Świa­tło na klin­dze mie­cza

Ten dzień za­po­wia­dał się wy­jąt­ko­wo par­szy­wie. Słoń­ce wscho­dzi­ło po­wo­li, ozła­ca­jąc ko­lej­ne dziel­ni­ce mia­sta, prze­pę­dza­jąc cie­nie i szczu­ry do ka­na­łów oraz z wy­jąt­ko­wą zło­śli­wo­ścią na­da­jąc wszyst­kie­mu szlif no­wo­ści i pięk­na. Po bla­do­błę­kit­nym nie­bie ła­god­ny wie­trzyk pę­dził kil­ka ró­żo­wych ob­łocz­ków, przy­po­mi­na­ją­cych prze­ro­śnię­te bezy. Mo­rze marsz­czy­ło się drob­ny­mi fal­ka­mi, a wie­ją­ca od nie­go bry­za była chłod­na i orzeź­wia­ją­ca.

Kosz­mar.

Alt­sin le­żał na de­skach drew­nia­ne­go molo i ga­pił się w dół. Woda była zdu­mie­wa­ją­co czy­sta, mógł więc się­gnąć wzro­kiem kil­ka stóp w głąb. Bar­dzo sta­rał się skon­cen­tro­wać na tym, co wi­dzi. Każ­dy spo­sób był do­bry, by od­wró­cić uwa­gę od tego, co dzia­ło się z jego żo­łąd­kiem, któ­ry co praw­da zre­zy­gno­wał już chy­ba z prób bun­tu, lecz wszyst­kie zna­ki na nie­bie i zie­mi mó­wi­ły, że to tyl­ko krót­ko­trwa­ły ro­zejm, a nie ka­pi­tu­la­cja. W chwi­li, gdy to po­my­ślał, ko­lej­ny skurcz tar­gnął jego prze­po­ną i woda za­bar­wi­ła się na zie­lo­no. Sta­do ry­bek, od dłuż­sze­go cza­su ko­rzy­sta­ją­cych z dar­mo­wej prze­ką­ski, roz­pry­sło się w pa­ni­ce na wszyst­kie stro­ny. Go­tów był przy­siąc, że te, któ­re nie zdą­ży­ły, za­trze­po­ta­ły roz­pacz­li­wie i w drgaw­kach wy­pły­nę­ły na po­wierzch­nię.

Za­mknął oczy. Mię­dzy usza­mi prze­ta­czał mu się ba­last śred­niej wiel­ko­ści ga­le­onu, a na do­da­tek mewy po­sta­no­wi­ły wła­śnie, że to naj­lep­sza chwi­la, by ob­wie­ścić świa­tu swo­je pta­sie ist­nie­nie. I chy­ba wszyst­kie dar­ły się nad jego gło­wą.

Spoj­rzał z nie­na­wi­ścią w stro­nę mia­sta, gdzie nad da­cha­mi jed­nej z dziel­nic bo­ga­czy, Po­fe­eru, po­ja­wił się wła­śnie zło­ci­sty dysk.

Niech cię szlag, po­my­ślał, mo­gło­by przy­naj­mniej pa­dać.

Szarp­nę­ło nim raz jesz­cze. Le­żał przez chwi­lę nie­ru­cho­mo, ma­jąc na­dzie­ję, że może za­raz stra­ci przy­tom­ność albo cho­ciaż umrze. Nie­ste­ty, Eyf­fra – Prząd­ka Losu, mia­ła wo­bec jego oso­by inne pla­ny i po ko­lej­nym ata­ku tor­sji do­szedł do wnio­sku, że tak ła­two się nie wy­mi­ga. Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li spró­bo­wał wstać, słup, któ­re­go uży­wał jako pod­po­ry, mimo iż wbi­ty dwa­dzie­ścia stóp w dno, ko­ły­sał się te­raz po­dej­rza­nie na wszyst­kie stro­ny. Po­dob­nie jak cała resz­ta świa­ta. Zgiął się wpół i ude­ko­ro­wał de­ski zie­lo­no­żół­tym „czymś”. Wy­da­wa­ło się, że drew­no za­sy­cza­ło.

Pa­ra­dok­sal­nie, po tym ostat­nim wy­czy­nie po­czuł się le­piej, molo prze­sta­ło się chwiać, mewy trosz­kę przy­ci­chły, a słoń­ce jak­by przy­ga­sło. Sta­nął pew­niej na no­gach i po­świę­cił chwi­lę na spraw­dze­nie sta­nu swo­jej odzie­ży. Ko­lej­na miła nie­spo­dzian­ka. Co praw­da ubra­nie było prze­po­co­ne i cuch­nę­ło nie­przy­jem­nie, ale ani na czar­nych spodniach, ani na nie­bie­skiej ko­szu­li z bar­dzo dro­gie­go, her­tydz­kie­go płót­na, ani też, za co za­raz za­czął dzię­ko­wać bo­gom, na no­wiut­kiej, skó­rza­nej ka­mi­zel­ce, wy­tła­cza­nej w po­krę­co­ne we­thyj­skie wzo­ry, nie było śla­du wczo­raj­szej za­ba­wy. Tyl­ko czu­bek le­we­go buta był ozdo­bio­ny czymś ko­lo­ro­wym, lep­kim i pa­skud­nym. Żad­na stra­ta.

Na do­da­tek miał też oba szty­le­ty, pas, sa­kiew­kę, srebr­ny łań­cu­szek i sta­lo­wą bran­so­le­tę wy­sa­dza­ną opa­la­mi. A to już za­kra­wa­ło na cud.

Spoj­rzał w miej­sce, gdzie wczo­raj cu­mo­wa­ły „Da­wer” i „Yona­de­ruk”. Oba nes­bordz­kie lang­ski­py zni­kły, za­pew­ne Hor­gers wy­szedł w mo­rze przed świ­tem, ko­rzy­sta­jąc z do­brej po­go­dy i od­pły­wu.

Alt­sin się­gnął za pas, mapy nie było, co praw­da pa­mię­tał, jak wczo­raj wrę­czał ją żół­to­bro­de­mu pi­ra­to­wi, do­brze jed­nak było się upew­nić. Za dwa-trzy dni pew­na mit­tar­ska ga­le­ra znaj­dzie się w po­waż­nych ta­ra­pa­tach.

Otwo­rzył sa­kiew­kę i prze­li­czył mo­ne­ty – nie bra­ko­wa­ło ani mie­dzia­ka. Sam był zło­dzie­jem i ro­zu­miał pew­ne za­sa­dy, ale ci Nes­bord­czy­cy mie­li na­praw­dę dziw­ne po­czu­cie ho­no­ru. Do­brze cho­ciaż, że wy­sa­dzi­li go ze stat­ku przed wyj­ściem w mo­rze.

I przy­wią­za­li do pala, skon­sta­to­wał ze zdu­mie­niem, gdy pró­bo­wał ru­szyć w stro­nę por­tu. Cien­ki, moc­ny sznu­rek, za­dzierz­gnię­ty za pas i przy­wią­za­ny do słu­pa, miał za­pew­ne uchro­nić go przed sto­cze­niem się do wody i uto­nię­ciem. Jed­nak ten Hor­gers to po­rząd­ny ban­dy­ta, po­my­ślał, prze­ci­na­jąc za­bez­pie­cze­nie.

Molo na­dal ko­ły­sa­ło się po­dej­rza­nie, a świe­cą­ce pro­sto w twarz słoń­ce draż­ni­ło oczy. Poza tym wszyst­ko było w po­rząd­ku.

Tę część por­tu, a w szcze­gól­no­ści molo, od­da­no do użyt­ku przed nie­speł­na dwo­ma mie­sią­ca­mi. Na­zwa­no je gór­no­lot­nie i zde­cy­do­wa­nie na wy­rost „mo­lem skó­rza­nym”, a mia­ło słu­żyć jako miej­sce cu­mo­wa­nia okrę­tów lu­dów pół­noc­nych wysp. Nes­bord­czy­cy, Fer­len­go­wie, Sek­ki, Fa­osi i inne na­cje, pły­wa­ją­ce prze­waż­nie od­kry­ty­mi, wie­lo­wio­sło­wy­mi lang­ski­pa­mi, do­sta­ły wresz­cie wy­dzie­lo­ny dla sie­bie ka­wa­łek por­tu.

Zgod­nie z za­my­słem Rady Miej­skiej po­wi­nien to być spo­sób na od­dzie­le­nie tych bar­ba­rzyń­ców od bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych ar­ma­to­rów i za­pew­nie­nie więk­sze­go spo­ko­ju w por­cie. Wie­le ta­wern ucier­pia­ło z po­wo­du zbyt go­rą­cej krwi przy­by­szów z pół­no­cy, na do­da­tek ża­den ka­pi­tan nie lubi, gdy bur­ta w bur­tę cu­mu­je z nim pi­rac­ki okręt pe­łen uzbro­jo­nych po zęby sza­leń­ców, ma­ją­cych naj­wy­raź­niej ocho­tę to­wa­rzy­szyć mu w na­stęp­nym rej­sie. A pra­wo mor­skie mó­wi­ło, że tyl­ko pi­rat zła­pa­ny na go­rą­cym uczyn­ku może zo­stać uka­ra­ny, więc pro­ce­der miał się cał­kiem nie­źle. Szcze­gól­nie że ra­bu­sie wy­bie­ra­li swo­je ofia­ry w taki spo­sób, by nie na­ra­zić się zbyt­nio mia­stu, dla któ­re­go han­del mor­ski był ni­czym krew w ży­łach. Pon­kee-Laa było naj­więk­szym mia­stem na za­chod­nim wy­brze­żu kon­ty­nen­tu, a tu­tej­szy port, wy­bu­do­wa­ny za cza­sów świet­no­ści Im­pe­rium Me­ekhań­skie­go, był naj­więk­szym por­tem ca­łe­go cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta. Je­śli chcia­ło prze­trwać, nie mo­gło so­bie po­zwo­lić na to­le­ro­wa­nie pi­rac­twa. Nie mo­gło jed­nak rów­nież za­mknąć por­tu dla dłu­gich ło­dzi lu­dów pół­no­cy, zwłasz­cza kie­dy przy­wo­zi­ły na swych po­kła­dach fu­tra, fisz­bin, am­brę, zło­ty bursz­tyn i inne cen­ne to­wa­ry.

W koń­cu po­sta­no­wio­no coś z tym zro­bić i jak na ra­zie po­mysł pra­wie się spraw­dzał. Pra­wie, bo te ku­piec­ko-pi­rac­kie okrę­ty, któ­re mia­ły ocho­tę na prze­kro­cze­nie pra­wa, za­wsze po­tra­fi­ły wy­pły­nąć z por­tu tak, by nie umknę­ła im po­ten­cjal­na zdo­bycz. Po mie­ście za­czę­ła krą­żyć plot­ka, ja­ko­by kil­ka zło­dziej­skich gil­dii, miesz­czą­cych się w przy­por­to­wych dziel­ni­cach, zna­la­zło nowe źró­dło do­cho­du i sprze­da­wa­ło pi­ra­tom in­for­ma­cje o cza­sie wyj­ścia z por­tu, ła­dun­ku i przy­pusz­czal­nym kur­sie ku­piec­kich stat­ków.

No cóż, w każ­dej plot­ce tkwi ziar­no praw­dy.

Cho­ciaż w przy­pad­ku mit­tar­skich ga­ler Ce­tron-ben-Go­ron, przy­wód­ca jed­nej z naj­spraw­niej­szych zło­dziej­skich grup, dzia­łał cał­ko­wi­cie bez­in­te­re­sow­nie. I bez­kar­nie. Rada pa­trzy­ła bo­wiem wręcz przy­chyl­nym okiem na po­czy­na­nia mo­gą­ce uszczu­plić flo­tę han­dlo­wą naj­groź­niej­sze­go mor­skie­go kon­ku­ren­ta Pon­kee-Laa.

Alt­sin do­tarł do na­brze­ża w cał­kiem przy­zwo­itym cza­sie, zwa­żyw­szy, że od wczo­raj­sze­go wie­czo­ru dro­ga znacz­nie się wy­dłu­ży­ła. Z pew­no­ścią był to sku­tek ja­kichś ma­gicz­nych sztu­czek.

Na­brze­że – sta­ra, so­lid­na me­ekhań­ska ro­bo­ta, czy­li bru­ko­wa­na dro­ga bie­gną­ca pro­sto­pa­dle do mola, sze­ro­ka na osiem­na­ście łok­ci – było zu­peł­nie pu­ste. „Da­wer” i „Yona­de­ruk” cu­mo­wa­ły tu wczo­raj jako je­dy­ne stat­ki, a po ich znik­nię­ciu kup­cy, zło­dzie­je i por­to­we dziw­ki nie mie­li już tu cze­go szu­kać. Za­pew­ne ni­czym ła­wi­ca dor­szy po­pły­nę­li na lep­sze że­ro­wi­sko, czy­li do od­da­lo­ne­go o kil­ka­set jar­dów głów­ne­go por­tu, gdzie wy­ra­stał las masz­tów, a moż­li­wo­ści za­rob­ku były o nie­bo więk­sze.

– A mó­wi­łem, że sam przyń­dzie.

Zza ster­ty po­roz­bi­ja­nych skrzyń wy­ło­nił się ni­ski, po­wy­krzy­wia­ny człe­czy­na w wy­świech­ta­nym ka­fta­nie i po­dar­tych por­t­kach. In­dy­wi­du­um było bose, cho­ciaż są­dząc z war­stwy bru­du na jego sto­pach i sta­nu ich zro­go­wa­ce­nia, buty w jego przy­pad­ku były zbęd­ną fa­na­be­rią.

– Tak siedze so­bie tu od świ­tu i myśle. – Stan uzę­bie­nia wska­zy­wał, że w ra­zie wal­ki na­le­ży jak ognia uni­kać ugry­zie­nia przez tego osob­ni­ka. Śmierć w wy­ni­ku za­ka­że­nia by­ła­by pew­na, a na do­da­tek dłu­ga i wy­jąt­ko­wo bo­le­sna. – Leży bie­dak na tych pa­skud­nych de­skach i cier­pi, men­czy sie, pójde i mu ulże. Ale z dru­giej stro­ny co­sik mi mó­wi­ło, siedź spo­koj­nie He­re­gon­te, po­cze­kaj, wiel­moż­ny pan sam do cie­bie przyń­dzie. Mia­łem ra­cje, co nie?

Po­kurcz po­cią­gnął no­sem i skrzy­wił się.

– Fuj, ależ od wa­szej do­stoj­no­ści za­la­tu­je. Jak, nie przy­mie­rza­jąc, od kra­mu ze zgni­ty­mi ry­ba­mi.

Alt­sin zmie­rzył go wzro­kiem z góry na dół i wy­pro­sto­wał się.

– Cze­go chcesz?

W tym mo­men­cie od­krył, że ktoś pew­nie uży­wał wczo­raj jego gar­dła i od­dał je w nie naj­lep­szym sta­nie. Le­d­wo mógł roz­po­znać wła­sny głos.

– A tam, nic wiel­kie­go. – Osob­nik na­zy­wa­ją­cy sie­bie He­re­gon­tem wzru­szył ra­mio­na­mi i wy­cią­gnął skądś so­lid­ną pał­kę. – Tyl­ko może sa­kiewke, i ten srebr­ny wi­sio­rek, i bran­so­lete, a i ka­mi­zel­ka wy­glą­da cał­kiem, cał­kiem.

Zło­dziej cof­nął się o krok i bły­snął szty­le­tem.

– I co? Masz za­miar na­mó­wić mnie, że­bym ci to wszyst­ko od­dał?

Miał na­dzie­ję, że to wy­star­czy.

– Ja nie. – Ra­buś naj­wy­raź­niej się nie prze­jął. – Ale Teo tak.

Ster­ta skrzyń po­ru­szy­ła się i roz­pa­dła. Stwo­rze­nie, któ­re spod niej wy­la­zło, było wiel­kie, po­twor­nie za­ro­śnię­te i ra­czej trud­no je by­ło­by za­kla­sy­fi­ko­wać do ja­kiejś kon­kret­nej rasy. Mia­ło oko­ło sied­miu stóp wzro­stu i co naj­mniej czte­ry sze­ro­ko­ści. Oczy­wi­ście nie było uzbro­jo­ne, bo pał­ka, któ­rą dzier­ży­ło w ła­pie wiel­ko­ści boch­na chle­ba, wy­glą­da­ła bar­dziej na wy­ka­łacz­kę niż broń. Alt­sin prze­łknął śli­nę.

– Teo?

– We wła­snej oso­bie. – Po­kurcz znów pró­bo­wał prze­stra­szyć uśmie­chem słoń­ce. – To jak ben­dzie z tom da­ro­wi­znom?

Zło­dziej wy­cią­gnął dru­gi szty­let, cho­ciaż sam nie wie­dział po co.

Wte­dy ra­bu­sie zmię­kli. Obie pał­ki stuk­nę­ły o bruk, a na prysz­cza­tej gę­bie kur­du­pla za­go­ścił prze­pra­sza­ją­cy uśmiech.

– Jaa... my... to jest, my już pój­dzie­my, wa­sza wiel­moż­ność. To był tyl­ko taki mały żar­cik oczy­wi­ście. Bez ura­zy.

I rzu­cił się do uciecz­ki, a po krót­kiej chwi­li do jego bo­se­go człap, człap do­łą­czy­ło dud­nią­ce łup, łup bu­cio­rów Teo.

Alt­sin spoj­rzał na swo­je szty­le­ty ze szcze­rym po­dzi­wem. Po­my­śleć, że dał za nie tyl­ko dwa orgi. I to ob­rze­za­ne.

Coś stuk­nę­ło go w ple­cy, od­wró­cił się, de­mon­stra­cyj­nie uno­sząc broń. Ten, kto go za­cze­pił, wła­śnie na­ro­bił so­bie kło­po­tów.

Za nim stał Ker­lan i dwóch zna­nych mu tyl­ko z wi­dze­nia lu­dzi Ce­tro­na. Je­den z nich trzy­mał na­pię­tą ku­szę.

– Do­brze, że cię zna­leź­li­śmy, za­nim sta­ry Her się ob­ło­wił. Ten jego Teo to do­bry chło­pak, ale raz czy dwa zda­rzy­ło mu się ko­muś odro­bi­nę za moc­no przy­ło­żyć. Zwłasz­cza gdy ten ktoś był na tyle głu­pi, żeby się sta­wiać. – Ker­lan po­ki­wał łysą gło­wą, nie wia­do­mo – zdu­mio­ny czy roz­ba­wio­ny.

Alt­sin kil­ka­krot­nie otwo­rzył i za­mknął usta, za­nim wy­chry­piał:

– Ce­tron cię przy­słał?

Nie było to za mą­dre py­ta­nie, ale za­wsze ja­kiś po­czą­tek.

– Tak, szu­ka cię. Mia­łeś wró­cić przed pół­no­cą.

– Nie mo­głem. – Chło­pak po­krę­cił gło­wą i za­raz tego po­ża­ło­wał, ba­last w jego czasz­ce jesz­cze się nie usta­bi­li­zo­wał. – Mu­sia­łem sfi­na­li­zo­wać umo­wę.

– Wi­dać. Le­piej jed­nak, żeby gru­by ci uwie­rzył. Jest wście­kły.

– Aha. – Po­świę­cił chwi­lę na prze­my­śle­nie tej in­for­ma­cji. – A dla­cze­go?

– Do­wiesz się. Jest w no­rze. Ka­wa­łek stąd mamy dwu­kół­kę, za­wio­zę cię, bo sam pew­nie się nie do­wle­czesz. Alt­sin?

– Co?

– Trzy­maj się pod wiatr, pro­szę.

* * *


Norą Ce­tron na­zy­wał so­lid­ną, dwu­pię­tro­wą ka­mie­nicz­kę, sto­ją­cą w sze­re­gu bliź­nia­czych bu­dyn­ków. Mie­ści­ła się w Śred­nim Va­lee, dziel­ni­cy drob­nych kup­ców, rze­mieśl­ni­ków, me­dy­ków, al­che­mi­ków, ma­gów nie naj­wyż­szych lo­tów i cał­kiem nie­złej kla­sy lu­pa­na­rów, do któ­rej przy­do­mek „Śred­nie” pa­so­wał jak ulał.

Front bu­dyn­ku wy­cho­dził na sze­ro­ką, bru­ko­wa­ną uli­cę, a par­ter, po­dob­nie jak par­te­ry są­sied­nich ka­mie­nic, stra­szył ol­brzy­mim, ko­lo­ro­wym szyl­dem. Szyld gło­sił „Amu­le­ty, Ta­ly­zma­ny y Wsze­la­kie Inne Ma­gicz­ne Pre­cy­oza”. Ta­kie re­kla­my ro­bi­ły się ostat­nio mod­ne, choć Alt­sin był pe­wien, że parę dni wcze­śniej w skle­pi­ku sprze­da­wa­no przy­pra­wy, ko­rze­nie i zio­ła. Wi­docz­nie Ce­tron zmie­nił pro­fil swo­jej in­we­sty­cji.

Nie za­trzy­ma­li się przed głów­nym wej­ściem, tyl­ko skrę­ci­li w naj­bliż­szy za­ułek i pod­je­cha­li od tyłu. Wej­ście po scho­dach na pierw­sze pię­tro było nie lada wy­czy­nem, chło­pak co kil­ka stop­ni za­trzy­my­wał się, żeby zła­pać od­dech, ale Ker­lan nie za­mie­rzał go oszczę­dzać.

– Po­spiesz się – po­wie­dział, po­kle­pu­jąc go po ra­mie­niu, co wy­wo­ła­ło eks­plo­zję fa­jer­wer­ków w gło­wie Alt­si­na. – Ce­tron na­praw­dę jest nie w hu­mo­rze.

Po przej­ściu przez krót­ką sień zna­leź­li się w dość du­żym, pięk­nie wy­koń­czo­nym drew­nem po­ko­ju. Przez sze­ro­kie okno wi­dać było bu­dyn­ki na­prze­ciw­ko.

Ce­tron sie­dział przy dłu­gim sto­le, prze­rzu­ca­jąc ja­kieś per­ga­mi­ny. Minę miał cho­ler­nie po­waż­ną.

Przy­wód­ca gil­dii był kor­pu­lent­nym, gru­bo­ko­ści­stym męż­czy­zną w śred­nim wie­ku. Sta­rał się ubie­rać i za­cho­wy­wać jak do­brze pro­spe­ru­ją­cy ku­piec, co nie wszyst­kim w po­tęż­nej Li­dze Czap­ki się po­do­ba­ło. Ale or­ga­ni­za­cja, zrze­sza­jąc zło­dziej­skie gil­die w mie­ście, po­zwa­la­ła swo­im pod­wład­nym na pew­ne dzi­wac­twa.

– Na­resz­cie – wark­nął, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od trzy­ma­nych w ręku do­ku­men­tów. – Gdzie go zna­la­złeś?

– Na na­brze­żu. Przy pół­noc­nym molo.

– Co ro­bił przez całą noc?

– Ja... – Alt­sin usi­ło­wał się wtrą­cić.

– Za­mknij się. Nie cie­bie py­tam. Ker­lan?

– Twier­dzi, że za­ła­twiał ja­kąś umo­wę.

– A co ro­bił, kie­dy go zna­la­złeś?

– Sta­wiał się He­re­gon­to­wi i Teo.

– O, do­praw­dy? – Gru­bas do­pie­ro te­raz uniósł gło­wę i spoj­rzał na nich. – Nie wy­glą­da na to, żeby wcze­śniej upadł na gło­wę. Py­ta­łeś, kie­dy wy­szły z por­tu „Da­wer” i „Yona­de­ruk”?

– Trzy go­dzi­ny temu. Jak tyl­ko za­czął się od­pływ.

Alt­sin wes­tchnął ci­cho. Za­le­d­wie trzy go­dzi­ny, a wy­da­wa­ło się, że mi­nę­ło mu pół ży­cia.

– Aha. A dla­cze­go on tak śmier­dzi?

– Nie wiem. Jego za­py­taj.

– Alt­sin?

Miał już dość.

– Słu­chaj, Cet. Spę­dzi­łem całą noc na stat­ku peł­nym bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy przy­wieź­li tu kopy nad­gni­łych fo­czych skór i becz­ki psu­ją­ce­go się tra­nu. Ja­dłem ich żar­cie i pi­łem ich piwo. A wszyst­ko dla­te­go, że pro­si­łeś mnie, że­bym do­star­czył temu pi­ra­to­wi...

Ce­tron mach­nął ręką i wró­cił do stu­dio­wa­nia do­ku­men­tów.

– Wy­star­czy. Po­wi­nie­nem cię ostrzec, że ich wdzięcz­ność bywa nie­bez­piecz­na. Więc Hor­gers się zgo­dził?

– Mogę usiąść? Ja­koś sła­bo się czu­ję.

– Sia­daj. – Gru­bas wska­zał mu krze­sło na­prze­ciw­ko. – I opo­wia­daj. Na­pi­jesz się cze­goś?

– Wody. Czy­stej i zim­nej.

– Ker­lan.

– Już idę. – Łysy męż­czy­zna znik­nął za drzwia­mi.

– Więc – Ce­tron roz­siadł się wy­god­niej – co po­wie­dział?

– Był ucie­szo­ny jak dia­bli. Pły­nę­li tu pra­wie mie­siąc. Na pół­no­cy nie opła­ca się sprze­da­wać skór i tra­nu, w Feli i Ho­den trwa ja­kaś woj­na czy po­wsta­nie i por­ty chęt­nie przyj­mu­ją stat­ki, ale ża­den stam­tąd nie wy­pły­wa. Re­kwi­ru­ją, jak leci. Z Ar-Mit­tar wy­pły­nę­ły mu na spo­tka­nie czte­ry ło­dzie peł­ne woj­ska. Twier­dził, że to wszyst­ko wina oszczerstw rzu­ca­nych na jego na­cję przez Fer­len­gów. No wiesz, ja­ko­by byli pi­ra­ta­mi czy coś ta­kie­go...

– Cze­go to lu­dzie nie wy­my­ślą.

– Wła­śnie. Te ło­dzie ści­ga­ły ich, ale tak, żeby przy­pad­kiem nie do­ści­gnąć. W koń­cu Hor­gers miał dwa okrę­ty i po­nad set­kę lu­dzi. Ale od­pę­dzi­li ich od wy­brze­ża. Po­tem przy­szedł sztorm i ze­pchnął ich jesz­cze da­lej.

– Ten sprzed dzie­się­ciu dni?

– Ten sam. Skó­ry za­mo­kły, becz­ki z tra­nem za­czę­ły prze­cie­kać, a żeby za­wró­cić z otwar­te­go mo­rza, mu­sie­li wio­sło­wać przez pięć dni. Gdy tu do­tar­li, czuć ich było na milę. Trzy dni cze­ka­li, aż znaj­dzie się ku­piec, w koń­cu ktoś wziął to­war za jed­ną dwu­dzie­stą tego, co spo­dzie­wa­li się do­stać. I tak nie­źle, ale le­d­wie im star­czy­ło na za­pro­wian­to­wa­nie stat­ków na po­dróż po­wrot­ną. My­ślę, że i tak za­mie­rza­li po­swa­wo­lić tro­chę w dro­dze na pół­noc.

– Po­swa­wo­lić?

– Ta­kie­go okre­śle­nia użył.

– Aha. Więc był za­do­wo­lo­ny?

– Cho­ler­nie. Ugo­ścił mnie reszt­ką swo­ich daw­nych za­pa­sów, czymś, co na­zy­wa­ło się ber­dys... ber­gas?

– Ber­go­ass.

– Cał­kiem smacz­ne, cho­ciaż nie do koń­ca zro­zu­mia­łem, co to jest.

– To, co od­róż­nia ba­ra­na od owcy, ma­ry­no­wa­ne w kro­wim mo­czu. – Ce­tron uśmiech­nął się zło­śli­wie. – Co? Zno­wu bę­dziesz rzy­gał? Nie w tej kom­na­cie, synu. Ale to nie ber­go­ass cię wy­koń­czy­ło?

– Nie. – Alt­sin sta­rał się od­dy­chać po­wo­li i głę­bo­ko. – To piwo. Moc­ne i cho­ler­nie pod­stęp­ne. Po pierw­szej pół­kwar­cie nic nie po­czu­łem, po czwar­tej za­czą­łem roz­wa­żać, czy by się do nich nie za­mu­stro­wać. Szó­stej nie pa­mię­tam. Je­steś mi spo­ro wi­nien.

– Po­my­ślę o tym.

Zja­wił się Ker­lan z dzban­kiem i dwo­ma kub­ka­mi. Alt­sin dusz­kiem opróż­nił je­den, po­tem dru­gi i trze­ci. W tym cza­sie Ce­tron le­d­wo umo­czył war­gi, przy­pa­tru­jąc mu się z uwa­gą. Zło­dzie­jo­wi zu­peł­nie nie po­do­ba­ło się to spoj­rze­nie.

– No do­bra. – Opróż­nił czwar­ty ku­bek i po­czuł się le­piej, na­wet głos jak­by mu wra­cał. – Co zna­czy to za­pro­sze­nie?

– Za­raz się do­wiesz, bez po­śpie­chu. Na pew­no nie opusz­cza­łeś nocą por­tu?

– Już mó­wi­łem. Nie. Ock­ną­łem się o świ­cie na molo. Sam. Omal się nie wy­koń­czy­łem, żeby ta mit­tar­ska ga­le­ra...

– Wy­star­czy. Cie­szę się, że wszyst­ko za­ła­twi­łeś, i na­praw­dę je­stem wdzięcz­ny. Resz­tę omó­wi­my póź­niej.

– Na przy­kład moją za­pła­tę?

– To też.

Drzwi skrzyp­nę­ły i ktoś wszedł. Mło­dy zło­dziej pa­trzył na nie­go, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć so­bie, skąd zna tę twarz. Po dwóch czy trzech ude­rze­niach ser­ca przy­po­mniał so­bie. Za­mknął oczy, otwo­rzył. Spoj­rzał na Ce­tro­na, uno­sząc wy­so­ko brwi i ocze­ku­jąc wy­ja­śnień. W koń­cu ubra­ny w skrom­ny, bury ha­bit męż­czy­zna, wcho­dzą­cy jak­by ni­g­dy nic do sie­dzi­by zło­dziej­skiej gil­dii, nie mógł być De­ar­go­nem Ka­ne­wo­sem, Wiel­kim Skarb­ni­kiem Świą­ty­ni Mie­cza.

Ce­tron i Ker­lan nie za­da­li so­bie tru­du, żeby choć wstać od sto­łu. Przy­wód­ca gil­dii wy­ka­zał się jed­nak na­miast­ką go­ścin­no­ści.

– Wa­sza wie­leb­ność ży­czy so­bie krze­sło?

– Coś so­bie znaj­dę.

Głos ka­pła­na był dziw­ny. Mło­dy, ener­gicz­ny, sil­ny. Dziw­ny przez to, że nie pa­so­wał do twa­rzy, któ­ra wy­glą­da­ła jak ma­ska umiesz­czo­na na dzio­bie ste­ra­ne­go set­ką sztor­mów okrę­tu: ospo­wa­ta cera, ostre płasz­czy­zny po­licz­ków, głę­bo­kie oczo­do­ły roz­dzie­lo­ne no­sem, któ­ry przy­po­mi­nał pta­si dziób. Usta jak ślad po ude­rze­niu to­po­rem. Twarz, któ­rą moż­na stra­szyć dzie­ci. Tyl­ko oczy do niej nie pa­so­wa­ły, ła­god­ne, brą­zo­we, z tań­czą­cy­mi w głę­bi iro­nicz­ny­mi bły­ska­mi.

Alt­sin pa­trzył w mil­cze­niu, jak je­den z naj­po­tęż­niej­szych lu­dzi w mie­ście bez wa­ha­nia idzie do kąta, przy­su­wa so­bie krze­sło do sto­łu i sia­da.

– Jest czy­sty – mruk­nął ka­płan. – Na pew­no nie zbli­żył się do nie­go przez ostat­nie kil­ka dni. Ani nie miał kon­tak­tu z ni­kim, kto to zro­bił.

Ce­tron wstał i ra­do­śnie klep­nął mło­de­go zło­dzie­ja w ra­mię. Ker­lan uśmiech­nął się z wy­raź­ną ulgą. Alt­sin co­raz mniej ro­zu­miał.

– No to naj­waż­niej­sze mamy za sobą. – Gru­bas usiadł i wy­cią­gnął spod sto­łu pę­ka­ty gą­sio­rek, i kil­ka kub­ków. – Czer­wo­ne­go ren­no­sa?

– Chęt­nie. – Ka­płan po­cią­gnął ostroż­ny łyk, uniósł zdu­mio­ny brwi i opróż­nił ku­bek do dna. – Zna­ko­mi­te. To, któ­re po­da­ją w świą­ty­ni do wie­cze­rzy, to praw­dzi­wy si­kacz, choć też po­noć ren­nos.

– Ra­dzę spraw­dzić bra­ta, któ­ry zaj­mu­je się za­opa­try­wa­niem świą­ty­ni.

– Będę mu­siał.

Alt­sin sie­dział obok dwóch lu­dzi, sto­ją­cych na cze­le nie­for­mal­nych po­tęg rzą­dzą­cych mia­stem i jak­by ni­g­dy nic oma­wia­ją­cych za­le­ty ja­kie­goś wina, i miał wra­że­nie, że lada mo­ment ock­nie się na za­rzy­ga­nym molo z po­twor­nym bó­lem gło­wy. A ra­czej miał taką na­dzie­ję. Nie­pew­nie się­gnął po gą­sio­rek, lecz Ce­tron usu­nął mu go poza za­sięg rąk.

– Masz swo­ją wodę, synu. Nie­do­brze jest mie­szać ale z ren­no­sem.

De­ar­gon do­lał so­bie jesz­cze.

– Zna­la­złeś coś?

– Nie. Mia­łem mało cza­su.

– Ja też. Je­steś pe­wien, że to on?

– Tak. Cho­ciaż te­raz może na to nie wy­glą­da.

– Zde­cy­do­wa­nie nie wy­glą­da. I dla­cze­go tak śmier­dzi?

Do­pie­ro te­raz Alt­sin zo­rien­to­wał się, że mó­wią o nim.

– Dłu­ga hi­sto­ria. Ale dzia­łał dla naj­le­piej po­ję­te­go do­bra księ­stwa.

– Jak my wszy­scy.

Przez dłuż­szą chwi­lę w mil­cze­niu po­pi­ja­li. Ce­tron, jego za­stęp­ca i ka­płan wino, a Alt­sin wodę. Za­czy­nał mieć jej ser­decz­nie do­syć.

– Po­wie­dzia­łeś mu?

Zro­zu­miał, że prze­cho­dzą do sed­na. Po­pra­wił się na krze­śle, przy­go­to­wu­jąc na nie­spo­dzian­kę.

– Nie. Cze­ka­łem z tym na wa­szą wie­leb­ność.

De­ar­gon uśmiech­nął się sa­my­mi war­ga­mi. Dość sym­pa­tycz­nie. Spoj­rzał zło­dzie­jo­wi pro­sto w oczy.

– Synu. – Dziś wi­docz­nie nie tyl­ko Ce­tron na­brał ocho­ty, żeby mu oj­co­wać. – Dzi­siaj w nocy skra­dzio­no Den­go­tha­ag – Miecz Re­agwy­ra.

Po­wie­dział to tak, jak­by cho­dzi­ło o becz­kę śle­dzi. A prze­cież wia­do­mość była tej sa­mej wagi, co gdy­by po­wie­dział: „Dzi­siaj w nocy skra­dzio­no la­tar­nię mor­ską”. Albo: „Po­sta­no­wi­łem za­ło­żyć w świą­ty­ni naj­więk­szy lu­pa­nar po tej stro­nie oce­anu”. Lub też: „Straż miej­ska prze­sta­ła brać ła­pów­ki”.

Ka­ta­stro­fa.

Miecz, a ra­czej dwie trze­cie Mie­cza, bo zgod­nie z le­gen­dą zła­mał się, gdy zo­stał wbi­ty w pasz­czę mi­tycz­nej be­stii, był naj­waż­niej­szą re­li­kwią w księ­stwie, któ­re­go sto­li­cą było Pon­kee-Laa. Alt­sin uwa­żał za dys­ku­syj­ne, czy na­le­żał do sa­me­go Re­agwy­ra, bo sły­szał o przy­naj­mniej trzech in­nych mia­stach, któ­re ja­ko­by po­sia­da­ły praw­dzi­wy Miecz boga, ale waż­niej­sze było to, że miecz ze świą­ty­ni w Pon­kee-Laa wy­glą­dał na praw­dzi­wy, po­cząw­szy od roz­mia­rów, zbyt mon­stru­al­nych, aby mógł wła­dać nim czło­wiek, a skoń­czyw­szy na na­zwie, któ­ra we­dług po­dań mia­ła zna­czyć Po­że­racz Mro­ku. Miecz z ta­kim imie­niem mu­siał na­le­żeć do boga, ża­den zwy­kły szer­mierz nie na­zwał­by tak swo­jej bro­ni. To jed­nak nie mia­ło zna­cze­nia, kto­kol­wiek go ukradł, oka­zał się sa­mo­bój­czym głup­cem. Ka­pła­ni ni­g­dy mu tego nie da­ru­ją, a Świą­ty­nia mia­ła dość zło­ta, wpły­wów i Mocy, by wy­grze­bać zło­dzie­ja spod zie­mi.

Z wy­sił­kiem ode­rwał wzrok od twa­rzy ka­pła­na. Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li opróż­nił swój ku­bek. Prze­łknął śli­nę. Wes­tchnął. Skoń­czy­ły mu się po­my­sły na prze­dłu­że­nie tej chwi­li.

– Więc to dla­te­go ścią­gnę­li­ście mnie tu z na­brze­ża? Od razu mó­wię, że to nie ja.

– Wie­my o tym. Spraw­dzi­li­śmy. Nie moż­na do­tknąć Mie­cza i przy­naj­mniej przez kil­ka dni nie no­sić jego pięt­na. – Ka­płan wy­ma­wiał sło­wo „miecz” tak, że od razu dało się wy­czuć, o jaki miecz cho­dzi. – Ale twój pa­tron za­pew­nił mnie, że je­steś je­dy­nym czło­wie­kiem w mie­ście, któ­ry mógł­by tego do­ko­nać. Tak­że ze wzglę­du na two­je wy­zna­nie.

Dzię­ki, ty tłu­sty su­kin­sy­nu, po­my­ślał zło­dziej. Na głos za­py­tał:

– Wy­zna­nie?

– Je­steś ma­th­riar­ty­stą, praw­da?

– Noo... – Wła­ści­wie ni­g­dy do­tąd tak o so­bie nie my­ślał. – No tak.

– Mo­żesz za­cy­to­wać wy­zna­nie wia­ry?

Psia­krew, jak to było?

– „Wie­rzę w Ba­el­ta’Ma­th­ran, Pra­mat­kę, z któ­rej łona zro­dzi­li się bo­go­wie, któ­rzy zjed­no­cze­ni wspól­ną wi­zją stwo­rzy­li świat i wszyst­kie rze­czy na nim, nad nim i pod nim. A na koń­cu stwo­rzy­li ro­zum­nych, do któ­rych za­li­cza­ją się...”. I ja­koś tak da­lej. – Na­gle po­czuł się strasz­nie głu­pio, że nie może so­bie przy­po­mnieć resz­ty.

– Wła­śnie. Te­raz ro­zu­miesz?

– Nie­zu­peł­nie.

– O Pa­nie... – De­ar­gon wzniósł oczy w górę. – Ce­tron, co ten chło­pak ro­bił w dzie­ciń­stwie?

– Nie wiem – od­parł zgod­nie z praw­dą szef zło­dziei. – Po­zna­łem go do­pie­ro sie­dem lat temu, miał wte­dy ja­kieś dzie­sięć czy je­de­na­ście lat, sam nie po­tra­fił po­wie­dzieć ile. Przy­pły­nął tu jed­ną z ba­rek kur­su­ją­cych w górę rze­ki i wy­lą­do­wał na uli­cy. Pró­bo­wał mnie okraść, nie uda­ło mu się, ja pró­bu­ję zro­bić z nie­go czło­wie­ka, z po­dob­nym skut­kiem. Pra­cu­je na wpół nie­za­leż­nie ode mnie, ale prze­strze­ga za­sad gil­dii. Przez ostat­nie kil­ka lat uczył się róż­nych rze­czy, ale w teo­lo­gii ni­g­dy nie był do­bry.

– Wi­dać. No więc, co wiesz o Panu Bi­tew – Re­agwy­rze?

– To syn Wiel­kiej Mat­ki. W cza­sie Wo­jen Bo­gów wal­czył z le­gio­na­mi Ane­ha Prze­klę­te­go. Za­bił Go­sh­tha Nie­chcia­ne­go – Pra­oj­ca Be­stii.

– Świet­nie. To wszyst­ko praw­da i jest to jed­na z nie­wie­lu rze­czy, co do któ­rych my i ka­pła­ni Pani się zga­dza­my. Po­tem róż­ni­ce in­ter­pre­ta­cyj­ne są już znacz­ne. Przede wszyst­kim fak­tem jest, że Re­agwyr był jed­nym z Pię­ciu Pier­wo­rod­nych – bo­gów, któ­rzy jako pierw­si przy­szli na świat. Fak­tem jest też, że to on na wi­dok pierw­szych ro­zum­nych, po­ty­ka­ją­cych się w ciem­no­ściach no­we­go świa­ta, po­czuł li­tość i po­chy­lił się nad nimi, aby ob­jąć ich ła­ską swo­je­go mi­ło­sier­dzia. – Chy­ba mi­mo­wol­nie ka­płan za­czął re­cy­to­wać re­li­gij­ne for­muł­ki. – Nie ule­ga też wąt­pli­wo­ści, że ze wszyst­kich ras szcze­gól­nie uko­chał on praw­dzi­wych lu­dzi i jako pierw­szy wy­stą­pił prze­ciw Nie­chcia­nym, gdy ci pod­stęp­nie pró­bo­wa­li ich wy­pa­czyć, plu­ga­wiąc ich du­sze i zmie­nia­jąc w od­ra­ża­ją­ce be­stie.

Przez chwi­lę pa­trzył mu pro­sto w oczy, a Alt­sin przy­ła­pał się na tym, że pod­świa­do­mie pró­bu­je wy­krze­sać z sie­bie re­li­gij­ny za­pał. De­ar­gon oka­zał się czło­wie­kiem z dużą cha­ry­zmą.

– To księ­stwo czci­ło Re­agwy­ra przez set­ki lat. Chy­ba głów­nie dla­te­go, że to w tych oko­li­cach sto­czył on swo­ją bi­twę z Go­sh­them.

Mó­wiąc „w tych oko­li­cach”, De­ar­gon miał naj­pew­niej na my­śli cał­kiem spo­ry ka­wa­łek wy­brze­ża, bo każ­de mia­sto i wieś w pro­mie­niu stu mil od Pon­kee-Laa przy­zna­wa­ło się do po­grze­ba­nych w nim ko­ści po­two­ra.

– Ale trzy­sta lat temu przy­szło do nas Im­pe­rium Me­ekhań­skie ze swo­im prze­ro­śnię­tym kul­tem Wiel­kiej Mat­ki. I choć sam w głę­bi du­cha od­da­ję jej na­leż­ną cześć, nie mogę po­zwo­lić, by wy­na­tu­rzo­ne am­bi­cje nie­któ­rych ka­pła­nów, tłu­ma­czą­cych po swo­je­mu świę­te księ­gi, od­cią­gnę­ły nas od wiel­bie­nia naj­więk­sze­go z opie­ku­nów ludz­ko­ści. Ro­zu­miem Me­ekhań­czy­ków, w koń­cu u za­ra­nia swo­je­go Im­pe­rium sto­czy­li krwa­wą woj­nę z ka­pła­na­mi Pana Bi­tew, któ­rzy za­po­mnie­li o praw­dzi­wym po­słan­nic­twie i pró­bo­wa­li za­kła­dać wła­sne pań­stwo. Lecz na­dej­dą wresz­cie cza­sy, kie­dy Re­agwyr zaj­mie na­leż­ne mu miej­sce na tro­nie sto­ją­cym rów­nie wy­so­ko, jak tron Wiel­kiej Mat­ki. Jak przy­sta­ło na naj­szla­chet­niej­sze­go z Pier­wo­rod­nych.

Na­gle ka­płan uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Uff, ale się roz­ga­da­łem. Wiesz już, do cze­go zmie­rzam?

AIt­sin ostroż­nie ski­nął gło­wą.

– Wa­sza wie­leb­ność są­dzi, że to ka­pła­ni Wiel­kiej Mat­ki sto­ją za kra­dzie­żą?

Spoj­rze­nie brą­zo­wych oczu sta­ło się śmier­tel­nie po­waż­ne.

– Synu, je­śli­bym kie­dy­kol­wiek rzu­cił ta­kie po­dej­rze­nie, to w cią­gu go­dzi­ny całe mia­sto sta­ło­by w ogniu. Praw­dą jest, że moja świą­ty­nia z roku na rok zy­sku­je no­wych wy­znaw­ców. I praw­dą jest też, że dzie­je się tak za spra­wą Mie­cza. W cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu lat licz­ba wier­nych, cho­dzą­cych do Świą­ty­ni Re­agwy­ra, wzro­sła sze­ścio­krot­nie – wes­tchnął. – Wra­ca­jąc do two­je­go py­ta­nia: znam więk­szość hie­rar­chii ma­th­riar­ty­stów w księ­stwie i nie są­dzę, żeby mie­li z tym coś wspól­ne­go.

– Więc dla­te­go po­dej­rze­wa­li­ście mnie?

– Cóż. – Ka­płan roz­ło­żył ręce. – Je­stem w tej chwi­li tro­chę zde­spe­ro­wa­ny. A Ce­tron po­wie­dział, że zna tyl­ko jed­ne­go sza­leń­ca, któ­ry mógł­by się pod­jąć ta­kiej kra­dzie­ży. Przy­naj­mniej ta­kich słów użył.

– Dzię­ki.

Ce­tron skrzy­wił się dziw­nie.

– Tyl­ko bez sar­ka­zmu, Alt. Spra­wa jest po­waż­na.

– Wła­śnie, synu. Na two­je szczę­ście za­pew­niał rów­nież, że je­steś ra­czej roz­sąd­nym czło­wie­kiem, to zna­czy, choć ra­czej nie po­wi­nie­nem tego po­chwa­lać, wie­rzysz w bo­gów wy­star­cza­ją­co moc­no, by nie wcho­dzić im w dro­gę, i trzy­masz się z dala od mie­sza­nia się w spra­wy re­li­gii. Więc za­miast ścią­gnąć cię z molo wprost do lo­chów, za­pro­si­łem tu­taj. Kto­kol­wiek za tym stoi, ude­rzył bar­dzo moc­no. Miecz był na­szą naj­waż­niej­szą re­li­kwią. Do­ko­ny­wał cu­dów.

Alt­sin przy­po­mniał so­bie nie­któ­re miej­skie sen­sa­cje z ostat­nich lat. Ozdro­wie­nia ślep­ców, ku­la­wych i spa­ra­li­żo­wa­nych. Nie­mych od uro­dze­nia, ga­da­ją­cych jak na­ję­ci, i dzie­więć­dzie­się­cio­lat­ków, zo­sta­ją­cych oj­ca­mi tro­jacz­ków. Nie był jed­nak do koń­ca pe­wien, któ­ra świą­ty­nia przy­pi­sy­wa­ła so­bie au­tor­stwo tych cu­dów. Pew­nie wszyst­kie na­raz.

– Więc bez Mie­cza Świą­ty­nia jest w po­waż­nych opa­łach?

De­ar­gon wy­krzy­wił się do Ce­tro­na.

– W po­waż­nych opa­łach?! Nie mó­wi­łeś, że on ma dziw­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

– Za­po­mnia­łem. Ale on na­praw­dę ma dziw­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

– W opa­łach by­li­by­śmy, gdy­by spa­lo­no nam wszyst­kie świą­ty­nie na te­re­nie księ­stwa albo gdy­by oka­za­ło się, że po­ło­wa bra­ci zo­sta­ła oj­ca­mi nie­ślub­nych dzie­ci. Obec­ną sy­tu­ację mogę tyl­ko na­zwać ka­ta­stro­fą. Ju­tro jest wi­gi­lia Dro­gi Po­świę­ce­nia, naj­waż­niej­sze­go na­sze­go świę­ta. Po­ju­trze wie­czo­rem ma ru­szyć wiel­ka pro­ce­sja, któ­rej punk­tem cen­tral­nym za­wsze był Miecz. Do tego cza­su mu­si­my go od­zy­skać.

No tak, sy­tu­acja zro­bi­ła się ja­sna.

– Jego wie­leb­ność bar­dzo li­czy na na­szą po­moc. – Ce­tron wstał i pod­su­nął mu stos per­ga­mi­nów. – Tu są wszyst­kie in­for­ma­cje, któ­re do tej pory ze­bra­li­śmy.

Per­ga­mi­ny wy­glą­da­ły okrop­nie, a ko­śla­we pi­smo Ce­tro­na sku­tecz­nie od­strę­cza­ło od ich stu­dio­wa­nia.

– Jed­no py­ta­nie, synu. – De­ar­gon uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co. – Jak ty, teo­re­tycz­nie rzecz ja­sna, za­brał­byś się do kra­dzie­ży Mie­cza?

Alt­sin za­sta­na­wiał się nad tym od dłuż­szej chwi­li.

– Od prze­ku­pie­nia ko­goś w Świą­ty­ni. Teo­re­tycz­nie, rzecz ja­sna.

– Hm... W na­szej Świą­ty­ni słu­żą bra­cia zjed­no­cze­ni w za­ko­nie Sług Mie­czo­wych, któ­re­go ja je­stem Wiel­kim Skarb­ni­kiem. Wszy­scy skła­da­my ślu­by ubó­stwa i po­ko­ry. Trud­no mi so­bie wyob...

– Z ca­łym sza­cun­kiem, wa­sza wie­leb­ność. – Zło­dziej bez­ce­re­mo­nial­nie prze­rwał ka­pła­no­wi, a Ce­tron aż się za­krztu­sił z wra­że­nia. – Lu­dzi nie ku­pu­je się zło­tem czy sre­brem, lecz tym, cze­go naj­bar­dziej po­żą­da­ją lub cze­go naj­bar­dziej się boją. Co praw­da naj­czę­ściej jest to wła­śnie zło­to, ale tyl­ko dla­te­go, że to za nie wła­śnie moż­na ku­pić mnó­stwo in­nych rze­czy. Mogą to też być ko­bie­ty, trun­ki, ha­zard, pew­ne prosz­ki lub zio­ła, nie­któ­re od­mia­ny za­ka­za­nej ma­gii lub inne tego typu roz­ryw­ki. Cza­sa­mi lu­dzi ku­pu­je się też za in­for­ma­cje, kom­pro­mi­tu­ją­ce in­for­ma­cje, rzecz ja­sna, lub za zdro­wie i ży­cie ich bli­skich. A nie­kie­dy wy­star­czy pod­sta­wić ko­muś ko­chan­kę lub ko­chan­ka. To chy­ba naj­tań­szy spo­sób.

Prze­rwał, żeby za­czerp­nąć tchu i opróż­nić ko­lej­ny ku­bek. W gło­wie mu hu­cza­ło, a żo­łą­dek za­czy­nał się za­cho­wy­wać po­dej­rza­nie.

O dzi­wo, De­ar­gon nie spra­wiał wra­że­nia ura­żo­ne­go. Wy­glą­dał, jak­by coś no­to­wał w pa­mię­ci. Chło­pak kon­ty­nu­ował:

– Trze­ba by spraw­dzić, czy któ­ryś z mni­chów nie miał kło­po­tów z pie­niędz­mi, ko­bie­ta­mi czy ja­kimś na­ło­giem. Albo czy nie otrzy­mał nie­po­ko­ją­cych wie­ści o ro­dzi­nie. Może któ­ryś cho­dził ostat­nio roz­trzę­sio­ny, po­de­ner­wo­wa­ny lub prze­stra­szo­ny. Niech wa­sza wie­leb­ność każe prze­py­tać o to bra­cisz­ków. Czy w świą­ty­ni się spo­wia­da­cie?

– Tak, brat Straż­nik Pie­czę­ci jest głów­nym spo­wied­ni­kiem Świą­ty­ni Mie­cza. Jest nas w mie­ście tyl­ko sie­dem­dzie­się­ciu trzech, więc on wy­star­czy.

– Może coś wie?

– Może. Ale ta­jem­ni­ca spo­wie­dzi jest świę­ta. On ma pra­wie osiem­dzie­siąt lat i za­sa­dy. Nie pi­śnie słów­ka, choć­by miał sko­nać w mę­kach.

– Na­wet je­śli cho­dzi o Miecz?

– Na­wet wte­dy. Uzna to za pró­bę wia­ry, któ­rej pod­da­je nas Pan.

– Ro­zu­miem. – Alt­sin po­dra­pał się po bro­dzie. – Ale gdy­by wa­sza wie­leb­ność go prze­py­tał, ot tak, nie­win­nie, to ob­ser­wu­jąc jego za­cho­wa­nie, może da­ło­by się wy­czuć, czy rze­czy­wi­ście szu­ka­my ko­goś ze Świą­ty­ni? Je­śli na­sze po­dej­rze­nia są słusz­ne, brat spo­wied­nik musi być w wiel­kiej roz­ter­ce.

– Ro­zu­miem. – De­ar­gon spoj­rzał na nie­go, jak­by zo­ba­czył go po raz pierw­szy. – Nie my­śla­łem do tej pory w ten spo­sób. Co jesz­cze?

– W jaki spo­sób zło­dzie­je mo­gli­by wy­wieźć Miecz z mia­sta? Z tego, co pa­mię­tam, re­li­kwia jest ol­brzy­mia.

– Ha, więc jed­nak bra­łeś udział w na­szych uro­czy­sto­ściach. – Ka­płan po­ki­wał gło­wą.

– Zda­rzy­ło się raz czy dwa... – Alt­sin wo­lał nie wy­ja­śniać, co wła­ści­wie ro­bił w tłu­mie świę­tu­ją­cym Dro­gę Po­świę­ce­nia. – Więc po ko­lei, jak uda­ło im się wy­nieść Miecz ze świą­ty­ni? Jak mogą go wy­wieźć z mia­sta? Czy w ogó­le za­mie­rza­ją to zro­bić? Może za­do­wo­li ich fakt sa­me­go znik­nię­cia re­li­kwii. Do kogo mogą się zwró­cić o po­moc? Cze­mu nie moż­na ich zna­leźć, uży­wa­jąc ma­gii? Kto mógł­by naj­wię­cej zy­skać na osła­bie­niu Świą­ty­ni Re­agwy­ra?

De­ar­gon wy­glą­dał na lek­ko przy­tło­czo­ne­go.

– On tak za­wsze?

– Tyl­ko kie­dy ma zły dzień – wy­ce­dził Ce­tron. – Sta­ra się spra­wiać wra­że­nie by­strzej­sze­go, niż jest na­praw­dę, i ma­sku­je we­wnętrz­ną pust­kę cy­nicz­ny­mi uwa­ga­mi i ska­ka­niem z te­ma­tu na te­mat.

Alt­sin zer­k­nął na nie­go spode łba. Gru­bas oczy­wi­ście się nie prze­jął.

– Gdy­by był taki mą­dry – kon­ty­nu­ował – za­py­tał­by, czy ktoś już nie skon­tak­to­wał się z ka­pła­na­mi.

– Nie zro­bi­li tego. – Mło­dy zło­dziej wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A dla­cze­go?

– Skąd wiesz?

Py­ta­nia pa­dły jed­no­cze­śnie i na chwi­lę za­pa­dła krę­pu­ją­ca ci­sza.

– By­li­by głup­ca­mi, gdy­by tak zro­bi­li. Ten Miecz nie zo­stał skra­dzio­ny dla oku­pu, bo na­wet me­ekhań­ski im­pe­ra­tor nie na­cie­szył­by się tym oku­pem zbyt dłu­go. Mam ra­cję, wa­sza do­stoj­ność?

Kpią­ce iskier­ki zni­kły z oczu ka­pła­na i to wy­star­czy­ło za od­po­wiedź.

– A poza tym – Alt­sin wbił spoj­rze­nie w Ce­tro­na – nie ścią­ga­li­by­ście mnie wte­dy z molo. Mam ra­cję?

– Masz, chłop­cze. A te­raz prze­stań się wy­mą­drzać i słu­chaj. Wszyst­ko, co wie­my, jest na tych per­ga­mi­nach, pa­mię­tasz? Miecz Re­agwy­ra to rze­czy­wi­ście duża rzecz, tu są wy­mia­ry. – Wy­cią­gnął dość czy­tel­ny ry­su­nek.

– Dłu­gość za­cho­wa­nej klin­gi pięć stóp, dwa i trzy szes­na­ste cala. Dłu­gość rę­ko­je­ści dwie sto­py i sie­dem szes­na­stych cala, sze­ro­kość jel­ca dwie sto­py i hm, tro­chę za­ma­za­ne. Gru­bość jel­ca na łą­cze­niu trzy i pół cala. Sze­ro­kość klin­gi przy jel­cu osiem i jed­na ósma, sze­ro­kość klin­gi przy miej­scu zła­ma­nia, i tak da­lej. Sam so­bie po­czy­taj resz­tę. Ca­łość waży po­nad pięć­dzie­siąt fun­tów. W su­mie to po­tęż­ny ka­wał że... sztu­ki ko­wal­skiej – wy­brnął.

– Ra­czej bo­skie­go kunsz­tu, Ce­tron. – Ka­płan uśmiech­nął się po­błaż­li­wie i po­chy­lił nad sto­łem. – Ale do rze­czy, Alt­sin. Mogę tak do cie­bie mó­wić?

Zło­dziej na­gle zo­ba­czył, że ma przed sobą Wiel­kie­go Skarb­ni­ka Świą­ty­ni Mie­cza. Prze­mia­na była szyb­ka i sub­tel­na, ale te­raz za nic w świe­cie nie prze­rwał­by temu czło­wie­ko­wi w pół sło­wa.

– Sie­dzi­my tu so­bie i roz­ma­wia­my od dłuż­sze­go cza­su, jak­by cho­dzi­ło o znik­nię­cie wor­ka gro­chu. Wy­da­je mi się, że po­wi­nie­nem ci uświa­do­mić, o jaką staw­kę cho­dzi. – Brą­zo­we oczy zro­bi­ły się na­raz bar­dzo, bar­dzo zim­ne. – Ja od prze­szło trzy­dzie­stu lat słu­żę w świą­ty­ni. Od dzie­się­ciu na­le­żę do krę­gu lu­dzi, ma­ją­cych bez­po­śred­ni do­stęp do Mie­cza. Do­ty­ka­łem Go, czy­ści­łem, go­dzi­na­mi le­ża­łem przed Nim plac­kiem, czu­jąc Moc na­sze­go Pana. Mo­dląc się i me­dy­tu­jąc. Ja wie­rzę, nie, ja wiem, że to jest Miecz Re­agwy­ra, wy­ku­ty przez nie­go z ser­ca upa­dłej gwiaz­dy, za­har­to­wa­ny w krwi Le­af­fa­ry i po trzy­kroć prze­klę­ty przez słu­gi Nie­chcia­nych. I wiem, że na­dej­dzie dzień, gdy nasz Pan znów bę­dzie po­trze­bo­wał Mie­cza, a Ostrze zo­sta­nie prze­ku­te na nowo, i to tak, że żad­na siła już go nie zła­mie.

Głos De­ar­go­na zgrzy­tał jak dwa ka­wał­ki po­cie­ra­ne­go o sie­bie lodu. A Alt­sin za­czął się po­cić.

– Wa­sza wie­leb­ność, ja nie ro­zu­miem...

– Wła­śnie synu, wie­lu rze­czy nie ro­zu­miesz. A zwłasz­cza tego, że tu cho­dzi nie o ja­kąś bły­skot­kę, tyl­ko o Den­go­tha­ag – Miecz Boga.

Ka­płan po­chy­lił się do przo­du i Alt­sin zdzi­wił się, jak mógł wy­czu­wać lód w jego gło­sie, sko­ro w oczach pło­nę­ły mu pie­kiel­ne ognie.

– Wi­dzisz, synu, ja wi­dzia­łem cuda do­ko­ny­wa­ne przez ten Miecz, tak­że te naj­bar­dziej wy­szy­dza­ne, nie­mo­wy za­chwy­ca­ją­ce elo­kwen­cją i ślep­ców od­zy­sku­ją­cych wzrok. Dla mnie, dla mo­je­go za­ko­nu, jego utra­ta jest klę­ską, za­prze­cze­niem sen­su ist­nie­nia. Wo­lał­bym oso­bi­ście pod­pa­lić świą­ty­nię, niż po­zwo­lić, żeby czy­jeś plu­ga­we, bez­boż­ne łapy choć o je­den dzień dłu­żej do­ty­ka­ły Mie­cza. Nie po­zwo­lę, żeby kto­kol­wiek – zło­dziej, ka­płan, cza­row­nik czy sam Prze­klę­ty – trzy­mał go w rę­kach! Je­śli bę­dzie trze­ba, prze­wró­cę to mia­sto do góry no­ga­mi, roz­bio­rę ka­wa­łek po ka­wał­ku, a po­tem zło­żę do kupy i za­cznę wszyst­ko od nowa.

Na­gle uśmiech­nął się strasz­nie.

– A je­śli mimo wszyst­ko mi się nie uda, i tak znaj­dę win­nych. I urzą­dzę im taką kaźń, że przez na­stęp­ne sto lat będą ich lo­sem stra­szyć dzie­ci.

Zło­dziej na­wet nie mru­gnął. Choć miał wiel­ką ocho­tę uśmiech­nąć się drwią­co, za­cho­wał ka­mien­ny spo­kój. Rap­tem De­ar­gon wstał i ru­szył do drzwi.

– Mu­szę już iść. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie­cie mo­gli po­móc mi w roz­wią­za­niu na­sze­go wspól­ne­go pro­ble­mu.

Za­ak­cen­to­wał „wspól­ne­go”, co wró­ży­ło bar­dzo źle.

W pro­gu ka­płan od­wró­cił się jesz­cze.

– Ocze­ku­ję po­myśl­nych wie­ści.

I wy­szedł.

Le­d­wo drzwi się za­mknę­ły, Alt­sin prze­łknął śli­nę i się­gnął po ku­bek. Woda sma­ko­wa­ła pa­skud­nie.

– No to wdep­nę­li­śmy – wy­chry­piał po chwi­li, igno­ru­jąc skręt ki­szek.

– Ano tak, sie­dzi­my po uszy w gów­nie. – Ker­lan po­ki­wał gło­wą i po­cią­gnął po­tęż­nie wprost z gą­sior­ka.

– Co te­raz?

– Za­wia­do­mi­łem więk­szość lu­dzi, mó­wiąc im mniej wię­cej, cze­go mają szu­kać – mruk­nął Ce­tron, dra­piąc się po gło­wie. – Ale ta­jem­ni­cy nie da się dłu­go utrzy­mać i do po­łu­dnia całe mia­sto bę­dzie wrza­ło. Cho­le­ra, że to nie mo­gły być ksią­żę­ce klej­no­ty.

– Z klej­no­ta­mi mógł­by być pro­blem. Zaj­mu­ją co praw­da mało miej­sca, ale ksią­żę z miej­sca by się zo­rien­to­wał.

Par­sk­nę­li krót­kim, ner­wo­wym śmie­chem. Gru­bas spo­waż­niał pierw­szy.

– Wi­dzę, że do­cho­dzisz do sie­bie.

– Skąd­że. – Alt­sin się­gał po wodę, ale zre­zy­gno­wał w pół ru­chu. – Po pro­stu ma­sku­ję we­wnętrz­ną pust­kę cy­nicz­ny­mi uwa­ga­mi i ska­ka­niem z te­ma­tu na te­mat. A ty nie mu­sia­łeś mnie w to mie­szać.

– Nie. Jed­nak gdy tyl­ko do­wie­dzia­łem się o kra­dzie­ży Mie­cza, zro­bi­łem li­stę zna­nych mi sza­leń­ców, mo­gą­cych po­wa­żyć się na coś ta­kie­go. Było na niej tyl­ko jed­no na­zwi­sko.

– Prze­cież obie­ca­łem, że nie będę kłu­so­wał na two­im te­re­nie. Przy­naj­mniej na nic du­że­go.

– Po pro­stu ży­cie na­uczy­ło mnie nie ufać lu­dziom o pew­nych pro­fe­sjach. Na przy­kład zło­dzie­jom.

– A ka­pła­nom?

– Ka­pła­nom jesz­cze mniej.

– Więc skąd ta za­ży­łość z De­ar­go­nem?

– Za­czy­na­li­śmy ra­zem. Pra­wie czter­dzie­ści lat temu.

Zło­dziej gwizd­nął.

– No, no. Ty i Wiel­ki Skarb­nik? Jaki był?

– Do­bry, bar­dzo do­bry. Miał pew­ną rękę, że­la­zne ner­wy i świet­ne po­my­sły. Kie­dy go po­zna­łem, mie­li­śmy po dwa­na­ście lat, nie, on jest star­szy o rok. Ale już wte­dy był wy­ga­da­ny jak dia­bli. Cza­sem żar­to­wa­łem, że po­wi­nien zo­stać wę­drow­nym ka­pła­nem.

– No i wy­kra­ka­łeś. Wo­lał lżej­szy ka­wa­łek chle­ba. Cho­ciaż, pa­trząc na to z in­nej stro­ny, nie zmie­nił za­wo­du, tyl­ko spo­sób jego wy­ko­ny­wa­nia.

Ce­tron zro­bił dziw­ną minę.

– To wła­ści­wie nie tak. Jego na­wró­ce­nie to dość dziw­na spra­wa. Kie­dyś, w cza­sie wiel­kiej pro­ce­sji, wła­śnie w cza­sie Dro­gi Po­świę­ce­nia, po­ma­ga­li­śmy lu­dziom dzie­lić się z bliź­ni­mi, gdy w tłum pąt­ni­ków wpa­dło kil­ku­dzie­się­ciu cięż­ko­zbroj­nych. To było jesz­cze za cza­sów Im­pe­rium, ka­pła­ni Wiel­kiej Mat­ki mie­li duże po­par­cie wła­dzy, po­sta­no­wi­li więc zro­bić małą pro­wo­ka­cję. Może li­czy­li na to, że wzbu­rzo­ny tłum wy­wo­ła tu­mult albo wy­buch­ną praw­dzi­we za­miesz­ki i gu­ber­na­tor za­ka­że urzą­dza­nia ta­kich uro­czy­sto­ści lub wręcz za­mknie Świą­ty­nię Re­agwy­ra? Mó­wię ci, mo­men­tal­nie zro­bił się ko­cioł, ścisk, pisk i pa­ni­ka. Szkla­ną ga­blo­tę, w któ­rej ob­no­szo­no Miecz, pod­trzy­my­wa­ło dwu­na­stu męż­czyzn spo­śród wier­nych, tłum na­parł na nich, za­czę­li się chwiać, je­den z nich upadł i re­li­kwia prze­chy­li­ła się na bok. Wte­dy jak spod zie­mi wy­rósł przy niej De­ar­gon, zła­pał za brzeg, pod­trzy­mał ją i stał tak wśród sza­le­ją­ce­go tłu­mu jak po­sąg. Tyle wi­dzia­łem, po­tem znio­sło mnie da­lej i stra­ci­łem go z oczu.

Po­cią­gnął z kub­ka.

– Spo­tka­li­śmy się na­za­jutrz, był bla­dy i roz­trzę­sio­ny. Po­wie­dział, że musi zmie­nić swo­je ży­cie, ze­rwać z grze­cha­mi, i ta­kie tam. Nic do nie­go nie prze­ma­wia­ło. Dwa dni póź­niej za­czął no­wi­cjat.

– Wy­so­ko za­szedł.

– Ra­cja.

– Pa­mię­tał o sta­rych kam­ra­tach?

– Ow­szem, on nie z ta­kich, co to gdy tyl­ko for­tu­na w oczy za­świe­ci, ku­pu­ją so­bie ty­tuł szla­chec­ki i za­po­mi­na­ją, że oj­ciec kro­wy pa­sał, a dzia­dek sam tra­wę żarł. Ale przez ostat­nie lata wi­dy­wa­li­śmy się rzad­ko. Mamy róż­ne za­in­te­re­so­wa­nia, a ka­płan nie po­wi­nien po­ka­zy­wać się zbyt czę­sto w to­wa­rzy­stwie ko­goś ta­kie­go jak ja.

– On tak po­wie­dział?

– Nie, ja. Mu­szę dbać o re­pu­ta­cję.

– Aha. Po­ma­ga­łeś mu już kie­dyś?

– Kil­ka razy. A to ban­da rze­zi­miesz­ków pró­bo­wa­ła wy­mu­szać ha­racz od piel­grzy­mów, a to kil­ku bra­ci ule­gło po­ku­sie i za­czę­ło uszczu­plać świą­tyn­ną szka­tu­łę. Ot, dro­bia­zgi. On też raz czy dwa po­mógł mi roz­wią­zać pro­ble­my ze stra­żą. W jed­nym ma ra­cję – przez ostat­nie lata Świą­ty­nia Re­agwy­ra na­bra­ła zna­cze­nia. Dwa­dzie­ścia lat temu w mie­ście było pięt­na­stu mni­chów, a do­rocz­ne uro­czy­sto­ści nie ta­mo­wa­ły ru­chu na wię­cej niż dwóch uli­cach. A te­raz, sam wiesz. Ale wła­ści­wie cze­mu on cię tak in­te­re­su­je?

Alt­sin prze­cią­gnął się ostroż­nie. Coś trza­snę­ło mu w ple­cach, na szczę­ście atak mdło­ści był le­d­wo cie­niem po­przed­nich sztur­mów.

– Je­stem go cie­kaw, po pro­stu. Poza tym uwa­żam, że do­brze by­ło­by wie­dzieć, czy jest słow­ny i czy speł­ni swo­ją ostat­nią obiet­ni­cę. Wiesz, tę o szu­ka­niu win­nych i ro­bo­ty dla kata. Po­dob­no w tym roku w pół­noc­nym Ka­ra­hen pięk­nie ob­ro­dzi­ły jabł­ka.

– Może od razu Me­ekhan?

– Tam też zbio­ry za­po­wia­da­ją się nie­źle. Kie­dy do­kład­nie znik­nął Miecz?

– Mię­dzy pół­no­cą a świ­tem.

– Nie­zła pre­cy­zja, niech to szlag. Może po pro­stu ro­ze­śle­my he­rol­dów. „Po­szu­ki­wa­ny ka­wał że­la­za, waży oko­ło pięć­dzie­się­ciu fun­tów i wy­glą­da jak zła­ma­ny miecz. Uwa­ga, w po­bli­żu moż­li­we cu­dow­ne ozdro­wie­nia i na­głe ata­ki po­boż­no­ści”. Ce­tron skrzy­wił się kwa­śno.

– Nie pij wię­cej z Nes­bord­czy­ka­mi.

– Nie za­mie­rzam. Co z blo­ka­dą dróg?

– Straż świą­tyn­na, bra­cisz­ko­wie i nasi lu­dzie ob­sta­wi­li wszyst­kie dro­gi z mia­sta. Spraw­dza­ją każ­dy wóz. Tyle do­bre­go, że nikt Mie­cza na ple­cach nie wy­nie­sie.

– A port?

Ce­tron par­sk­nął.

– A jak­że, port. De­ar­gon przy­ci­snął cel­ni­ków i te­raz każ­dy sta­tek wy­cho­dzą­cy w mo­rze jest prze­szu­ki­wa­ny od stęp­ki aż po maszt. Prze­trzą­sa­ją na­wet łód­ki ry­bac­kie.

– To za­blo­ku­je pra­cę por­tu. Będą kło­po­ty.

– Je­śli znaj­dzie­my re­li­kwię, wszyst­ko ro­zej­dzie się po ko­ściach. Co masz taką minę?

– Wła­śnie przy­po­mnia­łem so­bie, że od­pływ był trzy go­dzi­ny przed świ­tem. Ile stat­ków wy­szło wte­dy w mo­rze?

Gru­bas uśmiech­nął się krzy­wo.

– Nie ty je­den w tym mie­ście my­ślisz. Sto czter­dzie­ści dwa. Peł­no­mor­skie stat­ki, ga­le­ry, lang­ski­py, dro­mo­ny. Ry­bac­kiej drob­ni­cy nie li­czę, bo nikt tego nie re­je­stru­je, ale mo­gło ich być do­dat­ko­wo kil­ka se­tek. Na­sza je­dy­na na­dzie­ja w tym, że Miecz jesz­cze nie opu­ścił mia­sta.

– De­ar­gon wy­da­je się tego bar­dzo pe­wien, ale gdy­bym to ja miał coś ta­kie­go ukraść, za­czął­bym nie od ku­pie­nia ko­goś w Świą­ty­ni, tyl­ko od zna­le­zie­nia spo­so­bu na wy­wie­zie­nie zdo­by­czy w cią­gu go­dzi­ny. Wo­la­łem mu jed­nak o tym nie wspo­mi­nać.

– Mą­dra de­cy­zja.

– Spa­ko­wa­łeś się już?

Ce­tron rzu­cił mu dziw­ne spoj­rze­nie.

– Kie­dyś ci już mó­wi­łem, że to moje mia­sto. Nie wy­nio­sę się z nie­go i nikt mnie stąd nie wy­rzu­ci. Na­wet De­ar­gon.

– A kto mówi o wy­rzu­ca­niu. On pew­nie chciał­by, że­byś zo­stał. I bę­dzie na­le­gał. Bar­dzo, bar­dzo go­rą­co. – Chło­pak za­ak­cen­to­wał ostat­nie sło­wo.

– To moje zmar­twie­nie. Ale nie po to cię tu ścią­gną­łem, że­byś snuł czar­ne wi­zje. Od tego jest Ker­lan.

Ker­lan wes­tchnął cięż­ko.

– Sły­szysz? On tak cały czas. A ty bierz się do ro­bo­ty. Od cze­go chcesz za­cząć?

Alt­sin uniósł brwi.

– Ty tu rzą­dzisz.

– Chcę, że­byś dzia­łał sam. Nie po­trze­bu­ję jesz­cze jed­ne­go psa na smy­czy, tyl­ko ko­goś nie­za­leż­ne­go. Może w ten spo­sób je­den od­kry­je, co dru­gie­mu umknie. Więc?

– Liga wie?

To było py­ta­nie, od któ­re­go po­wi­nien za­cząć. Liga Czap­ki zrze­sza­ła wszyst­kie zło­dziej­skie gil­die mia­sta na za­sa­dzie do­bro­wol­ne­go człon­ko­stwa. Rzecz ja­sna ci, któ­rzy nie chcie­li być do­bro­wol­ny­mi człon­ka­mi, bar­dzo szyb­ko zo­sta­wa­li człon­ka­mi mar­twy­mi. W tej chwi­li an­wa­la­rem Ligi był czło­wiek o imie­niu Gry­ghas, zło­dziej i ban­dy­ta, my­ślą­cy jak zło­dziej i ban­dy­ta. A to źle wró­ży­ło or­ga­ni­za­cji, któ­rej nie zdo­ła­ło znisz­czyć na­wet trzy­stu­let­nie me­ekhań­skie pa­no­wa­nie. Nie było wia­do­mo, jak on za­re­agu­je na taką wia­do­mość.

– Na ra­zie nie. Sam do­wie­dzia­łem się do­pie­ro przed dwie­ma go­dzi­na­mi. Je­śli spra­wa nie wy­ja­śni się do po­łu­dnia, będę mu­siał go wta­jem­ni­czyć. To od cze­go za­mie­rzasz za­cząć?

Zło­dziej za­my­ślił się, po­chy­lił gło­wę, przy­mknął oczy. Po chwi­li wes­tchnął cięż­ko. My­śle­nie wy­jąt­ko­wo mu dzi­siaj nie szło.

– Do­brze. Nie by­łem ni­g­dy w tej świą­ty­ni, z wy­jąt­kiem nawy głów­nej, oczy­wi­ście. Roz­kład po­miesz­czeń, zwy­cza­je za­kon­ni­ków i stra­ży, czas mo­dlitw, po­sił­ków, po­dział obo­wiąz­ków. To bę­dzie two­ja ro­bo­ta, Cet. Nie gap się tak, masz kupę lu­dzi, a mnie prze­py­ta­nie wszyst­kich bra­cisz­ków za­ję­ło­by z pięć dni. Do­brze by­ło­by wie­dzieć wszyst­ko – co kto lubi jeść, kto nie prze­pa­da za noc­ny­mi mo­dła­mi, cho­dze­niem po kwe­ście lub pra­cą w kuch­ni, i tak da­lej. – wes­tchnął. – Cho­le­ra, nie wy­obra­żam so­bie, jak De­ar­gon chce to wszyst­ko utrzy­mać w ta­jem­ni­cy.

– Je­śli po­ju­trze Miecz bę­dzie nie­sio­ny na cze­le pro­ce­sji, wszyst­kie plot­ki same zdech­ną. Co ty bę­dziesz ro­bił?

– Ja zaj­mę się Mie­czem. Gdzie był prze­cho­wy­wa­ny, jak go strze­żo­no, jaki był sys­tem wart i za­klę­cia ochron­ne. I w jaki spo­sób, do cho­le­ry, moż­na było nie­po­strze­że­nie wyjść ze świą­ty­ni, tasz­cząc na ple­cach pięć­dzie­siąt fun­tów zło­mu.

– Miecz prze­cho­wy­wa­no w pod­zie­miach, tu gdzieś wala się mapa. Raz w mie­sią­cu wy­sta­wia­no go na trzy dni na wi­dok pu­blicz­ny przed głów­nym oł­ta­rzem. Raz do roku nie­sio­no w pro­ce­sji. Nie był chro­nio­ny żad­ny­mi za­klę­cia­mi ani nie wy­sta­wia­no przy nim stra­ży.

– Żad­nych?

– Sie­dem stóp dłu­go­ści i pięć­dzie­siąt fun­tów zło­mu, jak ra­czy­łeś za­uwa­żyć. Bądź jed­nak ła­skaw pa­no­wać nad ję­zy­kiem w to­wa­rzy­stwie osób du­chow­nych.

– Będę. Spró­bu­ję też do­trzeć do Rwys­sa i Al­ma­ry­ka.

– Już do nich po­sła­łem lu­dzi. Je­śli mają z tym coś wspól­ne­go, to...

– To prze­myt­ni­cy, sam wie­le razy ko­rzy­sta­łeś z ich usług. Nie mu­szą wie­dzieć, co prze­wo­żą, wy­star­czy, że klient im za­pła­ci. Waż­niej­sze są ich zna­jo­mo­ści wśród sę­pów wy­brze­ża.

– Coś jesz­cze?

– Trzy­dzie­ści ce­sar­skich. I jesz­cze ze sto w drob­nych mo­ne­tach, może być sre­bro.

– Sto or­gów w sre­brze? I trzy­dzie­ści w zło­cie?!

Po dru­gim py­ta­niu Ce­tron za­czął mu się po­dejrz­li­wie przy­glą­dać.

– Chy­ba nie masz za­mia­ru opu­ścić mia­sta...?

– Nie, ale jak wspo­mnia­łeś, będę dzia­łał po swo­je­mu. Pie­nią­dze przy­ślij mi naj­póź­niej koło po­łu­dnia.

– Skąd ja ci wy­trza­snę taką sumę?

– Po­życz, ukrad­nij, wy­graj na lo­te­rii albo sprze­daj tę ka­mie­ni­cę. I tak, je­śli nam się uda, od­bi­jesz to so­bie na De­ar­go­nie.

– My­ślisz, że wziął­bym pie­nią­dze od ka­pła­na?

– Wiem, że je weź­miesz. Gdzie znaj­dę Ku­sa­ra?

– W Bar­ło­gu, jak zwy­kle o tej po­rze. Idziesz do nie­go?

– Może póź­niej. – Alt­sin wstał, za­chwiał się lek­ko i ru­szył do drzwi, męż­nie igno­ru­jąc za­wro­ty gło­wy i ko­lej­ną falę nud­no­ści. – Gdzie cię mogę zna­leźć?

– Będę tu pew­nie cały dzień.

– To do­brze. – Zło­dziej od­wró­cił się jesz­cze w pro­gu. – Aha, nie wy­sy­łaj za mną lu­dzi, bo i tak ich zgu­bię. Mó­wię to, że­byś się nie­po­trzeb­nie nie de­ner­wo­wał.

Wy­szedł, za­nim Ce­tron zdą­żył za­pew­nić go o swo­im cał­ko­wi­tym za­ufa­niu.

* * *


Ru­szył na po­łu­dnie, do D’Ar­twe­eny.

To miej­sce nie było wła­ści­wie dziel­ni­cą. W każ­dym ra­zie na żad­nej ofi­cjal­nej ma­pie nie fi­gu­ro­wa­ło jako osob­no wy­dzie­lo­ny frag­ment mia­sta. Le­ża­ło tuż u uj­ścia El­ha­ran, o rzut ka­mie­niem od por­tu. Nie ota­czał go mur, a i bu­dyn­ki nie wy­róż­nia­ły się ni­czym szcze­gól­nym. Jed­nak każ­dy, kto prze­by­wał w mie­ście dłu­żej niż trzy dni, wie­dział, że nie na­le­ży się tam włó­czyć bez celu.

Miesz­ka­li tu cza­row­ni­cy. Nie Mi­strzo­wie Ma­gii, ci od uzna­wa­nych aspek­tów, kro­czą­cy Ścież­ka­mi Mocy. Nie ci z naj­po­waż­niej­szych bractw i gil­dii, któ­rych za­pra­sza­no do pa­ła­ców ary­sto­kra­cji albo do ksią­żę­cych re­zy­den­cji. Miesz­kań­cy D’Ar­twe­eny nie zaj­mo­wa­li się za­ba­wia­niem ksią­żąt i hra­biów, nie mie­sza­li się do po­li­ty­ki, nie knu­li pa­ła­co­wych in­tryg, nie ko­pa­li doł­ków pod kon­ku­ren­cją i nie tra­wi­li cza­su na roz­trzą­sa­niu przy­czyn i sen­su ist­nie­nia Wszech­rze­czy. Za­miast tego zaj­mo­wa­li się ma­gią. Tą naj­pow­szech­niej­szą, od le­cze­nia czy­ra­ków, po­da­gry, cho­rych ko­rzon­ków, spę­dza­nia pło­dów, rzu­ca­nia i zdej­mo­wa­nia uro­ków. Przy czym była to czę­sto naj­pa­skud­niej­sza ma­gia, wy­ma­ga­ją­ca grze­ba­nia w tru­pach lub prze­le­wa­nia ga­lo­nów krwi, ma­gia się­ga­ją­ca po aspek­ty nie­ma­ją­ce na­wet wła­snej na­zwy lub poza Moc aspek­to­wa­nych Źró­deł.

Trzy­sta lat me­ekhań­skiej do­mi­na­cji od­ci­snę­ło co praw­da swo­je pięt­no na Sztu­kach upra­wia­nych w księ­stwie, lecz na­wet Wiel­ki Ko­deks nie zdo­łał zła­mać nie­za­leż­no­ści D’Ar­twe­eny. Aspek­to­wa­ne cza­ry na trzy dłu­gie stu­le­cia zdo­mi­no­wa­ły lo­kal­ną ma­gię, jed­nak ofi­cjal­ne sztu­ki ma­gicz­ne Im­pe­rium źle dzia­ła­ły na mo­rzu. Nie­mal wszyst­kie zna­ne i uzna­wa­ne przez Me­ekhan Źró­dła były przy­pi­sa­ne do lądu. Ist­nia­ły tyl­ko trzy aspek­ty – Musz­la, Zie­lo­ny Mech i Sznur, któ­re nie ugi­na­ły się przed po­tę­gą oce­anu, lecz na­wet w naj­lep­szych la­tach w Me­ekha­nie była tyl­ko garść cza­ro­dzie­jów, wła­da­ją­cych któ­rymś z nich. A Im­pe­rium nie po to wy­bu­do­wa­ło w Pon­kee-Laa naj­więk­szy port kon­ty­nen­tu, żeby świe­cił pust­ka­mi. Przy­my­ka­ło więc oczy na miej­sca, gdzie prze­sąd­ni ma­ry­na­rze mo­gli za­opa­trzyć się w amu­le­ty i ta­li­zma­ny, nie­ko­niecz­nie pra­wo­rząd­ne, ale za to dzia­ła­ją­ce. Jed­nak­że mimo iż Me­ekhań­czy­cy opu­ści­li uj­ście El­ha­ran już pra­wie ćwierć wie­ku temu, aspek­to­wa­ne cza­ry wciąż były uzna­wa­ne za wyż­szą ma­gię i ża­den z Mi­strzów, kształ­co­nych na uni­wer­sy­te­tach lub w po­wszech­nie zna­nych cza­ro­dziej­skich gil­diach, za żad­ne skar­by świa­ta nie przy­znał­by się do ja­kie­go­kol­wiek, du­cho­we­go na­wet po­wi­no­wac­twa ze zgra­ją ty­pów z D’Ar­twe­eny. I z całą pew­no­ścią więk­szość by­ła­by zszo­ko­wa­na po­zio­mem umie­jęt­no­ści tej zgrai.

Spo­tkać tu moż­na było naj­róż­niej­sze in­dy­wi­dua. Dwie skań­skie wiedź­my, przy­wie­zio­ne – bo­go­wie wie­dzą kie­dy – przez ja­kie­goś pi­ra­ta, są­sia­do­wa­ły z bo­kheń­skim ne­kro­man­tą. Sta­ry za­kli­nacz po­go­dy zaj­mo­wał tę samą ka­mie­nicz­kę, co trój­ka mło­dych, cał­kiem uro­dzi­wych zie­la­rek, któ­rych mi­ło­sne elik­si­ry zna­ne były da­le­ko poza mia­stem. Miesz­ka­ła tu też sta­ra cza­row­ni­ca Men­tel­le, po­wszech­nie po­są­dza­na o tru­ci­ciel­stwo, i pe­wien adept ta­jem­ni­czej gar­reń­skiej sztu­ki przy­zy­wa­nia zmar­łych, po­noć były ka­płan. Oraz wie­lu, wie­lu in­nych.

W D’Ar­twe­enie moż­na było zna­leźć radę na więk­szość kło­po­tów i przy­pa­dło­ści drę­czą­cych zwy­kłych lu­dzi. Moż­na też było, je­śli ktoś za­cho­wy­wał się nie­od­po­wied­nio, na­ba­wić się kło­po­tów i przy­pa­dło­ści, nie­zna­nych więk­szo­ści zwy­kłych lu­dzi. W kon­tak­tach z jej miesz­kań­ca­mi li­czył się przede wszyst­kim takt i umiar. Na­wet po­tęż­na Liga Czap­ki sta­ra­ła się uni­kać za­tar­gów z nimi. Każ­dy zło­dziej, ra­buś czy mor­der­ca dzia­łał tu wy­łącz­nie na wła­sną rękę.

Alt­sin za­glą­dał tu dość czę­sto. Głów­nie dla­te­go, że Ce­tron utrzy­my­wał nie naj­gor­sze kon­tak­ty z więk­szo­ścią miesz­ka­ją­cych tu cza­row­ni­ków i cza­row­nic, a kil­ku na­wet za­trud­niał na sta­łe. Jego dziel­ni­ca są­sia­do­wa­ła z D’Ar­twe­eną i obie czę­ści mia­sta bar­dzo na tym ko­rzy­sta­ły, czę­sto więc po­słu­gi­wał się mło­dym zło­dzie­jem jako po­słań­cem. Chło­pak za­mie­rzał za­tem wy­ko­rzy­stać te­raz te zna­jo­mo­ści i od­wie­dzić Zor­ste­an.

Za­pu­kał do jej drzwi, sta­ra­jąc się obo­jęt­ną miną ukryć nie­po­kój. Otwo­rzy­ła oso­bi­ście. Z tego, co wie­dział, przez ostat­nie pięt­na­ście lat tyl­ko raz za­trud­ni­ła słu­żą­ce­go, a i to na krót­ko.

Wy­glą­da­ła jak sprze­daw­czy­ni sło­dy­czy, żona pie­ka­rza, han­dlar­ka ba­ka­lia­mi. Ni­ska, lek­ko przy ko­ści, na oko koło czter­dziest­ki. Alt­sin wie­dział, że nie­je­den klient, przy­cho­dzą­cy tu po raz pierw­szy, brał ją za słu­żą­cą albo ku­char­kę pani Zor­ste­an-wal-La­web – cza­ro­dziej­ki. Błąd, któ­ry kil­ku za­ro­zu­mial­ców kosz­to­wał od­pra­wie­nie z kwit­kiem. Do­pie­ro gdy ktoś spoj­rzał jej w oczy, ciem­no­sza­re, spo­koj­ne i pew­ne jak oce­an o świ­cie, wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia. To nie były oczy ko­goś przy­wy­kłe­go do wy­ko­ny­wa­nia po­le­ceń.

Na jego wi­dok uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko i od razu po­czuł się nie­pew­nie.

– Wi­taj, Zor­ste­an.

Uśmie­szek zgasł, cof­nę­ła się o krok, wa­chlu­jąc dło­nią.

– Fuj! Wy­stro­iłeś się jak fir­cyk, a śmier­dzi od cie­bie go­rzej niż od pi­ja­ne­go gar­ba­rza.

Jęk­nął.

– Ty też? Mia­łem cięż­ką noc i na­praw­dę pa­skud­ny po­ra­nek.

– Chy­ba nie przez ostat­nie pół roku?

Ro­zej­rzał się.

– Po­trze­bu­ję po­mo­cy i nie mam cza­su na kłót­nie. Wpu­ścisz mnie?

Unio­sła pięk­nie za­ry­so­wa­ne brwi.

– Kłót­nie? Kto mówi o kłót­niach? Oczy­wi­ście, wejdź.

Zgod­nie z nie­pi­sa­ny­mi pra­wa­mi w domu cza­row­ni­cy po­win­no być ciem­no i dusz­no, z su­fi­tu mają się zwie­szać pa­ję­czy­ny, a na pół­kach stać sło­je ze zmu­mi­fi­ko­wa­ny­mi okro­pień­stwa­mi. Oczy­wi­ście przy­da­ło­by się też kil­ka wiel­kich ksiąg ma­gicz­nych, osmo­lo­ny ko­cioł i ja­kiś zwie­rzak.

Naj­le­piej kot. Czar­ny.

Zor­ste­an nie lu­bi­ła ciem­no­ści, brzy­dzi­ła się pa­ją­ków, a na wi­dok tego, co nie­któ­rzy trzy­ma­li w sło­jach, bra­ły ją mdło­ści, na­wet je­śli były to tyl­ko nóż­ki w ga­la­re­cie.

Poza tym nie afi­szo­wa­ła się z księ­ga­mi, a garn­ki za­wsze szo­ro­wa­ła do czy­sta.

No i ni­g­dy nie mia­ła cier­pli­wo­ści do zwie­rząt.

– Sia­daj tam – wska­za­ła mu ni­ską sofę w sty­lu Im­pe­rium – i ni­cze­go nie ru­szaj.

– Do­brze, o pani – mruk­nął, sia­da­jąc.

Po­gro­zi­ła mu pal­cem.

– Nie bła­znuj mi tu, Alt. Je­steś dla mnie tym sa­mym gów­nia­rzem, któ­ry pró­bo­wał tu kie­dyś zwę­dzić tro­chę sre­bra.

– Szo­ro­wa­łem za to gary i pod­ło­gi przez pół roku.

– To ni­ska cena. Gdy­byś pró­bo­wał okraść ko­goś in­ne­go na tej uli­cy, oglą­dał­byś już świat z wnę­trza ja­kie­goś brud­ne­go sło­ja. Two­je szczę­ście, że zna­łam Ce­tro­na.

Ich zna­jo­mość za­czę­ła się wła­śnie od ta­kie­go in­cy­den­tu. Za­raz po tym, jak tra­fił pod skrzy­dła Ce­tro­na, a miał wte­dy nie­speł­na je­de­na­ście lat, za­ło­żył się z ko­leż­ka­mi rze­zi­miesz­ka­mi, że ukrad­nie coś w D’Ar­twe­enie. To był zły po­mysł, a kie­dy rzu­cał się po pod­ło­dze w ata­ku wy­wo­ła­nej za­klę­ciem pa­dacz­ki, zja­wi­ła się Zor­ste­an. Rze­czy­wi­ście, miał szczę­ście, że zna­ła jego pa­tro­na. Za karę jed­nak przez pół roku był jej słu­żą­cym. I nie oszczę­dzi­ła mu żad­nej, naj­pa­skud­niej­szej na­wet pra­cy.

– Po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy.

– Pew­nie, ina­czej nie za­szczy­cił­byś mnie wi­zy­tą. Po co od­wie­dzać sta­rą cza­row­ni­cę, jak ma się ko­leż­ków do wy­pit­ki i za­ba­wy pod ręką. Cze­kaj tu.

Wy­szła.

Ro­zej­rzał się po kom­nat­ce. Nie­wie­le się tu zmie­ni­ło, bie­lo­ne ścia­ny, dwie sofy, ni­ski sto­lik z ciem­ne­go drew­na, kil­ka pó­łek z kwia­ta­mi i duże okno wy­cho­dzą­ce na rze­kę. Wła­ści­we pra­cow­nie Zor­ste­an znaj­do­wa­ły się na pod­da­szu i w piw­ni­cy.

Po od­by­ciu kary zo­stał łącz­ni­kiem mię­dzy Ce­tro­nem a cza­ro­dziej­ką. Przez na­stęp­ne lata by­wał w D’Ar­twe­enie tak czę­sto, że nie­któ­rzy za­czę­li na­wet po­dej­rze­wać, iż uczy się ma­gii. Rze­czy­wi­ście li­znął nie­co wie­dzy o cza­rach, ale ani go nie cią­gnę­ło do tego, ani Zor­ste­an nie pró­bo­wa­ła zy­skać ucznia. Po pro­stu po­lu­bi­li się z cza­ro­dziej­ką, on cza­sa­mi przy­no­sił jej ja­kiś dro­biazg, fant ukra­dzio­ny na boku, ona za­wsze mia­ła dla nie­go ku­bek go­rą­ce­go mle­ka z mio­dem. Za­nim się spo­strzegł, za­czę­ła mu mat­ko­wać, cza­sem w spo­sób nie­mal za­bor­czy. Skoń­czy­ło się to na kil­ku awan­tu­rach, po któ­rych za­zwy­czaj zni­kał na dłu­gie dni, i po paru la­tach po­wsta­ła mię­dzy nimi luź­na więź. Ona nie pró­bo­wa­ła już go wy­cho­wy­wać, on nie nad­uży­wał jej go­ścin­no­ści. Po praw­dzie Alt­sin od ja­kie­goś cza­su po­dej­rze­wał, że je­śli cza­ro­dziej­ka mia­ła ja­kie­goś kota, to wła­śnie on speł­niał tę rolę. Był da­chow­cem, przy­błę­dą po­ja­wia­ją­cym się od cza­su do cza­su, żeby wy­pić mi­skę cie­płe­go mle­ka i wy­li­zać rany przy ko­min­ku.

Wró­ci­ła z kuch­ni, nio­sąc dwa cy­no­we pu­char­ki. Bez sło­wa wrę­czy­ła mu je­den.

Po­wą­chał ostroż­nie. Mię­ta. I mnó­stwo in­nych skład­ni­ków.

– W co się zmie­nię po wy­pi­ciu tej mik­stu­ry?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie mam po­ję­cia. Wla­łam tu to, co było pod ręką. Na pew­no jed­nak po­lep­szy ci się od­dech.

Po­cią­gnął łyk. Nie­złe, na do­da­tek żo­łą­dek przy­jął to jak ja­kiś bal­sam.

Usia­dła na­prze­ciw­ko, po­pra­wia­jąc od­ru­cho­wo wło­sy. Po­czuł swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi.

– Wiesz, że nie lu­bię, jak to ro­bisz.

– Cuch­niesz dziw­ną Mocą, Alt. Już ktoś dziś ba­dał cię, uży­wa­jąc ma­gii. Żyję jesz­cze tyl­ko dla­te­go, że za­wsze spraw­dzam ta­kie rze­czy. Kto to był i dla­cze­go to ro­bił?

Wy­ja­śnił.

Przy­ję­ła to cał­kiem spo­koj­nie.

– Co?! Miecz Re­agwy­ra?! I do­pie­ro te­raz mi o tym mó­wisz?!

Ze­rwa­ła się z miej­sca i po­gna­ła na górę. Po chwi­li z pod­da­sza do­biegł jej głos:

– Na co cze­kasz? Chodź tu­taj!

Do­pił cu­dow­ny spe­cy­fik i po­wę­dro­wał do gór­nej pra­cow­ni.

To po­miesz­cze­nie jako tako speł­nia­ło wy­mo­gi do­ty­czą­ce domu cza­row­ni­cy. Co praw­da na­dal bra­ko­wa­ło w nim od­po­wied­nich ozdob­ni­ków w ty­pie ludz­kiej czasz­ki czy cho­ciaż­by mu­mii no­wo­rod­ka, ale ogól­nie wy­glą­da­ło cał­kiem, cał­kiem. Dru­giej ta­kiej kom­na­ty, peł­nej ta­jem­ni­czych przy­rzą­dów, krysz­ta­łów, szkla­nych kul i dzi­wacz­nych me­cha­ni­zmów sto­ją­cych na wszyst­kich pół­kach, szaf­kach, sto­łach lub wi­szą­cych pod po­wa­łą, trud­no by­ło­by szu­kać w ca­łym mie­ście.

Zor­ste­an pra­co­wa­ła głów­nie z me­ta­la­mi i krysz­ta­ła­mi. Jak sama twier­dzi­ła, naj­czę­ściej ko­rzy­sta­ła z aspek­tu zwa­ne­go Ciem­na Pięść, zwią­za­ne­go bez­po­śred­nio ze Ścież­ką Zie­mi. Alt­sin po­dej­rze­wał, że jej umie­jęt­no­ści nie ogra­ni­cza­ją się tyl­ko do jed­ne­go aspek­to­wa­ne­go Źró­dła, jed­nak sama ni­g­dy o tym nie wspo­mi­na­ła. Jej pra­cow­nia, oświe­tlo­na pro­mie­nia­mi słoń­ca, wpa­da­ją­cy­mi przez prze­szklo­ny dach, wy­glą­da­ła, jak­by eks­plo­do­wa­ła w niej tę­cza. Ty­sią­ce krysz­ta­łów roz­sz­cze­pia­ło świa­tło na mi­liar­dy pro­my­ków, któ­re mknę­ły przed sie­bie, wpa­da­ły na ścia­ny, od­bi­ja­ły się od sta­lo­wych lu­ster, ka­wał­ków szkła, me­ta­lu i ka­mie­ni, bły­ska­ły w ką­tach i pod su­fi­tem, za­wra­ca­ły i pę­dzi­ły z po­wro­tem. Ist­na or­gia świa­tła.

Moż­na było do­stać oczo­plą­su.

W chwi­li, gdy wcho­dził, cza­ro­dziej­ka nie­cier­pli­wym ge­stem unio­sła dłoń i pstryk­nę­ła pal­ca­mi. Szkla­ny dach po­ciem­niał, sza­le­ją­ce pro­my­ki zga­sły.

– Opo­wia­daj. Wszyst­ko po ko­lei – roz­ka­za­ła, rzu­ca­jąc się w sza­leń­czy bieg po pod­da­szu. Wy­da­wa­ło się, że ła­pie róż­ne rze­czy na chy­bił tra­fił i ukła­da je na sze­ro­kim sto­le.

Nie prze­ry­wa­ła krzą­ta­ni­ny ani na mo­ment, nie za­da­wa­ła żad­nych py­tań i nie wy­da­wa­ła zdu­mio­nych okrzy­ków.

Wy­da­wa­ło się, że rów­nie do­brze mógł­by re­cy­to­wać nes­bordz­ki epos ro­do­wy. I to w ory­gi­na­le.

Ale kie­dy skoń­czył, udo­wod­ni­ła, że nic nie umknie jej uwa­gi.

– De­ar­gon na pew­no był pe­wien, że nie mia­łeś kon­tak­tu z Mie­czem?

– A są­dzisz, że wy­pu­ścił­by mnie z rąk, gdy­by było ina­czej? Był na­wet pe­wien, że nie spo­tka­łem się z ni­kim, kto go do­ty­kał. To się da spraw­dzić?

– Ow­szem. Aura Mie­cza jest je­dy­na w swo­im ro­dza­ju. Czło­wiek, któ­ry się z nią ze­tknie, nie po­zbę­dzie się przez kil­ka dni pew­ne­go... cho­le­ra, no i jak mam wy­tłu­ma­czyć śle­pe­mu ko­lo­ry? To coś jak ten twój za­pach.

– Dzię­ku­ję bar­dzo. A nie moż­na tego w ja­kiś spo­sób za­ma­sko­wać?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie wiem. Ni­g­dy nie mia­łam oka­zji zba­dać tego Mie­cza. Z tego, co wiem, nikt nie miał. Ka­pła­ni strze­gą swo­ich re­li­kwii jak oka w gło­wie. Zwłasz­cza przed nami. Ten ich lęk bie­rze się pew­nie z tego, że po do­kład­niej­szym zba­da­niu więk­szość cu­dów oka­za­ła­by się zwy­kłym szal­bier­stwem, a wszel­kie bo­skie in­ge­ren­cje nor­mal­ną ma­gią. Nie­któ­rzy ka­pła­ni wła­da­ją Mocą le­piej niż więk­szość adep­tów.

– A Miecz?

– Miecz... Hm, mó­wi­łam już, że go nie ba­da­łam, a te kil­ka chwil, któ­re mu po­świę­ci­łam w cza­sie jed­nej czy dwóch pro­ce­sji, to za mało. Ale w tym Mie­czu jest coś wię­cej niż tyl­ko ka­płań­skie cza­ry.

– Co kon­kret­nie? Tyl­ko pro­szę, bez tej wa­szej ter­mi­no­lo­gii, ja na­dal nie ro­zu­miem, co to jest po­ten­cjał uwstecz­nio­ny ujem­nie.

– To jest...

– Zor­ste­an. – Skrzy­wił się.

– Do­brze, do­brze. Miecz... jak­by ci to wy­tłu­ma­czyć? Wi­dzisz, Miecz Re­agwy­ra jest źró­dłem Mocy. Sa­mo­dziel­nym. Oczy­wi­ście Moc jako taka jest wszę­dzie, pły­nie Ścież­ka­mi, za­le­ga w stud­niach i je­zio­rach, prze­miesz­cza się, pul­su­je, jest wy­rzu­ca­na w erup­cjach, kipi, wrze lub za­ma­rza. Na ogół mó­wi­my po pro­stu Źró­dło Mocy, tak samo jak ka­łu­żę i oce­an na­zy­wa­my wodą. Cza­sa­mi Moc jest dzi­ka i za­bój­cza, cza­sem mięk­ka i ła­god­na; wszyst­ko za­le­ży od jej aspek­tu. Oczy­wi­ście nie mó­wię o dzi­kiej, cha­otycz­nej ma­gii. Ni­g­dy jed­nak nie sły­sza­łam o przed­mio­cie, tak nie­wiel­kim przed­mio­cie jak Miecz, któ­ry był­by jej sa­mo­dziel­nym źró­dłem. Na tym po­le­ga jego wy­jąt­ko­wość. – Za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę. – Na tym oraz na fak­cie, że nie moż­na okre­ślić sta­łe­go aspek­tu Mocy z nie­go wy­pły­wa­ją­cej, bo on się zmie­nia, ma róż­ne od­cie­nie, raz to jest Ży­cie, in­nym ra­zem Głaz, Pło­mień, Drew­no czy Liść. Raz na­wet wy­czu­łam w nim So­pel, choć tyl­ko bo­go­wie wie­dzą, ja­kim cu­dem, bo Re­agwyr po­dob­no nie prze­pa­da za aspek­ta­mi zwią­za­ny­mi z zim­nem. Każ­dy z nich, od­po­wied­nio uży­ty, może uzdra­wiać, choć nie wszyst­kie do­le­gli­wo­ści. Sły­sza­łam kie­dyś, że w cią­gu ostat­nich lat w Mie­czu wy­czu­wa­ło się po­nad czter­dzie­ści aspek­tów.

– Nie wie­dzia­łem, że jest ich aż tyle.

– Poza głów­ną trzy­dziest­ką czy czter­dziest­ką – a ta licz­ba za­le­ży od gil­dii, któ­ra je in­ter­pre­tu­je – są jesz­cze dzie­siąt­ki, a może na­wet set­ki aspek­tów. Nie­któ­re nie mają na­wet na­zwy, tak mało zna­czą. To wszyst­ko nie zmie­nia fak­tu, że Miecz do­ko­nu­je cu­dów. Tak, tak, nie rób ta­kiej miny, on na­praw­dę uzdra­wia, i to za­rów­no do­le­gli­wo­ści fi­zycz­ne, jak i umy­sło­we. A gdy­by był tyl­ko śle­pym źró­dłem Mocy, ra­nił­by i za­bi­jał rów­nie czę­sto, jak le­czył.

– A inna ma­gia, nie­aspek­to­wa­na? Ja­kiś sza­mań­ski duch, dzi­ka Moc, coś znad sa­mej gra­ni­cy Mro­ku, ema­na­cja ze­wnętrz­na?

– Więc jed­nak uwa­ża­łeś na mo­ich lek­cjach, co? Tę broń wy­peł­nia­ją ka­płań­skie cza­ry, na­zna­czo­ne, ma­ją­ce wy­raź­ny aspekt. Zmie­nia­ją­cy się, lecz roz­po­zna­wal­ny. Wolę nie my­śleć, co na­praw­dę może ten Miecz.

– Więc jest praw­dzi­wą re­li­kwią? Na­praw­dę wła­da­ła nim ręka boga?

Na­gle po­czuł, jak cała kom­na­ta za­czy­na się kur­czyć. Spra­wa z bar­dzo du­żej zro­bi­ła się mon­stru­al­na. O wie­le za duża jak na bar­ki jed­ne­go czło­wie­ka. Może na­wet za duża dla ca­łej Ligi Czap­ki.

Przy­po­mniał so­bie plac stra­ceń i po­czuł swąd pa­lo­ne­go cia­ła. Zu­peł­nie jak­by ko­goś rwa­li roz­ża­rzo­ny­mi szczyp­ca­mi.

– Co ci jest? Zbla­dłeś. Chy­ba to nie mój wy­war?

Cza­ro­dziej­ka po­de­szła do nie­go za­nie­po­ko­jo­na.

– Nnnie... Po pro­stu cięż­ki dzień. Więc co z tym Mie­czem? Praw­dzi­wy?

– Gdy­by każ­da cu­dow­na re­li­kwia na świe­cie po­cho­dzi­ła z bo­skiej ręki, na­szym Nie­śmier­tel­nym nie star­czy­ło­by cza­su, żeby je wszyst­kie zro­bić. Więc nie są­dzę. Miecz ma dziw­ną aurę, zmien­ny aspekt i po­tra­fi le­czyć. Ale to za mało jak na broń Pana Bi­tew, nie są­dzisz? Hm, na pew­no do­brze się czu­jesz?

Po­ło­ży­ła mu rękę na czo­le.

– Nie masz go­rącz­ki. Ba­da­łam jed­ne­go czło­wie­ka, u któ­re­go po do­tknię­ciu skrzy­ni z Mie­czem zni­kła ja­skra. Może usią­dziesz?

– Nie. Za­raz mi przej­dzie. Co od­kry­łaś?

– Nic. Była ja­skra, nie ma ja­skry. Dało się u nie­go wy­czuć aurę od­po­wia­da­ją­cą kon­tak­to­wi z Mie­czem, ale same oczy nie no­si­ły śla­dów ja­kie­go­kol­wiek ma­gicz­ne­go za­bie­gu. A wszel­kie zna­ne mi spo­so­by ta­kie śla­dy zo­sta­wia­ją.

– Aha, a więc praw­dzi­wy cud.

– Że­byś wie­dział. Jed­nak­że – do­da­ła szyb­ko, nie po­zwa­la­jąc mu na żad­ną ką­śli­wą uwa­gę – w Mie­czu naj­dziw­niej­sza jest pul­sa­cja jego Mocy.

– Pul­sa­cja?

– Gdy wy­sta­wia­ją go raz w mie­sią­cu w świą­ty­ni, jego aurę moż­na po­rów­nać z tym. – Pstryk­nę­ła pal­ca­mi i po­kój za­la­ło świa­tło, ty­sią­ce sło­necz­nych za­jącz­ków pod­ję­ło prze­rwa­ne go­ni­twy. – Jed­nak jego Moc słab­nie i kie­dy po trzech dniach go cho­wa­ją, wy­glą­da to tak. – Pstryk i szy­by zma­to­wia­ły. Za­pa­no­wał pół­mrok. – A po dwu­dzie­stu sied­miu dniach, znów – pstryk.

Za­jącz­ki po­now­nie roz­bie­gły się na wszyst­kie stro­ny. Kon­ty­nu­owa­ła:

– Może taka jest na­tu­ra Mie­cza, może wy­sta­wia­ją go pu­blicz­nie w apo­geum jego Mocy? A może od­po­wiedź leży gdzie in­dziej? Głę­bo­ko za­grze­ba­na.

– Su­ge­ru­jesz, że­bym zaj­rzał do lo­chów pod świą­ty­nią?

– Je­śli chcesz się na­pić czy­stej wody, się­gnij do źró­dła.

Skrzy­wił się lek­ko.

– Skąd wzię­łaś to po­wie­dzon­ko? My­śla­łem, że tyl­ko Ce­tron bawi się w wiej­skie­go mę­dr­ka.

– Przy naj­bliż­szej oka­zji za­po­znam go z two­ją opi­nią na ten te­mat. A te­raz po­zwól na chwi­lę, coś ci po­ka­żę.

Na sto­le le­ża­ła ogrom­na, szli­fo­wa­na pły­ta gór­skie­go krysz­ta­łu. Mia­ła kształt wie­lo­ra­mien­nej gwiaz­dy o śred­ni­cy prze­szło dwu­dzie­stu, a gru­bo­ści oko­ło dwóch cali. Po­mię­dzy ra­mio­na­mi znaj­do­wa­ły się ka­wał­ki me­ta­li i krysz­ta­łów. Alt­sin od razu za­uwa­żył trzy sa­mo­rod­ki zło­ta i duży, oko­ło dwu­dzie­sto­ka­ra­to­wy dia­ment.

– Nie bo­isz się tego trzy­mać tak na wierz­chu?

– A co? Może chciał­byś coś ukraść?

Przy­po­mniał so­bie, jak po­dry­gi­wał na pod­ło­dze.

– Nie, dzię­ku­ję. Może in­nym ra­zem.

– Tak my­śla­łam. Daj rękę.

Zła­pa­ła go za dłoń, wy­cią­gnę­ła ją nad krysz­tał.

– Co...?

– Ci­cho. Uwa­żaj, za­bo­li.

Szyb­kim ru­chem ukłu­ła go w ser­decz­ny pa­lec. Ści­snę­ła, kro­ple krwi za­czę­ły pa­dać na przej­rzy­stą po­wierzch­nię. Cza­ro­dziej­ka ci­cho li­czy­ła.

– ... sie­dem, osiem, dzie­więć, dzie­sięć. Za­bierz dłoń.

Wsu­nął pa­lec do ust.

– Czo własz­czy­wie ro­bisz?

– Chcę ci coś po­ka­zać.

To była jed­na z tych ma­gicz­nych sztu­czek, któ­ra się­ga­ła poza aspek­to­wa­ne źró­dło. Krew, krysz­tał i być może duch uwię­zio­ny w tym krysz­ta­le. Coś z po­gra­ni­cza za­ka­za­nych cza­rów, ale tak wła­śnie ba­wio­no się w D’Ar­twe­enie. Zor­ste­an nie wy­po­wia­da­ła za­klęć, kie­dyś wy­tłu­ma­czy­ła mu, że za­klę­cia słu­żą tyl­ko kiep­skim cza­row­ni­kom do uzy­ska­nia lep­szej kon­tro­li nad Mocą. Praw­dzi­wą ma­gię kształ­to­wa­ły wola i umysł oso­by uzdol­nio­nej. Po­czuł swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi. Skrzy­wił się, a cza­ro­dziej­ka po­sła­ła mu zło­śli­wy uśmiech.

– Bądź dziel­ny, do­brze?

Ski­nął gło­wą, to też ra­czy­ła mu kie­dyś wy­ja­śnić. Lu­dzie i inni ro­zum­ni roz­wi­ja­li się w cie­niu Mocy, któ­ra nie za­wsze była przy­ja­zna, więc więk­szość osób w taki czy inny spo­sób po­tra­fi­ła wy­kryć na­gły przy­pływ ma­gii, tak jak zwie­rzę­ta wy­czu­wa­ją zbli­ża­ją­ce się trzę­sie­nie zie­mi czy wy­buch wul­ka­nu. Cza­sa­mi po­zwa­la­ło to uciec z za­gro­żo­ne­go te­re­nu i oca­lić ży­cie. Nie­któ­rzy czu­li dziw­ne za­pa­chy, in­nych bo­la­ło to lub owo, jesz­cze inni od­czu­wa­li pie­cze­nie, ła­sko­ta­nie, gwał­tow­ny głód czy za­wro­ty gło­wy. Jego swę­dzia­ło mię­dzy ło­pat­ka­mi. Tam, gdzie naj­trud­niej się po­dra­pać. Praw­dzi­wa zło­śli­wość losu, choć Zor­ste­an pró­bo­wa­ła go kie­dyś prze­ko­nać, że taka wy­jąt­ko­wa wraż­li­wość jak jego to szcze­gól­ny dar. Kie­dy jej od­burk­nął, gdzie so­bie może wsa­dzić taki dar, nie wpusz­cza­ła go do domu, do­pó­ki nie prze­pro­sił.

Krew na po­wierzch­ni krysz­ta­łu zda­wa­ła się bled­nąć, tra­cić bar­wę, kształt i kon­sy­sten­cję. Chwi­lę póź­niej ciem­no­czer­wo­ne pla­my zni­kły zu­peł­nie. Po­wo­li wnę­trze krysz­ta­łu roz­ja­rzy­ło się ty­sią­ca­mi świa­te­łek. Po­środ­ku pul­so­wa­ło jed­no, ru­bi­no­wo­czer­wo­ne.

Alt­sin wy­jął pa­lec z ust.

– Co to jest? I dla­cze­go to mnie boli pa­lec?

– Mia­łam tu gdzieś sło­ik z krwią trasz­ki, ale nie mo­głam go zna­leźć. Po­my­śla­łam więc, że za­stą­pię ją po­so­ką in­ne­go gada. Za­do­wo­lo­ny?

– Nie bar­dzo. Po­win­naś ra­czej użyć krwi ja­kie­goś węża. Żmi­ja by­ła­by ide­al­na.

Uśmiech­nę­ła się.

– Wy­bacz. Wiesz prze­cież, że nie cier­pię igieł, noży i in­nych ostrych rze­czy.

– Wiem. A co to jest?

Wska­za­ła na krysz­tał.

– To zwier­cia­dło. Słu­ży do wy­kry­wa­nia na od­le­głość Mocy, za­rów­no czyn­nej, jak i bier­nej. Jest aspek­to­wa­ne na Zie­mię, Ogień i Wodę. Ta czer­wo­na krop­ka to sam krysz­tał, ta ja­sna pla­ma wo­kół niej to D’Ar­twe­ena. Resz­ta to amu­le­ty, ta­li­zma­ny, klą­twy, za­klę­cia ochron­ne, ak­tyw­ne i pa­syw­ne pen­ta­gra­my i wszyst­ko, co ma ja­ki­kol­wiek zwią­zek z me­ta­lem do­tknię­tym Mocą.

Zor­ste­an wy­ko­na­ła kil­ka ge­stów, swę­dze­nie na­si­li­ło się.

Po­chy­lił się nad krysz­ta­łem. Świa­te­łek były set­ki, róż­ni­ły się wiel­ko­ścią, ko­lo­rem, od­cie­niem. Nie­któ­re po­wo­li się prze­miesz­cza­ły. Jed­na stro­na zwier­cia­dła świe­ci­ła jed­nak tyl­ko kil­ku­na­sto­ma bar­dzo ja­sny­mi iskier­ka­mi.

– A te?

– To mo­rze. Na stat­kach jest pew­nie wię­cej amu­le­tów niż w ca­łym mie­ście, ale są sku­pio­ne na ma­łej prze­strze­ni. Wiesz, dla­cze­go ci to po­ka­zu­ję?

– Nie.

– Bo zwier­cia­dło to naj­pew­niej­szy i naj­szyb­szy spo­sób, żeby zna­leźć przed­miot z me­ta­lu ma­ją­cy ja­ki­kol­wiek zwią­zek z Mocą. Do Dro­gi Po­świę­ce­nia zo­sta­ły dwa dni, w tym okre­sie Miecz pro­mie­niu­je szcze­gól­nie sil­nie. Po­tra­fisz go tu wska­zać?

Po­pa­trzył na ty­sią­ce ja­snych kro­pek.

– Nie. Nie w tym cha­osie. Czy Miecz ja­koś się tu wy­róż­nia? Kształ­tem, pul­sa­cją?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie, a po­nie­waż ma zmien­ny aspekt, nie da się go tak­że od­na­leźć na pod­sta­wie ko­lo­ru... Nor­mal­nie jest tyl­ko dużą, ja­sną krop­ką.

Du­żych, ja­snych kro­pek było w krysz­ta­le kil­ka­dzie­siąt.

– Do cze­go wła­ści­wie zmie­rzasz?

Po­pa­trzy­ła mu w oczy.

– Alt­sin, ja się zaj­mu­ję me­ta­la­mi. Wiesz o tym. A ten Miecz to wiel­ki ka­wał sta­li o tak ol­brzy­mim po­ten­cja­le, że nie spo­sób go sku­tecz­nie ukryć. Gdy ka­pła­ni wy­cią­ga­li go ze świą­ty­ni, to w cza­sie pro­ce­sji mo­głam go wy­czuć z po­ło­wy mili. Ale na­wet ja nie po­tra­fię wska­zać miej­sca, gdzie on te­raz może być. Pon­kee-Laa to ist­ny ko­cioł. Są tu świą­ty­nie dzie­się­ciu głów­nych i kil­ku­na­stu po­mniej­szych bóstw, całe uli­ce oku­po­wa­ne przez cza­ro­dzie­jów, wró­żów, wiedź­my, ja­sno­wi­dzów i resz­tę ca­łej tej ho­ło­ty. Cza­sa­mi wy­da­je mi się, że nie­któ­rzy nie wy­obra­ża­ją so­bie na­wet pierd­nię­cia bez uży­cia Mocy. Tu nie da się zna­leźć ta­kie­go przed­mio­tu za po­mo­cą ma­gii.

Na­dal nie za bar­dzo poj­mo­wał, do cze­go cza­ro­dziej­ka zmie­rza. Naj­wy­raź­niej jej wy­war miał zba­wien­ny wpływ tyl­ko na żo­łą­dek.

– A więc?

Spoj­rza­ła na nie­go dziw­nie.

– A więc, je­śli do­brze cię zro­zu­mia­łam, Świą­ty­nia ma z ja­kie­goś po­wo­du pew­ność, że Miecz jest jesz­cze w mie­ście. Nie wy­sła­ła po­ści­gu ani lą­dem, ani mo­rzem, cho­ciaż zło­dzie­je mie­li przy­naj­mniej kil­ka go­dzin, żeby wy­wieźć zdo­bycz. Skąd ka­pła­ni wie­dzą, że Miecz jest tu­taj, sko­ro nie moż­na tego usta­lić z całą pew­no­ścią?

Alt­sin miał ocho­tę rąb­nąć gło­wą o naj­bliż­szy ka­wa­łek ścia­ny. Jak mógł to prze­ga­pić? Na sa­mym po­cząt­ku na­le­ża­ło przy­ci­snąć De­ar­go­na.

Zor­ste­an pa­trzy­ła na nie­go, prze­chy­la­jąc lek­ko gło­wę.

– Te­raz się czer­wie­nisz. I co tam tak mam­ro­czesz?

– ... chę­do­żo­ny przez dwa ko­zły – do­koń­czył wią­zan­kę pod wła­snym ad­re­sem. – Już mi le­piej. Cały czas czu­łem, że coś mi umknę­ło.

– Coś oprócz świe­że­go od­de­chu? I co te­raz zro­bisz?

– Po­krę­cę się jesz­cze tu i tam. Po­tem może rze­czy­wi­ście spró­bu­ję się­gnąć do sa­me­go źró­dła.

Pod­szedł do niej i ją ob­jął.

– Cie­szę się, że już się nie gnie­wasz. I dzię­ku­ję za po­moc.

Po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek. Bar­dzo po mat­czy­ne­mu.

– Uwa­żaj na sie­bie. Sie­dzisz po uszy w kło­po­tach.

– Wiem... i jesz­cze raz prze­pra­szam, że zja­wiam się z taką no­wi­ną. – Uśmiech­nął się kwa­śno.

Cmok­nął ją w czo­ło i ru­szył do drzwi.

– Nie po­że­gnasz się?

Za­trzy­mał się.

– Nie lu­bię po­że­gnań, przy­gnę­bia­ją mnie. Je­śli jed­nak będę mu­siał wy­je­chać, dam znać. Sło­wo zło­dzie­ja.

* * *


Po opusz­cze­niu D’Ar­twe­eny po­szedł pro­sto do Śred­nie­go Vo­lee. Ce­tron sie­dział w tym sa­mym miej­scu i na tym sa­mym krze­śle. Tyl­ko sto­ją­cy przed nim gą­sio­rek był zde­cy­do­wa­nie inny. Przy­naj­mniej dwa razy więk­szy od po­przed­nie­go.

Przy­wód­ca gil­dii w ża­den spo­sób nie sko­men­to­wał fak­tu, że zło­dziej znik­nął na prze­szło go­dzi­nę. Nie py­tał też, gdzie był i co ro­bił. Ob­rzu­cił go tyl­ko nie­obec­nym spoj­rze­niem i za­to­pił nos w per­ga­mi­nach.

Na py­ta­nie, czy wia­do­mo mu coś o po­ści­gu wy­sła­nym poza mia­sto, od­burk­nął, że tym zaj­mu­je się De­ar­gon. Alt­sin nie od­zy­wał się wię­cej, za­brał tyl­ko do­ku­men­ty do­ty­czą­ce świą­ty­ni i bez sło­wa wy­szedł.

Nie mu­siał py­tać, jak sto­ją spra­wy. Gą­sio­rek mó­wił sam za sie­bie.

Po­tem za­ha­czył o swo­je lo­kum. Wy­naj­mo­wał po­kój w ka­mie­ni­cy nie­da­le­ko por­tu, gdzie przede wszyst­kim dba­no, by lo­ka­to­rzy pła­ci­li na czas. Poza tym nikt nie in­te­re­so­wał się ich pry­wat­nym ży­ciem.

Prze­brał się, umył, wy­pił pół kwar­ty soku z ki­szo­nej ka­pu­sty i na go­dzi­nę po­grą­żył w stu­dio­wa­niu do­ku­men­tów.

Świą­ty­nia gó­ro­wa­ła nie­co nad mia­stem, sto­jąc na skal­nym cy­plu wrzy­na­ją­cym się w mo­rze. Kie­dyś jej ze­wnętrz­ne ścia­ny sta­no­wi­ły waż­ną część for­ty­fi­ka­cji, obec­nie, wraz z do­bu­do­wa­nym za cza­sów Im­pe­rium dzie­się­cio­sto­po­wym mu­rem, za­pew­nia­ły izo­la­cję i od­osob­nie­nie, bo cały kom­pleks bu­dyn­ków peł­nił tak­że funk­cję klasz­to­ru. Na szczę­ście bra­ma świą­ty­ni była za­my­ka­na wy­jąt­ko­wo rzad­ko, a wszy­scy straż­ni­cy i za­kon­ni­cy po­win­ni te­raz bie­gać po mie­ście i por­cie.

Wej­ście do pod­zie­mia, gdzie prze­cho­wy­wa­no Miecz, znaj­do­wa­ło się za głów­nym oł­ta­rzem. Ist­nia­ła spo­ra szan­sa, że nikt nie za­uwa­ży jego wi­zy­ty.

Wy­bie­ra­jąc się tam, po­sta­no­wił za­brać kom­plet na­rzę­dzi do na­praw­dę trud­nych za­dań. Ni­g­dy nie wia­do­mo, co może się przy­dać, a on miał za­miar spraw­dzić, w jaki spo­sób moż­na było ukraść naj­więk­szą – do­słow­nie naj­więk­szą – re­li­kwię Świą­ty­ni Re­agwy­ra.

I dla­cze­go Wiel­ki Skarb­nik był pe­wien, że Miecz nie opu­ścił jesz­cze mia­sta.

* * *


Scho­dził co­raz ni­żej i ni­żej. Po­chod­nia pa­li­ła się rów­nym, ja­snym pło­mie­niem, a dym z niej ula­ty­wał szyb­ko w górę. Pod­zie­mia mu­sia­ły być znacz­nie roz­le­glej­sze, niż wy­ni­ka­ło to z do­ku­men­tów Ce­tro­na.

Świą­ty­nia była opu­sto­sza­ła. Zgod­nie z tym, cze­go się spo­dzie­wał, więk­szość mni­chów i cała straż szu­ka­ła re­li­kwii poza jej mu­ra­mi. Nie miał naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, żeby zna­leźć wej­ście do lo­chów, z któ­rych skra­dzio­no Miecz.

Na sa­mym dole scho­dów były drzwi, zgod­nie z per­ga­mi­nem, drew­nia­ne. Otwar­te. Za nimi dru­gie, z brą­zu, rów­nież otwar­te, i trze­cie, z że­la­znych sztab. Te wy­po­sa­żo­no w skom­pli­ko­wa­ny za­mek i dwie za­su­wy. Za­mek i za­su­wy były otwar­te. Naj­wi­docz­niej po kra­dzie­ży nikt nie miał cza­su i gło­wy, żeby za­ry­glo­wać wej­ście.

Alt­sin wszedł do okrą­głe­go, sze­ro­kie­go na oko­ło sześć­dzie­siąt stóp lo­chu. Osiem ka­mien­nych ko­lumn ota­cza­ło ka­mien­ny po­stu­ment. Na każ­dej pło­nę­ła mała oliw­na lamp­ka. Cie­nie, rzu­ca­ne przez te lamp­ki, two­rzy­ły mi­go­tli­wy, pół­płyn­ny la­bi­rynt, tań­czą­cy na ścia­nach, ozdo­bio­nych mo­zai­ką naj­róż­niej­szych gła­zów i ka­mie­ni w od­cie­niach cha­rak­te­ry­stycz­nych dla nad­mor­skich plaż. Na wszyst­kich ro­si­ły się kro­pel­ki wil­go­ci. Było zim­no. Zer­k­nął w górę. Skle­pie­nie z cy­klo­po­wych gła­zów znaj­do­wa­ło się na­praw­dę wy­so­ko. Dwa­dzie­ścia stóp, dwa­dzie­ścia pięć? Nie­pew­ne oświe­tle­nie my­li­ło per­spek­ty­wę.

Ka­mien­ny po­stu­ment był czar­nym sze­ścio­bo­kiem, sze­ro­kim i wy­so­kim na czte­ry sto­py, dłu­gim na dzie­sięć. Nie trze­ba wiel­kiej wy­ob­raź­ni, by do­my­ślić się, co tu le­ża­ło.

Pod­szedł do ka­mie­nia, do­tknął płyt­kie­go wy­żło­bie­nia bie­gną­ce­go przez całą dłu­gość i pra­wie po­czuł te set­ki lat hi­sto­rii i siłę kul­tu, o któ­rym mó­wił De­ar­gon. To miej­sce mia­ło swo­ją aurę.

Te­raz, gdy już tu stał, za­czął kom­bi­no­wać, jak moż­na było wy­nieść stąd Miecz. Teo­re­tycz­nie, sil­ny męż­czy­zna – Alt­sin przy­po­mniał so­bie ilość scho­dów, roz­mia­ry Mie­cza i po­pra­wił się w my­ślach: bar­dzo sil­ny męż­czy­zna – mógł­by tego do­ko­nać. Miecz był nie­po­ręcz­ny, więc po­trzeb­na by­ła­by ja­kaś uprząż albo coś w tym ro­dza­ju, żeby za­rzu­cić go so­bie na ple­cy. Dwóch lub trzech lu­dzi da­ło­by so­bie radę bez ta­kich udo­god­nień. Te drzwi, któ­re mi­nął po dro­dze, wy­po­sa­żo­no w pro­ste zam­ki, więc Ce­tron miał ra­cję, naj­lep­szym za­bez­pie­cze­niem Mie­cza były jego roz­mia­ry, cię­żar i fakt, że po po­ko­na­niu scho­dów trze­ba było jesz­cze wyjść zza oł­ta­rza i przejść przez całą świą­ty­nię. Jak? Uda­wać, że nie­sie się ja­kiś zwi­nię­ty go­be­lin? Skrzy­nię z ru­pie­cia­mi? W środ­ku nocy? Nie, ta­kie coś zwra­ca­ło­by uwa­gę. Każ­dy mnich za­in­te­re­so­wał­by się brać­mi lub służ­bą, wy­ko­nu­ją­cą dziw­ne czyn­no­ści o nie­ty­po­wej po­rze. On by tego tak nie zro­bił. Zło­dzie­je zna­li za­pew­ne do­kład­nie roz­kład stra­ży i tryb ży­cia bra­cisz­ków i wie­dzie­li, jaką dro­gę wy­brać, żeby ni­ko­go nie spo­tkać. Więc ra­czej trze­ba szu­kać ko­goś, kto dłu­gie mie­sią­ce śle­dził za­kon­ni­ków. Po wyj­ściu z pod­zie­mi Alt­sin przy­po­mniał so­bie roz­kład świą­ty­ni, po­trze­ba było mniej niż trzy mi­nu­ty, żeby opu­ścić jej te­ren. I to spa­ce­ro­wym kro­kiem. A po­tem port, byle jaka łó­decz­ka i wy­pły­wa­my w mo­rze. Ale dla­cze­go De­ar­gon był prze­ko­na­ny, że Miecz nie opu­ścił mia­sta?

W tym mo­men­cie po­czuł de­li­kat­ny ucisk w oko­li­cy za­tok i za­swę­dzia­ło go po­mię­dzy ło­pat­ka­mi. Ma­gia.

Od­wró­cił się na pię­cie, cie­nie moc­niej za­tań­czy­ły na ścia­nach.

Je­den wy­glą­dał ina­czej niż resz­ta.

Po­now­nie mach­nął po­chod­nią. Ta­jem­ni­czy twór­ca cie­ni naj­pew­niej od­krył jego za­miar, zło­dziej usły­szał dwa szyb­kie kro­ki, ale zdą­żył do­paść in­tru­za w pół dro­gi do drzwi. Kop­nął ni­sko, po­pra­wił po­chod­nią, coś za­skwier­cza­ło. Zła­pał po­wie­trze, któ­re na­gle wy­peł­ni­ło się kształ­tem, i szarp­nął. W dło­ni zo­sta­ła mu czar­na, ma­to­wa pe­le­ry­na. Wła­ści­ciel przy­odziew­ku od­sko­czył, ga­sząc na so­bie ubra­nie.

Alt­sin za­gro­dził mu dro­gę do drzwi, prze­ło­żył po­chod­nię do dru­giej ręki, wy­cią­gnął szty­let i wy­szcze­rzył się pa­skud­nie. Nikt nie lubi szpie­gów.

Drob­na po­stać wy­pro­sto­wa­ła się dum­nie, unio­sła gło­wę. Alt­sin na­gle po­czuł, jak­by całe skle­pie­nie kom­na­ty ru­nę­ło mu na gło­wę.

Dziew­czy­na. Se­ehij­ka.

Szczu­pła, niż­sza od nie­go o pra­wie gło­wę, ciem­na skó­ra, wą­ska, trój­kąt­na twarz, mały, pła­ski nos, de­li­kat­ne usta, dzie­sięć ty­się­cy war­ko­czy­ków na gło­wie.

– I czo te­raz żro... żro... bę­dzie, strasz­ni­ku?

Mó­wi­ła w me­ekhu z dziw­nym, gar­dło­wym ak­cen­tem, po­ły­ka­jąc gło­ski. Sły­szał taki ak­cent set­ki razy, gdy se­ehij­scy han­dla­rze skó­ra­mi i so­lo­nym mię­sem tar­go­wa­li się w por­cie o lep­sze ceny.

Se­ehij­ka. Prę­dzej spo­dzie­wał­by się sa­me­go Re­agwy­ra.

Prze­łknął śli­nę. Nie po raz pierw­szy za­czął ża­ło­wać, że Hor­gers nie za­brał go ze sobą w rejs.

Dziew­czy­na naj­wy­raź­niej za­czę­ła się nie­cier­pli­wić.

– I czo...

– Nie je­stem straż­ni­kiem – mruk­nął. – Ale je­śli cze­ka­łaś na ja­kie­goś, mogę za­raz we­zwać.

Na­wet nie drgnę­ła. Przyj­rzał się jej uważ­nie. Skó­rza­ne, brą­zo­we spodnie, po­dob­ne­go fa­so­nu kurt­ka i sze­ro­ki pas z nie­sa­mo­wi­tą ilo­ścią miesz­ków. Z pew­no­ścią nie przy­by­ła tu z kur­tu­azyj­ną wi­zy­tą. Se­ehij­czy­cy ubie­ra­ją się tak, wy­ru­sza­jąc w dłu­gą po­dróż lub na woj­nę. Do tego stro­ju świet­nie pa­so­wał­by skó­rza­ny pan­cerz i bo­jo­wa włócz­nia. Oraz ma­gicz­na, ma­mią­ca wzrok pe­le­ry­na, któ­ra le­ża­ła te­raz po­mię­dzy nimi. Alt­sin tyl­ko dwa razy w ży­ciu wi­dział taką za­baw­kę. Więk­szość zło­dziei uzna­wa­ła tego typu rze­czy za dro­gie i mało sku­tecz­ne, po­zwa­la­ją­ce co naj­wy­żej oszu­kać wzrok grą cie­ni. W ciut lep­szym świe­tle nie zda­wa­ły się na nic, w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach były nie­po­trzeb­ne. Mimo wszyst­ko dziew­czy­na po­sta­no­wi­ła zejść do lo­chów pod świą­ty­nią i przy­cza­ić się, cze­ka­jąc nie wia­do­mo na co, w miej­scu, skąd skra­dzio­no Miecz boga. Cie­ka­we, co by po­wie­dział na to De­ar­gon?

– Da­le­ko stąd do two­jej wy­spy, moja dro­ga.

Jej twarz na­wet nie drgnę­ła. Se­ehij­czy­cy zna­ni byli z tego, że ni­g­dy nie oka­zu­ją uczuć przy ob­cych. W mie­ście mó­wi­ło się na­wet „wkła­dać se­ehij­ską ma­skę” w sy­tu­acjach, gdy ktoś za­cho­wy­wał ka­mien­ną twarz.

Dziew­czy­na rzu­ci­ła okiem na wej­ście do pod­zie­mi. Po kil­ku ude­rze­niach ser­ca on też to usły­szał. Kro­ki. Jej dłoń za­czę­ła skra­dać się za ple­cy.

– Spo­koj­nie, dziew­czy­no – szep­nął ostro. – Spo­koj­nie.

Po­wie­dziaw­szy to, oce­nił roz­mia­ry pe­le­ry­ny. Wy­da­wa­ła się w sam raz. Ci­snął po­chod­nię na zie­mię i przy­dep­tał. Pod­szedł do Se­ehij­ki, bez­ce­re­mo­nial­nie pchnął pod ścia­nę, za­rzu­cił ma­te­riał na nią i na sie­bie, przy­kuc­nął. Chcąc nie chcąc, zro­bi­ła to samo. Za­pa­dła ciem­ność. Czuł, jak wier­ci się pod jego ra­mie­niem.

– Spo­koj­nie. – Przy­ci­snął ją na­gle do ścia­ny, wy­krę­cił rękę, się­gnął za pas na ple­cach i szyb­kim ru­chem po­zba­wił krót­kie­go, sier­po­wa­to za­krzy­wio­ne­go noża. – Nic tak nie bu­du­je za­ufa­nia jak fakt, że ja mam two­ją broń. A te­raz nie wierć się, bo nas znaj­dą.

Za­sty­gła w bez­ru­chu.

Skrzyp­nę­ły drzwi, do lo­chu we­szło trzech lu­dzi.

Alt­sin znie­ru­cho­miał. Przy­by­sze no­si­li czer­wo­ne świą­tyn­ne płasz­cze. Z tego, co wie­dział, ten ko­lor przy­słu­gi­wał tyl­ko naj­wyż­szym do­stoj­ni­kom Świą­ty­ni Re­agwy­ra. Więc jed­nak nie wszy­scy szu­ka­li Mie­cza na ze­wnątrz. Przy­mknął oczy, wy­ci­szył się. Pe­le­ry­na da­wa­ła im cień szan­sy – je­śli ża­den z ka­pła­nów nie za­cznie się prze­cha­dzać, może ich nie znaj­dą.

Męż­czyź­ni po­de­szli do ka­mien­ne­go po­stu­men­tu.

– Nie ma na­wet śla­du – po­wie­dział ten, któ­re­go zło­dziej wi­dział naj­wy­raź­niej, dłu­ga do pasa siwa bro­da nada­wa­ła mu wy­gląd czci­god­ne­go pa­triar­chy.

Po­zo­sta­ła dwój­ka sta­nę­ła tak, że nie mógł ich zo­ba­czyć przez ma­leń­ką dziur­kę, któ­rą ośmie­lił się zro­bić, roz­chy­la­jąc de­li­kat­nie poły płasz­cza.

– Dla­cze­go nas tu we­zwa­łeś? – Gło­sem tego za­kon­ni­ka moż­na by było mleć ziar­no na chleb. Chra­pli­wy i cięż­ki.

– Wła­śnie, po co? – Dla od­mia­ny ten gło­sik był ci­chy i pi­skli­wy. – Mia­łem spró­bo­wać jesz­cze jed­ne­go od­czy­tu i...

Si­wo­bro­dy uniósł dłoń i pi­skli­wiec prze­rwał, jak­by na gar­dle za­ci­snę­ła mu się sta­lo­wa ob­ręcz.

– Brat skarb­nik pod­jął pew­ne dzia­ła­nia bez po­ro­zu­mie­nia z Radą. Do­wie­dzia­łem się, że wta­jem­ni­czył w nasz pro­blem pew­ną... gru­pę lu­dzi, z któ­rą łą­czy­ły go za­prze­szłe wy­da­rze­nia.

Chra­pli­wy par­sk­nął.

– Wszy­scy wie­my, gdzie De­ar­gon za­czy­nał. Je­śli zło­dziej­ska gil­dia może nam po­móc, niech dzia­ła. Mu­si­my od­zy­skać Miecz.

– Wiem o tym, Hegr. Trze­ba jed­nak roz­wa­żyć kon­se­kwen­cje tych dzia­łań.

– Ja­kich? Po mie­ście już za­czy­na­ją krą­żyć plot­ki. Wstrzy­ma­li­śmy pra­cę por­tu, za­blo­ko­wa­li­śmy wszyst­kie dro­gi, cza­row­ni­cy za­czy­na­ją wę­szyć na pra­wo i lewo. Ja­kie mogą być jesz­cze kon­se­kwen­cje?

– Je­śli nie od­naj­dzie­my Mie­cza, a w pro­ce­sji i tak bę­dzie on nie­sio­ny, ktoś może za­cząć za­da­wać py­ta­nia.

– Albo... – Pi­skli­wy za­jąk­nął się. – Je­śli po­ja­wią się na­gle dwa...

Za­pa­no­wa­ła ci­sza.

– Czy bluź­nier­cy skon­tak­to­wa­li się po­now­nie? – prze­rwał ją zgrzy­tli­wy.

– Nie. Mamy uwol­nić źró­dło, a wte­dy wska­żą nam miej­sce ukry­cia Mie­cza, tyl­ko tyle. Czas mija.

– Po co więc go tra­ci­my?

Si­wo­bro­dy uśmiech­nął się lek­ko. Na wi­dok tego uśmie­chu Alt­sin po­czuł, jak cierp­nie mu skó­ra.

– Chcę jej za­dać kil­ka py­tań. Ale jest jesz­cze zbyt sil­na, będę po­trze­bo­wał wa­szej po­mo­cy, bra­cia.

Nie było żad­nych dys­ku­sji. Męż­czyź­ni bez sło­wa po­de­szli do znaj­du­ją­cej się na­prze­ciw wej­ścia ścia­ny i znik­nę­li na chwi­lę z pola wi­dze­nia zło­dzie­ja. Alt­sin usły­szał, jak je­den z nich coś wy­mam­ro­tał, dwu­krot­nie szczęk­nął za­mek i na­gle wszyst­kie lamp­ki za­mi­go­ta­ły, tar­gnię­te prze­cią­giem. Po­wie­trze wy­peł­nił nowy typ wil­go­ci, taki, któ­ry ko­ja­rzy się z mo­rzem i wo­do­ro­sta­mi.

W tym mo­men­cie Alt­sin mu­siał sto­czyć za­żar­tą wal­kę z Se­ehij­ką, któ­ra upar­ła się, że ko­niecz­nie musi spraw­dzić, co się dzie­je. De­cy­du­ją­cym ar­gu­men­tem oka­zał się so­lid­ny kop­niak i jej wła­sny szty­let przy­ło­żo­ny do gar­dła.

– Nie je­stem... wa­ria­tem – wy­sy­czał jej do ucha. – Nie pój­dzie­my tam. Ro­zu­miesz? Zo­ba­czy­my, co bę­dzie da­lej.

Czuł, jak wali jej ser­ce. Czas za­czął dłu­żyć się nie­mi­ło­sier­nie, a pra­we ko­la­no, na któ­rym przy­klęk­nął, co­raz ostrzej­szym bó­lem do­ma­ga­ło się zmia­ny po­zy­cji. Na­gle przez prze­strzeń prze­to­czył się dźwięk. Głu­chy i przy­tłu­mio­ny. Zło­dziej po­trze­bo­wał dłuż­szej chwi­li, aby sko­ja­rzyć go z czymś kon­kret­nym. Tak mógł­by krzy­czeć ktoś, komu wy­ry­wa­no pa­znok­cie, a wrzask tłam­szo­no brud­nym kne­blem.

Dziew­czy­na mu­sia­ła w tej sa­mej chwi­li dojść do po­dob­nych wnio­sków, bo jęk­nę­ła ci­cho i mimo ostrza przy­ło­żo­ne­go do gar­dła pró­bo­wa­ła rzu­cić się w przód. Sza­mo­ta­li się chwi­lę, cią­gle pod pe­le­ry­ną, wresz­cie za­ło­żył jej dźwi­gnię na ra­mię i przy­du­sił do ścia­ny.

– Nie szarp się, bo zła­mię ci rękę – wark­nął przez za­ci­śnię­te zęby. – Tam jest trzech wiel­kich ka­pła­nów. Są na te­re­nie świą­ty­ni i wła­da­ją Mocą w aspek­cie swo­je­go boga. Zdmuch­ną cię jak świecz­kę.

Ko­lej­ny stłu­mio­ny jęk wy­peł­nił loch. Dziew­czy­na prze­sta­ła się szar­pać i znie­ru­cho­mia­ła. Wy­ko­rzy­stał chwi­lę, by po­pra­wić płaszcz.

Trud­no było oce­nić, ile mu­sie­li cze­kać, gdy­by go ktoś za­py­tał, po­wie­dział­by, że kwa­drans, nie wię­cej. Trój­ka ka­pła­nów po­ja­wi­ła się w po­miesz­cze­niu tak ci­cho, że wy­glą­da­ło to na ma­gię.

– Twar­da jest – mruk­nął ten o chro­pa­wym gło­sie.

– Tak. – Si­wo­bro­dy wy­glą­dał na za­wie­dzio­ne­go. – By­łem pe­wien, że tym ra­zem się zła­mie. Chcę, żeby w cza­sie na­stęp­nej pro­ce­sji po­tro­jo­no stra­że. Do Mie­cza nikt nie ma pra­wa się zbli­żyć. Mam po­mysł, jak od­wró­cić uwa­gę od kra­dzie­ży.

Idą­cy przo­dem ka­płan za­trzy­mał się i od­wró­cił.

– Jaki? – za­pisz­czał.

– Roz­gło­ście, że do świą­ty­ni do­tar­ła in­for­ma­cja, iż me­ekhań­scy szpie­dzy będą pró­bo­wa­li zbez­cze­ścić re­li­kwię. Dla­te­go urzą­dza­my na nich po­lo­wa­nie w ca­łym mie­ście, a Miecz chro­ni­my w szcze­gól­ny spo­sób. Do tych, któ­rzy wie­dzą, że na­praw­dę go skra­dzio­no, niech do­trze wieść, że to był tyl­ko pod­stęp, by zmy­lić bluź­nier­ców.

– Do­bre po­my­sły przy­cho­dzą ci do gło­wy w lo­chach – za­re­cho­tał na­zy­wa­ny He­grem. – Po­wi­nie­neś czę­ściej tam prze­by­wać. A co z gil­dią zło­dziei? Mimo wszyst­ko mogą zna­leźć dzban.

– Je­śli my go nie mo­że­my zna­leźć, oni też nie da­dzą rady, hm... Ale zwró­ci­łeś uwa­gę na waż­ną rzecz. Trze­ba bę­dzie za­jąć się tą gil­dią. Liga nie po­win­na się sprze­ci­wiać...

Ka­pła­ni ru­szy­li do wyj­ścia. Ostat­ni, ten o pi­skli­wym gło­sie, za­trzy­mał się w drzwiach i omiótł po­miesz­cze­nie wzro­kiem. Alt­sin miał wra­że­nie, że pa­trzył w jego stro­nę nie­co dłu­żej. Szczu­pła twarz du­chow­ne­go była mu aż za do­brze zna­na. Wstrzy­mał od­dech.

Po cią­gną­cej się jak wiecz­ność chwi­li mnich od­wró­cił się i wy­szedł, drzwi za­mknę­ły się za nim, wy­peł­nia­jąc loch me­ta­licz­nym szczę­kiem. Zgrzyt­nę­ły za­su­wy, byli w pu­łap­ce.

Le­d­wo kro­ki uci­chły, dziew­czy­na wy­sko­czy­ła spod pe­le­ry­ny jak wy­strze­lo­na z ka­ta­pul­ty. Na ścia­nie, któ­ra wcze­śniej nie wy­róż­nia­ła się ni­czym szcze­gól­nym, wid­niał za­rys nie­wiel­kich drzwi. To tam­tę­dy ka­pła­ni mu­sie­li do­stać się do dal­szej czę­ści lo­chów. Usły­szał, jak Se­ehij­ka mysz­ku­je przy nich, mam­ro­cząc coś pod no­sem. On miał inne pro­ble­my na gło­wie.

Kles­sen. Ten chu­dy ka­płan o pi­skli­wym gło­si­ku to Kles­sen-lot-Tre­wan, Wiel­ki In­kwi­zy­tor księ­stwa. Alt­sin wi­dział go raz czy dwa w cza­sie pro­ce­sji, po­mię­dzy naj­wyż­szy­mi do­stoj­ni­ka­mi kul­tu, ale do­pie­ro te­raz zro­zu­miał, dla­cze­go na­zy­wa­no go Mil­czą­cym. Choć za­pew­ne prze­słu­chi­wa­nym przez nie­go oso­bom wca­le nie było do śmie­chu, na­wet je­śli py­ta­nia za­da­wał im pi­skli­wym dy­sz­kan­tem. A je­że­li ten mały to Kles­sen, to wła­ści­cie­lem pa­skud­ne­go gło­su mu­siał być He­gren­sek Le­wa­ry, do­wód­ca zbroj­nej stra­ży Świą­ty­ni, po­słu­gu­ją­cy się ty­tu­łem Bi­tew­nej Pię­ści Re­agwy­ra. A ten trze­ci, o wy­glą­dzie pa­triar­chy, to Tyg-ger-Frenn, dru­gi w ko­lej­ce do stoł­ka ar­cy­ka­pła­na, zaj­mo­wa­ne­go ak­tu­al­nie przez do­tknię­tą star­czym zi­dio­ce­niem ma­rio­net­kę, uzna­wa­ną dla nie­po­zna­ki za zwierzch­ni­ka Świą­ty­ni. Ta trój­ka spra­wo­wa­ła rze­czy­wi­stą wła­dzę w za­ko­nie, w związ­ku z czym groź­by, ja­kie rzu­cał De­ar­gon, wy­da­wa­ły się te­raz mło­de­mu zło­dzie­jo­wi frasz­ką. Je­śli ci ka­pła­ni po­sta­no­wi­li ko­goś znisz­czyć, po­wi­nien ucie­kać na­praw­dę szyb­ko i na­praw­dę da­le­ko.

Usły­szał za ple­ca­mi kil­ka głu­chych ude­rzeń. To dziew­czy­na pró­bo­wa­ła się do­stać do za­mknię­tej czę­ści pod­zie­mi. Zi­gno­ro­wał ją i pod­szedł do drzwi pro­wa­dzą­cych na górę. Już na pierw­szy rzut oka wie­dział, że od we­wnątrz nie bę­dzie pro­ble­mów z otwar­ciem zam­ka, więc bez kło­po­tów stąd wyj­dzie. Jed­na do­bra wia­do­mość dzi­siaj.

– Ty... otfo­szysz... eee, czwi – do­bie­gło zza ple­ców.

– Bez pro­ble­mu. – Nie za­dał so­bie tru­du, żeby się od­wró­cić. – I chy­ba na­wet za­mknę tak, że nikt się nie zo­rien­tu­je.

– Nie te... tu. – Se­ehij­ka stuk­nę­ła w drzwi, przy któ­rych się krę­ci­ła.

– Nie mam na to cza­su, gów­no, w któ­re wpa­dłem, wła­śnie za­le­wa mi usta. Chy­ba wy­bio­rę się na dłu­gą wy­ciecz­kę za mia­sto.

Que we­nre.

– Wiem, że nie ro­zu­miesz. Szu­ka­łem pew­ne­go Mie­cza, a usły­sza­łem, jak trzech na­praw­dę po­tęż­nych i moż­nych su­kin­sy­nów pla­nu­je za­ję­cie się mną i mo­imi przy­ja­ciół­mi. Pew­ne spra­wy mają pierw­szeń­stwo, mała.

A’le­etal? Qun­te ten ale­etal’s ar­r­duns!

Nie zro­zu­miał ani sło­wa.

– Za­mie­rzasz się kłó­cić? Obo­je sie­dzi­my w tym sa­mym wor­ku. – Prze­rwał oglę­dzi­ny zam­ka i spoj­rzał na dziew­czy­nę. – Choć nie wiem, jak ty się w nim zna­la­złaś i co tu ro­bisz.

Sta­ła pod prze­ciw­le­głą ścia­ną, skry­ta w mi­go­czą­cych cie­niach. Na­gle zro­bi­ła kil­ka dłu­gich kro­ków, aż zna­la­zła się w krę­gu świa­tła, rzu­ca­ne­go przez lamp­ki. Wy­glą­da­ła, jak­by to­czy­ła ze sobą we­wnętrz­ną wal­kę.

– Ty... otfusz czwi, ja dam... Miecz – wy­du­ka­ła.

No pew­nie.

– Ukra­dłaś Miecz Re­agwy­ra? Ka­wał że­la­za, któ­ry ja sam le­d­wo dał­bym radę wy­nieść po scho­dach? Masz mnie za dur­nia? Nie, nie mu­sisz od­po­wia­dać. – Od­wró­cił się do drzwi. – Le­piej roz­stań­my się jak... ech, do­brzy nie­zna­jo­mi.

De­li­kat­nie za­czął ba­dać kon­struk­cję zam­ka. O ile otwo­rze­nie go nie było pro­ble­mem, o tyle kło­pot mo­gło spra­wić za­mknię­cie go od ze­wnątrz, by nikt się nie zo­rien­to­wał. Ale po­wi­nien so­bie po­ra­dzić.

Mię­dzy ło­pat­ka­mi za­swę­dzia­ło go tak, jak­by tu­zin psz­czół zo­sta­wił tam swo­je żą­dła. Usły­szał nie­przy­jem­ny zgrzyt, a kie­dy się od­wró­cił, ka­mien­ny po­stu­ment, wa­żą­cy bo­go­wie wie­dzą ile, uno­sił się ja­kieś dwie sto­py nad po­sadz­ką. Dziew­czy­na sta­ła obok, czub­ka­mi pal­ców pra­wej ręki do­ty­ka­jąc jego po­wierzch­ni. Re­cy­to­wa­ła ci­cho ja­kieś sło­wa, pa­trząc wy­zy­wa­ją­co na Alt­si­na. Gdy uzna­ła, że już dość zo­ba­czył, za­mil­kła, a czar­ny ka­mień po­wo­li opadł na swo­je miej­sce.

Flet’h Miecz?

Za­ci­snął zęby, cze­ka­jąc, aż swę­dze­nie usta­nie.

– Tak, chcę Miecz.

– To otfusz te czwi.

* * *


Drzwi były czar­ne, a ich po­wierzch­nia su­ge­ro­wa­ła, że są zro­bio­ne z ka­mie­nia. Mia­ły dwie dziur­ki od klu­czy, w po­ło­wie wy­so­ko­ści, trzy cale od kra­wę­dzi, sześć cali jed­na nad dru­gą. Znał ten układ, za­mek był dość skom­pli­ko­wa­ny i naj­pew­niej wy­ma­gał prze­krę­ce­nia obu klu­czy jed­no­cze­śnie. Po­kle­pał ciem­ną po­wierzch­nię.

– Cza­ry?

Se­ehij­ka po­krę­ci­ła gło­wą.

Neo gret’h. Nie... czu­je kes­syu.

– To, że nie czu­jesz ma­gii, nic a nic nie zna­czy. Ale mój pa­tron w ta­kich sy­tu­acjach zwykł ma­wiać: „Je­den kło­pot na raz”.

Wy­cią­gnął pęk wy­try­chów.

Se­ehij­ka przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu uważ­nie.

– Ty... hen­re’ll otw­fo­rzysz... eee, czwi?

– Spró­bu­ję. Po­trzy­maj po­chod­nię. – Wrę­czył jej od­pa­lo­ną od lamp­ki ża­giew.

Wło­żył w gór­ną dziur­kę ka­wa­łek mięk­kie­go dru­tu i za­czął ob­ra­cać. Przy­mknął oczy, re­je­stru­jąc w pa­mię­ci wszel­kie nie­rów­no­ści we­wnętrz­nej bu­do­wy zam­ka. Wy­jął, zgiął drut w nie­co inny spo­sób, spró­bo­wał po­now­nie, po­tem jesz­cze raz, i jesz­cze. Za pią­tym ra­zem wie­dział już mniej wię­cej, któ­ry wy­trych bę­dzie pa­so­wał.

Wsu­nął go do zam­ka i za­czął ma­ni­pu­lo­wać. Za­pad­ki sta­wi­ły opór, wy­trych za­czął się wy­gi­nać.

Zre­zy­gno­wał i za­jął się dru­gą dziur­ką. Po­szło szyb­ciej, już po trze­ciej pró­bie wie­dział, że nie ma ta­kie­go wy­try­cha.

– Je­den kło­pot na raz – wy­sy­czał, ocie­ra­jąc kro­ple potu z czo­ła, i się­gnął do pasa.

Zwój sta­lo­we­go dru­tu i cąż­ki nie pierw­szy raz ra­to­wa­ły go z opre­sji.

Uciął dwa ka­wał­ki, wy­giął, przy­mie­rzył. Wy­cią­gnął, po­pra­wił kształt, spró­bo­wał po­now­nie, de­li­kat­nie na­ci­ska­jąc od­na­le­zio­ne za­pad­ki. Ru­szy­ły się.

– No do­brze, a te­raz zmięk­czacz.

Dziew­czy­na nie od­zy­wa­ła się. Pa­trzy­ła tyl­ko, jak wy­cią­ga małą bu­te­lecz­kę i wle­wa po kil­ka kro­pel przej­rzy­stej cie­czy w każ­dą dziur­kę.

Chwi­lę cze­kał, aż oli­wa prze­są­czy się przez me­cha­nizm. Po czym umie­ścił w gór­nej dziur­ce wy­trych, w dol­nej oba dru­ty i ka­wa­łek pła­skie­go me­ta­lu.

– Mu­sisz mi po­móc... do­brze?

Em­mellzgo­dzi­ła się. – Do­brze. Czo mam zro­bić?

– Złap ten wy­trych. Ten. – Po­kie­ro­wał jej dło­nią. – I ten drut. Trzy­maj. Na trzy prze­kręć wy­trych w lewo. Raz, dwa, trzy.

Wy­da­wa­ło się, że nic z tego. Alt­sin pod­wa­żył dol­ne za­pad­ki, prze­krę­ci­li jed­no­cze­śnie klu­cze, ale za­mek sta­wił twar­dy opór. Przez dłuż­szą chwi­lę si­ło­wa­li się w mil­cze­niu z opor­nym me­cha­ni­zmem, na­raz dziew­czy­na po­ru­szy­ła swo­im wy­try­chem, coś szczęk­nę­ło, Alt­sin po­czuł, że dolny wy­trych też może się prze­krę­cić i drzwi za­czę­ły się otwie­rać.

Na­parł na nie bar­kiem, otwo­rzy­ły się bez­sze­lest­nie i na­gle zna­lazł się twa­rzą na po­zio­mie pod­ło­ża. Se­ehij­ka rzu­ci­ła się na­przód, jak­by po­tęż­na siła we­ssa­ła ją do środ­ka. Tyl­ko wes­tchnął, pod­no­sząc się z po­sadz­ki.

Pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć, w któ­rą wła­ści­wie stro­nę jest skie­ro­wa­ny ten tu­nel. Je­śli się nie po­my­lił, ko­ry­tarz pro­wa­dził w kie­run­ku mo­rza.

By po trzy­dzie­stu jar­dach za­koń­czyć się zwy­kły­mi, drew­nia­ny­mi drzwia­mi. Gdy zło­dziej do­tarł do dziew­czy­ny, sta­ła przed nimi i za­glą­da­ła do środ­ka przez małe, za­kra­to­wa­ne okien­ko.

Alt­sin zer­k­nął nad jej gło­wą i ci­cho gwizd­nął. Mi­go­czą­cy blask oświe­tlił sto­sy zło­tych i srebr­nych mo­net, ku­fer­ki i skrzy­necz­ki wy­peł­nio­ne dro­gi­mi ka­mie­nia­mi, klej­no­ta­mi i bursz­ty­nem, rów­no uło­żo­ne sztab­ki zło­ta i wi­szą­ce na ścia­nach ba­jecz­ne go­be­li­ny. Pod prze­ciw­le­głą ścia­ną błysz­cza­ło kil­ka pa­rad­nych zbroi, war­tych na oko wię­cej niż rocz­ny do­chód ze spo­rej wsi. Za­war­tość tego skarb­czy­ka mo­gła­by za­chwiać ryn­kiem krusz­ców i klej­no­tów w księ­stwie.

Świą­ty­nia na­praw­dę ro­sła w siłę.

Przez chwi­lę sy­cił oczy wi­do­kiem tych wszyst­kich skar­bów i na­gle ode­zwał się w nim zło­dziej­ski in­stynkt. W lo­chach było zim­no i wil­got­no, nikt nie trzy­ma tka­ne­go z naj­droż­szej weł­ny go­be­li­nu w ta­kich wa­run­kach. A mo­ne­ty i zbro­je błysz­cza­ły zbyt ja­sno i zbyt za­chę­ca­ją­co.

Dziew­czy­na za­drża­ła.

Iv’ kes­syu.

Za­czy­nał ła­pać po­szcze­gól­ne słów­ka. Cza­ry. Tyl­ko ja­kie?

– Ja­kaś ilu­zja, pie­kiel­nie do­bra.

Po­ki­wa­ła gło­wą. Po­tem zła­pa­ła go za rękę i wska­za­ła miej­sce pod ścia­ną. Po­słusz­nie sta­nął obok. Ma­gia była jej dział­ką.

Fre­den... oka.

Nie zro­zu­miał, wy­mam­ro­ta­ła coś pod no­sem, zła­pa­ła go za ręce i przy­ło­ży­ła do twa­rzy. Po­słusz­nie za­mknął oczy i za­sło­nił je dłoń­mi. Nie usły­szał, jak wy­ma­wia za­klę­cie, na­gle po­czuł pie­cze­nie w głę­bi czasz­ki, gdzieś za gał­ka­mi oczny­mi, do ust na­pły­nę­ła mu śli­na, a ręce za­czę­ły się po­cić. Mię­dzy ło­pat­ka­mi całe mro­wi­sko wła­śnie urzą­dzi­ło so­bie za­ba­wę w gry­zio­ne­go. Wo­lał nie my­śleć, jak za­re­ago­wał­by na zdję­cie za­klę­cia, gdy­by nie ka­za­ła mu za­sło­nić oczu.

Dziew­czy­na wes­tchnę­ła gło­śno. Otwo­rzył oczy i ro­zej­rzał się.

Ko­ry­tarz się zmie­nił. Ka­mien­ne ścia­ny za­czę­ły stra­szyć li­sza­ja­mi za­cie­ków i za­pra­wą, wy­kru­sza­ją­cą się spo­mię­dzy spo­in. Nie wy­glą­da­ło to zbyt so­lid­nie. Z su­fi­tu zwie­sza­ły się ja­kieś bia­łe so­ple, odła­mał je­den i ostroż­nie po­li­zał. Sól. Byli pod po­wierzch­nią mo­rza. Co­raz moc­niej tę­sk­nił za za­rzy­ga­nym mo­lem i po­twor­nym ka­cem.

Ostroż­nie pod­szedł do drzwi. Te­raz wy­glą­da­ły na zro­bio­ne ze sta­lo­wych blach, sze­ro­kie na dwa cale za­wia­sy i po­tęż­na za­su­wa bu­dzi­ły in­stynk­tow­ną oba­wę. Zaj­rzał przez okien­ko.

Łup! Coś po­tęż­ne­go wal­nę­ło w drzwi na wy­so­ko­ści jego twa­rzy. Czer­wo­ne, dłu­gie na ja­kieś trzy cale kły trza­snę­ły tuż przed jego no­sem. Od­sko­czył, wy­szar­pu­jąc szty­let. Do­pie­ro po chwi­li zdał so­bie spra­wę z głu­po­ty tego ge­stu. Gdy­by za­wia­sy nie wy­trzy­ma­ły, miał­by ta­kie szan­se jak flą­dra w star­ciu z re­ki­nem.

Se­ehij­ka sta­nę­ła obok.

Au­ra­we­erstwier­dzi­ła.

– Tak, au­ra­wir, nie chciał­bym być w skó­rze tego, kto da się na­brać na ilu­zję.

Skarb­czy­ki i taj­ne schow­ki za­bez­pie­cza­no w naj­róż­niej­szy spo­sób. Od pro­stych sprę­ży­no­wych pu­ła­pek, po­przez stró­żu­ją­ce zwie­rzę­ta, róż­no­ra­kie za­klę­cia i klą­twy, aż do umiesz­cza­nia w nich wred­nych i śmier­tel­nie groź­nych stwo­rów po­cho­dzą­cych z Uro­czysk. Gdy księ­stwo było czę­ścią Im­pe­rium, za sam kon­takt z taką ma­gią wy­sy­ła­no do ko­palń lub na ga­le­ry. Te­raz jed­nak Me­ekhań­czy­cy wy­co­fa­li się na wschód i dla lu­dzi nie­bo­ją­cych się ry­zy­ka otwo­rzy­ły się nowe moż­li­wo­ści. Szkar­łat­ne Wzgó­rza, jed­no z naj­więk­szych po­bi­tew­nych Uro­czysk na kon­ty­nen­cie, le­ża­ły za­le­d­wie pięć­dzie­siąt mil na po­łu­dnie od mia­sta. Więk­szość po­ja­wia­ją­cych się tam stwo­rzeń nie po­tra­fi­ła żyć poza prze­klę­tym te­re­nem, były jed­nak i ta­kie, któ­re wy­ka­zy­wa­ły za­dzi­wia­ją­cą i dość nie­po­ko­ją­cą zdol­ność ad­ap­ta­cji. Dłu­gi na dzie­sięć stóp, po­dob­ny do po­kry­te­go łu­ską lwa au­ra­wir był jed­nym z ta­kich stwo­rów. Po­dob­no ni­g­dy nie sy­piał, nie tra­cił czuj­no­ści i ni­g­dy nie opusz­cza­ła go żą­dza krwi. Alt­sin znał przy­naj­mniej trzy gil­die ma­gów, któ­re wy­spe­cja­li­zo­wa­ły się w chwy­ta­niu, pę­ta­niu za­klę­cia­mi i przy­mu­sza­niu ta­kich stwo­rzeń do służ­by. Sły­szał też o dwóch, któ­re opra­co­wy­wa­ły spo­so­by neu­tra­li­za­cji tych straż­ni­ków, dzię­ki cze­mu rów­no­wa­ga w wiecz­nej woj­nie mię­dzy tymi, co chcie­li kraść, a tymi, któ­rzy pra­gnę­li ochro­nić swo­je do­bra, zo­sta­ła za­cho­wa­na.

To jed­nak nie wy­ja­śnia­ło, cze­go wła­ści­wie szu­ka­li tu ka­pła­ni i ta dziew­czy­na, któ­ra wła­śnie za­czę­ła mysz­ko­wać po ko­ry­ta­rzu, oglą­da­jąc do­kład­nie wszyst­kie ścia­ny. Za­mknię­ta za sta­lo­wy­mi drzwia­mi be­stia na pew­no nie wy­da­ła tego mro­żą­ce­go krew w ży­łach jęku, któ­ry wcze­śniej usły­szał. I do cho­le­ry, jaki był sens umiesz­cza­nia au­ra­wi­ra w pu­stym lo­chu, ukry­tym za bar­dzo nę­cą­cą ilu­zją? Gdy­by do pod­zie­mi wdarł się ktoś inny, ja­kiś zwy­kły zło­dziej albo zbyt cie­kaw­ski brat... Mógł­by ulec po­ku­sie, otwo­rzyć drzwi i... Wiel­kim ka­pła­nom po­zo­sta­ło­by wte­dy tyl­ko po­sprzą­ta­nie i za­pę­dze­nie be­stii z po­wro­tem do losz­ku... Cze­go tak na­praw­dę strzegł stwór?

I wła­ści­wie, dla­cze­go wła­śnie on miał­by się tym przej­mo­wać?

– Otwo­rzy­łem drzwi – przy­po­mniał. – Gdzie jest Miecz?

Nie od­wró­ci­ła się i nie prze­sta­ła ba­dać ścian. Na­gle wy­da­ła ci­chy okrzyk, pchnę­ła je­den z ka­mie­ni i zni­kła w po­wsta­łej na­gle szcze­li­nie. Za­klął i ru­szył za nią. Je­śli te­raz dziew­czy­na wpad­nie w ja­kąś pu­łap­kę i da się za­bić, cały jego wy­si­łek pój­dzie na mar­ne.

Do na­stęp­nych drzwi pro­wa­dził ko­ry­tarz dłu­gi na za­le­d­wie kil­ka jar­dów. Za­my­ka­ła je zwy­kła, że­la­zna, lśnią­ca od oli­wy za­su­wa.

Dziew­czy­na była już przy nich, jed­nym ru­chem otwo­rzy­ła drzwi i wpa­dła do środ­ka. Nie­mal na­tych­miast usły­szał jej roz­pacz­li­wy okrzyk:

Na­ale­ee!

A póź­niej dru­gi, od któ­re­go wło­sy sta­nę­ły mu dęba:

Na­aaale­eeeee!!!

Wszedł do środ­ka.

Czar­ne ścia­ny, czar­ne skle­pie­nie, czar­ne pły­ty po­sadz­ki.

I ol­brzy­mi, czar­ny miecz wbi­ty na sztorc po­środ­ku celi.

I wy­chu­dzo­ny trup ko­bie­ty, któ­re­go roz­po­star­te na boki ręce uwię­zio­ne były w oko­wach łań­cu­chów przy­twier­dzo­nych do koń­ców jel­ca. Cia­ło zwi­sa­ło na nich, opie­ra­jąc się na lek­ko ugię­tych no­gach. Zma­sa­kro­wa­ne sto­py były sine i opuch­nię­te, ogo­lo­ną do go­łej skó­ry gło­wę po­kry­wa­ły dzie­siąt­ki sta­rych i no­wych ran. Resz­tę li­to­ści­wie za­kry­wa­ła brud­na ko­szu­la. Cuch­nę­ło ury­ną i ze­psu­tą krwią, jak w la­za­re­cie dla ubo­gich.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nia­ło mi­go­ta­nie po­chod­ni trzy­ma­nej przez dziew­czy­nę. Ona sama klę­cza­ła na po­sadz­ce nie­ru­cho­ma, jak­by gro­za prze­mie­ni­ła ją w ka­mień. Alt­sin wziął ża­giew i pod­szedł do mie­cza.

Był wiel­ki, ogrom­ny, tak duży, że wy­glą­dał bar­dziej jak rzeź­ba, wy­obra­że­nie, nie tyle broń, co hołd od­da­ny sztu­ce two­rze­nia mor­der­czych na­rzę­dzi. Sam je­lec miał roz­pię­tość po­nad pię­ciu stóp, a wy­ra­sta­ją­ca z nie­go rę­ko­jeść ku­li­stą gło­wi­cą nie­mal do­ty­ka­ła su­fi­tu. Sie­dem stóp klin­gi lśni­ło ma­to­wą czer­nią w bla­sku po­chod­ni. Je­śli miecz miał pro­por­cje re­li­kwii, to co naj­mniej trzy sto­py ostrza tkwi­ło jesz­cze w ka­mie­niach po­sadz­ki.

Zło­dziej ostroż­nie zbli­żył się do bro­ni, kra­wędź ostrza lśni­ła, jak­by po­kry­to ją war­stew­ką szkła. Wy­cią­gnął rękę.

– Ostroż­nie – po­wie­dział trup.

Alt­sin drgnął, dłoń bez­wied­nie mu­snę­ła klin­gę. Nie po­czuł bólu, żad­ne­go opo­ru, po pro­stu rękę na­gle wy­peł­ni­ła mu cie­pła czer­wień. Od­sko­czył, klnąc wście­kle.

– To ostrze ni­g­dy się nie tępi i ni­g­dy nie ma dość krwi. Po to zo­sta­ło stwo­rzo­ne. – Przy­ku­ta po­stać unio­sła gło­wę i zwró­ci­ła twarz w jego stro­nę. Jej oczy wy­peł­nia­ło bez­brzeż­ne znu­że­nie. – Po­noć kie­dyś, ty­sią­ce lat temu, lśni­ło świa­tłem gwiaz­dy, z któ­rej du­szy go wy­ku­to. Zwłasz­cza wte­dy, gdy w po­bli­żu znaj­do­wa­ły się stwo­ry Nie­chcia­nych.

Pa­trzył na nią, za­ci­ska­jąc kur­czo­wo pięść i wsłu­chu­jąc się w ka­pa­nie wła­snej krwi. Po­czuł pierw­szą falę mro­wią­ce­go bólu, bie­gną­ce­go od dło­ni do łok­cia. Je­śli prze­ciął ścię­gna w pra­wej dło­ni, cze­ka­ją go nie­li­che wy­dat­ki na uzdro­wi­cie­li.

– Może nie je­stem wy­star­cza­ją­co mrocz­nym stwo­rze­niem – wark­nął.

Ko­bie­ta roz­cią­gnę­ła wy­schnię­te war­gi w pa­ro­dii uśmie­chu. Po­ła­ma­ne zęby były czar­ne.

– Dziś mógł­by sta­nąć przed nim sam Szey­ren, a ostrze po­zo­sta­ło­by czar­ne. – Twarz od­wró­ci­ła się w stro­nę wciąż klę­czą­cej dziew­czy­ny. – Al­fan­da al’ma to ve­vertsh ten­bell.

Se­ehij­ka za­szlo­cha­ła i ukry­ła twarz w dło­niach.

Ygwal’aprzy­ku­ta za­szep­ta­ła ci­cho. – Ygwal’a equ­riel, amon­tell yp el twe’rt oma’os.

Nie zro­zu­miał żad­ne­go ze słów. Ale jed­no było ja­sne, przy­ku­ta też była Se­ehij­ką, choć pa­trząc na wy­chu­dzo­ne, po­kry­te ra­na­mi cia­ło, trud­no by­ło­by się tego do­my­ślić. Zni­kła gdzieś aura bez­względ­nej, nie­zno­szą­cej sprze­ci­wu dumy, jaką ota­cza­li się jej współ­ple­mień­cy. Zo­sta­ło... Alt­sin przy­pa­try­wał się jej bez że­na­dy, zo­sta­ło samo cia­ło, tro­chę mię­śni, ko­ści i zła­ma­ny duch. I bli­zny. Dzie­siąt­ki, set­ki bla­dych kre­sek two­rzą­cych na ca­łym cie­le mo­zai­kę bólu i okru­cień­stwa. Na twa­rzy, ra­mio­nach, no­gach.

Ko­bie­ta przez chwi­lę mie­rzy­ła go wzro­kiem, po­tem opu­ści­ła gło­wę, dy­sząc cięż­ko.

– Po­wiedz mi chłop­cze, czy krew pły­nie pod górę?

Krew? Jaka krew?

Spoj­rzał w dół. Ka­pią­ce z jego roz­cię­tej dło­ni kro­ple utwo­rzy­ły czar­ną, po­ły­skli­wą ka­łu­żę. Od ka­łu­ży wy­bie­ga­ła wą­ska od­no­ga. Na jego oczach stru­myk wspiął się na po­chy­łą pły­tę po­sadz­ki i pełzł w kie­run­ku Mie­cza.

– Tak, do ostrza.

– Cią­gle jest głod­ne, nie­na­sy­co­ne – szep­nę­ła. – Och, Wo­jow­ni­ku, gdy­byś wie­dział, co oni zro­bi­li z two­im Mie­czem...

Do­pie­ro te­raz do nie­go do­tar­ło, co po­wie­dzia­ła po­przed­nio, o świe­tle i wy­ku­ciu Mie­cza z ser­ca upa­dłej gwiaz­dy. Za­ci­snął pię­ści, nie ba­cząc na ból roz­cię­tej ręki. Den­go­tha­ag. Oto stał przed Mie­czem boga. Praw­dzi­wym, tym z le­gend i opo­wie­ści. Bro­nią, któ­ra w ogniu bi­tew śpie­wa­ła pieśń na­dziei i któ­rej świa­tło po­ra­ża­ło stwo­ry Nie­chcia­nych. Przy­naj­mniej tak twier­dzi­li po­eci opła­ca­ni przez ka­pła­nów – ode­zwał mu się w gło­wie ja­kiś zło­śli­wy głos.

Dziew­czy­na unio­sła twarz i po­wie­dzia­ła ci­cho:

Wee’ndo, asha­dan gell huy­qac’een dor’lm wen­tar.

Has­sę?

Star­sza Se­ehij­ka wy­glą­da­ła na na­praw­dę wzbu­rzo­ną. Młod­sza spoj­rza­ła na nie­go bła­gal­nie.

– Psze­ciesz mamy Miecz. A’n deal’nom qeen.

Wy­glą­da­ła te­raz jak roz­cza­ro­wa­ne dziec­ko. Alt­sin pa­trzył na nią i my­ślał. Pod­słu­cha­na roz­mo­wa ka­pła­nów sta­wa­ła się mniej ta­jem­ni­cza.

– Miecz, któ­ry ukra­dłaś, to ilu­zja, złom, ko­pia. Ka­wa­łek że­la­za do ku­glarcz­nych przed­sta­wień i je­śli się nie mylę, mają gdzieś jesz­cze je­den taki, praw­da? – Star­sza ko­bie­ta bez sło­wa ski­nę­ła gło­wą. – To, co na­zy­wa­my Mie­czem Re­agwy­ra i co czci­my od lat, stoi tu­taj.

Przy­ku­ta do bro­ni ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się ze strasz­nym gry­ma­sem.

– Tak. Sta­re baj­ki, mó­wią­ce o tym, jak zroz­pa­czo­ny po śmier­ci cór­ki bóg wrzu­cił zła­ma­ny Miecz do mo­rza, mają w so­bie zia­ren­ko praw­dy. Przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o roz­pacz. Jed­nak tak na­praw­dę li­czy się tyl­ko to, że Miecz tkwił w tym miej­scu po­nad trzy ty­siąc­le­cia. Póź­niej zna­la­zła go gru­pa ka­pła­nów, wy­bu­do­wa­ła pod wodą lo­chy, osu­szy­ła je i za­gar­nę­ła re­li­kwię dla sie­bie. Dla kul­tu Wo­jow­ni­ka ten Miecz był bez­cen­ny. Lecz wte­dy ze wscho­du nad­cią­gnę­ło mło­de Im­pe­rium, któ­re było od­po­wie­dzial­ne za do­tych­cza­so­we klę­ski Świą­ty­ni Re­agwy­ra i któ­re trzy­ma­ło wszel­kie re­li­gie i świą­ty­nie na krót­kiej smy­czy, więc mni­si nie ośmie­li­li się zro­bić z nie­go użyt­ku. Cze­ka­li. – Roz­kasz­la­ła się wil­got­nym, char­czą­cym rzę­że­niem. – Wy­bacz­cie, tu­tej­szy kli­mat nie na­le­ży do naj­zdrow­szych. – Wy­plu­ła na pod­ło­gę coś czar­ne­go i lep­kie­go. – Te­raz Me­ekhań­czy­cy ode­szli, a kult Pana Bi­tew ro­śnie w siłę. Jest coś, co po­cią­ga lu­dzi w wi­zji wa­lecz­ne­go sza­leń­ca sta­ją­ce­go na­prze­ciw Mro­ku...

Młod­sza Se­ehij­ka za­traj­ko­ta­ła coś szyb­ko. Star­sza unio­sła gło­wę i szarp­nę­ła się do przo­du.

– Ani mi się waż. Je­śli do­wie­dzą się, że znasz praw­dę, znaj­dą cię i za­bi­ją, na­wet je­śli mie­li­by prze­wró­cić mia­sto do góry no­ga­mi.

An’no...

– Nie! Mnie już nie po­mo­żesz... On mnie pra­wie ma. Miecz...

Uspo­ko­iła się z wy­raź­nym wy­sił­kiem.

– Nie dziw się, że mó­wię w two­im ję­zy­ku, chłop­cze. Ona też zna go le­piej, niż chce przy­znać, a ja nie mam cza­su ani sił na po­wta­rza­nie wszyst­kie­go po dwa razy. My­lisz się, my­śląc, że ko­pia to tyl­ko za­baw­ka. Ten Miecz zo­stał stwo­rzo­ny tak, aby po­chła­niać siłę ży­cio­wą ofiar i prze­ka­zy­wać ją swe­mu wła­ści­cie­lo­wi. Ka­pła­ni zna­leź­li ja­kiś spo­sób, by prze­lać tę siłę w re­pli­kę. Nie ośmie­li­li się jed­nak zro­bić du­pli­ka­tu tych sa­mych roz­mia­rów, gdyż mo­gli­by mieć kło­po­ty z za­pa­no­wa­niem nad jego Mocą. To trud­ne cza­ry, ko­pia musi być do­kład­na do naj­mniej­sze­go szcze­gó­łu, ale two­rzy się wte­dy parę czer­pak-dzban. Moc tego Mie­cza jest prze­ka­zy­wa­na do tej niby-re­li­kwii wy­sta­wia­nej w świą­ty­ni. A stam­tąd do wier­nych. Siła ży­cio­wa ma róż­ne aspek­ty, ale wszyst­kie zmie­nia­ją się tak, by uzdra­wiać, le­czyć i wspo­ma­gać. Tyl­ko...

– Żeby na gó­rze mo­gły dziać się cuda, tu musi ktoś umie­rać?

Ski­nę­ła gło­wą.

– Więc stąd pul­sa­cja mocy Mie­cza? – kon­ty­nu­ował.

Przez chwi­lę wy­glą­da­ła na za­sko­czo­ną.

– Tak. Mą­dry chło­pak. Po­mo­żesz mi?

Nie od­po­wie­dział, za­ję­ty od­ry­wa­niem ka­wał­ka ma­te­ria­łu od ko­szu­li. Owi­nął nim kil­ka­krot­nie dłoń i za­ci­snął ją w pięść. Czym­kol­wiek był ten Miecz, nie bę­dzie się kar­mił jego krwią.

– Czy...

– Nie ga­daj tyle – mruk­nął, pod­cho­dząc bli­żej. – Chcę zo­ba­czyć te wię­zy.

Z koń­ców jel­ca wy­ra­sta­ły czar­ne łań­cu­chy, za­koń­czo­ne spłasz­czo­ny­mi oko­wa­mi. Każ­dy łań­cuch miał sie­dem ogniw, z któ­rych pierw­sze wy­ra­sta­ło wprost z bro­ni. Ob­rę­cze opa­su­ją­ce nad­garst­ki ko­bie­ty były cia­sne i zda­wa­ły się wro­śnię­te w skó­rę.

Się­gnął do pasa i wy­jął jed­ną ze swo­ich spe­cjal­nych bu­te­le­czek. Na gru­bym, zie­lo­nym szkle wy­rżnię­to kil­ka za­bar­wio­nych na ciem­ny szkar­łat zna­ków.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na na­czyn­ko.

– Cza­ry – stwier­dzi­ła.

– Noo. Gdy­by nie za­klę­cie, za­war­tość tej bu­tel­ki prze­żar­ła­by szkło w sto ude­rzeń ser­ca. Nie­wie­lu al­che­mi­ków po­tra­fi coś ta­kie­go zro­bić. Na­zy­wa­my to siuś­ka­mi pi­ja­ne­go Nes­bord­czy­ka. – Ostroż­nie od­kor­ko­wał bu­te­lecz­kę i pod­sta­wił jej szyj­kę pod naj­bliż­sze ogni­wo.

– Za­zwy­czaj same opa­ry po­tra­fią prze­gryźć że­la­zo. Cze­kał dłuż­szą chwi­lę, wresz­cie skrzy­wił się i lek­ko do­tknął pal­cem me­ta­lu. Żad­nych śla­dów. De­li­kat­nie, z naj­wyż­szą uwa­gą prze­chy­lił szyj­kę nad łań­cu­chem i po­zwo­lił, by po­je­dyn­cza kro­pla spa­dła na jego po­wierzch­nię. Pa­mię­tał do­kład­nie re­ak­cję zwy­kłej sta­li, na­wet naj­lep­szej, sy­cze­nie, bą­ble i dym o gorz­ko-kwa­śnym za­pa­chu. Tu nie wy­da­rzy­ło się nic ta­kie­go, kro­pla zsu­nę­ła się po me­ta­lu jak woda po na­wo­sko­wa­nym per­ga­mi­nie i spa­dła na po­sadz­kę. Do­pie­ro wte­dy roz­le­gło się sy­cze­nie i po­wie­trze wy­peł­nił smród. Alt­sin za­mknął i scho­wał bu­tel­kę.

– Co bę­dzie te­raz? – za­py­ta­ła z ła­god­ną kpi­ną. – Ostrze do me­ta­lu?

Zro­zu­miał, że od po­cząt­ku wie­dzia­ła, jak skoń­czy się pró­ba z kwa­sem.

– A wy­trzy­masz cię­cie ko­ści? – wark­nął roz­gnie­wa­ny.

Uśmiech­nę­ła się prze­ra­ża­ją­co.

– Są­dzisz, że nie?

Och. Do dia­bła, kula żół­ci sie­dzą­ca mu od dłuż­sze­go cza­su w żo­łąd­ku wy­bra­ła się na wy­ciecz­kę w górę.

– To się nie uda – oświad­czył ka­te­go­rycz­nie.

– Oczy­wi­ście. – Ski­nę­ła po­wo­li gło­wą. – Wy­krwa­wi­ła­bym się na śmierć, krzy­cząc i wierz­ga­jąc, a Miecz chłep­tał­by moją krew, aż w koń­cu by mnie po­chło­nął. Nie chcę tak umrzeć.

Cała sy­tu­acja za­czy­na­ła pach­nieć obłę­dem. Czy na­praw­dę stał te­raz w pod­zie­miach Świą­ty­ni Re­agwy­ra i roz­ma­wiał z se­ehij­ską ko­bie­tą o od­ci­na­niu jej rąk? Miał ocho­tę wy­biec stąd i za­cią­gnąć się na pierw­szy sta­tek wy­pły­wa­ją­cy w mo­rze.

Wy­czuł, że dziew­czy­na się po­ru­szy­ła. Cof­nął się nie­co, wo­dząc spoj­rze­niem od młod­szej do star­szej. Były... po­dob­ne. Bar­dzo po­dob­ne, te same rysy, ten sam kształt oczu i ust.

– Je­ste­ście ro­dzi­ną?

Star­sza uśmiech­nę­ła się sła­bo.

– Nie są­dzi­łam, że to jesz­cze wi­dać. Uro­dzi­łam ją.

Mat­ka i cór­ka. To tłu­ma­czy­ło upór dziew­czy­ny.

– Mu­si­cie otwo­rzyć mi drzwi do domu przod­ków.

Za­pa­dła ci­sza. Spo­dzie­wał się cze­goś ta­kie­go, ale nie wie­dział, co po­wie­dzieć.

– Jak się tu zna­la­złaś? – za­py­tał, żeby prze­rwać mil­cze­nie.

– Zo­sta­łam po­rwa­na przez han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. Chy­ba na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie, ka­pła­ni szu­ka­li ko­goś wła­da­ją­ce­go Mocą, ale nie­po­cho­dzą­ce­go z tego mia­sta.

– Je­steś se­ehij­ską wiedź­mą? Jak two­ja cór­ka? Więc dla­cze­go nie...

– Ma­gia... – wy­chry­pia­ła. – Miecz po­chła­nia więk­szość cza­rów rzu­co­nych w jego obec­no­ści. To gorz­ka na­uka dla ko­goś, kto był prze­ko­na­ny o wła­snej po­tę­dze. On – wska­za­ła gło­wą za ple­cy – się zmie­nił, na­uczył, że Moc czer­pać moż­na z tych, co tu ko­na­ją. Nie wy­pu­ści ni­ko­go, do­pó­ki ko­ła­cze się w nim ży­cie. Wa­szym ka­pła­nom uda­ło się od­mie­nić... wy­pa­czyć broń, któ­rą wła­da­ła ręka boga...

Prze­rwa­ła na chwi­lę.

– W tej chwi­li mogę tyl­ko le­czyć swo­je ob­ra­że­nia. W ogra­ni­czo­nym stop­niu, ale to wy­star­czy. Po­trze­bo­wa­li ko­goś, kto wy­trzy­ma na Mie­czu dłu­żej niż dzie­sięć-dwa­na­ście dni.

– Bo? To mia­sto peł­ne jest że­bra­ków i bez­dom­nych, któ­rzy są cią­gle w ru­chu, nikt nie za­uwa­żył­by, że kil­ku wię­cej zni­ka mie­sięcz­nie.

– Bo ży­cie i śmierć zo­sta­wia­ją ślad w aspek­tach. Śmierć ko­goś, kto miesz­kał w mie­ście, prze­siąkł nim... Ktoś wy­star­cza­ją­co po­tęż­ny mógł­by wresz­cie po­łą­czyć róż­ne tro­py. Nie. Le­piej, żeby umie­ra­li ci, któ­rzy nie po­cho­dzą z Pon­kee-Laa. Poza tym je­stem ta­kim... do­świad­cze­niem. Te­stem, jak dłu­go moż­na prze­żyć w tym lo­chu.

– Roz­sąd­ni lu­dzie z tych ka­pła­nów. – Alt­sin od­wró­cił wzrok, ro­zej­rzał się po czar­nych ścia­nach, dziw­ne, ale nie trzę­sły mu się ręce. – No więc? Jak dłu­go moż­na tu prze­żyć?

– Roz­sąd­ni – zgo­dzi­ła się. – Nie wiem, tu nie ma dni ani nocy, ani re­gu­lar­nych pór po­sił­ków. Jak dłu­go? – zwró­ci­ła się do cór­ki.

Awes yanw.

Przy­ku­ta ko­bie­ta wes­tchnę­ła.

– Aż tyle? My­śla­łam... są­dzi­łam, że nie wię­cej niż trzy mie­sią­ce. Ja... czy Ene­wis już uro­dzi­ła?

Grewn.

– Chło­piec. Mam wnu­ka... mam...

Na­gle coś w niej pę­kło, wes­tchnę­ła gło­śniej, opu­ści­ła gło­wę na pier­si.

– Osiem mie­się­cy – szep­nę­ła. – Osiem mie­się­cy... Moja star­sza cór­ka uro­dzi­ła dziec­ko... a gdy... – Za­pła­ka­ła bez­gło­śnie.

Alt­sin przy­pa­try­wał się jej chwi­lę.

– Kto cię uwię­ził?

– Ci, któ­rzy byli tu­taj tuż przed wami.

– Ktoś jesz­cze wie o tym Mie­czu?

– Nie wiem... nie są­dzę. Cza­sa­mi... roz­ma­wia­li przy mnie, wy­da­wa­ło mi się, że byli za­nie­po­ko­je­ni moż­li­wo­ścią ujaw­nie­nia ta­jem­ni­cy.

Oczy­wi­ście. Po czymś ta­kim wszyst­kie świą­ty­nie, gil­die ma­gów i Rada Mia­sta chcia­ły­by po­ło­żyć łapy na Mie­czu. Ta trój­ka mia­ła jed­nak wła­sne pla­ny. Je­śli kult Re­agwy­ra na­dal bę­dzie się roz­wi­jał w ta­kim tem­pie, za kil­ka­na­ście lat zo­sta­nie do­mi­nu­ją­cą re­li­gią w mie­ście, a póź­niej w księ­stwie. Prze­kształ­ci wła­sną straż w ar­mię, pod­po­rząd­ku­je so­bie inne świą­ty­nie, za­mie­ni Fii­land w teo­kra­cję. A po­tem co? Znów woj­ny re­li­gij­ne z oko­licz­ny­mi księ­stwa­mi i mia­sta­mi-pań­stwa­mi? Pew­nie tak. Me­ekhań­czy­cy, ze swo­ją po­li­ty­ką krót­kie­go trzy­ma­nia za pysk wszyst­kich Re­li­gii i pod­po­rząd­ko­wa­nia ca­łe­go pan­te­onu Wiel­kiej Mat­ce, wy­da­li mu się na­gle bar­dzo roz­sąd­ni i prag­ma­tycz­ni. Moż­li­we, że wszy­scy za­tę­sk­nią jesz­cze za im­pe­rial­ny­mi rzą­da­mi.

– Dla­cze­go chcesz te­raz umrzeć?

Zwró­ci­ła ku nie­mu twarz z unie­sio­ny­mi wy­so­ko brwia­mi.

– Osiem mie­się­cy – rzu­cił. – Py­tam, dla­cze­go nie umar­łaś do tej pory? Wy­star­czy­ło nie ko­rzy­stać ze swo­ich zdol­no­ści uzdra­wia­nia albo od­mó­wić je­dze­nia i pi­cia.

Dziew­czy­na wy­plu­ła z sie­bie kil­ka słów. Nic nie zro­zu­miał. Star­sza ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się dziw­nie.

– Moja cór­ka uwa­ża, że to bar­dzo oso­bi­ste py­ta­nie. Ro­zu­miesz, w na­szym ple­mie­niu py­ta­nie star­szych o mo­ty­wy po­stę­po­wa­nia jest wiel­kim nie­tak­tem.

– Dzię­ki bo­gom, nie po­cho­dzę z two­je­go ludu. – Alt­sin cof­nął się nie­co, aby wi­dzieć obie Se­ehij­ki. – Więc?

Trud­no było te­raz od­czy­tać wy­raz jej twa­rzy.

– Ko­rzy­stam z aspek­to­wa­nej ma­gii, ale umiem też się­gać głę­biej – za­czę­ła po­wo­li. – Z po­mo­cą ro­do­wych du­chów, opie­ku­ją­cych się ple­mie­niem, czer­pię z in­nych źró­deł. Je­stem wraż­li­wa na du­chy i zbłą­ka­ne du­sze.

– Więc – po­wtó­rzył, nie ro­zu­mie­jąc.

– Tu nie ma nic – szep­nę­ła. – Dzie­siąt­ki, może set­ki lu­dzi umar­ło w tym miej­scu przede mną, a ja nie czu­ję nic, żad­ne­go śla­du po nich, żad­ne­go bólu wy­ry­te­go w ka­mie­niach ścian, żad­ne­go cier­pie­nia i roz­pa­czy. Coś wy­tar­ło ich ze wspo­mnień świa­ta. Cał­ko­wi­cie. Są­dzę, że Miecz po­chło­nął ich zu­peł­nie, po­żarł du­sze. Dla­te­go boję się umrzeć.

Za­mil­kła, oczy jej po­ciem­nia­ły.

– Bo to tak dzia­ła. Ka­pła­ni scho­dzą tu­taj, uśmie­cha­ją się, w ręku mają noże. I tną. Twarz, ple­cy, ręce, nogi, kro... kro­cze. A ty mio­tasz się, prze­kli­nasz, pła­czesz i bła­gasz o li­tość. A Miecz pije krew. Po­tem, gdy już uzna­ją, że na­pił się dość, prze­sta­ją cię ra­nić i wy­cho­dzą. I wiesz, że za kil­ka go­dzin przyj­dą cię na­kar­mić i ob­myć, a za dzień lub dwa wró­cą z no­ża­mi. I wiesz też, że pew­ne­go dnia, gdy będą po­trze­bo­wać na­praw­dę dużo Mocy, nie prze­sta­ną ciąć... i mo­dlisz się o ten dzień... i mo­dlisz się... żeby nie nad­szedł... ja nie mogę tu umrzeć od ostrza. Alt­sin za­ci­snął zęby.

– Więc jak...

– Nie mogę tu umrzeć od żad­ne­go ostrza – po­wtó­rzy­ła. – Nie mogę się wy­krwa­wić, bo ta klin­ga mnie po­chło­nie... – Za­mil­kła. – Mu­si­cie mnie udu­sić.

Młod­sza szarp­nę­ła się, jak­by otrzy­ma­ła cios w ser­ce. Zło­dziej zi­gno­ro­wał ją, czu­jąc na­ra­sta­ją­cy gniew. Cze­go ta ko­bie­ta chcia­ła? Żeby za­ło­ży­li jej pę­tlę na szy­ję i za­ci­ska­li, pa­trząc, jak się dła­wi, char­czy i wierz­ga no­ga­mi? Mia­ła to zro­bić jej wła­sna cór­ka? Po tym jak za­ry­zy­ko­wa­ła ży­cie, żeby ją ura­to­wać?

Przy­ku­ta do Mie­cza ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się mimo bólu.

– Czu­ję twój gniew, chłop­cze. Je­steś pe­wien, że skie­ro­wa­łeś go we wła­ści­wą stro­nę?

Wy­szcze­rzył zęby, pró­bu­jąc opa­no­wać na­ra­sta­ją­cą fu­rię.

– Nie wiem, na ra­zie po pro­stu po­zwa­lam mu pło­nąć. Je­śli tego nie zro­bię, za­cznę wrzesz­czeć. – Się­gnął do pasa. – Może być tru­ci­zna?

Prze­sta­ła się uśmie­chać.

– Co to jest?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Zna­jo­mość skła­du tego pły­nu za­pew­ni­ła­by mi do­ży­wot­ne za­in­te­re­so­wa­nie ze stro­ny gil­dii al­che­mi­ków. Czy­li dość krót­kie, je­śli chcesz wie­dzieć. Więc nie py­ta­łem. Nie ma sma­ku ani za­pa­chu. Dwa­dzie­ścia kro­pel wla­nych do oliw­nej lamp­ki w kwa­drans wy­peł­ni dom usy­pia­ją­cy­mi opa­ra­mi. Po go­dzi­nie moż­na bu­rzyć ścia­ny i nikt się nie obu­dzi. Kro­pla na kwar­tę za­pew­nia otę­pie­nie, dwie lek­ką drzem­kę, pięć moc­ny sen. Po dzie­się­ciu sil­ne­mu, zdro­we­mu męż­czyź­nie sta­nie ser­ce. Są­dzę, że na cie­bie wy­star­czy sie­dem. Bez ura­zy.

Przy­glą­da­ła mu się uważ­nie. Z wy­raź­nym na­my­słem na twa­rzy.

– Twój gniew ma dziw­ny za­pach. – Wy­glą­da­ła, jak­by sma­ko­wa­ła po­wie­trze. – I by­naj­mniej nie pło­nie... jest bar­dzo zim­ny. Lo­do­wa­ty. Cie­szę się, że to nie ja je­stem jego ce­lem...

Opu­ści­ła gło­wę.

– Niech bę­dzie dwa­na­ście kro­pel – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Dla pew­no­ści.

W jed­nym ko­bie­ta mia­ła ra­cję. Jego gniew był zim­ny. Za­mie­niał krew w ży­łach w lód, a ser­ce w ka­wał zmro­żo­ne­go mię­cha, bi­ją­ce­go mo­no­ton­nym ryt­mem. Emo­cje cho­wa­ły się gdzieś głę­bo­ko, ustę­pu­jąc miej­sca mrocz­nej świa­do­mo­ści i nie­ubła­ga­nej lo­gi­ce tego, co po­win­no zo­stać zro­bio­ne. To ozna­cza­ło jesz­cze jed­no...

– Ona musi mnie po­pro­sić.

Obie unio­sły gło­wy i zwró­ci­ły twa­rze w jego stro­nę. Roz­pacz i ból nada­ły im iden­tycz­ny wy­raz i te­raz na­praw­dę wy­glą­da­ły jak mat­ka z cór­ką.

– Co? Hte?za­py­ta­ły jed­no­cze­śnie.

– Wy, Se­ehij­czy­cy, od lat wy­ra­bia­cie so­bie od­po­wied­nią re­pu­ta­cję. Ona musi mnie po­pro­sić o tę tru­ci­znę. Ina­czej za kil­ka mie­się­cy mogę do­stać w ple­cy za­tru­tą strzał­ką. Znam pra­wa se­ehij­skiej ro­do­wej ze­msty. Nie chcę się w to ba­wić. – Pod­niósł dłoń, uci­sza­jąc chcą­cą coś po­wie­dzieć młod­szą ko­bie­tę. – I ma mi po­wie­dzieć, gdzie jest ko­pia Mie­cza.

Dziew­czy­na otwo­rzy­ła usta, za­swę­dzia­ło go mię­dzy ło­pat­ka­mi.

– Stój! – wrza­snął.

Wy­cią­gnął bu­te­lecz­kę przed sie­bie, trzy­ma­jąc ją dwo­ma pal­ca­mi.

– Je­śli po­czu­ję, że przy­wo­łu­jesz Moc, pusz­czę ją.

Cała trój­ka za­mar­ła w bez­ru­chu. Za­czął li­czyć w my­ślach. Je­den, dwa, trzy...

Przy­ku­ta do Mie­cza Se­ehij­ka na­gle par­sk­nę­ła krót­kim śmie­chem. Omal nie upu­ścił bu­te­lecz­ki.

– Mó­wi­łam, lód. Świat bę­dzie się wa­lił, a ty na­wet nie mru­gniesz. Au­fa­ran’dl bo­uran­deq ourol, Aonel.

Jej cór­ka sku­li­ła się z twa­rzą wy­krzy­wio­ną cier­pie­niem.

Neoszep­nę­ła.

Au­fa­ra­ridl dihm equ­riel. A’n terl­lo­wo­ann fooq’t bell.

Na­alee fe­equ­rell...

Daag! Au­fa­ra­ridl!

– Je­steś upar­ta, Aonel – mruk­nę­ła star­sza ko­bie­ta.Zu­peł­nie jak ja.

Dziew­czy­na roz­pła­ka­ła się.

– A’n, nie chcia­łam. My­śla­łam, że ukra­dli­śmy qu­re­en­tanl Miecz. Że wy­mie­ni­my go na Na­alee. Stra­ci­łam dwóch al­rand’ll, żeby go zdo­być. I po co? Żeby ten ar­r­du’ns był two­im aqurdel­lym’s? Neo! A’n temdl qu aqur­del­lym­serdl!

Star­sza po­zo­sta­ła nie­ubła­ga­na.

– Po­proś go, albo wyjdź.

El­l­dan­wee...

– Dość! Ja nie mam cza­su. Po­proś go!

Aonel zła­ma­ła się wresz­cie. Pan­cerz za­dzior­no­ści i od­wa­gi spły­nął z niej, od­kry­wa­jąc mięk­kie wnę­trze. Mło­dą, zroz­pa­czo­ną dziew­czy­nę, któ­ra wła­śnie mia­ła po­pro­sić ko­goś o tru­ci­znę dla wła­snej mat­ki. Alt­sin pa­trzył na dwie łzy spły­wa­ją­ce jej po po­licz­kach i... nie czuł nic. Lód cią­gle trzy­mał go w ob­ję­ciach i był mu za to bar­dzo wdzięcz­ny.

– Czy... – za­jąk­nę­ła się, nie pa­trząc mu w oczy. – Czy tfo­ja dłoń feen’dd czwi do Domu Snu dee el­l­dan­wee?

– Tak. Moja dłoń otwo­rzy te drzwi. – Po­dał jej bu­te­lecz­kę. – Niech jej ścież­ka bę­dzie sze­ro­ka.

Cof­nął się. W tym mo­men­cie jego rola się skoń­czy­ła. Pra­wie.

Pa­trzył, jak dziew­czy­na pod­cho­dzi do mat­ki, obej­mu­je ją, chce przy­tu­lić. Wi­dział, jak ra­mio­na star­szej na­prę­ża­ją łań­cu­chy w da­rem­nej pró­bie od­wza­jem­nie­nia uści­sku. Obie szep­ta­ły coś do sie­bie go­rącz­ko­wo, szyb­ko, zdu­szo­nym gło­sem, prze­rzu­ca­jąc się sło­wa­mi, któ­rych nie znał. Aonel do­ty­ka­ła pal­ca­mi twa­rzy mat­ki, wo­dzi­ła po niej, jak­by pró­bu­jąc sczy­tać i za­pa­mię­tać mapę bólu, wy­ry­tą w bruz­dach za­pad­nię­tych po­licz­ków i bli­znach na gło­wie. Nie wi­dział, czy dziew­czy­na pła­cze, nie ob­cho­dzi­ło go to. Od­wró­cił się ple­ca­mi do tej sce­ny, czu­jąc na­głe za­że­no­wa­nie. Żyły wciąż wy­peł­nia­ła mu lo­do­wa­ta wście­kłość, wi­dział wszyst­kie szcze­gó­ły nie­sa­mo­wi­cie wy­raź­nie, czar­ne ka­mie­nie ścian, za­pra­wę mię­dzy nimi, swój cień, rzu­ca­ny przez świa­tło po­chod­ni. Szep­ty za ple­ca­mi uci­chły, za­czął po­wo­li li­czyć.

Za­nim do­szedł do trzy­dzie­stu, usły­szał zdu­szo­ny szloch.

Młod­sza z ko­biet pła­ka­ła, uwie­szo­na ra­mion star­szej.

Neo gre’nnet el­l­dan­wee... neo...

Pod­szedł do niej, wy­cią­gnął bu­te­lecz­kę z dło­ni.

– Nie mamy cza­su na bab­skie roz­tkli­wia­nie się – wark­nął. – Ka­pła­ni mogą w każ­dej chwi­li wró­cić.

Ode­rwał ją od mat­ki i bru­tal­nie pchnął w stro­nę wyj­ścia.

– Po­cze­kaj tam.

Zmie­ni­ła się w ułam­ku se­kun­dy, twarz ścią­gnę­ła jej fu­ria, za­sy­cza­ła coś, co mu­sia­ło być prze­kleń­stwem. Się­gnę­ła do pasa.

Vent’hpo­wie­dzia­ła star­sza. – Idź, Aonel, za­cze­kaj za drzwia­mi.

Cenn...

– Idź! On ma ra­cję, nie ma­cie tyle cza­su.

Dziew­czy­na jak­by się skur­czy­ła, opu­ści­ła gło­wę, za­czę­ła drżeć. Zło­dziej pa­trzył, jak idzie w stro­nę drzwi i zni­ka w ciem­no­ściach.

– To ile mia­ło być, dwa­na­ście kro­pel?

Sam się zdzi­wił spo­ko­jem w swo­im gło­sie.

– Tak. – Przy­ku­ta ko­bie­ta unio­sła gło­wę. – Dwa­na­ście.

Po czwar­tej za­mknę­ła usta.

– Two­ja dłoń... – szep­nę­ła. – Je­śli zra­ni­łeś ją o tę klin­gę, to ża­den uzdro­wi­ciel ci nie po­mo­że. Rany za­da­ne tą bro­nią nie goją się.

– Zo­ba­czy­my – mruk­nął.

Zwró­ci­ła ku nie­mu twarz.

– Wiesz, już daw­no mo­głeś wyjść z tego lo­chu. Li­tość... współ­czu­cie... mimo lodu. – Uśmiech­nę­ła się pra­wie rzew­nie. – Moja cór­ka nie jest tak sil­na, jak my­śli, to, co wła­śnie zdją­łeś jej z bar­ków, zła­ma­ło­by ją jak su­chą trzci­nę... Mu­szę ci po­dzię­ko­wać... gdy­by ktoś po­wie­dział mi...

De­li­kat­nie po­ło­żył pa­lec na jej war­gach.

– Zna­łem ko­goś, kto twier­dził, że ba­bom tyl­ko śmierć może za­mknąć usta – wy­szep­tał.

Za­śmia­ła się krót­ko.

– Masz ra­cję. – Przez chwi­lę wy­glą­da­ła, jak­by na czymś się sku­pia­ła. – Wasi al­che­mi­cy są bie­gli w swo­jej sztu­ce... chy­ba po­zna­ję nie­któ­re skład­ni­ki, dwa­na­ście kro­pel to aż nad­to.

Otwo­rzy­ła usta.

– ... pięć, sześć, sie­dem... – li­czył spa­da­ją­ce kro­ple, kon­cen­tru­jąc się na każ­dej, żeby tyl­ko nie pa­trzeć jej w twarz – ... je­de­na­ście, dwa­na­ście. Wy­star­czy.

– Tak, te­raz już pój­dzie szyb­ko. Two­ja dłoń...

– To mój pro­blem.

– Rę­ko­jeść Den­go­tha­aga. Prze­ka­zu­je moc uzdra­wia­ją­cą temu, kto ją trzy­ma. Tyl­ko ona może cię ule­czyć. To taki – za­chwia­ła się – po­że­gnal­ny pre­zent od se­ehij­skiej wiedź­my. I jesz­cze... gdy odej­dę, oko­wy pusz­czą, ka­pła­ni wy­czu­ją to... i przyj­dą, żeby za­brać cia­ło... ma­cie mało cza­su...

Szarp­nę­ło nią, wy­gię­ło w przód, aż za­trzesz­czał krę­go­słup.

– Idź stąd... – stęk­nę­ła przez za­ci­śnię­te kur­czo­wo zęby. – Nie patrz...

Od­wró­cił się i wy­szedł. Po­czuł pierw­sze dresz­cze, lód za­czął prze­do­sta­wać się na ze­wnątrz, a to zna­czy­ło, że wkrót­ce ten pan­cerz prze­sta­nie go chro­nić. Wie­dział, że wi­dok ukrzy­żo­wa­nej na rę­ko­je­ści Mie­cza ko­bie­ty, ko­na­ją­cej od tru­ci­zny, któ­rą jej po­dał, bę­dzie go prze­śla­do­wał do koń­ca ży­cia. Wy­szcze­rzył się w ciem­no­ści. W ta­kim ra­zie trze­ba było za­ła­twić jesz­cze jed­ną spra­wę.

* * *


Zna­lazł ją w ką­cie pod drzwia­mi do fał­szy­we­go skarb­ca. Sku­lo­na, dy­go­czą­ca po­stać przy­tu­lo­na do że­la­znej pły­ty. Spoj­rzał na wpół od­su­nię­tą za­su­wę.

– Chcia­ła iść sama, nie pro­si­ła cię, że­byś jej to­wa­rzy­szy­ła.

Nie mu­siał do­da­wać: „I mnie też nie”.

Rzu­ci­ła mu pu­ste spoj­rze­nie.

– Mu­si­my iść, dziew­czy­no. – Lód za­czął się to­pić i Alt­sin przy­ła­pał się na za­ci­ska­niu szczęk aż do bólu. – Mu­si­my wyjść stąd i za­cze­kać w głów­nej kom­na­cie.

Wciąż pa­trzy­ła na nie­go tak, jak­by przed chwi­lą opu­ści­ła pa­lar­nię ane­shu. Po­ru­szy­ła war­ga­mi.

– Wyjść?

– Tak, wyjść.

Moc­niej przy­tu­li­ła się do sta­lo­wych drzwi.

Noe, a’n tel­l­gerst!

– Nie. Nie zo­sta­niesz tu. Wzią­łem na sie­bie cię­żar jej śmier­ci, nie mogę udźwi­gnąć i two­jej.

An tel­gerst! Ty nie ro­zu­miesz. An... by­łam złą cór­ką. Za­wsze te­dend... głu­pia, krnąbr­na, nie­po­słusz­na. A... ale kie­dy zni­kła, czu­łam, jak coś mnie szar­pie, fenn... gry­zie. Chcia­łam, eee, mu­sia­łam ją zna­leźć... prze­pro­sić. Ze­bra­łam kil­ku... al­ran­dll... to­wa­szy­szy, eee... pszy­ja­ciół i szu­ka­łam. Chcia­łam po­wie­dzieć, jak be­eąu’nn quy al­lo­rend’d.

Nie zro­zu­miał.

– Jak bar­dzo ją ko­cham – do­da­ła szep­tem.

Za­szlo­cha­ła.

– I nie po­wie­dzia­łam, tyl­ko aqu­me­ald śmierć.

Przy­klęk­nął przy niej, zła­pał za bro­dę i ob­ró­cił twarz w swo­ją stro­nę. Mia­ła prze­ra­ża­ją­ce oczy. Jak dwa bez­den­ne je­zio­ra, w któ­rych na­wet de­mon bał­by się za­nu­rzyć. Tyle bólu.

– Po­słu­chaj mnie, Aonel. Nie przy­nio­słaś jej śmier­ci, tyl­ko wy­zwo­le­nie. I po­wie­dzia­łaś, że ją ko­chasz, tak, jak jesz­cze nikt ni­g­dy tego nie po­wie­dział. W chwi­li, gdy po­pro­si­łaś mnie, bym dał jej tru­ci­znę, wy­krzy­cza­łaś te sło­wa na cały głos. A ona je usły­sza­ła.

Wstał. Lód za­czął co­raz szyb­ciej ustę­po­wać. Zo­sta­ła tyl­ko zim­na, prze­ra­ża­ją­ca wście­kłość.

– Te­raz mamy jesz­cze jed­ną rzecz do zro­bie­nia.

Jej spoj­rze­nie z wol­na za­czę­ło się zmie­niać.

– Ka­pła­ni – szep­nę­ła.

Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi. To było oczy­wi­ste.

– Tak. Nasi świę­ci mę­żo­wie, któ­rzy za­mie­ni­li Miecz boga w na­rzę­dzie kaź­ni, żeby na­py­chać so­bie skrzy­nie zło­tem. Je­śli wy­czu­li, że nikt na nim już nie wisi, wkrót­ce się zja­wią. Dla nich też otwo­rzy­my dro­gę.

Onun te alvent’hr?

To zro­zu­miał.

– A gdzież­by in­dziej? – przy­tak­nął. – Oczy­wi­ście, że do pie­kła. Na samo dno.

* * *


Naj­pierw po­czuł chłód. Zim­no pły­ną­ce od dołu, od stro­ny ko­lan, zda­wa­ło się sku­wać mu nogi lo­do­wy­mi wię­za­mi. Po­tem przy­szła świa­do­mość ciem­no­ści i bólu. Po­ru­szył gło­wą i coś eks­plo­do­wa­ło mu pod czasz­ką, na chwi­lę od­bie­ra­jąc dech.

Gdzieś z da­le­ka do­bie­ga­ło mo­no­ton­ne dud­nie­nie.

Łup, łup, łup.

Pró­bo­wał do­tknąć gło­wy i wte­dy uświa­do­mił so­bie, że ja­kaś siła trzy­ma mu ręce roz­ło­żo­ne na boki i w tył. Ple­ca­mi opie­rał się o coś prze­raź­li­wie zim­ne­go i twar­de­go. Zro­zu­miał, gdzie jest.

Pró­bo­wał sko­czyć do przo­du, szarp­nął łań­cu­chy, ale od­niósł je­dy­nie wra­że­nie, że oko­wy moc­niej za­ci­snę­ły mu się na nad­garst­kach. Na­tych­miast po­ja­wi­ło się wspo­mnie­nie in­nych, dzie­siąt­ków męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy w mo­men­cie od­zy­ski­wa­nia świa­do­mo­ści re­ago­wa­li iden­tycz­nie. Do­pie­ro póź­niej przy­cho­dził czas na proś­by, groź­by, bła­ga­nia i skom­le­nia. Na koń­cu wszy­scy po­pa­da­li w gra­ni­czą­cą nie­mal ze śmier­cią apa­tię. Wte­dy przy­cho­dził do nich po raz ostat­ni i wy­świad­czał ła­skę.

Łup, łup, łup.

Ode­tchnął po­wo­li, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie, co za­szło. On, Kles­sen i He­gren­sek na­tych­miast wie­dzie­li, że Miecz zo­stał zwol­nio­ny. Zbyt czę­sto prze­by­wa­li w jego to­wa­rzy­stwie, zbyt głę­bo­ko za­nu­rzy­li się w aspekt jego Mocy, aby tego nie po­czuć. Po­gna­li do lo­chów na zła­ma­nie kar­ku. Śmierć wiedź­my, któ­rą chcia­no wy­mie­nić na ko­pię Mie­cza, mo­gła im bar­dzo utrud­nić ży­cie. Do­pó­ki żyła, ist­nia­ła na­dzie­ja, że uda się zła­pać zło­dziei.

Łup, łup, łup.

Pa­mię­tał, jak ze­szli do głów­ne­go po­miesz­cze­nia i sta­nę­li przy drzwiach. Nie chcia­ły się otwo­rzyć, co już było dziw­ne, ale nie zwró­ci­li na to uwa­gi. Ani na dziw­ny ko­lor pło­mie­ni oliw­nych lamp i na­głą, obez­wład­nia­ją­cą sła­bość. Pa­mię­tał, jak in­kwi­zy­tor syk­nął coś ostrze­gaw­czo, a wte­dy drzwi otwo­rzy­ły się na­gle same i fala Mocy, któ­ra zza nich po­pły­nę­ła, rzu­ci­ła nimi w tył. Tyl­ko tyle...

Otwo­rzył pra­wą dłoń i wy­szep­tał kil­ka słów. Po­mię­dzy pal­ca­mi za­pło­nę­ło nie­wiel­kie świa­teł­ko. Na­tych­miast roz­po­znał loch. Od­wró­cił gło­wę i spoj­rzał na Miecz. Czar­ny cień tkwił za jego ple­ca­mi nie­po­ru­szo­ny od ty­się­cy lat. Od­su­nął się, naj­da­lej jak mógł. Bez­po­śred­ni kon­takt z klin­gą wy­sy­sał siły szyb­ciej niż otwar­ta rana. Ta Se­ehij­ka o tym wie­dzia­ła, ale z ja­kąś po­nu­rą de­ter­mi­na­cją trzy­ma­ła się ży­cia, a jej upór bu­dził w nim naj­gor­sze in­stynk­ty. Z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią przy­cho­dził tu no­ca­mi i uczył ją po­ko­ry.

Łup, łup, łup.

Po­czuł ból. Z pra­we­go nad­garst­ka spły­wa­ła mu stru­ga krwi, z le­we­go tak­że. To było zro­zu­mia­łe, je­śli chcie­li go tu przy­kuć, mu­sie­li tak na­zna­czyć ostrze. Rana, oko­wy za­ci­śnię­te na niej, przy­kle­ja­ją­ce się do skó­ry. Po śmier­ci wiedź­my łań­cu­chy łak­nę­ły no­wej ofia­ry.

Ką­tem oka do­strzegł pla­mę czer­wie­ni pod ścia­ną. Świą­tyn­ny płaszcz, obu­ta w san­dał noga. Ma­gicz­ne świa­tło nie było zbyt sil­ne, zwłasz­cza te­raz, gdy Miecz wy­sy­sał z nie­go siły. Zmru­żył oczy. To był Kles­sen. Szkar­łat jego sza­ty mie­szał się z in­nym, głę­bo­kim, nie­mal czar­nym, bio­rą­cym swój po­czą­tek z sze­ro­kiej rany na gar­dle, pla­mią­cym przód ubra­nia i wy­bie­ga­ją­cym wą­skim stru­mie­niem w stro­nę ostrza. Miecz łak­nął krwi i nie do­pusz­czał, aby choć kro­pla się zmar­no­wa­ła.

Ro­zej­rzał się szyb­ko i na­prze­ciw zwłok in­kwi­zy­to­ra zo­ba­czył to, cze­go się spo­dzie­wał. Wy­glą­da­ło na to, że świą­tyn­na straż bę­dzie so­bie mu­sia­ła zna­leźć nową Bi­tew­ną Pięść.

Ale to nic, uspo­ko­ił się, nic. On żył. Kim­kol­wiek byli ci bluź­nier­cy, naj­wy­raź­niej my­śle­li, że prze­cię­cie nad­garst­ków wy­star­czy, aby się wy­krwa­wił. To błąd, to duży błąd, bo on prze­ży­je i znaj­dzie ich. Znaj­dzie i...

Łup, łup, łup, brzęk.

Zu­peł­nie jak­by ktoś upu­ścił mie­dzia­ną tacę. W ten dźwięk wdar­ło się na­gle skro­ba­nie pa­zu­rów i sze­lest ocie­ra­ją­cych się o sie­bie łu­sek. A po­tem, za­nim zdo­łał zin­ter­pre­to­wać te od­gło­sy, do lo­chu wpa­dła śmierć. Dłu­gie na po­nad sie­dem łok­ci, po­kry­te kost­nym pan­ce­rzem ciel­sko zda­wa­ło się po­ru­szać wbrew pra­wom na­tu­ry, zgi­nać i za­ła­my­wać pod nie­wy­obra­żal­ny­mi ką­ta­mi. Jak­by ko­ści i mię­śnie roz­miesz­czo­no pod skó­rą we­dług ja­kie­goś nie­spo­ty­ka­ne­go, alo­gicz­ne­go sche­ma­tu.

Po chwi­li stwór znie­ru­cho­miał, wy­da­jąc się ro­zu­mieć, że czło­wiek nie może się ani bro­nić, ani ucie­kać. Sta­nął kil­ka kro­ków przed nim i wle­pił bursz­ty­no­we śle­pia w twarz ofia­ry. Dłu­gi, bia­ły ję­zor wy­wie­sił spo­mię­dzy trój­kąt­nych zę­bów, od­sło­nię­tych ni­czym w pa­sti­szu uśmie­chu.

A Tyg-ger-Frenn, Wiel­ki Klucz­nik Świą­ty­ni i dru­gi w ko­lej­ce do god­no­ści ar­cy­ka­pła­na, wrza­snął i po pro­stu ze­szczał się w spodnie. W ostat­niej chwi­li po­my­ślał jesz­cze, że dwa­dzie­ścia lat temu, za­nim za­czę­li kar­mić Miecz ży­ciem in­nych lu­dzi, jego klin­ga roz­bły­sła­by bla­skiem ser­ca gwiaz­dy. Ale nie te­raz.

A śmierć uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej i sko­czy­ła mu na spo­tka­nie. Jej na pew­no nikt nie za­rzu­ci par­tac­twa.

Ma­gicz­ne świa­teł­ko zga­sło o wie­le szyb­ciej niż sko­wyt ka­pła­na.


Загрузка...