Koło o ośmiu szprychach
Kailean szła wąską uliczką, ciągnąc konia za uzdę, a Toryn człapał za nią ze smętnie zwieszonym łbem. Przeklinała pod nosem, i to takimi słowami, że powietrze wokół zdawało się marszczyć i falować. To znaczy zdawało się marszczyć i falować bardziej niż normalnie.
Było gorąco. Słońce stało w zenicie, a cienie przyklejały się do ścian, jakby szukały... cienia właśnie. Podobno zaczęła się już jesień, lecz jak stwierdził wczoraj Kocimiętka, lato klepnęło ją w szeroki zad i wysłało do domu, a samo rządziło Stepami dalej, jak gdyby nigdy nic. W Lithrew tylko studnie wywiercone w najgłębszych piwnicach dostarczały jeszcze wody.
A ona klęła, wlokąc się przez miasto w samo południe, podczas gdy większość mieszkańców siedziała w domach lub głęboko pod nimi, woląc chłód podziemnych korytarzy od zaduchu nagrzanych izb. Cholerna Lea i jej cholerne szczęśliwe siodło!
Wszystko zaczęło się dwa dni temu, gdy Lea kolejny raz odkryła, że jej siodło wymaga poważnej naprawy. Uwzględniając, jak jeździła na swoim przypominającym przerośniętego kuca koniu, to i tak cud, że wytrzymało do tej pory. Zazwyczaj obciążała go taką ilością sakw i pakunków, że niski i krótkonogi wierzchowiec zaczynał w przekroju przypominać beczkę na czterech koślawych nóżkach. Dwa dni temu okazało się, że przedni łęk jest pęknięty, popręg trzyma się na kilku kawałkach dratwy, a puśliska wymagają wymiany. Właściwie całe siodło nadawało się do wyrzucenia, ale Lea uważała je za swój talizman. Naprawiała je pieczołowicie, pakując w ten kawał drewna, skóry i żelaza tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na trzy nowe. Lecz to jeszcze nie był jakiś specjalny problem. Problem stanowiło to, że siodło było pasowane. Robione na specjalne zamówienie dla tego jej cholernego kuca! Na dodatek szczęśliwy rymarz, który je zrobił, mieszkał na drugim końcu Lithrew.
Czaardan jak zwykle zatrzymał się w Vendorze, a warsztat Barena-kar-Lewa jak na złość ulokowany był dokładnie po przeciwnej stronie miasta. A to znaczyło, że ktoś, znaczy jakiś głupek, będzie musiał to siodło zanieść tam na własnych plecach, bo dla Lei było oczywiste, że uszkodzonego nie można ładować na koński grzbiet. Mogłoby zranić wierzchowca. A ona miała niecałe pięć stóp wzrostu, więc nie było również mowy, żeby zaniosła je sama.
Więc szukała kogoś do pomocy albo – jeszcze lepiej – do obarczenia go tym obowiązkiem.
Nagle wszyscy w czaardanie mieli pełne ręce roboty.
Okazało się, że większość pancerzy wymaga natychmiastowej naprawy, miecze, szable i topory są tępe jak podkowa i jeśli nie zostaną natychmiast naostrzone, stanie się coś strasznego. Na dodatek w Lithrew wybuchła najwyraźniej jakaś epidemia, bo każdy, kto miał w mieście rodzinę, musiał się natychmiast udać do chorego krewnego. Faylen chciał odwiedzić narzeczoną, a na pytanie, którą z trzech, tylko coś odburknął i szybko wyszedł. Kocimiętka po prostu znikł bez słowa i Kailean gotowa była się założyć, że pije w jakiejś piwnicy. Daghena zamknęła się w pokoju i zabarykadowała drzwi. Niiar nagle pokazał się z ręką na temblaku, narzekając na odnowioną kontuzję.
Wszystko miało się skończyć jak zawsze, czyli tym, że Lea wynajmie od Aandursa wózek i osła, po czym zawiezie siodło do naprawy. Ale dopóki szukała osła w czaardanie, dopóty wszyscy uciekali.
Kailean uciekała tam, gdzie zwykle – do drugiej rodziny, choć oznaczało to, że musi wlec się w spiekocie przez pół miasta. Oficjalnie szła po to, żeby And’ewers obejrzał prawą przednią podkowę Toryna, więc koń człapał za nią, zbyt otępiały z gorąca, żeby okazać niezadowolenie.
Cholerna, cholerna Lea!
Zbliżała się do kuźni, słysząc wyraźnie stukot młotka i dyszenie miecha. Mieszkała tu przez kilka lat, więc bezbłędnie rozpoznała, że pracuje tylko małe palenisko. Zresztą nic dziwnego, przy tych upałach kuźnia ożywała w pełni dopiero wieczorem; wtedy pracowano w niej do późnej nocy. Gorąc środka dnia zabijał wszelką aktywność.
Domostwa Verdanno wyłoniły się przed nią zza następnego zakrętu. Nareszcie. Miała wrażenie, że jeszcze kilka kroków, a padnie w pył drogi i nie wstanie aż do wieczoru.
Sześć budynków, nietypowych jak na Lithrew, ustawiono w luźny okrąg otaczający kuźnię. Wszystkie były szerokie na około osiem stóp, lecz trzykrotnie dłuższe, miały półkoliste dachy, drzwi skierowane na kuźnię i małe okna. Wiedziała, że te zewnętrzne zazwyczaj zakryte są grubymi okiennicami z krzyżową szczeliną strzelniczą pośrodku. Tak wyglądać mógłby obóz wędrownej karawany, kilka wozów w obronnej formacji.
I tym właśnie był ten okrąg. Karawaną, która już nigdy i nigdzie nie pojedzie.
To zawsze ściskało jej serce, to i pełna spokojnego smutku rezygnacja, z jaką And’ewers przyjmował los swój i swojego ludu. Nie potrafiła tego do końca zrozumieć, lecz był to jeden z tych tematów, które obejmowała niepisana zmowa milczenia. Wozacy Verdanno w tej rodzinie nie rozmawiali o własnym położeniu nawet między sobą.
Bo składające się z setek, a czasem tysięcy wozów wędrowne miasta Verdanno nie jeździły już po Wyżynie Lytherańskiej, zwanej też czasem Wielką Północną Wyżyną.
Ruszyła w stronę zabudowań i w tej samej chwili z jednego z nich wyszedł wysoki mężczyzna. And’ewers. Uśmiechnął się na jej widok i zaraz poważniejąc, obrzucił wzrokiem stojącego ze zwieszonym łbem Toryna.
– Zamierzasz go zamęczyć na śmierć?
No tak, koniarze. Gdyby leżała zakrwawiona między kopytami Toryna, to najpierw i tak zajęliby się koniem, a potem dopiero spytali, czemu brudzi ziemię. Zmarszczyła brwi.
– Też się cieszę, wuju, że cię widzę.
– Potem, Kailean, potem. Na razie zaprowadźmy go do stajni.
Tylko stajnia nie była nigdy wozem mieszkalnym. Zbudowano ją od podstaw i miała chyba większe wygody niż niejeden budynek w mieście. Szerokie boksy, poidła zawsze pełne wody i żłoby pełne owsa. A w środku panował chłód. Konie Verdanno powitały Toryna przyjaznymi parsknięciami.
– Wytrzyj go, wyczesz i napój.
– Już go dziś czesałam.
– Zgrzebłem? – Przejechał dłonią po końskim grzbiecie, jakimś cudem odnajdując kawałek przybrudzonej sierści. Założył szczotkę na dłoń, dziewczynie podając drugą.
Nie było sensu protestować. W końcu Toryna dostała w podarunku od And’ewersa i kto jak kto, ale on znał się na koniach. Poza tym w stajni było chłodno i przyjemnie, a jej wierzchowiec zasłużył sobie na kilka chwil uwagi.
Czesząc konia, zawsze pozwalała myślom płynąć swobodnie.
Kiedyś, trzydzieści lat temu, takich wozów jak te sześć było dziesiątki tysięcy. Niektórzy twierdzili, że dobrze ponad sto tysięcy. Podzielone na klanowe i plemienne związki, ruchome metropolie przemierzały wzdłuż i wszerz wyżynę położoną na północ od Wielkich Stepów i przez wiele lat nikomu rozsądnemu nie przychodziło do głowy, żeby wdawać się z Verdanno w wojnę. Liczni i bitni, potrafili błyskawicznie zmieniać swoje wędrowne miasta w warowne obozy, na których łamały sobie zęby wszystkie armie. Chętnie handlowali z sąsiadami, mieli świetnych kowali i rymarzy, a ich siodła i uprzęże uchodziły za najlepsze na świecie. Znakomici rzemieślnicy oraz wielkie stada bydła, ciągnące za każdą karawaną, były źródłem siły i bogactwa tego ludu.
I te wielkie stada bydła stały się przyczyną ich zguby. Gdy czterdzieści lat temu Ojciec Wojny podbił i zhołdował wszystkie plemiona Wielkich Stepów, potrzebował tych stad. Potrzebował mięsa i tłuszczu, żeby zapełnić żołądki stutysięcznej armii, potrzebował skór na namioty i pancerze, kości i ścięgien na łuki. Pierwszą wielką wojnę Se-kohlandczycy, jak ich już wtedy nazywano, nie stoczyli z Imperium, tylko z Wozakami Verdanno.
Wędrowne miasta padały jedno po drugim, bo koczownicy mieli jazdę, a mieszkańcy wyżyny nie.
Bo wozacy nie jeździli konno.
Nigdy.
Verdanno czcili Laal Szarowłosą, Panią Stepów, pod postacią kamendeeth – śnieżnobiałej klaczy ze złotą gwiazdką na czole. Mieli legendę o swoim pierwszym władcy i bogini, i o tym, jak przewiozła go przez Szlak Obłędu, prowadząc jego lud do ziemi obiecanej, a on przyrzekł jej, że ani sam, ani jego potomkowie nigdy już nie wsiądą na koński grzbiet. Verdanno używali koni – ciągnęły ich wozy, zaprzęgali je do swoich bojowych rydwanów, a gdy trzeba, zwierzęta chodziły w kieracie. Lecz każdy Wozak, który znalazł się na końskim grzbiecie, nieważne, w jakich okolicznościach, był natychmiast wypędzany z rodu. Stara legenda tworzyła rdzeń ich duchowości, splatała rody i klany w naród, jednocześnie wiążąc im ręce.
Bo Verdanno kochali konie. Kochali je obłędną, szaloną miłością. Powiadano, że Wozak prędzej dopuści do tego, żeby jego dzieci poumierały z głodu, niż pozwoli, by jego konie zaznały niedostatku. Przesada, ale niewielka. Przy czym w swoich zwyczajach nie byli bezmyślnymi fanatykami. Z pozbawionym bigoterii pragmatyzmem uznawali, że inne ludy jeżdżą konno, więc robili wszystko, aby ulżyć końskim grzbietom, i dlatego też mieli najlepszych rymarzy na Stepach. I kowali. Elementy końskiego oporządzenia, powstające w kuźni And’ewersa, łączyły w sobie piękno i praktyczność. Verdanno byli absolutnymi mistrzami w wytwarzaniu końskich uprzęży. Z podobnym pragmatyzmem przyjmowali, że w czasie wojny można ranić i zabijać konie wroga, oddając im jednak hołd należny szlachetnemu przeciwnikowi. Zdarzało się, że po bitwie zostawiali ludzi na żer sępom, a koniom usypywali wysoki kurhan.
Lecz stara legenda robiła z nich piechurów i woźniców. Nigdy jeźdźców.
I to właśnie przywiodło ich do klęski. Zaprawione w bojach se-kohlandzkie armie przecinały szlaki wędrówek wielkich karawan i uderzały na nie z zaskoczenia. Czasem udawało im się rozbić je w pierwszym ataku, kiedy indziej karawana oskorupiała się warstwą pancernych wozów i zamieniała w warowny obóz. Koczownicy uczyli się je zdobywać, czarami i siłą, i wkrótce żadne ruchome miasto nie mogło czuć się bezpiecznie. Och, bitwy były zawzięte, lekkie rydwany Verdanno pokazywały, co potrafią, bo woźnice Verdanno nie darmo uchodzili za najlepszych na świecie. Lecz rydwany nie pokonają kawalerii, zwłaszcza takiej jak se-kohlandzka. I karawany-miasta padały jedna po drugiej.
Najdłużej utrzymała się największa z nich, zwana Hav’lood, Królewskim Grodem. Tworzyło ją ponad dziesięć tysięcy wozów, które ustawione w potężny, poczwórny mur, przez pół roku odpierały ataki pięćdziesięciotysięcznej armii koczowników. Czarownicy Verdanno przeciwstawiali się Źrebiarzom Ojca Wojny tak skutecznie, że ten wreszcie zakazał swoim szamanom udziału w walce, śniadoskórzy wojownicy odpierali jeden atak za drugim, a wewnątrz olbrzymiego czworoboku pasły się wielkie tabuny. I to one zgubiły w końcu obrońców, bo ci nie potrafili rozstać się ze swoimi końmi. Gdy zaczęło się oblężenie, pod nóż poszły wszystkie krowy, woły i owce. Lecz nie konie. A trawy wewnątrz warownego obozu było za mało i gdy skończyły się zapasy paszy, a ludzie zaczęli oddawać własną żywność zwierzętom, ostatni władca Verdanno nakazał rozpiąć łańcuchy spinające wozy. Czas wielkich karawan dobiegł końca.
Zdumiewające, że Ojciec Wojny potraktował podbitych łagodnie. Pozwolił im zatrzymać wozy, pozwolił zachować część stad, pozwolił nawet wędrować po Stepach. Zabrał tylko każde dziewięć z dziesięciu sztuk bydła i osiem z dziesięciu wypieszczonych koni oraz kazał sobie płacić daninę w tym, w wytwarzaniu czego Verdanno byli najlepsi. W końskim oporządzeniu. W końcu dla narodu jeźdźców dobre siodła i uprzęże były na wagę złota. Wydawało się, że Wozacy wyszli z tego starcia lepiej niż jakiekolwiek inne plemię przed nimi, nadal mieli własne ziemie, własne wozy i część własnych stad.
Ale większość ich ukochanych koni, które nigdy nie zaznały siodła na grzbiecie, służyło teraz innym panom. I to była rana, która jątrzyła się w ich sercach.
Koczownicy osiągnęli wojną z Wozakami wszystko, co chcieli. Zagarnęli setki tysięcy sztuk bydła i koni oraz zapewnili sobie nieprzerwane dostawy najlepszych końskich rzędów na świecie. A przygotowująca się do ataku na Meekhan konna armia potrzebowała ich nieograniczoną ilość. Kilka lat po ataku na Północną Wyżynę olbrzymie se-kohlandzkie armie runęły na zachód, na niczego niespodziewające się Imperium.
Cztery lata później, w wielkiej bitwie o Meekhan, Ojciec Wojny stracił sześćdziesiąt tysięcy wojowników. Meekhańczycy potrzebowali tych czterech lat, by stworzyć, uzbroić i wyszkolić armię konną, dorównującą niemal armii najeźdźców, a mającą tę przewagę, że wspierała ją świetna, bitna i zacięta piechota. Atak na Imperium skończył się dla Se-kohlandczyków klęską, jakiej nie zaznali od lat.
I zaowocował wybuchem powstania wśród Wozaków.
Powstania krwawo i bezwzględnie stłumionego, bo po raz kolejny okazało się, że rydwany nie mogą równać się w walce z konnicą, a Verdanno nadal nie chcieli wyrzec się swojej tradycji. Lecz tym razem nie było mowy o łagodnym traktowaniu. Każde ze zdobytych miast-obozów łupiono bez litości, mieszkańców wyrzynano lub pędzono na południowy wschód, w niewolę. W końcu, gdy klęska stała się oczywista, olbrzymie karawany ruszyły w swoją ostatnią wędrówkę na południowy zachód, aby ominąwszy Olekady, szukać schronienia na terytorium Imperium. Verdanno mieli pieśni i legendy o tej wędrówce, zwanej Krwawym Marszem. O karawanach rozciągniętych w wielomilowe, szerokie na dwadzieścia wozów kolumny, karawanach idących przez step i koczownikach atakujących je bez chwili przerwy. O strzałach świszczących w powietrzu, pożarach traw, wznieconych, by pochłonęły uciekinierów, o bitwach czarowników, w czasie których powietrze gotowało krew w żyłach i wypalało oczy z czaszek.
Gdyby Se-kohlandczycy mieli wtedy tę samą armię, która podbijała ziemie Verdanno i uderzała na zachód, żywa noga z tych karawan nie doszłaby nad graniczną rzekę. Ale kwiat koczowniczej armii gnił w ziemi w dalekim kraju i tylko dlatego po trwającej dwadzieścia pięć dni wędrówce pierwsza z wielkich kolumn dotarła do Imperium. I wtedy dwa tysiące wozów zatrzymało się przy szerokim brodzie, po którego drugiej stronie stało trzydzieści tysięcy meekhańskich żołnierzy.
Bo Imperium nie wiedziało, co zrobić z tymi ludźmi. Czy zatrzymać ich na granicy, czy przyjąć u siebie. W pierwszym przypadku wystarczyło poczekać, aż koczownicy dokończą dzieła, nie ryzykując zbyt wiele; krew uciekinierów nie splamiłaby nawet ziem Meekhanu. W drugim dziesiątki, może setki tysięcy uchodźców znalazłyby się na Wschodzie, dołączając swoje prawa i zwyczaje do praw i zwyczajów ludów już tu osiadłych. I bez tego sytuacja na tych terenach była napięta.
Bo Wschód był dziwny, dziwny w porównaniu z innymi prowincjami. Dziki, nieokrzesany i barbarzyński. W prowincjach centralnych, położonych wokół Gór Krzemiennych, na Północy czy na będącym kolebką Imperium Południu, wszystko już od wielu lat było poukładane, cywilizowane i spokojne. Nudne. Co prawda gdzieś tam, w wysokich górach Wielkiego Grzbietu, trwały jakieś starcia i przepychanki, Południe też od czasu do czasu krwawiło, ale to było tyle co nic. Zwykłe przygraniczne szarpaniny. Za to Wschód przypominał beczkę, w której ktoś miesza setkę różnych farb, a ktoś inny wciąż dolewa nowe kolory.
Działo się tak, ponieważ w przeciwieństwie do Północy, zamkniętej ścianą gór, czy Południa, opierającego się o pustynię, Wschód był otwarty. Latami przez granicę przesączały się tu różne plemiona i różne ludy, zwabione dostatkiem i bezpieczeństwem, które obiecywały ziemie Imperium. Bo ta, arbitralnie wyznaczona na rzece granica, równie dobrze mogłaby przebiegać pięćdziesiąt mil na wschód lub zachód. Władająca kiedyś tymi ziemiami Świątynia Laal Szarowłosej akceptowała taki stan rzeczy, tym bardziej że większość przygranicznych ludów składało hołd Pani Stepów. Więc i Imperium musiało pogodzić się z faktem, że część wschodnich prowincji jest meekhańska tylko z nazwy.
Zwyczaje, wierzenia, języki i tradycje tamtejszych ludów tworzyły barwny kobierzec, przyciągający przeróżnych wędrowców, ryzykantów i desperatów. Na Wschodzie można było w kilka miesięcy dorobić się bajecznej fortuny – i w kilka godzin przegrać ją w kości. Można było, z wiatrem w zawody i szablą w ręku, szaleć po Stepach lub zakładając własną stadninę, pracowicie dorabiać się majątku, choć wtedy trzeba też było umieć siedzieć w siodle i strzelać z łuku, żeby ci, którzy wybrali łatwiejszą drogę do pieniędzy lub stryczka – nie ograbili cię do cna.
Z centralnych prowincji ściągali tu młodzi szlachcice, spragnieni przygód i wolności; szukający szczęścia i kawałka własnej ziemi chłopi; rzemieślnicy, niemogący doczekać się przyjęcia do cechu; niezadowoleni z hierarchii w gildii czarodzieje; byli żołnierze, mający tylko miecze i własną krew do wynajęcia; poeci; muzykanci i wszelkiej maści wolne duchy. Z kolei ze wschodu ciągnęły różne plemiona, przywykłe od lat do tego, że rzeka to dobry wodopój, a nie miejsce, gdzie się płaci cło. Wehrengowie, Hearysi, Kem-lanerowie, Myngoni i inni. Czasem dochodziło do starć i potyczek, czasem ktoś komuś zagarnął stado czy tabun i nie zawsze napastnikami byli koczownicy. Jednak większość czasu spędzano, handlując, wymieniając wieści i wędrując po Stepach.
Wszystko zmieniło się wraz z przybyciem na wschodni kraniec Wielkich Stepów plemion określanych jako Se-kohlandczycy. Przez dwadzieścia lat podbijały one miejscowe ludy, wcielając je siłą do własnego królestwa przy całkowitej bierności Imperium. Potem uderzyły na północ, na Verdanno. A później na Meekhan.
Ta wojna jeszcze bardziej zmieniła oblicze Wschodu. Większość miejscowych plemion, mieszkających po obu stronach granicznej rzeki, zachowała się lojalnie w stosunku do Imperium. A przynajmniej nie wsparła najeźdźców. Lecz kilka grup chętnie przyłączyło się do se-kohlandzkiej armii konnej, rabując, mordując i pokazując drogę w głąb Meekhanu. Po klęsce Ojca Wojny i powrocie do starej granicy, Meekhańczycy postąpili zgodnie ze swoimi zwyczajami: mięso i chleb dla przyjaciół, żelazo i ogień dla wrogów. Niedobitki takich plemion jak Myngoni czy Kayerowie zostały wypędzone za rzekę, Wehrengowie i Hearysi otrzymali prawo do obywatelstwa i swobodnych wędrówek wzdłuż granicy. Nie było w tym zresztą zbytniej łaski, to właśnie spośród tych ludów armia Imperium rekrutowała większość lekkiej jazdy. Granicę uszczelniono tak, jak się dało, zakładając co kilkanaście mil warowne obozy, a co kilkadziesiąt silne stanice, uzupełniające linię otoczonych murami miast i osad. Po jej zachodniej stronie znalazło się kilkadziesiąt plemion i szczepów, które dochowały wierności Imperium i które – zgodnie z nadanymi przywilejami – mogły zachować własne obyczaje, wierzenia i tradycje.
Lecz to rodziło problemy, o których nikt nie pomyślał, niektóre z tych plemion używały bowiem magii nieakceptowanej przez Wielki Kodeks. Inne miały do Pani Stepów dość lekceważący stosunek, co doprowadzało kapłanów największej wschodniej Świątyni do szału. Jeszcze inne nie zerwały kontaktów z mieszkającymi na wschodzie krewniakami, pomimo oficjalnej polityki meekhańskiego tronu.
A wszystko to z wiszącą wciąż nad głowami groźbą kolejnego najazdu.
Wschodnie prowincje zaczynały przypominać jakąś przypadkowo dołączoną do Imperium krainę, zamieszkaną przez na wpół dzikie plemiona, rządzącą się dziwnymi prawami i hołdującą niecywilizowanym zwyczajom.
Tak myśleli politycy – dla nich tysiące verdańskich wozów było tylko kolejnym kłopotem, który najchętniej zostawiliby na głowie Ojca Wojny. Po co prowokować wciąż potężnego sąsiada? Po co ściągać sobie na głowę tysiące nowych mieszkańców, którzy może wcale nie zechcą podporządkować się imperialnemu prawu, a co gorsza, może nie zechcą płacić podatków? Po co w ogóle robić cokolwiek, niech ten problem sam się rozwiąże.
Lecz meekhańską armią dowodził człowiek, który pochodził ze wschodnich stepów i jak powiadano, był twórcą niemal całej kawalerii Imperium. I znał lepiej niż którykolwiek z polityków sposób myślenia Ojca Wojny. Więc gdy pierwsze z wozów zatrzymały się przed rzeką, przejechał bród w towarzystwie kilku przybocznych i ocenił przybyszów. Nie mógł nie znać ich wartości jako rzemieślników i hodowców koni, lecz chciał przekonać się naocznie, jakich ludzi wypluł z siebie Krwawy Marsz. A potem jednym gestem wskazał im drogę na zachód.
Rzekę przekroczyło łącznie dwadzieścia tysięcy wozów i ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. A gdy na drugim brzegu stanęły se-kohlandzkie a’keery i ich dowódca wjechawszy w bród, krzyknął: „Ci niewolnicy są nasi! Oddajcie ich!”, Genno Laskolnyk wyjechał mu naprzeciw i nawet nie kładąc dłoni na rękojeści miecza, lecz tylko się uśmiechając, powiedział: „A więc chodźcie i weźcie ich sobie”.
Kailean szczerze wątpiła w taką wersję wydarzeń, lecz była to zbyt piękna opowieść, żeby jej nie powtarzać.
Bo koczownicy zawrócili wtedy konie i pojechali na wschód. Bo, o czym niektórzy dyplomaci Imperium zdawali się zapominać, politykę czasem trzeba prowadzić, pokazując pancerną pięść.
Lecz urzędnicy i tak postanowili coś zrobić z tym niespodziewanym kłopotem. Nie podobała im się wizja kolejnych tysięcy wolnych jak ptaki nomadów, wędrujących wzdłuż całej wschodniej granicy. Więc żeby nie dopuścić do jej spełnienia, wydali szybko tzw. prawo o kołach.
To znaczy kazali je zdjąć z wozów.
Odtąd każdy wozacki ród miał prawo raz na pięć lat założyć koła do swoich wozów i wywędrować, za zgodą odpowiednich władz, w nowe miejsce. Potem koła miały być zdjęte, a wozy zamieniały się w długie chaty. Takie jak te, na które właśnie patrzyła.
Widziała karawanę, którą kawałek pergaminu i pieczęć jakiegoś urzędasa zatrzymała w miejscu.
Gdyby dostała tego wypierdka w swoje ręce...
Z drugiej strony, gdyby nie to prawo, być może nigdy nie spotkałaby rodu Kalevenhów, bo zamiast szukać dla siebie miejsca do osiedlenia, wędrowaliby pewnie razem z plemieniem.
Milczeli prawie kwadrans, wyczesując końską sierść. Kailean pierwsza zmęczyła się ciszą.
– Co ciotka mówi o upałach? – zagaiła wreszcie.
– Będą trwały jeszcze co najmniej miesiąc. Może dłużej. Jak tak dalej pójdzie, cena owsa skoczy pod niebo.
– No, a wszyscy w mieście mówią, że jak tak dalej pójdzie, Se-kohlandczycy ruszą. Na całych Wielkich Stepach nie ma już dość trawy dla ich stad. Jeśli bydło zacznie im padać, będą musieli znaleźć nowe pastwiska. Albo nowe zwierzęta.
Kowal przerwał, spojrzał na nią ponad końskim grzbietem i spokojnie wrócił do czesania.
– Słyszę to co roku, odkąd tu zamieszkaliśmy, Kailean. Koczownicy nadciągają, już widziano wielkie skrzydła ich armii, a luźne a’keery są na naszym brzegu rzeki. Lada chwila wpadną tu i zaczną palić, gwałcić i mordować. Chyba że im się kolejność pomyli. Jak jest susza, to przyjdą, żeby zagrabić nasze stada, jak leje, przyjdą, żeby zagrabić nasze ziemie, te położone wyżej. Jak nie jest za sucho ani za mokro i mamy urodzaj, to wtedy na pewno przyjdą, bo urośli w siłę i chcą grabić z nudów. Gdyby nie Se-kohlandczycy, przez cały rok nie byłoby o czym gadać i niektórzy nie otworzyliby gęby. Jesień się zaczęła, żaden dureń nie będzie wszczynał wojny, gdy zboże zżęte, owoce w sadach zebrane, a zamki i miasta mają pełne spichrze. Poza tym wszyscy mówią, że u Se-kohlandczyków szykują się inne problemy.
No tak. Plotki o niedomaganiu Yawenyra poszły już w step. Nawet sama Laal nie zdołałaby ich teraz zatrzymać.
– A wojsko, które pojawiło się na granicy? Nie mów wuju, że nie słyszałeś.
– A słyszałem, słyszałem. W sumie będzie tego jakieś osiem czy dziesięć regularnych pułków. Może z dwanaście tysięcy koni. Jeśli Imperium szykuje się do walki i nie stać go na większą armię, to kiepsko z nami. Ale nie, nie będzie żadnej wojny, jeśli coś przyjdzie, to prawdziwa jesień, taka, co to rozmoczy Stepy i zamieni je w bajoro. A potem będzie zima i śniegi. A potem znów Przyjdą wiosna i lato. Słowo kowala. Oczywiście, jeśli Laskolnyk chce wiedzieć, co o tym wszystkim sądzę, niech sam zapyta.
And’ewers uśmiechnął się do niej kpiąco. Odpowiedziała uśmiechem.
Verdanno byli wysokim, szczupłym ludem o ciemnej skórze i ciemnych włosach. Przeważnie mieli powyżej sześciu stóp wzrostu, byli proporcjonalnie zbudowani, a ich twarze wydawały się na swój sposób piękne – o ostrych rysach, mocno zarysowanych kościach policzkowych i lekko migdałowych, ciemnych oczach. Ślady ich krwi można znaleźć u wielu plemion Wielkich Stepów, bo w czasach przed nadejściem Se-kohlandczyków niejedna karawana zabłądziła poza Północną Wyżynę.
Gdy kowal się uśmiechał, dwie krótkie blizny marszczyły mu się na policzku, nadając twarzy dziki wygląd. Bez problemu mogła go sobie wyobrazić, jak w lekkiej kolczudze jedną ręką powozi bojowym rydwanem, drugą ciskając jednocześnie we wroga oszczep.
W tej sprawie jednak musiała się zdać na wyobraźnię, bo And’ewers nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Zupełnie jakby urodził się dopiero wraz z przybyciem na ziemie Imperium.
– Ciotka w domu?
– W kuchennym, jak zwykle. Powiedziała, że dzisiaj pewnie przyjdziesz, więc warzy wielki jak balia gar zupy serowej.
– A więc dobrze, że przyszłam, prawda, wuju? Bo inaczej by się zmarnowało.
– Ha, ha. Dobry żart, dziewczyno. Dobry żart.
Rodzina kowala razem z nim i żoną liczyła dwanaście osób. Siedmiu synów i trzy córki, przybrane rodzeństwo Kailean, było dumą i skarbem And’ewersa, lecz największy nawet gar zupy nie stanowił dla nich wyzwania. Dobrze, że kuźnia przynosiła odpowiednie zyski. Dwóch najstarszych chłopaków wyfrunęło już z domu i wbrew woli ojca pojechało na północ, do Mandellen, gdzie powstało największe verdańskie niby-miasto. To był uboczny efekt „Prawa o kołach”. Wozacy mu się podporządkowali, lecz po swojemu.
Wokół Mandellen, małej wioski składającej się z kilku chat, wyrosło pierwsze z wielkich miast-obozów, którego mury tworzyły tysiące bojowych wozów, a domostwa, ulice i place handlowe wyznaczały wozy mieszkalne. Wozacy ustawili swoje ruchome domy tak, jakby zakładali na wyżynie wędrowny obóz, po czym zdjęli koła. W jeden dzień, niemal w szczerym polu, powstało trzydziestotysięczne miasto. Jedno z kilku na Wschodzie. Gubernator próbował protestować, lecz Verdanno pokazali mu odpowiedni ustęp z podpisanego przez niego „Prawa o kołach”. Wozy musiały zatrzymać się w pobliżu meekhańskiego miasta lub wsi i należało im zdjąć koła. Nikt nie napisał, ile tych wozów może być.
Sprawa oparła się o samego cesarza, lecz ten podobno tylko rzucił okiem na dokument i uśmiechnął się. W Imperium bowiem prawa nie zawsze były najlepsze, lecz zawsze ich przestrzegano. A poza tym trzydziestotysięczny obóz warowny, postawiony na drodze ewentualnego se-kohlandzkiego najazdu, był więcej wart niż niejedna twierdza. Zwłaszcza że jego mieszkańcy nienawidzili koczowników jak nikogo na świecie.
Powoli kończyli szczotkowanie Toryna. Kailean miała niejasne podejrzenie, że jej wierzchowiec tylko dlatego dał się wyciągnąć ze stajni przy zajeździe, że wiedział, jakie przyjęcie go tu czeka. Uśmiechnęła się i poklepała go czule po grzbiecie.
– Cieszysz się, że wróciliśmy do domu, co?
Toryn zwrócił ku niej łeb i parsknął łagodnie.
– Dobrze się dogadujecie?
– Dobrze, wuju. Jest uparty, na wpół dziki i trochę za bardzo lubi gryźć inne konie. I ludzi też. Ale poza tym to najlepszy koń w czaardanie. – Zdjęła zgrzebło, wyczyściła i odłożyła na miejsce. – Kto pracuje?
– Bliźniaki. I jak znam życie, znów bardziej się wygłupiają, niż robią coś pożytecznego. Ale cóż, lepiej niech siedzą w kuźni, niż mieliby ganiać po karczmach. Idź się przywitać, a potem leć do ciotki, bo pęknie z niecierpliwości.
* * *
Kuźnia składała się z solidnego dachu, stojącego na czterech równie solidnych słupach, i plecionych z wikliny, przewiewnych ścian. Dziedzictwo karawan, w których jeśli już rozkładano warsztat, robiono to właśnie w ten sposób: dach, słupy i symboliczne ściany. Można go szybko rozłożyć – i równie szybko złożyć, kiedy trzeba ruszać dalej. No i przy takich upałach ściany z gałązek nie trzymały ciepła wewnątrz. Inaczej nie dałoby się pracować.
Choć i tak gorąc buchający z wnętrza zatrzymał ją w progu. Nagle wydało jej się, że upał i spiekota najgorętszych godzin południa wcale nie są tak dokuczliwe. Przynajmniej jeśli porównać je z tym, co działo się w pobliżu paleniska.
Dwóm śniadoskórym młodzikom wcale to nie przeszkadzało. Rozebrali się do pasa, pozostawiając na gołym ciele skórzane fartuchy, i uwijali się wokół kowadła. Młoty waliły w kawałek rozżarzonego niemal do białości metalu, kolejnymi uderzeniami nadając mu coraz bardziej wydłużony kształt.
– Ojciec wie, że psujecie dobre żelazo? – zagadnęła od wejścia, przekrzykując łoskot.
Nie obejrzeli się ani nie drgnęli, zaskoczeni. Dranie – uśmiechnęła się pod nosem. Oczywiście wiedzieli, że jest w domu, lecz w tej chwili najważniejszy był ten kawałek żelaza, bezlitośnie maltretowany na kowadle. Kwestia odpowiedniej temperatury, siły, kierunku i częstotliwości uderzeń wygrała z powitaniem przybranej kuzynki.
Wreszcie jeden z braci szybkim ruchem przeniósł metal do kadzi z wodą. Zasyczało, uniósł się niewielki kłąb pary.
Bliźniacy najpierw wyjęli swoje dzieło i przyjrzeli się mu z uwagą, a dopiero potem przenieśli spojrzenia na Kailean. Uśmiechnęli się jednocześnie, z identycznymi, kpiącymi grymasami.
– Coś musiało się stać na Stepach, że kuzynkę przyniosło.
– Pewnie wszystka woda się spaliła i cała trawa wyparowała, czy jakoś tak.
– Nie było mnie ledwo dziesięć czy dwanaście dni, maluchy, nie przesadzajcie.
Fen’doryn i Gen’doryn byli najmłodszymi synami And’ewersa, bliźniakami identycznymi jak dwie krople wody, co według wierzeń Verdanno stanowiło zapowiedź dziwnego i pokręconego losu. Na razie jednak siedzieli w domu i pod okiem ojca uczyli się fachu. I rośli. Mieli dopiero po piętnaście lat, lecz w ciągu ostatniego roku strzelili w górę o dobre cztery cale. To tempo zaskakiwało w rodzinie chyba najbardziej Kailean. Czasem nie odwiedzała kowala przez miesiąc lub dłużej, wędrując z czaardanem po pograniczu, więc gdy wracała wreszcie do kuźni, widziała wyraźnie kolejne pół cala, które im przybyło. Mimo wszystko nadal nazywała ich maluchami. W końcu była przybraną starszą kuzynką i powinni się jej słuchać.
– Co tam znów zmajstrowaliście, hę? Na podkowę zbyt proste, a na miecz za krótkie. Będzie z tego coś więcej niż garść hufnali?
Fen’doryn – poznała po małej bliźnie nad lewym okiem – uniósł kawałek ciemnego już i wychłodzonego metalu i podał jej. Broń, widać było bowiem od razu, że to ostrze, była jednocześnie dziwna i znajoma. Dwunastocalowe ostrze wyraźnie rozszerzało się ku górze i zaginało. Lecz zaginało w przód, mając krawędź tnącą po wewnętrznej stronie. Trzymała w ręku głownię kavayo – bojowego noża Verdanno, zwanego także przecinaczem gardeł albo otwieraczem czaszek. Całość ważyła prawie dwa funty, po dodaniu rękojeści i małego jelca na pewno będzie cięższa. Taką klingą można bez trudu odciąć rękę czy rozrąbać na pół głowę. A jeśli kolczuga nie była naprawdę mocna, to pchnięcie kavayo przeszywało ją jak lnianą szmatę. Te noże uchodziły za tak dobre, że uzbrajali się w nie chętnie nie tylko Wozacy. Broń wojowników.
– Ojciec wie? – zapytała już na poważnie i zaraz skrzywiła się na własną bezmyślność. Oczywiście, że wiedział. Wiedział o wszystkim, co powstawało w jego kuźni.
Obaj uśmiechnęli się z politowaniem.
– A drugi? – Przynajmniej to pytanie miało sens.
Gen’doryn zdjął z wiszącej przy słupie półki drugie ostrze. Identyczne, co do ułamka cala, ale już niemal wykończone. Krawędź tnącą zahartowano i wstępnie wyostrzono. Lekko falisty wzór błękitnej stali nadawał klindze wrażenie lekkości i szybkości, i to pomimo szerokiego, tępego grzbietu. Gdy głownia zostanie już osadzona w rękojeści i ostatecznie naostrzona, utworzy piękną i zabójczą broń.
– Kiedy zamierzacie je skończyć?
– Za miesiąc, nie ma pośpiechu. Jeszcze rękojeści i pochwy, i ostrzenie, i szlif. To musi być zrobione dobrze, prawda, Fen?
Fen’doryn uśmiechnął się i pieczołowicie odłożył oba ostrza na półkę.
Bliźniacy byli synami kowala i własnoręcznie wykonywali swoje kavayo. Za miesiąc, gdy skończą pracę, And’ewers podda ich noże drobiazgowym oględzinom i testom. Sprawdzi ostrość, wyważenie, odporność na zginanie. Jeśli wszystko wypadnie dobrze – a znając bliźniaków, nie wątpiła w to – obaj chłopcy wejdą w świat mężczyzn. Tak jak reszta jej przybranych braci. I wtedy w domu nie będzie już dzieci, tylko sami dorośli.
Coś się na zawsze zmieni.
Uśmiechnęła się szczerze.
– Cieszę się, chłopcy. Bardzo. Najwyższy czas.
Popatrzyli na nią uważnie, po czym poważnie skinęli głowami.
– Wiemy, Kailean. Najwyższy czas.
Później pomyślała, że powinna ją zastanowić ta nagła powaga u zwykle pokpiwających ze wszystkiego bliźniaków. Ale było tak gorąco, że myślała tylko o schronieniu się pod dachem i wypiciu czegokolwiek, byle zawierało odrobinę wody.
– Idę do ciotki, a wy nie zepsujcie tu niczego, dobrze?
Odwróciła się, zanim rzucili ripostę. Za miesiąc, gdy już skończą swoje noże, nie będzie mogła tak się do nich odzywać. Do mężczyzn trzeba się zwracać inaczej niż do chłopców.
* * *
Domostwo kuchenne było po prostu wozem, w którym królował piec. Jednak nie zwyczajny, lecz specjalna konstrukcja z żelaza i odpowiednio wypalanych cegieł, stojąca na czterech stalowych nogach i podtrzymywana przez kilka łańcuchów. Można w nim było bezpiecznie palić nawet wtedy, gdy wóz sunął przez stepy, kołysząc się z boku na bok; stalowe obręcze, zamocowane do ściany, zabezpieczały garnki przed zsunięciem się z blachy. Mimo iż wozy Verdanno dawno już nie wędrowały po równinach, ciotka Vee’ra nie chciała wymienić pieca na zwykły. Co oczywiście nie przeszkadzało jej narzekać, jaki to z niego przeżytek.
Dym, unoszący się z żelaznej rury pełniącej funkcję komina, powinien ją ostrzec, lecz Kailean była przekonana, że nigdzie nie może być gorzej niż w kuźni. Myliła się.
Parne gorąco uderzyło w nią od progu i na moment odebrało dech. Zupełnie jakby próbowała oddychać zupą. Niby zapach zachęcał, a przecież była już głodna, lecz ciało broniło się przed tym pomysłem. Krople potu błyskawicznie pokryły jej czoło i zaczęły spływać do oczu. Zamrugała.
– Nie stój w progu, dziewczyno, bo się zaziębisz. Wejdź.
Prawie zapomniała, po kim bliźniacy odziedziczyli poczucie humoru. Ostrożnie zrobiła głęboki oddech i weszła.
W środku pootwierano szeroko wszystkie okna i jeśli tylko zerwie się jakiś wiaterek, kuchnia znów zacznie przypominać miejsce przeznaczone dla ludzi. To „jeśli” było bardzo ważne, bo od kilku dni powietrze stało nieruchome jak przed burzą.
Jeden koniec wozu zajmował piec i kilka szafek ze wszystkimi niezbędnymi przyborami. W drugim królował długi stół, otoczony umocowanymi do ścian siedzeniami. Po ich podniesieniu można się tu było całkiem swobodnie poruszać. Poza tym takie siedzenia są po prostu lżejsze niż zwykłe krzesła czy ławy. A gdy od wagi zależy, jaki odcinek drogi pokonasz w ciągu dnia, liczy się każdy funt.
Kailean zawsze uderzało, że wszystko w domach-wozach jej przybranych krewnych opowiadało o tym, iż tak naprawdę są one miejscem zamieszkania nomadów; że te długie domostwa powinny stać na kołach i ciągnięte przez poczwórne zaprzęgi, wędrować w wielkich karawanach. Ława przymocowana do podłogi, podnoszone siedziska, półki i szafki z drzwiczkami zabezpieczonymi przed przypadkowym otwarciem, garnki i patelnie mocowane do ścian dodatkowymi uchwytami. Piec. Nawet po tylu latach przymusowego postoju ten wóz był przygotowany do wyruszenia. A ciotka, mimo że uśmiechała się szeroko i żartowała ze starych nawyków, nie mogła jaśniej wyrazić swojej tęsknoty.
Tylko że o tym również się nie rozmawiało.
Przysiadła na rozkładanej ławie obok okna. Jeśli jakimś cudem pojawi się wiatr, nie ominie jej żaden podmuch. Pot nie spływał jej już tylko po twarzy. Lniana koszula lepiła się do pleców i piersi; sięgnęła do gorsecika i poluzowała go. Lepiej.
Ciotka Vee’ra stała do niej tyłem, mieszając coś zawzięcie w wielkim garze. Była piękną kobietą, wysoką i szczupłą i mimo urodzenia dziesiątki dzieci, wciąż miała talię dwudziestolatki. Lecz zważywszy, ile czasu spędzała w saunie, w którą zmieniał się podczas gotowania wóz kuchenny, nie powinno to nikogo dziwić.
Odwróciła się z uśmiechem, wyciągając w jej stronę głęboką glinianą miseczkę.
– Częstuj się, Kailean. Powinna być już dobra.
Kailean wzięła naczynie. Ostrożnie siorbnęła. Zupa była pyszna – odpowiednio doprawiona, z łagodnym, wyraźnym smakiem dojrzałego sera i unoszącą się nad wszystkim nutą ostrych przypraw i ziół. Na chwilę zapomniała o duchocie i o tym, że właśnie pije coś, co niewiele różni się temperaturą od wrzątku.
– Mmmm, przepyszna, ciociu. Jednak powinnaś dać się namówić Aandursowi i zacząć u niego pracę. Choćby ze dwa razy w miesiącu. Ostatnio podbił przecież cenę.
Właściciel Vendora, zaprzyjaźniony z rodziną kowala, od wielu lat proponował Vee’rze pracę, będąc święcie przekonany, że jej talent rozsławi zajazd na wiele mil. Na razie niewiele wskórał.
– Może kiedyś, jak będę miała mniej na głowie. Poza tym wiesz przecież, że ja w obcej kuchni... – Ciotka wzruszyła ramionami i wróciła do mieszania zupy.
Po chwili przytłumiła huczący w piecu ogień, przykryła gar i zręcznie mijając Kailean, usiadła przy niej na ławie.
– Co słychać w szerokim świecie? – zagaiła.
– W szerokim świecie jak to w szerokim świecie, ciociu. – Kailean wzruszyła ramionami. – Ty mi raczej powiedz, dlaczego dopiero przypadkiem dowiaduję się, że bliźniacy wykuwają swoje kavayo? Hę?
Gliniana miska zaczęła ją parzyć w palce, lecz i tak machinalnie pociągnęła kolejny łyk. Kubki smakowe zapiały z zachwytu.
Starsza kobieta uśmiechnęła się rzewnie.
– Dla mnie to też była niespodzianka, dziecko. Duża niespodzianka. Ale gdy ostatnio ich przytuliłam, to okazało się, że są już wyżsi i ode mnie. Nie da się powstrzymać źrebiąt od dorastania.
– Źrebiąt, co? To zawiadom mnie, jak już będziecie te źrebięta podkuwać. Dla takiego widoku przebędę każdą drogę.
Vee’ra zaśmiała się ciepło i Kailean nie po raz pierwszy ogarnęło zdumienie. Jakby małe dziecko śmiało się głosem dorosłej kobiety. Tyle szczerej radości.
– Nie, Kailean, na pewno nie zapomnimy cię zawiadomić. – Ciotka otarła łzę z kącika oka. – Ja... i tak sądzę, że trzymaliśmy ich zbyt długo. Mają piętnaście lat, w karawanie od co najmniej roku nosiliby już własne noże.
W karawanie... Kailean zawsze zastanawiała się, czy ciotka słyszy, co pojawia się w jej głosie, gdy mówi te słowa. W karawanie. Z miękkim przydechem, jakby płakała sylabami.
– W karawanie jeździliby już własnym rydwanem, ciociu – powiedziała cicho. – Jeden by powoził, a drugi miał łuk. Pewnie Fen, bo lepiej strzela. W karawanie najpewniej byliby już zaręczeni, z wysokimi, smagłymi dziewuchami, przed którymi popisywaliby się powożeniem i celnością. W karawanie...
Nie dokończyła, bo nie pierwszy raz jej rozmowa z ciotką wpadła w koleiny, których obie powinny unikać. W karawanie wszystko byłoby inaczej, wozy toczyłyby się przez step, roześmiani chłopcy śmigaliby w rydwanach, a dziewczęta flirtowałyby z nimi i uczyły się, jak być dobrymi żonami i matkami. Pędzone obok karawany stada muczałyby zgodnie, wypełniając przestrzeń pieśnią o potędze i dobrobycie. W karawanie wszystkie wozy byłyby kolorowe, równina gładka, a paszy i wody – zawsze w bród. Wszystko tak piękne, jak piękne są wspomnienia kobiety, której karawana zatrzymała się ćwierć wieku temu. W jej wspomnieniach nie było miejsca na chłopców łamiących sobie karki w czasie jazdy rydwanem, nie było krwi spływającej po ostrzach kavayo w czasie międzyplemiennych starć, nie było porwań, rodzinnej wendety, kradzieży stad ani bratobójczych walk. Inaczej niż we wspomnieniach And’ewersa. Nie było nienawiści, zazdrości, pozostawiania krewniaków na pastwę losu, zdrad. Kailean czasem myślała, że każde z nich odziedziczyło inny zestaw wspomnień. Vee’ra dostała te dobre, a jej mąż te złe.
Zamilkły na chwilę. Kailean, zapatrzona we wnętrze miseczki, bała się podnieść wzrok. Wszystko przez ten upał, pomyślała. Gdyby nie upał, lepiej panowałabym nad językiem. A było blisko, naprawdę blisko, o mało nie powiedziała: „W karawanie w sześciu wozach mieszkałoby dwa razy tyle osób, co tutaj”. Najpewniej w wozach Kalevenhów byliby także rodzice And’ewersa, może małżeństwo rodzeństwa jego i żony, bo rody chętnie wiązały się ze sobą nie tylko jednym związkiem. Byłoby o wiele więcej dzieci.
– Ale w karawanie – podjęła po chwili – nie byłoby mnie, ciociu. I ominęłaby mnie ta zupa, a to już nazwałabym nieszczęściem.
Błogosławiony język, w którym można wypowiedzieć takie proste kłamstewka.
Oczy ciotki rozjaśniły się na chwilę.
– Der’eko wrócił wczoraj – rzuciła. – Spotkałaś go już?
Pokręciła głową.
– Nie, ciociu, a wuj nawet słowem się nie zająknął, że pierworodnego ma w domu. Ktoś tu zasłużył na lanie.
Odpowiedział jej cichy śmiech.
– Nie ty jedna masz czasem ochotę, by to zrobić, Kailean. Ale on jest, jaki jest, mam nadzieję, że wreszcie się rozmówią z Pierwszym i przestaną na siebie patrzeć wilkiem.
Najstarszy syn wyjechał do Mandellen wbrew woli ojca, który uważał, że chłopak musi się jeszcze sporo nauczyć. Ale Der’eko wiedział swoje. Po pierwsze, w tym mieście-obozie żyło najwięcej Verdanno we wschodnich prowincjach. Po drugie, ta mała wioska, która z dnia na dzień obrosła tysiącami wozów, nieoczekiwanie stała się jednym z najważniejszych miast na pograniczu, bo taka ilość ludzi zwabiła na miejsce kupców i rzemieślników z całej okolicy. Kupcy przyjeżdżali po elementy końskiego wyposażenia, rzemieślnicy, żeby oferować to, czego Wozacy sami nie wyrabiali, jak na przykład gliniane dzbany czy szklane butelki. Po kilku latach w Mandellen, oprócz kilkudziesięciu tysięcy uciekinierów z Północnej Wyżyny, mieszkało już co najmniej dziesięć tysięcy innych ludzi. Miasto stało się prawdziwą metropolią, gdzie każdy kowal był na wagę złota. A And’ewers, choć się zarzekał, że jego synowie jeszcze nic nie umieją, dobrze wyuczył ich fachu.
Der’eko błyskawicznie znalazł pracę, a gdy tylko za zaoszczędzone pieniądze kupił własne palenisko, ściągnął do miasta drugiego w kolejności brata – Ruk’herta. Kailean spodziewała się, że wkrótce jeden lub drugi zjawią się w Lithrew w towarzystwie jakiejś poważnej matrony, chcącej ocenić majątek rodziny i targować się o cenę za ciemnoskórą, migdałowooką ślicznotkę, która skradła jednemu z braci serce. Po części rozumiała obawy kowala. Gdyby wszyscy jego synowie chcieli się żenić, byłby zrujnowany. Siedmiu synów i trzy córki to nie najlepsze proporcje w plemieniu, gdzie za pannę młodą płaciło się końmi, bydłem i malowanymi wozami.
Ale Der’eko przyjechał sam, inaczej ciotka poinformowałaby ją o tym od progu. Chyba nikt w rodzinie nie czekał tak na pierwsze wesele, jak ona.
– Gdzie go teraz znajdę?
– Pierwszego? Pewnie w sypialnym z resztą, którą bałamuci swoimi opowieściami o wielkim mieście. Ani się obejrzę, jak wszystkich tam ściągnie i zostaniemy tu tylko we dwoje, para starych głupców i sześć wozów.
– Nie sądzę, ciociu. – Kailean zbyła obawy ciotki machnięciem ręki. – Nawet jeżeli chłopcy wyjadą, to tylko po to, żeby wrócić z jakimś przychówkiem. Ani się obejrzysz, jak będziesz miała pełne ręce wnucząt. Chłopcy zawsze wracają do domu; to my, dziewczyny, odlatujemy i zakładamy gniazda gdzie indziej.
Od strony wejścia dobiegło chrząknięcie.
– Czyżbyś chciała nam o czymś powiedzieć, Kai?
Tylko jedna osoba w rodzinie skracała jej imię na verdańską modłę. Odwróciła się do drzwi i zmierzyła wchodzącego spojrzeniem.
– No proszę, nie dość, że wystrojony jak fircyk, to jeszcze podsłuchuje. Nie ciekawią cię opowieści starszego brata?
Vee’ra uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę do syna.
– Witaj Eso’barze. Już z powrotem? Jak zakupy?
– Dziesięć dużych kęsów alombeńskiej stali i trzydzieści małych, połowa alombeńskiej, połowa z Derc. Wóz ledwo dociągnął, ale daliśmy radę. Ja i konie. Ojciec powinien być zadowolony. A opowieści Dera z pewnością jeszcze będę miał okazję posłuchać. Już on o to zadba. – Eso’bar wszedł do kuchni i uściskał matkę.
Trzeci w kolejności syn kowala odziedziczył urodę po Vee’rze. Gdy stali obok siebie, wyglądali jak para bliźniąt, które kaprys losu rozdzielił ćwiercią wieku. Te same rysy twarzy, ten sam wzrost, ta sama szczupła, pełna gracji budowa. Tylko że chłopak nosił się jak jeden z jeźdźców równin, workowate spodnie spięte ozdobnym pasem, wysokie buty, zielona, jedwabna koszula, do tego również zielona, haftowana kamizelka. Niektórzy z mężczyzn z jej czaardanu stroili się tak na wesela lub inne ważne okazje. Do tego włosy zaczesane w tył i przewiązane ozdobną tasiemką – zamiast zaplecione w tradycyjny warkocz. Tak ubierali się wojownicy z kilku przygranicznych plemion i moda ta rozprzestrzeniała się po wszystkich wschodnich prowincjach. Gdyby Eso’bar wskoczył w takim stroju na siodło i naciągnął kaptur na twarz, nikt nie domyśliłby się, że to Verdanno z dziada pradziada.
Za każdym razem, gdy się widzieli, Kailean zastanawiała się, jak wielką czuje pokusę, by to zrobić. Raz przyłapała go w stajni, stojącego przy Torynie i z nieodgadnioną miną gładzącego delikatnie koński grzbiet. Jeśli chciał spróbować, jeśli kusiła go jazda wierzchem, jej koń był jedynym koniem, jaki mógł go ponieść. Inne wierzchowce rodu nigdy nie miały siodła na grzbiecie. Szurnęła wtedy głośniej drzwiami, wyrywając go z transu. Nigdy nie rozmawiali na ten temat, ale od tamtego czasu przyglądała mu się uważniej. Jego zachowanie, sposób ubierania, fakt, że mówił w meekhu jak rodowity mieszkaniec Imperium, przestały być tylko młodzieńczymi fanaberiami. Jej przybrany kuzyn nosił w sobie jakąś zadrę, która kazała mu szukać... nie wiedziała czego. Chyba sama mieszkała z nimi zbyt długo, bo myśl, że mógłby zerwać z rodziną, wskoczyć na siodło i spróbować znaleźć sobie inne miejsce w życiu, jakoś nie chciała na dłużej zagościć w jej głowie.
To tylko młodzieńcze wybryki, on ma dopiero osiemnaście lat, przejdzie mu – te słowa niczym cegły tworzyły mur, za którym kryła swój niepokój. No i rzecz jasna rozsądek podpowiadał oczywiste wyjaśnienie. Po odejściu najstarszych braci to właśnie Eso’bar najczęściej wyruszał z Lithrew, by handlować. Ciotka Vee’ra twierdziła, że ma do tego dryg, i Kailean nie mogła się z nią nie zgodzić. A że ubierał się i zachowywał jak tutejszy? W końcu to ułatwiało mu zakupy. Każdy kupiec zawsze ostrzej traktuje kogoś, kto ma na czole wypisane „obcy”. To rozumowanie, proste i logiczne, było kolejną cegłą w murze. I niepokój, który zawsze kiełkował w niej na widok trzeciego z synów And’ewersa, malał.
Więc teraz też tylko uśmiechnęła się i uściskała kuzyna.
– Zdarli z ciebie skórę? – zapytała.
– Próbowali, ale się nie dałem. – Jego uśmiech był szeroki i szczery. – Sartay wie, że nie tylko on ma na sprzedaż dobre żelazo, więc nie próbował mnie za bardzo oszukać.
Pociągnął nosem i zwrócił się do matki:
– Mmm, co tak pachnie? Zamierzasz zadręczyć syna na śmierć?
– Wóz rozładowany? Konie oporządzone?
– Matko...
W tym „matko” było wszystko – łagodna kpina, czułość, żart. Oboje wiedzieli, że nie musiała pytać o tak oczywiste rzeczy, lecz – co Kailean odkryła, gdy tylko z nimi zamieszkała – Verdanno nigdy nie mówili o swoich uczuciach wprost.
– Wiesz, gdzie są miski i łyżki, nie każ matce staruszce ci usługiwać. I lepiej się pospiesz.
– O? A dlaczego? Widzę wielki gar.
– A ja słyszę, że bliźniaki już nie pracują. Uprzątnięcie kuźni zajmie im kilka minut, a dotarcie do kuchni trzy uderzenia serca. Za kwadrans zniknie połowa zupy. Albo i więcej.
Kailean szybko dopiła resztę ze swojej miski i bez szczególnych wyrzutów sumienia dolała sobie drugą porcję, wymieniając tylko porozumiewawczy uśmiech z Eso’barem. Bliźniacy mieli po piętnaście lat i wciąż rośli. A to znaczyło, że kiedy nie pracowali lub nie spali, szukali czegoś do jedzenia. Była gotowa założyć się o własnego konia, że zapachy rozchodzące się z kuchni skróciły pracę nad nożami o dobre pół godziny. I o to, że gdy bracia rozgoszczą się już w kuchni, ciotka Vee’ra będzie zmuszona do ugotowania dokładki dla reszty rodziny.
Siorbiąc zupę, musiała zgodzić się z Aandursem. Gdyby kowalowa chciała przyjąć posadę w jego zajeździe, usłyszano by o nim w promieniu stu mil.
Albo i dalej.
* * *
Wychodząc z kuchni, minęła się z bliźniakami. Omal jej nie stratowali. Uśmiechnęła się i ruszyła w stronę trzeciego wozu. Jeśli ciotka miała rację, to tam Der’eko przechwalał się opowieściami o swoim życiu w mieście. W porównaniu z Mandellen takie Lithrew wyglądało jak przysiółek. Ale dla całej rodziny było od kilku lat domem. Podobnie jak dla niej. Mimo że jeden czy drugi głupiec mógł powarkiwać pod nosem na to, że rodowita Meekhanka mieszka z Verdanno, to ogromna większość mieszkańców miasteczka pilnowała swojego nosa, wychodząc z założenia, że jeśli dziewczyna się nie skarży, to krzywdy nikt jej nie robi. To była taka... Kailean wiele razy próbowała znaleźć na to określenie – surowa, pograniczna mądrość, biorąca początek z nieustannego zagrożenia ze strony wschodniego sąsiada. Rób co chcesz, żyj jak potrafisz, bylebyś w czasie napadu walczył po właściwej stronie.
Jeśli kobieta chciała jeździć konno i strzelać z łuku – proszę bardzo, jeśli chciała machać szablą – nie ma przeszkód. Byleby nie machała nam przed nosem. Na pograniczu Wielkich Stepów żyło się po prostu inaczej, wiele miejscowych plemion nie tylko nie zabraniało dziewczętom udziału w potyczkach, ale wręcz zachęcało je do nauki łuku i szabli. W trakcie szybkich jak mgnienie oka starć lekkiej jazdy o wygranej lub porażce mógł zadecydować każdy jeździec, mogła mieć znaczenie każda wypuszczona strzała. Verdanno myśleli podobnie, to u nich Kailean nauczyła się walczyć bronią białą i wyszlifowała umiejętności łucznicze. Była ciekawa, jak to wygląda w mieście, w którym to Meekhańczycy są mniejszością.
Podeszła pod otwarte okno i stanęła, żeby posłuchać. Dla samej przyjemności słuchania, bo Der’eko miał głos, którym mógł uwieść każdą kobietę i oczarować każdego mężczyznę. Niski, głęboki, pobrzmiewający wewnętrzną siłą. Tak musiał mówić jego ojciec w młodych latach, choć teraz rzadko odzywał się inaczej niż stłumionym szeptem.
Stała przez chwilę, zasłuchana, jednak nie widząc rozmawiających, rozumiała tylko co drugie słowo. Verdanno posługiwali się trzema językami, lub jak ktoś kiedyś stwierdził, jednym podzielonym na trzy części. Anaho’la, anaho i av’anaho. Mowa niska, mowa i wyższa mowa. Pierwsza pochodziła wprost od języka składającego się z gestów i okrzyków, jakim Wozacy porozumiewali się w czasie wędrówek. Gdy równiną suną setki wozów, słychać skrzypienie tysięcy kół, bydło ryczy, w wozie hałasują dzieci, a cała kolumna ma utrzymać szyk, to woźnice muszą się dogadywać bez konieczności zatrzymywania wozów i zdzierania sobie gardła. Język ciała, uniesienie ręki, zaciśnięta, otwarta dłoń, symbole rysowane w powietrzu, tworzyły z początku prosty, potem coraz bardziej wyrafinowany sposób ich porozumiewania się. Co najdziwniejsze, gdy wozy przestały już jeździć po równinach, język ten nie zanikł, lecz rozwinął się i stał symbolem rozpoznawczym Verdanno, ich sposobem na podkreślenie własnej odmienności. Zastępował anaho, czyli zwykłą mowę, w sytuacjach, gdy słowa nie powinny lub nie mogły zostać wypowiedziane.
Naturalna wśród Wozaków niechęć do mówienia o pewnych sprawach, zwłaszcza uczuciach i emocjach, spowodowała, że mowa niska rozkwitała. Dziewczyna prędzej dotknie dwoma palcami ust i serca, niż powie chłopcu „kocham cię”. W równie naturalny sposób anaho’la i anaho zrodziły z siebie av’anaho – wysoką mowę, język poetów, bajarzy i tkaczy opowieści. Język, w którym wstydliwe, niechętnie używane słowa znalazły swoje odbicie w gestach. Opowieści snute za pomocą av’anaho wymagały szeroko otwartych oczu i uszu.
Kailean poznała wszystkie trzy języki, ceniła niską mowę za szybkość i zwięzłość przekazu, lubiła melodyjny, śpiewny anaho, a av’anaho wprost uwielbiała. Żaden inny język na świecie nie nadawał się do snucia opowieści tak jak ten.
– A co potem?
To była chyba Nee’wa, średnia z sióstr.
– Potem... na wschód... aż po... I gdy... będzie... a potem nadejdzie dzień i...
Ktoś westchnął. A Kailean zaczęła liczyć: bliźniacy opróżniali gar zupy, Trzeci zapewne z nich tam pokpiwał. Drugi został w mieście, więc Der’eko czarował dziewczyny i Det’mona z Mer’danarem. Trzy na trzech, pora polepszyć proporcje.
Otworzyła drzwi jednym szarpnięciem i opowieść urwała się, jak uciął. Sześć twarzy obróciło się w jej stronę i przez chwilę miała wrażenie, że wtargnęła na jakieś sekretne spotkanie. Trwało to krócej niż mgnienie oka, lecz wyraźnie widziała, że w pierwszej chwili nie poznali jej, patrzyli, jakby w drzwiach stanęła obca osoba.
A potem Key’la pisnęła dziko i rzuciła się jej z krzykiem na szyję.
– Ty paskudo! Czemu dopiero teraz? Czaardan jest w mieście od przedwczoraj! Ile czasu można czekać!
Kailean omal nie wypadła z wozu, więc najpierw złapała za odrzwia, a potem powoli, z dziewczynką wciąż uczepioną karku, weszła do środka.
Det’mon się zaśmiał, pomógł jej wejść i nagle znalazła się w kręgu obejmujących ramion i poklepujących rąk. Ktoś dotknął grzbietem dłoni jej policzka.
– Witaj.
Kolejne dotknięcie, i jeszcze jedno, i jeszcze.
– Witaj. Witaj. Witaj. Witaj.
Powitanie w wysokiej mowie, zarezerwowane dla najbliższych krewnych. Witaj, cieszę się, tęskniłem, brakowało mi ciebie – jeden gest i tyle znaczeń.
Nareszcie poczuła się jak w domu.
Najmłodsza kuzynka ważyła sporo jak na swoje osiem lat, ale najwyraźniej nie zamierzała jej za szybko puścić.
Kailean rozejrzała się demonstracyjnie wokół.
– Widzieliście Key’lę? Podobno miała tu być.
Det’mon i Mer’danar wymienili spojrzenia.
– Nie, wyszła rano i gdzieś znikła. Właśnie mieliśmy zacząć szukać. Dziewczyny?
– Nieeee... – Nee’wa uśmiechała się szeroko. – Tylko się odwróciłam i już jej nie było. Znowu się gdzieś schowała. Ana’we?
– Hej! – Najmłodsza Key’la zamajtała nogami. – Ja tu jestem!
Pierwsza córka And’ewersa, najpoważniejsza z całego rodzeństwa, pokręciła tylko głową, z cieniem uśmiechu w ciemnych oczach.
– Heeej! Tu wiszę!
– Dziwne... – Mimo drętwiejącego karku, Kailean podniosła rękę i podrapała się po głowie. – Mogłabym przysiąc, że ją słyszę. Ale nie, przecież dobrze wychowana dziewczyna przywitałaby się ze mną jak należy.
– Dobrze wychowana kuzynka nie... heh... nie kazałaby mi czekać dwa dni... ufff, zanim się zjawi... – Key’la podciągnęła się wyżej i wreszcie oplotła ją nogami w pasie, ucisk na szyi zelżał.
Kailean spojrzała z bliska na zaczerwienioną z wysiłku buzię.
– Ojej. Przyczepiłaś się teraz, czy przyniosłam cię ze Stepów?
Zaśmiali się wszyscy, nawet Key’la.
– Witaj w domu, Kailean – powiedziała wreszcie.
Dotknęła jej policzka.
W wozie sypialnym znajdowało się kilka łóżek. Łóżek wozackich, czyli drewnianych ram, na których rozpięto plecionkę z końskiego włosia i położono cienki materac. Mogłaby w każdej ręce unieść trzy podobne meble. Teraz większość z nich postawiono pionowo pod ścianą, żeby zrobić miejsce dla Der’eka i jego słuchaczy. Okna były przymknięte, tworząc nastrojowy półmrok.
– No, no, Pierwszy, widzę, że postanowiłeś poczarować rodzinę opowieścią o wielkim mieście, gdzie żyje trzydzieści tysięcy Verdanno. Złaź, Key. – Kailean postawiła małą na podłodze.
– Sześćdziesiąt tysięcy, kuzynko. Już sześćdziesiąt. – Najstarszy spojrzał na nią bez uśmiechu, dziwnie poważny i skupiony. Na niewidoczny znak reszta rodziny zasiadła w półokręgu wprost na podłodze. Ona nie, Pierwszy był od niej wyższy o głowę, więc na razie wolała stać.
– A skąd się tam wzięło tylu ludzi, hę?
Po raz pierwszy się uśmiechnął, leciutko, samymi kącikami ust. I zrozumiała, jaki jest spięty, nie tyle patrzył na nią, ile mierzył wzrokiem, jakby zastanawiał się... – nagle to do niej dotarło – jakby się zastanawiał, ile i czy cokolwiek usłyszała z jego opowieści.
– Powiedziałbym ci, ale mamy tu dziecko. – Uśmiech się nie zmienił.
– Hej! – Key’la poruszyła się niespokojnie.
– My wiemy, że ty wiesz, że dzieci przynosi nocą biała klacz i zostawia je pod wozem rodziców. – Nee’wa potarmosiła małej włosy.
– Tylko że do Mandellen musiałby co noc przybiegać wielki tabun białych klaczy. – Det’mon chyba się uśmiechał, wyczuła to w jego głosie, ale go nie widziała, nie spuszczając oczu z Pierwszego. – Nikt w całym mieście nie mógłby spać.
– Ale te klacze biegają ciszej, niż sunie wieczorna mgła, nie powinny nikomu przeszkadzać... – To była znów Nee’wa.
– Przestańcie! Wiem, że dzieci biorą się z brzucha mamy!
Ktoś dostał kuksańca, ktoś zachichotał. Kailean nie odrywała oczu od twarzy Der’eko.
– Pięknie opowiadałeś – mruknęła. – Szkoda, że nie widziałam dokładnie.
– Takie tam bajędy dla dzieci. Dla pokrzepienia wygnańców.
– Więc się pewnie przydadzą. Tu jest pełno wygnańców. Ostatnia wojna stworzyła ich setki tysięcy. Niektórzy wrośli już w nowe ziemie.
– Tak. Niektórych nawet zmuszono do tego siłą. I prawami. Meekhańskimi – dodał, wyciągając palec w jej stronę.
Zmarszczyła brwi, bardziej zaskoczona niż obrażona tym gestem, w rodzinie od dawna nikt nie wspominał, że nie jest arb’verdanno – urodzona na wozie. Dla wszystkich była kuzynką, mimo jasnych włosów, zielonych oczu i bladej cery. Ale rozmawiali w wysokiej mowie, więc wiedziała, że nie chciał jej obrazić, tylko podkreślić oczywisty fakt, że Meekhan nie jest jego ojczyzną.
– Tak, Der. Prawa. Pokaż mi dowolne królestwo, które nie opiera się na prawach. Nawet Se-kohlandczycy je mają. A może inaczej – uśmiechnęła się tak jak on, samymi wargami – oni mają królestwo, bo mają prawa. Rozumiesz?
– A my straciliśmy swoje, bo nie mieliśmy praw?
Płynnie przeszedł na meekh, jakby nie chciał kalać wysokiej mowy zwykłą kłótnią.
– My? Kto, my? Zapytaj ojca... – Też zmieniła język.
– A po co? Znam jego opowieści.
– Więc jakie królestwo stracili ci, którzy nie uznawali żadnych granic ani władzy nad sobą? Królewska karawana była królewska tylko z nazwy, bo króla nie słuchano nawet na własnym wozie. Koczownicy miażdżyli obozy jeden po drugim, bo każdy z nich walczył za siebie. Pamiętasz opowieść o karawanach Lantayo i Kerw? Gdy ci pierwsi walczyli na śmierć i życie z potężnym zagonem, gdy ich obóz odpierał szturm za szturmem, ci drudzy minęli pole bitwy ledwo o dziesięć mil i pojechali dalej. Dwa plemiona, które nie potrafiły zapomnieć o dawnych waśniach i oba zostały pokonane. Kto nie szanuje własnych praw i nie słucha własnego króla, będzie musiał pokłonić się cudzym prawom i będzie służył jako niewolnik u obcych. Tak mówi Genno Laskolnyk, jeśli nie wiesz.
– Tak. Jako niewolnik. Dobre określenie, Kailean.
Och, w meekhu też można oddać wiele znaczeń samą intonacją. Nabrała tchu i powoli wypuściła powietrze, rozluźniając napięte mięśnie. To upał, pomyślała, to przez ten cholerny upał. Gadamy, co nam ślina na język przyniesie, a w taki upał łatwiej się kłócić, niż być miłym. Po prostu człowiek chce wyrzucić z siebie zmęczenie i otępienie, chce wyżyć się na kimś za pot zalewający oczy i ubranie lepiące się do pleców, a nic nie pomaga na to lepiej niż kilka ostrych słów. Na chwilę się zapominamy, a potem miesiącami liżemy rany.
– Zmieniłeś się, Der – przeszła z powrotem na wyższą mowę. – Miasto cię odmieniło. Ciekawe, czy kiedy kładł dłoń na mieczu, wiedział, że nazwą go venhorrem. Ja też kiedyś mogłam odwrócić się do ciebie plecami.
Wyższa mowa – to również aluzje i skróty. Mowa ciała i gesty. Można jednym zdaniem wyrazić to, na co w meekhu potrzeba trzy razy więcej słów. „Gdy kładł rękę na mieczu”. Dla Wozaków był tylko jeden człowiek, do którego mogły odnosić się te słowa – Genno Laskolnyk. Venhorrem nazywano każdego zamieszanego w handel niewolnikami. Niewiele było gorszych obelg na Wschodzie. „Mogłam się odwrócić plecami” – ufałam, że mnie nie zranisz, a właśnie to zrobiłeś. Coś, co nie przeszłoby jej przez gardło w meekhu czy anaho, dało się wyrazić kilkoma gestami.
– Nie mówiłem o twoim kha-darze. – W jego ustach i gestach wysoka mowa nabierała głębi. Zamiast słowa „twoim”, wyciągnął przed siebie otwartą prawą dłoń: jesteś mi bliska, szanuję cię, przepraszam za poprzednie. A mówiąc „kha-darze”, lewą dłoń zacisnął i dotknął nią serca, gest zrozumiały w każdym języku.
– A o kim, bracie?
Meekh wdarł się między nich brutalnie i ze swoją oszczędną, niemal wojskową formą zdawał się tylko cieniem prawdziwego języka. Żadnych dodatkowych ukrytych w mowie ciała znaczeń, tylko krótkie, konkretne jak nóż przyłożony do boku pytanie.
– Witaj, Eso’barze. – Der’eko odwrócił się w stronę drzwi. – Dawno cię nie widziałem.
On też przeszedł na meekh i Kailean, nawet po krótkim kontakcie z av’anaho, miała wrażenie, że nagle przestała rozumieć połowę rozmowy. Choć biorąc pod uwagę, że stali całkowicie nieruchomo, aby nie zdradziło ich najmniejsze drgnięcie... Dodatkowe gesty nie były tu potrzebne.
– Nie tak dawno, ledwo pół roku minęło, kiedy ostatni raz raczyłeś odwiedzić rodzinę.
– Taaak. – Przeciągnięte, jakby towarzyszył mu najgłębszy namysł „tak”, też potrafiło wiele powiedzieć. – A jednak ledwo cię poznałem.
I tu było ostrze. „Ledwo cię poznałem” – zmieniłeś się, wyglądasz jak obcy. Jesteś obcy, bracie.
Eso’bar uśmiechnął się, jakby obelga nie dotyczyła jego.
– Ja ciebie również. Pamiętam, jak wyjeżdżałeś z gębą pełną opowieści o ciężkiej pracy i pieniądzach, które przyślesz. Ile to czasu minęło? Półtora roku? Jeśli przywiozłeś pieniądze, bardzo się ucieszymy, ale jeśli liczysz, że tak jak Ruk’hert zostawię tu wszystko i wyjadę z tobą... Przykro mi, nic z tego.
– Taaak. – Kolejne udające namysł „tak”, któremu towarzyszyło lekkie wzruszenie ramion. Lekceważenie i obojętność. – Ciekawy pomysł, zabrać cię do miasta. Musiałbym się wiele natłumaczyć, ale pewnie w końcu by zrozumieli.
– Cóż takiego by zrozumieli?
– Nic, nic. Nie ty jeden odszedłeś od praw karawany.
Uniesienie brwi Eso’bara było równie lekceważące.
– Prawa czegoś, czego nie ma? Prawa, które zaprowadziły nas tutaj? Dziwne, kłaniacie się im, niemal czcicie, a jednocześnie narzekacie na sytuację, w jakiej się przez nie znaleźliście.
Eso’bar naprawdę mówił w meekhu najlepiej z całej rodziny. Potrafił być w nim niemal tak obraźliwy, jak brat.
– Wy? Dziwne, jeszcze niedawno mówiłeś „my”.
– Och, nadal mówię „my”. – Trzeci zatoczył ręką koło. – My, nasza rodzina, nasze konie, nasz dom. A ty, bracie, kogo masz na myśli, kiedy mówisz „my”?
– Nas. Wszystkich urodzonych na wozie, wszystkich wygnańców.
– Och, świetnie. Ale ja nie urodziłem się na wozie, tylko – poklepał ręką ścianę – w domu bez kół. Tak samo jak ty. Jak my wszyscy.
Der’eko uśmiechnął się ironicznie.
– Wiesz, braciszku, to tylko takie określenie. Dla Verdanno, którzy nie zapomnieli, skąd pochodzą.
– Albo wyroili sobie jakieś mrzonki.
Kailean wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Byli Verdanno, żaden nie wyparłby się swojej krwi, lecz jednocześnie całkowicie się różnili. Młodszy zachwycał odziedziczoną po matce urodą, delikatnymi rysami i kocią gibkością, starszy budził respekt wzrostem i szerokimi barkami; przypominał And’ewersa z czasów młodości. Ale o wiele skuteczniej bracia podkreślali odmienność ubiorem. Eso’bar nosił się jak mieszkaniec pogranicza, Der’eko odwoływał się do swoich korzeni każdym szczegółem stroju. Skórzane spodnie, szeroki pas, skórzana kamizelka wyszywana w motyw pędzących koni, na nadgarstkach bransolety z polerowanego rogu, warkocz starannie spleciony i nasmarowany tłuszczem. Buty na miękkiej podeszwie. Swój kavayo nosił zgodnie z tradycją na plecach, na wysokości krzyża, z rękojeścią skierowaną w bok. Kailean mogła się założyć, że nawet pół wieku temu Verdanno nie ubierali się tak po wozacku, jak on teraz. Nie mówiąc o tym, że w tej całej skórze musiało mu być strasznie gorąco.
– Jedni marzą, żeby znów być sobą, inni, żeby zostać kimś innym, Eso’barze. To tak, jakby ogier próbował zostać wołem. Powodzenia.
– Ech, błagam cię, Pierwszy, nie sil mi się tu na niezgrabne porównania. To nie ja porzuciłem rodzinę dla jakichś mrzonek. Bywam w miastach, widuję to i owo. Te wozy ustawione jak karawana rozłożona w obóz, te uliczki między nimi, te stada koni, które pasą się wokół. Kto żyje marzeniami? Po co wokół miast te tabuny, skoro konie można zaprząc do wozów raz na kilka lat, a i tak mało kto korzysta z tego prawa? Po co robi się w miastach rydwany, takie, jakim zajechałeś dziś do domu? – Eso’bar oparł się o framugę i uśmiechnął złośliwie. – Te, co to krzyczą wprost, że są wozami bojowymi, mają miejsce na woźnicę i łucznika, uchwyty na kołczany i oszczepy, i możliwość opancerzenia burt. Mrzonki, braciszku, mrzonki i marzenia małych dzieci. A może inaczej, mrzonki i marzenia starców, którymi zaraziły się małe dzieci. Zamierzacie znów posłać rydwany przeciw kawalerii? Koła przeciw kopytom? Byle dziura w ziemi, nad którą koń przeskoczy, zatrzyma najlepszy wóz. Najsilniejsza para koni, ciągnąc rydwan, nie pobiegnie tak szybko, jak chorowita chabeta z jeźdźcem na grzbiecie. Ciągle o tym zapominacie?
– A jednak w czasie podboju Se-kohlandczycy nieraz przegrywali z naszymi woźnicami.
– Tak, słyszałem. Nie tylko od ojca. Bitwa pod Gewy’lo i Anmadereth. Cztery tysiące rydwanów przeciw sześciu tysiącom konnych. Tylko że każdy ci powie, że myśmy tych bitew nie wygrali, lecz po prostu zmusiliśmy koczowników do ucieczki, bo gdy zrozumieli, że nas nie złamią, wycofali się. A rydwany nie mogły ich ścigać i rozbić. Takie nasze małe zwycięstwa...
– Teraz mówisz „my”?
Eso’bar założył ręce na piersi.
– Nie obrazisz mnie tym, Der. Widzę, jak przyjeżdżasz tu od czasu do czasu, wielki pan z miasta na pięknym rydwanie, i czarujesz resztę. Widzę, co się dzieje z Det’monem i Mer’danarem – uniósł dłoń – nie odzywajcie się, młodzi, gdy starszy brat mówi. Widzę, co chodzi po głowach bliźniakom, gdy wykuwają swoje kavayo. Nosisz symbol?
– Jaki symbol?
– Dobrze wiesz jaki. Mówiłem ci już, jeżdżę po okolicy, wstępuję też do obozów. Coraz częściej widuję smarkaczy noszących na szyi ośmioszprychowe koło. Szaleją wokół miast na rydwanach, udają, że walczą z konnicą, śnią na jawie o wojennej chwale. Ale my, Wozacy Verdanno, spętani głupim zwyczajem, zawsze będziemy przegrywać swoje wojny, bo czasy małych narodów się skończyły. Meekhańczycy, Se-kohlandczycy, pewnie jeszcze inni odkryli to już dawno, braciszku: nastał czas imperiów, wielkich, silnych i potężnych. Nasza wyżyna i tak za długo była na uboczu. Inni już dawno odkryli prawdę, której wy nie dostrzegacie.
Zapadła cisza. Pierwszy zwlekał z zadaniem oczywistego pytania. Zamiast tego stanął w lekkim rozkroku, przechylił głowę, zmierzył brata wzrokiem.
– Jaką? Jakąż to prawdą walnie nas po oczach mój młodszy brat?
– Że z siodła widać więcej niż zza końskiego zadu. – Eso’bar odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Zawsze tak jest. – Key’la poruszyła się niecierpliwie. – Zawsze się kłócicie, a potem Trzeci ucieka. Ostatnio też tak było. Tak samo jak z ojcem. Wrzeszczą na siebie i syczą niczym dwa zdziczałe koty, a potem jeden wali w kuźni młotem jak wściekły, a drugi znika gdzieś na cały dzień.
– Mówiłem ojcu, niech przyjedzie z rodziną do Mandellen, tam, w obozie, między swoimi, Eso’bar szybko zapomni o tych głupotach. Tutaj... – Pierwszy pokręcił głową i co Kailean trochę zaskoczyło, wyglądał na naprawdę zmartwionego. – Tu prędzej czy później złamie Obietnicę.
Mówił teraz w anaho, ale i tak nie potrzebował dodatkowych gestów. Dla Verdanno istniała tylko jedna Obietnica. Ta, którą złożyli Laal Szarowłosej. Że nigdy nie będą jeździć na końskim grzbiecie.
– A w obozach to się nie zdarza? – wtrąciła. – Nigdy?
– Zdarza, kuzynko, zdarza. Niektórym ciasno w rodzinnych wozach, myślą o zasadzeniu domu w ziemi, są też tacy, którym nie w smak bycie gościem, więc chcą stać się Meekhańczykami.
– Czy to źle?
– Hm, cały świat pełen Meekhańczyków? Jedne prawa i obyczaje, jedna religia. Naprawdę tego byś chciała?
– Wiesz, że nie o to mi chodzi, Pierwszy. Pytam, czy to źle, że ktoś szuka własnej drogi? Innej niż droga ojców i dziadów.
– No – wtrąciła Nee’wa – i matków, i babków, dodaj jeszcze. Gadacie, jakbyście z rydwanu wypadli, a wszystko, jak zwykle, przez dziewczynę. Córkę młynarza z Lewwen. Eso’bar jeździ do niej od roku... No, co? Co mnie trącasz, Pierwsza? Wielka mi tajemnica! Dziewczyna jest Meekhanką, jak Kailean, jasne włosy, niebieskie ślepka. Zbałamuciła go, i tyle. Teraz po mąkę jeździłby co trzy dni i żrą się o to z ojcem co chwilę. I właśnie dla niej Trzeci byłby gotów wskoczyć na siodło, założę się, o co chcecie.
Kailean pierwszy raz o tym słyszała, a sądząc ze spojrzeń, jakim obrzucili Nee’wę pozostali, dla reszty też była to nowina. Może z wyjątkiem Ana’we, która wbijała w siostrę wściekłe spojrzenie.
– Już nigdy więcej nic ci nie powiem.
– Nie powiem, nie powiem. Trzymałabyś język za zębami, a oni by się tu zaraz nożami cięli. Niech Pierwszy przywiezie z Mandellen jakąś ślicznotkę, a Eso’bar raz-dwa wróci do rodziny. Dziewczyny są tam chyba ładne, co Der?
– Nie wiem. Ale w porównaniu z tobą, Druga, na pewno mają krótsze języki.
Nee’wa posłała mu dwa krótkie gesty w niższej mowie. „Głupiec” i „tępy wół”. Uśmiechnął się i rzucił w av’anaho:
– Pyskata koza – z gestem oznaczającym „ulubiona”.
Fuknęła i demonstracyjnie odwróciła się plecami. Kailean tylko się uśmiechnęła. Nee’wa kończyła w tym roku czternaście lat i większość jej myśli krążyła wokół chłopców, dziewczyn i kontaktów między nimi, a ponieważ z Wozaków wokół miała tylko braci, zaczynało się to robić irytujące. Ale może dzięki temu trafiła w sedno. Może o to chodziło – Eso’bar zadurzył się niezbyt mądrze i starał się przypodobać wybrance i jej rodzinie. Na przeszkodzie takiemu związkowi nie stawałyby majątki rodzin, ale pochodzenie. Niewielu rodowitych mieszkańców Imperium zdecydowałoby się wydać córkę za Verdanno. Ale jeśliby to dobrze rozegrać... Przez chwilę rozważała, jakby to było wprowadzić do rodziny jeszcze jedną Meekhankę.
Fen’doryn zajrzał nagle do wnętrza wozu.
– Coście zrobili Trzeciemu? Wpadł do kuchni z taką miną, że czym prędzej się stamtąd wynieśliśmy.
– Jak zwykle – mruknęła odwrócona plecami Nee’wa – kłócą się o byle co, a potem jeden warczy, a drugi idzie się wypłakać matce.
– Twój kha-dar tu jest. – Gen’doryn pojawił się w drzwiach i spojrzał na Kailean. – Z ojcem rozmawia. W kuźni.
Wymienili z Pierwszym zaskoczone spojrzenia. Laskolnyk rzadko odwiedzał kowala, sama nie wiedziała dlaczego, więc jeśli wybrał się tu, zamiast popijać zimne piwo, sprawa musiała być poważna. Der’eko zmarszczył brwi, poruszył ramionami.
– Wiesz coś o tym, Kailean?
– Pierwsze słyszę. W ogóle mi nie wspominał, że zamierza się tu wybrać.
– Chcesz się dowiedzieć, po co przyszedł?
– Miałabym podsłuchiwać własnego kha-dara? – Zrobiła oburzoną minę i zaraz uśmiechnęła się szeroko. – Z największą przyjemnością.
– Reszta tu zostaje – zadecydował. – Jak się cała rodzina zacznie tłoczyć pod ścianą, to na pewno się zorientują. Od wschodu czy od południa?
– Od południa. Wejście jest naprzeciw, będzie lepiej widać.
– Dobrze.
* * *
Plecione z wikliny ściany kuźni miały zapewnić przepływ powietrza, ale też wystarczyło rozchylić lekko kilka gałązek, żeby móc zajrzeć do środka. Laskolnyk ubrał się jak na zwykłą wizytę. Koszula, spodnie, pas. Nawet miecza nie zabrał. Kailean też chodziła bez szabli. Było za gorąco, żeby taskać ze sobą żelazo, a zresztą Lithrew to Lithrew. Dom i tyle.
Mężczyzna stanął teraz przy dużym kowadle i zamyślony, patrzył na zestaw narzędzi leżących obok. Wziął wreszcie mały młotek i zaczął z bliska oglądać jego główkę. And’ewers zajęty był rozgrzebywaniem wystygłych już popiołów paleniska. Odwrócony tyłem do kha-dara, wyglądał na całkowicie pochłoniętego tą czynnością.
– Jutro – mruknął wreszcie. – Dopiero rozładowałem wóz ze stalą. Zresztą dziś mam w domu Pierwszego, to nie jest dobry czas na taką robotę.
– Wiem. – Laskolnyk w zamyśleniu stuknął małym młotkiem w kowadło. – Widziałem rydwan.
Tylko tyle, a kowal jakby skamieniał, napiął mięśnie przedramion, żelazny hak zazgrzytał o ruszt paleniska.
– To nic nie znaczy – powiedział po krótkim milczeniu. – Wielu młodych jeździ teraz w ten sposób. Rydwan jest szybszy niż wóz i nie potrzebuje pozwolenia.
– Tak. Choć z tego, co wiem, wóz handlowy też nie potrzebuje pozwolenia.
– Ale jest powolny. Wóz będzie się toczył cały dzień, a rydwan dojedzie w dwie-trzy godziny i koń nawet się nie zgrzeje. Tylko o to chodzi.
Młotek uderzył o kowadło, główka podskoczyła i zaraz znów opadła, wykonując serię coraz szybszych uderzeń, wypełniających kuźnię śpiewnym dźwiękiem. Laskolnyk wydawał się niemal zahipnotyzowany, bo ani na moment nie oderwał wzroku od narzędzia.
– Cena żelaza i stali skoczyła – mruknął wreszcie. – I to bardzo.
– I komu to mówisz, generale? To tak jakbyś murarzowi chciał oznajmić najnowsze wieści o cenie cegieł albo wapna. Wiem, jak podrożało żelazo.
– A jak poszły w górę dębowe deski? I wołowe skóry? I owies? I cięciwy do łuków i kusz? I groty strzał, bełtów i oszczepów?
– Gdyby żelazo podrożało, a groty poszły w dół, mielibyśmy o czym gadać. To byłoby dziwaczne i niezrozumiale, zjawisko, nad którym głowiliby się możni i kupcy. Ale tak? Co w tym dziwnego?
And’ewers zakończył grzebanie w palenisku i zajął się przeglądem wiszących obok narzędzi. Nadal nie odwracał się do gościa. Przycupnięta pod ścianą Kailean miała tylko nadzieję, że cień padający z szerokiego dachu dostatecznie kryje zarys jej sylwetki. Niby nic takiego się nie działo, kowal i kha-dar toczyli banalną rozmowę o cenach tego i owego. Mimo wszystko coś jej mówiło, że jeśli ich odkryją, Laskolnyk będzie bardzo niezadowolony. Der’eko klęczał obok, niemal przyklejony do ściany.
– Dąb, sosna, jesion, lipa, cedr. Nigdy jeszcze tyle drewna nie jechało przez Stepy. To nie są pojedyncze karawany, ale całe ciągi karawan. Z zachodnich i północnych prowincji przyjeżdżają tu wozy wyładowane różnymi gatunkami drewna i wyobraź sobie, przyjacielu, cena wciąż idzie w górę. – Laskolnyk skończył zabawę młotkiem i sięgnął po ciężkie szczypce.
Otworzył je i zamknął kilka razy, jakby podziwiając dokładność wykonania. Poznasz rzemieślnika po jego narzędziach, tak zawsze powtarzał, i w tej chwili wyglądał, jakby zamierzał ocenić And’ewersa na podstawie jakości sprzętu w kuźni. Zdawało się, że całą uwagę poświęca kleszczom.
– Co to właściwie obchodzi kha-dara jakiegoś małego czaardanu? – Kowal pochylił się i zaczął majstrować przy miechu.
– Większy ruch na Stepach to więcej kłopotów. Bandyci już zauważyli, że pojawiło się więcej karawan, zresztą nie tylko oni. – Kleszcze trzymane przez Laskolnyka otworzyły się i zamknęły niemal bezgłośnie. – Koczownicy też patrzą na nie łakomie.
– Żeby trzymać z daleka bandytów, są najemni strażnicy, a żeby trzymać z daleka Se-kohlandczyków, jest wojsko. A wolne czaardany są od jednego i drugiego, jak słyszałem. – And’ewers poruszył miechem, wzbijając lekki obłok popiołu.
– Wojsko i wolne czaardany mogą nie wystarczyć.
– A dlaczego?
Och, nie dało się tego pytania zadać bardziej neutralnym tonem. Równie dobrze kowal mógłby wywrzeszczeć: „Wiem, o co ci chodzi, ale i tak ze mnie tego nie wyciągniesz”. Rozmawiający nadal unikali swojego wzroku. Jakby prowadzili dialog z powietrzem.
– Te kilka pułków, które przybyły ostatnio na Wschód, to tylko demonstracja. – Kha-dar odłożył kleszcze i sięgnął po małą nadstawkę, służącą do wykuwania grotów. – Mają być tak widoczne, jak się da, ale otrzymały rozkaz wycofania się na zachód, jeśli przyjdzie co do czego. Imperium nie pozwoli się wciągnąć w wojnę, nie będzie kowadłem, na którym następca Yawenyra wykuje na nowo jedność swojego królestwa. Jeżeli, rzecz jasna, ten stary sukinsyn wreszcie umrze. A jeśli sprawy potoczą się źle, oddamy wschodnie prowincje, zamkniemy się w twierdzach i przyjmiemy walną bitwę w głębi kraju, na naszych warunkach. Nie popełnimy tych samych błędów co trzydzieści lat temu.
Jak na dowódcę wolnego czaardanu kha-dar znakomicie orientował się w planach imperialnej armii.
– I zostawicie nasze obozy na pastwę koczowników? – Kowal wyprostował się po raz pierwszy i spojrzał na Laskolnyka. Ciemną twarz miał gładką i spokojną, jakby rozmawiali o pogodzie, ale Kailean wiedziała, że wewnątrz wrze. To nie była zwykła rozmowa o cenach żelaza i taktyce wojskowej.
– Ale waszych obozów już nie będzie. – Nadstawka powędrowała na miejsce i kha-dar zmierzył się wzrokiem z And’ewersem. – I właśnie ten ich brak stanie się zapewne przyczyną wojny.
Coś brzęknęło i zatańczyło na kowadle. Małe stalowe kółko z ośmioma szprychami wirowało chwilę, zanim spadło i potoczyło się w kąt.
– Cena koni pociągowych poszybowała w górę już w zeszłym roku, z ośmiu orgów na dwadzieścia – głos Laskolnyka był spokojny i cichy. – I to właśnie zwróciło uwagę pewnych... rozumnych ludzi, którym płaci się za to, żeby uważali na takie właśnie rzeczy. Dlaczego – zapytali się – dlaczego na ziemiach, na których żyje prawie ćwierć miliona Wozaków, hodujących najlepsze konie pociągowe na świecie, nagle nie można kupić przyzwoitej pary? Nie było żadnej zarazy ani do innych prowincji nie sprzedano więcej koni niż zwykle. Bo oczywiście pomysł, że Verdanno przehandlowali je Se-kohlandczykom, uznano za absurdalny. Wyjaśnienie było jedno: Wozacy przestali sprzedawać swoje konie. Ale dlaczego? Czy chcą podbić ceny, zdominować rynek? A może chodzi o coś innego?
Kowal, z miną, jakby zobaczył ducha, gapił się w kąt, w którym znikł symbol koła.
– A potem ktoś rozumny postanowił sprawdzić, co jeszcze poszło w górę. – Laskolnyk stał teraz na wprost And’ewersa, skupiony i spięty. – Drewno, żelazo, skóry, pasza, broń, żywność. Ten ktoś rozumny był kiedyś kwatermistrzem w Czwartej Armii i nagle doznał olśnienia. To wyglądało tak, jakby jakaś armia szykowała się do wojny, takie skoki cen zawsze towarzyszyły zakupom dla wielkiej masy wojska. Ale jakie wojska stacjonują na Wschodzie? Przecież regularnej jazdy mamy tu nie więcej niż dwanaście tysięcy, a wolne czaardany nie zaczęły nagle uzbrajać się na potęgę. No i po co tej armii taka ilość drewna? I wtedy zrozumiał. Tyle drewna przydałoby się, gdyby ktoś chciał zbudować tysiące wozów.
Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało takim tonem, że kowal drgnął i spojrzał na Laskolnyka. Twarz miał dziwnie bezbronną i... Kailean poczuła lęk – martwą.
– Wozy... – zaczął z wahaniem. – Wozy wymagają napraw. Tylko tyle.
Szeptał tak, że ledwo go słyszała, ale to był inny szept niż zwykle. Niemal proszący.
– Pewnie tak. – Kha-dar wzruszył ramionami. – I pewnie wszystkie naraz. To oczywiste. A to, że pięć lat temu miało się szczęście, jeśli na drodze spotkało się verdański rydwan, a teraz wokół każdego obozu i pomiędzy nimi śmigają ich setki, to tylko taka moda. Młodzi muszą się wyszaleć. A broń, paszę i żywność Wozacy skupują, bo zapowiada się ciężka zima i być może po niej pojawi się więcej band. I przestali sprzedawać swoje konie i bydło, bo chcą podbić ceny. Wszystko da się wytłumaczyć. Wszystko. Każdą rzecz z osobna. Każda z nich jest jak jedna nić w gobelinie, przyjacielu, nieczytelna, ale jeśli cofnąć się trochę i spojrzeć na całe dzieło, to układa się ono w obraz płonącej granicy. Co oni planują, And’ewers? A może inaczej – kiedy ruszą? Bo to, że ruszą, jest pewne.
Kowal wyprostował się, odruchowym gestem odrzucił warkocz na plecy. Chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Nie wiem. Przysięgam na życie moich dzieci, że nie. Zanim wyjechałem z obozu, już niektórzy mówili o kołach. O karawanach, wędrówce i powrocie na wyżynę.
– Niektórzy mówili o powrocie, już przekraczając bród – warknął Laskolnyk. – Już wtedy byli tacy, którzy mówili: „Odpoczniemy, zbierzemy siły i ruszymy z powrotem”. I przez ostatnie dwadzieścia parę lat powtarzali tę gadkę w kółko tak długo, aż nikt już ich nie słuchał. Wywiad wewnętrzny też. O Verdanno wiedzieli tylko tyle, że hodują konie, robią świetne uprzęże i niezłą broń, i że na okrągło gadają o odbiciu tej swojej wyżyny. Tylko gadają, bo przecież dobrze im tutaj, mogą handlować, powiększać stada i żyć w dostatku. To tylko bzdury powtarzane przez głupich staruchów, tłumaczono, wspominających nad dzbanem własną młodość. Po co mieliby wracać na Wyżynę Lytherańską, na te latem wietrzne, a zimą na wpół zamarznięte ziemie, o które musieliby stoczyć wojnę z Se-kohlandczykami? Tam nie mają niczego, tu mają wszystko. A przynajmniej przyszłość lepszą niż śmierć w wozie podpalonym setką płonących strzał. Co ich tam pcha?
And’ewers uspokoił się już, odetchnął głęboko i uśmiechnął tak, jakby ktoś wbijał mu nóż w serce.
– Awolanderay.
– Co?
– Nie macie takiego słowa w Imperium. To znaczy mniej więcej „duma źrebiąt”. Gdy młody koń, roczniak ledwo, próbuje ścigać się z dorosłymi, gdy chłopiec, który dopiero co wykuł swoje kavayo, rzuca wyzwanie starszemu wojownikowi, mówimy – awolanderay. I uśmiechamy się, bo to w gruncie rzeczy powód do radości, mieć dumne i odważne potomstwo. Jednak to, co się teraz dzieje... to była i jest nasza wina, nas, starszych. Wychowywaliśmy tu dzieci... Chcieliśmy im przekazać, jak to jest być Wozakami, chcieliśmy nauczyć, jak to jest żyć w karawanie, mimo iż karawany już nie jeździły. I opowiadaliśmy – o wędrówkach, o wielkich, ruchomych miastach, o życiu na wyżynie. I kłamaliśmy, mówiliśmy tylko o dumie, honorze, wolności i bohaterstwie. Tworzyliśmy legendy, w których zabrakło miejsca na plemienne waśnie, zdrady i podłości. Tak, generale, banda pijanych starców, snujących mrzonki o swojej młodości, wychowała młode pokolenie. I nawet nie zauważyliśmy, jak chłopcy i dziewczynki stali się młodymi mężczyznami i kobietami, których marzenia wyrosły na naszych bajkach... Mówisz, że kilka lat temu było niewiele rydwanów. To prawda. Ale też kilka lat temu woźnice tych rydwanów przechodzili jeszcze wyprostowani pod końskim brzuchem. A teraz pchają się do wojny i nie można ich już powstrzymać.
Kowal zapatrzył się gdzieś przed siebie.
– Kiedyś zapytałeś mnie, dlaczego tu przyjechałem. Uciekłem, Genno, uciekłem przed tymi opowieściami, nie chciałem, żeby moi synowie wyrastali na woźniców rydwanów, którzy wyruszają do samobójczych szarż, i nie chciałem, żeby moje córki wyrastały na wdowy. – Wskazał na kąt, w który potoczyło się stalowe kółko. – Uciekłem przed tym, przed kołem, które już wtedy niektórzy zaczęli nosić. I przed wozem płonącym gdzieś na stepie.
– Trudno uciec przed rydwanem, a bojowe wozy nie płoną tak łatwo, ojcze.
Der’eko stał w wejściu do kuźni i uśmiechał się szeroko. Z lodowatym, wyzywającym grymasem. Kailean prawie podskoczyła, gdy się tam pojawił. Zasłuchana, nie zauważyła, kiedy ją opuścił. Laskolnyk spojrzał na drzwi, jak gdyby właśnie na niego czekał, i skinął głową na powitanie.
– Jeśli wyjedziesz stąd, przekroczysz rzekę i skierujesz się na północny wschód, to trafisz na szlak do waszej wyżyny – powiedział takim tonem, jakby kontynuował jakąś wcześniejszą dyskusję. – A jeśli nie będziesz go znał, drogę wskażą ci resztki wozów, zwęglone deski, poczerniałe okucia. Będzie tak, mimo że upłynęło ponad dwadzieścia lat. Kupcy, którzy czasem tamtędy jeżdżą, nazywają tę drogę Szlakiem Spalonych Wozów.
– Wiemy o tym. I nie zamierzamy obrażać się o tę nazwę. Ale gdy wybuchło powstanie, nie mieliśmy prawdziwych bojowych wozów, bo koczownicy kilka lat wcześniej kazali wszystkie zniszczyć. W Krwawym Marszu wzięły udział tylko zwykłe wozy mieszkalne, ledwo co przysposobione do walki. I dziękuję, że pan to powiedział, generale.
– Co?
– Że to nasza wyżyna.
Zapadła chwila ciszy. Laskolnyk mierzył Pierwszego wzrokiem. Patrzył na spodnie, pas, skórzaną kamizelkę.
– Widziałem twój rydwan, chłopcze. Solidne burty, miejsce dla dwóch ludzi, jeden z przodu powozi, drugi stoi z tyłu. Trudno w takim rydwanie rozmawiać w czasie drogi, prawda?
– Jakoś sobie radzimy.
– To bojowy rydwan, Der!
– Ależ ja nie zamierzam zaprzeczać. – Uśmiech Der’eko stał się jeszcze bardziej lodowaty i jeszcze bardziej wyzywający. – To rydwan do walki. Obozy czują się zagrożone, nie tylko Mandellen, inne również. Zresztą Imperium też czuje się niezbyt pewnie, skoro przesuwa wojska nad granicę. I to gwardyjskie pułki. Wszyscy o tym wiedzą, generale. Ojciec Wojny słabuje, szarpanina między Synami może się rozlać na cały Wschód. Ja mogę tylko przysiąc, że jeśli wybuchnie wojna, będziemy walczyć z najeźdźcą ze wszystkich sił. I dlatego się uzbrajamy.
Laskolnyk pokiwał głową, jakby rozbawiony bezczelnością młodego.
– Wojna może wybuchnąć, bo wy wyruszycie na wschód, a Ojciec Wojny lub jego następca potraktuje to jako atak ze strony Meekhanu. Nie przyszło wam do głowy, że te pułki mają powstrzymać nie koczowników, ale was?
Nawet And’ewers, od dłuższej chwili milczący, wyglądał na wstrząśniętego. Jego pierworodny zmrużył oczy.
– Nie zrobicie tego – sapnął.
– A dlaczego nie? Jeśli mamy nie dopuścić do wojny...
Der’eko pochylił głowę, obnażył zęby.
– Tylko spróbujcie!
Kha-dar zachował spokój. Jego wzrok wędrował od ojca do syna.
– Tacy podobni – uśmiechnął się wreszcie – i tacy różni. Do tej pory nie byłem pewien, czy naprawdę zamierzacie ruszyć, Der’eko. Twój ojciec zachował milczenie, ty nie. Mądrość i wiek, nigdy ich nie lekceważ.
– Nie dacie rady nas powstrzymać!
– Kto wie? – Laskolnyk wzruszył ramionami. – Mamy tu już dwanaście tysięcy zawodowej jazdy i drugie tyle nieregularnych, bo każdy dowódca pułku otrzymał rozkaz, żeby zaciągać wolne czaardany. A czym jest wóz bez koni?
Przez chwilę Der’eko wyglądał na zagubionego. Potem zrozumiał.
– Ruszcie tylko stada... – wycharczał.
– To co? Będziecie za nimi gnać na piechotę? Wasze tabuny i bydło są zbyt liczne, więc pasą się poza obozami. Wiemy gdzie. Wystarczy jeden dekret o konfiskacie, a wojsko zagarnie je i popędzi w głąb Imperium. Obozy mogą zostać błyskawicznie otoczone przez piechotę, a wierz mi, wystarczy kilka godzin, żeby zamknąć każdy w pierścieniu okopów. Czym więc jest wóz bez koni, pytam?
– Nie dacie rady...
– Damy. Może poleje się trochę krwi, trudno, lepsze to niż otwarta wojna z Se-kohlandczykami. Ale oczywiście to tylko rozważania, chłopcze. A ja muszę wiedzieć, kim ty teraz jesteś. Jeśli tylko zwykłym woźnicą bojowego rydwanu, to tracę czas, bo powinienem przekazać wieści komuś z waszego dowództwa. Z samej góry spisku, który do tej pory ukrywaliście przed Szczurami.
Der’eko wyprostował się i spojrzał dumnie. Laskolnyk miał rację, chłopak powinien się jeszcze wiele nauczyć.
– A... dlaczego miałbym rozmawiać z kha-darem małego czaardanu? Co takiego on może zrobić?
– Może przekazać wieści komuś, kto przekona kogoś innego, że wojna domowa na pograniczu nie musi wybuchnąć. Szczury wiedzą już, co planujecie, i są zdecydowane do tego nie dopuścić. Meekhan nie potrzebuje kolejnego najazdu koczowników, tym bardziej że najpewniej wystarczy zaczekać.
– Aż Yawenyr umrze? A Synowie Wojny skoczą sobie go gardeł, szarpiąc schedę po nim? Ten stary wór kości już od miesięcy nie wstaje z łoża, a jedyne wieści od niego przekazuje pierwsza żona, więc wszyscy oczekują rzezi. A jeśli tak się nie stanie? Jeśli wybiorą nowego Ojca Wojny w pokoju? To może być nasza jedyna szansa.
Laskolnyk podrapał się po głowie i nieoczekiwanie parsknął śmiechem. Miękkim, łagodnym, szczerym.
– Jakbym cię widział, And’ewers. Jakby czas cofnął się o dwadzieścia lat. Ta sama gorąca głowa i brak rozsądku. Kim jesteś, Der? Felano? Kanewey? Dowodzisz dwoma setkami czy już tysiącem rydwanów? A może wszystkimi w obozie?
Chłodne wyzwanie znów zagościło w oczach pierworodnego.
– Jestem tylko zwykłym woźnicą.
Kha-dar zaśmiał się jeszcze raz. Cicho, lecz już nie tak łagodnie.
– Wyjaśnij mu, And’ewers. To w końcu twoja krew.
Kowal chrząknął i zrobił taką minę, jakby miał co do tego wątpliwości. A potem uciekł wzrokiem w kąt kuźni.
– Wszyscy wiedzą, że Ojciec Wojny niedomaga. Ale takie wieści pojawiają się wśród ludzi od wielu lat. Nic niezwykłego. Ale że jest umierający... że od miesięcy nie wstaje z łoża i niewielu go widziało ostatnimi czasy na własne oczy... To nowiny pierwszej ważności. Ja dopiero od ciebie o tym słyszę. Więc jeśli je znasz, to znaczy, że jesteś jednym z najważniejszych dowódców w obozie. Kim właściwie, synu?
To „synu” było tak... nijakie, że Kailean poczuła, jak coś łapie ją za gardło.
I chyba to właśnie, to obce, obojętne „synu” złamało coś w Der’eku. Starannie ominął ojca wzrokiem i patrząc wprost na Laskolnyka, wyrecytował:
– Jestem Kanewey Pierwszej Fali Obozu Mandellen. Mam pod sobą sześćset rydwanów. A ty kim jesteś, generale?
Rozmawiali w meekhu, więc Kanewey został wypowiedziany w anaho. Tytuł nie miał odpowiednika w języku Imperium, a oznaczał dowódcę co najmniej pięciuset rydwanów. Kailean uniosła brwi – nieźle, jak na starszego kuzyna. Lecz Laskolnyk tylko pokiwał głową, jakby czegoś takiego się spodziewał.
– Genno Laskolnyk, kha-dar wolnego czaardanu. Nikt więcej, nikt mniej.
Der’eko szarpnął się, jakby otrzymał cios w twarz.
– C... co?
– Dość! – Kowal warknął to, jakby wypluwał rozżarzony węgiel, słowo niemal syczało.
– Co – dość?! On ze mnie kpi, ojcze!
– Powiedział ci, kim jest. Genno Laskolnyk. Ten sam, który uczył cię strzelać z łuku i walczyć mieczem.
– Ale...
– Myśl! Jeśli ty jesteś Kaneweyem obozu, to kogo wybrali na Boutanu i En’leyd? Kto ma dowodzić ścianą wozów i kierować pancernym wężem? Tacy sami bezmyślni gówniarze? Myśl!! To jest generał Laskolnyk, człowiek, któremu kiedyś sam cesarz nadał przywilej bezwzględnego widzenia. I nie odebrał mu go, jak słyszałem. I to on powiedział: „Chodźcie i weźcie ich sobie”. Obraź go jeszcze raz, znów podnieś na niego głos, a przysięgam na Białą Klacz, że w Mandellen będą potrzebowali nowego Kaneweya.
Der’eko najpierw pobladł, potem twarz mu pociemniała.
– Nie przyjechałem tu...
– Nie – przerwał mu kha-dar. – Nie przyjechałeś tu, żeby być obrażanym. Przyjechałeś, żeby poopowiadać braciom i siostrom o obozie i być może ściągnąć jeszcze kogoś z rodziny do Mandellen. Przyjechałeś też, żeby porozmawiać z ojcem. Prosił cię o to Enr’klawenner Starszy. Chce, żeby And’ewers wrócił. Potrzebują go. Enr’klawenner nie mówił ci, ale twój ojciec był najlepszym Okiem Węża, który prowadził karawanę w czasie Krwawego Marszu. Potrzebują takich jak on, bo młodzi mogą nauczyć się, jak jeździć rydwanami, ale od dwudziestu lat żadna karawana większa niż dwadzieścia wozów nie wyruszyła w drogę. Bez starych, doświadczonych woźniców wasz plan nie ma szans.
Laskolnyk dosłownie przetłumaczył nazwę En’leyd. Oko Węża – dowódca kierujący karawaną w czasie wojennego marszu. Najwyższy bitewny tytuł, jaki może osiągnąć Verdanno. Na kogoś takiego powinny spływać nieustanne zaszczyty i chwała, zwłaszcza jeśli przeprowadził swoją karawanę przez Krwawy Marsz.
Przez chwilę obaj, ojciec i syn, gapili się na Laskolnyka w milczeniu.
– Kim ty jesteś? – wychrypiał wreszcie kowal.
– Genno Laskolnyk, kha-dar wolnego czaardanu – powtórzył oficer. – A także ktoś, do kogo imperialni dyplomaci przychodzą czasem po radę. To taki... przyjacielski układ. Ja mówię im, co warto, a czego najpewniej nie warto robić, oni mówią mi, na ten przykład, o wzroście różnych cen i co z tego może wynikać. Mam zobowiązania, zaciągnięte jeszcze w stolicy długi, które powinienem spłacić, i takie, które muszę odebrać, więc czasem wyświadczam różnym ludziom różne przysługi.
Podrapał się po nosie, wyraźnie zakłopotany.
– Tu, na Wschodzie, jest zbyt wiele różnych ludów, żeby prowadzić politykę twardego trzymania się prawa. Zbyt wiele ludów, zbyt wiele zwyczajów i tradycji. Potrzebujemy dobrej jazdy, więc nie możemy zamienić wszystkich w Meekhańczyków, bo w meekhańskiej tradycji niewiele jest miejsca dla konnych. Tu na przykład układy i umowy można zawierać w małej kuźni, gdzieś w zapomnianym przez bogów miasteczku, podczas gdy sto mil na zachód stąd potrzeba by już do nich sędziego praw, sześciu świadków i całych stosów pergaminów, opatrzonych pieczęciami.
Laskolnyk oparł się biodrami o kowadło, zakładając ręce na piersi. A Kailean nagle odkryła, że podsłuchiwanie to jednak zły nawyk. A w każdym razie prowadzi do sytuacji, kiedy chciałoby się znaleźć gdzieś indziej, lecz próba zmiany pozycji i wycofania się może narazić cię na dekonspirację. Już dawno zdała sobie sprawę, że jeśli kha-dar ją tutaj odkryje, będzie miała kłopoty. Duże kłopoty, bo tych rzeczy z pewnością nie powinna słyszeć.
– Co mógłbym przekazać w mieście? – zapytał wreszcie Der’eko, dowodząc, że jednak potrafi szybko myśleć.
– To, co powiedziałem o stadach i tabunach. Oraz to, że zostaną nietknięte, chyba że ich liczebność zacznie się zmniejszać lub ktoś spróbuje przepędzić je na pastwiska bliżej obozów. Będą pod uważną obserwacją.
– Układy i umowy... – Chyba tylko mina ojca powstrzymała Pierwszego od splunięcia Laskolnykowi pod nogi. – Więc tak się teraz nazywa przyłożenie komuś noża do gardła.
– Nie, chłopcze. Tak nazywa się powstrzymanie kogoś przed podpaleniem wszystkim dachu nad głową. Yawenyr jest stary i chory, to prawda, ale był już stary i chory w zeszłym roku, dwa lata i pięć lat temu. Suczy syn trzyma się życia jak końska pijawka skóry, a to, że nie wychodzi z namiotu, może być częścią jakiejś jego gry. Jeśli teraz uderzycie na koczowników, to się zjednoczą, zacisną w jedną, potężną pięść. Dziś każdy z Synów Wojny ma pod sobą od dziesięciu do dwudziestu tysięcy jeźdźców i własny kawałek Stepów, którym rządzi jak udzielnym księstwem. Wjedźcie teraz na teren któregokolwiek z nich, a Yawenyr nie będzie miał wyjścia, odda Pas Wojny i wyznaczy swojego następcę.
– Może to zrobić, nawet jak nie ruszymy.
– On? Yawenyr Kedo Baken? Chyba mówimy o kimś innym. Musiałby się dogadać z Ojcem Pokoju, a nie wiadomo nawet, czy ten żyje, i musiałby uzyskać poparcie Synów Pokoju, których od dwudziestu lat trzyma pod strażą. Nie. Poczekajcie, aż stary sukinsyn umrze, a Synowie Wojny rzucą się sobie do gardeł. Żaden nie ma dość sił, żeby szybko i prosto podbić i zhołdować resztę. Będą się wykrwawiać przez lata i najpewniej podzielą w końcu Stepy na kilka królestw.
– A jeśli nie? Jeśli wybiorą Ojca Wojny bezkrwawo? Teraz są podzieleni, a za rok możemy trafić na mur kopyt. Daj nam coś więcej – albo zabierz stada od razu.
– Wybiorą bezkrwawo? Kaileo Hynu Lawyo i Sowynenn Dyrnih? Amanewe Czerwony i Zawyr Heru Lom? Oni nienawidzą się tak, że jeden drugiemu gardło by przegryzł. A Kyh Danu Kredo nienawidzi wszystkich pozostałych bez wyjątku. Gdy tylko Yawenyr zdechnie, Stepy zapłoną. Wtedy będziecie mieli szansę.
– To znaczy kiedy? Za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat? Mam się dochować własnych dzieci w międzyczasie?
– Matkę byś na pewno ucieszył. Powiem ci tak – niektórzy rozumni ludzie w Imperium też liczą na to, że se-kohlandzkie królestwo rozpadnie się na trzy albo cztery mniejsze władztwa. I wiedzą, że nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg. Nie damy im takiego wroga, nie w postaci wielkich karawan wjeżdżających na Stepy z zachodu. Wykuliby sobie na was armię, wśród Synów Wojny wyłoniłby się nowy Ojciec, młody i spragniony zwycięstw.
– Boicie się.
Miało to zabrzmieć oskarżycielsko i pogardliwie, ale Laskolnyk tylko pokiwał głową.
– Nie wiem jak inni, ale ja z pewnością. Dwadzieścia lat odbudowywaliśmy wschodnie i północne prowincje. W rok możemy wszystko stracić. Tak. Ja się boję.
Der’eko założył ręce na piersi.
– Daj mi coś więcej, generale, coś poza pogróżkami i strachem. Inaczej ruszymy.
– Kiedy? Teraz? Der’eko, jest początek jesieni, jeszcze nie padają deszcze, ale za parę dni mogą zacząć, a wtedy Stepy zamienią się w bagno. Wozy będą grzęzły po osie w błocie. Nie dotrzecie na północ przed mrozami. A jeśli nawet, to nie będzie tam dość paszy dla waszych zwierząt ani czasu, żeby założyć obozy i opanować wyżynę. Przegracie, zanim na dobre się zacznie. Nie, chłopcze, wy planowaliście ruszyć za pół roku, wczesną wiosną, gdy jest dużo wody, świeżej trawy, a dni robią się coraz dłuższe, więc można więcej drogi zrobić między postojami. Mam rację? No i oczywiście wtedy większość koczowników będzie jeszcze siedzieć w zimowych obozach, daleko od głównego szlaku na wyżynę. Zanim się zorientują, przebędziecie połowę drogi. Taki był plan, mam rację?
W miarę jak kha-dar mówił, twarz Pierwszego ciemniała. Wyglądał, jakby miał pęknąć. Nagle parsknął dziko i uśmiechnął się.
– Ojciec ma rację, łatwo zapomnieć, z kim rozmawiam, generale. Sam byś tak zrobił, prawda? Wyruszył wiosną?
– Prawda.
– A więc za pół roku... będziemy mogli odjechać?
– Już powiedziałem. Tylko jeśli Yawenyr umrze, a jego następcy zaczną się rżnąć.
– A jeśli mimo wszystko spróbujemy?
– Czym jest wóz bez koni? – powtórzył Laskolnyk. – Nie pozwolimy wam.
– Naprawdę?
Och, ależ to zabrzmiało – to „naprawdę” z przeciąganiem samogłosek i wyzywającym spojrzeniem. I z odpowiednią postawą, lewa stopa w przód, lekko ugięte nogi, opuszczone ręce, prawa już schowana za plecami. Młodzi i niecierpliwi lubią rozwiązywać szybko takie sprawy. Zwłaszcza jeśli noszą przy sobie broń.
– Wyciągnij nóż, Der, a osobiście połamię ci wszystkie kości. – Kailean pierwszy raz słyszała, żeby kowal mówił takim głosem, jakby lodowiec sunął naprzód.
W kuźni zapanowała całkowita cisza.
Końskie parsknięcie zabrzmiało w tej ciszy jak huk gromu. Kailean prawie podskoczyła. Jak, do ciężkiej cholery, ktokolwiek zdołał podjechać pod budynek tak bezszelestnie? Ostrożnie, posuwając się na czworakach, dotarła do końca ściany i wyjrzała zza rogu.
Sześć koni i pięciu jeźdźców, wszyscy w kolczugach, hełmach i z bronią przy boku. Barwione na brąz płaszcze zwisały im z ramion, u najwyższego kłuła w oczy biało-czerwona lamówka. Imperialna kawaleria.
Na rozkaz wszyscy zsiedli z koni. Czterech skierowało się do kuźni, piąty został na podwórzu i trzymając wodze w ręku, rozglądał się wokół ze znudzoną miną. Schowała się i przykleiła do cienkiej ściany.
– Generał Genno Laskolnyk?
Ileż już razy słyszała taki ton, zwłaszcza w głosach żołnierzy, którzy służyli w meekhańskiej jeździe. Laskolnyk, ten Laskolnyk, dla większości kawalerzystów wciąż był drugim człowiekiem po cesarzu. A dla niektórych zapewne pierwszym przed.
– Kha-dar Genno Laskolnyk. Kto pyta?
– Starszy porucznik Kanewen-fel-Konset, Trzecia Chorągiew Ósmego Pułku. Generał Hewenrolle przesyła pozdrowienia.
– Aweln? Jeszcze żyje? Co u niego?
– Razem z pułkiem stacjonuje teraz w Omer-kla. Pyta, czy pamięta pan o Elowins.
– He, he, he. I to jeszcze jak! Naprawdę kazał wam o tym wspomnieć?
– Powiedział, że będzie pan rozbawiony. Tylko tyle.
– He, he, miał rację, a... Co to?
– Nasze zabezpieczenie, generale.
Coś w głosie oficera uległo zmianie. Pojawiła się jakaś ponura, beznamiętna pewność, która zazwyczaj towarzyszy ludziom trzymającym innym nóż na gardle. Słysząc ten ton, Kailean poczuła ciarki na grzbiecie. Położyła się na ziemi i ostrożnie wyjrzała jeszcze raz za róg budynku. Pilnujący koni żołnierz nie wyglądał już na znudzonego, stał odwrócony do niej bokiem i uważnie lustrował okolicę. W dłoni trzymał lekką kuszę z krótkim łożem i niewielkim łuczyskiem. Idealna broń do ukrycia pod płaszczem. Wzrok strażnika zahaczył o kuźnię. Kailean zamarła, żeby ruch nie zwrócił jego uwagi, i mogła tylko słuchać, co dzieje się wewnątrz.
– To nie wygląda na wojskową kuszę – odezwał się Laskolnyk.
– Jedziemy! – Porywacz nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje. – Na zewnątrz czeka osiodłany koń.
– Nigdzie się nie wybieram.
Szczęknęła broń i rozległ się krótki, urwany krzyk. Ktoś upadł. Na ziemię posypały się metalowe przedmioty.
– Będzie żył – głos nie zmienił się ani na jotę. – A jeśli szybko otrzyma pomoc, to może nawet nie będzie kulał do końca życia. Generale, otrzymałem rozkaz, żeby dostarczyć pana na miejsce żywego albo prawie żywego. O innych nie było mowy, więc jeśli...
– Najpierw go opatrzę.
– Teraz ten.
– Stój!
Prawie to widziała, widziała, jak Laskolnyk rzuca się i staje między zabójcą a drugim z Wozaków. Kim był pierwszy? And’ewers czy Der’eko? Żaden nawet się nie odezwał, cholerna verdańska duma. Nie okazuj strachu, nie okazuj bólu, wróg to pył w twoich oczach, i inne duperele.
– Trafiłeś go w udo, krew sika, więc pewnie bełt przeszył tętnicę. Żyje tylko dlatego, że grot pozostaje w ranie, ale umrze w ciągu kwadransa, jeśli ktoś nie założy mu opatrunku. Więc wybieraj: albo i mnie zastrzelisz na miejscu, albo dasz mi trzy minuty, żeby ocalić mu życie.
Laskolnyk mówił spokojnie i cicho. Nie postawiłaby złamanego miedziaka na życie tego żołnierza. Przez kilka sekund trwała cisza.
– Trzy minuty. Ty, stary, stań tam w kącie.
Stary. Postrzelili Der’eko. Trzy minuty.
Te myśli zagościły jej w głowie jednocześnie. Strażnik odwrócił się do niej plecami, lustrując okolicę, i mogła się cofnąć. Rozejrzała się, jedynym wozem, którego nie widział żołnierz pilnujący koni, była kuchnia. Poderwała się na nogi i w kilku susach dopadła drzwi.
Dwie i pół minuty.
Wpadła do środka i napotkała zaciekawione spojrzenia Eso’bara i ciotki.
– Ty jeszcze tutaj? – Vee’ra uśmiechnęła się szeroko.
Kailean przeszła na niską mowę. Zamachała dłońmi.
„Wielkie niebezpieczeństwo. Źli ludzie. Postrzelili Dera. Porywają Laskolnyka. Wuj zdrowy”.
To była główna zaleta anaho’la, kilka gestów i w całkowitej ciszy, bez okrzyków ani zamieszania, przekazała całkiem skomplikowaną wiadomość.
Dwójka w wozie zamarła na uderzenie serca. Potem ciotka spojrzała na Kailean wzrokiem obcej kobiety. Takiej, która przejechała z mężem cały Krwawy Marsz.
„Ilu? Czas?”.
„Pięciu. Trzydzieści długości”.
Anaho’la nie dorobił się meekhańskich odpowiedników czasu. Zostało około dwóch minut, w dwie minuty verdański wóz mieszkalny, wędrując zwykłym tempem, przebędzie około trzydziestu swoich długości.
„Kto?”.
„Fałszywi żołnierze”.
Nawet jej przez myśl nie przeszło, że porywaczami mogli okazać się regularni kawalerzyści.
Ciotka sięgnęła do najbliższej szafki i wyciągnęła długi nóż.
„Broń”.
Kailean skinęła głową. Słyszała raz, jak stary Bett śmiał się, że jedyne miejsce w jego zajeździe, gdzie jest więcej broni niż w zamkowej zbrojowni, to kuchnia. Właściwie dotyczyło to każdej kuchni. Tej również. Noże, tasaki, długie widelce i ostre szpikulce do rożna nazywano przyborami kuchennymi tylko dla zachowania jakiegoś rozróżnienia. Bo wielkością ani ostrością nie ustępowały większości narzędzi używanych na wojnie.
Półtorej minuty.
Jeśli dobrze znała Laskolnyka, to nie zajmował się tylko tamowaniem krwotoku u Dera. Na pewno coś kombinował. Ale ona widziała tych ludzi, to nie była przypadkowa banda. Muszą dotrzeć do kha-dara, zanim spróbuje zrobić coś głupiego, a oni go zabiją.
Odwróciła się, słysząc odgłos ściągania z pieca gara z zupą. Ciotka owinęła jego uchwyty jakimiś szmatami i ze stęknięciem postawiła na podłodze. Wyjęła mniejszy, na oko dwugalonowy kociołek, i przelała do niego wrzący płyn.
„Dwie kobiety. Niosą jedzenie mężowi. Niegroźne”, gestykulowała spokojnie. „Pozwolą podejść”.
– Albo zastrzelą. Mają kusze – mruknęła cicho Kailean, trzymając w każdej ręce ciężki nóż.
Po chwili wybrała ten nieco krótszy, szeroki i zębaty, oraz czterdziestocalowy, żelazny szpikulec do rożna. Tylko jak go ukryć?
Ciotka skinęła z uznaniem głową i wsunęła szpikulec w uchwyt kotła.
„Łatwiej nieść. Ukryta broń. Trzymaj rękojeść”.
Vee’ra wsunęła jeden nóż za pasek, zakryła bluzką, drugi ukryła w rękawie. Spojrzała na syna.
– My od przodu, ty od tyłu – przeszła na zwykłą mowę. – Wychodzisz pierwszy. Czekaj, aż się zacznie. Uważaj.
Minuta.
Eso’bar skinął głową, poprawił kavayo tkwiący za paskiem, po czym bez słowa wyszedł z wozu i pomknął w stronę kuźni. Vee’ra przymknęła oczy, pochyliła na chwilę głowę, wzięła głęboki wdech.
– Idziemy.
Wyszły, niosąc ostrożnie kocioł między sobą. Zupa parowała, rozsiewając wokół smakowity zapach, drewniany uchwyt rożna wpijał się Kailean w palce, ukryty za paskiem nóż uwierał w krzyże. Dwadzieścia kroków dzielące je od kuźni wydawało się nagle drogą nie do przebycia. Kailean z trudem przełknęła ślinę. Co zobaczą, gdy staną przed drzwiami? Ślady kopyt na dziedzińcu i dwa trupy w środku?
Konie były na miejscu, podobnie jak strażnik. Na widok zbliżających się kobiet zmarszczył brwi i wykonał gest, jakby zamierzał zastąpić im drogę.
– Widziałam żołnierzy i od razu pomyślałam, że musieli do generała w jakiejś sprawie przyjechać. – Ciotka uśmiechnęła się szeroko. – Postaw to, dziecko. No to zupę przyniosłam, żeby zdrożonych nakarmić, wstyd byłby, jakby głodni odjechali.
Postawiły naczynie na ziemi, Kailean została z rożnem w ręce. Skierowała go ostrzem w dół i jednym spojrzeniem ogarnęła wnętrze kuźni. And’ewers stał przy kowadle, ręce luźno opuszczone, twarz skryta w cieniu. Laskolnyk klęczał przy Der’eku, zasłaniał go, słysząc Vee’rę, nawet nie podniósł głowy. Kawalerzysta w płaszczu obszytym czerwienią uśmiechnął się na widok dwóch kobiet, trzech pozostałych jeźdźców, stojących wewnątrz kuźni, obrzuciło je obojętnymi spojrzeniami. Gdyby rzeczywiście przybyły tu, żeby poczęstować wszystkich zupą, teraz właśnie powinny zorientować się, że coś jest nie w porządku. Żaden normalny żołnierz nie oparłby się takim zapachom.
Ciotka złapała kociołek za uchwyt i ruszyła do kuźni. Przystanęła nagle, w pół kroku, jakby dopiero teraz zauważyła Laskolnyka i leżącego na ziemi Pierwszego.
– Co się stało?! – Podbiegła, taszcząc ze sobą naczynie.
– Mieliśmy mały wypadek. – Porucznik zerknął na Kailean, zahaczył wzrokiem o coś za jej plecami i niemal niezauważalnie skinął głową. – Zaraz pojedziemy po uzdrowiciela. I panienkę też poproszę do środka.
Oczywiście, chcieli ich wszystkich mieć wewnątrz, mordowanie kogokolwiek na dziedzińcu mogłoby zwrócić uwagę i zostawiłoby wiele śladów. Kailean wstrzymała oddech, patrząc, jak ciotka przyspiesza kroku. Oficer uśmiechnął się zachęcająco i wskazał jej Laskolnyka.
Coś przywarło Kailean do pleców i potężne ramię owinęło się wokół jej szyi. Spodziewała się tego, więc napięła tylko mięśnie i pisnęła cienko, bo tak zachowałaby się każda dziewczyna na jej miejscu. Ciotka Vee’ra zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu, uniosła kociołek i mijając oficera, zakręciła się na pięcie i chlusnęła mu zupą w twarz.
Trzymający Kailean żołnierz warknął coś prosto w jej ucho i zacisnął uchwyt. Wycie poparzonego oficera zostało zagłuszone przez szum krwi w uszach, charkot, który mimowolnie wydobył się z jej krtani. Oparła rożen o stopę napastnika i z całej siły nacisnęła. Ostrze przeszło przez ciało i pogrążyło się przynajmniej sześć cali w ziemi.
– Sukaaa! – ryk niemal ją ogłuszył, uścisk zelżał.
Wolną ręką wyrwała nóż zza paska i obracając się tuż przy mężczyźnie, chlasnęła go przez twarz. Zębate ostrze zahaczyło o oko, oskórowało pół policzka i gładko weszło tuż pod zapinkę hełmu. Ryk przeszedł w rzężenie.
Złapała go za rękę, w której wciąż trzymał kuszę, i spróbowała wyrwać broń.
Naciśnięty ostatnim skurczem mięśni spust posłał bełt w ziemię. Puściła łoże kuszy i sięgnęła po szablę żołnierza, świadoma, że wszystko robi rozpaczliwie wolno, że lada moment usłyszy kolejny brzęk i bełt przeszyje ją na wylot.
Brzęknęło dwa razy, ale żaden pocisk nie był skierowany w jej kierunku. Wyrwała szablę i runęła ku kuźni. Wszystko działo się jednocześnie. Laskolnyk podrywał się z ziemi z kavayo w ręku, And’ewers trzymał już nie wiedzieć skąd wzięty pobijak, oficer, klęcząc, z dłońmi zakrywającymi twarz, wył wniebogłosy.
Eso’bar wypadł zza węgła i w dwóch długich susach dopadł stojącego najbliżej żołnierza. Jego nóż błyszczał matowo, żołnierz, wyczuwając ruch, zaczął się odwracać z szablą na wpół wyciągniętą z pochwy. Zderzyli się. Trzeci, skacząc jak kot, na nisko ugiętych nogach runął na mężczyznę i przewrócił go na ziemię. Siknęła jasna, tętnicza krew.
Dwóch ostatnich kawalerzystów zdążyło odrzucić wystrzelone kusze i dobyć broni. Biegnąc, widziała wszystko jak we śnie, jakby każda postać poruszała się w gęstym syropie. Ten, który stał najbliżej kowala, widząc cios zadawany pobijakiem, złożył paradę. Równie dobrze mógłby próbować zatrzymać rozpędzony wóz, dwudziestofuntowy młot trafił dokładnie w ostrze szabli, stal jęknęła i prysła. Młot uderzył mężczyznę w środek piersi i nie napotykając oporu, zagłębił się w niej na dobre dwa cale. Siła ciosu rzuciła porywacza na ścianę.
Ostatni napastnik zadał Laskolnykowi pchnięcie w głębokim wypadzie, a w następnej chwili kha-dar był tuż przy nim, zakrzywiona klinga kavayo błysnęła i szabla upadła na ziemię.
Oficer wył.
Kailean patrzyła, jak wuj spokojnie robi dwa kroki w jego stronę, unosi młot nad głowę i z całej siły spuszcza na kark żołnierza. Chrupnęło i zapadła cisza.
Wyhamowała.
Kowal stał. Eso’bar podnosił się z ziemi z zakrwawionym nożem w ręce. Nawet Der’eko już był na nogach, choć prymitywny opatrunek na jego udzie zdążył przesiąknąć krwią. Laskolnyk trzymał swojego kawalerzystę za gardło. Mężczyzna zacisnął zdrową dłoń na prawym przegubie, usiłując zatrzymać krwawienie. Kha-dar przysunął do jego twarzy swoją i wysyczał:
– Ty i ja, przyjacielu. Pogadamy. – Spojrzał na kowala. – Rozpalisz palenisko?
And’ewers nie patrzył na niego. Patrzył w kąt kuźni, gdzie jak kupka szmat leżała drobna postać.
– Vee’ra? – wyszeptał.
Teraz wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ciotka wciąż trzymała dłoń zaciśniętą na uchwycie kociołka, resztki zupy parowały, a dwa krótkie bełty sterczały jej z piersi.
Kailean poczuła, jak uginają się pod nią nogi, podparła się szablą, żeby nie upaść. Gdzieś trzasnęły drzwi, reszta rodziny, zaintrygowana hałasem, już biegła na ratunek, ale ona wiedziała, że jest za późno. „Czekajcie, aż się zacznie”, powiedziała ciotka. Wiedziała, że mają kusze, wiedziała, że ich użyją, a żołnierze, kimkolwiek byli, kierowani instynktem strzelili do tego, kto pierwszy zaatakował ich dowódcę.
Poczuła, jak gdzieś w środku, za mostkiem, coś w niej pękło.
– Ciociu...
Opadła na kolana.
– Mamo? – Eso’bar był pierwszy przy matce, ukląkł, dotknął szyi, ust, spojrzał na dłoń pokrytą czerwienią z taką miną, jakby widział krew po raz pierwszy w życiu. – Mamo?! Maaamoooo!!!
Kowal stał jak skamieniały. Pierwszy trwał niczym posąg. Obaj, zgodnie z najlepszymi wozackimi tradycjami, skryli swoje uczucia głęboko, w środku, tylko dłonie And’ewersa zaciśnięte na trzonku młota pobielały, jakby obsypał je mąką.
Zza węgła wypadła Nee’wa, pisnęła dziko, rzuciła się do matki. Dziewczynom wolno, bez utraty twarzy, płakać publicznie. Kailean skorzystała z tego przywileju.
Nie widziała, co zaszło. Miała zamknięte oczy, sól na policzkach i wargach. Nagle ktoś krzyknął i upadł. Usłyszała kilka szybkich, zbliżających się kroków, ktoś biegł, uniosła powieki i w ostatniej chwili zasłoniła twarz ręką.
Jeniec, ostatni z drużyny porywaczy, wyrwał się Laskolnykowi i runął w stronę koni. Krwawił, zaciskał wolną dłoń na rozrąbanym przedramieniu, ale biegł po życie. Kopnął ją czubkiem wojskowego buta, gdyby nie zasłoniła się odruchowo, cios zmiażdżyłby jej gardło.
Poczuła paraliżujące mrowienie, idące od ręki w górę, w stronę barku, i zaraz uderzył ból – potężny, odbierający oddech. Przewróciła się na plecy, próbowała wstać, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa. Jeden dziki sus i zabójca był już w siodle.
Poderwała się, najechał na nią koniem, przewrócił i nagle wszędzie wokół były kopyta, wielkie, podkute żelazem, łomoczące o ziemię, tak blisko miękkiego ciała. Skuliła się, osłaniając rękami głowę, któreś z kopyt trafiło ją w żebra, krzyknęła. Koń zawrócił i pomknął w stronę przejścia między wozami, prosto w step.
Ktoś przebiegł obok, drugi koń zarżał i ruszył w pościg.
Zakaszlała, spróbowała się podnieść, wspierając na dłoniach. Ręka, uszkodzona kopnięciem, załamała się, Kailean prawie zaryła nosem w piach.
Nikt nie podszedł, żeby jej pomóc.
Uniosła głowę. W kuźni wszyscy tkwili nieruchomo jak kamienne figury.
Laskolnyk, podnosząc się z ziemi, zamarł w pół ruchu, dziewczyny, wszystkie pełne nieopisanej grozy, utkwiły wzrok gdzieś ponad nią. Eso’bar tulił do piersi głowę matki i wydawało się, że nic innego go nie obchodzi. Bliźniacy, Det’mon i Mer’danar, zamarli w jakichś dziwnych pozycjach, jakby nagły czar sparaliżował ich w biegu.
Pierwszego nie było.
Przez chwilę wpatrywała się w całą scenę, usiłując, mimo bólu, rozpaczliwego łomotu serca i brudnego piachu pod powiekami, zrozumieć, co to znaczy.
Pojechał. Konno.
And’ewers stracił dziś żonę i syna.
Laskolnyk poderwał się wreszcie z ziemi.
– Kailean, na koń! Jak opatrunek się zsunie, on w parę chwil się wykrwawi.
Podniosła się, złapała najbliższego konia za uzdę. Wojskowe zwierzę niechętnie poddało się obcemu dotykowi, ale od razu wyczuło, że ma na grzbiecie prawdziwego jeźdźca.
Laskolnyk siedział już w siodle. Zawrócili konie i pomknęli w ślad za Der’ekiem.
* * *
Dogonili go jakieś pół mili za miastem. Wiózł zabójcę przerzuconego przez siodło. Na ich widok uśmiechnął się sinymi wargami.
– Eso miał rację – wychrypiał. – Z końskiego grzbietu widać więcej.
Schwytany kawalerzysta wisiał bezwładnie jak jakiś pakunek.
– Dobre cięcie, generale. Niemal się wykrwawił. – Der’eko zachwiał się, pobladł jeszcze bardziej. – Inaczej nigdy bym go nie dogonił.
Kailean podjechała do niego z lewej strony. Siodło, puślisko, popręg i strzemię spływały krwią.
– Zsiądź – zarządziła.
Pokręcił głową.
– Ściskam mu boki z taką siłą, że ledwo dyszy... Opatrunek się poluzował, gdy biegłem... Jak odkleję nogę od siodła... siknie dwa razy i padnę.
Laskolnyk podjechał do niego, szybko, brutalnie związał jeńca, traktując więzy jak opaskę uciskową. Potem rzucił okiem na Pierwszego. Bez słowa przełożył rzemień tuż przy jego pachwinie, zawiązał w pętlę, wsunął w nią kawałek drewna, zaczął kręcić. Der’eko zasyczał, zagryzł wargi.
– Nic lepszego nie wymyślę – głos kha-dara był spokojny i obojętny. – Może stracisz nogę, ale nie umrzesz mi tu, chłopcze.
Ochrypły śmiech zabrzmiał jak rzężenie.
– Po co... jeszcze jeden banita na Stepach... na do... dodatek bez nogi? – Der’eko zachwiał się i byłby spadł, gdyby Kailean go nie podtrzymała.
– Potem – uciął kha-dar. – Potem porozmawiamy. Teraz wracamy do domu.
– Ale... ja już nie... mam domu.
Laskolnyk bez słowa zawrócił konie i skierował je do Lithrew.
* * *
Poczekali, aż zapadnie zmrok, kiedy na pewno żaden klient nie pojawi się u kowala. Opatrzyli jeńca, pozwolili mu odpocząć i zaczęli przesłuchanie.
Kailean spodziewała się, że Laskolnyk postawi na nogi cały czaardan, ba, całe miasto, ale nie. Zabronił. Gdy schwytanego porywacza rozkrzyżowali na podłodze w kuźni, tylko rodzina kowala, ona i kha-dar wiedzieli, co zaszło.
Chciała być przy przesłuchaniu, ale jej zabronili. And’ewers i kha-dar, obaj, jakby kierowani jedną wolą.
– Nie, córuchna. Nie będziesz na to patrzeć.
Laskolnyk stał tyłem do więźnia, który nagi i spocony, łypał w jego stronę wybałuszonymi oczami. Wydawało się, że lada chwila przegryzie kawałek drewna, wciśnięty między zęby.
– On zabił ciotkę.
Nie wiedziała, co więcej można powiedzieć, zresztą te słowa właściwie nic w tej chwili nie znaczyły. „Zabił ciotkę” brzmiało tak samo jak „upiekł chleb” czy „napoił konie”. Zamknęła się na to, co ze sobą niosły, bo gdyby pozwoliła ukrytej za nimi prawdzie wedrzeć się w głąb duszy, to szlochałaby zwinięta w kłębek przy marach. Jeszcze nie teraz, jeszcze miała robotę do wykonania, nawet jeśli musiałaby osobiście obedrzeć tego sukinsyna ze skóry.
Jeniec spojrzał jej w oczy i napiął mięśnie tak, że aż zatrzeszczały rzemienie.
Laskolnyk delikatnie złapał ją za podbródek, obrócił twarz. Popatrzył w oczy.
– Nie. Jeśli zostaniesz tu z nami, to cię odmieni. Uwierz, że czym innym jest ściąć kogoś szablą czy posłać mu strzałę w walce, a czym innym... to. Uwolnij ją, Kailean.
– Co?
– Uwolnij ją. Zapłacz, jak płaczą teraz dziewczyny, porozbijaj trochę sprzętów, jak Eso’bar, poharataj sobie pięści, waląc o ścianę wozu jak bliźniacy. Nie tłum tego, bo to cię pożre od środka.
Szarpnęła głową i uwolniła się z jego uchwytu.
– Nie potrafię, kha-dar. Jeszcze nie. Muszę wiedzieć, kto, kto rozkazał im tu przyjechać.
– Dowiemy się.
– I powiesz mi?
– Jeśli będę mógł.
– Jeśli będziesz mógł? – Bezwiednie uniosła brwi i uśmiechnęła się, odsłaniając zęby w dzikim grymasie.
– Jeśli będę mógł – powtórzył, jakby nie dostrzegł jej miny. – Idź już.
Wyprowadził ją, potem odwrócił się i zamknął lekkie drzwi. Płomień paleniska malował na wiklinowych ścianach kuźni roztańczone cienie.
Patrzyła na nie, stojąc jak wrośnięta w ziemię.
Berdeth był już przy niej. Nie towarzyszył jej w wyprawie do rodziny, nie zdążył wrócić na czas. Za to teraz, miała wrażenie, że jego kudłata obecność nigdy jej nie opuści. On nie pogrążał się w cierpieniu jak człowiek, znał ból straty, ale w tej chwili najważniejsza dla niego była rana na duszy Kailean. Odcinał ją od rozpaczy, osłabiał ataki smutku.
Gdyby nie to, wyłaby w niebo.
Nie pamiętała, ile czasu tak stała. Godzinę? Dwie? To bez znaczenia. Najpierw z wnętrza kuźni dochodził jedynie odgłos pracującego miecha, któremu towarzyszyły radosne tańce cieni na ścianach. A potem się zaczęło.
Cichy szept, jeszcze cichsza odpowiedź, kolejne pytanie, po nim dłuższe zdanie, wyrzucone z gardła ściśniętego przerażeniem, krótka riposta. I od nowa. Pytanie, odpowiedź, pytanie... Nie słyszała słów, nie starała się ich zrozumieć, lecz wsłuchiwała się w ich melodię. Spokój, zdecydowanie i pewność siebie w jednym głosie, strach, przerażenie i bezradność w drugim. I nagle w tym głosie pojawił się opór, determinacja. Ktoś powtórzył pytanie, odpowiedź była jeszcze krótsza i towarzyszyło jej coś jakby splunięcie. Więzień najwyraźniej otrząsnął się z szoku i odnalazł w sobie resztki odwagi.
Łatwo przewidziała, co teraz będzie. Kolejne pytanie nie padło, miech zaczął dyszeć intensywniej i po chwili usłyszała syk. Obrzydliwy, wilgotny i mokry, jakby hartowano kawałek żelaza w kadzi. Nie było wrzasku, tylko stłumione, zakneblowane wycie, i odgłos ciała miotającego się po ziemi.
A potem kolejne pytanie, zadane tym samym tonem, co poprzednio. I szept, błagalny, gorączkowy, przerywany szlochem. I odgłos wciskania knebla w gardło. I znów dyszenie miecha i syk.
I kolejne pytanie.
Stała przed kuźnią, gdy palenisko rozżarzało się i ciemniało, gdy na tle migoczących płomieni pojawił się zarys potężnej postaci z młotem w ręku i usłyszała coś, co mogło być tylko odgłosem gruchotanej kości. Gdy więzień płakał, błagał i szlochał. Gdy wymiotował i dławił się.
Kolejne pytania, jedno po drugim, zadawane niezmiennie tym samym spokojnym, beznamiętnym tonem. Laskolnyk, docierało do niej powoli, jej kha-dar, był nie tylko chodzącą legendą Stepów. Podobno zaczynał jako wolny banita, zanim los i wojenna zawierucha przywiodły go przed oblicze cesarza. A w czasie wojny? Ilu jeńców łamał w ten sposób, bo informacje były tysiąckroć cenniejsze niż zwykła przyzwoitość? Pewnie nie osobiście, zapewne wystarczyło, że jako generał rozkazał kogoś przesłuchać, że wysłał podjazd po zasięgnięcie języka, samo to prowadziło do przypalania pięt i wyrywania paznokci. Co trzeba mieć w sobie, żeby robić takie rzeczy? Jak po czymś takim się zasypia?
Wycofała się cichutko, odwróciła i szła, dopóki nie znalazła się poza kręgiem wozów. Kuźnia stała na uboczu Lithrew, za jej granicami otwierał się widok na Stepy. Księżyca nie było, lecz dzięki temu gwiazdy świeciły szczególnie mocno. Założyła ręce na piersi i oparła się o wóz. Pies ciągle jej towarzyszył, tym razem jego smutek był bardziej namacalny. A może to jej smutek? Sięgnęła w głąb.
Ciociu?
Odkąd wrócili z jeńcem do kuźni, Kailean wyczuwała ją, jak wyczuwa się czyjąś obecność w pustym do tej pory pokoju. Była tu, nie odeszła. Czekała na coś, a ona bała się ją wezwać.
Pojawiła się nagle, bez ostrzeżenia. Popatrzyła na Kailean.
Wybacz mi, ciociu. Proszę.
Nie musiała wypowiadać tych myśli na głos.
Ciotka uśmiechnęła się tylko, a potem dotknęła jej policzka. Witaj, jesteś mi droga, tęskniłam, to nie twoja wina.
Gdybym po was nie przybiegła...
Vee’ra powoli pokręciła głową. Duchy zawsze były nieme, pozbawione materialnej postaci, nie mogły mówić. Chyba że znały anaho’la.
Mój wybór. Wiedziałam.
Samo zło przeze mnie.
Uśmiech ciotki był taki jak dawniej.
Głupia koza. Złożono obietnice. Karawany wyruszą. Mamy szansę.
Coś przemknęło obok i wsiąkło w noc.
Umarł. Biedny chłopiec.
Kailean uśmiechnęła się do Vee’ry. Tylko ona mogła tak powiedzieć o swoim zabójcy.
– Kocham cię, ciociu – powiedziała na głos.
Kocham cię, córko.
Znikła w chwili, gdy Laskolnyk stanął obok Kailean.
– Umarł.
– Wiem. Co powiedział?
– Nie mogę ci zdradzić, córuchna. To sprawy... Źle się dzieje, ale jeszcze za wcześnie.
Zamilkł na chwilę, jakby czekał na wybuch złości. Milczała.
– Kiedyś mi powiesz?
– Tak. Obiecuję.
– Dobrze. Co z Pierwszym? Kowal mówił?
– Nikt poza rodziną nie widział go w siodle. Będą milczeć. And’ewers jest... elastyczny. Lecz wszystko zależy od Der’eka. Czy nagnie swoją, hm, wozackość. Rozumiesz?
– Owszem. Porozmawiam z nim. Ja i reszta. I... co obiecałeś wujowi?
Nie drgnął nawet.
– Na wozacką wyżynę można się stąd dostać, wędrując na północ i omijając Olekady od wschodu. Oni tak właśnie zamierzali wyruszyć. To znaczyłoby, że przez pięćset lub więcej mil musieliby walczyć o każdy krok. To samobójstwo.
– Więc?
– Ja, Genno Laskolnyk – zaczął cichą recytację – generał Pierwszej Armii Konnej, przysięgam, że znajdę im inną drogę na Wyżynę Lytherańską. Taką, której nikt się nie spodziewa. Dla kobiety, która marzyła, żeby znów pojechać w karawanie i która z garnkiem zupy stanęła przeciw pięciu uzbrojonym bandytom. Przysięgam na grzywę Laal Czarnej Klaczy. Słyszałaś, Kailean? Jesteś Meekhanką i na wpół adoptowaną córką Verdanno. Nikt nie byłby lepszy na świadka.
– Słyszałam, kha-dar.
– Dobrze. Więc zostało usłyszane.
Laskolnyk odwrócił się i odszedł. Dopiero po chwili poczuła ciągnący się za nim swąd krwi i spalonego mięsa.
Każdy sam niesie swój kamień.
I wszystko, co się z nim wiąże.