an ude­rzy­ło, że wła­śnie tak po­wie­dział, nie „na nim”, tyl­ko „z nim”.

– Kto, kha-dar? Kto to uczy­nił?

– Do­wie­my się, Sar­den.

– Do­brze by było, że­by­śmy do­wie­dzie­li się szyb­ko.

Ciar­ki prze­szły jej po grzbie­cie od tego gło­su.

– Do­wie­my się w Li­th­rew. Wkrót­ce. To czte­ry mile, Sar­den, do­brze by było, gdy­byś wziął in­ne­go ko­nia.

Dla­cze­go on tak mówi? Po­wo­li, spo­koj­nie, jak do wiel­kie­go, uzbro­jo­ne­go w na­pię­tą ku­szę dziec­ka.

Ko­ci­mięt­ka po­krę­cił gło­wą, nie­spiesz­nie wło­żył nóż do po­chwy.

– Ża­den koń mnie te­raz nie po­nie­sie, kha-dar. Nie ten za­pach. A ja nie chcę je­chać z że­la­zem w gar­ści. Tę krew mu­szę zmyć ina­czej.

– Sar­den...

– Nie martw się o dziew­czy­ny, kha-dar. Każ­da z nich też ma swo­je ta­jem­ni­ce. Do­brze wy­bra­łeś.

Ru­szył przed sie­bie. W mia­rę jak się od­da­lał, jego syl­wet­ka zda­wa­ła się...

– Ka­ile­an! – La­skol­nyk trą­cił ją w ra­mię. – Ro­bo­ta cze­ka.

Nie sko­men­to­wał zaj­ścia ani sło­wem.

– Ty i Da­ghe­na do­łą­czy­cie do cza­ar­da­nu We­thor­ma. Stra­cił wię­cej lu­dzi. Roz­dzie­la­my się tu­taj. Wy po­je­dzie­cie od wscho­du, my od za­cho­du. Sta­raj­cie się nie roz­pra­szać w mie­ście. Je­śli bo­go­wie po­zwo­lą, spo­tka­my się przy ryn­ku. W dro­gę!

* * *


Sta­raj­cie się nie roz­pra­szać. Ła­twiej po­wie­dzieć, niż zro­bić. Li­th­rew było tak na­praw­dę plą­ta­ni­ną uli­czek i za­uł­ków wci­śnię­tych mię­dzy naj­róż­niej­sze, sta­wia­ne bez ładu i skła­du bu­dyn­ki. Je­śli wje­cha­ło się w te ulicz­ki, nie spo­sób było po­ru­szać się ina­czej jak gę­sie­go, koń za ko­niem. Nie­roz­pra­sza­nie się było dla od­dzia­łu jaz­dy w prak­ty­ce nie­wy­ko­nal­ne.

Gdy zbli­ża­li się do mia­sta, oka­za­ło się, że sy­tu­acja nie jest tak zła, jak wy­glą­da­ła w pierw­szej chwi­li. Pło­nę­ły skła­dy Ke­wer­sa i kil­ka staj­ni po­ło­żo­nych na obrze­żu. Więk­szość do­mostw była nie­na­ru­szo­na. Sza­ry pia­sko­wiec, z któ­re­go wznie­sio­no ich ścia­ny, trud­no się pa­lił.

Pierw­sze śla­dy wal­ki zo­ba­czy­li za­raz po wje­cha­niu do mia­sta. W ulicz­ce stał koń. Bo­jo­wy ogier z se-koh­landz­kim sio­dłem uma­za­nym krwią. Li­th­rew umia­ło ką­sać i trze­ba było cze­goś wię­cej niż kil­ku­dzie­się­ciu Jeźdź­ców Bu­rzy, żeby wy­rwać mu zęby.

To coś wię­cej zna­leź­li chwi­lę po­tem. Cza­ar­dan We­thor­ma roz­padł się już na kil­ka grup, każ­da z nich na wła­sną rękę pró­bo­wa­ła do­stać się na ry­nek. Ka­ile­an i Da­ghe­na trzy­ma­ły się ra­zem, to­wa­rzy­szy­ło im trzech miej­sco­wych ochot­ni­ków, któ­rzy bez szem­ra­nia za­ak­cep­to­wa­li, że roz­ka­zy wy­da­ją im ja­kieś dziew­czy­ny. W koń­cu obie były od La­skol­ny­ka.

Ka­ile­an zna­ła mia­sto, spę­dzi­ła tu kil­ka ostat­nich lat, po­win­na umieć prze­je­chać przez nie z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Te­raz wiatr wpy­chał gę­sty, smo­li­sty dym po­mię­dzy ulicz­ki, ogra­ni­cza­jąc wi­docz­ność do kil­ku­na­stu kro­ków, ale nie cho­dzi­ło tyl­ko o to. Mia­ła wra­że­nie, że coś po­ro­bi­ło się z prze­strze­nią, z od­le­gło­ścia­mi. Ulicz­ka, któ­ra po­win­na mieć kil­ka­na­ście kro­ków, wio­dła ich przez kil­ka­dzie­siąt ude­rzeń ko­pyt w przód, by na­gle skoń­czyć się śle­pą ścia­ną. W Li­th­rew, któ­re pa­mię­ta­ła, nie było ta­kie­go miej­sca. Je­den z ochot­ni­ków jęk­nął i za­łkał ci­cho, po kwa­dran­sie błą­ka­nia się po ro­dzin­nym mie­ście był już w pół dro­gi do pa­ni­ki.

– Wy dwaj! Na lewo! Zo­bacz­cie, czy jest wol­na dro­ga. – Nie mia­ła za­mia­ru po­zwo­lić im na bez­czyn­ność, La­skol­nyk za­wsze po­wta­rzał, że jak nie wia­do­mo, co się dzie­je, to trze­ba przy­naj­mniej zna­leźć lu­dziom coś do ro­bo­ty. – Dag, czu­jesz?

Czar­no­wło­sa ski­nę­ła gło­wą.

– Cza­ry, po­tęż­ne. Jak na Uro­czy­sku, tyl­ko inne. Ktoś pró­bu­je nam mą­cić w gło­wach. Amu­le­ty za­cho­wu­ją się dziw­nie.

Rze­czy­wi­ście, ko­ści, pió­ra i wo­recz­ki, któ­ry­mi ob­wie­si­ła sie­bie i ko­nia, ko­ły­sa­ły się lek­ko, ale w asyn­chro­nicz­nym ryt­mie, jak­by każ­dym ba­wi­ła się inna para ma­łych dło­ni.

Na­gle roz­le­gło się dzi­kie rże­nie i ze ścia­ny wy­padł spie­nio­ny koń. Roz­trą­cił ich wierz­chow­ce i spró­bo­wał przejść w cwał, ale nogi od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa, po­tknął się, raz, dru­gi, i za­rył chra­pa­mi w zie­mię. Jeź­dziec, wy­rzu­co­ny z sio­dła, prze­le­ciał kil­ka jar­dów i gruch­nął na ubi­ty trakt. Mar­twy. Bły­ska­wi­ca. Z ple­ców ster­cza­ły mu drzew­ca beł­tów.

Ścia­na zro­bi­ła się przej­rzy­sta i roz­wia­ła się w po­wie­trzu jak ciem­ny opar. Ulicz­ka wy­cho­dzi­ła na nie­wiel­ki, wy­sy­pa­ny pia­skiem pla­cyk. Kil­ka po­chod­ni za­tknię­tych w ścia­nach naj­bliż­szych bu­dyn­ków da­wa­ło dość świa­tła, by przyj­rzeć się sto­ją­ce­mu po­środ­ku pla­cu męż­czyź­nie. Ubra­ny był jak za­moż­ny ku­piec, w zie­le­nie i gra­na­ty, po­chy­lał się wła­śnie nad roz­cią­gnię­tym na zie­mi cia­łem. W pra­wej dło­ni trzy­mał krót­ki, pro­sty nóż.

Le­żą­cy na mo­krym od krwi pia­sku był mło­dym Se-koh­land­czy­kiem. Żył jesz­cze, od­dy­chał chra­pli­wie, pró­bu­jąc od­czoł­gać się na ple­cach od gó­ru­ją­cej nad nim, ciem­nej po­sta­ci. Przez chwi­lę Ka­ile­an mia­ła wra­że­nie, że pa­trzy na ja­kieś ma­lo­wi­dło, mi­to­lo­gicz­ną sce­nę z cza­sów Wo­jen Bo­gów, przed­sta­wia­ją­cą stwo­ra Nie­chcia­nych po­chy­lo­ne­go nad ofia­rą.

Bo męż­czy­zna, mimo świet­ne­go stro­ju, lśnią­cych bu­tów, śnież­no­bia­łych man­kie­tów i koł­nie­rza, nie był czło­wie­kiem. Twarz gó­ru­ją­ca nad le­żą­cym była wiel­ka, na­puch­nię­ta, kan­cia­sta, jak­by ko­ści czasz­ki zo­sta­ły po­ła­ma­ne i byle jak zło­żo­ne na nowo. Jego skó­ra błysz­cza­ła me­ta­licz­nie, war­gi skur­czy­ły się, od­sła­nia­jąc zęby. Za­miast nosa wid­nia­ła dru­ga para ust, okrą­głych, oko­lo­nych szpi­cza­sty­mi, czer­wo­ny­mi zę­ba­mi. Oczy wy­glą­da­ły, jak­by wy­peł­nia­ła je smo­ła.

Po­miot­nik. Męż­czy­zna był Po­miot­ni­kiem, któ­ry zbyt głę­bo­ko się­gnął w Mrok i zo­stał wy­pa­czo­ny. Na ich wi­dok uniósł gło­wę i uśmiech­nął się. Obo­ma usta­mi.

Da­ghe­na spię­ła ko­nia i pierw­sza wy­pa­dła na plac. Po­miot­nik wy­pro­sto­wał się, cza­ry za­wi­ro­wa­ły wo­kół nie­go w ciem­nych, czar­nych pa­smach i ude­rzy­ły w dziew­czy­nę.

Ka­ile­an jako dziec­ko uwiel­bia­ła ba­wić się dmu­chaw­ca­mi. Zry­wa­ła ich całe pęki i dmu­cha­jąc co sił w płu­cach, roz­sie­wa­ła na wszyst­kie stro­ny ma­leń­kie na­sion­ka. To wspo­mnie­nie prze­mknę­ło jej przed ocza­mi, gdy czar ude­rzył w Da­ghe­nę. Dmu­cha­wiec tra­fio­ny po­ry­wem moc­ne­go wia­tru. Koń i dziew­czy­na za­trzy­ma­li się w pół sko­ku, wi­szą­ce na nich amu­le­ty szarp­nę­ły się na­gle, jak­by tar­gnię­te po­tęż­nym po­wie­wem, po czym po­fru­nę­ły w tył, cią­gnąc za sobą smuż­ki dymu. Da­ghe­na krzyk­nę­ła, tyl­ko raz.

Ka­ile­an wy­mi­nę­ła to­wa­rzysz­kę, ko­py­ta To­ry­na za­pa­da­ły się w mięk­ki pia­sek, ale to go nie zwol­ni­ło, w dwa ude­rze­nia ser­ca byli przy cza­row­ni­ku. Męż­czy­zna zwin­nym, wę­żo­wym ru­chem od­su­nął jej się z dro­gi, za­cho­dząc z le­wej. Nie pró­bo­wa­ła ciąć sza­blą, wy­rwa­ła nogę ze strze­mie­nia i kop­nę­ła go w pierś, wkła­da­jąc w cios masę i pęd ko­nia. Wstrząs omal nie zrzu­cił jej z sio­dła, ale było war­to. Po­miot­nik po­le­ciał do tyłu, jak­by otrzy­mał cios ob­lęż­ni­czym ta­ra­nem, ude­rzył w ścia­nę po­bli­skiej staj­ni i za­czął się po niej osu­wać, wy­da­jąc zdu­szo­ny jęk. Nie do­tarł do zie­mi, strza­ła o bar­wio­nych na zie­lo­no pió­rach brzęk­nę­ła Ka­ile­an koło ucha i przy­szpi­li­ła go do muru. Nie cze­ka­ła, co bę­dzie da­lej, ze­ska­ki­wa­ła już z sio­dła i w głę­bo­kim wy­pa­dzie cię­ła po­zio­mo, tro­chę za głę­bo­ko, bo ostrze zgrzyt­nę­ło o ka­mień, ale to nie mia­ło zna­cze­nia. Gło­wa Po­miot­ni­ka po­fru­nę­ła w ciem­ność.

Obej­rza­ła się, Da­ghe­na za­kła­da­ła wła­śnie na cię­ci­wę ko­lej­ną strza­łę.

– Nie ma po­trze­by, Dag.

– Jest – wy­chry­pia­ła. – Ten su­kin­syn omal mnie nie ośle­pił.

Łuk brzęk­nął raz jesz­cze. Sta­ły chwi­lę, cięż­ko od­dy­cha­jąc.

– Jak się czu­jesz?

– Jak­bym do­sta­ła w twarz garn­kiem wrzą­ce­go ole­ju. – Czar­no­wło­sa ostroż­nie do­tknę­ła po­licz­ka, za­sy­cza­ła. – Będę mia­ła bli­zny?

– Nie. Gębę masz czer­wo­ną, ale nic poza tym. Ple­mien­na ma­gia, co?

– Bab­ka by­ła­by dum­na. – Da­ghe­na uśmiech­nę­ła się bo­le­śnie. – Gdy­by nie amu­le­ty, od­darł­by mi cia­ło od ko­ści.

– Gdy­by nie two­je amu­le­ty, za­bił­by nas obie. Gdzie resz­ta?

– Ucie­kli... chy­ba ucie­kli. Kie­dy mnie mi­nę­łaś, sły­sza­łam coś jak­by tę­tent za ple­ca­mi, zda­je się, że to ka­wa­le­ria po­my­li­ła kie­ru­nek. – Da­ghe­na wy­ję­ła z koł­cza­na ko­lej­ną strza­łę. Wska­za­ła gło­wą. – A co z nim?

Se-koh­land­czyk, psia­krew, zu­peł­nie o nim za­po­mnia­ła.

Ka­ile­an po­de­szła do le­żą­ce­go na zie­mi jeźdź­ca. Od­dy­chał cięż­ko, chra­pli­wie. Gdy spo­tkał Po­miot­ni­ka, naj­wy­raź­niej fala cza­rów wy­rzu­ci­ła go z sio­dła. Jego pan­cerz zwi­sał w strzę­pach i dy­mił, a nogi wy­glą­da­ły na po­ła­ma­ne. Ta­kich ran nie po­wo­do­wa­ła zwy­kła broń.

Nie scho­wa­ła sza­bli do po­chwy. Nie star­ła z niej krwi. Po co dwa razy od­wa­lać tę samą ro­bo­tę?

Mu­siał wy­czy­tać to z jej twa­rzy, bo uniósł się na łok­ciach i przez chwi­lę sta­rał wy­glą­dać jed­no­cze­śnie dum­nie i po­gar­dli­wie. Trud­na sztu­ka, gdy się ma sie­dem­na­ście lat i wy­krwa­wia w plac po­kry­ty koń­ski­mi i kro­wi­mi plac­ka­mi.

Weh kren­dlart­sann... tre­olynn...

– Nie wy­si­laj się, chłop­cze. – Po­de­szła bli­żej i przy­kuc­nę­ła, z sa­tys­fak­cją ob­ser­wu­jąc, jak na sło­wo „chłop­cze” po­licz­ki za­la­ła mu fala pur­pu­ry. – Po pierw­sze, od wie­lu lat wszy­scy Jeźdź­cy Bu­rzy mają obo­wią­zek znać me­ekhań­ski przy­naj­mniej w ta­kim stop­niu, żeby móc wy­py­tać jeń­ców o dro­gę. Po dru­gie, naj­wy­raź­niej mnie ro­zu­miesz, praw­da, chłop­cze?

Nie od­wró­cił wzro­ku, jak za­kła­da­ła, tyl­ko nie­znacz­nie ski­nął gło­wą.

– Do­kończ – wark­nął.

– Chęt­nie, ale jesz­cze nie te­raz. Naj­pierw po­wiesz mi, dla­cze­go na­pa­dli­ście z Po­miot­ni­ka­mi na na­sze mia­sto.

Za­tka­ło go, to było wi­dać, za­pew­ne spo­dzie­wał się wszyst­kie­go, tyl­ko nie tego oskar­że­nia.

– Nie na­pa­dli­śmy z ve­ar­de­hass na wa­sze mia­sto... tyl­ko na nich... Na ban­dę Po­miot­ni­ków, któ­rzy uwi­li so­bie tu cie­płe gniazd­ko i... i na ich słu­gi. No, już. – Spoj­rzał jej har­do w oczy. – No już, ty... ka­wen­neafenn.

Ka­wen­neafenn, spar­szy­wia­ły pies zja­da­ją­cy tru­py na polu bi­twy. Nie­źle.

– Więc je­stem jego słu­gą, tak? – Ka­ile­an wska­za­ła na przy­szpi­lo­ne do ścia­ny zwło­ki. – A łeb mu ucię­łam, bo za mało pła­cił, co?

Przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem od niej do tru­pa.

– Ale ka­płan... wasz ka­płan po­wie­dział, że to tu­taj. Po­wie­dział... że wy­pro­wa­dzi z Li­th­rew zbroj­nych, a wte­dy my i od­dział Łow­czych oczy­ści­my mia­sto. Rano mają przy­być po­sił­ki, żeby zdo­być za­jazd.

– Jaki ka­płan? – Po krzy­żu prze­biegł jej zim­ny dreszcz.

– Łow­czy, Are­don-hea-Cy­ren.

Da­ghe­na za­klę­ła. Ka­ile­an wol­no wy­pu­ści­ła po­wie­trze.

– Spo­koj­nie, Dag. A ty mów po ko­lei. Z ja­kie­go je­steś Skrzy­dła?

– Z... – za­wa­hał się – ... z Czer­wo­nych Dzi­ków.

– Kto do­wo­dzi?

– Ake­lan Danu Kre­do.

– Sły­sza­łam o nim. Sza­lo­ny Dzik, praw­da?

– Tak.

– Kie­dy ten niby-Łow­czy do was przy­je­chał?

– Dzie­sięć dni temu, miał znak, miecz Świą­ty­ni, la­skę po­ko­ju na­szych Źre­bia­rzy... Wszyst­ko.

– Co wam opo­wie­dział? Nie, nie mów, sama wiem. Ura­czył was hi­sto­ryj­ką o gru­pie Po­miot­ni­ków pę­ta­ją­cych się po gra­ni­cy, raz z jed­nej stro­ny, raz z dru­giej. Wy­mie­nił wszyst­kie ofia­ry, opi­sał od­ra­ża­ją­ce zwy­cza­je, i tak da­lej. Mam ra­cję? Po­wie­dział też, że Świą­ty­nia Pani Laal nie ma dość sił, żeby sama oto­czyć i wy­bić tę ban­dę. Praw­da? Za­pro­po­no­wał wspól­ny atak.

Ran­ny ski­nął gło­wą.

– Co jesz­cze mó­wił?

– Opo­wie­dział, że ban­da opa­no­wa­ła mia­sto. Że urzą­dzi­li się tu jak ksią­żę­ta... Że wy­pa­czy­li już więk­szość miesz­kań­ców i ko­rzy­sta­jąc z bli­sko­ści prze­klę­tej zie­mi, za­mie­rza­ją od­pra­wić po­tęż­ne cza­ry.

– Nie wy­da­wa­ło się wam dziw­ne, że ka­zał za­trzy­mać się pod mia­stem?

– Po­wie­dział... po­wie­dział, że to uśpi czuj­ność Prze­klę­tych. Że nie do­my­ślą się, co chce­my zro­bić, je­śli po­ka­że­my się naj­pierw w mniej­szej licz­bie...

Po­czu­ła chłód.

– W mniej­szej licz­bie? To ilu was jest na­praw­dę?

– Peł­ny bo­jo­wy a’keer. Sto trzy­dzie­ści sześć koni.

– Niech to szlag! Dag! Zo­stań z nim, może nam się jesz­cze przy­dać. Ja spró­bu­ję zna­leźć La­skol­ny­ka, trze­ba go ostrzec.

– Za­cze­kaj. – Da­ghe­na ode­rwa­ła od koń­skiej uzdy po­dłuż­ną kość z za­wie­szo­ny­mi na niej kil­ko­ma pió­ra­mi, jed­ną z nie­licz­nych, któ­re jej jesz­cze zo­sta­ły. – Za­bierz, może się przy­dać.

Ka­ile­an za­ło­ży­ła amu­let na szy­ję, wsko­czy­ła na sio­dło i za­wra­ca­jąc ko­nia, zdą­ży­ła jesz­cze krzyk­nąć:

– Opatrz go, żeby nie umarł. I pil­nuj.

Mo­gła wy­da­wać ta­kie roz­ka­zy, w koń­cu była dłu­żej w cza­ar­da­nie.

Ten noc­ny ga­lop przez ogar­nię­te cha­osem mia­sto dłu­go po­zo­stał jej w pa­mię­ci. Kil­ka razy zgu­bi­ła dro­gę w dy­mie i ciem­no­ściach, raz ktoś do niej strze­lił z ku­szy, naj­pew­niej któ­ryś z miej­sco­wych, póź­niej wpa­dła na trzech ko­czow­ni­ków, za­ję­tych wy­wa­ża­niem drzwi do jed­ne­go z do­mów.

Uży­wa­li jako ta­ra­na sta­re­go ko­ry­ta wy­dłu­ba­ne­go z jed­ne­go klo­ca drew­na, dwóch trzy­ma­ło je z przo­du, je­den z tyłu i łup, łup, łup, wa­li­li o drzwi. Za­wia­sy skrzy­pia­ły, z fu­try­ny sy­pał się kurz. Usły­sze­li tę­tent ko­pyt, ale nie obej­rze­li się, co oka­za­ło się błę­dem. To nie był nikt z ich od­dzia­łu. Nie zwal­nia­jąc, prze­je­cha­ła obok na­past­ni­ków, tego trzy­ma­ją­ce­go ko­niec ko­ry­ta cię­ła od góry, uno­sząc się w strze­mio­nach. Tra­fi­ła pod ką­tem, tuż nad oboj­czy­kiem, sza­bla gład­ko we­szła w ranę i rów­nie gład­ko z niej wy­szła. Ude­rzo­ny za­gul­go­tał dzi­wacz­nie, pu­ścił ko­ry­to i zła­pał się za szy­ję, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać stru­mień ja­snej, tęt­ni­czej krwi, try­ska­ją­cej na wszyst­kie stro­ny. Osu­nął się na ko­la­na, po­wo­li, jak­by do­świad­czył wła­śnie ja­kiejś re­li­gij­nej ilu­mi­na­cji – już mar­twy, cho­ciaż jesz­cze pró­bo­wał wal­czyć. Nie było sen­su dłu­żej się nim zaj­mo­wać.

Pęd ko­nia prze­niósł ją da­lej i wte­dy wła­śnie noga To­ry­na od­mó­wi­ła po­słu­szeń­stwa. Wierz­cho­wiec za­rżał ogłu­sza­ją­co i wy­ha­mo­wał nie­mal w miej­scu, pra­wie zrzu­ca­jąc ją z sio­dła. Moc­no uty­ka­jąc, po­stą­pił dwa kro­ki w przód i pa­trząc na nią z wy­rzu­tem, sta­nął. Ze­sko­czy­ła na zie­mię, od­wró­ci­ła się do po­zo­sta­łej dwój­ki Se-koh­land­czy­ków. Ber­deth, gdzie je­steś, kie­dy cię po­trze­bu­ję? Męż­czyź­ni zdą­ży­li już od­rzu­cić pro­wi­zo­rycz­ny ta­ran i otrzą­snąć się z za­sko­cze­nia.

Szli na nią po­wo­li, jed­nym kro­kiem, obaj mie­li cięż­kie, se-koh­landz­kie sza­blem, zwa­ne fa­ego­na­mi i obaj z pew­no­ścią umie­li się nimi po­słu­gi­wać. Byli wy­żsi i każ­dy na oko wa­żył o po­ło­wę wię­cej niż ona. Gdy zro­zu­mie­li, że mają przed sobą ko­bie­tę, na ich twa­rzach za­go­ści­ły po­gar­dli­we uśmiesz­ki. Po­win­na od­wró­cić się i uciec, zgu­bić ich w la­bi­ryn­cie uli­czek, tyl­ko że To­ryn nie mógł się ru­szyć, a zo­sta­wić ko­nia w ob­li­czu wro­ga, to jak zo­sta­wić to­wa­rzy­sza z cza­ar­da­nu. Wstyd i hań­ba na całe ży­cie.

Nie cze­ka­ła, aż zaj­dą ją z obu stron, sko­czy­ła do tego z le­wej, ścię­ła się z nim krót­ko, góra, dół, góra, dół, usta­wia­jąc się tak, żeby na chwi­lę od­gro­dził ją od to­wa­rzy­sza. Jego sza­bla była cięż­sza i nie­co dłuż­sza, mimo to przez chwi­lę wy­glą­da­ło, że dał się za­sko­czyć – dwa pierw­sze ude­rze­nia le­d­wo od­bił, ale trze­cie spa­ro­wał już bez pro­ble­mu, a po czwar­tym prze­szedł do ata­ku. Ude­rzył jak bły­ska­wi­ca, sze­ro­kim, pła­skim cię­ciem, któ­re mo­gło po­zba­wić ją gło­wy, i któ­re, je­śli­by przy­ję­ła je na ostrze, zwią­za­ło­by jej broń z jego sza­blą. Był więk­szy i zde­cy­do­wa­nie sil­niej­szy, wy­grał­by taki po­je­dy­nek bez tru­du.

Przy­klęk­nę­ła, ostrze ko­czow­ni­ka śmi­gnę­ło jej nad gło­wą, a wte­dy ude­rzy­ła moc­no i nie­uczci­wie, w ko­la­no, tam, gdzie nogi chro­nił mu tyl­ko skó­rza­ny pan­cerz, i na­tych­miast z do­sko­ku pchnę­ła go bar­kiem pod pa­chę, wkła­da­jąc w to całą swo­ją masę. Se-koh­land­czyk za­wył i cof­nął dru­gą nogę, żeby utrzy­mać rów­no­wa­gę, ale roz­wa­lo­ne ko­la­no za­ła­ma­ło się pod nim, i upadł. Od­sko­czy­ła poza za­sięg jego sza­bli i uśmiech­nę­ła się krzy­wo. Skur­wy­sy­ny, nie pój­dzie wam ła­two.

Te­raz było je­den na je­den. Se-koh­land­czyk już się nie uśmie­chał. Wy­jął z po­chwy przy udzie dłu­gi nóż i ru­szył na nią, lek­ko po­chy­lo­ny, przy­spie­sza­jąc kro­ku jak szar­żu­ją­cy byk. Na­gle noc prze­szył wście­kły ryk i z naj­bliż­szej ulicz­ki wy­sko­czy­ła be­stia o sier­ści w ko­lo­rze pia­sku. Sześć­set fun­tów kłów, pa­zu­rów i mię­śni ru­nę­ło na ko­czow­ni­ka, któ­ry ude­rzo­ny po­tęż­ną łapą zgiął się w pół, za­char­czał dziw­nie, be­stia zaś przy­sia­dła na za­dzie, spraw­nie, nie­mal po­gar­dli­wie pod­cię­ła czło­wie­ka i gdy ten się prze­wró­cił, po­chy­li­ła się i za­ci­snę­ła szczę­ki na jego czasz­ce. Ka­ile­an usły­sza­ła trzask, i było po wszyst­kim.

Po­tem mo­gła tyl­ko pa­trzeć, jak zwierz od­wra­ca się do dru­gie­go ko­czow­ni­ka, ran­ne­go, i ska­cze. To nie była wal­ka, tyl­ko eg­ze­ku­cja.

Zwie­rzę po­wo­li okrą­ży­ło oba cia­ła, rzu­ci­ło okiem na To­ry­na, ten cof­nął się o krok, ale nie uciekł, za­rżał tyl­ko wy­zy­wa­ją­co, za­ło­mo­tał ko­py­ta­mi o zie­mię. W tej chwi­li księ­życ prze­bił się przez war­stwę dymu i uka­zał wszyst­kie szcze­gó­ły: to był wyn-nero, na wpół mi­tycz­ny ste­po­wy lew, któ­ry po­dob­no wy­stę­po­wał już tyl­ko na naj­dal­szych, pół­noc­no-wschod­nich krań­cach kon­ty­nen­tu. Wiel­ka, pło­wa be­stia, o któ­rej mó­wio­no, że na­wet głod­ny gór­ski niedź­wiedź scho­dzi jej z dro­gi. Lew przy­siadł na za­dzie i spoj­rzał Ka­ile­an pro­sto w oczy. Pod jej czasz­ką za­dzwo­ni­ły obce my­śli.

Ka­ile­anroz­po­zna­nie, po­twier­dze­nie. Dziew­czy­na-sta­do. Koń-sta­do.

Chwi­la prze­rwy.

Idź Ka­ile­an, idź wódz. Po­wiedz dużo lu­dzi-wro­gów. Po­wiedz trzy lu­dzie-po­twór. Ciem­ne po­wie­trze, ciem­ne my­śli.

Lu­dzie-po­two­ry? Po­miot­ni­cy!

– Po­miot­ni­cy? Jed­ne­go nie­daw­no za­bi­łam – głos jej nie za­drżał, z cze­go mo­gła być dum­na.

Wy­da­wa­ło się, że lew wę­szy.

Tak. Praw­da. Zły za­pach, Ka­ile­an, że­la­zo. Do­bra dziew­czy­na.

Uśmiech­nął się, ale nie zwy­czaj­nie, prze­ka­zał jej ten uśmiech pro­sto do gło­wy.

Pięk­nie Pach­ną­ca Tra­wa dum­ny, że Ka­ile­an-sta­do.

Pięk­nie Pach­ną­ca Tra­wa?

Ko­ci­mięt­ka?

– Ko­ci­mięt­ka?

Kot po­chy­lił łeb, spoj­rzał uważ­nie.

Ta­jem­ni­ce, dziew­czy­na-pies. Ta­jem­ni­ce nie mó­wić. Trud­na... Trud­na mowa-my­śli. Nie czas. Ty iść. Iść wódz. Ostrzec.

No ja­sne. A co ona niby, do cho­le­ry, pró­bu­je zro­bić?

Chcia­ła mu to po­wie­dzieć, ale lew od­wró­cił się i w dwóch su­sach znik­nął w naj­bliż­szej ulicz­ce. Szko­da, do­brze by­ło­by mieć go przy so­bie w taką noc. Uśmiech­nę­ła się do ab­sur­du ostat­niej my­śli. W taką noc do­brze by­ło­by mieć przy so­bie ko­go­kol­wiek z cza­ar­da­nu, na­wet je­śli tym kimś był­by Dwu­kształt­ny przy­bie­ra­ją­cy po­stać wiel­kie­go lwa.

Zwłasz­cza, po­pra­wi­ła się, zwłasz­cza je­śli tym kimś był­by Dwu­kształt­ny przy­bie­ra­ją­cy po­stać wiel­kie­go lwa.

Po­de­szła do To­ry­na i za­pro­wa­dzi­ła go do naj­bliż­szej staj­ni. Kop­nia­kiem wy­ła­ma­ła pro­ste za­mknię­cie i wpro­wa­dzi­ła ko­nia do środ­ka.

– Stój tu, po­wi­nie­neś być bez­piecz­ny. I bądź ci­cho. Wró­cę póź­niej.

Wy­szła w noc, pró­bu­jąc upo­rząd­ko­wać my­śli. Da­ghe­na oka­za­ła się ple­mien­ną cza­row­ni­cą. Jej amu­le­ty nie były ta­ni­mi bły­skot­ka­mi z tar­gu, z któ­rych ka­pła­ni mo­gli­by co naj­wy­żej się po­śmiać. Mia­ły wła­sną Moc, po­wstrzy­ma­ły falę cza­rów Po­miot­ni­ka. Jesz­cze pięć­dzie­siąt lat temu za uży­wa­nie nie­aspek­to­wa­nej ple­mien­nej ma­gii tra­fia­ło się do lo­chu albo od razu na sza­fot. Ko­ci­mięt­ka był Dwu­kształt­nym, a na nich po­lo­wa­no w Im­pe­rium od po­cząt­ku jego ist­nie­nia. Na­dal za każ­de­go z nich moż­na było otrzy­mać spo­rą na­gro­dę. Lea? Lea wiesz­czy­ła, wi­dzia­ła na od­le­głość, ta­kich jak ona już nie za­bi­ja­no, lecz za­my­ka­no w wie­żach, gdzie do koń­ca ży­cia do­sta­wa­li wy­war z ma­ko­win. Czy La­skol­nyk wie­dział? Głu­pie py­ta­nie. Czy wie­dział o niej? Ta myśl była tak nie­spo­dzie­wa­na, że aż przy­sta­nę­ła. Kha-dar za­wsze do­bie­rał so­bie lu­dzi we­dług nie­zro­zu­mia­łe­go sche­ma­tu. Od­rzu­cał naj­więk­szych oko­licz­nych za­bi­ja­ków – na rzecz kogo? Dziew­czy­ny wy­cho­wa­nej przez Ver­dan­no?

Póź­niej. Póź­niej bę­dzie czas, żeby się nad tym za­sta­na­wiać. Ru­szy­ła szyb­ciej. Te­raz mia­ła ro­bo­tę do wy­ko­na­nia.

* * *

Szła, kie­ru­jąc się od­gło­sa­mi wal­ki, któ­re raz po raz wy­bu­cha­ły gdzieś przed nią, w mro­ku. Wy­glą­da­ło na to, że cza­ar­da­ny La­skol­ny­ka i We­thor­ma wresz­cie od­na­la­zły wro­ga. Se-koh­land­czy­cy naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wa­li się, że obroń­cy tak szyb­ko wró­cą. Roz­pro­sze­ni po mie­ście ko­czow­ni­cy nie po­tra­fi­li wy­ko­rzy­stać prze­wa­gi li­czeb­nej, któ­ra dość szyb­ko top­nia­ła, bo też Li­th­rew szyb­ko otrzą­snę­ło się z za­sko­cze­nia i wy­szcze­rzy­ło w noc kły. W kil­ka mi­nut Ka­ile­an zna­la­zła czte­ry se-koh­landz­kie ko­nie i sie­dem tru­pów. Wszy­scy zgi­nę­li od strzał i beł­tów. Sza­lo­ny Dzik po­wi­nien za­dać so­bie py­ta­nie, ja­kim cu­dem nie­zbyt duże prze­cież mia­sto zdo­ła­ło prze­trwać na sa­mej gra­ni­cy, le­d­wo dwa­dzie­ścia mil od rze­ki od­dzie­la­ją­cej Im­pe­rium od Ste­pów, je­śli nie było oto­czo­ne ani mu­rem, ani wa­łem, ani na­wet zwy­kłą pa­li­sa­dą.

Po­wi­nien też za­py­tać, skąd bie­rze się ten sza­ry pia­sko­wiec, z któ­re­go zbu­do­wa­no więk­szość bu­dyn­ków w Li­th­rew.

Ka­ile­an mia­ła już dość błą­ka­nia się w ciem­no­ściach. Do­pó­ki wszy­scy Po­miot­ni­cy nie zo­sta­ną za­bi­ci lub nie uciek­ną, cza­ry będą ma­mić i my­lić jej dro­gę. W do­dat­ku na pie­cho­tę mia­ła nie­wiel­kie szan­se na szyb­kie od­na­le­zie­nie cza­ar­da­nu. Po­de­szła do naj­bliż­sze­go do­mo­stwa. Drzwi były na szczę­ście otwar­te, w środ­ku pu­sto, wszy­scy miesz­kań­cy zni­kli.

Przez otwar­tą kla­pę ze­szła do piw­ni­cy, oświe­tla­jąc so­bie dro­gę po­chod­nią za­pa­lo­ną od resz­tek żaru z pa­le­ni­ska. Drzwi ukry­te w ścia­nie były pra­wie nie do wy­kry­cia, chy­ba że ktoś wie­dział, gdzie szu­kać.

Za­pu­ka­ła trzy razy, po­tem raz i jesz­cze dwa. Naj­prost­sze szy­fry są naj­lep­sze.

Za drzwia­mi coś za­szu­ra­ło.

– Kto?

– Ka­ile­an, cza­ar­dan La­skol­ny­ka.

Otwo­rzy­ło się ma­leń­kie okien­ko. Bły­snę­ły oczy.

– To ty, Me­len­ha? – za­py­ta­ła. – Zo­sta­wi­li cię tu sa­me­go i po­szli się ba­wić, co?

– Prze­gra­łem za­kład.

Ma­len­ha, śred­ni syn ry­ma­rza, nie wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go. Otwo­rzył jej drzwi i cof­nął się w bocz­ną ni­szę, żeby mo­gła przejść.

– Gdzie chcesz iść, Ka­ile­an?

– Do Ven­do­ru. Dro­ga wol­na?

– Czer­wo­ny ko­ry­tarz. W nie­bie­skim są za­po­ry, bo kil­ka Bły­ska­wic pró­bo­wa­ło tu wejść.

– Dzię­ki.

Li­th­rew też mia­ło swo­je ta­jem­ni­ce. I to ta­kie, któ­rych nie roz­gła­sza­no wszem wo­bec. Kie­dy dwie­ście lat temu za­kła­da­no mia­sto, za­nim jesz­cze za rze­ką wy­ro­sło po­tęż­ne se-koh­landz­kie kró­le­stwo, pierw­si osad­ni­cy od­kry­li, że pod cien­ką war­stwą gle­by znaj­du­je się przede wszyst­kim mięk­ki, ła­twy do wy­do­by­wa­nia i ob­rób­ki pia­sko­wiec. Pod każ­dym bu­dyn­kiem bły­ska­wicz­nie wy­ro­sły roz­le­głe piw­ni­ce, któ­re dość szyb­ko po­łą­czo­no ze sobą sie­cią tu­ne­li. Dzię­ki temu dało się przejść do do­wol­ne­go punk­tu mia­sta, nie sta­wia­jąc sto­py na uli­cach. Tu­ne­le były dłu­gie, krę­te, a piw­ni­ce wie­lo­po­zio­mo­we – naj­głęb­sze scho­dzi­ły na­wet sie­dem­dzie­siąt stóp pod po­wierzch­nię grun­tu. We­wnątrz gro­ma­dzo­no za­pa­sy żyw­no­ści i wody, bro­ni, odzie­ży i le­ków. Łą­czą­cych je wą­skich przejść mo­gło przed całą ar­mią obro­nić za­le­d­wie kil­ku lu­dzi.

Ka­ile­an wie­dzia­ła, że tyl­ko dzię­ki za­sko­cze­niu ko­czow­ni­kom uda­ło się za­mor­do­wać część miesz­kań­ców. Te­raz resz­ta mści­ła się, mści­ła nie­ład­nie i nie­ho­no­ro­wo, ale zgod­nie z naj­lep­szą tra­dy­cją tych, któ­rym ban­dy­ci za­kłó­ca­ją spo­koj­ny sen. Strza­ła­mi i beł­ta­mi wy­strze­li­wa­ny­mi w ple­cy, pod­stęp­nym cio­sem zza wę­gła, lin­ką prze­cią­gnię­tą na wy­so­ko­ści gło­wy kon­ne­go. Nie­wiel­kie, trzy-, czte­ro­oso­bo­we gru­py prze­my­ka­ły ko­ry­ta­rza­mi od piw­ni­cy do piw­ni­cy. Tak­ty­ka była pro­sta i spraw­dzo­na: wejść do pu­ste­go bu­dyn­ku, za­cza­ić się, od­dać sal­wę do prze­jeż­dża­ją­cych na­past­ni­ków i wy­co­fać. Gdy ostrze­la­ny od­dział rzu­cał się sztur­mo­wać do­mo­stwo, wy­wa­żać drzwi, naj­czę­ściej do­sta­wał na­stęp­ną sal­wę z są­sied­nie­go bu­dyn­ku. Je­śli ata­ku­ją­cy zna­leź­li wej­ście do tu­ne­li, to wą­ski ko­ry­tarz, kil­ka ka­mien­nych blo­ków usta­wio­nych jako za­po­ra i paru kusz­ni­ków oka­zy­wa­ło się naj­czę­ściej prze­szko­dą nie do prze­by­cia.

La­skol­nyk stwier­dził kie­dyś, że zdo­by­cie sie­ci pod­ziem­nych tu­ne­li prze­kra­cza­ło­by moż­li­wo­ści puł­ku im­pe­rial­nej pie­cho­ty. A on za­zwy­czaj wie­dział, o czym mówi.

Bie­gła ko­ry­ta­rzem, któ­re­go ścia­ny w re­gu­lar­nych od­stę­pach ozna­czo­no czer­wo­ną far­bą. Kil­ka razy scho­dzi­ła na niż­sze po­zio­my, kil­ka razy mu­sia­ła wspi­nać się po dra­bin­kach. Mi­nę­ła kil­ka więk­szych po­miesz­czeń, pu­stych, bo star­cy, ko­bie­ty i dzie­ci schro­ni­li się w naj­głę­biej po­ło­żo­nych piw­ni­cach, a męż­czyź­ni po­lo­wa­li na Se-koh­land­czy­ków w in­nej czę­ści mia­sta. Dro­ga do Ven­do­ru za­bra­ła jej le­d­wo kil­ka mi­nut.

Chło­pak strze­gą­cy wej­ścia do pod­zie­mi aż pod­sko­czył, gdy wy­pa­dła na nie­go zza za­krę­tu.

– Spo­koj­nie, to ja, Ka­ile­an.

Uśmiech­nął się za­wsty­dzo­ny i opu­ścił ta­sak.

– La­skol­nyk wró­cił?

– Tak, jest gdzieś w mie­ście. – Nie mia­ła cza­su na roz­mo­wę. – Wpu­ścisz mnie, czy mam ci dać w łeb?

Otwo­rzył drzwicz­ki wio­dą­ce do piw­ni­cy i usu­nął się jej z dro­gi.

Za­jazd był przy­go­to­wa­ny do wal­ki. Drzwi za­mknię­to i wzmoc­nio­no kil­ko­ma oku­ty­mi że­la­zem bel­ka­mi, okna na par­te­rze, i tak wą­skie, prze­gro­dzo­no do­dat­ko­wo sta­lo­wy­mi szta­ba­mi. Ławy, sto­ły, drew­nia­ne krze­sła, wszyst­ko to, co mo­gło­by się za­pa­lić, na przy­kład od wrzu­co­ne­go przez okno garn­ka z pło­ną­cym ole­jem, wy­nie­sio­no do piw­ni­cy. Pod­ło­gę wy­sy­pa­no pia­skiem.

Przy każ­dym oknie sta­ło dwóch strzel­ców, je­den z łu­kiem, dru­gi z ku­szą. Roz­po­zna­ła kil­ku lu­dzi sta­re­go Bet­ta, kil­ku­na­stu miesz­kań­ców i paru przy­jezd­nych. Wi­docz­nie nie­któ­rzy wo­le­li za­ufać gru­bym mu­rom niż pod­ziem­nym ko­ry­ta­rzom.

Po­wi­tał ją sam wła­ści­ciel za­jaz­du.

– Je­ste­ście na­resz­cie – mruk­nął, jak­by co naj­mniej od go­dzi­ny cze­kał, aż Ka­ile­an wyj­dzie z piw­ni­cy. – Gdzie La­skol­nyk?

Zda­je się, że wszy­scy chcie­li za­dać jej to samo py­ta­nie.

– Gdzieś w mie­ście. Za­mie­rzasz do nie­go do­łą­czyć? – Szturch­nę­ła go pal­cem w skó­rza­ny pan­cerz opi­na­ją­cy po­tęż­ny brzuch. – Mogą być kło­po­ty z przej­ściem przez drzwi.

Za­śmiał się krót­ko, wca­le nie ob­ra­żo­ny, i mach­nął ręką w stro­nę kuch­ni.

– Tam mamy szer­sze – spo­waż­niał. – Wy­szedł­bym, Ka­ile­an, gdy­by cho­dzi­ło o same Bły­ska­wi­ce. Ale... patrz.

Wska­zał na umiesz­czo­ny nad fu­try­ną ochron­ny znak, któ­ry wy­glą­dał, jak­by się ża­rzył.

– Od sa­me­go po­cząt­ku tak się dzie­je. Gdy sta­wia­łem tu Ven­dor, wy­da­łem na ten a’werth for­tu­nę, ale te­raz nie ża­łu­ję. Co się tam dzie­je?

– Nie wiem do koń­ca... Bły­ska­wi­ce pró­bo­wa­ły się tu do­stać?

Ski­nął gło­wą.

– Na sa­mym po­cząt­ku. Chcie­li się we­drzeć z za­sko­cze­nia, ale La­skol­nyk przed wy­jaz­dem po­wie­dział mi, że­bym szcze­gól­nie uwa­żał tej nocy. Więc skoń­czy­ło się tak, że zo­sta­wi­li na po­dwó­rzu kil­ka tru­pów i po­je­cha­li w głąb mia­sta. Gdzie resz­ta cza­ar­da­nu?

– Po­lu­je, nie sły­chać? Cho­le­ra, mia­łam na­dzie­ję, że go tu znaj­dę albo cho­ciaż do­wiem się, gdzie jest.

– Złe wie­ści?

– Jest ich wię­cej, niż są­dzi­li­śmy, cały bo­jo­wy a’keer.

– O to się nie martw, od razu po pierw­szym ata­ku zo­rien­to­wa­łem się, że jest ich po­nad set­ka, i tu­ne­la­mi po­sła­łem wieść da­lej. Je­śli twój kha-dar na­wią­zał kon­takt z kim­kol­wiek z pod­zie­mi, to już o tym wie.

– Do­bra wia­do­mość, Aan­durs. – Ode­tchnę­ła z ulgą. – Bar­dzo do­bra. Wy­pu­ścisz mnie?

Pa­trzył na nią przez kil­ka ude­rzeń ser­ca.

– To nie jest do­bra noc na prze­chadz­ki, dziew­czy­no, je­steś sama, nikt złe­go sło­wa ci nie po­wie, je­śli tu zo­sta­niesz.

– Wiem. A ty byś zo­stał?

Mach­nął ręką w stro­nę kuch­ni.

– Obok du­żych drzwi jest okno, przez któ­re po­win­naś się prze­ci­snąć. Bę­dzie szyb­ciej.

– Dzię­ku­ję, go­spo­da­rzu.

Uśmiech­nął się krzy­wo.

– Za­wsty­dzasz mnie, dziew­czy­no. Za­wsty­dzasz i spra­wiasz, że czu­ję się jak sta­ry tchórz.

Mach­nę­ła ręką.

– Twój za­jazd, twoi go­ście, two­je obo­wiąz­ki.

Znik­nę­ła w kuch­ni.

* * *


Oko­li­ce Ven­do­ru wy­da­wa­ły się nie­tknię­te ma­gią, mo­gła­by po­ru­szać się tu z za­wią­za­ny­mi ocza­mi. Szła szyb­ko, trzy­ma­jąc się bli­sko bu­dyn­ków, prze­ska­ku­jąc od cie­nia do cie­nia. Wiatr prze­gnał dym z pło­ną­cych skła­dów w głąb mia­sta i roz­go­nił chmu­ry na nie­bie, więc było dość ja­sno. Nie po­win­na dać się za­sko­czyć.

Fala cza­rów ude­rzy­ła ją z boku i przy­ci­snę­ła do ścia­ny. Po­czu­ła się, jak­by tra­fi­ła ją wiel­ka, cuch­ną­ca łapa po­two­ra, któ­ry przez całe ży­cie grze­bał w do­łach z tru­pa­mi i gów­nem. Cza­ry tłu­mi­ły od­dech, pró­bo­wa­ły wśli­znąć się jej do ust, nosa, uszu. Cuch­nę­ły i wy­wo­ły­wa­ły mdło­ści, a miej­sca, gdzie do­tknę­ły go­łej skó­ry, drę­twia­ły i pie­kły. Ale jej nie za­bi­ły. Amu­let, któ­ry do­sta­ła od Da­ghe­ny, za­czął dy­mić i skwier­czeć, po czym na­gle eks­plo­do­wał we wszyst­kie stro­ny. Ma­gicz­ny atak ustą­pił.

– No, no tak wła­śnie my­śla­łem, sio­stro. Po­tra­fisz obro­nić się przed Mocą. Moje gra­tu­la­cje.

Z drzwi są­sied­nie­go bu­dyn­ku wy­ło­nił się Łow­czy. Wy­glą­dał ja­koś dziw­nie, było go wię­cej, jak­by tą samą prze­strzeń zaj­mo­wa­ły dwie róż­ne isto­ty. Wy­da­wa­ło się, że uty­ka raz na jed­ną, raz na dru­gą nogę, jak­by przy każ­dym kro­ku zmie­nia­ła się ich dłu­gość. Od­nio­sła wra­że­nie, że cia­ło mni­cha po­ru­sza­ło się nie do koń­ca zgod­nie z jego za­mie­rze­nia­mi. Zu­peł­nie jak­by mu­siał z nim wal­czyć. Krę­cił gło­wą na wszyst­kie stro­ny bły­ska­wicz­ny­mi, pta­si­mi ru­cha­mi, ani na chwi­lę nie spusz­cza­jąc jej jed­nak z oczu.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko, a pod nią ugię­ły się ko­la­na.

– Wiem, kim je­steś, sio­stro. Wiem, ja­kie masz pra­gnie­nia. Mogę ci po­móc je za­spo­ko­ić. Mo­że­my... być ra­zem... Ka­ile­an.

Prze­szedł na­głą trans­for­ma­cję i znów był sobą, Are­do­nem-hea-Cy­re­nem, Trze­cim Ostrzem Pani Ste­pów, Łow­czym. Z kpią­cym uśmiesz­kiem i za du­żym no­sem.

Ode­rwa­ła ple­cy od ścia­ny, sta­nę­ła pew­nie na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach i wy­cią­gnę­ła przed sie­bie sza­blę.

– Nie pod­chodź.

– Jak so­bie ży­czysz. – Za­trzy­mał się dzie­sięć kro­ków od niej. – Zwró­ci­łem na cie­bie uwa­gę, gdy pro­wa­dzi­łaś przez po­dwó­rze ko­nia z czar­ny­mi wstąż­ka­mi w grzy­wie. A póź­niej, przy Uro­czy­sku, roz­ma­wia­li­śmy, pa­mię­tasz? Ota­cza cię aura śmier­ci, nie­uchwyt­na i nie­po­ko­ją­ca, po­ja­wia się i zni­ka, sta­rasz się ma­sko­wać, jak są­dzę mą­drze, ale cię wy­czu­łem. Po­gra­ni­cze, wiecz­nie szar­pa­ne małą woj­ną, to do­bre miej­sce dla ko­goś ta­kie­go jak ty, ale bez prze­wod­nic­twa za­gu­bisz się i naj­pew­niej zgi­niesz. Chcę ci po­móc, Ka­ile­an.

Wy­cią­gnął rękę za­pra­sza­ją­cym, nie­mal bra­ter­skim ge­stem. O co mu cho­dzi?

Prze­su­nę­ła się w lewo, w stro­nę wy­lo­tu ulicz­ki. Wy­czu­wa­ła nad­cho­dzą­cy od cen­trum mia­stecz­ka po­dmuch.

– My­ślisz, że pój­dzie ci tak ła­two? – wy­chry­pia­ła. – Twój plan za­wiódł, ci głu­pi ko­czow­ni­cy, któ­rych oszu­ka­łeś, wła­śnie są wy­bi­ja­ni, twoi kam­ra­ci też. Nie trze­ba było na­pa­dać na moje mia­sto, Po­miot­ni­ku.

Skrzy­wił się, jak­by ten ty­tuł go ra­ził.

– Nie po­wiódł? Bo­jo­wy a’keer Jeźdź­ców Bu­rzy, gwar­dii Ojca Woj­ny, na­pa­da bez po­wo­du na me­ekhań­skie mia­sto. Im­pe­rium nie bę­dzie mo­gło pu­ścić tego pła­zem. Wkrót­ce puł­ki im­pe­rial­nej jaz­dy wy­ru­szą w Ste­py, żeby od­po­wie­dzieć na ten atak. Gra­ni­ca za­pło­nie ja­snym ogniem. Bę­dzie dużo krwi, Ka­ile­an. Bar­dzo dużo krwi ob­li­zał war­gi.

Wiatr przy­był w od­po­wied­nim mo­men­cie. Ude­rzył ją w ple­cy i bły­ska­wicz­nie wy­peł­nił ulicz­kę dy­mem i ku­rzem. Na chwi­lę stra­ci­li się z oczu.

Ka­ile­an rzu­ci­ła się w lewo, wpa­dła w naj­bliż­szy za­ułek i po­gna­ła przed sie­bie, jak­by go­ni­ło ją sta­do de­mo­nów. Cóż, je­śli opo­wie­ści o Po­miot­ni­kach nie były prze­sa­dzo­ne, była to w za­sa­dzie praw­da.

– Wra­caj, sły­szysz! Wra­caj tu, cza­row­ni­co!!!

Cza­row­ni­co?! Cza­row­ni­co?

Wy­ha­mo­wa­ła.

– Wra­ca­aaaaj...!

Za­drża­ła. Tyle było w tym okrzy­ku nie­na­wi­ści.

– Za­bi­ję ich, sły­szysz, Ka­ile­an?! Za­bi­ję wszyst­kich!!! And’ewer­sa i resz­tę. Cały ten wo­zac­ki po­miot, któ­ry po­ma­gał ci się ukry­wać!

Za­ci­snę­ła dłoń na rę­ko­je­ści sza­bli. Moc­no. Aż do bólu. A on krzy­czał da­lej:

– Będą pło­nąć! Spro­wa­dzę tu wię­cej bra­ci, wy­ślę stwo­ry z Uro­czy­ska i roz­pa­lę ogień, któ­ry oczy­ści mia­sto. A pierw­si na stos tra­fią Ver­dan­no. A za­nim pod­ło­żę ogień pod drwa, każę zdjąć im kne­ble. Że­byś sły­sza­ła, jak krzy­czą, cza­row­ni­co! A po­tem bę­dzie La­skol­nyk. I inni. Wszy­scy, któ­rych ko­cha­łaś. Sły­szysz, mała wiedź­mo?! Sły­szysz?!!

Ru­szy­ła z po­wro­tem i po chwi­li wy­szła z za­uł­ka za jego ple­ca­mi. Wi­dzia­ła, jak ob­ra­ca się w kół­ko, ośle­pio­ny dy­mem, wy­ma­chu­je mie­czem na wszyst­kie stro­ny, krzy­czy i klnie.

Unio­sła sza­blę do cio­su.

– Nie krzycz, mni­chu. Sły­szę.

Od­sko­czył, od­gra­dza­jąc się bły­ska­wi­cą ostrza. Spoj­rza­ła mu w oczy i za­drża­ła po raz dru­gi.

– Więc jed­nak – miał głos po­dob­ny do zgrzy­tu ka­mie­ni. – Do­brze się do­my­śli­łem. Je­steś...

– Nie je­stem tym, za kogo mnie bie­rzesz.

– Nie? – Uspo­ko­ił się w mgnie­niu oka. – Czu­ję od cie­bie aurę sta­ro­żyt­ną i po­tęż­ną. Czu­ję Moc. Two­ją Moc, któ­ra ma wy­raź­ny po­smak śmier­ci, jest dzi­ka, bar­dziej pier­wot­na... Ma­sku­jesz się, ale i tak ją wi­dać, je­śli się wie, jak pa­trzeć. Sie­dzie­li­śmy wie­czo­rem sto kro­ków od gra­ni­cy Uro­czy­ska i wy­czu­wa­łem ją przy to­bie. Gdy­byś wła­da­ła aspek­to­wa­ny­mi Źró­dła­mi, to mo­gła­byś wte­dy co naj­wy­żej opić się wina do nie­przy­tom­no­ści, żeby nie zwa­rio­wać. A więc two­ja Moc jest z tych, za któ­re idzie się na stos. Prze­klę­ta i nie­chcia­na.

Za­śmiał się.

– Aspek­to­wa­na ma­gia. Przy­pi­sa­ne Źró­dła. Kie­dyś wie­rzy­łem świę­cie, że to je­dy­na dro­ga dla lu­dzi, dro­ga po­bło­go­sła­wio­na przez bo­gów. Po­lo­wa­łem z za­cię­ciem na tych, któ­rzy ośmie­li­li się się­gnąć głę­biej. Tak, Ka­ile­an, głę­biej, bo aspek­to­wa­ne cza­ry są jak pla­my oli­wy na po­wierzch­ni oce­anu. Mie­nią się tę­czo­wo, obie­cu­ją wie­le, ale to tyl­ko cien­ka war­stew­ka, pod któ­rą... – Za­czął go­rącz­ko­wo ge­sty­ku­lo­wać. – Pod któ­rą jest wszyst­ko, praw­dzi­wa Moc, praw­dzi­wa po­tę­ga, dro­ga do... bo­sko­ści... do wszyst­kie­go, o czym za­ma­rzysz.

Ka­ile­an nie prze­ry­wa­ła mu. Niech mówi, niech się pu­szy, je­śli jest tu­taj, nie może krą­żyć po mie­ście i ata­ko­wać lu­dzi z jej cza­ar­da­nu.

– Po­wiedz mi – wtrą­ci­ła, kie­dy prze­rwał na chwi­lę. – Po­wiedz mi, kie­dy prze­sze­dłeś na dru­gą stro­nę. Kie­dy zo­sta­łeś Po­miot­ni­kiem?

Łow­czy uśmiech­nął się sze­ro­ko i szcze­rze. Prze­ło­żył miecz do le­wej ręki, a z pra­wej zę­ba­mi za­czął ścią­gać rę­ka­wicz­kę. Do­pie­ro te­raz sko­ja­rzy­ła, że ni­g­dy nie wi­dzia­ła go bez rę­ka­wi­czek, ani razu. Uniósł nagą dłoń i po­wo­li ob­ró­cił, aby mo­gła się jej przyj­rzeć. To była ko­bie­ca dłoń, szczu­pła, wy­pie­lę­gno­wa­na, z pa­znok­cia­mi ozdo­bio­ny­mi wi­ze­run­ka­mi kwia­tów. Dłoń mło­dej szlach­cian­ki.

– Wi­dzisz – szep­nął. – Nie moja i moja. Do­sta­łem od Wład­ców coś, cze­go od­mó­wi­ła mi Pani Ste­pów. Szan­sę na nor­mal­ne ży­cie. Cen­nea, moja na­rze­czo­na, ona... nie wie­dzia­ła, nie wie­rzy­ła, do koń­ca nie wie­rzy­ła, że to zro­bię. Ale prze­cież te­raz je­ste­śmy ra­zem, bli­żej niż kie­dy­kol­wiek. I bę­dzie­my ra­zem aż do koń­ca świa­ta.

Spoj­rzał na nią z sza­lo­nym gry­ma­sem.

– Wiesz, że ta dłoń się nie sta­rze­je? I nie zmie­nia? Cią­gle jest taka jak wte­dy, gdy ją od­ci­na­łem. A ona krzy­cza­ła, tak bar­dzo, tak bar­dzo krzy­cza­ła. Ko­cham cię, krzy­cza­ła, ko­cham cię. Pa­mię­taj o tym, Aree. Pa­mię­ę­ę­ę­ę­ta­aaaaj!!!

Wy­dał z sie­bie opę­tań­cze wy­cie, wy­rzu­ca­jąc dłoń w górę.

Ka­ile­an mia­ła do­syć. Sko­czy­ła na nie­go jak wy­strze­lo­na z ka­ta­pul­ty i za­da­ła sze­ro­kie po­zio­me cię­cie, któ­re po­win­no po­zba­wić go gło­wy. Trzy­mał miecz w le­wej ręce, miał za­mknię­te oczy, wrzesz­czał ry­kiem wy­rwa­nym gdzieś z głę­bi udrę­czo­nej du­szy. Po­win­no się udać.

Od­bił cios bez wy­sił­ku, lek­ko, nie­mal po­gar­dli­wie. Od­ru­cho­wo zło­ży­ła pa­ra­dę, ale nie skon­tro­wał, tyl­ko cof­nął się i znów uśmiech­nął. Zdą­ży­ła już znie­na­wi­dzić te jego uśmie­chy.

– Stra­ci­łem obie dło­nie w służ­bie Świą­ty­ni. – Za­ata­ko­wał lek­ce­wa­żą­co, od nie­chce­nia, a siła cio­su pra­wie wy­trą­ci­ła jej sza­blę z ręki. – Cię­cie zwy­kłą, po­sta­wio­ną na sztorc kosą. A oni nie po­tra­fi­li nic z tym zro­bić. Nie chcie­li nic z tym zro­bić! Może gdy­bym był sy­nem hra­bie­go albo księ­cia, zna­la­zły­by się środ­ki, za­klę­cia, Moc. Ale dla szó­ste­go syna ja­kie­goś przy­gra­nicz­ne­go ba­ro­na? Wy­bacz, chłop­cze, na­sza Pani pod­da­je cię pró­bie. Znieś ją z god­no­ścią!

Dwa na­stęp­ne ude­rze­nia zmu­si­ły Ka­ile­an do cof­nię­cia się o krok. Trze­cie­go nie pró­bo­wa­ła pa­ro­wać, czu­jąc, że nie da rady, od­sko­czy­ła od Po­miot­ni­ka, zwięk­szy­ła dy­stans. Szedł za nią wol­no, krok za kro­kiem.

– Po­wiedz mi, Ka­ile­an, ile jest god­no­ści w pro­sze­niu sta­re­go słu­gi, żeby ścią­gnął ci spodnie, gdy chcesz się wy­srać, a po­tem żeby pod­tarł ci ty­łek? Ile jest god­no­ści w by­ciu kar­mio­nym przez śle­pe­go, bez­zęb­ne­go star­ca, dmu­cha­ją­ce­go w two­ją łyż­kę i okra­sza­ją­ce­go każ­dy kęs kro­pel­ka­mi śli­ny? Wiesz, jak to jest, gdy ugry­zie cię ko­mar, a ty nie mo­żesz się po­dra­pać? I gdy wszy­scy pa­trzą na cie­bie jak na me­bel? Twoi daw­ni to­wa­rzy­sze przez pierw­sze dni za­cho­dzą, współ­czu­ją, po­cie­sza­ją, obie­cu­ją po­moc. A po dwóch mie­sią­cach od­wra­ca­ją wzrok i mi­ja­jąc cię, prze­cho­dzą na dru­gą stro­nę dzie­dziń­ca.

Wy­ko­nał ruch tak szyb­ki, że jego syl­wet­ka za­mie­ni­ła się w roz­ma­za­ną smu­gę, i na­gle wy­rósł nad nią jak bu­rzo­wa chmu­ra. Nie wie­dzieć kie­dy, prze­rzu­cił miecz do pra­wej ręki i za­sy­pał ją gra­dem cio­sów. Co­fa­ła się, pa­ru­jąc, za­wsze o włos, za­wsze w ostat­niej chwi­li, czu­jąc, że na­stęp­ne ude­rze­nie może być ostat­nim. Po chwi­li opar­ła się ple­ca­mi o ścia­nę. Miał ją tam, gdzie chciał, nie było już do­kąd uciec.

Przy­su­nął twarz do jej twa­rzy, wy­szcze­rzył się dzi­ko, od­dech śmier­dział mu zgni­li­zną.

– Pro­si­łem ją tyl­ko o jed­ną, Ka­ile­an, pro­si­łem ją tyl­ko o jed­ną rękę. Obo­jęt­nie, pra­wą czy lewą. Ka­pła­ni Wład­ców obie­ca­li, że nic nam się nie sta­nie. Ale ona nie chcia­ła, mó­wi­ła, że po­ra­dzi­my so­bie, że mnie nie opu­ści. Że bę­dzie do­brze. – W oczach za­pło­nął mu obłęd. – Ale nie by­ło­by do­brze, wi­dzia­łem to w jej spoj­rze­niu. Bała się, Ka­ile­an... bała się i chcia­ła odejść. Nie po­wie­dzia­ła tego, ale wie­dzia­łem. Więc za­pro­wa­dzi­łem ją w ustron­ne miej­sce i za­bra­łem obie ręce. Umar­ła tam, wy­krwa­wi­ła się na śmierć, krzy­cząc, że mnie ko­cha i że­bym o tym pa­mię­tał. Że za­wsze bę­dzie­my ra­zem. Czy po­tra­fisz...? Czy po­tra­fisz to zro­zu­mieć, cza­row­ni­co?

Ka­ile­an po­czu­ła do­tknię­cie na wy­so­ko­ści ko­la­na. Nie mu­sia­ła pa­trzeć w dół. Ber­deth wresz­cie się zja­wił.

– Nie, Po­miot­ni­ku. Nie po­tra­fię.

Się­gnę­ła po psa. Umy­słem. Wolą. Pra­gnie­niem głę­bo­kim i pra­daw­nym. Nie opie­rał się, po­łą­czył z nią bar­dziej niż chęt­nie.

Wi­dok się nie zmie­nił, zo­stał do­kład­nie taki sam, sza­ro­czar­ny. Zmie­nił się spo­sób, w jaki za­czę­ła sły­szeć i czuć za­pa­chy. Dźwię­ki po­ja­wi­ły się wo­kół niej, jak­by tło, któ­rym do tej pory było wy­cie wia­tru i od­le­gły ryk pło­mie­ni, na­gle wy­ga­sło. Oczy­wi­ście było gdzieś tam, da­le­ko, ale więk­sza część jej umy­słu le­d­wo re­je­stro­wa­ła jego obec­ność. Na pierw­szy plan wy­su­nę­ły się krót­kie, ury­wa­ne od­gło­sy, od­le­gły szczęk bro­ni, prze­cię­ty w pół krzyk, brzęk cię­ci­wy, rże­nie koni. Mia­sto wal­czy­ło. To do­brze. I za­pa­chy. Pot, strach, krew, gów­no. Za­pa­chy z głę­bi mia­sta. Otwar­ty grób, rana po­kry­ta ro­bac­twem, tru­py dzie­ci, gni­ją­ce gdzieś w polu, po­two­ry z Uro­czy­ska w swo­jej praw­dzi­wej, peł­nej po­sta­ci. Za­pach Po­miot­ni­ka. Stał sta­now­czo za bli­sko.

– Nie po­tra­fię – po­wtó­rzy­ła.

Opar­ła lewą dłoń na jego pier­si, choć wszyst­ko bun­to­wa­ło się w niej prze­ciw­ko temu do­tknię­ciu, i pchnę­ła. Całą siłą swo­ją i siłą, jaką mógł jej za­ofe­ro­wać wa­żą­cy kie­dyś sto pięć­dzie­siąt fun­tów mie­sza­niec psa pa­ster­skie­go i wil­ka. Ber­deth.

Jego duch.

Były ka­płan po­le­ciał w tył o do­bre pięć kro­ków. Na twa­rzy za­go­ścił mu wy­raz nie­ziem­skie­go zdu­mie­nia, przez mgnie­nie oka wy­glą­dał nie­mal ko­micz­nie.

Do­sko­czy­ła do nie­go jed­nym, ol­brzy­mim su­sem i na­gle to on mu­siał się co­fać. Ude­rzy­ła, góra, góra, po­tem ni­sko, w nogi, wy­szła spod jego kon­try bły­ska­wicz­nym ob­ro­tem i sze­ro­kim cię­ciem prze­je­cha­ła mu po pier­si. Zdą­żył się od­su­nąć, le­d­wo go dra­snę­ła, ale to wy­star­czy­ło, żeby noc roz­darł obłą­kań­czy ryk. Jego krew była czar­na i śmier­dzia­ła jak... jak krew tru­pa. Do­sko­czy­ła do nie­go po­now­nie i oto­czy­ła ro­jem cio­sów. Na­pę­dzał ją wła­sny strach, de­spe­ra­cja, wście­kłość i gniew. Siłę i szyb­kość da­wał duch wiel­kie­go psa. Mia­ła jego wy­trzy­ma­łość, ener­gię, zwie­rzę­cy re­fleks i in­stynkt. Nie­wie­lu było wśród lu­dzi szer­mie­rzy, któ­rzy mo­gli­by sta­wić jej w tej chwi­li czo­ła.

Tyl­ko że on nie był czło­wie­kiem. Nie do koń­ca. Był cho­dzą­cym tru­pem z dłoń­mi swo­jej na­rze­czo­nej, któ­re z jego cia­łem złą­czy­ła Moc Prze­klę­tych. Z rany, któ­rą mu za­da­ła, wy­pły­nę­ła nie tyl­ko krew. Na­gle oto­czy­ły go ciem­ne pa­sma, bio­rą­ce swój po­czą­tek wła­śnie w ra­nie, fala cza­rów po­mknę­ła w stro­nę Ka­ile­an, zmu­sza­jąc ją do bły­ska­wicz­ne­go uni­ku. Prze­to­czy­ła się przez bark, ale za­nim sta­nę­ła do­brze na nogi, z ciem­nej chmu­ry wy­ło­nił się po­twór. Wy­da­wał się wyż­szy i szer­szy niż przed chwi­lą, skó­ra błysz­cza­ła mu jak na­cią­gnię­ta na zbyt du­żym szkie­le­cie, gło­wa wy­glą­da­ła jak zmiaż­dżo­na ude­rze­niem, jed­no oko było wy­raź­nie wy­żej, nos zmie­nił się w dziu­rę oto­czo­ną rzę­dem po­dob­nych do pi­ja­wek czar­nych ma­cek, war­gi ścią­gnę­ły się, od­sła­nia­jąc stoż­ko­wa­te, ostre zęby. Gdy biegł, wy­da­wa­ło się, że jego nogi mają do­dat­ko­wy staw, po­mię­dzy ko­la­nem a sto­pą.

Tyle zdą­ży­ła za­uwa­żyć. Gdy­by nie duch psa, za­pew­ne za­mar­ła­by z prze­ra­że­nia i zo­sta­ła roz­pła­ta­na pierw­szym cio­sem. Za­re­ago­wa­ła in­stynk­tow­nie, zło­ży­ła pła­ską pa­ra­dę, skró­ci­ła dy­stans, od­bi­ła się od nie­go bar­kiem i od­sko­czy­ła w bok. Łow­czy wy­da­wał się skła­dać z ka­wał­ków że­la­za ob­cią­gnię­tych wy­gar­bo­wa­ną skó­rą.

A jego szyb­kość. Och, jego szyb­kość! Do­pie­ro te­raz zro­zu­mia­ła, że po­przed­nio sta­rał się ją za­cho­wać przy ży­ciu. Nie za­pre­zen­to­wał peł­ni moż­li­wo­ści, być może mógł to zro­bić tyl­ko w tej po­sta­ci, ale kie­dy już ją przy­jął...

Bez tru­du od­bił jej pierw­szą kontrę i za­ata­ko­wał. Wy­da­wa­ło się, że ma dwa albo i czte­ry mie­cze, cio­sy spa­da­ły jak la­wi­na, je­den za dru­gim, bez prze­rwy, bez chwi­li wy­tchnie­nia. Wal­czył bez zbyt­niej fi­ne­zji, pra­wa, lewa, góra, dół, i jesz­cze raz, i jesz­cze. Co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, parł na nią jak roz­pę­dza­ją­ca się cho­rą­giew pan­cer­na. To nie mo­gło trwać dłu­go.

Za­trzy­mał się w pół kro­ku, z mie­czem wznie­sio­nym do ko­lej­ne­go cio­su. Wy­ko­rzy­sta­ła chwi­lę na od­skok i zła­pa­nie od­de­chu.

– Duch psa... Jest w to­bie duch psa... albo wil­ka.

Przez chwi­lę wy­glą­dał, jak­by pró­bo­wał so­bie coś przy­po­mnieć.

Lannho­wenwy­sy­czał. – Je­steś Lannho­wen, Łow­ca Dusz. Wię­zisz i zmu­szasz do po­słu­szeń­stwa du­chy lu­dzi i zwie­rząt, czer­piesz ich siłę i Moc. Je­steś groź­niej­sza niż ja­ki­kol­wiek cza­row­nik, sio­stro, o wie­le groź­niej­sza, a two­ja Moc jest po dzie­się­cio­kroć prze­klę­ta w Me­ekha­nie, gdzie stoi prze­ciw niej i Wiel­ki Ko­deks, i wszyst­kie re­li­gie. Ktoś, kto może za­trzy­mać przy so­bie cu­dzą du­szę, nie znaj­dzie spo­ko­ju w żad­nym za­kąt­ku Im­pe­rium.

Zo­ba­czy­ła jego twarz i za­drża­ła.

– Moc, Ka­ile­an. Nie­wia­ry­god­na Moc. Oto, co mo­żesz osią­gnąć. Prze­cięt­ny cza­row­nik czy na­wet wiel­ki bi­tew­ny mag to przy to­bie dziec­ko. Prze­cież tego wła­śnie pra­gniesz, dziew­czy­no, nie­praw­daż? Pra­gniesz po­chła­niać du­sze, czer­pać z nich siłę, umie­jęt­no­ści, być pa­nią w swo­im wła­snym kró­le­stwie. Nim upły­nie rok, mo­żesz mieć ich na roz­ka­zy dzie­siąt­ki, póź­niej set­ki. Naj­po­tęż­niej­si tego świa­ta pad­ną przed tobą na ko­la­na i będą bła­gać o mi­ło­sier­dzie. A ty go im udzie­lisz... lub nie. Bo rzą­dzić bę­dzie two­ja wola.

Opu­ścił broń.

– No, Ka­ile­an, duch jed­ne­go psa to nic. Mo­żesz mieć du­sze wszyst­kich miesz­kań­ców tego wsza­we­go mia­stecz­ka i wszyst­kich Se-koh­land­czy­ków, któ­rzy tu te­raz ko­na­ją. Na po­czą­tek. Bę­dziesz ich pa­nią i wład­czy­nią. Od­pła­cisz za wszyst­kie krzyw­dy i upo­ko­rze­nia. Nikt nie po­wie złe­go sło­wa o me­ekhań­skiej sie­ro­cie i Wo­za­kach. Nikt na­wet nie ośmie­li się po­my­śleć cze­goś złe­go, bo na­uczę cię, jak tro­pić ta­kie my­śli i od­po­wia­dać na nie. – Spoj­rzał jej w oczy, dwie bez­den­ne stud­nie przez chwi­lę pró­bo­wa­ły wy­pić jej du­szę. – Jed­no sło­wo, Ka­ile­an, a za­koń­czy­my ten po­je­dy­nek i pój­dzie­my w noc, po­lo­wać.

Ode­tchnę­ła głę­bo­ko i rów­nież opu­ści­ła broń.

– Kie­dy na­pa­dli nas ban­dy­ci – za­czę­ła – mie­li­śmy czte­ry psy. Trzy za­bi­li od razu, czwar­te­go stra­to­wa­li i zo­sta­wi­li na zie­mi z po­ła­ma­nym krę­go­słu­pem. Wa­bił się Ber­deth. Był pół owczar­kiem, pół wil­kiem i... moim przy­ja­cie­lem. Oj­ciec po­wta­rzał, że taki pies nie uzna w ni­kim pana, ale je­śli zo­ba­czy w to­bie to­wa­rzy­sza, to nie znaj­dziesz lep­szej pod­po­ry w ży­ciu. Pła­ka­łam, gdy wzię­łam ka­mień, żeby... skró­cić jego cier­pie­nie.

Po­miot­nik się uśmie­chał.

– Nie mo­głam, Po­miot­ni­ku... nie mo­głam tego zro­bić. By­łam sama na środ­ku Ste­pów, wła­śnie za­bi­li mi ro­dzi­nę, a ja mia­łam za­miar za­mor­do­wać ostat­nie­go z jej człon­ków. Ba­łam się, pła­ka­łam, by­łam usmar­ka­na jak ma­lut­kie dziec­ko i pro­si­łam mo­je­go psa, żeby ze mną zo­stał... żeby mnie nie zo­sta­wiał sa­mej... bo nie dam so­bie rady. – Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak uśmiech po­two­ra zni­ka, po­wo­li za­czy­nał ro­zu­mieć. – I wiesz co? On zo­stał. Zo­stał, bo chciał, bo był moim to­wa­rzy­szem, przy­ja­cie­lem. Nie wiem, kim je­stem, ale na pew­no nie Łow­cą Dusz. Nie ło­wię ich, tyl­ko pro­po­nu­ję układ... do­bro­wol­ny układ... przy­mie­rze. Nie mogę ni­ko­go do ni­cze­go znie­wo­lić, bo du­sza za­wsze jest do­bro­wol­nym da­rem. Je­dy­ne, co mogę zro­bić, to uwol­nić ją z pu­łap­ki.

Zro­zu­miał szyb­ciej, niż się tego spo­dzie­wa­ła, a po­tem bez ostrze­że­nia ru­nął w przód z mie­czem trzy­ma­nym obu­rącz nad gło­wą i za­dał cios, któ­ry mógł­by ją prze­ciąć wpół, od czub­ka gło­wy do kro­cza. Spa­ro­wa­ła z ca­łej siły, choć ostrze le­d­wo zmie­ni­ło kie­ru­nek, pu­ści­ła sza­blę i zła­pa­ła go za nad­garst­ki. Za ręce mło­dej dziew­czy­ny, je­dy­ną część jego cia­ła, któ­ra nie ule­gła prze­mia­nie.

To było tak, jak­by wpa­dła gło­wą na­przód do dołu wy­peł­nio­ne­go roz­kła­da­ją­cy­mi się zwło­ka­mi. Ob­le­pi­ły ją cie­nie wspo­mnień, emo­cji, stra­chu, bólu, nie­na­wi­ści, żalu. Gorz­kiej roz­pa­czy. Za­ci­snę­ła zęby i za­nu­rzy­ła się głę­biej, w stro­nę plam­ki świa­tła, któ­rą wy­czu­ła na sa­mym dnie.

Cza­ry, któ­re stwo­rzy­ły Prze­klę­te­go, nie za­mie­rza­ły jej uła­twić za­da­nia. Za­la­ły ją uczu­cia, ta­kie, któ­re po­wo­du­ją, że lu­dzie zwi­ja­ją się w kłę­bek i wyją ze stra­chu lub rzu­ca­ją na­przód w ber­serk­ser­skim sza­le. Prze­ra­że­nie, obłęd, pa­ni­ka, nie­na­wiść. Nie­na­wiść do ca­łe­go świa­ta, do wszyst­kie­go, co żyje, od­dy­cha, cho­dzi i śmie­je się. Chęć do­mi­na­cji, pa­no­wa­nia, pra­gnie­nie od­no­sze­nia zwy­cięstw za wszel­ką cenę, by­cia na sa­mej gó­rze, bez­względ­ne­go pod­po­rząd­ko­wa­nia so­bie wszyst­kie­go i wszyst­kich. Od­pła­ce­nia im za lek­ce­wa­że­nie, po­gar­dę, fał­szy­we współ­czu­cie.

Był z nią duch psa. Otu­lił ją ochron­nym płasz­czem i na­gle cały ten kosz­mar wy­dał się ni­czym wię­cej jak tyl­ko brud­nym tu­ma­nem, nie­war­tym uwa­gi. Się­gnę­ła głę­biej.

Chodź, sio­stro, po­my­śla­ła. Chodź do mnie. Chodź, Cen­nea, pora odejść.

Duch mło­dej ko­bie­ty, uwię­zio­ny do tej pory w cie­le Po­miot­ni­ka, wzniósł się i po­łą­czył z Ka­ile­an.

Pu­ści­ła ręce by­łe­go ka­pła­na i od­su­nę­ła się.

Za­wył.

Za­wył gło­sem, ja­kie­go ni­g­dy jesz­cze nie sły­sza­ła. Miecz wy­padł mu z dło­ni i wbił się w zie­mię.

Ka­ile­an spo­koj­nie cof­nę­ła się o dwa kro­ki. Te­raz mia­ła czas.

Po­miot­nik upadł na ko­la­na i za­ry­czał w nie­bo. Pró­bo­wał się­gnąć po miecz, ale dło­nie skra­dzio­ne na­rze­czo­nej były już mar­twe. Bez du­szy dziew­czy­ny sta­ły się tyl­ko dwo­ma ka­wał­ka­mi cu­dze­go cia­ła przy­szy­ty­mi do ki­ku­tów. Za­szlo­chał na­gle i uniósł je do twa­rzy.

– Cen­nea... och, Cen­nea – za­czął się zmie­niać w czło­wie­ka.

Ka­ile­an po­wo­li pod­nio­sła jego miecz. Wy­da­wał się nie­wia­ry­god­nie cięż­ki i go­rą­cy. Rę­ko­jeść nie­mal pa­rzy­ła w dło­nie.

Are­don-hea-Cy­ren opu­ścił ręce, spoj­rzał jej w oczy i wy­re­cy­to­wał:

– I bę­dziesz mu­rem mię­dzy Mro­kiem a Świa­tłem. I bę­dziesz Tar­czą prze­ciw Ciem­no­ści. I bę­dziesz Mie­czem Spra­wie­dli­wo­ści. I nie dasz moim wro­gom chwi­li spo­czyn­ku ni snu, i ści­gać ich bę­dziesz aż po krań­ce zie­mi. I nie bę­dzie dnia ni go­dzi­ny, w któ­rej mo­gli­by czuć się bez­piecz­ni. I nie dasz im ja­dła ni na­po­ju, ni miej­sca przy ogniu. Prze­klę­ci będą ci, co kła­nia­ją się...

Ka­ile­an sta­nę­ła na lek­ko ugię­tych no­gach i ude­rzy­ła. Od­nio­sła wra­że­nie, że w chwi­li, gdy miecz od­dzie­lał gło­wę Po­miot­ni­ka od tu­ło­wia, jego ostrze roz­ja­rzy­ło się mlecz­nym świa­tłem. A może to tyl­ko od­blask księ­ży­ca na klin­dze.

Upu­ści­ła broń na zie­mię.

Się­gnę­ła w głąb, w to miej­sce, któ­re od­kry­ła w so­bie daw­no temu, pod­czas naj­gor­szej nocy swo­je­go ży­cia. Po­my­śla­ła imię.

Duch mło­dej ko­bie­ty po­ja­wił się gdzieś na skra­ju pola wi­dze­nia. Nie pró­bo­wa­ła po nie­go się­gnąć. Po­wie­dzia­ła Po­miot­ni­ko­wi praw­dę, jej ta­lent po­le­gał na zło­że­niu pro­po­zy­cji i wy­słu­cha­niu od­po­wie­dzi. De­cy­zja na­le­ża­ła do du­cha i do niej. A ona nie chcia­ła wcho­dzić w przy­mie­rze z du­szą dziew­czy­ny uwię­zio­ną przez kil­ka lat w cie­le Prze­klę­te­go.

Pod­nio­sła swo­ją sza­blę i ru­szy­ła w głąb mia­sta.

Na­prze­ciw niej wy­je­chał kil­ku­oso­bo­wy od­dział. Do­wód­ca w bie­gu ze­sko­czył z ko­nia.

– Ka­ile­an...

– Kha-dar, ja...

– Ci­cho, dziew­czy­no, ci­cho. Już do­brze, Bły­ska­wi­ce zmy­ka­ją z mia­sta, nie wiem, czy trze­cia część uj­dzie za rze­kę.

– Kha-dar...

– Sły­sze­li­śmy tu bit­kę, my­śla­łem, że nie zdą­ży­my. Za­bi­łaś go?

Nie mu­siał uści­ślać kogo.

– Tak.

– Do­brze. Bar­dzo do­brze. To dru­gi tej nocy, Ka­ile­an. Bę­dziesz sław­na.

– Nie chcę sła­wy, kha-dar.

– I słusz­nie, sła­wa to ka­pry­śna pani. – La­skol­nyk mach­nął ręką. – Wy tam, sprawdź­cie oko­licz­ne za­uł­ki. Trze­ba oczy­ścić mia­sto.

Po chwi­li zo­sta­li sami. Kha-dar sta­nął na­prze­ciw niej, za­ło­żył ręce na pier­si.

– Dziw­ne cza­sy na­sta­ły, dziew­czy­no – po­wie­dział, pa­trząc gdzieś przed sie­bie. – Trzy­sta lat temu Im­pe­rium mu­sia­ło roz­wią­zać je­den z naj­więk­szych pro­ble­mów, na jaki się na­tknę­ło. Po­chła­nia­jąc nowe zie­mie, nowe ludy, tra­fi­ło na spo­so­by ko­rzy­sta­nia z Mocy, o ja­kich me­ekhań­scy cza­ro­dzie­je i ka­pła­ni le­d­wo sły­sze­li. Oni sami przy­nie­śli na te zie­mie ma­gię aspek­to­wa­ną, oswo­jo­ną, da­ją­cą się wy­mie­rzyć i zwa­żyć. A tu­taj, na Wscho­dzie i Pół­no­cy, na­tra­fi­li na Dwu­kształt­nych, na Łow­ców Dusz, na Mów­ców Koni, ple­mien­nych pie­śnia­rzy Mocy, Rzeź­bią­cych Ko­ści, Tan­ce­rzy Du­chów i wie­lu in­nych. Za­czę­ła się woj­na – wes­tchnął cięż­ko. – Nie­któ­rzy mó­wią, że cho­dzi­ło o wła­dzę, że Moc, ma­gia, to wła­dza, Im­pe­rium zaś nie za­mie­rza­ło dzie­lić się wła­dzą z ni­kim. Aspek­to­wa­na ma­gia, ma­ją­ca bło­go­sła­wień­stwo ka­płań­skich elit, może być, ale ple­mien­ne amu­le­ty z ko­ści i piór już nie. Ta­kie cza­sy.

– Kha-dar...

– Ci­cho, dziew­czy­no, daj skoń­czyć sta­re­mu czło­wie­ko­wi. – Uśmiech­nął się do niej w ciem­no­ści. – Inni mó­wią, że cho­dzi­ło o strach. O strach przed nie­zna­nym, o lęk przed tym, co kry­je się w Mro­ku i poza nim. O pró­bę po­wstrzy­ma­nia nie­po­wstrzy­ma­ne­go albo od­wle­cze­nia tego, cze­go na­dej­ście za­mie­nia nie­któ­rym szpik w ko­ściach w lód. Po­ja­wi­li się jed­nak i tacy, któ­rzy są­dzi­li, że ku­le­nie się za tar­czą i szczę­ka­nie zę­ba­mi ni­g­dy nie pro­wa­dzi do wy­gra­nia woj­ny. Nie wiem, kto ma ra­cję, czy cho­dzi­ło o wła­dzę, czy o strach, czy o jesz­cze coś in­ne­go. Dziś to nie ma zna­cze­nia.

Opu­ści­ła gło­wę, na­gle do­pa­dło ją po­twor­ne zmę­cze­nie. Głos do­wód­cy sły­sza­ła jak przez pi­ko­wa­ną za­sło­nę.

– My­ślę, że wiem, kim je­steś. Zwie­rzę­ta wi­dzą wię­cej niż lu­dzie, a nie­któ­re ko­nie nie lu­bią psów. – Wy­czu­ła w jego gło­sie uśmiech. – Zwłasz­cza ta­kich, któ­re wy­cho­dzą ze ścian. Po­ko­na­łaś dziś w wal­ce dwóch Po­miot­ni­ków, a ja sam nie wiem, czy dał­bym radę. Ale nie bę­dzie­my te­raz o tym roz­ma­wiać, Ka­ile­an. Bę­dzie na to czas póź­niej. Te­raz idzie­my do Ven­do­ra, od­po­cząć.

Za­czę­ło jej się krę­cić w gło­wie.

– Ka­ile­an? Có­ruch­na? Cho­le­ra ja­sna!! Ka­ile­an! Kail...

Nie czu­ła upad­ku ani tro­skli­wych dło­ni, któ­re pod­nio­sły ją z zie­mi i za­nio­sły do za­jaz­du. Dla niej ta noc się skoń­czy­ła.


Загрузка...