Koło o ośmiu szpry­chach

Ka­ile­an szła wą­ską ulicz­ką, cią­gnąc ko­nia za uzdę, a To­ryn czła­pał za nią ze smęt­nie zwie­szo­nym łbem. Prze­kli­na­ła pod no­sem, i to ta­ki­mi sło­wa­mi, że po­wie­trze wo­kół zda­wa­ło się marsz­czyć i fa­lo­wać. To zna­czy zda­wa­ło się marsz­czyć i fa­lo­wać bar­dziej niż nor­mal­nie.

Było go­rą­co. Słoń­ce sta­ło w ze­ni­cie, a cie­nie przy­kle­ja­ły się do ścian, jak­by szu­ka­ły... cie­nia wła­śnie. Po­dob­no za­czę­ła się już je­sień, lecz jak stwier­dził wczo­raj Ko­ci­mięt­ka, lato klep­nę­ło ją w sze­ro­ki zad i wy­sła­ło do domu, a samo rzą­dzi­ło Ste­pa­mi da­lej, jak gdy­by ni­g­dy nic. W Li­th­rew tyl­ko stud­nie wy­wier­co­ne w naj­głęb­szych piw­ni­cach do­star­cza­ły jesz­cze wody.

A ona klę­ła, wlo­kąc się przez mia­sto w samo po­łu­dnie, pod­czas gdy więk­szość miesz­kań­ców sie­dzia­ła w do­mach lub głę­bo­ko pod nimi, wo­ląc chłód pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzy od za­du­chu na­grza­nych izb. Cho­ler­na Lea i jej cho­ler­ne szczę­śli­we sio­dło!

Wszyst­ko za­czę­ło się dwa dni temu, gdy Lea ko­lej­ny raz od­kry­ła, że jej sio­dło wy­ma­ga po­waż­nej na­pra­wy. Uwzględ­nia­jąc, jak jeź­dzi­ła na swo­im przy­po­mi­na­ją­cym prze­ro­śnię­te­go kuca ko­niu, to i tak cud, że wy­trzy­ma­ło do tej pory. Za­zwy­czaj ob­cią­ża­ła go taką ilo­ścią sakw i pa­kun­ków, że ni­ski i krót­ko­no­gi wierz­cho­wiec za­czy­nał w prze­kro­ju przy­po­mi­nać becz­kę na czte­rech ko­śla­wych nóż­kach. Dwa dni temu oka­za­ło się, że przed­ni łęk jest pęk­nię­ty, po­pręg trzy­ma się na kil­ku ka­wał­kach dra­twy, a pu­śli­ska wy­ma­ga­ją wy­mia­ny. Wła­ści­wie całe sio­dło nada­wa­ło się do wy­rzu­ce­nia, ale Lea uwa­ża­ła je za swój ta­li­zman. Na­pra­wia­ła je pie­czo­ło­wi­cie, pa­ku­jąc w ten ka­wał drew­na, skó­ry i że­la­za tyle pie­nię­dzy, że wy­star­czy­ło­by na trzy nowe. Lecz to jesz­cze nie był ja­kiś spe­cjal­ny pro­blem. Pro­blem sta­no­wi­ło to, że sio­dło było pa­so­wa­ne. Ro­bio­ne na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie dla tego jej cho­ler­ne­go kuca! Na do­da­tek szczę­śli­wy ry­marz, któ­ry je zro­bił, miesz­kał na dru­gim koń­cu Li­th­rew.

Cza­ar­dan jak zwy­kle za­trzy­mał się w Ven­do­rze, a warsz­tat Ba­re­na-kar-Lewa jak na złość ulo­ko­wa­ny był do­kład­nie po prze­ciw­nej stro­nie mia­sta. A to zna­czy­ło, że ktoś, zna­czy ja­kiś głu­pek, bę­dzie mu­siał to sio­dło za­nieść tam na wła­snych ple­cach, bo dla Lei było oczy­wi­ste, że uszko­dzo­ne­go nie moż­na ła­do­wać na koń­ski grzbiet. Mo­gło­by zra­nić wierz­chow­ca. A ona mia­ła nie­ca­łe pięć stóp wzro­stu, więc nie było rów­nież mowy, żeby za­nio­sła je sama.

Więc szu­ka­ła ko­goś do po­mo­cy albo – jesz­cze le­piej – do obar­cze­nia go tym obo­wiąz­kiem.

Na­gle wszy­scy w cza­ar­da­nie mie­li peł­ne ręce ro­bo­ty.

Oka­za­ło się, że więk­szość pan­ce­rzy wy­ma­ga na­tych­mia­sto­wej na­pra­wy, mie­cze, sza­ble i to­po­ry są tępe jak pod­ko­wa i je­śli nie zo­sta­ną na­tych­miast na­ostrzo­ne, sta­nie się coś strasz­ne­go. Na do­da­tek w Li­th­rew wy­bu­chła naj­wy­raź­niej ja­kaś epi­de­mia, bo każ­dy, kto miał w mie­ście ro­dzi­nę, mu­siał się na­tych­miast udać do cho­re­go krew­ne­go. Fay­len chciał od­wie­dzić na­rze­czo­ną, a na py­ta­nie, któ­rą z trzech, tyl­ko coś od­burk­nął i szyb­ko wy­szedł. Ko­ci­mięt­ka po pro­stu znikł bez sło­wa i Ka­ile­an go­to­wa była się za­ło­żyć, że pije w ja­kiejś piw­ni­cy. Da­ghe­na za­mknę­ła się w po­ko­ju i za­ba­ry­ka­do­wa­ła drzwi. Niiar na­gle po­ka­zał się z ręką na tem­bla­ku, na­rze­ka­jąc na od­no­wio­ną kon­tu­zję.

Wszyst­ko mia­ło się skoń­czyć jak za­wsze, czy­li tym, że Lea wy­naj­mie od Aan­dur­sa wó­zek i osła, po czym za­wie­zie sio­dło do na­pra­wy. Ale do­pó­ki szu­ka­ła osła w cza­ar­da­nie, do­pó­ty wszy­scy ucie­ka­li.

Ka­ile­an ucie­ka­ła tam, gdzie zwy­kle – do dru­giej ro­dzi­ny, choć ozna­cza­ło to, że musi wlec się w spie­ko­cie przez pół mia­sta. Ofi­cjal­nie szła po to, żeby And’ewers obej­rzał pra­wą przed­nią pod­ko­wę To­ry­na, więc koń czła­pał za nią, zbyt otę­pia­ły z go­rą­ca, żeby oka­zać nie­za­do­wo­le­nie.

Cho­ler­na, cho­ler­na Lea!

Zbli­ża­ła się do kuź­ni, sły­sząc wy­raź­nie stu­kot młot­ka i dy­sze­nie mie­cha. Miesz­ka­ła tu przez kil­ka lat, więc bez­błęd­nie roz­po­zna­ła, że pra­cu­je tyl­ko małe pa­le­ni­sko. Zresz­tą nic dziw­ne­go, przy tych upa­łach kuź­nia oży­wa­ła w peł­ni do­pie­ro wie­czo­rem; wte­dy pra­co­wa­no w niej do póź­nej nocy. Go­rąc środ­ka dnia za­bi­jał wszel­ką ak­tyw­ność.

Do­mo­stwa Ver­dan­no wy­ło­ni­ły się przed nią zza na­stęp­ne­go za­krę­tu. Na­resz­cie. Mia­ła wra­że­nie, że jesz­cze kil­ka kro­ków, a pad­nie w pył dro­gi i nie wsta­nie aż do wie­czo­ru.

Sześć bu­dyn­ków, nie­ty­po­wych jak na Li­th­rew, usta­wio­no w luź­ny okrąg ota­cza­ją­cy kuź­nię. Wszyst­kie były sze­ro­kie na oko­ło osiem stóp, lecz trzy­krot­nie dłuż­sze, mia­ły pół­ko­li­ste da­chy, drzwi skie­ro­wa­ne na kuź­nię i małe okna. Wie­dzia­ła, że te ze­wnętrz­ne za­zwy­czaj za­kry­te są gru­by­mi okien­ni­ca­mi z krzy­żo­wą szcze­li­ną strzel­ni­czą po­środ­ku. Tak wy­glą­dać mógł­by obóz wę­drow­nej ka­ra­wa­ny, kil­ka wo­zów w obron­nej for­ma­cji.

I tym wła­śnie był ten okrąg. Ka­ra­wa­ną, któ­ra już ni­g­dy i ni­g­dzie nie po­je­dzie.

To za­wsze ści­ska­ło jej ser­ce, to i peł­na spo­koj­ne­go smut­ku re­zy­gna­cja, z jaką And’ewers przyj­mo­wał los swój i swo­je­go ludu. Nie po­tra­fi­ła tego do koń­ca zro­zu­mieć, lecz był to je­den z tych te­ma­tów, któ­re obej­mo­wa­ła nie­pi­sa­na zmo­wa mil­cze­nia. Wo­za­cy Ver­dan­no w tej ro­dzi­nie nie roz­ma­wia­li o wła­snym po­ło­że­niu na­wet mię­dzy sobą.

Bo skła­da­ją­ce się z se­tek, a cza­sem ty­się­cy wo­zów wę­drow­ne mia­sta Ver­dan­no nie jeź­dzi­ły już po Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej, zwa­nej też cza­sem Wiel­ką Pół­noc­ną Wy­ży­ną.

Ru­szy­ła w stro­nę za­bu­do­wań i w tej sa­mej chwi­li z jed­ne­go z nich wy­szedł wy­so­ki męż­czy­zna. And’ewers. Uśmiech­nął się na jej wi­dok i za­raz po­waż­nie­jąc, ob­rzu­cił wzro­kiem sto­ją­ce­go ze zwie­szo­nym łbem To­ry­na.

– Za­mie­rzasz go za­mę­czyć na śmierć?

No tak, ko­nia­rze. Gdy­by le­ża­ła za­krwa­wio­na mię­dzy ko­py­ta­mi To­ry­na, to naj­pierw i tak za­ję­li­by się ko­niem, a po­tem do­pie­ro spy­ta­li, cze­mu bru­dzi zie­mię. Zmarsz­czy­ła brwi.

– Też się cie­szę, wuju, że cię wi­dzę.

– Po­tem, Ka­ile­an, po­tem. Na ra­zie za­pro­wadź­my go do staj­ni.

Tyl­ko staj­nia nie była ni­g­dy wo­zem miesz­kal­nym. Zbu­do­wa­no ją od pod­staw i mia­ła chy­ba więk­sze wy­go­dy niż nie­je­den bu­dy­nek w mie­ście. Sze­ro­kie bok­sy, po­idła za­wsze peł­ne wody i żło­by peł­ne owsa. A w środ­ku pa­no­wał chłód. Ko­nie Ver­dan­no po­wi­ta­ły To­ry­na przy­ja­zny­mi par­sk­nię­cia­mi.

– Wy­trzyj go, wy­czesz i na­pój.

– Już go dziś cze­sa­łam.

– Zgrze­błem? – Prze­je­chał dło­nią po koń­skim grzbie­cie, ja­kimś cu­dem od­naj­du­jąc ka­wa­łek przy­bru­dzo­nej sier­ści. Za­ło­żył szczot­kę na dłoń, dziew­czy­nie po­da­jąc dru­gą.

Nie było sen­su pro­te­sto­wać. W koń­cu To­ry­na do­sta­ła w po­da­run­ku od And’ewer­sa i kto jak kto, ale on znał się na ko­niach. Poza tym w staj­ni było chłod­no i przy­jem­nie, a jej wierz­cho­wiec za­słu­żył so­bie na kil­ka chwil uwa­gi.

Cze­sząc ko­nia, za­wsze po­zwa­la­ła my­ślom pły­nąć swo­bod­nie.

Kie­dyś, trzy­dzie­ści lat temu, ta­kich wo­zów jak te sześć było dzie­siąt­ki ty­się­cy. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że do­brze po­nad sto ty­się­cy. Po­dzie­lo­ne na kla­no­we i ple­mien­ne związ­ki, ru­cho­me me­tro­po­lie prze­mie­rza­ły wzdłuż i wszerz wy­ży­nę po­ło­żo­ną na pół­noc od Wiel­kich Ste­pów i przez wie­le lat ni­ko­mu roz­sąd­ne­mu nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, żeby wda­wać się z Ver­dan­no w woj­nę. Licz­ni i bit­ni, po­tra­fi­li bły­ska­wicz­nie zmie­niać swo­je wę­drow­ne mia­sta w wa­row­ne obo­zy, na któ­rych ła­ma­ły so­bie zęby wszyst­kie ar­mie. Chęt­nie han­dlo­wa­li z są­sia­da­mi, mie­li świet­nych ko­wa­li i ry­ma­rzy, a ich sio­dła i uprzę­że ucho­dzi­ły za naj­lep­sze na świe­cie. Zna­ko­mi­ci rze­mieśl­ni­cy oraz wiel­kie sta­da by­dła, cią­gną­ce za każ­dą ka­ra­wa­ną, były źró­dłem siły i bo­gac­twa tego ludu.

I te wiel­kie sta­da by­dła sta­ły się przy­czy­ną ich zgu­by. Gdy czter­dzie­ści lat temu Oj­ciec Woj­ny pod­bił i zhoł­do­wał wszyst­kie ple­mio­na Wiel­kich Ste­pów, po­trze­bo­wał tych stad. Po­trze­bo­wał mię­sa i tłusz­czu, żeby za­peł­nić żo­łąd­ki stu­ty­sięcz­nej ar­mii, po­trze­bo­wał skór na na­mio­ty i pan­ce­rze, ko­ści i ścię­gien na łuki. Pierw­szą wiel­ką woj­nę Se-koh­land­czy­cy, jak ich już wte­dy na­zy­wa­no, nie sto­czy­li z Im­pe­rium, tyl­ko z Wo­za­ka­mi Ver­dan­no.

Wę­drow­ne mia­sta pa­da­ły jed­no po dru­gim, bo ko­czow­ni­cy mie­li jaz­dę, a miesz­kań­cy wy­ży­ny nie.

Bo wo­za­cy nie jeź­dzi­li kon­no.

Ni­g­dy.

Ver­dan­no czci­li Laal Sza­ro­wło­są, Pa­nią Ste­pów, pod po­sta­cią ka­men­de­ethśnież­no­bia­łej kla­czy ze zło­tą gwiazd­ką na czo­le. Mie­li le­gen­dę o swo­im pierw­szym wład­cy i bo­gi­ni, i o tym, jak prze­wio­zła go przez Szlak Obłę­du, pro­wa­dząc jego lud do zie­mi obie­ca­nej, a on przy­rzekł jej, że ani sam, ani jego po­tom­ko­wie ni­g­dy już nie wsią­dą na koń­ski grzbiet. Ver­dan­no uży­wa­li koni – cią­gnę­ły ich wozy, za­przę­ga­li je do swo­ich bo­jo­wych ry­dwa­nów, a gdy trze­ba, zwie­rzę­ta cho­dzi­ły w kie­ra­cie. Lecz każ­dy Wo­zak, któ­ry zna­lazł się na koń­skim grzbie­cie, nie­waż­ne, w ja­kich oko­licz­no­ściach, był na­tych­miast wy­pę­dza­ny z rodu. Sta­ra le­gen­da two­rzy­ła rdzeń ich du­cho­wo­ści, spla­ta­ła rody i kla­ny w na­ród, jed­no­cze­śnie wią­żąc im ręce.

Bo Ver­dan­no ko­cha­li ko­nie. Ko­cha­li je obłęd­ną, sza­lo­ną mi­ło­ścią. Po­wia­da­no, że Wo­zak prę­dzej do­pu­ści do tego, żeby jego dzie­ci po­umie­ra­ły z gło­du, niż po­zwo­li, by jego ko­nie za­zna­ły nie­do­stat­ku. Prze­sa­da, ale nie­wiel­ka. Przy czym w swo­ich zwy­cza­jach nie byli bez­myśl­ny­mi fa­na­ty­ka­mi. Z po­zba­wio­nym bi­go­te­rii prag­ma­ty­zmem uzna­wa­li, że inne ludy jeż­dżą kon­no, więc ro­bi­li wszyst­ko, aby ulżyć koń­skim grzbie­tom, i dla­te­go też mie­li naj­lep­szych ry­ma­rzy na Ste­pach. I ko­wa­li. Ele­men­ty koń­skie­go opo­rzą­dze­nia, po­wsta­ją­ce w kuź­ni And’ewer­sa, łą­czy­ły w so­bie pięk­no i prak­tycz­ność. Ver­dan­no byli ab­so­lut­ny­mi mi­strza­mi w wy­twa­rza­niu koń­skich uprzę­ży. Z po­dob­nym prag­ma­ty­zmem przyj­mo­wa­li, że w cza­sie woj­ny moż­na ra­nić i za­bi­jać ko­nie wro­ga, od­da­jąc im jed­nak hołd na­leż­ny szla­chet­ne­mu prze­ciw­ni­ko­wi. Zda­rza­ło się, że po bi­twie zo­sta­wia­li lu­dzi na żer sę­pom, a ko­niom usy­py­wa­li wy­so­ki kur­han.

Lecz sta­ra le­gen­da ro­bi­ła z nich pie­chu­rów i woź­ni­ców. Ni­g­dy jeźdź­ców.

I to wła­śnie przy­wio­dło ich do klę­ski. Za­pra­wio­ne w bo­jach se-koh­landz­kie ar­mie prze­ci­na­ły szla­ki wę­dró­wek wiel­kich ka­ra­wan i ude­rza­ły na nie z za­sko­cze­nia. Cza­sem uda­wa­ło im się roz­bić je w pierw­szym ata­ku, kie­dy in­dziej ka­ra­wa­na osko­ru­pia­ła się war­stwą pan­cer­nych wo­zów i za­mie­nia­ła w wa­row­ny obóz. Ko­czow­ni­cy uczy­li się je zdo­by­wać, cza­ra­mi i siłą, i wkrót­ce żad­ne ru­cho­me mia­sto nie mo­gło czuć się bez­piecz­nie. Och, bi­twy były za­wzię­te, lek­kie ry­dwa­ny Ver­dan­no po­ka­zy­wa­ły, co po­tra­fią, bo woź­ni­ce Ver­dan­no nie dar­mo ucho­dzi­li za naj­lep­szych na świe­cie. Lecz ry­dwa­ny nie po­ko­na­ją ka­wa­le­rii, zwłasz­cza ta­kiej jak se-koh­landz­ka. I ka­ra­wa­ny-mia­sta pa­da­ły jed­na po dru­giej.

Naj­dłu­żej utrzy­ma­ła się naj­więk­sza z nich, zwa­na Hav’lood, Kró­lew­skim Gro­dem. Two­rzy­ło ją po­nad dzie­sięć ty­się­cy wo­zów, któ­re usta­wio­ne w po­tęż­ny, po­czwór­ny mur, przez pół roku od­pie­ra­ły ata­ki pięć­dzie­się­cio­ty­sięcz­nej ar­mii ko­czow­ni­ków. Cza­row­ni­cy Ver­dan­no prze­ciw­sta­wia­li się Źre­bia­rzom Ojca Woj­ny tak sku­tecz­nie, że ten wresz­cie za­ka­zał swo­im sza­ma­nom udzia­łu w wal­ce, śnia­do­skó­rzy wo­jow­ni­cy od­pie­ra­li je­den atak za dru­gim, a we­wnątrz ol­brzy­mie­go czwo­ro­bo­ku pa­sły się wiel­kie ta­bu­ny. I to one zgu­bi­ły w koń­cu obroń­ców, bo ci nie po­tra­fi­li roz­stać się ze swo­imi koń­mi. Gdy za­czę­ło się ob­lę­że­nie, pod nóż po­szły wszyst­kie kro­wy, woły i owce. Lecz nie ko­nie. A tra­wy we­wnątrz wa­row­ne­go obo­zu było za mało i gdy skoń­czy­ły się za­pa­sy pa­szy, a lu­dzie za­czę­li od­da­wać wła­sną żyw­ność zwie­rzę­tom, ostat­ni wład­ca Ver­dan­no na­ka­zał roz­piąć łań­cu­chy spi­na­ją­ce wozy. Czas wiel­kich ka­ra­wan do­biegł koń­ca.

Zdu­mie­wa­ją­ce, że Oj­ciec Woj­ny po­trak­to­wał pod­bi­tych ła­god­nie. Po­zwo­lił im za­trzy­mać wozy, po­zwo­lił za­cho­wać część stad, po­zwo­lił na­wet wę­dro­wać po Ste­pach. Za­brał tyl­ko każ­de dzie­więć z dzie­się­ciu sztuk by­dła i osiem z dzie­się­ciu wy­piesz­czo­nych koni oraz ka­zał so­bie pła­cić da­ni­nę w tym, w wy­twa­rza­niu cze­go Ver­dan­no byli naj­lep­si. W koń­skim opo­rzą­dze­niu. W koń­cu dla na­ro­du jeźdź­ców do­bre sio­dła i uprzę­że były na wagę zło­ta. Wy­da­wa­ło się, że Wo­za­cy wy­szli z tego star­cia le­piej niż ja­kie­kol­wiek inne ple­mię przed nimi, na­dal mie­li wła­sne zie­mie, wła­sne wozy i część wła­snych stad.

Ale więk­szość ich uko­cha­nych koni, któ­re ni­g­dy nie za­zna­ły sio­dła na grzbie­cie, słu­ży­ło te­raz in­nym pa­nom. I to była rana, któ­ra ją­trzy­ła się w ich ser­cach.

Ko­czow­ni­cy osią­gnę­li woj­ną z Wo­za­ka­mi wszyst­ko, co chcie­li. Za­gar­nę­li set­ki ty­się­cy sztuk by­dła i koni oraz za­pew­ni­li so­bie nie­prze­rwa­ne do­sta­wy naj­lep­szych koń­skich rzę­dów na świe­cie. A przy­go­to­wu­ją­ca się do ata­ku na Me­ekhan kon­na ar­mia po­trze­bo­wa­ła ich nie­ogra­ni­czo­ną ilość. Kil­ka lat po ata­ku na Pół­noc­ną Wy­ży­nę ol­brzy­mie se-koh­landz­kie ar­mie ru­nę­ły na za­chód, na ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­ce się Im­pe­rium.

Czte­ry lata póź­niej, w wiel­kiej bi­twie o Me­ekhan, Oj­ciec Woj­ny stra­cił sześć­dzie­siąt ty­się­cy wo­jow­ni­ków. Me­ekhań­czy­cy po­trze­bo­wa­li tych czte­rech lat, by stwo­rzyć, uzbro­ić i wy­szko­lić ar­mię kon­ną, do­rów­nu­ją­cą nie­mal ar­mii na­jeźdź­ców, a ma­ją­cą tę prze­wa­gę, że wspie­ra­ła ją świet­na, bit­na i za­cię­ta pie­cho­ta. Atak na Im­pe­rium skoń­czył się dla Se-koh­land­czy­ków klę­ską, ja­kiej nie za­zna­li od lat.

I za­owo­co­wał wy­bu­chem po­wsta­nia wśród Wo­za­ków.

Po­wsta­nia krwa­wo i bez­względ­nie stłu­mio­ne­go, bo po raz ko­lej­ny oka­za­ło się, że ry­dwa­ny nie mogą rów­nać się w wal­ce z kon­ni­cą, a Ver­dan­no na­dal nie chcie­li wy­rzec się swo­jej tra­dy­cji. Lecz tym ra­zem nie było mowy o ła­god­nym trak­to­wa­niu. Każ­de ze zdo­by­tych miast-obo­zów łu­pio­no bez li­to­ści, miesz­kań­ców wy­rzy­na­no lub pę­dzo­no na po­łu­dnio­wy wschód, w nie­wo­lę. W koń­cu, gdy klę­ska sta­ła się oczy­wi­sta, ol­brzy­mie ka­ra­wa­ny ru­szy­ły w swo­ją ostat­nią wę­drów­kę na po­łu­dnio­wy za­chód, aby omi­nąw­szy Ole­ka­dy, szu­kać schro­nie­nia na te­ry­to­rium Im­pe­rium. Ver­dan­no mie­li pie­śni i le­gen­dy o tej wę­drów­ce, zwa­nej Krwa­wym Mar­szem. O ka­ra­wa­nach roz­cią­gnię­tych w wie­lo­mi­lo­we, sze­ro­kie na dwa­dzie­ścia wo­zów ko­lum­ny, ka­ra­wa­nach idą­cych przez step i ko­czow­ni­kach ata­ku­ją­cych je bez chwi­li prze­rwy. O strza­łach świsz­czą­cych w po­wie­trzu, po­ża­rach traw, wznie­co­nych, by po­chło­nę­ły ucie­ki­nie­rów, o bi­twach cza­row­ni­ków, w cza­sie któ­rych po­wie­trze go­to­wa­ło krew w ży­łach i wy­pa­la­ło oczy z cza­szek.

Gdy­by Se-koh­land­czy­cy mie­li wte­dy tę samą ar­mię, któ­ra pod­bi­ja­ła zie­mie Ver­dan­no i ude­rza­ła na za­chód, żywa noga z tych ka­ra­wan nie do­szła­by nad gra­nicz­ną rze­kę. Ale kwiat ko­czow­ni­czej ar­mii gnił w zie­mi w da­le­kim kra­ju i tyl­ko dla­te­go po trwa­ją­cej dwa­dzie­ścia pięć dni wę­drów­ce pierw­sza z wiel­kich ko­lumn do­tar­ła do Im­pe­rium. I wte­dy dwa ty­sią­ce wo­zów za­trzy­ma­ło się przy sze­ro­kim bro­dzie, po któ­re­go dru­giej stro­nie sta­ło trzy­dzie­ści ty­się­cy me­ekhań­skich żoł­nie­rzy.

Bo Im­pe­rium nie wie­dzia­ło, co zro­bić z tymi ludź­mi. Czy za­trzy­mać ich na gra­ni­cy, czy przy­jąć u sie­bie. W pierw­szym przy­pad­ku wy­star­czy­ło po­cze­kać, aż ko­czow­ni­cy do­koń­czą dzie­ła, nie ry­zy­ku­jąc zbyt wie­le; krew ucie­ki­nie­rów nie spla­mi­ła­by na­wet ziem Me­ekha­nu. W dru­gim dzie­siąt­ki, może set­ki ty­się­cy uchodź­ców zna­la­zły­by się na Wscho­dzie, do­łą­cza­jąc swo­je pra­wa i zwy­cza­je do praw i zwy­cza­jów lu­dów już tu osia­dłych. I bez tego sy­tu­acja na tych te­re­nach była na­pię­ta.

Bo Wschód był dziw­ny, dziw­ny w po­rów­na­niu z in­ny­mi pro­win­cja­mi. Dzi­ki, nie­okrze­sa­ny i bar­ba­rzyń­ski. W pro­win­cjach cen­tral­nych, po­ło­żo­nych wo­kół Gór Krze­mien­nych, na Pół­no­cy czy na bę­dą­cym ko­leb­ką Im­pe­rium Po­łu­dniu, wszyst­ko już od wie­lu lat było po­ukła­da­ne, cy­wi­li­zo­wa­ne i spo­koj­ne. Nud­ne. Co praw­da gdzieś tam, w wy­so­kich gó­rach Wiel­kie­go Grzbie­tu, trwa­ły ja­kieś star­cia i prze­py­chan­ki, Po­łu­dnie też od cza­su do cza­su krwa­wi­ło, ale to było tyle co nic. Zwy­kłe przy­gra­nicz­ne szar­pa­ni­ny. Za to Wschód przy­po­mi­nał becz­kę, w któ­rej ktoś mie­sza set­kę róż­nych farb, a ktoś inny wciąż do­le­wa nowe ko­lo­ry.

Dzia­ło się tak, po­nie­waż w prze­ci­wień­stwie do Pół­no­cy, za­mknię­tej ścia­ną gór, czy Po­łu­dnia, opie­ra­ją­ce­go się o pu­sty­nię, Wschód był otwar­ty. La­ta­mi przez gra­ni­cę prze­są­cza­ły się tu róż­ne ple­mio­na i róż­ne ludy, zwa­bio­ne do­stat­kiem i bez­pie­czeń­stwem, któ­re obie­cy­wa­ły zie­mie Im­pe­rium. Bo ta, ar­bi­tral­nie wy­zna­czo­na na rze­ce gra­ni­ca, rów­nie do­brze mo­gła­by prze­bie­gać pięć­dzie­siąt mil na wschód lub za­chód. Wła­da­ją­ca kie­dyś tymi zie­mia­mi Świą­ty­nia Laal Sza­ro­wło­sej ak­cep­to­wa­ła taki stan rze­czy, tym bar­dziej że więk­szość przy­gra­nicz­nych lu­dów skła­da­ło hołd Pani Ste­pów. Więc i Im­pe­rium mu­sia­ło po­go­dzić się z fak­tem, że część wschod­nich pro­win­cji jest me­ekhań­ska tyl­ko z na­zwy.

Zwy­cza­je, wie­rze­nia, ję­zy­ki i tra­dy­cje tam­tej­szych lu­dów two­rzy­ły barw­ny ko­bie­rzec, przy­cią­ga­ją­cy prze­róż­nych wę­drow­ców, ry­zy­kan­tów i de­spe­ra­tów. Na Wscho­dzie moż­na było w kil­ka mie­się­cy do­ro­bić się ba­jecz­nej for­tu­ny – i w kil­ka go­dzin prze­grać ją w ko­ści. Moż­na było, z wia­trem w za­wo­dy i sza­blą w ręku, sza­leć po Ste­pach lub za­kła­da­jąc wła­sną stad­ni­nę, pra­co­wi­cie do­ra­biać się ma­jąt­ku, choć wte­dy trze­ba też było umieć sie­dzieć w sio­dle i strze­lać z łuku, żeby ci, któ­rzy wy­bra­li ła­twiej­szą dro­gę do pie­nię­dzy lub strycz­ka – nie ogra­bi­li cię do cna.

Z cen­tral­nych pro­win­cji ścią­ga­li tu mło­dzi szlach­ci­ce, spra­gnie­ni przy­gód i wol­no­ści; szu­ka­ją­cy szczę­ścia i ka­wał­ka wła­snej zie­mi chło­pi; rze­mieśl­ni­cy, nie­mo­gą­cy do­cze­kać się przy­ję­cia do ce­chu; nie­za­do­wo­le­ni z hie­rar­chii w gil­dii cza­ro­dzie­je; byli żoł­nie­rze, ma­ją­cy tyl­ko mie­cze i wła­sną krew do wy­na­ję­cia; po­eci; mu­zy­kan­ci i wszel­kiej ma­ści wol­ne du­chy. Z ko­lei ze wscho­du cią­gnę­ły róż­ne ple­mio­na, przy­wy­kłe od lat do tego, że rze­ka to do­bry wo­do­pój, a nie miej­sce, gdzie się pła­ci cło. We­hren­go­wie, He­ary­si, Kem-la­ne­ro­wie, Myn­go­ni i inni. Cza­sem do­cho­dzi­ło do starć i po­ty­czek, cza­sem ktoś ko­muś za­gar­nął sta­do czy ta­bun i nie za­wsze na­past­ni­ka­mi byli ko­czow­ni­cy. Jed­nak więk­szość cza­su spę­dza­no, han­dlu­jąc, wy­mie­nia­jąc wie­ści i wę­dru­jąc po Ste­pach.

Wszyst­ko zmie­ni­ło się wraz z przy­by­ciem na wschod­ni kra­niec Wiel­kich Ste­pów ple­mion okre­śla­nych jako Se-koh­land­czy­cy. Przez dwa­dzie­ścia lat pod­bi­ja­ły one miej­sco­we ludy, wcie­la­jąc je siłą do wła­sne­go kró­le­stwa przy cał­ko­wi­tej bier­no­ści Im­pe­rium. Po­tem ude­rzy­ły na pół­noc, na Ver­dan­no. A póź­niej na Me­ekhan.

Ta woj­na jesz­cze bar­dziej zmie­ni­ła ob­li­cze Wscho­du. Więk­szość miej­sco­wych ple­mion, miesz­ka­ją­cych po obu stro­nach gra­nicz­nej rze­ki, za­cho­wa­ła się lo­jal­nie w sto­sun­ku do Im­pe­rium. A przy­naj­mniej nie wspar­ła na­jeźdź­ców. Lecz kil­ka grup chęt­nie przy­łą­czy­ło się do se-koh­landz­kiej ar­mii kon­nej, ra­bu­jąc, mor­du­jąc i po­ka­zu­jąc dro­gę w głąb Me­ekha­nu. Po klę­sce Ojca Woj­ny i po­wro­cie do sta­rej gra­ni­cy, Me­ekhań­czy­cy po­stą­pi­li zgod­nie ze swo­imi zwy­cza­ja­mi: mię­so i chleb dla przy­ja­ciół, że­la­zo i ogień dla wro­gów. Nie­do­bit­ki ta­kich ple­mion jak Myn­go­ni czy Kay­ero­wie zo­sta­ły wy­pę­dzo­ne za rze­kę, We­hren­go­wie i He­ary­si otrzy­ma­li pra­wo do oby­wa­tel­stwa i swo­bod­nych wę­dró­wek wzdłuż gra­ni­cy. Nie było w tym zresz­tą zbyt­niej ła­ski, to wła­śnie spo­śród tych lu­dów ar­mia Im­pe­rium re­kru­to­wa­ła więk­szość lek­kiej jaz­dy. Gra­ni­cę uszczel­nio­no tak, jak się dało, za­kła­da­jąc co kil­ka­na­ście mil wa­row­ne obo­zy, a co kil­ka­dzie­siąt sil­ne sta­ni­ce, uzu­peł­nia­ją­ce li­nię oto­czo­nych mu­ra­mi miast i osad. Po jej za­chod­niej stro­nie zna­la­zło się kil­ka­dzie­siąt ple­mion i szcze­pów, któ­re do­cho­wa­ły wier­no­ści Im­pe­rium i któ­re – zgod­nie z nada­ny­mi przy­wi­le­ja­mi – mo­gły za­cho­wać wła­sne oby­cza­je, wie­rze­nia i tra­dy­cje.

Lecz to ro­dzi­ło pro­ble­my, o któ­rych nikt nie po­my­ślał, nie­któ­re z tych ple­mion uży­wa­ły bo­wiem ma­gii nie­ak­cep­to­wa­nej przez Wiel­ki Ko­deks. Inne mia­ły do Pani Ste­pów dość lek­ce­wa­żą­cy sto­su­nek, co do­pro­wa­dza­ło ka­pła­nów naj­więk­szej wschod­niej Świą­ty­ni do sza­łu. Jesz­cze inne nie ze­rwa­ły kon­tak­tów z miesz­ka­ją­cy­mi na wscho­dzie krew­nia­ka­mi, po­mi­mo ofi­cjal­nej po­li­ty­ki me­ekhań­skie­go tro­nu.

A wszyst­ko to z wi­szą­cą wciąż nad gło­wa­mi groź­bą ko­lej­ne­go na­jaz­du.

Wschod­nie pro­win­cje za­czy­na­ły przy­po­mi­nać ja­kąś przy­pad­ko­wo do­łą­czo­ną do Im­pe­rium kra­inę, za­miesz­ka­ną przez na wpół dzi­kie ple­mio­na, rzą­dzą­cą się dziw­ny­mi pra­wa­mi i hoł­du­ją­cą nie­cy­wi­li­zo­wa­nym zwy­cza­jom.

Tak my­śle­li po­li­ty­cy – dla nich ty­sią­ce ver­dań­skich wo­zów było tyl­ko ko­lej­nym kło­po­tem, któ­ry naj­chęt­niej zo­sta­wi­li­by na gło­wie Ojca Woj­ny. Po co pro­wo­ko­wać wciąż po­tęż­ne­go są­sia­da? Po co ścią­gać so­bie na gło­wę ty­sią­ce no­wych miesz­kań­ców, któ­rzy może wca­le nie ze­chcą pod­po­rząd­ko­wać się im­pe­rial­ne­mu pra­wu, a co gor­sza, może nie ze­chcą pła­cić po­dat­ków? Po co w ogó­le ro­bić co­kol­wiek, niech ten pro­blem sam się roz­wią­że.

Lecz me­ekhań­ską ar­mią do­wo­dził czło­wiek, któ­ry po­cho­dził ze wschod­nich ste­pów i jak po­wia­da­no, był twór­cą nie­mal ca­łej ka­wa­le­rii Im­pe­rium. I znał le­piej niż któ­ry­kol­wiek z po­li­ty­ków spo­sób my­śle­nia Ojca Woj­ny. Więc gdy pierw­sze z wo­zów za­trzy­ma­ły się przed rze­ką, prze­je­chał bród w to­wa­rzy­stwie kil­ku przy­bocz­nych i oce­nił przy­by­szów. Nie mógł nie znać ich war­to­ści jako rze­mieśl­ni­ków i ho­dow­ców koni, lecz chciał prze­ko­nać się na­ocz­nie, ja­kich lu­dzi wy­pluł z sie­bie Krwa­wy Marsz. A po­tem jed­nym ge­stem wska­zał im dro­gę na za­chód.

Rze­kę prze­kro­czy­ło łącz­nie dwa­dzie­ścia ty­się­cy wo­zów i po­nad sto pięć­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. A gdy na dru­gim brze­gu sta­nę­ły se-koh­landz­kie a’ke­ery i ich do­wód­ca wje­chaw­szy w bród, krzyk­nął: „Ci nie­wol­ni­cy są nasi! Od­daj­cie ich!”, Gen­no La­skol­nyk wy­je­chał mu na­prze­ciw i na­wet nie kła­dąc dło­ni na rę­ko­je­ści mie­cza, lecz tyl­ko się uśmie­cha­jąc, po­wie­dział: „A więc chodź­cie i weź­cie ich so­bie”.

Ka­ile­an szcze­rze wąt­pi­ła w taką wer­sję wy­da­rzeń, lecz była to zbyt pięk­na opo­wieść, żeby jej nie po­wta­rzać.

Bo ko­czow­ni­cy za­wró­ci­li wte­dy ko­nie i po­je­cha­li na wschód. Bo, o czym nie­któ­rzy dy­plo­ma­ci Im­pe­rium zda­wa­li się za­po­mi­nać, po­li­ty­kę cza­sem trze­ba pro­wa­dzić, po­ka­zu­jąc pan­cer­ną pięść.

Lecz urzęd­ni­cy i tak po­sta­no­wi­li coś zro­bić z tym nie­spo­dzie­wa­nym kło­po­tem. Nie po­do­ba­ła im się wi­zja ko­lej­nych ty­się­cy wol­nych jak pta­ki no­ma­dów, wę­dru­ją­cych wzdłuż ca­łej wschod­niej gra­ni­cy. Więc żeby nie do­pu­ścić do jej speł­nie­nia, wy­da­li szyb­ko tzw. pra­wo o ko­łach.

To zna­czy ka­za­li je zdjąć z wo­zów.

Od­tąd każ­dy wo­zac­ki ród miał pra­wo raz na pięć lat za­ło­żyć koła do swo­ich wo­zów i wy­wę­dro­wać, za zgo­dą od­po­wied­nich władz, w nowe miej­sce. Po­tem koła mia­ły być zdję­te, a wozy za­mie­nia­ły się w dłu­gie cha­ty. Ta­kie jak te, na któ­re wła­śnie pa­trzy­ła.

Wi­dzia­ła ka­ra­wa­nę, któ­rą ka­wa­łek per­ga­mi­nu i pie­częć ja­kie­goś urzę­da­sa za­trzy­ma­ła w miej­scu.

Gdy­by do­sta­ła tego wy­pierd­ka w swo­je ręce...

Z dru­giej stro­ny, gdy­by nie to pra­wo, być może ni­g­dy nie spo­tka­ła­by rodu Ka­le­ven­hów, bo za­miast szu­kać dla sie­bie miej­sca do osie­dle­nia, wę­dro­wa­li­by pew­nie ra­zem z ple­mie­niem.

Mil­cze­li pra­wie kwa­drans, wy­cze­su­jąc koń­ską sierść. Ka­ile­an pierw­sza zmę­czy­ła się ci­szą.

– Co ciot­ka mówi o upa­łach? – za­ga­iła wresz­cie.

– Będą trwa­ły jesz­cze co naj­mniej mie­siąc. Może dłu­żej. Jak tak da­lej pój­dzie, cena owsa sko­czy pod nie­bo.

– No, a wszy­scy w mie­ście mó­wią, że jak tak da­lej pój­dzie, Se-koh­land­czy­cy ru­szą. Na ca­łych Wiel­kich Ste­pach nie ma już dość tra­wy dla ich stad. Je­śli by­dło za­cznie im pa­dać, będą mu­sie­li zna­leźć nowe pa­stwi­ska. Albo nowe zwie­rzę­ta.

Ko­wal prze­rwał, spoj­rzał na nią po­nad koń­skim grzbie­tem i spo­koj­nie wró­cił do cze­sa­nia.

– Sły­szę to co roku, od­kąd tu za­miesz­ka­li­śmy, Ka­ile­an. Ko­czow­ni­cy nad­cią­ga­ją, już wi­dzia­no wiel­kie skrzy­dła ich ar­mii, a luź­ne a’ke­ery są na na­szym brze­gu rze­ki. Lada chwi­la wpad­ną tu i za­czną pa­lić, gwał­cić i mor­do­wać. Chy­ba że im się ko­lej­ność po­my­li. Jak jest su­sza, to przyj­dą, żeby za­gra­bić na­sze sta­da, jak leje, przyj­dą, żeby za­gra­bić na­sze zie­mie, te po­ło­żo­ne wy­żej. Jak nie jest za su­cho ani za mo­kro i mamy uro­dzaj, to wte­dy na pew­no przyj­dą, bo uro­śli w siłę i chcą gra­bić z nu­dów. Gdy­by nie Se-koh­land­czy­cy, przez cały rok nie by­ło­by o czym ga­dać i nie­któ­rzy nie otwo­rzy­li­by gęby. Je­sień się za­czę­ła, ża­den du­reń nie bę­dzie wsz­czy­nał woj­ny, gdy zbo­że zżę­te, owo­ce w sa­dach ze­bra­ne, a zam­ki i mia­sta mają peł­ne spi­chrze. Poza tym wszy­scy mó­wią, że u Se-koh­land­czy­ków szy­ku­ją się inne pro­ble­my.

No tak. Plot­ki o nie­do­ma­ga­niu Yawe­ny­ra po­szły już w step. Na­wet sama Laal nie zdo­ła­ła­by ich te­raz za­trzy­mać.

– A woj­sko, któ­re po­ja­wi­ło się na gra­ni­cy? Nie mów wuju, że nie sły­sza­łeś.

– A sły­sza­łem, sły­sza­łem. W su­mie bę­dzie tego ja­kieś osiem czy dzie­sięć re­gu­lar­nych puł­ków. Może z dwa­na­ście ty­się­cy koni. Je­śli Im­pe­rium szy­ku­je się do wal­ki i nie stać go na więk­szą ar­mię, to kiep­sko z nami. Ale nie, nie bę­dzie żad­nej woj­ny, je­śli coś przyj­dzie, to praw­dzi­wa je­sień, taka, co to roz­mo­czy Ste­py i za­mie­ni je w ba­jo­ro. A po­tem bę­dzie zima i śnie­gi. A po­tem znów Przyj­dą wio­sna i lato. Sło­wo ko­wa­la. Oczy­wi­ście, je­śli La­skol­nyk chce wie­dzieć, co o tym wszyst­kim są­dzę, niech sam za­py­ta.

And’ewers uśmiech­nął się do niej kpią­co. Od­po­wie­dzia­ła uśmie­chem.

Ver­dan­no byli wy­so­kim, szczu­płym lu­dem o ciem­nej skó­rze i ciem­nych wło­sach. Prze­waż­nie mie­li po­wy­żej sze­ściu stóp wzro­stu, byli pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wa­ni, a ich twa­rze wy­da­wa­ły się na swój spo­sób pięk­ne – o ostrych ry­sach, moc­no za­ry­so­wa­nych ko­ściach po­licz­ko­wych i lek­ko mig­da­ło­wych, ciem­nych oczach. Śla­dy ich krwi moż­na zna­leźć u wie­lu ple­mion Wiel­kich Ste­pów, bo w cza­sach przed na­dej­ściem Se-koh­land­czy­ków nie­jed­na ka­ra­wa­na za­błą­dzi­ła poza Pół­noc­ną Wy­ży­nę.

Gdy ko­wal się uśmie­chał, dwie krót­kie bli­zny marsz­czy­ły mu się na po­licz­ku, na­da­jąc twa­rzy dzi­ki wy­gląd. Bez pro­ble­mu mo­gła go so­bie wy­obra­zić, jak w lek­kiej kol­czu­dze jed­ną ręką po­wo­zi bo­jo­wym ry­dwa­nem, dru­gą ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie we wro­ga oszczep.

W tej spra­wie jed­nak mu­sia­ła się zdać na wy­ob­raź­nię, bo And’ewers ni­g­dy nie mó­wił o swo­jej prze­szło­ści. Zu­peł­nie jak­by uro­dził się do­pie­ro wraz z przy­by­ciem na zie­mie Im­pe­rium.

– Ciot­ka w domu?

– W ku­chen­nym, jak zwy­kle. Po­wie­dzia­ła, że dzi­siaj pew­nie przyj­dziesz, więc wa­rzy wiel­ki jak ba­lia gar zupy se­ro­wej.

– A więc do­brze, że przy­szłam, praw­da, wuju? Bo ina­czej by się zmar­no­wa­ło.

– Ha, ha. Do­bry żart, dziew­czy­no. Do­bry żart.

Ro­dzi­na ko­wa­la ra­zem z nim i żoną li­czy­ła dwa­na­ście osób. Sied­miu sy­nów i trzy cór­ki, przy­bra­ne ro­dzeń­stwo Ka­ile­an, było dumą i skar­bem And’ewer­sa, lecz naj­więk­szy na­wet gar zupy nie sta­no­wił dla nich wy­zwa­nia. Do­brze, że kuź­nia przy­no­si­ła od­po­wied­nie zy­ski. Dwóch naj­star­szych chło­pa­ków wy­fru­nę­ło już z domu i wbrew woli ojca po­je­cha­ło na pół­noc, do Man­del­len, gdzie po­wsta­ło naj­więk­sze ver­dań­skie niby-mia­sto. To był ubocz­ny efekt „Pra­wa o ko­łach”. Wo­za­cy mu się pod­po­rząd­ko­wa­li, lecz po swo­je­mu.

Wo­kół Man­del­len, ma­łej wio­ski skła­da­ją­cej się z kil­ku chat, wy­ro­sło pierw­sze z wiel­kich miast-obo­zów, któ­re­go mury two­rzy­ły ty­sią­ce bo­jo­wych wo­zów, a do­mo­stwa, uli­ce i pla­ce han­dlo­we wy­zna­cza­ły wozy miesz­kal­ne. Wo­za­cy usta­wi­li swo­je ru­cho­me domy tak, jak­by za­kła­da­li na wy­ży­nie wę­drow­ny obóz, po czym zdję­li koła. W je­den dzień, nie­mal w szcze­rym polu, po­wsta­ło trzy­dzie­sto­ty­sięcz­ne mia­sto. Jed­no z kil­ku na Wscho­dzie. Gu­ber­na­tor pró­bo­wał pro­te­sto­wać, lecz Ver­dan­no po­ka­za­li mu od­po­wied­ni ustęp z pod­pi­sa­ne­go przez nie­go „Pra­wa o ko­łach”. Wozy mu­sia­ły za­trzy­mać się w po­bli­żu me­ekhań­skie­go mia­sta lub wsi i na­le­ża­ło im zdjąć koła. Nikt nie na­pi­sał, ile tych wo­zów może być.

Spra­wa opar­ła się o sa­me­go ce­sa­rza, lecz ten po­dob­no tyl­ko rzu­cił okiem na do­ku­ment i uśmiech­nął się. W Im­pe­rium bo­wiem pra­wa nie za­wsze były naj­lep­sze, lecz za­wsze ich prze­strze­ga­no. A poza tym trzy­dzie­sto­ty­sięcz­ny obóz wa­row­ny, po­sta­wio­ny na dro­dze ewen­tu­al­ne­go se-koh­landz­kie­go na­jaz­du, był wię­cej wart niż nie­jed­na twier­dza. Zwłasz­cza że jego miesz­kań­cy nie­na­wi­dzi­li ko­czow­ni­ków jak ni­ko­go na świe­cie.

Po­wo­li koń­czy­li szczot­ko­wa­nie To­ry­na. Ka­ile­an mia­ła nie­ja­sne po­dej­rze­nie, że jej wierz­cho­wiec tyl­ko dla­te­go dał się wy­cią­gnąć ze staj­ni przy za­jeź­dzie, że wie­dział, ja­kie przy­ję­cie go tu cze­ka. Uśmiech­nę­ła się i po­kle­pa­ła go czu­le po grzbie­cie.

– Cie­szysz się, że wró­ci­li­śmy do domu, co?

To­ryn zwró­cił ku niej łeb i par­sk­nął ła­god­nie.

– Do­brze się do­ga­du­je­cie?

– Do­brze, wuju. Jest upar­ty, na wpół dzi­ki i tro­chę za bar­dzo lubi gryźć inne ko­nie. I lu­dzi też. Ale poza tym to naj­lep­szy koń w cza­ar­da­nie. – Zdję­ła zgrze­bło, wy­czy­ści­ła i odło­ży­ła na miej­sce. – Kto pra­cu­je?

– Bliź­nia­ki. I jak znam ży­cie, znów bar­dziej się wy­głu­pia­ją, niż ro­bią coś po­ży­tecz­ne­go. Ale cóż, le­piej niech sie­dzą w kuź­ni, niż mie­li­by ga­niać po karcz­mach. Idź się przy­wi­tać, a po­tem leć do ciot­ki, bo pęk­nie z nie­cier­pli­wo­ści.

* * *


Kuź­nia skła­da­ła się z so­lid­ne­go da­chu, sto­ją­ce­go na czte­rech rów­nie so­lid­nych słu­pach, i ple­cio­nych z wi­kli­ny, prze­wiew­nych ścian. Dzie­dzic­two ka­ra­wan, w któ­rych je­śli już roz­kła­da­no warsz­tat, ro­bio­no to wła­śnie w ten spo­sób: dach, słu­py i sym­bo­licz­ne ścia­ny. Moż­na go szyb­ko roz­ło­żyć – i rów­nie szyb­ko zło­żyć, kie­dy trze­ba ru­szać da­lej. No i przy ta­kich upa­łach ścia­ny z ga­łą­zek nie trzy­ma­ły cie­pła we­wnątrz. Ina­czej nie da­ło­by się pra­co­wać.

Choć i tak go­rąc bu­cha­ją­cy z wnę­trza za­trzy­mał ją w pro­gu. Na­gle wy­da­ło jej się, że upał i spie­ko­ta naj­go­ręt­szych go­dzin po­łu­dnia wca­le nie są tak do­kucz­li­we. Przy­naj­mniej je­śli po­rów­nać je z tym, co dzia­ło się w po­bli­żu pa­le­ni­ska.

Dwóm śnia­do­skó­rym mło­dzi­kom wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Ro­ze­bra­li się do pasa, po­zo­sta­wia­jąc na go­łym cie­le skó­rza­ne far­tu­chy, i uwi­ja­li się wo­kół ko­wa­dła. Mło­ty wa­li­ły w ka­wa­łek roz­ża­rzo­ne­go nie­mal do bia­ło­ści me­ta­lu, ko­lej­ny­mi ude­rze­nia­mi na­da­jąc mu co­raz bar­dziej wy­dłu­żo­ny kształt.

– Oj­ciec wie, że psu­je­cie do­bre że­la­zo? – za­gad­nę­ła od wej­ścia, prze­krzy­ku­jąc ło­skot.

Nie obej­rze­li się ani nie drgnę­li, za­sko­cze­ni. Dra­nie – uśmiech­nę­ła się pod no­sem. Oczy­wi­ście wie­dzie­li, że jest w domu, lecz w tej chwi­li naj­waż­niej­szy był ten ka­wa­łek że­la­za, bez­li­to­śnie mal­tre­to­wa­ny na ko­wa­dle. Kwe­stia od­po­wied­niej tem­pe­ra­tu­ry, siły, kie­run­ku i czę­sto­tli­wo­ści ude­rzeń wy­gra­ła z po­wi­ta­niem przy­bra­nej ku­zyn­ki.

Wresz­cie je­den z bra­ci szyb­kim ru­chem prze­niósł me­tal do ka­dzi z wodą. Za­sy­cza­ło, uniósł się nie­wiel­ki kłąb pary.

Bliź­nia­cy naj­pierw wy­ję­li swo­je dzie­ło i przyj­rze­li się mu z uwa­gą, a do­pie­ro po­tem prze­nie­śli spoj­rze­nia na Ka­ile­an. Uśmiech­nę­li się jed­no­cze­śnie, z iden­tycz­ny­mi, kpią­cy­mi gry­ma­sa­mi.

– Coś mu­sia­ło się stać na Ste­pach, że ku­zyn­kę przy­nio­sło.

– Pew­nie wszyst­ka woda się spa­li­ła i cała tra­wa wy­pa­ro­wa­ła, czy ja­koś tak.

– Nie było mnie le­d­wo dzie­sięć czy dwa­na­ście dni, ma­lu­chy, nie prze­sa­dzaj­cie.

Fen’do­ryn i Gen’do­ryn byli naj­młod­szy­mi sy­na­mi And’ewer­sa, bliź­nia­ka­mi iden­tycz­ny­mi jak dwie kro­ple wody, co we­dług wie­rzeń Ver­dan­no sta­no­wi­ło za­po­wiedź dziw­ne­go i po­krę­co­ne­go losu. Na ra­zie jed­nak sie­dzie­li w domu i pod okiem ojca uczy­li się fa­chu. I ro­śli. Mie­li do­pie­ro po pięt­na­ście lat, lecz w cią­gu ostat­nie­go roku strze­li­li w górę o do­bre czte­ry cale. To tem­po za­ska­ki­wa­ło w ro­dzi­nie chy­ba naj­bar­dziej Ka­ile­an. Cza­sem nie od­wie­dza­ła ko­wa­la przez mie­siąc lub dłu­żej, wę­dru­jąc z cza­ar­da­nem po po­gra­ni­czu, więc gdy wra­ca­ła wresz­cie do kuź­ni, wi­dzia­ła wy­raź­nie ko­lej­ne pół cala, któ­re im przy­by­ło. Mimo wszyst­ko na­dal na­zy­wa­ła ich ma­lu­cha­mi. W koń­cu była przy­bra­ną star­szą ku­zyn­ką i po­win­ni się jej słu­chać.

– Co tam znów zmaj­stro­wa­li­ście, hę? Na pod­ko­wę zbyt pro­ste, a na miecz za krót­kie. Bę­dzie z tego coś wię­cej niż garść huf­na­li?

Fen’do­ryn – po­zna­ła po ma­łej bliź­nie nad le­wym okiem – uniósł ka­wa­łek ciem­ne­go już i wy­chło­dzo­ne­go me­ta­lu i po­dał jej. Broń, wi­dać było bo­wiem od razu, że to ostrze, była jed­no­cze­śnie dziw­na i zna­jo­ma. Dwu­na­sto­ca­lo­we ostrze wy­raź­nie roz­sze­rza­ło się ku gó­rze i za­gi­na­ło. Lecz za­gi­na­ło w przód, ma­jąc kra­wędź tną­cą po we­wnętrz­nej stro­nie. Trzy­ma­ła w ręku głow­nię ka­vayobo­jo­we­go noża Ver­dan­no, zwa­ne­go tak­że prze­ci­na­czem gar­deł albo otwie­ra­czem cza­szek. Ca­łość wa­ży­ła pra­wie dwa fun­ty, po do­da­niu rę­ko­je­ści i ma­łe­go jel­ca na pew­no bę­dzie cięż­sza. Taką klin­gą moż­na bez tru­du od­ciąć rękę czy roz­rą­bać na pół gło­wę. A je­śli kol­czu­ga nie była na­praw­dę moc­na, to pchnię­cie ka­vayo prze­szy­wa­ło ją jak lnia­ną szma­tę. Te noże ucho­dzi­ły za tak do­bre, że uzbra­ja­li się w nie chęt­nie nie tyl­ko Wo­za­cy. Broń wo­jow­ni­ków.

– Oj­ciec wie? – za­py­ta­ła już na po­waż­nie i za­raz skrzy­wi­ła się na wła­sną bez­myśl­ność. Oczy­wi­ście, że wie­dział. Wie­dział o wszyst­kim, co po­wsta­wa­ło w jego kuź­ni.

Obaj uśmiech­nę­li się z po­li­to­wa­niem.

– A dru­gi? – Przy­naj­mniej to py­ta­nie mia­ło sens.

Gen’do­ryn zdjął z wi­szą­cej przy słu­pie pół­ki dru­gie ostrze. Iden­tycz­ne, co do ułam­ka cala, ale już nie­mal wy­koń­czo­ne. Kra­wędź tną­cą za­har­to­wa­no i wstęp­nie wy­ostrzo­no. Lek­ko fa­li­sty wzór błę­kit­nej sta­li nada­wał klin­dze wra­że­nie lek­ko­ści i szyb­ko­ści, i to po­mi­mo sze­ro­kie­go, tę­pe­go grzbie­tu. Gdy głow­nia zo­sta­nie już osa­dzo­na w rę­ko­je­ści i osta­tecz­nie na­ostrzo­na, utwo­rzy pięk­ną i za­bój­czą broń.

– Kie­dy za­mier­za­cie je skoń­czyć?

– Za mie­siąc, nie ma po­śpie­chu. Jesz­cze rę­ko­je­ści i po­chwy, i ostrze­nie, i szlif. To musi być zro­bio­ne do­brze, praw­da, Fen?

Fen’do­ryn uśmiech­nął się i pie­czo­ło­wi­cie odło­żył oba ostrza na pół­kę.

Bliź­nia­cy byli sy­na­mi ko­wa­la i wła­sno­ręcz­nie wy­ko­ny­wa­li swo­je ka­vayo. Za mie­siąc, gdy skoń­czą pra­cę, And’ewers pod­da ich noże dro­bia­zgo­wym oglę­dzi­nom i te­stom. Spraw­dzi ostrość, wy­wa­że­nie, od­por­ność na zgi­na­nie. Je­śli wszyst­ko wy­pad­nie do­brze – a zna­jąc bliź­nia­ków, nie wąt­pi­ła w to – obaj chłop­cy wej­dą w świat męż­czyzn. Tak jak resz­ta jej przy­bra­nych bra­ci. I wte­dy w domu nie bę­dzie już dzie­ci, tyl­ko sami do­ro­śli.

Coś się na za­wsze zmie­ni.

Uśmiech­nę­ła się szcze­rze.

– Cie­szę się, chłop­cy. Bar­dzo. Naj­wyż­szy czas.

Po­pa­trzy­li na nią uważ­nie, po czym po­waż­nie ski­nę­li gło­wa­mi.

– Wie­my, Ka­ile­an. Naj­wyż­szy czas.

Póź­niej po­my­śla­ła, że po­win­na ją za­sta­no­wić ta na­gła po­wa­ga u zwy­kle po­kpi­wa­ją­cych ze wszyst­kie­go bliź­nia­ków. Ale było tak go­rą­co, że my­śla­ła tyl­ko o schro­nie­niu się pod da­chem i wy­pi­ciu cze­go­kol­wiek, byle za­wie­ra­ło odro­bi­nę wody.

– Idę do ciot­ki, a wy nie ze­psuj­cie tu ni­cze­go, do­brze?

Od­wró­ci­ła się, za­nim rzu­ci­li ri­po­stę. Za mie­siąc, gdy już skoń­czą swo­je noże, nie bę­dzie mo­gła tak się do nich od­zy­wać. Do męż­czyzn trze­ba się zwra­cać ina­czej niż do chłop­ców.

* * *


Do­mo­stwo ku­chen­ne było po pro­stu wo­zem, w któ­rym kró­lo­wał piec. Jed­nak nie zwy­czaj­ny, lecz spe­cjal­na kon­struk­cja z że­la­za i od­po­wied­nio wy­pa­la­nych ce­gieł, sto­ją­ca na czte­rech sta­lo­wych no­gach i pod­trzy­my­wa­na przez kil­ka łań­cu­chów. Moż­na w nim było bez­piecz­nie pa­lić na­wet wte­dy, gdy wóz su­nął przez ste­py, ko­ły­sząc się z boku na bok; sta­lo­we ob­rę­cze, za­mo­co­wa­ne do ścia­ny, za­bez­pie­cza­ły garn­ki przed zsu­nię­ciem się z bla­chy. Mimo iż wozy Ver­dan­no daw­no już nie wę­dro­wa­ły po rów­ni­nach, ciot­ka Vee’ra nie chcia­ła wy­mie­nić pie­ca na zwy­kły. Co oczy­wi­ście nie prze­szka­dza­ło jej na­rze­kać, jaki to z nie­go prze­ży­tek.

Dym, uno­szą­cy się z że­la­znej rury peł­nią­cej funk­cję ko­mi­na, po­wi­nien ją ostrzec, lecz Ka­ile­an była prze­ko­na­na, że ni­g­dzie nie może być go­rzej niż w kuź­ni. My­li­ła się.

Par­ne go­rą­co ude­rzy­ło w nią od pro­gu i na mo­ment ode­bra­ło dech. Zu­peł­nie jak­by pró­bo­wa­ła od­dy­chać zupą. Niby za­pach za­chę­cał, a prze­cież była już głod­na, lecz cia­ło bro­ni­ło się przed tym po­my­słem. Kro­ple potu bły­ska­wicz­nie po­kry­ły jej czo­ło i za­czę­ły spły­wać do oczu. Za­mru­ga­ła.

– Nie stój w pro­gu, dziew­czy­no, bo się za­zię­bisz. Wejdź.

Pra­wie za­po­mnia­ła, po kim bliź­nia­cy odzie­dzi­czy­li po­czu­cie hu­mo­ru. Ostroż­nie zro­bi­ła głę­bo­ki od­dech i we­szła.

W środ­ku po­otwie­ra­no sze­ro­ko wszyst­kie okna i je­śli tyl­ko ze­rwie się ja­kiś wia­te­rek, kuch­nia znów za­cznie przy­po­mi­nać miej­sce prze­zna­czo­ne dla lu­dzi. To „je­śli” było bar­dzo waż­ne, bo od kil­ku dni po­wie­trze sta­ło nie­ru­cho­me jak przed bu­rzą.

Je­den ko­niec wozu zaj­mo­wał piec i kil­ka sza­fek ze wszyst­ki­mi nie­zbęd­ny­mi przy­bo­ra­mi. W dru­gim kró­lo­wał dłu­gi stół, oto­czo­ny umo­co­wa­ny­mi do ścian sie­dze­nia­mi. Po ich pod­nie­sie­niu moż­na się tu było cał­kiem swo­bod­nie po­ru­szać. Poza tym ta­kie sie­dze­nia są po pro­stu lżej­sze niż zwy­kłe krze­sła czy ławy. A gdy od wagi za­le­ży, jaki od­ci­nek dro­gi po­ko­nasz w cią­gu dnia, li­czy się każ­dy funt.

Ka­ile­an za­wsze ude­rza­ło, że wszyst­ko w do­mach-wo­zach jej przy­bra­nych krew­nych opo­wia­da­ło o tym, iż tak na­praw­dę są one miej­scem za­miesz­ka­nia no­ma­dów; że te dłu­gie do­mo­stwa po­win­ny stać na ko­łach i cią­gnię­te przez po­czwór­ne za­przę­gi, wę­dro­wać w wiel­kich ka­ra­wa­nach. Ława przy­mo­co­wa­na do pod­ło­gi, pod­no­szo­ne sie­dzi­ska, pół­ki i szaf­ki z drzwicz­ka­mi za­bez­pie­czo­ny­mi przed przy­pad­ko­wym otwar­ciem, garn­ki i pa­tel­nie mo­co­wa­ne do ścian do­dat­ko­wy­mi uchwy­ta­mi. Piec. Na­wet po tylu la­tach przy­mu­so­we­go po­sto­ju ten wóz był przy­go­to­wa­ny do wy­ru­sze­nia. A ciot­ka, mimo że uśmie­cha­ła się sze­ro­ko i żar­to­wa­ła ze sta­rych na­wy­ków, nie mo­gła ja­śniej wy­ra­zić swo­jej tę­sk­no­ty.

Tyl­ko że o tym rów­nież się nie roz­ma­wia­ło.

Przy­sia­dła na roz­kła­da­nej ła­wie obok okna. Je­śli ja­kimś cu­dem po­ja­wi się wiatr, nie omi­nie jej ża­den po­dmuch. Pot nie spły­wał jej już tyl­ko po twa­rzy. Lnia­na ko­szu­la le­pi­ła się do ple­ców i pier­si; się­gnę­ła do gor­se­ci­ka i po­lu­zo­wa­ła go. Le­piej.

Ciot­ka Vee’ra sta­ła do niej ty­łem, mie­sza­jąc coś za­wzię­cie w wiel­kim ga­rze. Była pięk­ną ko­bie­tą, wy­so­ką i szczu­płą i mimo uro­dze­nia dzie­siąt­ki dzie­ci, wciąż mia­ła ta­lię dwu­dzie­sto­lat­ki. Lecz zwa­żyw­szy, ile cza­su spę­dza­ła w sau­nie, w któ­rą zmie­niał się pod­czas go­to­wa­nia wóz ku­chen­ny, nie po­win­no to ni­ko­go dzi­wić.

Od­wró­ci­ła się z uśmie­chem, wy­cią­ga­jąc w jej stro­nę głę­bo­ką gli­nia­ną mi­secz­kę.

– Czę­stuj się, Ka­ile­an. Po­win­na być już do­bra.

Ka­ile­an wzię­ła na­czy­nie. Ostroż­nie siorb­nę­ła. Zupa była pysz­na – od­po­wied­nio do­pra­wio­na, z ła­god­nym, wy­raź­nym sma­kiem doj­rza­łe­go sera i uno­szą­cą się nad wszyst­kim nutą ostrych przy­praw i ziół. Na chwi­lę za­po­mnia­ła o du­cho­cie i o tym, że wła­śnie pije coś, co nie­wie­le róż­ni się tem­pe­ra­tu­rą od wrząt­ku.

– Mmmm, prze­pysz­na, cio­ciu. Jed­nak po­win­naś dać się na­mó­wić Aan­dur­so­wi i za­cząć u nie­go pra­cę. Choć­by ze dwa razy w mie­sią­cu. Ostat­nio pod­bił prze­cież cenę.

Wła­ści­ciel Ven­do­ra, za­przy­jaź­nio­ny z ro­dzi­ną ko­wa­la, od wie­lu lat pro­po­no­wał Vee’rze pra­cę, bę­dąc świę­cie prze­ko­na­ny, że jej ta­lent roz­sła­wi za­jazd na wie­le mil. Na ra­zie nie­wie­le wskó­rał.

– Może kie­dyś, jak będę mia­ła mniej na gło­wie. Poza tym wiesz prze­cież, że ja w ob­cej kuch­ni... – Ciot­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i wró­ci­ła do mie­sza­nia zupy.

Po chwi­li przy­tłu­mi­ła hu­czą­cy w pie­cu ogień, przy­kry­ła gar i zręcz­nie mi­ja­jąc Ka­ile­an, usia­dła przy niej na ła­wie.

– Co sły­chać w sze­ro­kim świe­cie? – za­ga­iła.

– W sze­ro­kim świe­cie jak to w sze­ro­kim świe­cie, cio­ciu. – Ka­ile­an wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ty mi ra­czej po­wiedz, dla­cze­go do­pie­ro przy­pad­kiem do­wia­du­ję się, że bliź­nia­cy wy­ku­wa­ją swo­je ka­vayo? Hę?

Gli­nia­na mi­ska za­czę­ła ją pa­rzyć w pal­ce, lecz i tak ma­chi­nal­nie po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk. Kub­ki sma­ko­we za­pia­ły z za­chwy­tu.

Star­sza ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się rzew­nie.

– Dla mnie to też była nie­spo­dzian­ka, dziec­ko. Duża nie­spo­dzian­ka. Ale gdy ostat­nio ich przy­tu­li­łam, to oka­za­ło się, że są już wy­żsi i ode mnie. Nie da się po­wstrzy­mać źre­biąt od do­ra­sta­nia.

– Źre­biąt, co? To za­wia­dom mnie, jak już bę­dzie­cie te źre­bię­ta pod­ku­wać. Dla ta­kie­go wi­do­ku prze­bę­dę każ­dą dro­gę.

Vee’ra za­śmia­ła się cie­pło i Ka­ile­an nie po raz pierw­szy ogar­nę­ło zdu­mie­nie. Jak­by małe dziec­ko śmia­ło się gło­sem do­ro­słej ko­bie­ty. Tyle szcze­rej ra­do­ści.

– Nie, Ka­ile­an, na pew­no nie za­po­mni­my cię za­wia­do­mić. – Ciot­ka otar­ła łzę z ką­ci­ka oka. – Ja... i tak są­dzę, że trzy­ma­li­śmy ich zbyt dłu­go. Mają pięt­na­ście lat, w ka­ra­wa­nie od co naj­mniej roku no­si­li­by już wła­sne noże.

W ka­ra­wa­nie... Ka­ile­an za­wsze za­sta­na­wia­ła się, czy ciot­ka sły­szy, co po­ja­wia się w jej gło­sie, gdy mówi te sło­wa. W ka­ra­wa­nie. Z mięk­kim przy­de­chem, jak­by pła­ka­ła sy­la­ba­mi.

– W ka­ra­wa­nie jeź­dzi­li­by już wła­snym ry­dwa­nem, cio­ciu – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Je­den by po­wo­ził, a dru­gi miał łuk. Pew­nie Fen, bo le­piej strze­la. W ka­ra­wa­nie naj­pew­niej by­li­by już za­rę­cze­ni, z wy­so­ki­mi, sma­gły­mi dzie­wu­cha­mi, przed któ­ry­mi po­pi­sy­wa­li­by się po­wo­że­niem i cel­no­ścią. W ka­ra­wa­nie...

Nie do­koń­czy­ła, bo nie pierw­szy raz jej roz­mo­wa z ciot­ką wpa­dła w ko­le­iny, któ­rych obie po­win­ny uni­kać. W ka­ra­wa­nie wszyst­ko by­ło­by ina­czej, wozy to­czy­ły­by się przez step, ro­ze­śmia­ni chłop­cy śmi­ga­li­by w ry­dwa­nach, a dziew­czę­ta flir­to­wa­ły­by z nimi i uczy­ły się, jak być do­bry­mi żo­na­mi i mat­ka­mi. Pę­dzo­ne obok ka­ra­wa­ny sta­da mu­cza­ły­by zgod­nie, wy­peł­nia­jąc prze­strzeń pie­śnią o po­tę­dze i do­bro­by­cie. W ka­ra­wa­nie wszyst­kie wozy by­ły­by ko­lo­ro­we, rów­ni­na gład­ka, a pa­szy i wody – za­wsze w bród. Wszyst­ko tak pięk­ne, jak pięk­ne są wspo­mnie­nia ko­bie­ty, któ­rej ka­ra­wa­na za­trzy­ma­ła się ćwierć wie­ku temu. W jej wspo­mnie­niach nie było miej­sca na chłop­ców ła­mią­cych so­bie kar­ki w cza­sie jaz­dy ry­dwa­nem, nie było krwi spły­wa­ją­cej po ostrzach ka­vayo w cza­sie mię­dzy­ple­mien­nych starć, nie było po­rwań, ro­dzin­nej wen­de­ty, kra­dzie­ży stad ani bra­to­bój­czych walk. Ina­czej niż we wspo­mnie­niach And’ewer­sa. Nie było nie­na­wi­ści, za­zdro­ści, po­zo­sta­wia­nia krew­nia­ków na pa­stwę losu, zdrad. Ka­ile­an cza­sem my­śla­ła, że każ­de z nich odzie­dzi­czy­ło inny ze­staw wspo­mnień. Vee’ra do­sta­ła te do­bre, a jej mąż te złe.

Za­mil­kły na chwi­lę. Ka­ile­an, za­pa­trzo­na we wnę­trze mi­secz­ki, bała się pod­nieść wzrok. Wszyst­ko przez ten upał, po­my­śla­ła. Gdy­by nie upał, le­piej pa­no­wa­ła­bym nad ję­zy­kiem. A było bli­sko, na­praw­dę bli­sko, o mało nie po­wie­dzia­ła: „W ka­ra­wa­nie w sze­ściu wo­zach miesz­ka­ło­by dwa razy tyle osób, co tu­taj”. Naj­pew­niej w wo­zach Ka­le­ven­hów by­li­by tak­że ro­dzi­ce And’ewer­sa, może mał­żeń­stwo ro­dzeń­stwa jego i żony, bo rody chęt­nie wią­za­ły się ze sobą nie tyl­ko jed­nym związ­kiem. By­ło­by o wie­le wię­cej dzie­ci.

– Ale w ka­ra­wa­nie – pod­ję­ła po chwi­li – nie by­ło­by mnie, cio­ciu. I omi­nę­ła­by mnie ta zupa, a to już na­zwa­ła­bym nie­szczę­ściem.

Bło­go­sła­wio­ny ję­zyk, w któ­rym moż­na wy­po­wie­dzieć ta­kie pro­ste kłam­stew­ka.

Oczy ciot­ki roz­ja­śni­ły się na chwi­lę.

– Der’eko wró­cił wczo­raj – rzu­ci­ła. – Spo­tka­łaś go już?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie, cio­ciu, a wuj na­wet sło­wem się nie za­jąk­nął, że pier­wo­rod­ne­go ma w domu. Ktoś tu za­słu­żył na la­nie.

Od­po­wie­dział jej ci­chy śmiech.

– Nie ty jed­na masz cza­sem ocho­tę, by to zro­bić, Ka­ile­an. Ale on jest, jaki jest, mam na­dzie­ję, że wresz­cie się roz­mó­wią z Pierw­szym i prze­sta­ną na sie­bie pa­trzeć wil­kiem.

Naj­star­szy syn wy­je­chał do Man­del­len wbrew woli ojca, któ­ry uwa­żał, że chło­pak musi się jesz­cze spo­ro na­uczyć. Ale Der’eko wie­dział swo­je. Po pierw­sze, w tym mie­ście-obo­zie żyło naj­wię­cej Ver­dan­no we wschod­nich pro­win­cjach. Po dru­gie, ta mała wio­ska, któ­ra z dnia na dzień ob­ro­sła ty­sią­ca­mi wo­zów, nie­ocze­ki­wa­nie sta­ła się jed­nym z naj­waż­niej­szych miast na po­gra­ni­czu, bo taka ilość lu­dzi zwa­bi­ła na miej­sce kup­ców i rze­mieśl­ni­ków z ca­łej oko­li­cy. Kup­cy przy­jeż­dża­li po ele­men­ty koń­skie­go wy­po­sa­że­nia, rze­mieśl­ni­cy, żeby ofe­ro­wać to, cze­go Wo­za­cy sami nie wy­ra­bia­li, jak na przy­kład gli­nia­ne dzba­ny czy szkla­ne bu­tel­ki. Po kil­ku la­tach w Man­del­len, oprócz kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy ucie­ki­nie­rów z Pół­noc­nej Wy­ży­ny, miesz­ka­ło już co naj­mniej dzie­sięć ty­się­cy in­nych lu­dzi. Mia­sto sta­ło się praw­dzi­wą me­tro­po­lią, gdzie każ­dy ko­wal był na wagę zło­ta. A And’ewers, choć się za­rze­kał, że jego sy­no­wie jesz­cze nic nie umie­ją, do­brze wy­uczył ich fa­chu.

Der’eko bły­ska­wicz­nie zna­lazł pra­cę, a gdy tyl­ko za za­osz­czę­dzo­ne pie­nią­dze ku­pił wła­sne pa­le­ni­sko, ścią­gnął do mia­sta dru­gie­go w ko­lej­no­ści bra­ta – Ruk’her­ta. Ka­ile­an spo­dzie­wa­ła się, że wkrót­ce je­den lub dru­gi zja­wią się w Li­th­rew w to­wa­rzy­stwie ja­kiejś po­waż­nej ma­tro­ny, chcą­cej oce­nić ma­ją­tek ro­dzi­ny i tar­go­wać się o cenę za ciem­no­skó­rą, mig­da­ło­wo­oką ślicz­not­kę, któ­ra skra­dła jed­ne­mu z bra­ci ser­ce. Po czę­ści ro­zu­mia­ła oba­wy ko­wa­la. Gdy­by wszy­scy jego sy­no­wie chcie­li się że­nić, był­by zruj­no­wa­ny. Sied­miu sy­nów i trzy cór­ki to nie naj­lep­sze pro­por­cje w ple­mie­niu, gdzie za pan­nę mło­dą pła­ci­ło się koń­mi, by­dłem i ma­lo­wa­ny­mi wo­za­mi.

Ale Der’eko przy­je­chał sam, ina­czej ciot­ka po­in­for­mo­wa­ła­by ją o tym od pro­gu. Chy­ba nikt w ro­dzi­nie nie cze­kał tak na pierw­sze we­se­le, jak ona.

– Gdzie go te­raz znaj­dę?

– Pierw­sze­go? Pew­nie w sy­pial­nym z resz­tą, któ­rą ba­ła­mu­ci swo­imi opo­wie­ścia­mi o wiel­kim mie­ście. Ani się obej­rzę, jak wszyst­kich tam ścią­gnie i zo­sta­nie­my tu tyl­ko we dwo­je, para sta­rych głup­ców i sześć wo­zów.

– Nie są­dzę, cio­ciu. – Ka­ile­an zby­ła oba­wy ciot­ki mach­nię­ciem ręki. – Na­wet je­że­li chłop­cy wy­ja­dą, to tyl­ko po to, żeby wró­cić z ja­kimś przy­chów­kiem. Ani się obej­rzysz, jak bę­dziesz mia­ła peł­ne ręce wnu­cząt. Chłop­cy za­wsze wra­ca­ją do domu; to my, dziew­czy­ny, od­la­tu­je­my i za­kła­da­my gniaz­da gdzie in­dziej.

Od stro­ny wej­ścia do­bie­gło chrząk­nię­cie.

– Czyż­byś chcia­ła nam o czymś po­wie­dzieć, Kai?

Tyl­ko jed­na oso­ba w ro­dzi­nie skra­ca­ła jej imię na ver­dań­ską mo­dłę. Od­wró­ci­ła się do drzwi i zmie­rzy­ła wcho­dzą­ce­go spoj­rze­niem.

– No pro­szę, nie dość, że wy­stro­jo­ny jak fir­cyk, to jesz­cze pod­słu­chu­je. Nie cie­ka­wią cię opo­wie­ści star­sze­go bra­ta?

Vee’ra uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko i wy­cią­gnę­ła rękę do syna.

– Wi­taj Eso’ba­rze. Już z po­wro­tem? Jak za­ku­py?

– Dzie­sięć du­żych kę­sów alom­beń­skiej sta­li i trzy­dzie­ści ma­łych, po­ło­wa alom­beń­skiej, po­ło­wa z Derc. Wóz le­d­wo do­cią­gnął, ale da­li­śmy radę. Ja i ko­nie. Oj­ciec po­wi­nien być za­do­wo­lo­ny. A opo­wie­ści Dera z pew­no­ścią jesz­cze będę miał oka­zję po­słu­chać. Już on o to za­dba. – Eso’bar wszedł do kuch­ni i uści­skał mat­kę.

Trze­ci w ko­lej­no­ści syn ko­wa­la odzie­dzi­czył uro­dę po Vee’rze. Gdy sta­li obok sie­bie, wy­glą­da­li jak para bliź­niąt, któ­re ka­prys losu roz­dzie­lił ćwier­cią wie­ku. Te same rysy twa­rzy, ten sam wzrost, ta sama szczu­pła, peł­na gra­cji bu­do­wa. Tyl­ko że chło­pak no­sił się jak je­den z jeźdź­ców rów­nin, wor­ko­wa­te spodnie spię­te ozdob­nym pa­sem, wy­so­kie buty, zie­lo­na, je­dwab­na ko­szu­la, do tego rów­nież zie­lo­na, ha­fto­wa­na ka­mi­zel­ka. Nie­któ­rzy z męż­czyzn z jej cza­ar­da­nu stro­ili się tak na we­se­la lub inne waż­ne oka­zje. Do tego wło­sy za­cze­sa­ne w tył i prze­wią­za­ne ozdob­ną ta­siem­ką – za­miast za­ple­cio­ne w tra­dy­cyj­ny war­kocz. Tak ubie­ra­li się wo­jow­ni­cy z kil­ku przy­gra­nicz­nych ple­mion i moda ta roz­prze­strze­nia­ła się po wszyst­kich wschod­nich pro­win­cjach. Gdy­by Eso’bar wsko­czył w ta­kim stro­ju na sio­dło i na­cią­gnął kap­tur na twarz, nikt nie do­my­ślił­by się, że to Ver­dan­no z dzia­da pra­dzia­da.

Za każ­dym ra­zem, gdy się wi­dzie­li, Ka­ile­an za­sta­na­wia­ła się, jak wiel­ką czu­je po­ku­sę, by to zro­bić. Raz przy­ła­pa­ła go w staj­ni, sto­ją­ce­go przy To­ry­nie i z nie­od­gad­nio­ną miną gła­dzą­ce­go de­li­kat­nie koń­ski grzbiet. Je­śli chciał spró­bo­wać, je­śli ku­si­ła go jaz­da wierz­chem, jej koń był je­dy­nym ko­niem, jaki mógł go po­nieść. Inne wierz­chow­ce rodu ni­g­dy nie mia­ły sio­dła na grzbie­cie. Szur­nę­ła wte­dy gło­śniej drzwia­mi, wy­ry­wa­jąc go z transu. Ni­g­dy nie roz­ma­wia­li na ten te­mat, ale od tam­te­go cza­su przy­glą­da­ła mu się uważ­niej. Jego za­cho­wa­nie, spo­sób ubie­ra­nia, fakt, że mó­wił w me­ekhu jak ro­do­wi­ty miesz­ka­niec Im­pe­rium, prze­sta­ły być tyl­ko mło­dzień­czy­mi fa­na­be­ria­mi. Jej przy­bra­ny ku­zyn no­sił w so­bie ja­kąś za­drę, któ­ra ka­za­ła mu szu­kać... nie wie­dzia­ła cze­go. Chy­ba sama miesz­ka­ła z nimi zbyt dłu­go, bo myśl, że mógł­by ze­rwać z ro­dzi­ną, wsko­czyć na sio­dło i spró­bo­wać zna­leźć so­bie inne miej­sce w ży­ciu, ja­koś nie chcia­ła na dłu­żej za­go­ścić w jej gło­wie.

To tyl­ko mło­dzień­cze wy­bry­ki, on ma do­pie­ro osiem­na­ście lat, przej­dzie mu – te sło­wa ni­czym ce­gły two­rzy­ły mur, za któ­rym kry­ła swój nie­po­kój. No i rzecz ja­sna roz­są­dek pod­po­wia­dał oczy­wi­ste wy­ja­śnie­nie. Po odej­ściu naj­star­szych bra­ci to wła­śnie Eso’bar naj­czę­ściej wy­ru­szał z Li­th­rew, by han­dlo­wać. Ciot­ka Vee’ra twier­dzi­ła, że ma do tego dryg, i Ka­ile­an nie mo­gła się z nią nie zgo­dzić. A że ubie­rał się i za­cho­wy­wał jak tu­tej­szy? W koń­cu to uła­twia­ło mu za­ku­py. Każ­dy ku­piec za­wsze ostrzej trak­tu­je ko­goś, kto ma na czo­le wy­pi­sa­ne „obcy”. To ro­zu­mo­wa­nie, pro­ste i lo­gicz­ne, było ko­lej­ną ce­głą w mu­rze. I nie­po­kój, któ­ry za­wsze kieł­ko­wał w niej na wi­dok trze­cie­go z sy­nów And’ewer­sa, ma­lał.

Więc te­raz też tyl­ko uśmiech­nę­ła się i uści­ska­ła ku­zy­na.

– Zdar­li z cie­bie skó­rę? – za­py­ta­ła.

– Pró­bo­wa­li, ale się nie da­łem. – Jego uśmiech był sze­ro­ki i szcze­ry. – Sar­tay wie, że nie tyl­ko on ma na sprze­daż do­bre że­la­zo, więc nie pró­bo­wał mnie za bar­dzo oszu­kać.

Po­cią­gnął no­sem i zwró­cił się do mat­ki:

– Mmm, co tak pach­nie? Za­mie­rzasz za­drę­czyć syna na śmierć?

– Wóz roz­ła­do­wa­ny? Ko­nie opo­rzą­dzo­ne?

– Mat­ko...

W tym „mat­ko” było wszyst­ko – ła­god­na kpi­na, czu­łość, żart. Obo­je wie­dzie­li, że nie mu­sia­ła py­tać o tak oczy­wi­ste rze­czy, lecz – co Ka­ile­an od­kry­ła, gdy tyl­ko z nimi za­miesz­ka­ła – Ver­dan­no ni­g­dy nie mó­wi­li o swo­ich uczu­ciach wprost.

– Wiesz, gdzie są mi­ski i łyż­ki, nie każ mat­ce sta­rusz­ce ci usłu­gi­wać. I le­piej się po­spiesz.

– O? A dla­cze­go? Wi­dzę wiel­ki gar.

– A ja sły­szę, że bliź­nia­ki już nie pra­cu­ją. Uprząt­nię­cie kuź­ni zaj­mie im kil­ka mi­nut, a do­tar­cie do kuch­ni trzy ude­rze­nia ser­ca. Za kwa­drans znik­nie po­ło­wa zupy. Albo i wię­cej.

Ka­ile­an szyb­ko do­pi­ła resz­tę ze swo­jej mi­ski i bez szcze­gól­nych wy­rzu­tów su­mie­nia do­la­ła so­bie dru­gą por­cję, wy­mie­nia­jąc tyl­ko po­ro­zu­mie­waw­czy uśmiech z Eso’ba­rem. Bliź­nia­cy mie­li po pięt­na­ście lat i wciąż ro­śli. A to zna­czy­ło, że kie­dy nie pra­co­wa­li lub nie spa­li, szu­ka­li cze­goś do je­dze­nia. Była go­to­wa za­ło­żyć się o wła­sne­go ko­nia, że za­pa­chy roz­cho­dzą­ce się z kuch­ni skró­ci­ły pra­cę nad no­ża­mi o do­bre pół go­dzi­ny. I o to, że gdy bra­cia roz­gosz­czą się już w kuch­ni, ciot­ka Vee’ra bę­dzie zmu­szo­na do ugo­to­wa­nia do­kład­ki dla resz­ty ro­dzi­ny.

Sior­biąc zupę, mu­sia­ła zgo­dzić się z Aan­dur­sem. Gdy­by ko­wa­lo­wa chcia­ła przy­jąć po­sa­dę w jego za­jeź­dzie, usły­sza­no by o nim w pro­mie­niu stu mil.

Albo i da­lej.

* * *

Wy­cho­dząc z kuch­ni, mi­nę­ła się z bliź­nia­ka­mi. Omal jej nie stra­to­wa­li. Uśmiech­nę­ła się i ru­szy­ła w stro­nę trze­cie­go wozu. Je­śli ciot­ka mia­ła ra­cję, to tam Der’eko prze­chwa­lał się opo­wie­ścia­mi o swo­im ży­ciu w mie­ście. W po­rów­na­niu z Man­del­len ta­kie Li­th­rew wy­glą­da­ło jak przy­sió­łek. Ale dla ca­łej ro­dzi­ny było od kil­ku lat do­mem. Po­dob­nie jak dla niej. Mimo że je­den czy dru­gi głu­piec mógł po­war­ki­wać pod no­sem na to, że ro­do­wi­ta Me­ekhan­ka miesz­ka z Ver­dan­no, to ogrom­na więk­szość miesz­kań­ców mia­stecz­ka pil­no­wa­ła swo­je­go nosa, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że je­śli dziew­czy­na się nie skar­ży, to krzyw­dy nikt jej nie robi. To była taka... Ka­ile­an wie­le razy pró­bo­wa­ła zna­leźć na to okre­śle­nie – su­ro­wa, po­gra­nicz­na mą­drość, bio­rą­ca po­czą­tek z nie­ustan­ne­go za­gro­że­nia ze stro­ny wschod­nie­go są­sia­da. Rób co chcesz, żyj jak po­tra­fisz, by­le­byś w cza­sie na­pa­du wal­czył po wła­ści­wej stro­nie.

Je­śli ko­bie­ta chcia­ła jeź­dzić kon­no i strze­lać z łuku – pro­szę bar­dzo, je­śli chcia­ła ma­chać sza­blą – nie ma prze­szkód. By­le­by nie ma­cha­ła nam przed no­sem. Na po­gra­ni­czu Wiel­kich Ste­pów żyło się po pro­stu ina­czej, wie­le miej­sco­wych ple­mion nie tyl­ko nie za­bra­nia­ło dziew­czę­tom udzia­łu w po­tycz­kach, ale wręcz za­chę­ca­ło je do na­uki łuku i sza­bli. W trak­cie szyb­kich jak mgnie­nie oka starć lek­kiej jaz­dy o wy­gra­nej lub po­raż­ce mógł za­de­cy­do­wać każ­dy jeź­dziec, mo­gła mieć zna­cze­nie każ­da wy­pusz­czo­na strza­ła. Ver­dan­no my­śle­li po­dob­nie, to u nich Ka­ile­an na­uczy­ła się wal­czyć bro­nią bia­łą i wy­szli­fo­wa­ła umie­jęt­no­ści łucz­ni­cze. Była cie­ka­wa, jak to wy­glą­da w mie­ście, w któ­rym to Me­ekhań­czy­cy są mniej­szo­ścią.

Po­de­szła pod otwar­te okno i sta­nę­ła, żeby po­słu­chać. Dla sa­mej przy­jem­no­ści słu­cha­nia, bo Der’eko miał głos, któ­rym mógł uwieść każ­dą ko­bie­tę i ocza­ro­wać każ­de­go męż­czy­znę. Ni­ski, głę­bo­ki, po­brzmie­wa­ją­cy we­wnętrz­ną siłą. Tak mu­siał mó­wić jego oj­ciec w mło­dych la­tach, choć te­raz rzad­ko od­zy­wał się ina­czej niż stłu­mio­nym szep­tem.

Sta­ła przez chwi­lę, za­słu­cha­na, jed­nak nie wi­dząc roz­ma­wia­ją­cych, ro­zu­mia­ła tyl­ko co dru­gie sło­wo. Ver­dan­no po­słu­gi­wa­li się trze­ma ję­zy­ka­mi, lub jak ktoś kie­dyś stwier­dził, jed­nym po­dzie­lo­nym na trzy czę­ści. Ana­ho’la, ana­ho i av’ana­ho. Mowa ni­ska, mowa i wyż­sza mowa. Pierw­sza po­cho­dzi­ła wprost od ję­zy­ka skła­da­ją­ce­go się z ge­stów i okrzy­ków, ja­kim Wo­za­cy po­ro­zu­mie­wa­li się w cza­sie wę­dró­wek. Gdy rów­ni­ną suną set­ki wo­zów, sły­chać skrzy­pie­nie ty­się­cy kół, by­dło ry­czy, w wo­zie ha­ła­su­ją dzie­ci, a cała ko­lum­na ma utrzy­mać szyk, to woź­ni­ce mu­szą się do­ga­dy­wać bez ko­niecz­no­ści za­trzy­my­wa­nia wo­zów i zdzie­ra­nia so­bie gar­dła. Ję­zyk cia­ła, unie­sie­nie ręki, za­ci­śnię­ta, otwar­ta dłoń, sym­bo­le ry­so­wa­ne w po­wie­trzu, two­rzy­ły z po­cząt­ku pro­sty, po­tem co­raz bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób ich po­ro­zu­mie­wa­nia się. Co naj­dziw­niej­sze, gdy wozy prze­sta­ły już jeź­dzić po rów­ni­nach, ję­zyk ten nie za­nikł, lecz roz­wi­nął się i stał sym­bo­lem roz­po­znaw­czym Ver­dan­no, ich spo­so­bem na pod­kre­śle­nie wła­snej od­mien­no­ści. Za­stę­po­wał ana­ho, czy­li zwy­kłą mowę, w sy­tu­acjach, gdy sło­wa nie po­win­ny lub nie mo­gły zo­stać wy­po­wie­dzia­ne.

Na­tu­ral­na wśród Wo­za­ków nie­chęć do mó­wie­nia o pew­nych spra­wach, zwłasz­cza uczu­ciach i emo­cjach, spo­wo­do­wa­ła, że mowa ni­ska roz­kwi­ta­ła. Dziew­czy­na prę­dzej do­tknie dwo­ma pal­ca­mi ust i ser­ca, niż po­wie chłop­cu „ko­cham cię”. W rów­nie na­tu­ral­ny spo­sób ana­ho’la i ana­ho zro­dzi­ły z sie­bie av’ana­howy­so­ką mowę, ję­zyk po­etów, ba­ja­rzy i tka­czy opo­wie­ści. Ję­zyk, w któ­rym wsty­dli­we, nie­chęt­nie uży­wa­ne sło­wa zna­la­zły swo­je od­bi­cie w ge­stach. Opo­wie­ści snu­te za po­mo­cą av’ana­ho wy­ma­ga­ły sze­ro­ko otwar­tych oczu i uszu.

Ka­ile­an po­zna­ła wszyst­kie trzy ję­zy­ki, ce­ni­ła ni­ską mowę za szyb­kość i zwię­złość prze­ka­zu, lu­bi­ła me­lo­dyj­ny, śpiew­ny ana­ho, a av’ana­ho wprost uwiel­bia­ła. Ża­den inny ję­zyk na świe­cie nie nada­wał się do snu­cia opo­wie­ści tak jak ten.

– A co po­tem?

To była chy­ba Nee’wa, śred­nia z sióstr.

– Po­tem... na wschód... aż po... I gdy... bę­dzie... a po­tem na­dej­dzie dzień i...

Ktoś wes­tchnął. A Ka­ile­an za­czę­ła li­czyć: bliź­nia­cy opróż­nia­li gar zupy, Trze­ci za­pew­ne z nich tam po­kpi­wał. Dru­gi zo­stał w mie­ście, więc Der’eko cza­ro­wał dziew­czy­ny i Det’mona z Mer’da­na­rem. Trzy na trzech, pora po­lep­szyć pro­por­cje.

Otwo­rzy­ła drzwi jed­nym szarp­nię­ciem i opo­wieść urwa­ła się, jak uciął. Sześć twa­rzy ob­ró­ci­ło się w jej stro­nę i przez chwi­lę mia­ła wra­że­nie, że wtar­gnę­ła na ja­kieś se­kret­ne spo­tka­nie. Trwa­ło to kró­cej niż mgnie­nie oka, lecz wy­raź­nie wi­dzia­ła, że w pierw­szej chwi­li nie po­zna­li jej, pa­trzy­li, jak­by w drzwiach sta­nę­ła obca oso­ba.

A po­tem Key’la pi­snę­ła dzi­ko i rzu­ci­ła się jej z krzy­kiem na szy­ję.

– Ty pa­sku­do! Cze­mu do­pie­ro te­raz? Cza­ar­dan jest w mie­ście od przed­wczo­raj! Ile cza­su moż­na cze­kać!

Ka­ile­an omal nie wy­pa­dła z wozu, więc naj­pierw zła­pa­ła za odrzwia, a po­tem po­wo­li, z dziew­czyn­ką wciąż ucze­pio­ną kar­ku, we­szła do środ­ka.

Det’mon się za­śmiał, po­mógł jej wejść i na­gle zna­la­zła się w krę­gu obej­mu­ją­cych ra­mion i po­kle­pu­ją­cych rąk. Ktoś do­tknął grzbie­tem dło­ni jej po­licz­ka.

– Wi­taj.

Ko­lej­ne do­tknię­cie, i jesz­cze jed­no, i jesz­cze.

– Wi­taj. Wi­taj. Wi­taj. Wi­taj.

Po­wi­ta­nie w wy­so­kiej mo­wie, za­re­zer­wo­wa­ne dla naj­bliż­szych krew­nych. Wi­taj, cie­szę się, tę­sk­ni­łem, bra­ko­wa­ło mi cie­bie – je­den gest i tyle zna­czeń.

Na­resz­cie po­czu­ła się jak w domu.

Naj­młod­sza ku­zyn­ka wa­ży­ła spo­ro jak na swo­je osiem lat, ale naj­wy­raź­niej nie za­mie­rza­ła jej za szyb­ko pu­ścić.

Ka­ile­an ro­zej­rza­ła się de­mon­stra­cyj­nie wo­kół.

– Wi­dzie­li­ście Key’lę? Po­dob­no mia­ła tu być.

Det’mon i Mer’da­nar wy­mie­ni­li spoj­rze­nia.

– Nie, wy­szła rano i gdzieś zni­kła. Wła­śnie mie­li­śmy za­cząć szu­kać. Dziew­czy­ny?

– Nie­eee... – Nee’wa uśmie­cha­ła się sze­ro­ko. – Tyl­ko się od­wró­ci­łam i już jej nie było. Zno­wu się gdzieś scho­wa­ła. Ana’we?

– Hej! – Naj­młod­sza Key’la za­maj­ta­ła no­ga­mi. – Ja tu je­stem!

Pierw­sza cór­ka And’ewer­sa, naj­po­waż­niej­sza z ca­łe­go ro­dzeń­stwa, po­krę­ci­ła tyl­ko gło­wą, z cie­niem uśmie­chu w ciem­nych oczach.

– He­eej! Tu wi­szę!

– Dziw­ne... – Mimo drę­twie­ją­ce­go kar­ku, Ka­ile­an pod­nio­sła rękę i po­dra­pa­ła się po gło­wie. – Mo­gła­bym przy­siąc, że ją sły­szę. Ale nie, prze­cież do­brze wy­cho­wa­na dziew­czy­na przy­wi­ta­ła­by się ze mną jak na­le­ży.

– Do­brze wy­cho­wa­na ku­zyn­ka nie... heh... nie ka­za­ła­by mi cze­kać dwa dni... ufff, za­nim się zja­wi... – Key’la pod­cią­gnę­ła się wy­żej i wresz­cie oplo­tła ją no­ga­mi w pa­sie, ucisk na szyi ze­lżał.

Ka­ile­an spoj­rza­ła z bli­ska na za­czer­wie­nio­ną z wy­sił­ku bu­zię.

– Ojej. Przy­cze­pi­łaś się te­raz, czy przy­nio­słam cię ze Ste­pów?

Za­śmia­li się wszy­scy, na­wet Key’la.

– Wi­taj w domu, Ka­ile­an – po­wie­dzia­ła wresz­cie.

Do­tknę­ła jej po­licz­ka.

W wo­zie sy­pial­nym znaj­do­wa­ło się kil­ka łó­żek. Łó­żek wo­zac­kich, czy­li drew­nia­nych ram, na któ­rych roz­pię­to ple­cion­kę z koń­skie­go wło­sia i po­ło­żo­no cien­ki ma­te­rac. Mo­gła­by w każ­dej ręce unieść trzy po­dob­ne me­ble. Te­raz więk­szość z nich po­sta­wio­no pio­no­wo pod ścia­ną, żeby zro­bić miej­sce dla Der’eka i jego słu­cha­czy. Okna były przy­mknię­te, two­rząc na­stro­jo­wy pół­mrok.

– No, no, Pierw­szy, wi­dzę, że po­sta­no­wi­łeś po­cza­ro­wać ro­dzi­nę opo­wie­ścią o wiel­kim mie­ście, gdzie żyje trzy­dzie­ści ty­się­cy Ver­dan­no. Złaź, Key. – Ka­ile­an po­sta­wi­ła małą na pod­ło­dze.

– Sześć­dzie­siąt ty­się­cy, ku­zyn­ko. Już sześć­dzie­siąt. – Naj­star­szy spoj­rzał na nią bez uśmie­chu, dziw­nie po­waż­ny i sku­pio­ny. Na nie­wi­docz­ny znak resz­ta ro­dzi­ny za­sia­dła w pół­okrę­gu wprost na pod­ło­dze. Ona nie, Pierw­szy był od niej wyż­szy o gło­wę, więc na ra­zie wo­la­ła stać.

– A skąd się tam wzię­ło tylu lu­dzi, hę?

Po raz pierw­szy się uśmiech­nął, le­ciut­ko, sa­my­mi ką­ci­ka­mi ust. I zro­zu­mia­ła, jaki jest spię­ty, nie tyle pa­trzył na nią, ile mie­rzył wzro­kiem, jak­by za­sta­na­wiał się... – na­gle to do niej do­tar­ło – jak­by się za­sta­na­wiał, ile i czy co­kol­wiek usły­sza­ła z jego opo­wie­ści.

– Po­wie­dział­bym ci, ale mamy tu dziec­ko. – Uśmiech się nie zmie­nił.

– Hej! – Key’la po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie.

– My wie­my, że ty wiesz, że dzie­ci przy­no­si nocą bia­ła klacz i zo­sta­wia je pod wo­zem ro­dzi­ców. – Nee’wa po­tar­mo­si­ła ma­łej wło­sy.

– Tyl­ko że do Man­del­len mu­siał­by co noc przy­bie­gać wiel­ki ta­bun bia­łych kla­czy. – Det’mon chy­ba się uśmie­chał, wy­czu­ła to w jego gło­sie, ale go nie wi­dzia­ła, nie spusz­cza­jąc oczu z Pierw­sze­go. – Nikt w ca­łym mie­ście nie mógł­by spać.

– Ale te kla­cze bie­ga­ją ci­szej, niż su­nie wie­czor­na mgła, nie po­win­ny ni­ko­mu prze­szka­dzać... – To była znów Nee’wa.

– Prze­stań­cie! Wiem, że dzie­ci bio­rą się z brzu­cha mamy!

Ktoś do­stał kuk­sań­ca, ktoś za­chi­cho­tał. Ka­ile­an nie od­ry­wa­ła oczu od twa­rzy Der’eko.

– Pięk­nie opo­wia­da­łeś – mruk­nę­ła. – Szko­da, że nie wi­dzia­łam do­kład­nie.

– Ta­kie tam ba­ję­dy dla dzie­ci. Dla po­krze­pie­nia wy­gnań­ców.

– Więc się pew­nie przy­da­dzą. Tu jest peł­no wy­gnań­ców. Ostat­nia woj­na stwo­rzy­ła ich set­ki ty­się­cy. Nie­któ­rzy wro­śli już w nowe zie­mie.

– Tak. Nie­któ­rych na­wet zmu­szo­no do tego siłą. I pra­wa­mi. Me­ekhań­ski­mi – do­dał, wy­cią­ga­jąc pa­lec w jej stro­nę.

Zmarsz­czy­ła brwi, bar­dziej za­sko­czo­na niż ob­ra­żo­na tym ge­stem, w ro­dzi­nie od daw­na nikt nie wspo­mi­nał, że nie jest arb’ver­dan­nouro­dzo­na na wo­zie. Dla wszyst­kich była ku­zyn­ką, mimo ja­snych wło­sów, zie­lo­nych oczu i bla­dej cery. Ale roz­ma­wia­li w wy­so­kiej mo­wie, więc wie­dzia­ła, że nie chciał jej ob­ra­zić, tyl­ko pod­kre­ślić oczy­wi­sty fakt, że Me­ekhan nie jest jego oj­czy­zną.

– Tak, Der. Pra­wa. Po­każ mi do­wol­ne kró­le­stwo, któ­re nie opie­ra się na pra­wach. Na­wet Se-koh­land­czy­cy je mają. A może ina­czej – uśmiech­nę­ła się tak jak on, sa­my­mi war­ga­mi – oni mają kró­le­stwo, bo mają pra­wa. Ro­zu­miesz?

– A my stra­ci­li­śmy swo­je, bo nie mie­li­śmy praw?

Płyn­nie prze­szedł na me­ekh, jak­by nie chciał ka­lać wy­so­kiej mowy zwy­kłą kłót­nią.

– My? Kto, my? Za­py­taj ojca... – Też zmie­ni­ła ję­zyk.

– A po co? Znam jego opo­wie­ści.

– Więc ja­kie kró­le­stwo stra­ci­li ci, któ­rzy nie uzna­wa­li żad­nych gra­nic ani wła­dzy nad sobą? Kró­lew­ska ka­ra­wa­na była kró­lew­ska tyl­ko z na­zwy, bo kró­la nie słu­cha­no na­wet na wła­snym wo­zie. Ko­czow­ni­cy miaż­dży­li obo­zy je­den po dru­gim, bo każ­dy z nich wal­czył za sie­bie. Pa­mię­tasz opo­wieść o ka­ra­wa­nach Lan­tayo i Kerw? Gdy ci pierw­si wal­czy­li na śmierć i ży­cie z po­tęż­nym za­go­nem, gdy ich obóz od­pie­rał szturm za sztur­mem, ci dru­dzy mi­nę­li pole bi­twy le­d­wo o dzie­sięć mil i po­je­cha­li da­lej. Dwa ple­mio­na, któ­re nie po­tra­fi­ły za­po­mnieć o daw­nych wa­śniach i oba zo­sta­ły po­ko­na­ne. Kto nie sza­nu­je wła­snych praw i nie słu­cha wła­sne­go kró­la, bę­dzie mu­siał po­kło­nić się cu­dzym pra­wom i bę­dzie słu­żył jako nie­wol­nik u ob­cych. Tak mówi Gen­no La­skol­nyk, je­śli nie wiesz.

– Tak. Jako nie­wol­nik. Do­bre okre­śle­nie, Ka­ile­an.

Och, w me­ekhu też moż­na od­dać wie­le zna­czeń samą in­to­na­cją. Na­bra­ła tchu i po­wo­li wy­pu­ści­ła po­wie­trze, roz­luź­nia­jąc na­pię­te mię­śnie. To upał, po­my­śla­ła, to przez ten cho­ler­ny upał. Ga­da­my, co nam śli­na na ję­zyk przy­nie­sie, a w taki upał ła­twiej się kłó­cić, niż być mi­łym. Po pro­stu czło­wiek chce wy­rzu­cić z sie­bie zmę­cze­nie i otę­pie­nie, chce wy­żyć się na kimś za pot za­le­wa­ją­cy oczy i ubra­nie le­pią­ce się do ple­ców, a nic nie po­ma­ga na to le­piej niż kil­ka ostrych słów. Na chwi­lę się za­po­mi­na­my, a po­tem mie­sią­ca­mi li­że­my rany.

– Zmie­ni­łeś się, Der – prze­szła z po­wro­tem na wyż­szą mowę. – Mia­sto cię od­mie­ni­ło. Cie­ka­we, czy kie­dy kładł dłoń na mie­czu, wie­dział, że na­zwą go ven­hor­rem. Ja też kie­dyś mo­głam od­wró­cić się do cie­bie ple­ca­mi.

Wyż­sza mowa – to rów­nież alu­zje i skró­ty. Mowa cia­ła i ge­sty. Moż­na jed­nym zda­niem wy­ra­zić to, na co w me­ekhu po­trze­ba trzy razy wię­cej słów. „Gdy kładł rękę na mie­czu”. Dla Wo­za­ków był tyl­ko je­den czło­wiek, do któ­re­go mo­gły od­no­sić się te sło­wa – Gen­no La­skol­nyk. Ven­hor­rem na­zy­wa­no każ­de­go za­mie­sza­ne­go w han­del nie­wol­ni­ka­mi. Nie­wie­le było gor­szych obelg na Wscho­dzie. „Mo­głam się od­wró­cić ple­ca­mi” – ufa­łam, że mnie nie zra­nisz, a wła­śnie to zro­bi­łeś. Coś, co nie prze­szło­by jej przez gar­dło w me­ekhu czy ana­ho, dało się wy­ra­zić kil­ko­ma ge­sta­mi.

– Nie mó­wi­łem o two­im kha-da­rze. – W jego ustach i ge­stach wy­so­ka mowa na­bie­ra­ła głę­bi. Za­miast sło­wa „two­im”, wy­cią­gnął przed sie­bie otwar­tą pra­wą dłoń: je­steś mi bli­ska, sza­nu­ję cię, prze­pra­szam za po­przed­nie. A mó­wiąc „kha-da­rze”, lewą dłoń za­ci­snął i do­tknął nią ser­ca, gest zro­zu­mia­ły w każ­dym ję­zy­ku.

– A o kim, bra­cie?

Me­ekh wdarł się mię­dzy nich bru­tal­nie i ze swo­ją oszczęd­ną, nie­mal woj­sko­wą for­mą zda­wał się tyl­ko cie­niem praw­dzi­we­go ję­zy­ka. Żad­nych do­dat­ko­wych ukry­tych w mo­wie cia­ła zna­czeń, tyl­ko krót­kie, kon­kret­ne jak nóż przy­ło­żo­ny do boku py­ta­nie.

– Wi­taj, Eso’ba­rze. – Der’eko od­wró­cił się w stro­nę drzwi. – Daw­no cię nie wi­dzia­łem.

On też prze­szedł na me­ekh i Ka­ile­an, na­wet po krót­kim kon­tak­cie z av’ana­ho, mia­ła wra­że­nie, że na­gle prze­sta­ła ro­zu­mieć po­ło­wę roz­mo­wy. Choć bio­rąc pod uwa­gę, że sta­li cał­ko­wi­cie nie­ru­cho­mo, aby nie zdra­dzi­ło ich naj­mniej­sze drgnię­cie... Do­dat­ko­we ge­sty nie były tu po­trzeb­ne.

– Nie tak daw­no, le­d­wo pół roku mi­nę­ło, kie­dy ostat­ni raz ra­czy­łeś od­wie­dzić ro­dzi­nę.

– Ta­aak. – Prze­cią­gnię­te, jak­by to­wa­rzy­szył mu naj­głęb­szy na­mysł „tak”, też po­tra­fi­ło wie­le po­wie­dzieć. – A jed­nak le­d­wo cię po­zna­łem.

I tu było ostrze. „Le­d­wo cię po­zna­łem” – zmie­ni­łeś się, wy­glą­dasz jak obcy. Je­steś obcy, bra­cie.

Eso’bar uśmiech­nął się, jak­by obe­lga nie do­ty­czy­ła jego.

– Ja cie­bie rów­nież. Pa­mię­tam, jak wy­jeż­dża­łeś z gębą peł­ną opo­wie­ści o cięż­kiej pra­cy i pie­nią­dzach, któ­re przy­ślesz. Ile to cza­su mi­nę­ło? Pół­to­ra roku? Je­śli przy­wio­złeś pie­nią­dze, bar­dzo się ucie­szy­my, ale je­śli li­czysz, że tak jak Ruk’hert zo­sta­wię tu wszyst­ko i wy­ja­dę z tobą... Przy­kro mi, nic z tego.

– Ta­aak. – Ko­lej­ne uda­ją­ce na­mysł „tak”, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ło lek­kie wzru­sze­nie ra­mion. Lek­ce­wa­że­nie i obo­jęt­ność. – Cie­ka­wy po­mysł, za­brać cię do mia­sta. Mu­siał­bym się wie­le na­tłu­ma­czyć, ale pew­nie w koń­cu by zro­zu­mie­li.

– Cóż ta­kie­go by zro­zu­mie­li?

– Nic, nic. Nie ty je­den od­sze­dłeś od praw ka­ra­wa­ny.

Unie­sie­nie brwi Eso’bara było rów­nie lek­ce­wa­żą­ce.

– Pra­wa cze­goś, cze­go nie ma? Pra­wa, któ­re za­pro­wa­dzi­ły nas tu­taj? Dziw­ne, kła­nia­cie się im, nie­mal czci­cie, a jed­no­cze­śnie na­rze­ka­cie na sy­tu­ację, w ja­kiej się przez nie zna­leź­li­ście.

Eso’bar na­praw­dę mó­wił w me­ekhu naj­le­piej z ca­łej ro­dzi­ny. Po­tra­fił być w nim nie­mal tak ob­raź­li­wy, jak brat.

– Wy? Dziw­ne, jesz­cze nie­daw­no mó­wi­łeś „my”.

– Och, na­dal mó­wię „my”. – Trze­ci za­to­czył ręką koło. – My, na­sza ro­dzi­na, na­sze ko­nie, nasz dom. A ty, bra­cie, kogo masz na my­śli, kie­dy mó­wisz „my”?

– Nas. Wszyst­kich uro­dzo­nych na wo­zie, wszyst­kich wy­gnań­ców.

– Och, świet­nie. Ale ja nie uro­dzi­łem się na wo­zie, tyl­ko – po­kle­pał ręką ścia­nę – w domu bez kół. Tak samo jak ty. Jak my wszy­scy.

Der’eko uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Wiesz, bra­cisz­ku, to tyl­ko ta­kie okre­śle­nie. Dla Ver­dan­no, któ­rzy nie za­po­mnie­li, skąd po­cho­dzą.

– Albo wy­ro­ili so­bie ja­kieś mrzon­ki.

Ka­ile­an wo­dzi­ła wzro­kiem od jed­ne­go do dru­gie­go. Byli Ver­dan­no, ża­den nie wy­parł­by się swo­jej krwi, lecz jed­no­cze­śnie cał­ko­wi­cie się róż­ni­li. Młod­szy za­chwy­cał odzie­dzi­czo­ną po mat­ce uro­dą, de­li­kat­ny­mi ry­sa­mi i ko­cią gib­ko­ścią, star­szy bu­dził re­spekt wzro­stem i sze­ro­ki­mi bar­ka­mi; przy­po­mi­nał And’ewer­sa z cza­sów mło­do­ści. Ale o wie­le sku­tecz­niej bra­cia pod­kre­śla­li od­mien­ność ubio­rem. Eso’bar no­sił się jak miesz­ka­niec po­gra­ni­cza, Der’eko od­wo­ły­wał się do swo­ich ko­rze­ni każ­dym szcze­gó­łem stro­ju. Skó­rza­ne spodnie, sze­ro­ki pas, skó­rza­na ka­mi­zel­ka wy­szy­wa­na w mo­tyw pę­dzą­cych koni, na nad­garst­kach bran­so­le­ty z po­le­ro­wa­ne­go rogu, war­kocz sta­ran­nie sple­cio­ny i na­sma­ro­wa­ny tłusz­czem. Buty na mięk­kiej po­de­szwie. Swój ka­vayo no­sił zgod­nie z tra­dy­cją na ple­cach, na wy­so­ko­ści krzy­ża, z rę­ko­je­ścią skie­ro­wa­ną w bok. Ka­ile­an mo­gła się za­ło­żyć, że na­wet pół wie­ku temu Ver­dan­no nie ubie­ra­li się tak po wo­zac­ku, jak on te­raz. Nie mó­wiąc o tym, że w tej ca­łej skó­rze mu­sia­ło mu być strasz­nie go­rą­co.

– Jed­ni ma­rzą, żeby znów być sobą, inni, żeby zo­stać kimś in­nym, Eso’ba­rze. To tak, jak­by ogier pró­bo­wał zo­stać wo­łem. Po­wo­dze­nia.

– Ech, bła­gam cię, Pierw­szy, nie sil mi się tu na nie­zgrab­ne po­rów­na­nia. To nie ja po­rzu­ci­łem ro­dzi­nę dla ja­kichś mrzo­nek. By­wam w mia­stach, wi­du­ję to i owo. Te wozy usta­wio­ne jak ka­ra­wa­na roz­ło­żo­na w obóz, te ulicz­ki mię­dzy nimi, te sta­da koni, któ­re pasą się wo­kół. Kto żyje ma­rze­nia­mi? Po co wo­kół miast te ta­bu­ny, sko­ro ko­nie moż­na za­prząc do wo­zów raz na kil­ka lat, a i tak mało kto ko­rzy­sta z tego pra­wa? Po co robi się w mia­stach ry­dwa­ny, ta­kie, ja­kim za­je­cha­łeś dziś do domu? – Eso’bar oparł się o fra­mu­gę i uśmiech­nął zło­śli­wie. – Te, co to krzy­czą wprost, że są wo­za­mi bo­jo­wy­mi, mają miej­sce na woź­ni­cę i łucz­ni­ka, uchwy­ty na koł­cza­ny i oszcze­py, i moż­li­wość opan­ce­rze­nia burt. Mrzon­ki, bra­cisz­ku, mrzon­ki i ma­rze­nia ma­łych dzie­ci. A może ina­czej, mrzon­ki i ma­rze­nia star­ców, któ­ry­mi za­ra­zi­ły się małe dzie­ci. Za­mier­za­cie znów po­słać ry­dwa­ny prze­ciw ka­wa­le­rii? Koła prze­ciw ko­py­tom? Byle dziu­ra w zie­mi, nad któ­rą koń prze­sko­czy, za­trzy­ma naj­lep­szy wóz. Naj­sil­niej­sza para koni, cią­gnąc ry­dwan, nie po­bie­gnie tak szyb­ko, jak cho­ro­wi­ta cha­be­ta z jeźdź­cem na grzbie­cie. Cią­gle o tym za­po­mi­na­cie?

– A jed­nak w cza­sie pod­bo­ju Se-koh­land­czy­cy nie­raz prze­gry­wa­li z na­szy­mi woź­ni­ca­mi.

– Tak, sły­sza­łem. Nie tyl­ko od ojca. Bi­twa pod Gewy’lo i An­ma­de­reth. Czte­ry ty­sią­ce ry­dwa­nów prze­ciw sze­ściu ty­siąc­om kon­nych. Tyl­ko że każ­dy ci po­wie, że my­śmy tych bi­tew nie wy­gra­li, lecz po pro­stu zmu­si­li­śmy ko­czow­ni­ków do uciecz­ki, bo gdy zro­zu­mie­li, że nas nie zła­mią, wy­co­fa­li się. A ry­dwa­ny nie mo­gły ich ści­gać i roz­bić. Ta­kie na­sze małe zwy­cię­stwa...

– Te­raz mó­wisz „my”?

Eso’bar za­ło­żył ręce na pier­si.

– Nie ob­ra­zisz mnie tym, Der. Wi­dzę, jak przy­jeż­dżasz tu od cza­su do cza­su, wiel­ki pan z mia­sta na pięk­nym ry­dwa­nie, i cza­ru­jesz resz­tę. Wi­dzę, co się dzie­je z Det’mo­nem i Mer’da­na­rem – uniósł dłoń – nie od­zy­waj­cie się, mło­dzi, gdy star­szy brat mówi. Wi­dzę, co cho­dzi po gło­wach bliź­nia­kom, gdy wy­ku­wa­ją swo­je ka­vayo. No­sisz sym­bol?

– Jaki sym­bol?

– Do­brze wiesz jaki. Mó­wi­łem ci już, jeż­dżę po oko­li­cy, wstę­pu­ję też do obo­zów. Co­raz czę­ściej wi­du­ję smar­ka­czy no­szą­cych na szyi ośmiosz­pry­cho­we koło. Sza­le­ją wo­kół miast na ry­dwa­nach, uda­ją, że wal­czą z kon­ni­cą, śnią na ja­wie o wo­jen­nej chwa­le. Ale my, Wo­za­cy Ver­dan­no, spę­ta­ni głu­pim zwy­cza­jem, za­wsze bę­dzie­my prze­gry­wać swo­je woj­ny, bo cza­sy ma­łych na­ro­dów się skoń­czy­ły. Me­ekhań­czy­cy, Se-koh­land­czy­cy, pew­nie jesz­cze inni od­kry­li to już daw­no, bra­cisz­ku: na­stał czas im­pe­riów, wiel­kich, sil­nych i po­tęż­nych. Na­sza wy­ży­na i tak za dłu­go była na ubo­czu. Inni już daw­no od­kry­li praw­dę, któ­rej wy nie do­strze­ga­cie.

Za­pa­dła ci­sza. Pierw­szy zwle­kał z za­da­niem oczy­wi­ste­go py­ta­nia. Za­miast tego sta­nął w lek­kim roz­kro­ku, prze­chy­lił gło­wę, zmie­rzył bra­ta wzro­kiem.

– Jaką? Ja­kąż to praw­dą wal­nie nas po oczach mój młod­szy brat?

– Że z sio­dła wi­dać wię­cej niż zza koń­skie­go zadu. – Eso’bar od­wró­cił się na pię­cie i wy­szedł.

Na dłuż­szą chwi­lę za­pa­dła ci­sza.

– Za­wsze tak jest. – Key’la po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie. – Za­wsze się kłó­ci­cie, a po­tem Trze­ci ucie­ka. Ostat­nio też tak było. Tak samo jak z oj­cem. Wrzesz­czą na sie­bie i sy­czą ni­czym dwa zdzi­cza­łe koty, a po­tem je­den wali w kuź­ni mło­tem jak wście­kły, a dru­gi zni­ka gdzieś na cały dzień.

– Mó­wi­łem ojcu, niech przy­je­dzie z ro­dzi­ną do Man­del­len, tam, w obo­zie, mię­dzy swo­imi, Eso’bar szyb­ko za­po­mni o tych głu­po­tach. Tu­taj... – Pierw­szy po­krę­cił gło­wą i co Ka­ile­an tro­chę za­sko­czy­ło, wy­glą­dał na na­praw­dę zmar­twio­ne­go. – Tu prę­dzej czy póź­niej zła­mie Obiet­ni­cę.

Mó­wił te­raz w ana­ho, ale i tak nie po­trze­bo­wał do­dat­ko­wych ge­stów. Dla Ver­dan­no ist­nia­ła tyl­ko jed­na Obiet­ni­ca. Ta, któ­rą zło­ży­li Laal Sza­ro­wło­sej. Że ni­g­dy nie będą jeź­dzić na koń­skim grzbie­cie.

– A w obo­zach to się nie zda­rza? – wtrą­ci­ła. – Ni­g­dy?

– Zda­rza, ku­zyn­ko, zda­rza. Nie­któ­rym cia­sno w ro­dzin­nych wo­zach, my­ślą o za­sa­dze­niu domu w zie­mi, są też tacy, któ­rym nie w smak by­cie go­ściem, więc chcą stać się Me­ekhań­czy­ka­mi.

– Czy to źle?

– Hm, cały świat pe­łen Me­ekhań­czy­ków? Jed­ne pra­wa i oby­cza­je, jed­na re­li­gia. Na­praw­dę tego byś chcia­ła?

– Wiesz, że nie o to mi cho­dzi, Pierw­szy. Py­tam, czy to źle, że ktoś szu­ka wła­snej dro­gi? In­nej niż dro­ga oj­ców i dzia­dów.

– No – wtrą­ci­ła Nee’wa – i mat­ków, i bab­ków, do­daj jesz­cze. Ga­da­cie, jak­by­ście z ry­dwa­nu wy­pa­dli, a wszyst­ko, jak zwy­kle, przez dziew­czy­nę. Cór­kę mły­na­rza z Lew­wen. Eso’bar jeź­dzi do niej od roku... No, co? Co mnie trą­casz, Pierw­sza? Wiel­ka mi ta­jem­ni­ca! Dziew­czy­na jest Me­ekhan­ką, jak Ka­ile­an, ja­sne wło­sy, nie­bie­skie ślep­ka. Zba­ła­mu­ci­ła go, i tyle. Te­raz po mąkę jeź­dził­by co trzy dni i żrą się o to z oj­cem co chwi­lę. I wła­śnie dla niej Trze­ci był­by go­tów wsko­czyć na sio­dło, za­ło­żę się, o co chce­cie.

Ka­ile­an pierw­szy raz o tym sły­sza­ła, a są­dząc ze spoj­rzeń, ja­kim ob­rzu­ci­li Nee’wę po­zo­sta­li, dla resz­ty też była to no­wi­na. Może z wy­jąt­kiem Ana’we, któ­ra wbi­ja­ła w sio­strę wście­kłe spoj­rze­nie.

– Już ni­g­dy wię­cej nic ci nie po­wiem.

– Nie po­wiem, nie po­wiem. Trzy­ma­ła­byś ję­zyk za zę­ba­mi, a oni by się tu za­raz no­ża­mi cię­li. Niech Pierw­szy przy­wie­zie z Man­del­len ja­kąś ślicz­not­kę, a Eso’bar raz-dwa wró­ci do ro­dzi­ny. Dziew­czy­ny są tam chy­ba ład­ne, co Der?

– Nie wiem. Ale w po­rów­na­niu z tobą, Dru­ga, na pew­no mają krót­sze ję­zy­ki.

Nee’wa po­sła­ła mu dwa krót­kie ge­sty w niż­szej mo­wie. „Głu­piec” i „tępy wół”. Uśmiech­nął się i rzu­cił w av’ana­ho:

– Py­ska­ta koza – z ge­stem ozna­cza­ją­cym „ulu­bio­na”.

Fuk­nę­ła i de­mon­stra­cyj­nie od­wró­ci­ła się ple­ca­mi. Ka­ile­an tyl­ko się uśmiech­nę­ła. Nee’wa koń­czy­ła w tym roku czter­na­ście lat i więk­szość jej my­śli krą­ży­ła wo­kół chłop­ców, dziew­czyn i kon­tak­tów mię­dzy nimi, a po­nie­waż z Wo­za­ków wo­kół mia­ła tyl­ko bra­ci, za­czy­na­ło się to ro­bić iry­tu­ją­ce. Ale może dzię­ki temu tra­fi­ła w sed­no. Może o to cho­dzi­ło – Eso’bar za­du­rzył się nie­zbyt mą­drze i sta­rał się przy­po­do­bać wy­bran­ce i jej ro­dzi­nie. Na prze­szko­dzie ta­kie­mu związ­ko­wi nie sta­wa­ły­by ma­jąt­ki ro­dzin, ale po­cho­dze­nie. Nie­wie­lu ro­do­wi­tych miesz­kań­ców Im­pe­rium zde­cy­do­wa­ło­by się wy­dać cór­kę za Ver­dan­no. Ale je­śli­by to do­brze ro­ze­grać... Przez chwi­lę roz­wa­ża­ła, jak­by to było wpro­wa­dzić do ro­dzi­ny jesz­cze jed­ną Me­ekhan­kę.

Fen’do­ryn zaj­rzał na­gle do wnę­trza wozu.

– Co­ście zro­bi­li Trze­cie­mu? Wpadł do kuch­ni z taką miną, że czym prę­dzej się stam­tąd wy­nie­śli­śmy.

– Jak zwy­kle – mruk­nę­ła od­wró­co­na ple­ca­mi Nee’wa – kłó­cą się o byle co, a po­tem je­den war­czy, a dru­gi idzie się wy­pła­kać mat­ce.

– Twój kha-dar tu jest. – Gen’do­ryn po­ja­wił się w drzwiach i spoj­rzał na Ka­ile­an.Z oj­cem roz­ma­wia. W kuź­ni.

Wy­mie­ni­li z Pierw­szym za­sko­czo­ne spoj­rze­nia. La­skol­nyk rzad­ko od­wie­dzał ko­wa­la, sama nie wie­dzia­ła dla­cze­go, więc je­śli wy­brał się tu, za­miast po­pi­jać zim­ne piwo, spra­wa mu­sia­ła być po­waż­na. Der’eko zmarsz­czył brwi, po­ru­szył ra­mio­na­mi.

– Wiesz coś o tym, Ka­ile­an?

– Pierw­sze sły­szę. W ogó­le mi nie wspo­mi­nał, że za­mie­rza się tu wy­brać.

– Chcesz się do­wie­dzieć, po co przy­szedł?

– Mia­ła­bym pod­słu­chi­wać wła­sne­go kha-dara? – Zro­bi­ła obu­rzo­ną minę i za­raz uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko. – Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią.

– Resz­ta tu zo­sta­je – za­de­cy­do­wał. – Jak się cała ro­dzi­na za­cznie tło­czyć pod ścia­ną, to na pew­no się zo­rien­tu­ją. Od wscho­du czy od po­łu­dnia?

– Od po­łu­dnia. Wej­ście jest na­prze­ciw, bę­dzie le­piej wi­dać.

– Do­brze.

* * *


Ple­cio­ne z wi­kli­ny ścia­ny kuź­ni mia­ły za­pew­nić prze­pływ po­wie­trza, ale też wy­star­czy­ło roz­chy­lić lek­ko kil­ka ga­łą­zek, żeby móc zaj­rzeć do środ­ka. La­skol­nyk ubrał się jak na zwy­kłą wi­zy­tę. Ko­szu­la, spodnie, pas. Na­wet mie­cza nie za­brał. Ka­ile­an też cho­dzi­ła bez sza­bli. Było za go­rą­co, żeby ta­skać ze sobą że­la­zo, a zresz­tą Li­th­rew to Li­th­rew. Dom i tyle.

Męż­czy­zna sta­nął te­raz przy du­żym ko­wa­dle i za­my­ślo­ny, pa­trzył na ze­staw na­rzę­dzi le­żą­cych obok. Wziął wresz­cie mały mło­tek i za­czął z bli­ska oglą­dać jego głów­kę. And’ewers za­ję­ty był roz­grze­by­wa­niem wy­sty­głych już po­pio­łów pa­le­ni­ska. Od­wró­co­ny ty­łem do kha-dara, wy­glą­dał na cał­ko­wi­cie po­chło­nię­te­go tą czyn­no­ścią.

– Ju­tro – mruk­nął wresz­cie. – Do­pie­ro roz­ła­do­wa­łem wóz ze sta­lą. Zresz­tą dziś mam w domu Pierw­sze­go, to nie jest do­bry czas na taką ro­bo­tę.

– Wiem. – La­skol­nyk w za­my­śle­niu stuk­nął ma­łym młot­kiem w ko­wa­dło. – Wi­dzia­łem ry­dwan.

Tyl­ko tyle, a ko­wal jak­by ska­mie­niał, na­piął mię­śnie przed­ra­mion, że­la­zny hak za­zgrzy­tał o ruszt pa­le­ni­ska.

– To nic nie zna­czy – po­wie­dział po krót­kim mil­cze­niu. – Wie­lu mło­dych jeź­dzi te­raz w ten spo­sób. Ry­dwan jest szyb­szy niż wóz i nie po­trze­bu­je po­zwo­le­nia.

– Tak. Choć z tego, co wiem, wóz han­dlo­wy też nie po­trze­bu­je po­zwo­le­nia.

– Ale jest po­wol­ny. Wóz bę­dzie się to­czył cały dzień, a ry­dwan do­je­dzie w dwie-trzy go­dzi­ny i koń na­wet się nie zgrze­je. Tyl­ko o to cho­dzi.

Mło­tek ude­rzył o ko­wa­dło, głów­ka pod­sko­czy­ła i za­raz znów opa­dła, wy­ko­nu­jąc se­rię co­raz szyb­szych ude­rzeń, wy­peł­nia­ją­cych kuź­nię śpiew­nym dźwię­kiem. La­skol­nyk wy­da­wał się nie­mal za­hip­no­ty­zo­wa­ny, bo ani na mo­ment nie ode­rwał wzro­ku od na­rzę­dzia.

– Cena że­la­za i sta­li sko­czy­ła – mruk­nął wresz­cie. – I to bar­dzo.

– I komu to mó­wisz, ge­ne­ra­le? To tak jak­byś mu­ra­rzo­wi chciał oznaj­mić naj­now­sze wie­ści o ce­nie ce­gieł albo wap­na. Wiem, jak po­dro­ża­ło że­la­zo.

– A jak po­szły w górę dę­bo­we de­ski? I wo­ło­we skó­ry? I owies? I cię­ci­wy do łu­ków i kusz? I gro­ty strzał, beł­tów i oszcze­pów?

– Gdy­by że­la­zo po­dro­ża­ło, a gro­ty po­szły w dół, mie­li­by­śmy o czym ga­dać. To by­ło­by dzi­wacz­ne i nie­zro­zu­mia­le, zja­wi­sko, nad któ­rym gło­wi­li­by się moż­ni i kup­cy. Ale tak? Co w tym dziw­ne­go?

And’ewers za­koń­czył grze­ba­nie w pa­le­ni­sku i za­jął się prze­glą­dem wi­szą­cych obok na­rzę­dzi. Na­dal nie od­wra­cał się do go­ścia. Przy­cup­nię­ta pod ścia­ną Ka­ile­an mia­ła tyl­ko na­dzie­ję, że cień pa­da­ją­cy z sze­ro­kie­go da­chu do­sta­tecz­nie kry­je za­rys jej syl­wet­ki. Niby nic ta­kie­go się nie dzia­ło, ko­wal i kha-dar to­czy­li ba­nal­ną roz­mo­wę o ce­nach tego i owe­go. Mimo wszyst­ko coś jej mó­wi­ło, że je­śli ich od­kry­ją, La­skol­nyk bę­dzie bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny. Der’eko klę­czał obok, nie­mal przy­kle­jo­ny do ścia­ny.

– Dąb, so­sna, je­sion, lipa, cedr. Ni­g­dy jesz­cze tyle drew­na nie je­cha­ło przez Ste­py. To nie są po­je­dyn­cze ka­ra­wa­ny, ale całe cią­gi ka­ra­wan. Z za­chod­nich i pół­noc­nych pro­win­cji przy­jeż­dża­ją tu wozy wy­ła­do­wa­ne róż­ny­mi ga­tun­ka­mi drew­na i wy­ob­raź so­bie, przy­ja­cie­lu, cena wciąż idzie w górę. – La­skol­nyk skoń­czył za­ba­wę młot­kiem i się­gnął po cięż­kie szczyp­ce.

Otwo­rzył je i za­mknął kil­ka razy, jak­by po­dzi­wia­jąc do­kład­ność wy­ko­na­nia. Po­znasz rze­mieśl­ni­ka po jego na­rzę­dziach, tak za­wsze po­wta­rzał, i w tej chwi­li wy­glą­dał, jak­by za­mie­rzał oce­nić And’ewer­sa na pod­sta­wie ja­ko­ści sprzę­tu w kuź­ni. Zda­wa­ło się, że całą uwa­gę po­świę­ca klesz­czom.

– Co to wła­ści­wie ob­cho­dzi kha-dara ja­kie­goś ma­łe­go cza­ar­da­nu? – Ko­wal po­chy­lił się i za­czął maj­stro­wać przy mie­chu.

– Więk­szy ruch na Ste­pach to wię­cej kło­po­tów. Ban­dy­ci już za­uwa­ży­li, że po­ja­wi­ło się wię­cej ka­ra­wan, zresz­tą nie tyl­ko oni. – Klesz­cze trzy­ma­ne przez La­skol­ny­ka otwo­rzy­ły się i za­mknę­ły nie­mal bez­gło­śnie. – Ko­czow­ni­cy też pa­trzą na nie ła­ko­mie.

– Żeby trzy­mać z da­le­ka ban­dy­tów, są na­jem­ni straż­ni­cy, a żeby trzy­mać z da­le­ka Se-koh­land­czy­ków, jest woj­sko. A wol­ne cza­ar­da­ny są od jed­ne­go i dru­gie­go, jak sły­sza­łem. – And’ewers po­ru­szył mie­chem, wzbi­ja­jąc lek­ki ob­łok po­pio­łu.

– Woj­sko i wol­ne cza­ar­da­ny mogą nie wy­star­czyć.

– A dla­cze­go?

Och, nie dało się tego py­ta­nia za­dać bar­dziej neu­tral­nym to­nem. Rów­nie do­brze ko­wal mógł­by wy­wrzesz­czeć: „Wiem, o co ci cho­dzi, ale i tak ze mnie tego nie wy­cią­gniesz”. Roz­ma­wia­ją­cy na­dal uni­ka­li swo­je­go wzro­ku. Jak­by pro­wa­dzi­li dia­log z po­wie­trzem.

– Te kil­ka puł­ków, któ­re przy­by­ły ostat­nio na Wschód, to tyl­ko de­mon­stra­cja. – Kha-dar odło­żył klesz­cze i się­gnął po małą nad­staw­kę, słu­żą­cą do wy­ku­wa­nia gro­tów. – Mają być tak wi­docz­ne, jak się da, ale otrzy­ma­ły roz­kaz wy­co­fa­nia się na za­chód, je­śli przyj­dzie co do cze­go. Im­pe­rium nie po­zwo­li się wcią­gnąć w woj­nę, nie bę­dzie ko­wa­dłem, na któ­rym na­stęp­ca Yawe­ny­ra wy­ku­je na nowo jed­ność swo­je­go kró­le­stwa. Je­że­li, rzecz ja­sna, ten sta­ry su­kin­syn wresz­cie umrze. A je­śli spra­wy po­to­czą się źle, od­da­my wschod­nie pro­win­cje, za­mknie­my się w twier­dzach i przyj­mie­my wal­ną bi­twę w głę­bi kra­ju, na na­szych wa­run­kach. Nie po­peł­ni­my tych sa­mych błę­dów co trzy­dzie­ści lat temu.

Jak na do­wód­cę wol­ne­go cza­ar­da­nu kha-dar zna­ko­mi­cie orien­to­wał się w pla­nach im­pe­rial­nej ar­mii.

– I zo­sta­wi­cie na­sze obo­zy na pa­stwę ko­czow­ni­ków? – Ko­wal wy­pro­sto­wał się po raz pierw­szy i spoj­rzał na La­skol­ny­ka. Ciem­ną twarz miał gład­ką i spo­koj­ną, jak­by roz­ma­wia­li o po­go­dzie, ale Ka­ile­an wie­dzia­ła, że we­wnątrz wrze. To nie była zwy­kła roz­mo­wa o ce­nach że­la­za i tak­ty­ce woj­sko­wej.

– Ale wa­szych obo­zów już nie bę­dzie. – Nad­staw­ka po­wę­dro­wa­ła na miej­sce i kha-dar zmie­rzył się wzro­kiem z And’ewer­sem. – I wła­śnie ten ich brak sta­nie się za­pew­ne przy­czy­ną woj­ny.

Coś brzęk­nę­ło i za­tań­czy­ło na ko­wa­dle. Małe sta­lo­we kół­ko z ośmio­ma szpry­cha­mi wi­ro­wa­ło chwi­lę, za­nim spa­dło i po­to­czy­ło się w kąt.

– Cena koni po­cią­go­wych po­szy­bo­wa­ła w górę już w ze­szłym roku, z ośmiu or­gów na dwa­dzie­ścia – głos La­skol­ny­ka był spo­koj­ny i ci­chy. – I to wła­śnie zwró­ci­ło uwa­gę pew­nych... ro­zum­nych lu­dzi, któ­rym pła­ci się za to, żeby uwa­ża­li na ta­kie wła­śnie rze­czy. Dla­cze­go – za­py­ta­li się – dla­cze­go na zie­miach, na któ­rych żyje pra­wie ćwierć mi­lio­na Wo­za­ków, ho­du­ją­cych naj­lep­sze ko­nie po­cią­go­we na świe­cie, na­gle nie moż­na ku­pić przy­zwo­itej pary? Nie było żad­nej za­ra­zy ani do in­nych pro­win­cji nie sprze­da­no wię­cej koni niż zwy­kle. Bo oczy­wi­ście po­mysł, że Ver­dan­no prze­han­dlo­wa­li je Se-koh­land­czy­kom, uzna­no za ab­sur­dal­ny. Wy­ja­śnie­nie było jed­no: Wo­za­cy prze­sta­li sprze­da­wać swo­je ko­nie. Ale dla­cze­go? Czy chcą pod­bić ceny, zdo­mi­no­wać ry­nek? A może cho­dzi o coś in­ne­go?

Ko­wal, z miną, jak­by zo­ba­czył du­cha, ga­pił się w kąt, w któ­rym znikł sym­bol koła.

– A po­tem ktoś ro­zum­ny po­sta­no­wił spraw­dzić, co jesz­cze po­szło w górę. – La­skol­nyk stał te­raz na wprost And’ewer­sa, sku­pio­ny i spię­ty. – Drew­no, że­la­zo, skó­ry, pa­sza, broń, żyw­ność. Ten ktoś ro­zum­ny był kie­dyś kwa­ter­mi­strzem w Czwar­tej Ar­mii i na­gle do­znał olśnie­nia. To wy­glą­da­ło tak, jak­by ja­kaś ar­mia szy­ko­wa­ła się do woj­ny, ta­kie sko­ki cen za­wsze to­wa­rzy­szy­ły za­ku­pom dla wiel­kiej masy woj­ska. Ale ja­kie woj­ska sta­cjo­nu­ją na Wscho­dzie? Prze­cież re­gu­lar­nej jaz­dy mamy tu nie wię­cej niż dwa­na­ście ty­się­cy, a wol­ne cza­ar­da­ny nie za­czę­ły na­gle uzbra­jać się na po­tę­gę. No i po co tej ar­mii taka ilość drew­na? I wte­dy zro­zu­miał. Tyle drew­na przy­da­ło­by się, gdy­by ktoś chciał zbu­do­wać ty­sią­ce wo­zów.

Ostat­nie zda­nie wy­po­wie­dzia­ne zo­sta­ło ta­kim to­nem, że ko­wal drgnął i spoj­rzał na La­skol­ny­ka. Twarz miał dziw­nie bez­bron­ną i... Ka­ile­an po­czu­ła lęk – mar­twą.

– Wozy... – za­czął z wa­ha­niem. – Wozy wy­ma­ga­ją na­praw. Tyl­ko tyle.

Szep­tał tak, że le­d­wo go sły­sza­ła, ale to był inny szept niż zwy­kle. Nie­mal pro­szą­cy.

– Pew­nie tak. – Kha-dar wzru­szył ra­mio­na­mi. – I pew­nie wszyst­kie na­raz. To oczy­wi­ste. A to, że pięć lat temu mia­ło się szczę­ście, je­śli na dro­dze spo­tka­ło się ver­dań­ski ry­dwan, a te­raz wo­kół każ­de­go obo­zu i po­mię­dzy nimi śmi­ga­ją ich set­ki, to tyl­ko taka moda. Mło­dzi mu­szą się wy­sza­leć. A broń, pa­szę i żyw­ność Wo­za­cy sku­pu­ją, bo za­po­wia­da się cięż­ka zima i być może po niej po­ja­wi się wię­cej band. I prze­sta­li sprze­da­wać swo­je ko­nie i by­dło, bo chcą pod­bić ceny. Wszyst­ko da się wy­tłu­ma­czyć. Wszyst­ko. Każ­dą rzecz z osob­na. Każ­da z nich jest jak jed­na nić w go­be­li­nie, przy­ja­cie­lu, nie­czy­tel­na, ale je­śli cof­nąć się tro­chę i spoj­rzeć na całe dzie­ło, to ukła­da się ono w ob­raz pło­ną­cej gra­ni­cy. Co oni pla­nu­ją, And’ewers? A może ina­czej – kie­dy ru­szą? Bo to, że ru­szą, jest pew­ne.

Ko­wal wy­pro­sto­wał się, od­ru­cho­wym ge­stem od­rzu­cił war­kocz na ple­cy. Chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem.

– Nie wiem. Przy­się­gam na ży­cie mo­ich dzie­ci, że nie. Za­nim wy­je­cha­łem z obo­zu, już nie­któ­rzy mó­wi­li o ko­łach. O ka­ra­wa­nach, wę­drów­ce i po­wro­cie na wy­ży­nę.

– Nie­któ­rzy mó­wi­li o po­wro­cie, już prze­kra­cza­jąc bród – wark­nął La­skol­nyk. – Już wte­dy byli tacy, któ­rzy mó­wi­li: „Od­pocz­nie­my, zbie­rze­my siły i ru­szy­my z po­wro­tem”. I przez ostat­nie dwa­dzie­ścia parę lat po­wta­rza­li tę gad­kę w kół­ko tak dłu­go, aż nikt już ich nie słu­chał. Wy­wiad we­wnętrz­ny też. O Ver­dan­no wie­dzie­li tyl­ko tyle, że ho­du­ją ko­nie, ro­bią świet­ne uprzę­że i nie­złą broń, i że na okrą­gło ga­da­ją o od­bi­ciu tej swo­jej wy­ży­ny. Tyl­ko ga­da­ją, bo prze­cież do­brze im tu­taj, mogą han­dlo­wać, po­więk­szać sta­da i żyć w do­stat­ku. To tyl­ko bzdu­ry po­wta­rza­ne przez głu­pich sta­ru­chów, tłu­ma­czo­no, wspo­mi­na­ją­cych nad dzba­nem wła­sną mło­dość. Po co mie­li­by wra­cać na Wy­ży­nę Ly­the­rań­ską, na te la­tem wietrz­ne, a zimą na wpół za­mar­z­nię­te zie­mie, o któ­re mu­sie­li­by sto­czyć woj­nę z Se-koh­land­czy­ka­mi? Tam nie mają ni­cze­go, tu mają wszyst­ko. A przy­naj­mniej przy­szłość lep­szą niż śmierć w wo­zie pod­pa­lo­nym set­ką pło­ną­cych strzał. Co ich tam pcha?

And’ewers uspo­ko­ił się już, ode­tchnął głę­bo­ko i uśmiech­nął tak, jak­by ktoś wbi­jał mu nóż w ser­ce.

Awo­lan­de­ray.

– Co?

– Nie ma­cie ta­kie­go sło­wa w Im­pe­rium. To zna­czy mniej wię­cej „duma źre­biąt”. Gdy mło­dy koń, rocz­niak le­d­wo, pró­bu­je ści­gać się z do­ro­sły­mi, gdy chło­piec, któ­ry do­pie­ro co wy­kuł swo­je ka­vayo, rzu­ca wy­zwa­nie star­sze­mu wo­jow­ni­ko­wi, mó­wi­my – awo­lan­de­ray. I uśmie­cha­my się, bo to w grun­cie rze­czy po­wód do ra­do­ści, mieć dum­ne i od­waż­ne po­tom­stwo. Jed­nak to, co się te­raz dzie­je... to była i jest na­sza wina, nas, star­szych. Wy­cho­wy­wa­li­śmy tu dzie­ci... Chcie­li­śmy im prze­ka­zać, jak to jest być Wo­za­ka­mi, chcie­li­śmy na­uczyć, jak to jest żyć w ka­ra­wa­nie, mimo iż ka­ra­wa­ny już nie jeź­dzi­ły. I opo­wia­da­li­śmy – o wę­drów­kach, o wiel­kich, ru­cho­mych mia­stach, o ży­ciu na wy­ży­nie. I kła­ma­li­śmy, mó­wi­li­śmy tyl­ko o du­mie, ho­no­rze, wol­no­ści i bo­ha­ter­stwie. Two­rzy­li­śmy le­gen­dy, w któ­rych za­bra­kło miej­sca na ple­mien­ne wa­śnie, zdra­dy i pod­ło­ści. Tak, ge­ne­ra­le, ban­da pi­ja­nych star­ców, snu­ją­cych mrzon­ki o swo­jej mło­do­ści, wy­cho­wa­ła mło­de po­ko­le­nie. I na­wet nie za­uwa­ży­li­śmy, jak chłop­cy i dziew­czyn­ki sta­li się mło­dy­mi męż­czy­zna­mi i ko­bie­ta­mi, któ­rych ma­rze­nia wy­ro­sły na na­szych baj­kach... Mó­wisz, że kil­ka lat temu było nie­wie­le ry­dwa­nów. To praw­da. Ale też kil­ka lat temu woź­ni­ce tych ry­dwa­nów prze­cho­dzi­li jesz­cze wy­pro­sto­wa­ni pod koń­skim brzu­chem. A te­raz pcha­ją się do woj­ny i nie moż­na ich już po­wstrzy­mać.

Ko­wal za­pa­trzył się gdzieś przed sie­bie.

– Kie­dyś za­py­ta­łeś mnie, dla­cze­go tu przy­je­cha­łem. Ucie­kłem, Gen­no, ucie­kłem przed tymi opo­wie­ścia­mi, nie chcia­łem, żeby moi sy­no­wie wy­ra­sta­li na woź­ni­ców ry­dwa­nów, któ­rzy wy­ru­sza­ją do sa­mo­bój­czych szarż, i nie chcia­łem, żeby moje cór­ki wy­ra­sta­ły na wdo­wy. – Wska­zał na kąt, w któ­ry po­to­czy­ło się sta­lo­we kół­ko. – Ucie­kłem przed tym, przed ko­łem, któ­re już wte­dy nie­któ­rzy za­czę­li no­sić. I przed wo­zem pło­ną­cym gdzieś na ste­pie.

– Trud­no uciec przed ry­dwa­nem, a bo­jo­we wozy nie pło­ną tak ła­two, oj­cze.

Der’eko stał w wej­ściu do kuź­ni i uśmie­chał się sze­ro­ko. Z lo­do­wa­tym, wy­zy­wa­ją­cym gry­ma­sem. Ka­ile­an pra­wie pod­sko­czy­ła, gdy się tam po­ja­wił. Za­słu­cha­na, nie za­uwa­ży­ła, kie­dy ją opu­ścił. La­skol­nyk spoj­rzał na drzwi, jak gdy­by wła­śnie na nie­go cze­kał, i ski­nął gło­wą na po­wi­ta­nie.

– Je­śli wy­je­dziesz stąd, prze­kro­czysz rze­kę i skie­ru­jesz się na pół­noc­ny wschód, to tra­fisz na szlak do wa­szej wy­ży­ny – po­wie­dział ta­kim to­nem, jak­by kon­ty­nu­ował ja­kąś wcze­śniej­szą dys­ku­sję. – A je­śli nie bę­dziesz go znał, dro­gę wska­żą ci reszt­ki wo­zów, zwę­glo­ne de­ski, po­czer­nia­łe oku­cia. Bę­dzie tak, mimo że upły­nę­ło po­nad dwa­dzie­ścia lat. Kup­cy, któ­rzy cza­sem tam­tę­dy jeż­dżą, na­zy­wa­ją tę dro­gę Szla­kiem Spa­lo­nych Wo­zów.

– Wie­my o tym. I nie za­mie­rza­my ob­ra­żać się o tę na­zwę. Ale gdy wy­bu­chło po­wsta­nie, nie mie­li­śmy praw­dzi­wych bo­jo­wych wo­zów, bo ko­czow­ni­cy kil­ka lat wcze­śniej ka­za­li wszyst­kie znisz­czyć. W Krwa­wym Mar­szu wzię­ły udział tyl­ko zwy­kłe wozy miesz­kal­ne, le­d­wo co przy­spo­so­bio­ne do wal­ki. I dzię­ku­ję, że pan to po­wie­dział, ge­ne­ra­le.

– Co?

– Że to na­sza wy­ży­na.

Za­pa­dła chwi­la ci­szy. La­skol­nyk mie­rzył Pierw­sze­go wzro­kiem. Pa­trzył na spodnie, pas, skó­rza­ną ka­mi­zel­kę.

– Wi­dzia­łem twój ry­dwan, chłop­cze. So­lid­ne bur­ty, miej­sce dla dwóch lu­dzi, je­den z przo­du po­wo­zi, dru­gi stoi z tyłu. Trud­no w ta­kim ry­dwa­nie roz­ma­wiać w cza­sie dro­gi, praw­da?

– Ja­koś so­bie ra­dzi­my.

– To bo­jo­wy ry­dwan, Der!

– Ależ ja nie za­mie­rzam za­prze­czać. – Uśmiech Der’eko stał się jesz­cze bar­dziej lo­do­wa­ty i jesz­cze bar­dziej wy­zy­wa­ją­cy. – To ry­dwan do wal­ki. Obo­zy czu­ją się za­gro­żo­ne, nie tyl­ko Man­del­len, inne rów­nież. Zresz­tą Im­pe­rium też czu­je się nie­zbyt pew­nie, sko­ro prze­su­wa woj­ska nad gra­ni­cę. I to gwar­dyj­skie puł­ki. Wszy­scy o tym wie­dzą, ge­ne­ra­le. Oj­ciec Woj­ny sła­bu­je, szar­pa­ni­na mię­dzy Sy­na­mi może się roz­lać na cały Wschód. Ja mogę tyl­ko przy­siąc, że je­śli wy­buch­nie woj­na, bę­dzie­my wal­czyć z na­jeźdź­cą ze wszyst­kich sił. I dla­te­go się uzbra­ja­my.

La­skol­nyk po­ki­wał gło­wą, jak­by roz­ba­wio­ny bez­czel­no­ścią mło­de­go.

– Woj­na może wy­buch­nąć, bo wy wy­ru­szy­cie na wschód, a Oj­ciec Woj­ny lub jego na­stęp­ca po­trak­tu­je to jako atak ze stro­ny Me­ekha­nu. Nie przy­szło wam do gło­wy, że te puł­ki mają po­wstrzy­mać nie ko­czow­ni­ków, ale was?

Na­wet And’ewers, od dłuż­szej chwi­li mil­czą­cy, wy­glą­dał na wstrzą­śnię­te­go. Jego pier­wo­rod­ny zmru­żył oczy.

– Nie zro­bi­cie tego – sap­nął.

– A dla­cze­go nie? Je­śli mamy nie do­pu­ścić do woj­ny...

Der’eko po­chy­lił gło­wę, ob­na­żył zęby.

– Tyl­ko spró­buj­cie!

Kha-dar za­cho­wał spo­kój. Jego wzrok wę­dro­wał od ojca do syna.

– Tacy po­dob­ni – uśmiech­nął się wresz­cie – i tacy róż­ni. Do tej pory nie by­łem pe­wien, czy na­praw­dę za­mier­za­cie ru­szyć, Der’eko. Twój oj­ciec za­cho­wał mil­cze­nie, ty nie. Mą­drość i wiek, ni­g­dy ich nie lek­ce­waż.

– Nie da­cie rady nas po­wstrzy­mać!

– Kto wie? – La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi. – Mamy tu już dwa­na­ście ty­się­cy za­wo­do­wej jaz­dy i dru­gie tyle nie­re­gu­lar­nych, bo każ­dy do­wód­ca puł­ku otrzy­mał roz­kaz, żeby za­cią­gać wol­ne cza­ar­da­ny. A czym jest wóz bez koni?

Przez chwi­lę Der’eko wy­glą­dał na za­gu­bio­ne­go. Po­tem zro­zu­miał.

– Rusz­cie tyl­ko sta­da... – wy­char­czał.

– To co? Bę­dzie­cie za nimi gnać na pie­cho­tę? Wa­sze ta­bu­ny i by­dło są zbyt licz­ne, więc pasą się poza obo­za­mi. Wie­my gdzie. Wy­star­czy je­den de­kret o kon­fi­ska­cie, a woj­sko za­gar­nie je i po­pę­dzi w głąb Im­pe­rium. Obo­zy mogą zo­stać bły­ska­wicz­nie oto­czo­ne przez pie­cho­tę, a wierz mi, wy­star­czy kil­ka go­dzin, żeby za­mknąć każ­dy w pier­ście­niu oko­pów. Czym więc jest wóz bez koni, py­tam?

– Nie da­cie rady...

– Damy. Może po­le­je się tro­chę krwi, trud­no, lep­sze to niż otwar­ta woj­na z Se-koh­land­czy­ka­mi. Ale oczy­wi­ście to tyl­ko roz­wa­ża­nia, chłop­cze. A ja mu­szę wie­dzieć, kim ty te­raz je­steś. Je­śli tyl­ko zwy­kłym woź­ni­cą bo­jo­we­go ry­dwa­nu, to tra­cę czas, bo po­wi­nie­nem prze­ka­zać wie­ści ko­muś z wa­sze­go do­wódz­twa. Z sa­mej góry spi­sku, któ­ry do tej pory ukry­wa­li­ście przed Szczu­ra­mi.

Der’eko wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał dum­nie. La­skol­nyk miał ra­cję, chło­pak po­wi­nien się jesz­cze wie­le na­uczyć.

– A... dla­cze­go miał­bym roz­ma­wiać z kha-da­rem ma­łe­go cza­ar­da­nu? Co ta­kie­go on może zro­bić?

– Może prze­ka­zać wie­ści ko­muś, kto prze­ko­na ko­goś in­ne­go, że woj­na do­mo­wa na po­gra­ni­czu nie musi wy­buch­nąć. Szczu­ry wie­dzą już, co pla­nu­je­cie, i są zde­cy­do­wa­ne do tego nie do­pu­ścić. Me­ekhan nie po­trze­bu­je ko­lej­ne­go na­jaz­du ko­czow­ni­ków, tym bar­dziej że naj­pew­niej wy­star­czy za­cze­kać.

– Aż Yawe­nyr umrze? A Sy­no­wie Woj­ny sko­czą so­bie go gar­deł, szar­piąc sche­dę po nim? Ten sta­ry wór ko­ści już od mie­się­cy nie wsta­je z łoża, a je­dy­ne wie­ści od nie­go prze­ka­zu­je pierw­sza żona, więc wszy­scy ocze­ku­ją rze­zi. A je­śli tak się nie sta­nie? Je­śli wy­bio­rą no­we­go Ojca Woj­ny w po­ko­ju? To może być na­sza je­dy­na szan­sa.

La­skol­nyk po­dra­pał się po gło­wie i nie­ocze­ki­wa­nie par­sk­nął śmie­chem. Mięk­kim, ła­god­nym, szcze­rym.

– Jak­bym cię wi­dział, And’ewers. Jak­by czas cof­nął się o dwa­dzie­ścia lat. Ta sama go­rą­ca gło­wa i brak roz­sąd­ku. Kim je­steś, Der? Fe­la­no? Ka­ne­wey? Do­wo­dzisz dwo­ma set­ka­mi czy już ty­sią­cem ry­dwa­nów? A może wszyst­ki­mi w obo­zie?

Chłod­ne wy­zwa­nie znów za­go­ści­ło w oczach pier­wo­rod­ne­go.

– Je­stem tyl­ko zwy­kłym woź­ni­cą.

Kha-dar za­śmiał się jesz­cze raz. Ci­cho, lecz już nie tak ła­god­nie.

– Wy­ja­śnij mu, And’ewers. To w koń­cu two­ja krew.

Ko­wal chrząk­nął i zro­bił taką minę, jak­by miał co do tego wąt­pli­wo­ści. A po­tem uciekł wzro­kiem w kąt kuź­ni.

– Wszy­scy wie­dzą, że Oj­ciec Woj­ny nie­do­ma­ga. Ale ta­kie wie­ści po­ja­wia­ją się wśród lu­dzi od wie­lu lat. Nic nie­zwy­kłe­go. Ale że jest umie­ra­ją­cy... że od mie­się­cy nie wsta­je z łoża i nie­wie­lu go wi­dzia­ło ostat­ni­mi cza­sy na wła­sne oczy... To no­wi­ny pierw­szej waż­no­ści. Ja do­pie­ro od cie­bie o tym sły­szę. Więc je­śli je znasz, to zna­czy, że je­steś jed­nym z naj­waż­niej­szych do­wód­ców w obo­zie. Kim wła­ści­wie, synu?

To „synu” było tak... ni­ja­kie, że Ka­ile­an po­czu­ła, jak coś ła­pie ją za gar­dło.

I chy­ba to wła­śnie, to obce, obo­jęt­ne „synu” zła­ma­ło coś w Der’eku. Sta­ran­nie omi­nął ojca wzro­kiem i pa­trząc wprost na La­skol­ny­ka, wy­re­cy­to­wał:

– Je­stem Ka­ne­wey Pierw­szej Fali Obo­zu Man­del­len. Mam pod sobą sześć­set ry­dwa­nów. A ty kim je­steś, ge­ne­ra­le?

Roz­ma­wia­li w me­ekhu, więc Ka­ne­wey zo­stał wy­po­wie­dzia­ny w ana­ho. Ty­tuł nie miał od­po­wied­ni­ka w ję­zy­ku Im­pe­rium, a ozna­czał do­wód­cę co naj­mniej pię­ciu­set ry­dwa­nów. Ka­ile­an unio­sła brwi – nie­źle, jak na star­sze­go ku­zy­na. Lecz La­skol­nyk tyl­ko po­ki­wał gło­wą, jak­by cze­goś ta­kie­go się spo­dzie­wał.

– Gen­no La­skol­nyk, kha-dar wol­ne­go cza­ar­da­nu. Nikt wię­cej, nikt mniej.

Der’eko szarp­nął się, jak­by otrzy­mał cios w twarz.

– C... co?

– Dość! – Ko­wal wark­nął to, jak­by wy­plu­wał roz­ża­rzo­ny wę­giel, sło­wo nie­mal sy­cza­ło.

– Co – dość?! On ze mnie kpi, oj­cze!

– Po­wie­dział ci, kim jest. Gen­no La­skol­nyk. Ten sam, któ­ry uczył cię strze­lać z łuku i wal­czyć mie­czem.

– Ale...

– Myśl! Je­śli ty je­steś Ka­ne­wey­em obo­zu, to kogo wy­bra­li na Bo­uta­nu i En’leyd? Kto ma do­wo­dzić ścia­ną wo­zów i kie­ro­wać pan­cer­nym wę­żem? Tacy sami bez­myśl­ni gów­nia­rze? Myśl!! To jest ge­ne­rał La­skol­nyk, czło­wiek, któ­re­mu kie­dyś sam ce­sarz nadał przy­wi­lej bez­względ­ne­go wi­dze­nia. I nie ode­brał mu go, jak sły­sza­łem. I to on po­wie­dział: „Chodź­cie i weź­cie ich so­bie”. Ob­raź go jesz­cze raz, znów pod­nieś na nie­go głos, a przy­się­gam na Bia­łą Klacz, że w Man­del­len będą po­trze­bo­wa­li no­we­go Ka­ne­weya.

Der’eko naj­pierw po­bladł, po­tem twarz mu po­ciem­nia­ła.

– Nie przy­je­cha­łem tu...

– Nie – prze­rwał mu kha-dar. – Nie przy­je­cha­łeś tu, żeby być ob­ra­ża­nym. Przy­je­cha­łeś, żeby po­opo­wia­dać bra­ciom i sio­strom o obo­zie i być może ścią­gnąć jesz­cze ko­goś z ro­dzi­ny do Man­del­len. Przy­je­cha­łeś też, żeby po­roz­ma­wiać z oj­cem. Pro­sił cię o to Enr’kla­wen­ner Star­szy. Chce, żeby And’ewers wró­cił. Po­trze­bu­ją go. Enr’kla­wen­ner nie mó­wił ci, ale twój oj­ciec był naj­lep­szym Okiem Węża, któ­ry pro­wa­dził ka­ra­wa­nę w cza­sie Krwa­we­go Mar­szu. Po­trze­bu­ją ta­kich jak on, bo mło­dzi mogą na­uczyć się, jak jeź­dzić ry­dwa­na­mi, ale od dwu­dzie­stu lat żad­na ka­ra­wa­na więk­sza niż dwa­dzie­ścia wo­zów nie wy­ru­szy­ła w dro­gę. Bez sta­rych, do­świad­czo­nych woź­ni­ców wasz plan nie ma szans.

La­skol­nyk do­słow­nie prze­tłu­ma­czył na­zwę En’leyd. Oko Węża – do­wód­ca kie­ru­ją­cy ka­ra­wa­ną w cza­sie wo­jen­ne­go mar­szu. Naj­wyż­szy bi­tew­ny ty­tuł, jaki może osią­gnąć Ver­dan­no. Na ko­goś ta­kie­go po­win­ny spły­wać nie­ustan­ne za­szczy­ty i chwa­ła, zwłasz­cza je­śli prze­pro­wa­dził swo­ją ka­ra­wa­nę przez Krwa­wy Marsz.

Przez chwi­lę obaj, oj­ciec i syn, ga­pi­li się na La­skol­ny­ka w mil­cze­niu.

– Kim ty je­steś? – wy­chry­piał wresz­cie ko­wal.

– Gen­no La­skol­nyk, kha-dar wol­ne­go cza­ar­da­nu – po­wtó­rzył ofi­cer. – A tak­że ktoś, do kogo im­pe­rial­ni dy­plo­ma­ci przy­cho­dzą cza­sem po radę. To taki... przy­ja­ciel­ski układ. Ja mó­wię im, co war­to, a cze­go naj­pew­niej nie war­to ro­bić, oni mó­wią mi, na ten przy­kład, o wzro­ście róż­nych cen i co z tego może wy­ni­kać. Mam zo­bo­wią­za­nia, za­cią­gnię­te jesz­cze w sto­li­cy dłu­gi, któ­re po­wi­nie­nem spła­cić, i ta­kie, któ­re mu­szę ode­brać, więc cza­sem wy­świad­czam róż­nym lu­dziom róż­ne przy­słu­gi.

Po­dra­pał się po no­sie, wy­raź­nie za­kło­po­ta­ny.

– Tu, na Wscho­dzie, jest zbyt wie­le róż­nych lu­dów, żeby pro­wa­dzić po­li­ty­kę twar­de­go trzy­ma­nia się pra­wa. Zbyt wie­le lu­dów, zbyt wie­le zwy­cza­jów i tra­dy­cji. Po­trze­bu­je­my do­brej jaz­dy, więc nie mo­że­my za­mie­nić wszyst­kich w Me­ekhań­czy­ków, bo w me­ekhań­skiej tra­dy­cji nie­wie­le jest miej­sca dla kon­nych. Tu na przy­kład ukła­dy i umo­wy moż­na za­wie­rać w ma­łej kuź­ni, gdzieś w za­po­mnia­nym przez bo­gów mia­stecz­ku, pod­czas gdy sto mil na za­chód stąd po­trze­ba by już do nich sę­dzie­go praw, sze­ściu świad­ków i ca­łych sto­sów per­ga­mi­nów, opa­trzo­nych pie­czę­cia­mi.

La­skol­nyk oparł się bio­dra­mi o ko­wa­dło, za­kła­da­jąc ręce na pier­si. A Ka­ile­an na­gle od­kry­ła, że pod­słu­chi­wa­nie to jed­nak zły na­wyk. A w każ­dym ra­zie pro­wa­dzi do sy­tu­acji, kie­dy chcia­ło­by się zna­leźć gdzieś in­dziej, lecz pró­ba zmia­ny po­zy­cji i wy­co­fa­nia się może na­ra­zić cię na de­kon­spi­ra­cję. Już daw­no zda­ła so­bie spra­wę, że je­śli kha-dar ją tu­taj od­kry­je, bę­dzie mia­ła kło­po­ty. Duże kło­po­ty, bo tych rze­czy z pew­no­ścią nie po­win­na sły­szeć.

– Co mógł­bym prze­ka­zać w mie­ście? – za­py­tał wresz­cie Der’eko, do­wo­dząc, że jed­nak po­tra­fi szyb­ko my­śleć.

– To, co po­wie­dzia­łem o sta­dach i ta­bu­nach. Oraz to, że zo­sta­ną nie­tknię­te, chy­ba że ich li­czeb­ność za­cznie się zmniej­szać lub ktoś spró­bu­je prze­pę­dzić je na pa­stwi­ska bli­żej obo­zów. Będą pod uważ­ną ob­ser­wa­cją.

– Ukła­dy i umo­wy... – Chy­ba tyl­ko mina ojca po­wstrzy­ma­ła Pierw­sze­go od splu­nię­cia La­skol­ny­ko­wi pod nogi. – Więc tak się te­raz na­zy­wa przy­ło­że­nie ko­muś noża do gar­dła.

– Nie, chłop­cze. Tak na­zy­wa się po­wstrzy­ma­nie ko­goś przed pod­pa­le­niem wszyst­kim da­chu nad gło­wą. Yawe­nyr jest sta­ry i cho­ry, to praw­da, ale był już sta­ry i cho­ry w ze­szłym roku, dwa lata i pięć lat temu. Su­czy syn trzy­ma się ży­cia jak koń­ska pi­jaw­ka skó­ry, a to, że nie wy­cho­dzi z na­mio­tu, może być czę­ścią ja­kiejś jego gry. Je­śli te­raz ude­rzy­cie na ko­czow­ni­ków, to się zjed­no­czą, za­ci­sną w jed­ną, po­tęż­ną pięść. Dziś każ­dy z Sy­nów Woj­ny ma pod sobą od dzie­się­ciu do dwu­dzie­stu ty­się­cy jeźdź­ców i wła­sny ka­wa­łek Ste­pów, któ­rym rzą­dzi jak udziel­nym księ­stwem. Wjedź­cie te­raz na te­ren któ­re­go­kol­wiek z nich, a Yawe­nyr nie bę­dzie miał wyj­ścia, odda Pas Woj­ny i wy­zna­czy swo­je­go na­stęp­cę.

– Może to zro­bić, na­wet jak nie ru­szy­my.

– On? Yawe­nyr Kedo Ba­ken? Chy­ba mó­wi­my o kimś in­nym. Mu­siał­by się do­ga­dać z Oj­cem Po­ko­ju, a nie wia­do­mo na­wet, czy ten żyje, i mu­siał­by uzy­skać po­par­cie Sy­nów Po­ko­ju, któ­rych od dwu­dzie­stu lat trzy­ma pod stra­żą. Nie. Po­cze­kaj­cie, aż sta­ry su­kin­syn umrze, a Sy­no­wie Woj­ny rzu­cą się so­bie do gar­deł. Ża­den nie ma dość sił, żeby szyb­ko i pro­sto pod­bić i zhoł­do­wać resz­tę. Będą się wy­krwa­wiać przez lata i naj­pew­niej po­dzie­lą w koń­cu Ste­py na kil­ka kró­lestw.

– A je­śli nie? Je­śli wy­bio­rą Ojca Woj­ny bez­kr­wa­wo? Te­raz są po­dzie­le­ni, a za rok mo­że­my tra­fić na mur ko­pyt. Daj nam coś wię­cej – albo za­bierz sta­da od razu.

– Wy­bio­rą bez­kr­wa­wo? Ka­ileo Hynu La­wyo i So­wy­nenn Dyr­nih? Ama­ne­we Czer­wo­ny i Za­wyr Heru Lom? Oni nie­na­wi­dzą się tak, że je­den dru­gie­mu gar­dło by prze­gryzł. A Kyh Danu Kre­do nie­na­wi­dzi wszyst­kich po­zo­sta­łych bez wy­jąt­ku. Gdy tyl­ko Yawe­nyr zdech­nie, Ste­py za­pło­ną. Wte­dy bę­dzie­cie mie­li szan­sę.

– To zna­czy kie­dy? Za pięć, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat? Mam się do­cho­wać wła­snych dzie­ci w mię­dzy­cza­sie?

– Mat­kę byś na pew­no ucie­szył. Po­wiem ci tak – nie­któ­rzy ro­zum­ni lu­dzie w Im­pe­rium też li­czą na to, że se-koh­landz­kie kró­le­stwo roz­pad­nie się na trzy albo czte­ry mniej­sze władz­twa. I wie­dzą, że nic tak nie jed­no­czy, jak wspól­ny wróg. Nie damy im ta­kie­go wro­ga, nie w po­sta­ci wiel­kich ka­ra­wan wjeż­dża­ją­cych na Ste­py z za­cho­du. Wy­ku­li­by so­bie na was ar­mię, wśród Sy­nów Woj­ny wy­ło­nił­by się nowy Oj­ciec, mło­dy i spra­gnio­ny zwy­cięstw.

– Bo­icie się.

Mia­ło to za­brzmieć oskar­ży­ciel­sko i po­gar­dli­wie, ale La­skol­nyk tyl­ko po­ki­wał gło­wą.

– Nie wiem jak inni, ale ja z pew­no­ścią. Dwa­dzie­ścia lat od­bu­do­wy­wa­li­śmy wschod­nie i pół­noc­ne pro­win­cje. W rok mo­że­my wszyst­ko stra­cić. Tak. Ja się boję.

Der’eko za­ło­żył ręce na pier­si.

– Daj mi coś wię­cej, ge­ne­ra­le, coś poza po­gróż­ka­mi i stra­chem. Ina­czej ru­szy­my.

– Kie­dy? Te­raz? Der’eko, jest po­czą­tek je­sie­ni, jesz­cze nie pa­da­ją desz­cze, ale za parę dni mogą za­cząć, a wte­dy Ste­py za­mie­nią się w ba­gno. Wozy będą grzę­zły po osie w bło­cie. Nie do­trze­cie na pół­noc przed mro­za­mi. A je­śli na­wet, to nie bę­dzie tam dość pa­szy dla wa­szych zwie­rząt ani cza­su, żeby za­ło­żyć obo­zy i opa­no­wać wy­ży­nę. Prze­gra­cie, za­nim na do­bre się za­cznie. Nie, chłop­cze, wy pla­no­wa­li­ście ru­szyć za pół roku, wcze­sną wio­sną, gdy jest dużo wody, świe­żej tra­wy, a dni ro­bią się co­raz dłuż­sze, więc moż­na wię­cej dro­gi zro­bić mię­dzy po­sto­ja­mi. Mam ra­cję? No i oczy­wi­ście wte­dy więk­szość ko­czow­ni­ków bę­dzie jesz­cze sie­dzieć w zi­mo­wych obo­zach, da­le­ko od głów­ne­go szla­ku na wy­ży­nę. Za­nim się zo­rien­tu­ją, prze­bę­dzie­cie po­ło­wę dro­gi. Taki był plan, mam ra­cję?

W mia­rę jak kha-dar mó­wił, twarz Pierw­sze­go ciem­nia­ła. Wy­glą­dał, jak­by miał pęk­nąć. Na­gle par­sk­nął dzi­ko i uśmiech­nął się.

– Oj­ciec ma ra­cję, ła­two za­po­mnieć, z kim roz­ma­wiam, ge­ne­ra­le. Sam byś tak zro­bił, praw­da? Wy­ru­szył wio­sną?

– Praw­da.

– A więc za pół roku... bę­dzie­my mo­gli od­je­chać?

– Już po­wie­dzia­łem. Tyl­ko je­śli Yawe­nyr umrze, a jego na­stęp­cy za­czną się rżnąć.

– A je­śli mimo wszyst­ko spró­bu­je­my?

– Czym jest wóz bez koni? – po­wtó­rzył La­skol­nyk. – Nie po­zwo­li­my wam.

– Na­praw­dę?

Och, ależ to za­brzmia­ło – to „na­praw­dę” z prze­cią­ga­niem sa­mo­gło­sek i wy­zy­wa­ją­cym spoj­rze­niem. I z od­po­wied­nią po­sta­wą, lewa sto­pa w przód, lek­ko ugię­te nogi, opusz­czo­ne ręce, pra­wa już scho­wa­na za ple­ca­mi. Mło­dzi i nie­cier­pli­wi lu­bią roz­wią­zy­wać szyb­ko ta­kie spra­wy. Zwłasz­cza je­śli no­szą przy so­bie broń.

– Wy­cią­gnij nóż, Der, a oso­bi­ście po­ła­mię ci wszyst­kie ko­ści. – Ka­ile­an pierw­szy raz sły­sza­ła, żeby ko­wal mó­wił ta­kim gło­sem, jak­by lo­do­wiec su­nął na­przód.

W kuź­ni za­pa­no­wa­ła cał­ko­wi­ta ci­sza.

Koń­skie par­sk­nię­cie za­brzmia­ło w tej ci­szy jak huk gro­mu. Ka­ile­an pra­wie pod­sko­czy­ła. Jak, do cięż­kiej cho­le­ry, kto­kol­wiek zdo­łał pod­je­chać pod bu­dy­nek tak bez­sze­lest­nie? Ostroż­nie, po­su­wa­jąc się na czwo­ra­kach, do­tar­ła do koń­ca ścia­ny i wyj­rza­ła zza rogu.

Sześć koni i pię­ciu jeźdź­ców, wszy­scy w kol­czu­gach, heł­mach i z bro­nią przy boku. Bar­wio­ne na brąz płasz­cze zwi­sa­ły im z ra­mion, u naj­wyż­sze­go kłu­ła w oczy bia­ło-czer­wo­na la­mów­ka. Im­pe­rial­na ka­wa­le­ria.

Na roz­kaz wszy­scy zsie­dli z koni. Czte­rech skie­ro­wa­ło się do kuź­ni, pią­ty zo­stał na po­dwó­rzu i trzy­ma­jąc wo­dze w ręku, roz­glą­dał się wo­kół ze znu­dzo­ną miną. Scho­wa­ła się i przy­kle­iła do cien­kiej ścia­ny.

– Ge­ne­rał Gen­no La­skol­nyk?

Ileż już razy sły­sza­ła taki ton, zwłasz­cza w gło­sach żoł­nie­rzy, któ­rzy słu­ży­li w me­ekhań­skiej jeź­dzie. La­skol­nyk, ten La­skol­nyk, dla więk­szo­ści ka­wa­le­rzy­stów wciąż był dru­gim czło­wie­kiem po ce­sa­rzu. A dla nie­któ­rych za­pew­ne pierw­szym przed.

– Kha-dar Gen­no La­skol­nyk. Kto pyta?

– Star­szy po­rucz­nik Ka­ne­wen-fel-Kon­set, Trze­cia Cho­rą­giew Ósme­go Puł­ku. Ge­ne­rał He­wen­rol­le prze­sy­ła po­zdro­wie­nia.

– Aweln? Jesz­cze żyje? Co u nie­go?

– Ra­zem z puł­kiem sta­cjo­nu­je te­raz w Omer-kla. Pyta, czy pa­mię­ta pan o Elo­wins.

– He, he, he. I to jesz­cze jak! Na­praw­dę ka­zał wam o tym wspo­mnieć?

– Po­wie­dział, że bę­dzie pan roz­ba­wio­ny. Tyl­ko tyle.

– He, he, miał ra­cję, a... Co to?

– Na­sze za­bez­pie­cze­nie, ge­ne­ra­le.

Coś w gło­sie ofi­ce­ra ule­gło zmia­nie. Po­ja­wi­ła się ja­kaś po­nu­ra, bez­na­mięt­na pew­ność, któ­ra za­zwy­czaj to­wa­rzy­szy lu­dziom trzy­ma­ją­cym in­nym nóż na gar­dle. Sły­sząc ten ton, Ka­ile­an po­czu­ła ciar­ki na grzbie­cie. Po­ło­ży­ła się na zie­mi i ostroż­nie wyj­rza­ła jesz­cze raz za róg bu­dyn­ku. Pil­nu­ją­cy koni żoł­nierz nie wy­glą­dał już na znu­dzo­ne­go, stał od­wró­co­ny do niej bo­kiem i uważ­nie lu­stro­wał oko­li­cę. W dło­ni trzy­mał lek­ką ku­szę z krót­kim ło­żem i nie­wiel­kim łu­czy­skiem. Ide­al­na broń do ukry­cia pod płasz­czem. Wzrok straż­ni­ka za­ha­czył o kuź­nię. Ka­ile­an za­mar­ła, żeby ruch nie zwró­cił jego uwa­gi, i mo­gła tyl­ko słu­chać, co dzie­je się we­wnątrz.

– To nie wy­glą­da na woj­sko­wą ku­szę – ode­zwał się La­skol­nyk.

– Je­dzie­my! – Po­ry­wacz nie miał za­mia­ru wda­wać się w dys­ku­sje. – Na ze­wnątrz cze­ka osio­dła­ny koń.

– Ni­g­dzie się nie wy­bie­ram.

Szczęk­nę­ła broń i roz­legł się krót­ki, urwa­ny krzyk. Ktoś upadł. Na zie­mię po­sy­pa­ły się me­ta­lo­we przed­mio­ty.

– Bę­dzie żył – głos nie zmie­nił się ani na jotę. – A je­śli szyb­ko otrzy­ma po­moc, to może na­wet nie bę­dzie ku­lał do koń­ca ży­cia. Ge­ne­ra­le, otrzy­ma­łem roz­kaz, żeby do­star­czyć pana na miej­sce ży­we­go albo pra­wie ży­we­go. O in­nych nie było mowy, więc je­śli...

– Naj­pierw go opa­trzę.

– Te­raz ten.

– Stój!

Pra­wie to wi­dzia­ła, wi­dzia­ła, jak La­skol­nyk rzu­ca się i sta­je mię­dzy za­bój­cą a dru­gim z Wo­za­ków. Kim był pierw­szy? And’ewers czy Der’eko? Ża­den na­wet się nie ode­zwał, cho­ler­na ver­dań­ska duma. Nie oka­zuj stra­chu, nie oka­zuj bólu, wróg to pył w two­ich oczach, i inne du­pe­re­le.

– Tra­fi­łeś go w udo, krew sika, więc pew­nie bełt prze­szył tęt­ni­cę. Żyje tyl­ko dla­te­go, że grot po­zo­sta­je w ra­nie, ale umrze w cią­gu kwa­dran­sa, je­śli ktoś nie za­ło­ży mu opa­trun­ku. Więc wy­bie­raj: albo i mnie za­strze­lisz na miej­scu, albo dasz mi trzy mi­nu­ty, żeby oca­lić mu ży­cie.

La­skol­nyk mó­wił spo­koj­nie i ci­cho. Nie po­sta­wi­ła­by zła­ma­ne­go mie­dzia­ka na ży­cie tego żoł­nie­rza. Przez kil­ka se­kund trwa­ła ci­sza.

– Trzy mi­nu­ty. Ty, sta­ry, stań tam w ką­cie.

Sta­ry. Po­strze­li­li Der’eko. Trzy mi­nu­ty.

Te my­śli za­go­ści­ły jej w gło­wie jed­no­cze­śnie. Straż­nik od­wró­cił się do niej ple­ca­mi, lu­stru­jąc oko­li­cę, i mo­gła się cof­nąć. Ro­zej­rza­ła się, je­dy­nym wo­zem, któ­re­go nie wi­dział żoł­nierz pil­nu­ją­cy koni, była kuch­nia. Po­de­rwa­ła się na nogi i w kil­ku su­sach do­pa­dła drzwi.

Dwie i pół mi­nu­ty.

Wpa­dła do środ­ka i na­po­tka­ła za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia Eso’bara i ciot­ki.

– Ty jesz­cze tu­taj? – Vee’ra uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

Ka­ile­an prze­szła na ni­ską mowę. Za­ma­cha­ła dłoń­mi.

„Wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. Źli lu­dzie. Po­strze­li­li Dera. Po­ry­wa­ją La­skol­ny­ka. Wuj zdro­wy”.

To była głów­na za­le­ta ana­ho’la, kil­ka ge­stów i w cał­ko­wi­tej ci­szy, bez okrzy­ków ani za­mie­sza­nia, prze­ka­za­ła cał­kiem skom­pli­ko­wa­ną wia­do­mość.

Dwój­ka w wo­zie za­mar­ła na ude­rze­nie ser­ca. Po­tem ciot­ka spoj­rza­ła na Ka­ile­an wzro­kiem ob­cej ko­bie­ty. Ta­kiej, któ­ra prze­je­cha­ła z mę­żem cały Krwa­wy Marsz.

„Ilu? Czas?”.

„Pię­ciu. Trzy­dzie­ści dłu­go­ści”.

Ana­ho’la nie do­ro­bił się me­ekhań­skich od­po­wied­ni­ków cza­su. Zo­sta­ło oko­ło dwóch mi­nut, w dwie mi­nu­ty ver­dań­ski wóz miesz­kal­ny, wę­dru­jąc zwy­kłym tem­pem, prze­bę­dzie oko­ło trzy­dzie­stu swo­ich dłu­go­ści.

„Kto?”.

„Fał­szy­wi żoł­nie­rze”.

Na­wet jej przez myśl nie prze­szło, że po­ry­wa­cza­mi mo­gli oka­zać się re­gu­lar­ni ka­wa­le­rzy­ści.

Ciot­ka się­gnę­ła do naj­bliż­szej szaf­ki i wy­cią­gnę­ła dłu­gi nóż.

„Broń”.

Ka­ile­an ski­nę­ła gło­wą. Sły­sza­ła raz, jak sta­ry Bett śmiał się, że je­dy­ne miej­sce w jego za­jeź­dzie, gdzie jest wię­cej bro­ni niż w zam­ko­wej zbro­jow­ni, to kuch­nia. Wła­ści­wie do­ty­czy­ło to każ­dej kuch­ni. Tej rów­nież. Noże, ta­sa­ki, dłu­gie wi­del­ce i ostre szpi­kul­ce do roż­na na­zy­wa­no przy­bo­ra­mi ku­chen­ny­mi tyl­ko dla za­cho­wa­nia ja­kie­goś roz­róż­nie­nia. Bo wiel­ko­ścią ani ostro­ścią nie ustę­po­wa­ły więk­szo­ści na­rzę­dzi uży­wa­nych na woj­nie.

Pół­to­rej mi­nu­ty.

Je­śli do­brze zna­ła La­skol­ny­ka, to nie zaj­mo­wał się tyl­ko ta­mo­wa­niem krwo­to­ku u Dera. Na pew­no coś kom­bi­no­wał. Ale ona wi­dzia­ła tych lu­dzi, to nie była przy­pad­ko­wa ban­da. Mu­szą do­trzeć do kha-dara, za­nim spró­bu­je zro­bić coś głu­pie­go, a oni go za­bi­ją.

Od­wró­ci­ła się, sły­sząc od­głos ścią­ga­nia z pie­ca gara z zupą. Ciot­ka owi­nę­ła jego uchwy­ty ja­ki­miś szma­ta­mi i ze stęk­nię­ciem po­sta­wi­ła na pod­ło­dze. Wy­ję­ła mniej­szy, na oko dwu­ga­lo­no­wy ko­cio­łek, i prze­la­ła do nie­go wrzą­cy płyn.

„Dwie ko­bie­ty. Nio­są je­dze­nie mę­żo­wi. Nie­groź­ne”, ge­sty­ku­lo­wa­ła spo­koj­nie. „Po­zwo­lą po­dejść”.

– Albo za­strze­lą. Mają ku­sze – mruk­nę­ła ci­cho Ka­ile­an, trzy­ma­jąc w każ­dej ręce cięż­ki nóż.

Po chwi­li wy­bra­ła ten nie­co krót­szy, sze­ro­ki i zę­ba­ty, oraz czter­dzie­sto­ca­lo­wy, że­la­zny szpi­ku­lec do roż­na. Tyl­ko jak go ukryć?

Ciot­ka ski­nę­ła z uzna­niem gło­wą i wsu­nę­ła szpi­ku­lec w uchwyt ko­tła.

„Ła­twiej nieść. Ukry­ta broń. Trzy­maj rę­ko­jeść”.

Vee’ra wsu­nę­ła je­den nóż za pa­sek, za­kry­ła bluz­ką, dru­gi ukry­ła w rę­ka­wie. Spoj­rza­ła na syna.

– My od przo­du, ty od tyłu – prze­szła na zwy­kłą mowę. – Wy­cho­dzisz pierw­szy. Cze­kaj, aż się za­cznie. Uwa­żaj.

Mi­nu­ta.

Eso’bar ski­nął gło­wą, po­pra­wił ka­vayo tkwią­cy za pa­skiem, po czym bez sło­wa wy­szedł z wozu i po­mknął w stro­nę kuź­ni. Vee’ra przy­mknę­ła oczy, po­chy­li­ła na chwi­lę gło­wę, wzię­ła głę­bo­ki wdech.

– Idzie­my.

Wy­szły, nio­sąc ostroż­nie ko­cioł mię­dzy sobą. Zupa pa­ro­wa­ła, roz­sie­wa­jąc wo­kół sma­ko­wi­ty za­pach, drew­nia­ny uchwyt roż­na wpi­jał się Ka­ile­an w pal­ce, ukry­ty za pa­skiem nóż uwie­rał w krzy­że. Dwa­dzie­ścia kro­ków dzie­lą­ce je od kuź­ni wy­da­wa­ło się na­gle dro­gą nie do prze­by­cia. Ka­ile­an z tru­dem prze­łknę­ła śli­nę. Co zo­ba­czą, gdy sta­ną przed drzwia­mi? Śla­dy ko­pyt na dzie­dziń­cu i dwa tru­py w środ­ku?

Ko­nie były na miej­scu, po­dob­nie jak straż­nik. Na wi­dok zbli­ża­ją­cych się ko­biet zmarsz­czył brwi i wy­ko­nał gest, jak­by za­mie­rzał za­stą­pić im dro­gę.

– Wi­dzia­łam żoł­nie­rzy i od razu po­my­śla­łam, że mu­sie­li do ge­ne­ra­ła w ja­kiejś spra­wie przy­je­chać. – Ciot­ka uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko. – Po­staw to, dziec­ko. No to zupę przy­nio­słam, żeby zdro­żo­nych na­kar­mić, wstyd był­by, jak­by głod­ni od­je­cha­li.

Po­sta­wi­ły na­czy­nie na zie­mi, Ka­ile­an zo­sta­ła z roż­nem w ręce. Skie­ro­wa­ła go ostrzem w dół i jed­nym spoj­rze­niem ogar­nę­ła wnę­trze kuź­ni. And’ewers stał przy ko­wa­dle, ręce luź­no opusz­czo­ne, twarz skry­ta w cie­niu. La­skol­nyk klę­czał przy Der’eku, za­sła­niał go, sły­sząc Vee’rę, na­wet nie pod­niósł gło­wy. Ka­wa­le­rzy­sta w płasz­czu ob­szy­tym czer­wie­nią uśmiech­nął się na wi­dok dwóch ko­biet, trzech po­zo­sta­łych jeźdź­ców, sto­ją­cych we­wnątrz kuź­ni, ob­rzu­ci­ło je obo­jęt­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Gdy­by rze­czy­wi­ście przy­by­ły tu, żeby po­czę­sto­wać wszyst­kich zupą, te­raz wła­śnie po­win­ny zo­rien­to­wać się, że coś jest nie w po­rząd­ku. Ża­den nor­mal­ny żoł­nierz nie oparł­by się ta­kim za­pa­chom.

Ciot­ka zła­pa­ła ko­cio­łek za uchwyt i ru­szy­ła do kuź­ni. Przy­sta­nę­ła na­gle, w pół kro­ku, jak­by do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła La­skol­ny­ka i le­żą­ce­go na zie­mi Pierw­sze­go.

– Co się sta­ło?! – Pod­bie­gła, tasz­cząc ze sobą na­czy­nie.

– Mie­li­śmy mały wy­pa­dek. – Po­rucz­nik zer­k­nął na Ka­ile­an, za­ha­czył wzro­kiem o coś za jej ple­ca­mi i nie­mal nie­zau­wa­żal­nie ski­nął gło­wą. – Za­raz po­je­dzie­my po uzdro­wi­cie­la. I pa­nien­kę też po­pro­szę do środ­ka.

Oczy­wi­ście, chcie­li ich wszyst­kich mieć we­wnątrz, mor­do­wa­nie ko­go­kol­wiek na dzie­dziń­cu mo­gło­by zwró­cić uwa­gę i zo­sta­wi­ło­by wie­le śla­dów. Ka­ile­an wstrzy­ma­ła od­dech, pa­trząc, jak ciot­ka przy­spie­sza kro­ku. Ofi­cer uśmiech­nął się za­chę­ca­ją­co i wska­zał jej La­skol­ny­ka.

Coś przy­war­ło Ka­ile­an do ple­ców i po­tęż­ne ra­mię owi­nę­ło się wo­kół jej szyi. Spo­dzie­wa­ła się tego, więc na­pię­ła tyl­ko mię­śnie i pi­snę­ła cien­ko, bo tak za­cho­wa­ła­by się każ­da dziew­czy­na na jej miej­scu. Ciot­ka Vee’ra zro­bi­ła jesz­cze kil­ka kro­ków do przo­du, unio­sła ko­cio­łek i mi­ja­jąc ofi­ce­ra, za­krę­ci­ła się na pię­cie i chlu­snę­ła mu zupą w twarz.

Trzy­ma­ją­cy Ka­ile­an żoł­nierz wark­nął coś pro­sto w jej ucho i za­ci­snął uchwyt. Wy­cie po­pa­rzo­ne­go ofi­ce­ra zo­sta­ło za­głu­szo­ne przez szum krwi w uszach, char­kot, któ­ry mi­mo­wol­nie wy­do­był się z jej krta­ni. Opar­ła ro­żen o sto­pę na­past­ni­ka i z ca­łej siły na­ci­snę­ła. Ostrze prze­szło przez cia­ło i po­grą­ży­ło się przy­naj­mniej sześć cali w zie­mi.

– Su­ka­aa! – ryk nie­mal ją ogłu­szył, uścisk ze­lżał.

Wol­ną ręką wy­rwa­ła nóż zza pa­ska i ob­ra­ca­jąc się tuż przy męż­czyź­nie, chla­snę­ła go przez twarz. Zę­ba­te ostrze za­ha­czy­ło o oko, oskó­ro­wa­ło pół po­licz­ka i gład­ko we­szło tuż pod za­pin­kę heł­mu. Ryk prze­szedł w rzę­że­nie.

Zła­pa­ła go za rękę, w któ­rej wciąż trzy­mał ku­szę, i spró­bo­wa­ła wy­rwać broń.

Na­ci­śnię­ty ostat­nim skur­czem mię­śni spust po­słał bełt w zie­mię. Pu­ści­ła łoże ku­szy i się­gnę­ła po sza­blę żoł­nie­rza, świa­do­ma, że wszyst­ko robi roz­pacz­li­wie wol­no, że lada mo­ment usły­szy ko­lej­ny brzęk i bełt prze­szy­je ją na wy­lot.

Brzęk­nę­ło dwa razy, ale ża­den po­cisk nie był skie­ro­wa­ny w jej kie­run­ku. Wy­rwa­ła sza­blę i ru­nę­ła ku kuź­ni. Wszyst­ko dzia­ło się jed­no­cze­śnie. La­skol­nyk pod­ry­wał się z zie­mi z ka­vayo w ręku, And’ewers trzy­mał już nie wie­dzieć skąd wzię­ty po­bi­jak, ofi­cer, klę­cząc, z dłoń­mi za­kry­wa­ją­cy­mi twarz, wył wnie­bo­gło­sy.

Eso’bar wy­padł zza wę­gła i w dwóch dłu­gich su­sach do­padł sto­ją­ce­go naj­bli­żej żoł­nie­rza. Jego nóż błysz­czał ma­to­wo, żoł­nierz, wy­czu­wa­jąc ruch, za­czął się od­wra­cać z sza­blą na wpół wy­cią­gnię­tą z po­chwy. Zde­rzy­li się. Trze­ci, ska­cząc jak kot, na ni­sko ugię­tych no­gach ru­nął na męż­czy­znę i prze­wró­cił go na zie­mię. Sik­nę­ła ja­sna, tęt­ni­cza krew.

Dwóch ostat­nich ka­wa­le­rzy­stów zdą­ży­ło od­rzu­cić wy­strze­lo­ne ku­sze i do­być bro­ni. Bie­gnąc, wi­dzia­ła wszyst­ko jak we śnie, jak­by każ­da po­stać po­ru­sza­ła się w gę­stym sy­ro­pie. Ten, któ­ry stał naj­bli­żej ko­wa­la, wi­dząc cios za­da­wa­ny po­bi­ja­kiem, zło­żył pa­ra­dę. Rów­nie do­brze mógł­by pró­bo­wać za­trzy­mać roz­pę­dzo­ny wóz, dwu­dzie­sto­fun­to­wy młot tra­fił do­kład­nie w ostrze sza­bli, stal jęk­nę­ła i pry­sła. Młot ude­rzył męż­czy­znę w śro­dek pier­si i nie na­po­ty­ka­jąc opo­ru, za­głę­bił się w niej na do­bre dwa cale. Siła cio­su rzu­ci­ła po­ry­wa­cza na ścia­nę.

Ostat­ni na­past­nik za­dał La­skol­ny­ko­wi pchnię­cie w głę­bo­kim wy­pa­dzie, a w na­stęp­nej chwi­li kha-dar był tuż przy nim, za­krzy­wio­na klin­ga ka­vayo bły­snę­ła i sza­bla upa­dła na zie­mię.

Ofi­cer wył.

Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak wuj spo­koj­nie robi dwa kro­ki w jego stro­nę, uno­si młot nad gło­wę i z ca­łej siły spusz­cza na kark żoł­nie­rza. Chrup­nę­ło i za­pa­dła ci­sza.

Wy­ha­mo­wa­ła.

Ko­wal stał. Eso’bar pod­no­sił się z zie­mi z za­krwa­wio­nym no­żem w ręce. Na­wet Der’eko już był na no­gach, choć pry­mi­tyw­ny opa­tru­nek na jego udzie zdą­żył prze­siąk­nąć krwią. La­skol­nyk trzy­mał swo­je­go ka­wa­le­rzy­stę za gar­dło. Męż­czy­zna za­ci­snął zdro­wą dłoń na pra­wym prze­gu­bie, usi­łu­jąc za­trzy­mać krwa­wie­nie. Kha-dar przy­su­nął do jego twa­rzy swo­ją i wy­sy­czał:

– Ty i ja, przy­ja­cie­lu. Po­ga­da­my. – Spoj­rzał na ko­wa­la. – Roz­pa­lisz pa­le­ni­sko?

And’ewers nie pa­trzył na nie­go. Pa­trzył w kąt kuź­ni, gdzie jak kup­ka szmat le­ża­ła drob­na po­stać.

– Vee’ra? – wy­szep­tał.

Te­raz wszy­scy spoj­rze­li w tam­tą stro­nę. Ciot­ka wciąż trzy­ma­ła dłoń za­ci­śnię­tą na uchwy­cie ko­cioł­ka, reszt­ki zupy pa­ro­wa­ły, a dwa krót­kie beł­ty ster­cza­ły jej z pier­si.

Ka­ile­an po­czu­ła, jak ugi­na­ją się pod nią nogi, pod­par­ła się sza­blą, żeby nie upaść. Gdzieś trza­snę­ły drzwi, resz­ta ro­dzi­ny, za­in­try­go­wa­na ha­ła­sem, już bie­gła na ra­tu­nek, ale ona wie­dzia­ła, że jest za póź­no. „Cze­kaj­cie, aż się za­cznie”, po­wie­dzia­ła ciot­ka. Wie­dzia­ła, że mają ku­sze, wie­dzia­ła, że ich uży­ją, a żoł­nie­rze, kim­kol­wiek byli, kie­ro­wa­ni in­stynk­tem strze­li­li do tego, kto pierw­szy za­ata­ko­wał ich do­wód­cę.

Po­czu­ła, jak gdzieś w środ­ku, za most­kiem, coś w niej pę­kło.

– Cio­ciu...

Opa­dła na ko­la­na.

– Mamo? – Eso’bar był pierw­szy przy mat­ce, ukląkł, do­tknął szyi, ust, spoj­rzał na dłoń po­kry­tą czer­wie­nią z taką miną, jak­by wi­dział krew po raz pierw­szy w ży­ciu. – Mamo?! Ma­aamo­ooo!!!

Ko­wal stał jak ska­mie­nia­ły. Pierw­szy trwał ni­czym po­sąg. Obaj, zgod­nie z naj­lep­szy­mi wo­zac­ki­mi tra­dy­cja­mi, skry­li swo­je uczu­cia głę­bo­ko, w środ­ku, tyl­ko dło­nie And’ewer­sa za­ci­śnię­te na trzon­ku mło­ta po­bie­la­ły, jak­by ob­sy­pał je mąką.

Zza wę­gła wy­pa­dła Nee’wa, pi­snę­ła dzi­ko, rzu­ci­ła się do mat­ki. Dziew­czy­nom wol­no, bez utra­ty twa­rzy, pła­kać pu­blicz­nie. Ka­ile­an sko­rzy­sta­ła z tego przy­wi­le­ju.

Nie wi­dzia­ła, co za­szło. Mia­ła za­mknię­te oczy, sól na po­licz­kach i war­gach. Na­gle ktoś krzyk­nął i upadł. Usły­sza­ła kil­ka szyb­kich, zbli­ża­ją­cych się kro­ków, ktoś biegł, unio­sła po­wie­ki i w ostat­niej chwi­li za­sło­ni­ła twarz ręką.

Je­niec, ostat­ni z dru­ży­ny po­ry­wa­czy, wy­rwał się La­skol­ny­ko­wi i ru­nął w stro­nę koni. Krwa­wił, za­ci­skał wol­ną dłoń na roz­rą­ba­nym przed­ra­mie­niu, ale biegł po ży­cie. Kop­nął ją czub­kiem woj­sko­we­go buta, gdy­by nie za­sło­ni­ła się od­ru­cho­wo, cios zmiaż­dżył­by jej gar­dło.

Po­czu­ła pa­ra­li­żu­ją­ce mro­wie­nie, idą­ce od ręki w górę, w stro­nę bar­ku, i za­raz ude­rzył ból – po­tęż­ny, od­bie­ra­ją­cy od­dech. Prze­wró­ci­ła się na ple­cy, pró­bo­wa­ła wstać, lecz nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Je­den dzi­ki sus i za­bój­ca był już w sio­dle.

Po­de­rwa­ła się, na­je­chał na nią ko­niem, prze­wró­cił i na­gle wszę­dzie wo­kół były ko­py­ta, wiel­kie, pod­ku­te że­la­zem, ło­mo­czą­ce o zie­mię, tak bli­sko mięk­kie­go cia­ła. Sku­li­ła się, osła­nia­jąc rę­ka­mi gło­wę, któ­reś z ko­pyt tra­fi­ło ją w że­bra, krzyk­nę­ła. Koń za­wró­cił i po­mknął w stro­nę przej­ścia mię­dzy wo­za­mi, pro­sto w step.

Ktoś prze­biegł obok, dru­gi koń za­rżał i ru­szył w po­ścig.

Za­kasz­la­ła, spró­bo­wa­ła się pod­nieść, wspie­ra­jąc na dło­niach. Ręka, uszko­dzo­na kop­nię­ciem, za­ła­ma­ła się, Ka­ile­an pra­wie za­ry­ła no­sem w piach.

Nikt nie pod­szedł, żeby jej po­móc.

Unio­sła gło­wę. W kuź­ni wszy­scy tkwi­li nie­ru­cho­mo jak ka­mien­ne fi­gu­ry.

La­skol­nyk, pod­no­sząc się z zie­mi, za­marł w pół ru­chu, dziew­czy­ny, wszyst­kie peł­ne nie­opi­sa­nej gro­zy, utkwi­ły wzrok gdzieś po­nad nią. Eso’bar tu­lił do pier­si gło­wę mat­ki i wy­da­wa­ło się, że nic in­ne­go go nie ob­cho­dzi. Bliź­nia­cy, Det’mon i Mer’da­nar, za­mar­li w ja­kichś dziw­nych po­zy­cjach, jak­by na­gły czar spa­ra­li­żo­wał ich w bie­gu.

Pierw­sze­go nie było.

Przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w całą sce­nę, usi­łu­jąc, mimo bólu, roz­pacz­li­we­go ło­mo­tu ser­ca i brud­ne­go pia­chu pod po­wie­ka­mi, zro­zu­mieć, co to zna­czy.

Po­je­chał. Kon­no.

And’ewers stra­cił dziś żonę i syna.

La­skol­nyk po­de­rwał się wresz­cie z zie­mi.

– Ka­ile­an, na koń! Jak opa­tru­nek się zsu­nie, on w parę chwil się wy­krwa­wi.

Pod­nio­sła się, zła­pa­ła naj­bliż­sze­go ko­nia za uzdę. Woj­sko­we zwie­rzę nie­chęt­nie pod­da­ło się ob­ce­mu do­ty­ko­wi, ale od razu wy­czu­ło, że ma na grzbie­cie praw­dzi­we­go jeźdź­ca.

La­skol­nyk sie­dział już w sio­dle. Za­wró­ci­li ko­nie i po­mknę­li w ślad za Der’ekiem.

* * *

Do­go­ni­li go ja­kieś pół mili za mia­stem. Wiózł za­bój­cę prze­rzu­co­ne­go przez sio­dło. Na ich wi­dok uśmiech­nął się si­ny­mi war­ga­mi.

– Eso miał ra­cję – wy­chry­piał. – Z koń­skie­go grzbie­tu wi­dać wię­cej.

Schwy­ta­ny ka­wa­le­rzy­sta wi­siał bez­wład­nie jak ja­kiś pa­ku­nek.

– Do­bre cię­cie, ge­ne­ra­le. Nie­mal się wy­krwa­wił. – Der’eko za­chwiał się, po­bladł jesz­cze bar­dziej. – Ina­czej ni­g­dy bym go nie do­go­nił.

Ka­ile­an pod­je­cha­ła do nie­go z le­wej stro­ny. Sio­dło, pu­śli­sko, po­pręg i strze­mię spły­wa­ły krwią.

– Zsiądź – za­rzą­dzi­ła.

Po­krę­cił gło­wą.

– Ści­skam mu boki z taką siłą, że le­d­wo dy­szy... Opa­tru­nek się po­lu­zo­wał, gdy bie­głem... Jak od­kle­ję nogę od sio­dła... sik­nie dwa razy i pad­nę.

La­skol­nyk pod­je­chał do nie­go, szyb­ko, bru­tal­nie zwią­zał jeń­ca, trak­tu­jąc wię­zy jak opa­skę uci­sko­wą. Po­tem rzu­cił okiem na Pierw­sze­go. Bez sło­wa prze­ło­żył rze­mień tuż przy jego pa­chwi­nie, za­wią­zał w pę­tlę, wsu­nął w nią ka­wa­łek drew­na, za­czął krę­cić. Der’eko za­sy­czał, za­gryzł war­gi.

– Nic lep­sze­go nie wy­my­ślę – głos kha-dara był spo­koj­ny i obo­jęt­ny. – Może stra­cisz nogę, ale nie umrzesz mi tu, chłop­cze.

Ochry­pły śmiech za­brzmiał jak rzę­że­nie.

– Po co... jesz­cze je­den ba­ni­ta na Ste­pach... na do... do­da­tek bez nogi? – Der’eko za­chwiał się i był­by spadł, gdy­by Ka­ile­an go nie pod­trzy­ma­ła.

– Po­tem – uciął kha-dar. – Po­tem po­roz­ma­wia­my. Te­raz wra­ca­my do domu.

– Ale... ja już nie... mam domu.

La­skol­nyk bez sło­wa za­wró­cił ko­nie i skie­ro­wał je do Li­th­rew.

* * *

Po­cze­ka­li, aż za­pad­nie zmrok, kie­dy na pew­no ża­den klient nie po­ja­wi się u ko­wa­la. Opa­trzy­li jeń­ca, po­zwo­li­li mu od­po­cząć i za­czę­li prze­słu­cha­nie.

Ka­ile­an spo­dzie­wa­ła się, że La­skol­nyk po­sta­wi na nogi cały cza­ar­dan, ba, całe mia­sto, ale nie. Za­bro­nił. Gdy schwy­ta­ne­go po­ry­wa­cza roz­krzy­żo­wa­li na pod­ło­dze w kuź­ni, tyl­ko ro­dzi­na ko­wa­la, ona i kha-dar wie­dzie­li, co za­szło.

Chcia­ła być przy prze­słu­cha­niu, ale jej za­bro­ni­li. And’ewers i kha-dar, obaj, jak­by kie­ro­wa­ni jed­ną wolą.

– Nie, có­ruch­na. Nie bę­dziesz na to pa­trzeć.

La­skol­nyk stał ty­łem do więź­nia, któ­ry nagi i spo­co­ny, ły­pał w jego stro­nę wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi. Wy­da­wa­ło się, że lada chwi­la prze­gry­zie ka­wa­łek drew­na, wci­śnię­ty mię­dzy zęby.

– On za­bił ciot­kę.

Nie wie­dzia­ła, co wię­cej moż­na po­wie­dzieć, zresz­tą te sło­wa wła­ści­wie nic w tej chwi­li nie zna­czy­ły. „Za­bił ciot­kę” brzmia­ło tak samo jak „upiekł chleb” czy „na­po­ił ko­nie”. Za­mknę­ła się na to, co ze sobą nio­sły, bo gdy­by po­zwo­li­ła ukry­tej za nimi praw­dzie we­drzeć się w głąb du­szy, to szlo­cha­ła­by zwi­nię­ta w kłę­bek przy ma­rach. Jesz­cze nie te­raz, jesz­cze mia­ła ro­bo­tę do wy­ko­na­nia, na­wet je­śli mu­sia­ła­by oso­bi­ście obe­drzeć tego su­kin­sy­na ze skó­ry.

Je­niec spoj­rzał jej w oczy i na­piął mię­śnie tak, że aż za­trzesz­cza­ły rze­mie­nie.

La­skol­nyk de­li­kat­nie zła­pał ją za pod­bró­dek, ob­ró­cił twarz. Po­pa­trzył w oczy.

– Nie. Je­śli zo­sta­niesz tu z nami, to cię od­mie­ni. Uwierz, że czym in­nym jest ściąć ko­goś sza­blą czy po­słać mu strza­łę w wal­ce, a czym in­nym... to. Uwol­nij ją, Ka­ile­an.

– Co?

– Uwol­nij ją. Za­płacz, jak pła­czą te­raz dziew­czy­ny, po­roz­bi­jaj tro­chę sprzę­tów, jak Eso’bar, po­ha­ra­taj so­bie pię­ści, wa­ląc o ścia­nę wozu jak bliź­nia­cy. Nie tłum tego, bo to cię po­żre od środ­ka.

Szarp­nę­ła gło­wą i uwol­ni­ła się z jego uchwy­tu.

– Nie po­tra­fię, kha-dar. Jesz­cze nie. Mu­szę wie­dzieć, kto, kto roz­ka­zał im tu przy­je­chać.

– Do­wie­my się.

– I po­wiesz mi?

– Je­śli będę mógł.

– Je­śli bę­dziesz mógł? – Bez­wied­nie unio­sła brwi i uśmiech­nę­ła się, od­sła­nia­jąc zęby w dzi­kim gry­ma­sie.

– Je­śli będę mógł – po­wtó­rzył, jak­by nie do­strzegł jej miny. – Idź już.

Wy­pro­wa­dził ją, po­tem od­wró­cił się i za­mknął lek­kie drzwi. Pło­mień pa­le­ni­ska ma­lo­wał na wi­kli­no­wych ścia­nach kuź­ni roz­tań­czo­ne cie­nie.

Pa­trzy­ła na nie, sto­jąc jak wro­śnię­ta w zie­mię.

Ber­deth był już przy niej. Nie to­wa­rzy­szył jej w wy­pra­wie do ro­dzi­ny, nie zdą­żył wró­cić na czas. Za to te­raz, mia­ła wra­że­nie, że jego ku­dła­ta obec­ność ni­g­dy jej nie opu­ści. On nie po­grą­żał się w cier­pie­niu jak czło­wiek, znał ból stra­ty, ale w tej chwi­li naj­waż­niej­sza dla nie­go była rana na du­szy Ka­ile­an. Od­ci­nał ją od roz­pa­czy, osła­biał ata­ki smut­ku.

Gdy­by nie to, wy­ła­by w nie­bo.

Nie pa­mię­ta­ła, ile cza­su tak sta­ła. Go­dzi­nę? Dwie? To bez zna­cze­nia. Naj­pierw z wnę­trza kuź­ni do­cho­dził je­dy­nie od­głos pra­cu­ją­ce­go mie­cha, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ły ra­do­sne tań­ce cie­ni na ścia­nach. A po­tem się za­czę­ło.

Ci­chy szept, jesz­cze cich­sza od­po­wiedź, ko­lej­ne py­ta­nie, po nim dłuż­sze zda­nie, wy­rzu­co­ne z gar­dła ści­śnię­te­go prze­ra­że­niem, krót­ka ri­po­sta. I od nowa. Py­ta­nie, od­po­wiedź, py­ta­nie... Nie sły­sza­ła słów, nie sta­ra­ła się ich zro­zu­mieć, lecz wsłu­chi­wa­ła się w ich me­lo­dię. Spo­kój, zde­cy­do­wa­nie i pew­ność sie­bie w jed­nym gło­sie, strach, prze­ra­że­nie i bez­rad­ność w dru­gim. I na­gle w tym gło­sie po­ja­wił się opór, de­ter­mi­na­cja. Ktoś po­wtó­rzył py­ta­nie, od­po­wiedź była jesz­cze krót­sza i to­wa­rzy­szy­ło jej coś jak­by splu­nię­cie. Wię­zień naj­wy­raź­niej otrzą­snął się z szo­ku i od­na­lazł w so­bie reszt­ki od­wa­gi.

Ła­two prze­wi­dzia­ła, co te­raz bę­dzie. Ko­lej­ne py­ta­nie nie pa­dło, miech za­czął dy­szeć in­ten­syw­niej i po chwi­li usły­sza­ła syk. Obrzy­dli­wy, wil­got­ny i mo­kry, jak­by har­to­wa­no ka­wa­łek że­la­za w ka­dzi. Nie było wrza­sku, tyl­ko stłu­mio­ne, za­kne­blo­wa­ne wy­cie, i od­głos cia­ła mio­ta­ją­ce­go się po zie­mi.

A po­tem ko­lej­ne py­ta­nie, za­da­ne tym sa­mym to­nem, co po­przed­nio. I szept, bła­gal­ny, go­rącz­ko­wy, prze­ry­wa­ny szlo­chem. I od­głos wci­ska­nia kne­bla w gar­dło. I znów dy­sze­nie mie­cha i syk.

I ko­lej­ne py­ta­nie.

Sta­ła przed kuź­nią, gdy pa­le­ni­sko roz­ża­rza­ło się i ciem­nia­ło, gdy na tle mi­go­czą­cych pło­mie­ni po­ja­wił się za­rys po­tęż­nej po­sta­ci z mło­tem w ręku i usły­sza­ła coś, co mo­gło być tyl­ko od­gło­sem gru­cho­ta­nej ko­ści. Gdy wię­zień pła­kał, bła­gał i szlo­chał. Gdy wy­mio­to­wał i dła­wił się.

Ko­lej­ne py­ta­nia, jed­no po dru­gim, za­da­wa­ne nie­zmien­nie tym sa­mym spo­koj­nym, bez­na­mięt­nym to­nem. La­skol­nyk, do­cie­ra­ło do niej po­wo­li, jej kha-dar, był nie tyl­ko cho­dzą­cą le­gen­dą Ste­pów. Po­dob­no za­czy­nał jako wol­ny ba­ni­ta, za­nim los i wo­jen­na za­wie­ru­cha przy­wio­dły go przed ob­li­cze ce­sa­rza. A w cza­sie woj­ny? Ilu jeń­ców ła­mał w ten spo­sób, bo in­for­ma­cje były ty­siąc­kroć cen­niej­sze niż zwy­kła przy­zwo­itość? Pew­nie nie oso­bi­ście, za­pew­ne wy­star­czy­ło, że jako ge­ne­rał roz­ka­zał ko­goś prze­słu­chać, że wy­słał pod­jazd po za­się­gnię­cie ję­zy­ka, samo to pro­wa­dzi­ło do przy­pa­la­nia pięt i wy­ry­wa­nia pa­znok­ci. Co trze­ba mieć w so­bie, żeby ro­bić ta­kie rze­czy? Jak po czymś ta­kim się za­sy­pia?

Wy­co­fa­ła się ci­chut­ko, od­wró­ci­ła i szła, do­pó­ki nie zna­la­zła się poza krę­giem wo­zów. Kuź­nia sta­ła na ubo­czu Li­th­rew, za jej gra­ni­ca­mi otwie­rał się wi­dok na Ste­py. Księ­ży­ca nie było, lecz dzię­ki temu gwiaz­dy świe­ci­ły szcze­gól­nie moc­no. Za­ło­ży­ła ręce na pier­si i opar­ła się o wóz. Pies cią­gle jej to­wa­rzy­szył, tym ra­zem jego smu­tek był bar­dziej na­ma­cal­ny. A może to jej smu­tek? Się­gnę­ła w głąb.

Cio­ciu?

Od­kąd wró­ci­li z jeń­cem do kuź­ni, Ka­ile­an wy­czu­wa­ła ją, jak wy­czu­wa się czy­jąś obec­ność w pu­stym do tej pory po­ko­ju. Była tu, nie ode­szła. Cze­ka­ła na coś, a ona bała się ją we­zwać.

Po­ja­wi­ła się na­gle, bez ostrze­że­nia. Po­pa­trzy­ła na Ka­ile­an.

Wy­bacz mi, cio­ciu. Pro­szę.

Nie mu­sia­ła wy­po­wia­dać tych my­śli na głos.

Ciot­ka uśmiech­nę­ła się tyl­ko, a po­tem do­tknę­ła jej po­licz­ka. Wi­taj, je­steś mi dro­ga, tę­sk­ni­łam, to nie two­ja wina.

Gdy­bym po was nie przy­bie­gła...

Vee’ra po­wo­li po­krę­ci­ła gło­wą. Du­chy za­wsze były nie­me, po­zba­wio­ne ma­te­rial­nej po­sta­ci, nie mo­gły mó­wić. Chy­ba że zna­ły ana­ho’la.

Mój wy­bór. Wie­dzia­łam.

Samo zło prze­ze mnie.

Uśmiech ciot­ki był taki jak daw­niej.

Głu­pia koza. Zło­żo­no obiet­ni­ce. Ka­ra­wa­ny wy­ru­szą. Mamy szan­sę.

Coś prze­mknę­ło obok i wsią­kło w noc.

Umarł. Bied­ny chło­piec.

Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się do Vee’ry. Tyl­ko ona mo­gła tak po­wie­dzieć o swo­im za­bój­cy.

– Ko­cham cię, cio­ciu – po­wie­dzia­ła na głos.

Ko­cham cię, cór­ko.

Zni­kła w chwi­li, gdy La­skol­nyk sta­nął obok Ka­ile­an.

– Umarł.

– Wiem. Co po­wie­dział?

– Nie mogę ci zdra­dzić, có­ruch­na. To spra­wy... Źle się dzie­je, ale jesz­cze za wcze­śnie.

Za­milkł na chwi­lę, jak­by cze­kał na wy­buch zło­ści. Mil­cza­ła.

– Kie­dyś mi po­wiesz?

– Tak. Obie­cu­ję.

– Do­brze. Co z Pierw­szym? Ko­wal mó­wił?

– Nikt poza ro­dzi­ną nie wi­dział go w sio­dle. Będą mil­czeć. And’ewers jest... ela­stycz­ny. Lecz wszyst­ko za­le­ży od Der’eka. Czy na­gnie swo­ją, hm, wo­zac­kość. Ro­zu­miesz?

– Ow­szem. Po­roz­ma­wiam z nim. Ja i resz­ta. I... co obie­ca­łeś wu­jo­wi?

Nie drgnął na­wet.

– Na wo­zac­ką wy­ży­nę moż­na się stąd do­stać, wę­dru­jąc na pół­noc i omi­ja­jąc Ole­ka­dy od wscho­du. Oni tak wła­śnie za­mie­rza­li wy­ru­szyć. To zna­czy­ło­by, że przez pięć­set lub wię­cej mil mu­sie­li­by wal­czyć o każ­dy krok. To sa­mo­bój­stwo.

– Więc?

– Ja, Gen­no La­skol­nyk – za­czął ci­chą re­cy­ta­cję – ge­ne­rał Pierw­szej Ar­mii Kon­nej, przy­się­gam, że znaj­dę im inną dro­gę na Wy­ży­nę Ly­the­rań­ską. Taką, któ­rej nikt się nie spo­dzie­wa. Dla ko­bie­ty, któ­ra ma­rzy­ła, żeby znów po­je­chać w ka­ra­wa­nie i któ­ra z garn­kiem zupy sta­nę­ła prze­ciw pię­ciu uzbro­jo­nym ban­dy­tom. Przy­się­gam na grzy­wę Laal Czar­nej Kla­czy. Sły­sza­łaś, Ka­ile­an? Je­steś Me­ekhan­ką i na wpół ad­op­to­wa­ną cór­ką Ver­dan­no. Nikt nie był­by lep­szy na świad­ka.

– Sły­sza­łam, kha-dar.

– Do­brze. Więc zo­sta­ło usły­sza­ne.

La­skol­nyk od­wró­cił się i od­szedł. Do­pie­ro po chwi­li po­czu­ła cią­gną­cy się za nim swąd krwi i spa­lo­ne­go mię­sa.

Każ­dy sam nie­sie swój ka­mień.

I wszyst­ko, co się z nim wią­że.


Загрузка...