Światło na klindze miecza
Ten dzień zapowiadał się wyjątkowo parszywie. Słońce wschodziło powoli, ozłacając kolejne dzielnice miasta, przepędzając cienie i szczury do kanałów oraz z wyjątkową złośliwością nadając wszystkiemu szlif nowości i piękna. Po bladobłękitnym niebie łagodny wietrzyk pędził kilka różowych obłoczków, przypominających przerośnięte bezy. Morze marszczyło się drobnymi falkami, a wiejąca od niego bryza była chłodna i orzeźwiająca.
Koszmar.
Altsin leżał na deskach drewnianego molo i gapił się w dół. Woda była zdumiewająco czysta, mógł więc sięgnąć wzrokiem kilka stóp w głąb. Bardzo starał się skoncentrować na tym, co widzi. Każdy sposób był dobry, by odwrócić uwagę od tego, co działo się z jego żołądkiem, który co prawda zrezygnował już chyba z prób buntu, lecz wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to tylko krótkotrwały rozejm, a nie kapitulacja. W chwili, gdy to pomyślał, kolejny skurcz targnął jego przeponą i woda zabarwiła się na zielono. Stado rybek, od dłuższego czasu korzystających z darmowej przekąski, rozprysło się w panice na wszystkie strony. Gotów był przysiąc, że te, które nie zdążyły, zatrzepotały rozpaczliwie i w drgawkach wypłynęły na powierzchnię.
Zamknął oczy. Między uszami przetaczał mu się balast średniej wielkości galeonu, a na dodatek mewy postanowiły właśnie, że to najlepsza chwila, by obwieścić światu swoje ptasie istnienie. I chyba wszystkie darły się nad jego głową.
Spojrzał z nienawiścią w stronę miasta, gdzie nad dachami jednej z dzielnic bogaczy, Pofeeru, pojawił się właśnie złocisty dysk.
Niech cię szlag, pomyślał, mogłoby przynajmniej padać.
Szarpnęło nim raz jeszcze. Leżał przez chwilę nieruchomo, mając nadzieję, że może zaraz straci przytomność albo chociaż umrze. Niestety, Eyffra – Prządka Losu, miała wobec jego osoby inne plany i po kolejnym ataku torsji doszedł do wniosku, że tak łatwo się nie wymiga. Powoli, bardzo powoli spróbował wstać, słup, którego używał jako podpory, mimo iż wbity dwadzieścia stóp w dno, kołysał się teraz podejrzanie na wszystkie strony. Podobnie jak cała reszta świata. Zgiął się wpół i udekorował deski zielonożółtym „czymś”. Wydawało się, że drewno zasyczało.
Paradoksalnie, po tym ostatnim wyczynie poczuł się lepiej, molo przestało się chwiać, mewy troszkę przycichły, a słońce jakby przygasło. Stanął pewniej na nogach i poświęcił chwilę na sprawdzenie stanu swojej odzieży. Kolejna miła niespodzianka. Co prawda ubranie było przepocone i cuchnęło nieprzyjemnie, ale ani na czarnych spodniach, ani na niebieskiej koszuli z bardzo drogiego, hertydzkiego płótna, ani też, za co zaraz zaczął dziękować bogom, na nowiutkiej, skórzanej kamizelce, wytłaczanej w pokręcone wethyjskie wzory, nie było śladu wczorajszej zabawy. Tylko czubek lewego buta był ozdobiony czymś kolorowym, lepkim i paskudnym. Żadna strata.
Na dodatek miał też oba sztylety, pas, sakiewkę, srebrny łańcuszek i stalową bransoletę wysadzaną opalami. A to już zakrawało na cud.
Spojrzał w miejsce, gdzie wczoraj cumowały „Dawer” i „Yonaderuk”. Oba nesbordzkie langskipy znikły, zapewne Horgers wyszedł w morze przed świtem, korzystając z dobrej pogody i odpływu.
Altsin sięgnął za pas, mapy nie było, co prawda pamiętał, jak wczoraj wręczał ją żółtobrodemu piratowi, dobrze jednak było się upewnić. Za dwa-trzy dni pewna mittarska galera znajdzie się w poważnych tarapatach.
Otworzył sakiewkę i przeliczył monety – nie brakowało ani miedziaka. Sam był złodziejem i rozumiał pewne zasady, ale ci Nesbordczycy mieli naprawdę dziwne poczucie honoru. Dobrze chociaż, że wysadzili go ze statku przed wyjściem w morze.
I przywiązali do pala, skonstatował ze zdumieniem, gdy próbował ruszyć w stronę portu. Cienki, mocny sznurek, zadzierzgnięty za pas i przywiązany do słupa, miał zapewne uchronić go przed stoczeniem się do wody i utonięciem. Jednak ten Horgers to porządny bandyta, pomyślał, przecinając zabezpieczenie.
Molo nadal kołysało się podejrzanie, a świecące prosto w twarz słońce drażniło oczy. Poza tym wszystko było w porządku.
Tę część portu, a w szczególności molo, oddano do użytku przed niespełna dwoma miesiącami. Nazwano je górnolotnie i zdecydowanie na wyrost „molem skórzanym”, a miało służyć jako miejsce cumowania okrętów ludów północnych wysp. Nesbordczycy, Ferlengowie, Sekki, Faosi i inne nacje, pływające przeważnie odkrytymi, wielowiosłowymi langskipami, dostały wreszcie wydzielony dla siebie kawałek portu.
Zgodnie z zamysłem Rady Miejskiej powinien to być sposób na oddzielenie tych barbarzyńców od bardziej cywilizowanych armatorów i zapewnienie większego spokoju w porcie. Wiele tawern ucierpiało z powodu zbyt gorącej krwi przybyszów z północy, na dodatek żaden kapitan nie lubi, gdy burta w burtę cumuje z nim piracki okręt pełen uzbrojonych po zęby szaleńców, mających najwyraźniej ochotę towarzyszyć mu w następnym rejsie. A prawo morskie mówiło, że tylko pirat złapany na gorącym uczynku może zostać ukarany, więc proceder miał się całkiem nieźle. Szczególnie że rabusie wybierali swoje ofiary w taki sposób, by nie narazić się zbytnio miastu, dla którego handel morski był niczym krew w żyłach. Ponkee-Laa było największym miastem na zachodnim wybrzeżu kontynentu, a tutejszy port, wybudowany za czasów świetności Imperium Meekhańskiego, był największym portem całego cywilizowanego świata. Jeśli chciało przetrwać, nie mogło sobie pozwolić na tolerowanie piractwa. Nie mogło jednak również zamknąć portu dla długich łodzi ludów północy, zwłaszcza kiedy przywoziły na swych pokładach futra, fiszbin, ambrę, złoty bursztyn i inne cenne towary.
W końcu postanowiono coś z tym zrobić i jak na razie pomysł prawie się sprawdzał. Prawie, bo te kupiecko-pirackie okręty, które miały ochotę na przekroczenie prawa, zawsze potrafiły wypłynąć z portu tak, by nie umknęła im potencjalna zdobycz. Po mieście zaczęła krążyć plotka, jakoby kilka złodziejskich gildii, mieszczących się w przyportowych dzielnicach, znalazło nowe źródło dochodu i sprzedawało piratom informacje o czasie wyjścia z portu, ładunku i przypuszczalnym kursie kupieckich statków.
No cóż, w każdej plotce tkwi ziarno prawdy.
Chociaż w przypadku mittarskich galer Cetron-ben-Goron, przywódca jednej z najsprawniejszych złodziejskich grup, działał całkowicie bezinteresownie. I bezkarnie. Rada patrzyła bowiem wręcz przychylnym okiem na poczynania mogące uszczuplić flotę handlową najgroźniejszego morskiego konkurenta Ponkee-Laa.
Altsin dotarł do nabrzeża w całkiem przyzwoitym czasie, zważywszy, że od wczorajszego wieczoru droga znacznie się wydłużyła. Z pewnością był to skutek jakichś magicznych sztuczek.
Nabrzeże – stara, solidna meekhańska robota, czyli brukowana droga biegnąca prostopadle do mola, szeroka na osiemnaście łokci – było zupełnie puste. „Dawer” i „Yonaderuk” cumowały tu wczoraj jako jedyne statki, a po ich zniknięciu kupcy, złodzieje i portowe dziwki nie mieli już tu czego szukać. Zapewne niczym ławica dorszy popłynęli na lepsze żerowisko, czyli do oddalonego o kilkaset jardów głównego portu, gdzie wyrastał las masztów, a możliwości zarobku były o niebo większe.
– A mówiłem, że sam przyńdzie.
Zza sterty porozbijanych skrzyń wyłonił się niski, powykrzywiany człeczyna w wyświechtanym kaftanie i podartych portkach. Indywiduum było bose, chociaż sądząc z warstwy brudu na jego stopach i stanu ich zrogowacenia, buty w jego przypadku były zbędną fanaberią.
– Tak siedze sobie tu od świtu i myśle. – Stan uzębienia wskazywał, że w razie walki należy jak ognia unikać ugryzienia przez tego osobnika. Śmierć w wyniku zakażenia byłaby pewna, a na dodatek długa i wyjątkowo bolesna. – Leży biedak na tych paskudnych deskach i cierpi, menczy sie, pójde i mu ulże. Ale z drugiej strony cosik mi mówiło, siedź spokojnie Heregonte, poczekaj, wielmożny pan sam do ciebie przyńdzie. Miałem racje, co nie?
Pokurcz pociągnął nosem i skrzywił się.
– Fuj, ależ od waszej dostojności zalatuje. Jak, nie przymierzając, od kramu ze zgnitymi rybami.
Altsin zmierzył go wzrokiem z góry na dół i wyprostował się.
– Czego chcesz?
W tym momencie odkrył, że ktoś pewnie używał wczoraj jego gardła i oddał je w nie najlepszym stanie. Ledwo mógł rozpoznać własny głos.
– A tam, nic wielkiego. – Osobnik nazywający siebie Heregontem wzruszył ramionami i wyciągnął skądś solidną pałkę. – Tylko może sakiewke, i ten srebrny wisiorek, i bransolete, a i kamizelka wygląda całkiem, całkiem.
Złodziej cofnął się o krok i błysnął sztyletem.
– I co? Masz zamiar namówić mnie, żebym ci to wszystko oddał?
Miał nadzieję, że to wystarczy.
– Ja nie. – Rabuś najwyraźniej się nie przejął. – Ale Teo tak.
Sterta skrzyń poruszyła się i rozpadła. Stworzenie, które spod niej wylazło, było wielkie, potwornie zarośnięte i raczej trudno je byłoby zaklasyfikować do jakiejś konkretnej rasy. Miało około siedmiu stóp wzrostu i co najmniej cztery szerokości. Oczywiście nie było uzbrojone, bo pałka, którą dzierżyło w łapie wielkości bochna chleba, wyglądała bardziej na wykałaczkę niż broń. Altsin przełknął ślinę.
– Teo?
– We własnej osobie. – Pokurcz znów próbował przestraszyć uśmiechem słońce. – To jak bendzie z tom darowiznom?
Złodziej wyciągnął drugi sztylet, chociaż sam nie wiedział po co.
Wtedy rabusie zmiękli. Obie pałki stuknęły o bruk, a na pryszczatej gębie kurdupla zagościł przepraszający uśmiech.
– Jaa... my... to jest, my już pójdziemy, wasza wielmożność. To był tylko taki mały żarcik oczywiście. Bez urazy.
I rzucił się do ucieczki, a po krótkiej chwili do jego bosego człap, człap dołączyło dudniące łup, łup buciorów Teo.
Altsin spojrzał na swoje sztylety ze szczerym podziwem. Pomyśleć, że dał za nie tylko dwa orgi. I to obrzezane.
Coś stuknęło go w plecy, odwrócił się, demonstracyjnie unosząc broń. Ten, kto go zaczepił, właśnie narobił sobie kłopotów.
Za nim stał Kerlan i dwóch znanych mu tylko z widzenia ludzi Cetrona. Jeden z nich trzymał napiętą kuszę.
– Dobrze, że cię znaleźliśmy, zanim stary Her się obłowił. Ten jego Teo to dobry chłopak, ale raz czy dwa zdarzyło mu się komuś odrobinę za mocno przyłożyć. Zwłaszcza gdy ten ktoś był na tyle głupi, żeby się stawiać. – Kerlan pokiwał łysą głową, nie wiadomo – zdumiony czy rozbawiony.
Altsin kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, zanim wychrypiał:
– Cetron cię przysłał?
Nie było to za mądre pytanie, ale zawsze jakiś początek.
– Tak, szuka cię. Miałeś wrócić przed północą.
– Nie mogłem. – Chłopak pokręcił głową i zaraz tego pożałował, balast w jego czaszce jeszcze się nie ustabilizował. – Musiałem sfinalizować umowę.
– Widać. Lepiej jednak, żeby gruby ci uwierzył. Jest wściekły.
– Aha. – Poświęcił chwilę na przemyślenie tej informacji. – A dlaczego?
– Dowiesz się. Jest w norze. Kawałek stąd mamy dwukółkę, zawiozę cię, bo sam pewnie się nie dowleczesz. Altsin?
– Co?
– Trzymaj się pod wiatr, proszę.
* * *
Norą Cetron nazywał solidną, dwupiętrową kamieniczkę, stojącą w szeregu bliźniaczych budynków. Mieściła się w Średnim Valee, dzielnicy drobnych kupców, rzemieślników, medyków, alchemików, magów nie najwyższych lotów i całkiem niezłej klasy lupanarów, do której przydomek „Średnie” pasował jak ulał.
Front budynku wychodził na szeroką, brukowaną ulicę, a parter, podobnie jak partery sąsiednich kamienic, straszył olbrzymim, kolorowym szyldem. Szyld głosił „Amulety, Talyzmany y Wszelakie Inne Magiczne Precyoza”. Takie reklamy robiły się ostatnio modne, choć Altsin był pewien, że parę dni wcześniej w sklepiku sprzedawano przyprawy, korzenie i zioła. Widocznie Cetron zmienił profil swojej inwestycji.
Nie zatrzymali się przed głównym wejściem, tylko skręcili w najbliższy zaułek i podjechali od tyłu. Wejście po schodach na pierwsze piętro było nie lada wyczynem, chłopak co kilka stopni zatrzymywał się, żeby złapać oddech, ale Kerlan nie zamierzał go oszczędzać.
– Pospiesz się – powiedział, poklepując go po ramieniu, co wywołało eksplozję fajerwerków w głowie Altsina. – Cetron naprawdę jest nie w humorze.
Po przejściu przez krótką sień znaleźli się w dość dużym, pięknie wykończonym drewnem pokoju. Przez szerokie okno widać było budynki naprzeciwko.
Cetron siedział przy długim stole, przerzucając jakieś pergaminy. Minę miał cholernie poważną.
Przywódca gildii był korpulentnym, grubokościstym mężczyzną w średnim wieku. Starał się ubierać i zachowywać jak dobrze prosperujący kupiec, co nie wszystkim w potężnej Lidze Czapki się podobało. Ale organizacja, zrzeszając złodziejskie gildie w mieście, pozwalała swoim podwładnym na pewne dziwactwa.
– Nareszcie – warknął, nie odrywając wzroku od trzymanych w ręku dokumentów. – Gdzie go znalazłeś?
– Na nabrzeżu. Przy północnym molo.
– Co robił przez całą noc?
– Ja... – Altsin usiłował się wtrącić.
– Zamknij się. Nie ciebie pytam. Kerlan?
– Twierdzi, że załatwiał jakąś umowę.
– A co robił, kiedy go znalazłeś?
– Stawiał się Heregontowi i Teo.
– O, doprawdy? – Grubas dopiero teraz uniósł głowę i spojrzał na nich. – Nie wygląda na to, żeby wcześniej upadł na głowę. Pytałeś, kiedy wyszły z portu „Dawer” i „Yonaderuk”?
– Trzy godziny temu. Jak tylko zaczął się odpływ.
Altsin westchnął cicho. Zaledwie trzy godziny, a wydawało się, że minęło mu pół życia.
– Aha. A dlaczego on tak śmierdzi?
– Nie wiem. Jego zapytaj.
– Altsin?
Miał już dość.
– Słuchaj, Cet. Spędziłem całą noc na statku pełnym barbarzyńców, którzy przywieźli tu kopy nadgniłych foczych skór i beczki psującego się tranu. Jadłem ich żarcie i piłem ich piwo. A wszystko dlatego, że prosiłeś mnie, żebym dostarczył temu piratowi...
Cetron machnął ręką i wrócił do studiowania dokumentów.
– Wystarczy. Powinienem cię ostrzec, że ich wdzięczność bywa niebezpieczna. Więc Horgers się zgodził?
– Mogę usiąść? Jakoś słabo się czuję.
– Siadaj. – Grubas wskazał mu krzesło naprzeciwko. – I opowiadaj. Napijesz się czegoś?
– Wody. Czystej i zimnej.
– Kerlan.
– Już idę. – Łysy mężczyzna zniknął za drzwiami.
– Więc – Cetron rozsiadł się wygodniej – co powiedział?
– Był ucieszony jak diabli. Płynęli tu prawie miesiąc. Na północy nie opłaca się sprzedawać skór i tranu, w Feli i Hoden trwa jakaś wojna czy powstanie i porty chętnie przyjmują statki, ale żaden stamtąd nie wypływa. Rekwirują, jak leci. Z Ar-Mittar wypłynęły mu na spotkanie cztery łodzie pełne wojska. Twierdził, że to wszystko wina oszczerstw rzucanych na jego nację przez Ferlengów. No wiesz, jakoby byli piratami czy coś takiego...
– Czego to ludzie nie wymyślą.
– Właśnie. Te łodzie ścigały ich, ale tak, żeby przypadkiem nie doścignąć. W końcu Horgers miał dwa okręty i ponad setkę ludzi. Ale odpędzili ich od wybrzeża. Potem przyszedł sztorm i zepchnął ich jeszcze dalej.
– Ten sprzed dziesięciu dni?
– Ten sam. Skóry zamokły, beczki z tranem zaczęły przeciekać, a żeby zawrócić z otwartego morza, musieli wiosłować przez pięć dni. Gdy tu dotarli, czuć ich było na milę. Trzy dni czekali, aż znajdzie się kupiec, w końcu ktoś wziął towar za jedną dwudziestą tego, co spodziewali się dostać. I tak nieźle, ale ledwie im starczyło na zaprowiantowanie statków na podróż powrotną. Myślę, że i tak zamierzali poswawolić trochę w drodze na północ.
– Poswawolić?
– Takiego określenia użył.
– Aha. Więc był zadowolony?
– Cholernie. Ugościł mnie resztką swoich dawnych zapasów, czymś, co nazywało się berdys... bergas?
– Bergoass.
– Całkiem smaczne, chociaż nie do końca zrozumiałem, co to jest.
– To, co odróżnia barana od owcy, marynowane w krowim moczu. – Cetron uśmiechnął się złośliwie. – Co? Znowu będziesz rzygał? Nie w tej komnacie, synu. Ale to nie bergoass cię wykończyło?
– Nie. – Altsin starał się oddychać powoli i głęboko. – To piwo. Mocne i cholernie podstępne. Po pierwszej półkwarcie nic nie poczułem, po czwartej zacząłem rozważać, czy by się do nich nie zamustrować. Szóstej nie pamiętam. Jesteś mi sporo winien.
– Pomyślę o tym.
Zjawił się Kerlan z dzbankiem i dwoma kubkami. Altsin duszkiem opróżnił jeden, potem drugi i trzeci. W tym czasie Cetron ledwo umoczył wargi, przypatrując mu się z uwagą. Złodziejowi zupełnie nie podobało się to spojrzenie.
– No dobra. – Opróżnił czwarty kubek i poczuł się lepiej, nawet głos jakby mu wracał. – Co znaczy to zaproszenie?
– Zaraz się dowiesz, bez pośpiechu. Na pewno nie opuszczałeś nocą portu?
– Już mówiłem. Nie. Ocknąłem się o świcie na molo. Sam. Omal się nie wykończyłem, żeby ta mittarska galera...
– Wystarczy. Cieszę się, że wszystko załatwiłeś, i naprawdę jestem wdzięczny. Resztę omówimy później.
– Na przykład moją zapłatę?
– To też.
Drzwi skrzypnęły i ktoś wszedł. Młody złodziej patrzył na niego, starając się przypomnieć sobie, skąd zna tę twarz. Po dwóch czy trzech uderzeniach serca przypomniał sobie. Zamknął oczy, otworzył. Spojrzał na Cetrona, unosząc wysoko brwi i oczekując wyjaśnień. W końcu ubrany w skromny, bury habit mężczyzna, wchodzący jakby nigdy nic do siedziby złodziejskiej gildii, nie mógł być Deargonem Kanewosem, Wielkim Skarbnikiem Świątyni Miecza.
Cetron i Kerlan nie zadali sobie trudu, żeby choć wstać od stołu. Przywódca gildii wykazał się jednak namiastką gościnności.
– Wasza wielebność życzy sobie krzesło?
– Coś sobie znajdę.
Głos kapłana był dziwny. Młody, energiczny, silny. Dziwny przez to, że nie pasował do twarzy, która wyglądała jak maska umieszczona na dziobie steranego setką sztormów okrętu: ospowata cera, ostre płaszczyzny policzków, głębokie oczodoły rozdzielone nosem, który przypominał ptasi dziób. Usta jak ślad po uderzeniu toporem. Twarz, którą można straszyć dzieci. Tylko oczy do niej nie pasowały, łagodne, brązowe, z tańczącymi w głębi ironicznymi błyskami.
Altsin patrzył w milczeniu, jak jeden z najpotężniejszych ludzi w mieście bez wahania idzie do kąta, przysuwa sobie krzesło do stołu i siada.
– Jest czysty – mruknął kapłan. – Na pewno nie zbliżył się do niego przez ostatnie kilka dni. Ani nie miał kontaktu z nikim, kto to zrobił.
Cetron wstał i radośnie klepnął młodego złodzieja w ramię. Kerlan uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Altsin coraz mniej rozumiał.
– No to najważniejsze mamy za sobą. – Grubas usiadł i wyciągnął spod stołu pękaty gąsiorek, i kilka kubków. – Czerwonego rennosa?
– Chętnie. – Kapłan pociągnął ostrożny łyk, uniósł zdumiony brwi i opróżnił kubek do dna. – Znakomite. To, które podają w świątyni do wieczerzy, to prawdziwy sikacz, choć też ponoć rennos.
– Radzę sprawdzić brata, który zajmuje się zaopatrywaniem świątyni.
– Będę musiał.
Altsin siedział obok dwóch ludzi, stojących na czele nieformalnych potęg rządzących miastem i jakby nigdy nic omawiających zalety jakiegoś wina, i miał wrażenie, że lada moment ocknie się na zarzyganym molo z potwornym bólem głowy. A raczej miał taką nadzieję. Niepewnie sięgnął po gąsiorek, lecz Cetron usunął mu go poza zasięg rąk.
– Masz swoją wodę, synu. Niedobrze jest mieszać ale z rennosem.
Deargon dolał sobie jeszcze.
– Znalazłeś coś?
– Nie. Miałem mało czasu.
– Ja też. Jesteś pewien, że to on?
– Tak. Chociaż teraz może na to nie wygląda.
– Zdecydowanie nie wygląda. I dlaczego tak śmierdzi?
Dopiero teraz Altsin zorientował się, że mówią o nim.
– Długa historia. Ale działał dla najlepiej pojętego dobra księstwa.
– Jak my wszyscy.
Przez dłuższą chwilę w milczeniu popijali. Cetron, jego zastępca i kapłan wino, a Altsin wodę. Zaczynał mieć jej serdecznie dosyć.
– Powiedziałeś mu?
Zrozumiał, że przechodzą do sedna. Poprawił się na krześle, przygotowując na niespodziankę.
– Nie. Czekałem z tym na waszą wielebność.
Deargon uśmiechnął się samymi wargami. Dość sympatycznie. Spojrzał złodziejowi prosto w oczy.
– Synu. – Dziś widocznie nie tylko Cetron nabrał ochoty, żeby mu ojcować. – Dzisiaj w nocy skradziono Dengothaag – Miecz Reagwyra.
Powiedział to tak, jakby chodziło o beczkę śledzi. A przecież wiadomość była tej samej wagi, co gdyby powiedział: „Dzisiaj w nocy skradziono latarnię morską”. Albo: „Postanowiłem założyć w świątyni największy lupanar po tej stronie oceanu”. Lub też: „Straż miejska przestała brać łapówki”.
Katastrofa.
Miecz, a raczej dwie trzecie Miecza, bo zgodnie z legendą złamał się, gdy został wbity w paszczę mitycznej bestii, był najważniejszą relikwią w księstwie, którego stolicą było Ponkee-Laa. Altsin uważał za dyskusyjne, czy należał do samego Reagwyra, bo słyszał o przynajmniej trzech innych miastach, które jakoby posiadały prawdziwy Miecz boga, ale ważniejsze było to, że miecz ze świątyni w Ponkee-Laa wyglądał na prawdziwy, począwszy od rozmiarów, zbyt monstrualnych, aby mógł władać nim człowiek, a skończywszy na nazwie, która według podań miała znaczyć Pożeracz Mroku. Miecz z takim imieniem musiał należeć do boga, żaden zwykły szermierz nie nazwałby tak swojej broni. To jednak nie miało znaczenia, ktokolwiek go ukradł, okazał się samobójczym głupcem. Kapłani nigdy mu tego nie darują, a Świątynia miała dość złota, wpływów i Mocy, by wygrzebać złodzieja spod ziemi.
Z wysiłkiem oderwał wzrok od twarzy kapłana. Powoli, bardzo powoli opróżnił swój kubek. Przełknął ślinę. Westchnął. Skończyły mu się pomysły na przedłużenie tej chwili.
– Więc to dlatego ściągnęliście mnie tu z nabrzeża? Od razu mówię, że to nie ja.
– Wiemy o tym. Sprawdziliśmy. Nie można dotknąć Miecza i przynajmniej przez kilka dni nie nosić jego piętna. – Kapłan wymawiał słowo „miecz” tak, że od razu dało się wyczuć, o jaki miecz chodzi. – Ale twój patron zapewnił mnie, że jesteś jedynym człowiekiem w mieście, który mógłby tego dokonać. Także ze względu na twoje wyznanie.
Dzięki, ty tłusty sukinsynu, pomyślał złodziej. Na głos zapytał:
– Wyznanie?
– Jesteś mathriartystą, prawda?
– Noo... – Właściwie nigdy dotąd tak o sobie nie myślał. – No tak.
– Możesz zacytować wyznanie wiary?
Psiakrew, jak to było?
– „Wierzę w Baelta’Mathran, Pramatkę, z której łona zrodzili się bogowie, którzy zjednoczeni wspólną wizją stworzyli świat i wszystkie rzeczy na nim, nad nim i pod nim. A na końcu stworzyli rozumnych, do których zaliczają się...”. I jakoś tak dalej. – Nagle poczuł się strasznie głupio, że nie może sobie przypomnieć reszty.
– Właśnie. Teraz rozumiesz?
– Niezupełnie.
– O Panie... – Deargon wzniósł oczy w górę. – Cetron, co ten chłopak robił w dzieciństwie?
– Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą szef złodziei. – Poznałem go dopiero siedem lat temu, miał wtedy jakieś dziesięć czy jedenaście lat, sam nie potrafił powiedzieć ile. Przypłynął tu jedną z barek kursujących w górę rzeki i wylądował na ulicy. Próbował mnie okraść, nie udało mu się, ja próbuję zrobić z niego człowieka, z podobnym skutkiem. Pracuje na wpół niezależnie ode mnie, ale przestrzega zasad gildii. Przez ostatnie kilka lat uczył się różnych rzeczy, ale w teologii nigdy nie był dobry.
– Widać. No więc, co wiesz o Panu Bitew – Reagwyrze?
– To syn Wielkiej Matki. W czasie Wojen Bogów walczył z legionami Aneha Przeklętego. Zabił Goshtha Niechcianego – Praojca Bestii.
– Świetnie. To wszystko prawda i jest to jedna z niewielu rzeczy, co do których my i kapłani Pani się zgadzamy. Potem różnice interpretacyjne są już znaczne. Przede wszystkim faktem jest, że Reagwyr był jednym z Pięciu Pierworodnych – bogów, którzy jako pierwsi przyszli na świat. Faktem jest też, że to on na widok pierwszych rozumnych, potykających się w ciemnościach nowego świata, poczuł litość i pochylił się nad nimi, aby objąć ich łaską swojego miłosierdzia. – Chyba mimowolnie kapłan zaczął recytować religijne formułki. – Nie ulega też wątpliwości, że ze wszystkich ras szczególnie ukochał on prawdziwych ludzi i jako pierwszy wystąpił przeciw Niechcianym, gdy ci podstępnie próbowali ich wypaczyć, plugawiąc ich dusze i zmieniając w odrażające bestie.
Przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, a Altsin przyłapał się na tym, że podświadomie próbuje wykrzesać z siebie religijny zapał. Deargon okazał się człowiekiem z dużą charyzmą.
– To księstwo czciło Reagwyra przez setki lat. Chyba głównie dlatego, że to w tych okolicach stoczył on swoją bitwę z Goshthem.
Mówiąc „w tych okolicach”, Deargon miał najpewniej na myśli całkiem spory kawałek wybrzeża, bo każde miasto i wieś w promieniu stu mil od Ponkee-Laa przyznawało się do pogrzebanych w nim kości potwora.
– Ale trzysta lat temu przyszło do nas Imperium Meekhańskie ze swoim przerośniętym kultem Wielkiej Matki. I choć sam w głębi ducha oddaję jej należną cześć, nie mogę pozwolić, by wynaturzone ambicje niektórych kapłanów, tłumaczących po swojemu święte księgi, odciągnęły nas od wielbienia największego z opiekunów ludzkości. Rozumiem Meekhańczyków, w końcu u zarania swojego Imperium stoczyli krwawą wojnę z kapłanami Pana Bitew, którzy zapomnieli o prawdziwym posłannictwie i próbowali zakładać własne państwo. Lecz nadejdą wreszcie czasy, kiedy Reagwyr zajmie należne mu miejsce na tronie stojącym równie wysoko, jak tron Wielkiej Matki. Jak przystało na najszlachetniejszego z Pierworodnych.
Nagle kapłan uśmiechnął się szeroko.
– Uff, ale się rozgadałem. Wiesz już, do czego zmierzam?
AItsin ostrożnie skinął głową.
– Wasza wielebność sądzi, że to kapłani Wielkiej Matki stoją za kradzieżą?
Spojrzenie brązowych oczu stało się śmiertelnie poważne.
– Synu, jeślibym kiedykolwiek rzucił takie podejrzenie, to w ciągu godziny całe miasto stałoby w ogniu. Prawdą jest, że moja świątynia z roku na rok zyskuje nowych wyznawców. I prawdą jest też, że dzieje się tak za sprawą Miecza. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba wiernych, chodzących do Świątyni Reagwyra, wzrosła sześciokrotnie – westchnął. – Wracając do twojego pytania: znam większość hierarchii mathriartystów w księstwie i nie sądzę, żeby mieli z tym coś wspólnego.
– Więc dlatego podejrzewaliście mnie?
– Cóż. – Kapłan rozłożył ręce. – Jestem w tej chwili trochę zdesperowany. A Cetron powiedział, że zna tylko jednego szaleńca, który mógłby się podjąć takiej kradzieży. Przynajmniej takich słów użył.
– Dzięki.
Cetron skrzywił się dziwnie.
– Tylko bez sarkazmu, Alt. Sprawa jest poważna.
– Właśnie, synu. Na twoje szczęście zapewniał również, że jesteś raczej rozsądnym człowiekiem, to znaczy, choć raczej nie powinienem tego pochwalać, wierzysz w bogów wystarczająco mocno, by nie wchodzić im w drogę, i trzymasz się z dala od mieszania się w sprawy religii. Więc zamiast ściągnąć cię z molo wprost do lochów, zaprosiłem tutaj. Ktokolwiek za tym stoi, uderzył bardzo mocno. Miecz był naszą najważniejszą relikwią. Dokonywał cudów.
Altsin przypomniał sobie niektóre miejskie sensacje z ostatnich lat. Ozdrowienia ślepców, kulawych i sparaliżowanych. Niemych od urodzenia, gadających jak najęci, i dziewięćdziesięciolatków, zostających ojcami trojaczków. Nie był jednak do końca pewien, która świątynia przypisywała sobie autorstwo tych cudów. Pewnie wszystkie naraz.
– Więc bez Miecza Świątynia jest w poważnych opałach?
Deargon wykrzywił się do Cetrona.
– W poważnych opałach?! Nie mówiłeś, że on ma dziwne poczucie humoru.
– Zapomniałem. Ale on naprawdę ma dziwne poczucie humoru.
– W opałach bylibyśmy, gdyby spalono nam wszystkie świątynie na terenie księstwa albo gdyby okazało się, że połowa braci została ojcami nieślubnych dzieci. Obecną sytuację mogę tylko nazwać katastrofą. Jutro jest wigilia Drogi Poświęcenia, najważniejszego naszego święta. Pojutrze wieczorem ma ruszyć wielka procesja, której punktem centralnym zawsze był Miecz. Do tego czasu musimy go odzyskać.
No tak, sytuacja zrobiła się jasna.
– Jego wielebność bardzo liczy na naszą pomoc. – Cetron wstał i podsunął mu stos pergaminów. – Tu są wszystkie informacje, które do tej pory zebraliśmy.
Pergaminy wyglądały okropnie, a koślawe pismo Cetrona skutecznie odstręczało od ich studiowania.
– Jedno pytanie, synu. – Deargon uśmiechnął się przepraszająco. – Jak ty, teoretycznie rzecz jasna, zabrałbyś się do kradzieży Miecza?
Altsin zastanawiał się nad tym od dłuższej chwili.
– Od przekupienia kogoś w Świątyni. Teoretycznie, rzecz jasna.
– Hm... W naszej Świątyni służą bracia zjednoczeni w zakonie Sług Mieczowych, którego ja jestem Wielkim Skarbnikiem. Wszyscy składamy śluby ubóstwa i pokory. Trudno mi sobie wyob...
– Z całym szacunkiem, wasza wielebność. – Złodziej bezceremonialnie przerwał kapłanowi, a Cetron aż się zakrztusił z wrażenia. – Ludzi nie kupuje się złotem czy srebrem, lecz tym, czego najbardziej pożądają lub czego najbardziej się boją. Co prawda najczęściej jest to właśnie złoto, ale tylko dlatego, że to za nie właśnie można kupić mnóstwo innych rzeczy. Mogą to też być kobiety, trunki, hazard, pewne proszki lub zioła, niektóre odmiany zakazanej magii lub inne tego typu rozrywki. Czasami ludzi kupuje się też za informacje, kompromitujące informacje, rzecz jasna, lub za zdrowie i życie ich bliskich. A niekiedy wystarczy podstawić komuś kochankę lub kochanka. To chyba najtańszy sposób.
Przerwał, żeby zaczerpnąć tchu i opróżnić kolejny kubek. W głowie mu huczało, a żołądek zaczynał się zachowywać podejrzanie.
O dziwo, Deargon nie sprawiał wrażenia urażonego. Wyglądał, jakby coś notował w pamięci. Chłopak kontynuował:
– Trzeba by sprawdzić, czy któryś z mnichów nie miał kłopotów z pieniędzmi, kobietami czy jakimś nałogiem. Albo czy nie otrzymał niepokojących wieści o rodzinie. Może któryś chodził ostatnio roztrzęsiony, podenerwowany lub przestraszony. Niech wasza wielebność każe przepytać o to braciszków. Czy w świątyni się spowiadacie?
– Tak, brat Strażnik Pieczęci jest głównym spowiednikiem Świątyni Miecza. Jest nas w mieście tylko siedemdziesięciu trzech, więc on wystarczy.
– Może coś wie?
– Może. Ale tajemnica spowiedzi jest święta. On ma prawie osiemdziesiąt lat i zasady. Nie piśnie słówka, choćby miał skonać w mękach.
– Nawet jeśli chodzi o Miecz?
– Nawet wtedy. Uzna to za próbę wiary, której poddaje nas Pan.
– Rozumiem. – Altsin podrapał się po brodzie. – Ale gdyby wasza wielebność go przepytał, ot tak, niewinnie, to obserwując jego zachowanie, może dałoby się wyczuć, czy rzeczywiście szukamy kogoś ze Świątyni? Jeśli nasze podejrzenia są słuszne, brat spowiednik musi być w wielkiej rozterce.
– Rozumiem. – Deargon spojrzał na niego, jakby zobaczył go po raz pierwszy. – Nie myślałem do tej pory w ten sposób. Co jeszcze?
– W jaki sposób złodzieje mogliby wywieźć Miecz z miasta? Z tego, co pamiętam, relikwia jest olbrzymia.
– Ha, więc jednak brałeś udział w naszych uroczystościach. – Kapłan pokiwał głową.
– Zdarzyło się raz czy dwa... – Altsin wolał nie wyjaśniać, co właściwie robił w tłumie świętującym Drogę Poświęcenia. – Więc po kolei, jak udało im się wynieść Miecz ze świątyni? Jak mogą go wywieźć z miasta? Czy w ogóle zamierzają to zrobić? Może zadowoli ich fakt samego zniknięcia relikwii. Do kogo mogą się zwrócić o pomoc? Czemu nie można ich znaleźć, używając magii? Kto mógłby najwięcej zyskać na osłabieniu Świątyni Reagwyra?
Deargon wyglądał na lekko przytłoczonego.
– On tak zawsze?
– Tylko kiedy ma zły dzień – wycedził Cetron. – Stara się sprawiać wrażenie bystrzejszego, niż jest naprawdę, i maskuje wewnętrzną pustkę cynicznymi uwagami i skakaniem z tematu na temat.
Altsin zerknął na niego spode łba. Grubas oczywiście się nie przejął.
– Gdyby był taki mądry – kontynuował – zapytałby, czy ktoś już nie skontaktował się z kapłanami.
– Nie zrobili tego. – Młody złodziej wzruszył ramionami.
– A dlaczego?
– Skąd wiesz?
Pytania padły jednocześnie i na chwilę zapadła krępująca cisza.
– Byliby głupcami, gdyby tak zrobili. Ten Miecz nie został skradziony dla okupu, bo nawet meekhański imperator nie nacieszyłby się tym okupem zbyt długo. Mam rację, wasza dostojność?
Kpiące iskierki znikły z oczu kapłana i to wystarczyło za odpowiedź.
– A poza tym – Altsin wbił spojrzenie w Cetrona – nie ściągalibyście mnie wtedy z molo. Mam rację?
– Masz, chłopcze. A teraz przestań się wymądrzać i słuchaj. Wszystko, co wiemy, jest na tych pergaminach, pamiętasz? Miecz Reagwyra to rzeczywiście duża rzecz, tu są wymiary. – Wyciągnął dość czytelny rysunek.
– Długość zachowanej klingi pięć stóp, dwa i trzy szesnaste cala. Długość rękojeści dwie stopy i siedem szesnastych cala, szerokość jelca dwie stopy i hm, trochę zamazane. Grubość jelca na łączeniu trzy i pół cala. Szerokość klingi przy jelcu osiem i jedna ósma, szerokość klingi przy miejscu złamania, i tak dalej. Sam sobie poczytaj resztę. Całość waży ponad pięćdziesiąt funtów. W sumie to potężny kawał że... sztuki kowalskiej – wybrnął.
– Raczej boskiego kunsztu, Cetron. – Kapłan uśmiechnął się pobłażliwie i pochylił nad stołem. – Ale do rzeczy, Altsin. Mogę tak do ciebie mówić?
Złodziej nagle zobaczył, że ma przed sobą Wielkiego Skarbnika Świątyni Miecza. Przemiana była szybka i subtelna, ale teraz za nic w świecie nie przerwałby temu człowiekowi w pół słowa.
– Siedzimy tu sobie i rozmawiamy od dłuższego czasu, jakby chodziło o zniknięcie worka grochu. Wydaje mi się, że powinienem ci uświadomić, o jaką stawkę chodzi. – Brązowe oczy zrobiły się naraz bardzo, bardzo zimne. – Ja od przeszło trzydziestu lat służę w świątyni. Od dziesięciu należę do kręgu ludzi, mających bezpośredni dostęp do Miecza. Dotykałem Go, czyściłem, godzinami leżałem przed Nim plackiem, czując Moc naszego Pana. Modląc się i medytując. Ja wierzę, nie, ja wiem, że to jest Miecz Reagwyra, wykuty przez niego z serca upadłej gwiazdy, zahartowany w krwi Leaffary i po trzykroć przeklęty przez sługi Niechcianych. I wiem, że nadejdzie dzień, gdy nasz Pan znów będzie potrzebował Miecza, a Ostrze zostanie przekute na nowo, i to tak, że żadna siła już go nie złamie.
Głos Deargona zgrzytał jak dwa kawałki pocieranego o siebie lodu. A Altsin zaczął się pocić.
– Wasza wielebność, ja nie rozumiem...
– Właśnie synu, wielu rzeczy nie rozumiesz. A zwłaszcza tego, że tu chodzi nie o jakąś błyskotkę, tylko o Dengothaag – Miecz Boga.
Kapłan pochylił się do przodu i Altsin zdziwił się, jak mógł wyczuwać lód w jego głosie, skoro w oczach płonęły mu piekielne ognie.
– Widzisz, synu, ja widziałem cuda dokonywane przez ten Miecz, także te najbardziej wyszydzane, niemowy zachwycające elokwencją i ślepców odzyskujących wzrok. Dla mnie, dla mojego zakonu, jego utrata jest klęską, zaprzeczeniem sensu istnienia. Wolałbym osobiście podpalić świątynię, niż pozwolić, żeby czyjeś plugawe, bezbożne łapy choć o jeden dzień dłużej dotykały Miecza. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek – złodziej, kapłan, czarownik czy sam Przeklęty – trzymał go w rękach! Jeśli będzie trzeba, przewrócę to miasto do góry nogami, rozbiorę kawałek po kawałku, a potem złożę do kupy i zacznę wszystko od nowa.
Nagle uśmiechnął się strasznie.
– A jeśli mimo wszystko mi się nie uda, i tak znajdę winnych. I urządzę im taką kaźń, że przez następne sto lat będą ich losem straszyć dzieci.
Złodziej nawet nie mrugnął. Choć miał wielką ochotę uśmiechnąć się drwiąco, zachował kamienny spokój. Raptem Deargon wstał i ruszył do drzwi.
– Muszę już iść. Mam nadzieję, że będziecie mogli pomóc mi w rozwiązaniu naszego wspólnego problemu.
Zaakcentował „wspólnego”, co wróżyło bardzo źle.
W progu kapłan odwrócił się jeszcze.
– Oczekuję pomyślnych wieści.
I wyszedł.
Ledwo drzwi się zamknęły, Altsin przełknął ślinę i sięgnął po kubek. Woda smakowała paskudnie.
– No to wdepnęliśmy – wychrypiał po chwili, ignorując skręt kiszek.
– Ano tak, siedzimy po uszy w gównie. – Kerlan pokiwał głową i pociągnął potężnie wprost z gąsiorka.
– Co teraz?
– Zawiadomiłem większość ludzi, mówiąc im mniej więcej, czego mają szukać – mruknął Cetron, drapiąc się po głowie. – Ale tajemnicy nie da się długo utrzymać i do południa całe miasto będzie wrzało. Cholera, że to nie mogły być książęce klejnoty.
– Z klejnotami mógłby być problem. Zajmują co prawda mało miejsca, ale książę z miejsca by się zorientował.
Parsknęli krótkim, nerwowym śmiechem. Grubas spoważniał pierwszy.
– Widzę, że dochodzisz do siebie.
– Skądże. – Altsin sięgał po wodę, ale zrezygnował w pół ruchu. – Po prostu maskuję wewnętrzną pustkę cynicznymi uwagami i skakaniem z tematu na temat. A ty nie musiałeś mnie w to mieszać.
– Nie. Jednak gdy tylko dowiedziałem się o kradzieży Miecza, zrobiłem listę znanych mi szaleńców, mogących poważyć się na coś takiego. Było na niej tylko jedno nazwisko.
– Przecież obiecałem, że nie będę kłusował na twoim terenie. Przynajmniej na nic dużego.
– Po prostu życie nauczyło mnie nie ufać ludziom o pewnych profesjach. Na przykład złodziejom.
– A kapłanom?
– Kapłanom jeszcze mniej.
– Więc skąd ta zażyłość z Deargonem?
– Zaczynaliśmy razem. Prawie czterdzieści lat temu.
Złodziej gwizdnął.
– No, no. Ty i Wielki Skarbnik? Jaki był?
– Dobry, bardzo dobry. Miał pewną rękę, żelazne nerwy i świetne pomysły. Kiedy go poznałem, mieliśmy po dwanaście lat, nie, on jest starszy o rok. Ale już wtedy był wygadany jak diabli. Czasem żartowałem, że powinien zostać wędrownym kapłanem.
– No i wykrakałeś. Wolał lżejszy kawałek chleba. Chociaż, patrząc na to z innej strony, nie zmienił zawodu, tylko sposób jego wykonywania.
Cetron zrobił dziwną minę.
– To właściwie nie tak. Jego nawrócenie to dość dziwna sprawa. Kiedyś, w czasie wielkiej procesji, właśnie w czasie Drogi Poświęcenia, pomagaliśmy ludziom dzielić się z bliźnimi, gdy w tłum pątników wpadło kilkudziesięciu ciężkozbrojnych. To było jeszcze za czasów Imperium, kapłani Wielkiej Matki mieli duże poparcie władzy, postanowili więc zrobić małą prowokację. Może liczyli na to, że wzburzony tłum wywoła tumult albo wybuchną prawdziwe zamieszki i gubernator zakaże urządzania takich uroczystości lub wręcz zamknie Świątynię Reagwyra? Mówię ci, momentalnie zrobił się kocioł, ścisk, pisk i panika. Szklaną gablotę, w której obnoszono Miecz, podtrzymywało dwunastu mężczyzn spośród wiernych, tłum naparł na nich, zaczęli się chwiać, jeden z nich upadł i relikwia przechyliła się na bok. Wtedy jak spod ziemi wyrósł przy niej Deargon, złapał za brzeg, podtrzymał ją i stał tak wśród szalejącego tłumu jak posąg. Tyle widziałem, potem zniosło mnie dalej i straciłem go z oczu.
Pociągnął z kubka.
– Spotkaliśmy się nazajutrz, był blady i roztrzęsiony. Powiedział, że musi zmienić swoje życie, zerwać z grzechami, i takie tam. Nic do niego nie przemawiało. Dwa dni później zaczął nowicjat.
– Wysoko zaszedł.
– Racja.
– Pamiętał o starych kamratach?
– Owszem, on nie z takich, co to gdy tylko fortuna w oczy zaświeci, kupują sobie tytuł szlachecki i zapominają, że ojciec krowy pasał, a dziadek sam trawę żarł. Ale przez ostatnie lata widywaliśmy się rzadko. Mamy różne zainteresowania, a kapłan nie powinien pokazywać się zbyt często w towarzystwie kogoś takiego jak ja.
– On tak powiedział?
– Nie, ja. Muszę dbać o reputację.
– Aha. Pomagałeś mu już kiedyś?
– Kilka razy. A to banda rzezimieszków próbowała wymuszać haracz od pielgrzymów, a to kilku braci uległo pokusie i zaczęło uszczuplać świątynną szkatułę. Ot, drobiazgi. On też raz czy dwa pomógł mi rozwiązać problemy ze strażą. W jednym ma rację – przez ostatnie lata Świątynia Reagwyra nabrała znaczenia. Dwadzieścia lat temu w mieście było piętnastu mnichów, a doroczne uroczystości nie tamowały ruchu na więcej niż dwóch ulicach. A teraz, sam wiesz. Ale właściwie czemu on cię tak interesuje?
Altsin przeciągnął się ostrożnie. Coś trzasnęło mu w plecach, na szczęście atak mdłości był ledwo cieniem poprzednich szturmów.
– Jestem go ciekaw, po prostu. Poza tym uważam, że dobrze byłoby wiedzieć, czy jest słowny i czy spełni swoją ostatnią obietnicę. Wiesz, tę o szukaniu winnych i roboty dla kata. Podobno w tym roku w północnym Karahen pięknie obrodziły jabłka.
– Może od razu Meekhan?
– Tam też zbiory zapowiadają się nieźle. Kiedy dokładnie zniknął Miecz?
– Między północą a świtem.
– Niezła precyzja, niech to szlag. Może po prostu roześlemy heroldów. „Poszukiwany kawał żelaza, waży około pięćdziesięciu funtów i wygląda jak złamany miecz. Uwaga, w pobliżu możliwe cudowne ozdrowienia i nagłe ataki pobożności”. Cetron skrzywił się kwaśno.
– Nie pij więcej z Nesbordczykami.
– Nie zamierzam. Co z blokadą dróg?
– Straż świątynna, braciszkowie i nasi ludzie obstawili wszystkie drogi z miasta. Sprawdzają każdy wóz. Tyle dobrego, że nikt Miecza na plecach nie wyniesie.
– A port?
Cetron parsknął.
– A jakże, port. Deargon przycisnął celników i teraz każdy statek wychodzący w morze jest przeszukiwany od stępki aż po maszt. Przetrząsają nawet łódki rybackie.
– To zablokuje pracę portu. Będą kłopoty.
– Jeśli znajdziemy relikwię, wszystko rozejdzie się po kościach. Co masz taką minę?
– Właśnie przypomniałem sobie, że odpływ był trzy godziny przed świtem. Ile statków wyszło wtedy w morze?
Grubas uśmiechnął się krzywo.
– Nie ty jeden w tym mieście myślisz. Sto czterdzieści dwa. Pełnomorskie statki, galery, langskipy, dromony. Rybackiej drobnicy nie liczę, bo nikt tego nie rejestruje, ale mogło ich być dodatkowo kilka setek. Nasza jedyna nadzieja w tym, że Miecz jeszcze nie opuścił miasta.
– Deargon wydaje się tego bardzo pewien, ale gdybym to ja miał coś takiego ukraść, zacząłbym nie od kupienia kogoś w Świątyni, tylko od znalezienia sposobu na wywiezienie zdobyczy w ciągu godziny. Wolałem mu jednak o tym nie wspominać.
– Mądra decyzja.
– Spakowałeś się już?
Cetron rzucił mu dziwne spojrzenie.
– Kiedyś ci już mówiłem, że to moje miasto. Nie wyniosę się z niego i nikt mnie stąd nie wyrzuci. Nawet Deargon.
– A kto mówi o wyrzucaniu. On pewnie chciałby, żebyś został. I będzie nalegał. Bardzo, bardzo gorąco. – Chłopak zaakcentował ostatnie słowo.
– To moje zmartwienie. Ale nie po to cię tu ściągnąłem, żebyś snuł czarne wizje. Od tego jest Kerlan.
Kerlan westchnął ciężko.
– Słyszysz? On tak cały czas. A ty bierz się do roboty. Od czego chcesz zacząć?
Altsin uniósł brwi.
– Ty tu rządzisz.
– Chcę, żebyś działał sam. Nie potrzebuję jeszcze jednego psa na smyczy, tylko kogoś niezależnego. Może w ten sposób jeden odkryje, co drugiemu umknie. Więc?
– Liga wie?
To było pytanie, od którego powinien zacząć. Liga Czapki zrzeszała wszystkie złodziejskie gildie miasta na zasadzie dobrowolnego członkostwa. Rzecz jasna ci, którzy nie chcieli być dobrowolnymi członkami, bardzo szybko zostawali członkami martwymi. W tej chwili anwalarem Ligi był człowiek o imieniu Gryghas, złodziej i bandyta, myślący jak złodziej i bandyta. A to źle wróżyło organizacji, której nie zdołało zniszczyć nawet trzystuletnie meekhańskie panowanie. Nie było wiadomo, jak on zareaguje na taką wiadomość.
– Na razie nie. Sam dowiedziałem się dopiero przed dwiema godzinami. Jeśli sprawa nie wyjaśni się do południa, będę musiał go wtajemniczyć. To od czego zamierzasz zacząć?
Złodziej zamyślił się, pochylił głowę, przymknął oczy. Po chwili westchnął ciężko. Myślenie wyjątkowo mu dzisiaj nie szło.
– Dobrze. Nie byłem nigdy w tej świątyni, z wyjątkiem nawy głównej, oczywiście. Rozkład pomieszczeń, zwyczaje zakonników i straży, czas modlitw, posiłków, podział obowiązków. To będzie twoja robota, Cet. Nie gap się tak, masz kupę ludzi, a mnie przepytanie wszystkich braciszków zajęłoby z pięć dni. Dobrze byłoby wiedzieć wszystko – co kto lubi jeść, kto nie przepada za nocnymi modłami, chodzeniem po kweście lub pracą w kuchni, i tak dalej. – westchnął. – Cholera, nie wyobrażam sobie, jak Deargon chce to wszystko utrzymać w tajemnicy.
– Jeśli pojutrze Miecz będzie niesiony na czele procesji, wszystkie plotki same zdechną. Co ty będziesz robił?
– Ja zajmę się Mieczem. Gdzie był przechowywany, jak go strzeżono, jaki był system wart i zaklęcia ochronne. I w jaki sposób, do cholery, można było niepostrzeżenie wyjść ze świątyni, taszcząc na plecach pięćdziesiąt funtów złomu.
– Miecz przechowywano w podziemiach, tu gdzieś wala się mapa. Raz w miesiącu wystawiano go na trzy dni na widok publiczny przed głównym ołtarzem. Raz do roku niesiono w procesji. Nie był chroniony żadnymi zaklęciami ani nie wystawiano przy nim straży.
– Żadnych?
– Siedem stóp długości i pięćdziesiąt funtów złomu, jak raczyłeś zauważyć. Bądź jednak łaskaw panować nad językiem w towarzystwie osób duchownych.
– Będę. Spróbuję też dotrzeć do Rwyssa i Almaryka.
– Już do nich posłałem ludzi. Jeśli mają z tym coś wspólnego, to...
– To przemytnicy, sam wiele razy korzystałeś z ich usług. Nie muszą wiedzieć, co przewożą, wystarczy, że klient im zapłaci. Ważniejsze są ich znajomości wśród sępów wybrzeża.
– Coś jeszcze?
– Trzydzieści cesarskich. I jeszcze ze sto w drobnych monetach, może być srebro.
– Sto orgów w srebrze? I trzydzieści w złocie?!
Po drugim pytaniu Cetron zaczął mu się podejrzliwie przyglądać.
– Chyba nie masz zamiaru opuścić miasta...?
– Nie, ale jak wspomniałeś, będę działał po swojemu. Pieniądze przyślij mi najpóźniej koło południa.
– Skąd ja ci wytrzasnę taką sumę?
– Pożycz, ukradnij, wygraj na loterii albo sprzedaj tę kamienicę. I tak, jeśli nam się uda, odbijesz to sobie na Deargonie.
– Myślisz, że wziąłbym pieniądze od kapłana?
– Wiem, że je weźmiesz. Gdzie znajdę Kusara?
– W Barłogu, jak zwykle o tej porze. Idziesz do niego?
– Może później. – Altsin wstał, zachwiał się lekko i ruszył do drzwi, mężnie ignorując zawroty głowy i kolejną falę nudności. – Gdzie cię mogę znaleźć?
– Będę tu pewnie cały dzień.
– To dobrze. – Złodziej odwrócił się jeszcze w progu. – Aha, nie wysyłaj za mną ludzi, bo i tak ich zgubię. Mówię to, żebyś się niepotrzebnie nie denerwował.
Wyszedł, zanim Cetron zdążył zapewnić go o swoim całkowitym zaufaniu.
* * *
Ruszył na południe, do D’Artweeny.
To miejsce nie było właściwie dzielnicą. W każdym razie na żadnej oficjalnej mapie nie figurowało jako osobno wydzielony fragment miasta. Leżało tuż u ujścia Elharan, o rzut kamieniem od portu. Nie otaczał go mur, a i budynki nie wyróżniały się niczym szczególnym. Jednak każdy, kto przebywał w mieście dłużej niż trzy dni, wiedział, że nie należy się tam włóczyć bez celu.
Mieszkali tu czarownicy. Nie Mistrzowie Magii, ci od uznawanych aspektów, kroczący Ścieżkami Mocy. Nie ci z najpoważniejszych bractw i gildii, których zapraszano do pałaców arystokracji albo do książęcych rezydencji. Mieszkańcy D’Artweeny nie zajmowali się zabawianiem książąt i hrabiów, nie mieszali się do polityki, nie knuli pałacowych intryg, nie kopali dołków pod konkurencją i nie trawili czasu na roztrząsaniu przyczyn i sensu istnienia Wszechrzeczy. Zamiast tego zajmowali się magią. Tą najpowszechniejszą, od leczenia czyraków, podagry, chorych korzonków, spędzania płodów, rzucania i zdejmowania uroków. Przy czym była to często najpaskudniejsza magia, wymagająca grzebania w trupach lub przelewania galonów krwi, magia sięgająca po aspekty niemające nawet własnej nazwy lub poza Moc aspektowanych Źródeł.
Trzysta lat meekhańskiej dominacji odcisnęło co prawda swoje piętno na Sztukach uprawianych w księstwie, lecz nawet Wielki Kodeks nie zdołał złamać niezależności D’Artweeny. Aspektowane czary na trzy długie stulecia zdominowały lokalną magię, jednak oficjalne sztuki magiczne Imperium źle działały na morzu. Niemal wszystkie znane i uznawane przez Meekhan Źródła były przypisane do lądu. Istniały tylko trzy aspekty – Muszla, Zielony Mech i Sznur, które nie uginały się przed potęgą oceanu, lecz nawet w najlepszych latach w Meekhanie była tylko garść czarodziejów, władających którymś z nich. A Imperium nie po to wybudowało w Ponkee-Laa największy port kontynentu, żeby świecił pustkami. Przymykało więc oczy na miejsca, gdzie przesądni marynarze mogli zaopatrzyć się w amulety i talizmany, niekoniecznie praworządne, ale za to działające. Jednakże mimo iż Meekhańczycy opuścili ujście Elharan już prawie ćwierć wieku temu, aspektowane czary wciąż były uznawane za wyższą magię i żaden z Mistrzów, kształconych na uniwersytetach lub w powszechnie znanych czarodziejskich gildiach, za żadne skarby świata nie przyznałby się do jakiegokolwiek, duchowego nawet powinowactwa ze zgrają typów z D’Artweeny. I z całą pewnością większość byłaby zszokowana poziomem umiejętności tej zgrai.
Spotkać tu można było najróżniejsze indywidua. Dwie skańskie wiedźmy, przywiezione – bogowie wiedzą kiedy – przez jakiegoś pirata, sąsiadowały z bokheńskim nekromantą. Stary zaklinacz pogody zajmował tę samą kamieniczkę, co trójka młodych, całkiem urodziwych zielarek, których miłosne eliksiry znane były daleko poza miastem. Mieszkała tu też stara czarownica Mentelle, powszechnie posądzana o trucicielstwo, i pewien adept tajemniczej garreńskiej sztuki przyzywania zmarłych, ponoć były kapłan. Oraz wielu, wielu innych.
W D’Artweenie można było znaleźć radę na większość kłopotów i przypadłości dręczących zwykłych ludzi. Można też było, jeśli ktoś zachowywał się nieodpowiednio, nabawić się kłopotów i przypadłości, nieznanych większości zwykłych ludzi. W kontaktach z jej mieszkańcami liczył się przede wszystkim takt i umiar. Nawet potężna Liga Czapki starała się unikać zatargów z nimi. Każdy złodziej, rabuś czy morderca działał tu wyłącznie na własną rękę.
Altsin zaglądał tu dość często. Głównie dlatego, że Cetron utrzymywał nie najgorsze kontakty z większością mieszkających tu czarowników i czarownic, a kilku nawet zatrudniał na stałe. Jego dzielnica sąsiadowała z D’Artweeną i obie części miasta bardzo na tym korzystały, często więc posługiwał się młodym złodziejem jako posłańcem. Chłopak zamierzał zatem wykorzystać teraz te znajomości i odwiedzić Zorstean.
Zapukał do jej drzwi, starając się obojętną miną ukryć niepokój. Otworzyła osobiście. Z tego, co wiedział, przez ostatnie piętnaście lat tylko raz zatrudniła służącego, a i to na krótko.
Wyglądała jak sprzedawczyni słodyczy, żona piekarza, handlarka bakaliami. Niska, lekko przy kości, na oko koło czterdziestki. Altsin wiedział, że niejeden klient, przychodzący tu po raz pierwszy, brał ją za służącą albo kucharkę pani Zorstean-wal-Laweb – czarodziejki. Błąd, który kilku zarozumialców kosztował odprawienie z kwitkiem. Dopiero gdy ktoś spojrzał jej w oczy, ciemnoszare, spokojne i pewne jak ocean o świcie, wiedział, z kim ma do czynienia. To nie były oczy kogoś przywykłego do wykonywania poleceń.
Na jego widok uśmiechnęła się szeroko i od razu poczuł się niepewnie.
– Witaj, Zorstean.
Uśmieszek zgasł, cofnęła się o krok, wachlując dłonią.
– Fuj! Wystroiłeś się jak fircyk, a śmierdzi od ciebie gorzej niż od pijanego garbarza.
Jęknął.
– Ty też? Miałem ciężką noc i naprawdę paskudny poranek.
– Chyba nie przez ostatnie pół roku?
Rozejrzał się.
– Potrzebuję pomocy i nie mam czasu na kłótnie. Wpuścisz mnie?
Uniosła pięknie zarysowane brwi.
– Kłótnie? Kto mówi o kłótniach? Oczywiście, wejdź.
Zgodnie z niepisanymi prawami w domu czarownicy powinno być ciemno i duszno, z sufitu mają się zwieszać pajęczyny, a na półkach stać słoje ze zmumifikowanymi okropieństwami. Oczywiście przydałoby się też kilka wielkich ksiąg magicznych, osmolony kocioł i jakiś zwierzak.
Najlepiej kot. Czarny.
Zorstean nie lubiła ciemności, brzydziła się pająków, a na widok tego, co niektórzy trzymali w słojach, brały ją mdłości, nawet jeśli były to tylko nóżki w galarecie.
Poza tym nie afiszowała się z księgami, a garnki zawsze szorowała do czysta.
No i nigdy nie miała cierpliwości do zwierząt.
– Siadaj tam – wskazała mu niską sofę w stylu Imperium – i niczego nie ruszaj.
– Dobrze, o pani – mruknął, siadając.
Pogroziła mu palcem.
– Nie błaznuj mi tu, Alt. Jesteś dla mnie tym samym gówniarzem, który próbował tu kiedyś zwędzić trochę srebra.
– Szorowałem za to gary i podłogi przez pół roku.
– To niska cena. Gdybyś próbował okraść kogoś innego na tej ulicy, oglądałbyś już świat z wnętrza jakiegoś brudnego słoja. Twoje szczęście, że znałam Cetrona.
Ich znajomość zaczęła się właśnie od takiego incydentu. Zaraz po tym, jak trafił pod skrzydła Cetrona, a miał wtedy niespełna jedenaście lat, założył się z koleżkami rzezimieszkami, że ukradnie coś w D’Artweenie. To był zły pomysł, a kiedy rzucał się po podłodze w ataku wywołanej zaklęciem padaczki, zjawiła się Zorstean. Rzeczywiście, miał szczęście, że znała jego patrona. Za karę jednak przez pół roku był jej służącym. I nie oszczędziła mu żadnej, najpaskudniejszej nawet pracy.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Pewnie, inaczej nie zaszczyciłbyś mnie wizytą. Po co odwiedzać starą czarownicę, jak ma się koleżków do wypitki i zabawy pod ręką. Czekaj tu.
Wyszła.
Rozejrzał się po komnatce. Niewiele się tu zmieniło, bielone ściany, dwie sofy, niski stolik z ciemnego drewna, kilka półek z kwiatami i duże okno wychodzące na rzekę. Właściwe pracownie Zorstean znajdowały się na poddaszu i w piwnicy.
Po odbyciu kary został łącznikiem między Cetronem a czarodziejką. Przez następne lata bywał w D’Artweenie tak często, że niektórzy zaczęli nawet podejrzewać, iż uczy się magii. Rzeczywiście liznął nieco wiedzy o czarach, ale ani go nie ciągnęło do tego, ani Zorstean nie próbowała zyskać ucznia. Po prostu polubili się z czarodziejką, on czasami przynosił jej jakiś drobiazg, fant ukradziony na boku, ona zawsze miała dla niego kubek gorącego mleka z miodem. Zanim się spostrzegł, zaczęła mu matkować, czasem w sposób niemal zaborczy. Skończyło się to na kilku awanturach, po których zazwyczaj znikał na długie dni, i po paru latach powstała między nimi luźna więź. Ona nie próbowała już go wychowywać, on nie nadużywał jej gościnności. Po prawdzie Altsin od jakiegoś czasu podejrzewał, że jeśli czarodziejka miała jakiegoś kota, to właśnie on spełniał tę rolę. Był dachowcem, przybłędą pojawiającym się od czasu do czasu, żeby wypić miskę ciepłego mleka i wylizać rany przy kominku.
Wróciła z kuchni, niosąc dwa cynowe pucharki. Bez słowa wręczyła mu jeden.
Powąchał ostrożnie. Mięta. I mnóstwo innych składników.
– W co się zmienię po wypiciu tej mikstury?
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Wlałam tu to, co było pod ręką. Na pewno jednak polepszy ci się oddech.
Pociągnął łyk. Niezłe, na dodatek żołądek przyjął to jak jakiś balsam.
Usiadła naprzeciwko, poprawiając odruchowo włosy. Poczuł swędzenie między łopatkami.
– Wiesz, że nie lubię, jak to robisz.
– Cuchniesz dziwną Mocą, Alt. Już ktoś dziś badał cię, używając magii. Żyję jeszcze tylko dlatego, że zawsze sprawdzam takie rzeczy. Kto to był i dlaczego to robił?
Wyjaśnił.
Przyjęła to całkiem spokojnie.
– Co?! Miecz Reagwyra?! I dopiero teraz mi o tym mówisz?!
Zerwała się z miejsca i pognała na górę. Po chwili z poddasza dobiegł jej głos:
– Na co czekasz? Chodź tutaj!
Dopił cudowny specyfik i powędrował do górnej pracowni.
To pomieszczenie jako tako spełniało wymogi dotyczące domu czarownicy. Co prawda nadal brakowało w nim odpowiednich ozdobników w typie ludzkiej czaszki czy chociażby mumii noworodka, ale ogólnie wyglądało całkiem, całkiem. Drugiej takiej komnaty, pełnej tajemniczych przyrządów, kryształów, szklanych kul i dziwacznych mechanizmów stojących na wszystkich półkach, szafkach, stołach lub wiszących pod powałą, trudno byłoby szukać w całym mieście.
Zorstean pracowała głównie z metalami i kryształami. Jak sama twierdziła, najczęściej korzystała z aspektu zwanego Ciemna Pięść, związanego bezpośrednio ze Ścieżką Ziemi. Altsin podejrzewał, że jej umiejętności nie ograniczają się tylko do jednego aspektowanego Źródła, jednak sama nigdy o tym nie wspominała. Jej pracownia, oświetlona promieniami słońca, wpadającymi przez przeszklony dach, wyglądała, jakby eksplodowała w niej tęcza. Tysiące kryształów rozszczepiało światło na miliardy promyków, które mknęły przed siebie, wpadały na ściany, odbijały się od stalowych luster, kawałków szkła, metalu i kamieni, błyskały w kątach i pod sufitem, zawracały i pędziły z powrotem. Istna orgia światła.
Można było dostać oczopląsu.
W chwili, gdy wchodził, czarodziejka niecierpliwym gestem uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Szklany dach pociemniał, szalejące promyki zgasły.
– Opowiadaj. Wszystko po kolei – rozkazała, rzucając się w szaleńczy bieg po poddaszu. Wydawało się, że łapie różne rzeczy na chybił trafił i układa je na szerokim stole.
Nie przerywała krzątaniny ani na moment, nie zadawała żadnych pytań i nie wydawała zdumionych okrzyków.
Wydawało się, że równie dobrze mógłby recytować nesbordzki epos rodowy. I to w oryginale.
Ale kiedy skończył, udowodniła, że nic nie umknie jej uwagi.
– Deargon na pewno był pewien, że nie miałeś kontaktu z Mieczem?
– A sądzisz, że wypuściłby mnie z rąk, gdyby było inaczej? Był nawet pewien, że nie spotkałem się z nikim, kto go dotykał. To się da sprawdzić?
– Owszem. Aura Miecza jest jedyna w swoim rodzaju. Człowiek, który się z nią zetknie, nie pozbędzie się przez kilka dni pewnego... cholera, no i jak mam wytłumaczyć ślepemu kolory? To coś jak ten twój zapach.
– Dziękuję bardzo. A nie można tego w jakiś sposób zamaskować?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nigdy nie miałam okazji zbadać tego Miecza. Z tego, co wiem, nikt nie miał. Kapłani strzegą swoich relikwii jak oka w głowie. Zwłaszcza przed nami. Ten ich lęk bierze się pewnie z tego, że po dokładniejszym zbadaniu większość cudów okazałaby się zwykłym szalbierstwem, a wszelkie boskie ingerencje normalną magią. Niektórzy kapłani władają Mocą lepiej niż większość adeptów.
– A Miecz?
– Miecz... Hm, mówiłam już, że go nie badałam, a te kilka chwil, które mu poświęciłam w czasie jednej czy dwóch procesji, to za mało. Ale w tym Mieczu jest coś więcej niż tylko kapłańskie czary.
– Co konkretnie? Tylko proszę, bez tej waszej terminologii, ja nadal nie rozumiem, co to jest potencjał uwsteczniony ujemnie.
– To jest...
– Zorstean. – Skrzywił się.
– Dobrze, dobrze. Miecz... jakby ci to wytłumaczyć? Widzisz, Miecz Reagwyra jest źródłem Mocy. Samodzielnym. Oczywiście Moc jako taka jest wszędzie, płynie Ścieżkami, zalega w studniach i jeziorach, przemieszcza się, pulsuje, jest wyrzucana w erupcjach, kipi, wrze lub zamarza. Na ogół mówimy po prostu Źródło Mocy, tak samo jak kałużę i ocean nazywamy wodą. Czasami Moc jest dzika i zabójcza, czasem miękka i łagodna; wszystko zależy od jej aspektu. Oczywiście nie mówię o dzikiej, chaotycznej magii. Nigdy jednak nie słyszałam o przedmiocie, tak niewielkim przedmiocie jak Miecz, który byłby jej samodzielnym źródłem. Na tym polega jego wyjątkowość. – Zastanowiła się przez chwilę. – Na tym oraz na fakcie, że nie można określić stałego aspektu Mocy z niego wypływającej, bo on się zmienia, ma różne odcienie, raz to jest Życie, innym razem Głaz, Płomień, Drewno czy Liść. Raz nawet wyczułam w nim Sopel, choć tylko bogowie wiedzą, jakim cudem, bo Reagwyr podobno nie przepada za aspektami związanymi z zimnem. Każdy z nich, odpowiednio użyty, może uzdrawiać, choć nie wszystkie dolegliwości. Słyszałam kiedyś, że w ciągu ostatnich lat w Mieczu wyczuwało się ponad czterdzieści aspektów.
– Nie wiedziałem, że jest ich aż tyle.
– Poza główną trzydziestką czy czterdziestką – a ta liczba zależy od gildii, która je interpretuje – są jeszcze dziesiątki, a może nawet setki aspektów. Niektóre nie mają nawet nazwy, tak mało znaczą. To wszystko nie zmienia faktu, że Miecz dokonuje cudów. Tak, tak, nie rób takiej miny, on naprawdę uzdrawia, i to zarówno dolegliwości fizyczne, jak i umysłowe. A gdyby był tylko ślepym źródłem Mocy, raniłby i zabijał równie często, jak leczył.
– A inna magia, nieaspektowana? Jakiś szamański duch, dzika Moc, coś znad samej granicy Mroku, emanacja zewnętrzna?
– Więc jednak uważałeś na moich lekcjach, co? Tę broń wypełniają kapłańskie czary, naznaczone, mające wyraźny aspekt. Zmieniający się, lecz rozpoznawalny. Wolę nie myśleć, co naprawdę może ten Miecz.
– Więc jest prawdziwą relikwią? Naprawdę władała nim ręka boga?
Nagle poczuł, jak cała komnata zaczyna się kurczyć. Sprawa z bardzo dużej zrobiła się monstrualna. O wiele za duża jak na barki jednego człowieka. Może nawet za duża dla całej Ligi Czapki.
Przypomniał sobie plac straceń i poczuł swąd palonego ciała. Zupełnie jakby kogoś rwali rozżarzonymi szczypcami.
– Co ci jest? Zbladłeś. Chyba to nie mój wywar?
Czarodziejka podeszła do niego zaniepokojona.
– Nnnie... Po prostu ciężki dzień. Więc co z tym Mieczem? Prawdziwy?
– Gdyby każda cudowna relikwia na świecie pochodziła z boskiej ręki, naszym Nieśmiertelnym nie starczyłoby czasu, żeby je wszystkie zrobić. Więc nie sądzę. Miecz ma dziwną aurę, zmienny aspekt i potrafi leczyć. Ale to za mało jak na broń Pana Bitew, nie sądzisz? Hm, na pewno dobrze się czujesz?
Położyła mu rękę na czole.
– Nie masz gorączki. Badałam jednego człowieka, u którego po dotknięciu skrzyni z Mieczem znikła jaskra. Może usiądziesz?
– Nie. Zaraz mi przejdzie. Co odkryłaś?
– Nic. Była jaskra, nie ma jaskry. Dało się u niego wyczuć aurę odpowiadającą kontaktowi z Mieczem, ale same oczy nie nosiły śladów jakiegokolwiek magicznego zabiegu. A wszelkie znane mi sposoby takie ślady zostawiają.
– Aha, a więc prawdziwy cud.
– Żebyś wiedział. Jednakże – dodała szybko, nie pozwalając mu na żadną kąśliwą uwagę – w Mieczu najdziwniejsza jest pulsacja jego Mocy.
– Pulsacja?
– Gdy wystawiają go raz w miesiącu w świątyni, jego aurę można porównać z tym. – Pstryknęła palcami i pokój zalało światło, tysiące słonecznych zajączków podjęło przerwane gonitwy. – Jednak jego Moc słabnie i kiedy po trzech dniach go chowają, wygląda to tak. – Pstryk i szyby zmatowiały. Zapanował półmrok. – A po dwudziestu siedmiu dniach, znów – pstryk.
Zajączki ponownie rozbiegły się na wszystkie strony. Kontynuowała:
– Może taka jest natura Miecza, może wystawiają go publicznie w apogeum jego Mocy? A może odpowiedź leży gdzie indziej? Głęboko zagrzebana.
– Sugerujesz, żebym zajrzał do lochów pod świątynią?
– Jeśli chcesz się napić czystej wody, sięgnij do źródła.
Skrzywił się lekko.
– Skąd wzięłaś to powiedzonko? Myślałem, że tylko Cetron bawi się w wiejskiego mędrka.
– Przy najbliższej okazji zapoznam go z twoją opinią na ten temat. A teraz pozwól na chwilę, coś ci pokażę.
Na stole leżała ogromna, szlifowana płyta górskiego kryształu. Miała kształt wieloramiennej gwiazdy o średnicy przeszło dwudziestu, a grubości około dwóch cali. Pomiędzy ramionami znajdowały się kawałki metali i kryształów. Altsin od razu zauważył trzy samorodki złota i duży, około dwudziestokaratowy diament.
– Nie boisz się tego trzymać tak na wierzchu?
– A co? Może chciałbyś coś ukraść?
Przypomniał sobie, jak podrygiwał na podłodze.
– Nie, dziękuję. Może innym razem.
– Tak myślałam. Daj rękę.
Złapała go za dłoń, wyciągnęła ją nad kryształ.
– Co...?
– Cicho. Uważaj, zaboli.
Szybkim ruchem ukłuła go w serdeczny palec. Ścisnęła, krople krwi zaczęły padać na przejrzystą powierzchnię. Czarodziejka cicho liczyła.
– ... siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Zabierz dłoń.
Wsunął palec do ust.
– Czo właszczywie robisz?
– Chcę ci coś pokazać.
To była jedna z tych magicznych sztuczek, która sięgała poza aspektowane źródło. Krew, kryształ i być może duch uwięziony w tym krysztale. Coś z pogranicza zakazanych czarów, ale tak właśnie bawiono się w D’Artweenie. Zorstean nie wypowiadała zaklęć, kiedyś wytłumaczyła mu, że zaklęcia służą tylko kiepskim czarownikom do uzyskania lepszej kontroli nad Mocą. Prawdziwą magię kształtowały wola i umysł osoby uzdolnionej. Poczuł swędzenie między łopatkami. Skrzywił się, a czarodziejka posłała mu złośliwy uśmiech.
– Bądź dzielny, dobrze?
Skinął głową, to też raczyła mu kiedyś wyjaśnić. Ludzie i inni rozumni rozwijali się w cieniu Mocy, która nie zawsze była przyjazna, więc większość osób w taki czy inny sposób potrafiła wykryć nagły przypływ magii, tak jak zwierzęta wyczuwają zbliżające się trzęsienie ziemi czy wybuch wulkanu. Czasami pozwalało to uciec z zagrożonego terenu i ocalić życie. Niektórzy czuli dziwne zapachy, innych bolało to lub owo, jeszcze inni odczuwali pieczenie, łaskotanie, gwałtowny głód czy zawroty głowy. Jego swędziało między łopatkami. Tam, gdzie najtrudniej się podrapać. Prawdziwa złośliwość losu, choć Zorstean próbowała go kiedyś przekonać, że taka wyjątkowa wrażliwość jak jego to szczególny dar. Kiedy jej odburknął, gdzie sobie może wsadzić taki dar, nie wpuszczała go do domu, dopóki nie przeprosił.
Krew na powierzchni kryształu zdawała się blednąć, tracić barwę, kształt i konsystencję. Chwilę później ciemnoczerwone plamy znikły zupełnie. Powoli wnętrze kryształu rozjarzyło się tysiącami światełek. Pośrodku pulsowało jedno, rubinowoczerwone.
Altsin wyjął palec z ust.
– Co to jest? I dlaczego to mnie boli palec?
– Miałam tu gdzieś słoik z krwią traszki, ale nie mogłam go znaleźć. Pomyślałam więc, że zastąpię ją posoką innego gada. Zadowolony?
– Nie bardzo. Powinnaś raczej użyć krwi jakiegoś węża. Żmija byłaby idealna.
Uśmiechnęła się.
– Wybacz. Wiesz przecież, że nie cierpię igieł, noży i innych ostrych rzeczy.
– Wiem. A co to jest?
Wskazała na kryształ.
– To zwierciadło. Służy do wykrywania na odległość Mocy, zarówno czynnej, jak i biernej. Jest aspektowane na Ziemię, Ogień i Wodę. Ta czerwona kropka to sam kryształ, ta jasna plama wokół niej to D’Artweena. Reszta to amulety, talizmany, klątwy, zaklęcia ochronne, aktywne i pasywne pentagramy i wszystko, co ma jakikolwiek związek z metalem dotkniętym Mocą.
Zorstean wykonała kilka gestów, swędzenie nasiliło się.
Pochylił się nad kryształem. Światełek były setki, różniły się wielkością, kolorem, odcieniem. Niektóre powoli się przemieszczały. Jedna strona zwierciadła świeciła jednak tylko kilkunastoma bardzo jasnymi iskierkami.
– A te?
– To morze. Na statkach jest pewnie więcej amuletów niż w całym mieście, ale są skupione na małej przestrzeni. Wiesz, dlaczego ci to pokazuję?
– Nie.
– Bo zwierciadło to najpewniejszy i najszybszy sposób, żeby znaleźć przedmiot z metalu mający jakikolwiek związek z Mocą. Do Drogi Poświęcenia zostały dwa dni, w tym okresie Miecz promieniuje szczególnie silnie. Potrafisz go tu wskazać?
Popatrzył na tysiące jasnych kropek.
– Nie. Nie w tym chaosie. Czy Miecz jakoś się tu wyróżnia? Kształtem, pulsacją?
Pokręciła głową.
– Nie, a ponieważ ma zmienny aspekt, nie da się go także odnaleźć na podstawie koloru... Normalnie jest tylko dużą, jasną kropką.
Dużych, jasnych kropek było w krysztale kilkadziesiąt.
– Do czego właściwie zmierzasz?
Popatrzyła mu w oczy.
– Altsin, ja się zajmuję metalami. Wiesz o tym. A ten Miecz to wielki kawał stali o tak olbrzymim potencjale, że nie sposób go skutecznie ukryć. Gdy kapłani wyciągali go ze świątyni, to w czasie procesji mogłam go wyczuć z połowy mili. Ale nawet ja nie potrafię wskazać miejsca, gdzie on teraz może być. Ponkee-Laa to istny kocioł. Są tu świątynie dziesięciu głównych i kilkunastu pomniejszych bóstw, całe ulice okupowane przez czarodziejów, wróżów, wiedźmy, jasnowidzów i resztę całej tej hołoty. Czasami wydaje mi się, że niektórzy nie wyobrażają sobie nawet pierdnięcia bez użycia Mocy. Tu nie da się znaleźć takiego przedmiotu za pomocą magii.
Nadal nie za bardzo pojmował, do czego czarodziejka zmierza. Najwyraźniej jej wywar miał zbawienny wpływ tylko na żołądek.
– A więc?
Spojrzała na niego dziwnie.
– A więc, jeśli dobrze cię zrozumiałam, Świątynia ma z jakiegoś powodu pewność, że Miecz jest jeszcze w mieście. Nie wysłała pościgu ani lądem, ani morzem, chociaż złodzieje mieli przynajmniej kilka godzin, żeby wywieźć zdobycz. Skąd kapłani wiedzą, że Miecz jest tutaj, skoro nie można tego ustalić z całą pewnością?
Altsin miał ochotę rąbnąć głową o najbliższy kawałek ściany. Jak mógł to przegapić? Na samym początku należało przycisnąć Deargona.
Zorstean patrzyła na niego, przechylając lekko głowę.
– Teraz się czerwienisz. I co tam tak mamroczesz?
– ... chędożony przez dwa kozły – dokończył wiązankę pod własnym adresem. – Już mi lepiej. Cały czas czułem, że coś mi umknęło.
– Coś oprócz świeżego oddechu? I co teraz zrobisz?
– Pokręcę się jeszcze tu i tam. Potem może rzeczywiście spróbuję sięgnąć do samego źródła.
Podszedł do niej i ją objął.
– Cieszę się, że już się nie gniewasz. I dziękuję za pomoc.
Pocałowała go w policzek. Bardzo po matczynemu.
– Uważaj na siebie. Siedzisz po uszy w kłopotach.
– Wiem... i jeszcze raz przepraszam, że zjawiam się z taką nowiną. – Uśmiechnął się kwaśno.
Cmoknął ją w czoło i ruszył do drzwi.
– Nie pożegnasz się?
Zatrzymał się.
– Nie lubię pożegnań, przygnębiają mnie. Jeśli jednak będę musiał wyjechać, dam znać. Słowo złodzieja.
* * *
Po opuszczeniu D’Artweeny poszedł prosto do Średniego Volee. Cetron siedział w tym samym miejscu i na tym samym krześle. Tylko stojący przed nim gąsiorek był zdecydowanie inny. Przynajmniej dwa razy większy od poprzedniego.
Przywódca gildii w żaden sposób nie skomentował faktu, że złodziej zniknął na przeszło godzinę. Nie pytał też, gdzie był i co robił. Obrzucił go tylko nieobecnym spojrzeniem i zatopił nos w pergaminach.
Na pytanie, czy wiadomo mu coś o pościgu wysłanym poza miasto, odburknął, że tym zajmuje się Deargon. Altsin nie odzywał się więcej, zabrał tylko dokumenty dotyczące świątyni i bez słowa wyszedł.
Nie musiał pytać, jak stoją sprawy. Gąsiorek mówił sam za siebie.
Potem zahaczył o swoje lokum. Wynajmował pokój w kamienicy niedaleko portu, gdzie przede wszystkim dbano, by lokatorzy płacili na czas. Poza tym nikt nie interesował się ich prywatnym życiem.
Przebrał się, umył, wypił pół kwarty soku z kiszonej kapusty i na godzinę pogrążył w studiowaniu dokumentów.
Świątynia górowała nieco nad miastem, stojąc na skalnym cyplu wrzynającym się w morze. Kiedyś jej zewnętrzne ściany stanowiły ważną część fortyfikacji, obecnie, wraz z dobudowanym za czasów Imperium dziesięciostopowym murem, zapewniały izolację i odosobnienie, bo cały kompleks budynków pełnił także funkcję klasztoru. Na szczęście brama świątyni była zamykana wyjątkowo rzadko, a wszyscy strażnicy i zakonnicy powinni teraz biegać po mieście i porcie.
Wejście do podziemia, gdzie przechowywano Miecz, znajdowało się za głównym ołtarzem. Istniała spora szansa, że nikt nie zauważy jego wizyty.
Wybierając się tam, postanowił zabrać komplet narzędzi do naprawdę trudnych zadań. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać, a on miał zamiar sprawdzić, w jaki sposób można było ukraść największą – dosłownie największą – relikwię Świątyni Reagwyra.
I dlaczego Wielki Skarbnik był pewien, że Miecz nie opuścił jeszcze miasta.
* * *
Schodził coraz niżej i niżej. Pochodnia paliła się równym, jasnym płomieniem, a dym z niej ulatywał szybko w górę. Podziemia musiały być znacznie rozleglejsze, niż wynikało to z dokumentów Cetrona.
Świątynia była opustoszała. Zgodnie z tym, czego się spodziewał, większość mnichów i cała straż szukała relikwii poza jej murami. Nie miał najmniejszego problemu, żeby znaleźć wejście do lochów, z których skradziono Miecz.
Na samym dole schodów były drzwi, zgodnie z pergaminem, drewniane. Otwarte. Za nimi drugie, z brązu, również otwarte, i trzecie, z żelaznych sztab. Te wyposażono w skomplikowany zamek i dwie zasuwy. Zamek i zasuwy były otwarte. Najwidoczniej po kradzieży nikt nie miał czasu i głowy, żeby zaryglować wejście.
Altsin wszedł do okrągłego, szerokiego na około sześćdziesiąt stóp lochu. Osiem kamiennych kolumn otaczało kamienny postument. Na każdej płonęła mała oliwna lampka. Cienie, rzucane przez te lampki, tworzyły migotliwy, półpłynny labirynt, tańczący na ścianach, ozdobionych mozaiką najróżniejszych głazów i kamieni w odcieniach charakterystycznych dla nadmorskich plaż. Na wszystkich rosiły się kropelki wilgoci. Było zimno. Zerknął w górę. Sklepienie z cyklopowych głazów znajdowało się naprawdę wysoko. Dwadzieścia stóp, dwadzieścia pięć? Niepewne oświetlenie myliło perspektywę.
Kamienny postument był czarnym sześciobokiem, szerokim i wysokim na cztery stopy, długim na dziesięć. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by domyślić się, co tu leżało.
Podszedł do kamienia, dotknął płytkiego wyżłobienia biegnącego przez całą długość i prawie poczuł te setki lat historii i siłę kultu, o którym mówił Deargon. To miejsce miało swoją aurę.
Teraz, gdy już tu stał, zaczął kombinować, jak można było wynieść stąd Miecz. Teoretycznie, silny mężczyzna – Altsin przypomniał sobie ilość schodów, rozmiary Miecza i poprawił się w myślach: bardzo silny mężczyzna – mógłby tego dokonać. Miecz był nieporęczny, więc potrzebna byłaby jakaś uprząż albo coś w tym rodzaju, żeby zarzucić go sobie na plecy. Dwóch lub trzech ludzi dałoby sobie radę bez takich udogodnień. Te drzwi, które minął po drodze, wyposażono w proste zamki, więc Cetron miał rację, najlepszym zabezpieczeniem Miecza były jego rozmiary, ciężar i fakt, że po pokonaniu schodów trzeba było jeszcze wyjść zza ołtarza i przejść przez całą świątynię. Jak? Udawać, że niesie się jakiś zwinięty gobelin? Skrzynię z rupieciami? W środku nocy? Nie, takie coś zwracałoby uwagę. Każdy mnich zainteresowałby się braćmi lub służbą, wykonującą dziwne czynności o nietypowej porze. On by tego tak nie zrobił. Złodzieje znali zapewne dokładnie rozkład straży i tryb życia braciszków i wiedzieli, jaką drogę wybrać, żeby nikogo nie spotkać. Więc raczej trzeba szukać kogoś, kto długie miesiące śledził zakonników. Po wyjściu z podziemi Altsin przypomniał sobie rozkład świątyni, potrzeba było mniej niż trzy minuty, żeby opuścić jej teren. I to spacerowym krokiem. A potem port, byle jaka łódeczka i wypływamy w morze. Ale dlaczego Deargon był przekonany, że Miecz nie opuścił miasta?
W tym momencie poczuł delikatny ucisk w okolicy zatok i zaswędziało go pomiędzy łopatkami. Magia.
Odwrócił się na pięcie, cienie mocniej zatańczyły na ścianach.
Jeden wyglądał inaczej niż reszta.
Ponownie machnął pochodnią. Tajemniczy twórca cieni najpewniej odkrył jego zamiar, złodziej usłyszał dwa szybkie kroki, ale zdążył dopaść intruza w pół drogi do drzwi. Kopnął nisko, poprawił pochodnią, coś zaskwierczało. Złapał powietrze, które nagle wypełniło się kształtem, i szarpnął. W dłoni została mu czarna, matowa peleryna. Właściciel przyodziewku odskoczył, gasząc na sobie ubranie.
Altsin zagrodził mu drogę do drzwi, przełożył pochodnię do drugiej ręki, wyciągnął sztylet i wyszczerzył się paskudnie. Nikt nie lubi szpiegów.
Drobna postać wyprostowała się dumnie, uniosła głowę. Altsin nagle poczuł, jakby całe sklepienie komnaty runęło mu na głowę.
Dziewczyna. Seehijka.
Szczupła, niższa od niego o prawie głowę, ciemna skóra, wąska, trójkątna twarz, mały, płaski nos, delikatne usta, dziesięć tysięcy warkoczyków na głowie.
– I czo teraz żro... żro... będzie, straszniku?
Mówiła w meekhu z dziwnym, gardłowym akcentem, połykając głoski. Słyszał taki akcent setki razy, gdy seehijscy handlarze skórami i solonym mięsem targowali się w porcie o lepsze ceny.
Seehijka. Prędzej spodziewałby się samego Reagwyra.
Przełknął ślinę. Nie po raz pierwszy zaczął żałować, że Horgers nie zabrał go ze sobą w rejs.
Dziewczyna najwyraźniej zaczęła się niecierpliwić.
– I czo...
– Nie jestem strażnikiem – mruknął. – Ale jeśli czekałaś na jakiegoś, mogę zaraz wezwać.
Nawet nie drgnęła. Przyjrzał się jej uważnie. Skórzane, brązowe spodnie, podobnego fasonu kurtka i szeroki pas z niesamowitą ilością mieszków. Z pewnością nie przybyła tu z kurtuazyjną wizytą. Seehijczycy ubierają się tak, wyruszając w długą podróż lub na wojnę. Do tego stroju świetnie pasowałby skórzany pancerz i bojowa włócznia. Oraz magiczna, mamiąca wzrok peleryna, która leżała teraz pomiędzy nimi. Altsin tylko dwa razy w życiu widział taką zabawkę. Większość złodziei uznawała tego typu rzeczy za drogie i mało skuteczne, pozwalające co najwyżej oszukać wzrok grą cieni. W ciut lepszym świetle nie zdawały się na nic, w całkowitych ciemnościach były niepotrzebne. Mimo wszystko dziewczyna postanowiła zejść do lochów pod świątynią i przyczaić się, czekając nie wiadomo na co, w miejscu, skąd skradziono Miecz boga. Ciekawe, co by powiedział na to Deargon?
– Daleko stąd do twojej wyspy, moja droga.
Jej twarz nawet nie drgnęła. Seehijczycy znani byli z tego, że nigdy nie okazują uczuć przy obcych. W mieście mówiło się nawet „wkładać seehijską maskę” w sytuacjach, gdy ktoś zachowywał kamienną twarz.
Dziewczyna rzuciła okiem na wejście do podziemi. Po kilku uderzeniach serca on też to usłyszał. Kroki. Jej dłoń zaczęła skradać się za plecy.
– Spokojnie, dziewczyno – szepnął ostro. – Spokojnie.
Powiedziawszy to, ocenił rozmiary peleryny. Wydawała się w sam raz. Cisnął pochodnię na ziemię i przydeptał. Podszedł do Seehijki, bezceremonialnie pchnął pod ścianę, zarzucił materiał na nią i na siebie, przykucnął. Chcąc nie chcąc, zrobiła to samo. Zapadła ciemność. Czuł, jak wierci się pod jego ramieniem.
– Spokojnie. – Przycisnął ją nagle do ściany, wykręcił rękę, sięgnął za pas na plecach i szybkim ruchem pozbawił krótkiego, sierpowato zakrzywionego noża. – Nic tak nie buduje zaufania jak fakt, że ja mam twoją broń. A teraz nie wierć się, bo nas znajdą.
Zastygła w bezruchu.
Skrzypnęły drzwi, do lochu weszło trzech ludzi.
Altsin znieruchomiał. Przybysze nosili czerwone świątynne płaszcze. Z tego, co wiedział, ten kolor przysługiwał tylko najwyższym dostojnikom Świątyni Reagwyra. Więc jednak nie wszyscy szukali Miecza na zewnątrz. Przymknął oczy, wyciszył się. Peleryna dawała im cień szansy – jeśli żaden z kapłanów nie zacznie się przechadzać, może ich nie znajdą.
Mężczyźni podeszli do kamiennego postumentu.
– Nie ma nawet śladu – powiedział ten, którego złodziej widział najwyraźniej, długa do pasa siwa broda nadawała mu wygląd czcigodnego patriarchy.
Pozostała dwójka stanęła tak, że nie mógł ich zobaczyć przez maleńką dziurkę, którą ośmielił się zrobić, rozchylając delikatnie poły płaszcza.
– Dlaczego nas tu wezwałeś? – Głosem tego zakonnika można by było mleć ziarno na chleb. Chrapliwy i ciężki.
– Właśnie, po co? – Dla odmiany ten głosik był cichy i piskliwy. – Miałem spróbować jeszcze jednego odczytu i...
Siwobrody uniósł dłoń i piskliwiec przerwał, jakby na gardle zacisnęła mu się stalowa obręcz.
– Brat skarbnik podjął pewne działania bez porozumienia z Radą. Dowiedziałem się, że wtajemniczył w nasz problem pewną... grupę ludzi, z którą łączyły go zaprzeszłe wydarzenia.
Chrapliwy parsknął.
– Wszyscy wiemy, gdzie Deargon zaczynał. Jeśli złodziejska gildia może nam pomóc, niech działa. Musimy odzyskać Miecz.
– Wiem o tym, Hegr. Trzeba jednak rozważyć konsekwencje tych działań.
– Jakich? Po mieście już zaczynają krążyć plotki. Wstrzymaliśmy pracę portu, zablokowaliśmy wszystkie drogi, czarownicy zaczynają węszyć na prawo i lewo. Jakie mogą być jeszcze konsekwencje?
– Jeśli nie odnajdziemy Miecza, a w procesji i tak będzie on niesiony, ktoś może zacząć zadawać pytania.
– Albo... – Piskliwy zająknął się. – Jeśli pojawią się nagle dwa...
Zapanowała cisza.
– Czy bluźniercy skontaktowali się ponownie? – przerwał ją zgrzytliwy.
– Nie. Mamy uwolnić źródło, a wtedy wskażą nam miejsce ukrycia Miecza, tylko tyle. Czas mija.
– Po co więc go tracimy?
Siwobrody uśmiechnął się lekko. Na widok tego uśmiechu Altsin poczuł, jak cierpnie mu skóra.
– Chcę jej zadać kilka pytań. Ale jest jeszcze zbyt silna, będę potrzebował waszej pomocy, bracia.
Nie było żadnych dyskusji. Mężczyźni bez słowa podeszli do znajdującej się naprzeciw wejścia ściany i zniknęli na chwilę z pola widzenia złodzieja. Altsin usłyszał, jak jeden z nich coś wymamrotał, dwukrotnie szczęknął zamek i nagle wszystkie lampki zamigotały, targnięte przeciągiem. Powietrze wypełnił nowy typ wilgoci, taki, który kojarzy się z morzem i wodorostami.
W tym momencie Altsin musiał stoczyć zażartą walkę z Seehijką, która uparła się, że koniecznie musi sprawdzić, co się dzieje. Decydującym argumentem okazał się solidny kopniak i jej własny sztylet przyłożony do gardła.
– Nie jestem... wariatem – wysyczał jej do ucha. – Nie pójdziemy tam. Rozumiesz? Zobaczymy, co będzie dalej.
Czuł, jak wali jej serce. Czas zaczął dłużyć się niemiłosiernie, a prawe kolano, na którym przyklęknął, coraz ostrzejszym bólem domagało się zmiany pozycji. Nagle przez przestrzeń przetoczył się dźwięk. Głuchy i przytłumiony. Złodziej potrzebował dłuższej chwili, aby skojarzyć go z czymś konkretnym. Tak mógłby krzyczeć ktoś, komu wyrywano paznokcie, a wrzask tłamszono brudnym kneblem.
Dziewczyna musiała w tej samej chwili dojść do podobnych wniosków, bo jęknęła cicho i mimo ostrza przyłożonego do gardła próbowała rzucić się w przód. Szamotali się chwilę, ciągle pod peleryną, wreszcie założył jej dźwignię na ramię i przydusił do ściany.
– Nie szarp się, bo złamię ci rękę – warknął przez zaciśnięte zęby. – Tam jest trzech wielkich kapłanów. Są na terenie świątyni i władają Mocą w aspekcie swojego boga. Zdmuchną cię jak świeczkę.
Kolejny stłumiony jęk wypełnił loch. Dziewczyna przestała się szarpać i znieruchomiała. Wykorzystał chwilę, by poprawić płaszcz.
Trudno było ocenić, ile musieli czekać, gdyby go ktoś zapytał, powiedziałby, że kwadrans, nie więcej. Trójka kapłanów pojawiła się w pomieszczeniu tak cicho, że wyglądało to na magię.
– Twarda jest – mruknął ten o chropawym głosie.
– Tak. – Siwobrody wyglądał na zawiedzionego. – Byłem pewien, że tym razem się złamie. Chcę, żeby w czasie następnej procesji potrojono straże. Do Miecza nikt nie ma prawa się zbliżyć. Mam pomysł, jak odwrócić uwagę od kradzieży.
Idący przodem kapłan zatrzymał się i odwrócił.
– Jaki? – zapiszczał.
– Rozgłoście, że do świątyni dotarła informacja, iż meekhańscy szpiedzy będą próbowali zbezcześcić relikwię. Dlatego urządzamy na nich polowanie w całym mieście, a Miecz chronimy w szczególny sposób. Do tych, którzy wiedzą, że naprawdę go skradziono, niech dotrze wieść, że to był tylko podstęp, by zmylić bluźnierców.
– Dobre pomysły przychodzą ci do głowy w lochach – zarechotał nazywany Hegrem. – Powinieneś częściej tam przebywać. A co z gildią złodziei? Mimo wszystko mogą znaleźć dzban.
– Jeśli my go nie możemy znaleźć, oni też nie dadzą rady, hm... Ale zwróciłeś uwagę na ważną rzecz. Trzeba będzie zająć się tą gildią. Liga nie powinna się sprzeciwiać...
Kapłani ruszyli do wyjścia. Ostatni, ten o piskliwym głosie, zatrzymał się w drzwiach i omiótł pomieszczenie wzrokiem. Altsin miał wrażenie, że patrzył w jego stronę nieco dłużej. Szczupła twarz duchownego była mu aż za dobrze znana. Wstrzymał oddech.
Po ciągnącej się jak wieczność chwili mnich odwrócił się i wyszedł, drzwi zamknęły się za nim, wypełniając loch metalicznym szczękiem. Zgrzytnęły zasuwy, byli w pułapce.
Ledwo kroki ucichły, dziewczyna wyskoczyła spod peleryny jak wystrzelona z katapulty. Na ścianie, która wcześniej nie wyróżniała się niczym szczególnym, widniał zarys niewielkich drzwi. To tamtędy kapłani musieli dostać się do dalszej części lochów. Usłyszał, jak Seehijka myszkuje przy nich, mamrocząc coś pod nosem. On miał inne problemy na głowie.
Klessen. Ten chudy kapłan o piskliwym głosiku to Klessen-lot-Trewan, Wielki Inkwizytor księstwa. Altsin widział go raz czy dwa w czasie procesji, pomiędzy najwyższymi dostojnikami kultu, ale dopiero teraz zrozumiał, dlaczego nazywano go Milczącym. Choć zapewne przesłuchiwanym przez niego osobom wcale nie było do śmiechu, nawet jeśli pytania zadawał im piskliwym dyszkantem. A jeżeli ten mały to Klessen, to właścicielem paskudnego głosu musiał być Hegrensek Lewary, dowódca zbrojnej straży Świątyni, posługujący się tytułem Bitewnej Pięści Reagwyra. A ten trzeci, o wyglądzie patriarchy, to Tyg-ger-Frenn, drugi w kolejce do stołka arcykapłana, zajmowanego aktualnie przez dotkniętą starczym zidioceniem marionetkę, uznawaną dla niepoznaki za zwierzchnika Świątyni. Ta trójka sprawowała rzeczywistą władzę w zakonie, w związku z czym groźby, jakie rzucał Deargon, wydawały się teraz młodemu złodziejowi fraszką. Jeśli ci kapłani postanowili kogoś zniszczyć, powinien uciekać naprawdę szybko i naprawdę daleko.
Usłyszał za plecami kilka głuchych uderzeń. To dziewczyna próbowała się dostać do zamkniętej części podziemi. Zignorował ją i podszedł do drzwi prowadzących na górę. Już na pierwszy rzut oka wiedział, że od wewnątrz nie będzie problemów z otwarciem zamka, więc bez kłopotów stąd wyjdzie. Jedna dobra wiadomość dzisiaj.
– Ty... otfoszysz... eee, czwi – dobiegło zza pleców.
– Bez problemu. – Nie zadał sobie trudu, żeby się odwrócić. – I chyba nawet zamknę tak, że nikt się nie zorientuje.
– Nie te... tu. – Seehijka stuknęła w drzwi, przy których się kręciła.
– Nie mam na to czasu, gówno, w które wpadłem, właśnie zalewa mi usta. Chyba wybiorę się na długą wycieczkę za miasto.
– Que wenre.
– Wiem, że nie rozumiesz. Szukałem pewnego Miecza, a usłyszałem, jak trzech naprawdę potężnych i możnych sukinsynów planuje zajęcie się mną i moimi przyjaciółmi. Pewne sprawy mają pierwszeństwo, mała.
– A’leetal? Qunte ten aleetal’s arrduns!
Nie zrozumiał ani słowa.
– Zamierzasz się kłócić? Oboje siedzimy w tym samym worku. – Przerwał oględziny zamka i spojrzał na dziewczynę. – Choć nie wiem, jak ty się w nim znalazłaś i co tu robisz.
Stała pod przeciwległą ścianą, skryta w migoczących cieniach. Nagle zrobiła kilka długich kroków, aż znalazła się w kręgu światła, rzucanego przez lampki. Wyglądała, jakby toczyła ze sobą wewnętrzną walkę.
– Ty... otfusz czwi, ja dam... Miecz – wydukała.
No pewnie.
– Ukradłaś Miecz Reagwyra? Kawał żelaza, który ja sam ledwo dałbym radę wynieść po schodach? Masz mnie za durnia? Nie, nie musisz odpowiadać. – Odwrócił się do drzwi. – Lepiej rozstańmy się jak... ech, dobrzy nieznajomi.
Delikatnie zaczął badać konstrukcję zamka. O ile otworzenie go nie było problemem, o tyle kłopot mogło sprawić zamknięcie go od zewnątrz, by nikt się nie zorientował. Ale powinien sobie poradzić.
Między łopatkami zaswędziało go tak, jakby tuzin pszczół zostawił tam swoje żądła. Usłyszał nieprzyjemny zgrzyt, a kiedy się odwrócił, kamienny postument, ważący bogowie wiedzą ile, unosił się jakieś dwie stopy nad posadzką. Dziewczyna stała obok, czubkami palców prawej ręki dotykając jego powierzchni. Recytowała cicho jakieś słowa, patrząc wyzywająco na Altsina. Gdy uznała, że już dość zobaczył, zamilkła, a czarny kamień powoli opadł na swoje miejsce.
– Flet’h Miecz?
Zacisnął zęby, czekając, aż swędzenie ustanie.
– Tak, chcę Miecz.
– To otfusz te czwi.
* * *
Drzwi były czarne, a ich powierzchnia sugerowała, że są zrobione z kamienia. Miały dwie dziurki od kluczy, w połowie wysokości, trzy cale od krawędzi, sześć cali jedna nad drugą. Znał ten układ, zamek był dość skomplikowany i najpewniej wymagał przekręcenia obu kluczy jednocześnie. Poklepał ciemną powierzchnię.
– Czary?
Seehijka pokręciła głową.
– Neo gret’h. Nie... czuje kessyu.
– To, że nie czujesz magii, nic a nic nie znaczy. Ale mój patron w takich sytuacjach zwykł mawiać: „Jeden kłopot na raz”.
Wyciągnął pęk wytrychów.
Seehijka przyglądała się wszystkiemu uważnie.
– Ty... henre’ll otwforzysz... eee, czwi?
– Spróbuję. Potrzymaj pochodnię. – Wręczył jej odpaloną od lampki żagiew.
Włożył w górną dziurkę kawałek miękkiego drutu i zaczął obracać. Przymknął oczy, rejestrując w pamięci wszelkie nierówności wewnętrznej budowy zamka. Wyjął, zgiął drut w nieco inny sposób, spróbował ponownie, potem jeszcze raz, i jeszcze. Za piątym razem wiedział już mniej więcej, który wytrych będzie pasował.
Wsunął go do zamka i zaczął manipulować. Zapadki stawiły opór, wytrych zaczął się wyginać.
Zrezygnował i zajął się drugą dziurką. Poszło szybciej, już po trzeciej próbie wiedział, że nie ma takiego wytrycha.
– Jeden kłopot na raz – wysyczał, ocierając krople potu z czoła, i sięgnął do pasa.
Zwój stalowego drutu i cążki nie pierwszy raz ratowały go z opresji.
Uciął dwa kawałki, wygiął, przymierzył. Wyciągnął, poprawił kształt, spróbował ponownie, delikatnie naciskając odnalezione zapadki. Ruszyły się.
– No dobrze, a teraz zmiękczacz.
Dziewczyna nie odzywała się. Patrzyła tylko, jak wyciąga małą buteleczkę i wlewa po kilka kropel przejrzystej cieczy w każdą dziurkę.
Chwilę czekał, aż oliwa przesączy się przez mechanizm. Po czym umieścił w górnej dziurce wytrych, w dolnej oba druty i kawałek płaskiego metalu.
– Musisz mi pomóc... dobrze?
– Emmell – zgodziła się. – Dobrze. Czo mam zrobić?
– Złap ten wytrych. Ten. – Pokierował jej dłonią. – I ten drut. Trzymaj. Na trzy przekręć wytrych w lewo. Raz, dwa, trzy.
Wydawało się, że nic z tego. Altsin podważył dolne zapadki, przekręcili jednocześnie klucze, ale zamek stawił twardy opór. Przez dłuższą chwilę siłowali się w milczeniu z opornym mechanizmem, naraz dziewczyna poruszyła swoim wytrychem, coś szczęknęło, Altsin poczuł, że dolny wytrych też może się przekręcić i drzwi zaczęły się otwierać.
Naparł na nie barkiem, otworzyły się bezszelestnie i nagle znalazł się twarzą na poziomie podłoża. Seehijka rzuciła się naprzód, jakby potężna siła wessała ją do środka. Tylko westchnął, podnosząc się z posadzki.
Próbował sobie przypomnieć, w którą właściwie stronę jest skierowany ten tunel. Jeśli się nie pomylił, korytarz prowadził w kierunku morza.
By po trzydziestu jardach zakończyć się zwykłymi, drewnianymi drzwiami. Gdy złodziej dotarł do dziewczyny, stała przed nimi i zaglądała do środka przez małe, zakratowane okienko.
Altsin zerknął nad jej głową i cicho gwizdnął. Migoczący blask oświetlił stosy złotych i srebrnych monet, kuferki i skrzyneczki wypełnione drogimi kamieniami, klejnotami i bursztynem, równo ułożone sztabki złota i wiszące na ścianach bajeczne gobeliny. Pod przeciwległą ścianą błyszczało kilka paradnych zbroi, wartych na oko więcej niż roczny dochód ze sporej wsi. Zawartość tego skarbczyka mogłaby zachwiać rynkiem kruszców i klejnotów w księstwie.
Świątynia naprawdę rosła w siłę.
Przez chwilę sycił oczy widokiem tych wszystkich skarbów i nagle odezwał się w nim złodziejski instynkt. W lochach było zimno i wilgotno, nikt nie trzyma tkanego z najdroższej wełny gobelinu w takich warunkach. A monety i zbroje błyszczały zbyt jasno i zbyt zachęcająco.
Dziewczyna zadrżała.
– Iv’ kessyu.
Zaczynał łapać poszczególne słówka. Czary. Tylko jakie?
– Jakaś iluzja, piekielnie dobra.
Pokiwała głową. Potem złapała go za rękę i wskazała miejsce pod ścianą. Posłusznie stanął obok. Magia była jej działką.
– Freden... oka.
Nie zrozumiał, wymamrotała coś pod nosem, złapała go za ręce i przyłożyła do twarzy. Posłusznie zamknął oczy i zasłonił je dłońmi. Nie usłyszał, jak wymawia zaklęcie, nagle poczuł pieczenie w głębi czaszki, gdzieś za gałkami ocznymi, do ust napłynęła mu ślina, a ręce zaczęły się pocić. Między łopatkami całe mrowisko właśnie urządziło sobie zabawę w gryzionego. Wolał nie myśleć, jak zareagowałby na zdjęcie zaklęcia, gdyby nie kazała mu zasłonić oczu.
Dziewczyna westchnęła głośno. Otworzył oczy i rozejrzał się.
Korytarz się zmienił. Kamienne ściany zaczęły straszyć liszajami zacieków i zaprawą, wykruszającą się spomiędzy spoin. Nie wyglądało to zbyt solidnie. Z sufitu zwieszały się jakieś białe sople, odłamał jeden i ostrożnie polizał. Sól. Byli pod powierzchnią morza. Coraz mocniej tęsknił za zarzyganym molem i potwornym kacem.
Ostrożnie podszedł do drzwi. Teraz wyglądały na zrobione ze stalowych blach, szerokie na dwa cale zawiasy i potężna zasuwa budziły instynktowną obawę. Zajrzał przez okienko.
Łup! Coś potężnego walnęło w drzwi na wysokości jego twarzy. Czerwone, długie na jakieś trzy cale kły trzasnęły tuż przed jego nosem. Odskoczył, wyszarpując sztylet. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z głupoty tego gestu. Gdyby zawiasy nie wytrzymały, miałby takie szanse jak flądra w starciu z rekinem.
Seehijka stanęła obok.
– Auraweer – stwierdziła.
– Tak, aurawir, nie chciałbym być w skórze tego, kto da się nabrać na iluzję.
Skarbczyki i tajne schowki zabezpieczano w najróżniejszy sposób. Od prostych sprężynowych pułapek, poprzez stróżujące zwierzęta, różnorakie zaklęcia i klątwy, aż do umieszczania w nich wrednych i śmiertelnie groźnych stworów pochodzących z Uroczysk. Gdy księstwo było częścią Imperium, za sam kontakt z taką magią wysyłano do kopalń lub na galery. Teraz jednak Meekhańczycy wycofali się na wschód i dla ludzi niebojących się ryzyka otworzyły się nowe możliwości. Szkarłatne Wzgórza, jedno z największych pobitewnych Uroczysk na kontynencie, leżały zaledwie pięćdziesiąt mil na południe od miasta. Większość pojawiających się tam stworzeń nie potrafiła żyć poza przeklętym terenem, były jednak i takie, które wykazywały zadziwiającą i dość niepokojącą zdolność adaptacji. Długi na dziesięć stóp, podobny do pokrytego łuską lwa aurawir był jednym z takich stworów. Podobno nigdy nie sypiał, nie tracił czujności i nigdy nie opuszczała go żądza krwi. Altsin znał przynajmniej trzy gildie magów, które wyspecjalizowały się w chwytaniu, pętaniu zaklęciami i przymuszaniu takich stworzeń do służby. Słyszał też o dwóch, które opracowywały sposoby neutralizacji tych strażników, dzięki czemu równowaga w wiecznej wojnie między tymi, co chcieli kraść, a tymi, którzy pragnęli ochronić swoje dobra, została zachowana.
To jednak nie wyjaśniało, czego właściwie szukali tu kapłani i ta dziewczyna, która właśnie zaczęła myszkować po korytarzu, oglądając dokładnie wszystkie ściany. Zamknięta za stalowymi drzwiami bestia na pewno nie wydała tego mrożącego krew w żyłach jęku, który wcześniej usłyszał. I do cholery, jaki był sens umieszczania aurawira w pustym lochu, ukrytym za bardzo nęcącą iluzją? Gdyby do podziemi wdarł się ktoś inny, jakiś zwykły złodziej albo zbyt ciekawski brat... Mógłby ulec pokusie, otworzyć drzwi i... Wielkim kapłanom pozostałoby wtedy tylko posprzątanie i zapędzenie bestii z powrotem do loszku... Czego tak naprawdę strzegł stwór?
I właściwie, dlaczego właśnie on miałby się tym przejmować?
– Otworzyłem drzwi – przypomniał. – Gdzie jest Miecz?
Nie odwróciła się i nie przestała badać ścian. Nagle wydała cichy okrzyk, pchnęła jeden z kamieni i znikła w powstałej nagle szczelinie. Zaklął i ruszył za nią. Jeśli teraz dziewczyna wpadnie w jakąś pułapkę i da się zabić, cały jego wysiłek pójdzie na marne.
Do następnych drzwi prowadził korytarz długi na zaledwie kilka jardów. Zamykała je zwykła, żelazna, lśniąca od oliwy zasuwa.
Dziewczyna była już przy nich, jednym ruchem otworzyła drzwi i wpadła do środka. Niemal natychmiast usłyszał jej rozpaczliwy okrzyk:
– Naaleee!
A później drugi, od którego włosy stanęły mu dęba:
– Naaaaleeeeee!!!
Wszedł do środka.
Czarne ściany, czarne sklepienie, czarne płyty posadzki.
I olbrzymi, czarny miecz wbity na sztorc pośrodku celi.
I wychudzony trup kobiety, którego rozpostarte na boki ręce uwięzione były w okowach łańcuchów przytwierdzonych do końców jelca. Ciało zwisało na nich, opierając się na lekko ugiętych nogach. Zmasakrowane stopy były sine i opuchnięte, ogoloną do gołej skóry głowę pokrywały dziesiątki starych i nowych ran. Resztę litościwie zakrywała brudna koszula. Cuchnęło uryną i zepsutą krwią, jak w lazarecie dla ubogich.
Pomieszczenie wypełniało migotanie pochodni trzymanej przez dziewczynę. Ona sama klęczała na posadzce nieruchoma, jakby groza przemieniła ją w kamień. Altsin wziął żagiew i podszedł do miecza.
Był wielki, ogromny, tak duży, że wyglądał bardziej jak rzeźba, wyobrażenie, nie tyle broń, co hołd oddany sztuce tworzenia morderczych narzędzi. Sam jelec miał rozpiętość ponad pięciu stóp, a wyrastająca z niego rękojeść kulistą głowicą niemal dotykała sufitu. Siedem stóp klingi lśniło matową czernią w blasku pochodni. Jeśli miecz miał proporcje relikwii, to co najmniej trzy stopy ostrza tkwiło jeszcze w kamieniach posadzki.
Złodziej ostrożnie zbliżył się do broni, krawędź ostrza lśniła, jakby pokryto ją warstewką szkła. Wyciągnął rękę.
– Ostrożnie – powiedział trup.
Altsin drgnął, dłoń bezwiednie musnęła klingę. Nie poczuł bólu, żadnego oporu, po prostu rękę nagle wypełniła mu ciepła czerwień. Odskoczył, klnąc wściekle.
– To ostrze nigdy się nie tępi i nigdy nie ma dość krwi. Po to zostało stworzone. – Przykuta postać uniosła głowę i zwróciła twarz w jego stronę. Jej oczy wypełniało bezbrzeżne znużenie. – Ponoć kiedyś, tysiące lat temu, lśniło światłem gwiazdy, z której duszy go wykuto. Zwłaszcza wtedy, gdy w pobliżu znajdowały się stwory Niechcianych.
Patrzył na nią, zaciskając kurczowo pięść i wsłuchując się w kapanie własnej krwi. Poczuł pierwszą falę mrowiącego bólu, biegnącego od dłoni do łokcia. Jeśli przeciął ścięgna w prawej dłoni, czekają go nieliche wydatki na uzdrowicieli.
– Może nie jestem wystarczająco mrocznym stworzeniem – warknął.
Kobieta rozciągnęła wyschnięte wargi w parodii uśmiechu. Połamane zęby były czarne.
– Dziś mógłby stanąć przed nim sam Szeyren, a ostrze pozostałoby czarne. – Twarz odwróciła się w stronę wciąż klęczącej dziewczyny. – Alfanda al’ma to vevertsh tenbell.
Seehijka zaszlochała i ukryła twarz w dłoniach.
– Ygwal’a – przykuta zaszeptała cicho. – Ygwal’a equriel, amontell yp el twe’rt oma’os.
Nie zrozumiał żadnego ze słów. Ale jedno było jasne, przykuta też była Seehijką, choć patrząc na wychudzone, pokryte ranami ciało, trudno byłoby się tego domyślić. Znikła gdzieś aura bezwzględnej, nieznoszącej sprzeciwu dumy, jaką otaczali się jej współplemieńcy. Zostało... Altsin przypatrywał się jej bez żenady, zostało samo ciało, trochę mięśni, kości i złamany duch. I blizny. Dziesiątki, setki bladych kresek tworzących na całym ciele mozaikę bólu i okrucieństwa. Na twarzy, ramionach, nogach.
Kobieta przez chwilę mierzyła go wzrokiem, potem opuściła głowę, dysząc ciężko.
– Powiedz mi chłopcze, czy krew płynie pod górę?
Krew? Jaka krew?
Spojrzał w dół. Kapiące z jego rozciętej dłoni krople utworzyły czarną, połyskliwą kałużę. Od kałuży wybiegała wąska odnoga. Na jego oczach strumyk wspiął się na pochyłą płytę posadzki i pełzł w kierunku Miecza.
– Tak, do ostrza.
– Ciągle jest głodne, nienasycone – szepnęła. – Och, Wojowniku, gdybyś wiedział, co oni zrobili z twoim Mieczem...
Dopiero teraz do niego dotarło, co powiedziała poprzednio, o świetle i wykuciu Miecza z serca upadłej gwiazdy. Zacisnął pięści, nie bacząc na ból rozciętej ręki. Dengothaag. Oto stał przed Mieczem boga. Prawdziwym, tym z legend i opowieści. Bronią, która w ogniu bitew śpiewała pieśń nadziei i której światło porażało stwory Niechcianych. Przynajmniej tak twierdzili poeci opłacani przez kapłanów – odezwał mu się w głowie jakiś złośliwy głos.
Dziewczyna uniosła twarz i powiedziała cicho:
– Wee’ndo, ashadan gell huyqac’een dor’lm wentar.
– Hassę?
Starsza Seehijka wyglądała na naprawdę wzburzoną. Młodsza spojrzała na niego błagalnie.
– Pszeciesz mamy Miecz. A’n deal’nom qeen.
Wyglądała teraz jak rozczarowane dziecko. Altsin patrzył na nią i myślał. Podsłuchana rozmowa kapłanów stawała się mniej tajemnicza.
– Miecz, który ukradłaś, to iluzja, złom, kopia. Kawałek żelaza do kuglarcznych przedstawień i jeśli się nie mylę, mają gdzieś jeszcze jeden taki, prawda? – Starsza kobieta bez słowa skinęła głową. – To, co nazywamy Mieczem Reagwyra i co czcimy od lat, stoi tutaj.
Przykuta do broni kobieta uśmiechnęła się ze strasznym grymasem.
– Tak. Stare bajki, mówiące o tym, jak zrozpaczony po śmierci córki bóg wrzucił złamany Miecz do morza, mają w sobie ziarenko prawdy. Przynajmniej jeśli chodzi o rozpacz. Jednak tak naprawdę liczy się tylko to, że Miecz tkwił w tym miejscu ponad trzy tysiąclecia. Później znalazła go grupa kapłanów, wybudowała pod wodą lochy, osuszyła je i zagarnęła relikwię dla siebie. Dla kultu Wojownika ten Miecz był bezcenny. Lecz wtedy ze wschodu nadciągnęło młode Imperium, które było odpowiedzialne za dotychczasowe klęski Świątyni Reagwyra i które trzymało wszelkie religie i świątynie na krótkiej smyczy, więc mnisi nie ośmielili się zrobić z niego użytku. Czekali. – Rozkaszlała się wilgotnym, charczącym rzężeniem. – Wybaczcie, tutejszy klimat nie należy do najzdrowszych. – Wypluła na podłogę coś czarnego i lepkiego. – Teraz Meekhańczycy odeszli, a kult Pana Bitew rośnie w siłę. Jest coś, co pociąga ludzi w wizji walecznego szaleńca stającego naprzeciw Mroku...
Młodsza Seehijka zatrajkotała coś szybko. Starsza uniosła głowę i szarpnęła się do przodu.
– Ani mi się waż. Jeśli dowiedzą się, że znasz prawdę, znajdą cię i zabiją, nawet jeśli mieliby przewrócić miasto do góry nogami.
– An’no...
– Nie! Mnie już nie pomożesz... On mnie prawie ma. Miecz...
Uspokoiła się z wyraźnym wysiłkiem.
– Nie dziw się, że mówię w twoim języku, chłopcze. Ona też zna go lepiej, niż chce przyznać, a ja nie mam czasu ani sił na powtarzanie wszystkiego po dwa razy. Mylisz się, myśląc, że kopia to tylko zabawka. Ten Miecz został stworzony tak, aby pochłaniać siłę życiową ofiar i przekazywać ją swemu właścicielowi. Kapłani znaleźli jakiś sposób, by przelać tę siłę w replikę. Nie ośmielili się jednak zrobić duplikatu tych samych rozmiarów, gdyż mogliby mieć kłopoty z zapanowaniem nad jego Mocą. To trudne czary, kopia musi być dokładna do najmniejszego szczegółu, ale tworzy się wtedy parę czerpak-dzban. Moc tego Miecza jest przekazywana do tej niby-relikwii wystawianej w świątyni. A stamtąd do wiernych. Siła życiowa ma różne aspekty, ale wszystkie zmieniają się tak, by uzdrawiać, leczyć i wspomagać. Tylko...
– Żeby na górze mogły dziać się cuda, tu musi ktoś umierać?
Skinęła głową.
– Więc stąd pulsacja mocy Miecza? – kontynuował.
Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną.
– Tak. Mądry chłopak. Pomożesz mi?
Nie odpowiedział, zajęty odrywaniem kawałka materiału od koszuli. Owinął nim kilkakrotnie dłoń i zacisnął ją w pięść. Czymkolwiek był ten Miecz, nie będzie się karmił jego krwią.
– Czy...
– Nie gadaj tyle – mruknął, podchodząc bliżej. – Chcę zobaczyć te więzy.
Z końców jelca wyrastały czarne łańcuchy, zakończone spłaszczonymi okowami. Każdy łańcuch miał siedem ogniw, z których pierwsze wyrastało wprost z broni. Obręcze opasujące nadgarstki kobiety były ciasne i zdawały się wrośnięte w skórę.
Sięgnął do pasa i wyjął jedną ze swoich specjalnych buteleczek. Na grubym, zielonym szkle wyrżnięto kilka zabarwionych na ciemny szkarłat znaków.
Kobieta spojrzała na naczynko.
– Czary – stwierdziła.
– Noo. Gdyby nie zaklęcie, zawartość tej butelki przeżarłaby szkło w sto uderzeń serca. Niewielu alchemików potrafi coś takiego zrobić. Nazywamy to siuśkami pijanego Nesbordczyka. – Ostrożnie odkorkował buteleczkę i podstawił jej szyjkę pod najbliższe ogniwo.
– Zazwyczaj same opary potrafią przegryźć żelazo. Czekał dłuższą chwilę, wreszcie skrzywił się i lekko dotknął palcem metalu. Żadnych śladów. Delikatnie, z najwyższą uwagą przechylił szyjkę nad łańcuchem i pozwolił, by pojedyncza kropla spadła na jego powierzchnię. Pamiętał dokładnie reakcję zwykłej stali, nawet najlepszej, syczenie, bąble i dym o gorzko-kwaśnym zapachu. Tu nie wydarzyło się nic takiego, kropla zsunęła się po metalu jak woda po nawoskowanym pergaminie i spadła na posadzkę. Dopiero wtedy rozległo się syczenie i powietrze wypełnił smród. Altsin zamknął i schował butelkę.
– Co będzie teraz? – zapytała z łagodną kpiną. – Ostrze do metalu?
Zrozumiał, że od początku wiedziała, jak skończy się próba z kwasem.
– A wytrzymasz cięcie kości? – warknął rozgniewany.
Uśmiechnęła się przerażająco.
– Sądzisz, że nie?
Och. Do diabła, kula żółci siedząca mu od dłuższego czasu w żołądku wybrała się na wycieczkę w górę.
– To się nie uda – oświadczył kategorycznie.
– Oczywiście. – Skinęła powoli głową. – Wykrwawiłabym się na śmierć, krzycząc i wierzgając, a Miecz chłeptałby moją krew, aż w końcu by mnie pochłonął. Nie chcę tak umrzeć.
Cała sytuacja zaczynała pachnieć obłędem. Czy naprawdę stał teraz w podziemiach Świątyni Reagwyra i rozmawiał z seehijską kobietą o odcinaniu jej rąk? Miał ochotę wybiec stąd i zaciągnąć się na pierwszy statek wypływający w morze.
Wyczuł, że dziewczyna się poruszyła. Cofnął się nieco, wodząc spojrzeniem od młodszej do starszej. Były... podobne. Bardzo podobne, te same rysy, ten sam kształt oczu i ust.
– Jesteście rodziną?
Starsza uśmiechnęła się słabo.
– Nie sądziłam, że to jeszcze widać. Urodziłam ją.
Matka i córka. To tłumaczyło upór dziewczyny.
– Musicie otworzyć mi drzwi do domu przodków.
Zapadła cisza. Spodziewał się czegoś takiego, ale nie wiedział, co powiedzieć.
– Jak się tu znalazłaś? – zapytał, żeby przerwać milczenie.
– Zostałam porwana przez handlarzy niewolników. Chyba na specjalne zamówienie, kapłani szukali kogoś władającego Mocą, ale niepochodzącego z tego miasta.
– Jesteś seehijską wiedźmą? Jak twoja córka? Więc dlaczego nie...
– Magia... – wychrypiała. – Miecz pochłania większość czarów rzuconych w jego obecności. To gorzka nauka dla kogoś, kto był przekonany o własnej potędze. On – wskazała głową za plecy – się zmienił, nauczył, że Moc czerpać można z tych, co tu konają. Nie wypuści nikogo, dopóki kołacze się w nim życie. Waszym kapłanom udało się odmienić... wypaczyć broń, którą władała ręka boga...
Przerwała na chwilę.
– W tej chwili mogę tylko leczyć swoje obrażenia. W ograniczonym stopniu, ale to wystarczy. Potrzebowali kogoś, kto wytrzyma na Mieczu dłużej niż dziesięć-dwanaście dni.
– Bo? To miasto pełne jest żebraków i bezdomnych, którzy są ciągle w ruchu, nikt nie zauważyłby, że kilku więcej znika miesięcznie.
– Bo życie i śmierć zostawiają ślad w aspektach. Śmierć kogoś, kto mieszkał w mieście, przesiąkł nim... Ktoś wystarczająco potężny mógłby wreszcie połączyć różne tropy. Nie. Lepiej, żeby umierali ci, którzy nie pochodzą z Ponkee-Laa. Poza tym jestem takim... doświadczeniem. Testem, jak długo można przeżyć w tym lochu.
– Rozsądni ludzie z tych kapłanów. – Altsin odwrócił wzrok, rozejrzał się po czarnych ścianach, dziwne, ale nie trzęsły mu się ręce. – No więc? Jak długo można tu przeżyć?
– Rozsądni – zgodziła się. – Nie wiem, tu nie ma dni ani nocy, ani regularnych pór posiłków. Jak długo? – zwróciła się do córki.
– Awes yanw.
Przykuta kobieta westchnęła.
– Aż tyle? Myślałam... sądziłam, że nie więcej niż trzy miesiące. Ja... czy Enewis już urodziła?
– Grewn.
– Chłopiec. Mam wnuka... mam...
Nagle coś w niej pękło, westchnęła głośniej, opuściła głowę na piersi.
– Osiem miesięcy – szepnęła. – Osiem miesięcy... Moja starsza córka urodziła dziecko... a gdy... – Zapłakała bezgłośnie.
Altsin przypatrywał się jej chwilę.
– Kto cię uwięził?
– Ci, którzy byli tutaj tuż przed wami.
– Ktoś jeszcze wie o tym Mieczu?
– Nie wiem... nie sądzę. Czasami... rozmawiali przy mnie, wydawało mi się, że byli zaniepokojeni możliwością ujawnienia tajemnicy.
Oczywiście. Po czymś takim wszystkie świątynie, gildie magów i Rada Miasta chciałyby położyć łapy na Mieczu. Ta trójka miała jednak własne plany. Jeśli kult Reagwyra nadal będzie się rozwijał w takim tempie, za kilkanaście lat zostanie dominującą religią w mieście, a później w księstwie. Przekształci własną straż w armię, podporządkuje sobie inne świątynie, zamieni Fiiland w teokrację. A potem co? Znów wojny religijne z okolicznymi księstwami i miastami-państwami? Pewnie tak. Meekhańczycy, ze swoją polityką krótkiego trzymania za pysk wszystkich Religii i podporządkowania całego panteonu Wielkiej Matce, wydali mu się nagle bardzo rozsądni i pragmatyczni. Możliwe, że wszyscy zatęsknią jeszcze za imperialnymi rządami.
– Dlaczego chcesz teraz umrzeć?
Zwróciła ku niemu twarz z uniesionymi wysoko brwiami.
– Osiem miesięcy – rzucił. – Pytam, dlaczego nie umarłaś do tej pory? Wystarczyło nie korzystać ze swoich zdolności uzdrawiania albo odmówić jedzenia i picia.
Dziewczyna wypluła z siebie kilka słów. Nic nie zrozumiał. Starsza kobieta uśmiechnęła się dziwnie.
– Moja córka uważa, że to bardzo osobiste pytanie. Rozumiesz, w naszym plemieniu pytanie starszych o motywy postępowania jest wielkim nietaktem.
– Dzięki bogom, nie pochodzę z twojego ludu. – Altsin cofnął się nieco, aby widzieć obie Seehijki. – Więc?
Trudno było teraz odczytać wyraz jej twarzy.
– Korzystam z aspektowanej magii, ale umiem też sięgać głębiej – zaczęła powoli. – Z pomocą rodowych duchów, opiekujących się plemieniem, czerpię z innych źródeł. Jestem wrażliwa na duchy i zbłąkane dusze.
– Więc – powtórzył, nie rozumiejąc.
– Tu nie ma nic – szepnęła. – Dziesiątki, może setki ludzi umarło w tym miejscu przede mną, a ja nie czuję nic, żadnego śladu po nich, żadnego bólu wyrytego w kamieniach ścian, żadnego cierpienia i rozpaczy. Coś wytarło ich ze wspomnień świata. Całkowicie. Sądzę, że Miecz pochłonął ich zupełnie, pożarł dusze. Dlatego boję się umrzeć.
Zamilkła, oczy jej pociemniały.
– Bo to tak działa. Kapłani schodzą tutaj, uśmiechają się, w ręku mają noże. I tną. Twarz, plecy, ręce, nogi, kro... krocze. A ty miotasz się, przeklinasz, płaczesz i błagasz o litość. A Miecz pije krew. Potem, gdy już uznają, że napił się dość, przestają cię ranić i wychodzą. I wiesz, że za kilka godzin przyjdą cię nakarmić i obmyć, a za dzień lub dwa wrócą z nożami. I wiesz też, że pewnego dnia, gdy będą potrzebować naprawdę dużo Mocy, nie przestaną ciąć... i modlisz się o ten dzień... i modlisz się... żeby nie nadszedł... ja nie mogę tu umrzeć od ostrza. Altsin zacisnął zęby.
– Więc jak...
– Nie mogę tu umrzeć od żadnego ostrza – powtórzyła. – Nie mogę się wykrwawić, bo ta klinga mnie pochłonie... – Zamilkła. – Musicie mnie udusić.
Młodsza szarpnęła się, jakby otrzymała cios w serce. Złodziej zignorował ją, czując narastający gniew. Czego ta kobieta chciała? Żeby założyli jej pętlę na szyję i zaciskali, patrząc, jak się dławi, charczy i wierzga nogami? Miała to zrobić jej własna córka? Po tym jak zaryzykowała życie, żeby ją uratować?
Przykuta do Miecza kobieta uśmiechnęła się mimo bólu.
– Czuję twój gniew, chłopcze. Jesteś pewien, że skierowałeś go we właściwą stronę?
Wyszczerzył zęby, próbując opanować narastającą furię.
– Nie wiem, na razie po prostu pozwalam mu płonąć. Jeśli tego nie zrobię, zacznę wrzeszczeć. – Sięgnął do pasa. – Może być trucizna?
Przestała się uśmiechać.
– Co to jest?
Wzruszył ramionami.
– Znajomość składu tego płynu zapewniłaby mi dożywotne zainteresowanie ze strony gildii alchemików. Czyli dość krótkie, jeśli chcesz wiedzieć. Więc nie pytałem. Nie ma smaku ani zapachu. Dwadzieścia kropel wlanych do oliwnej lampki w kwadrans wypełni dom usypiającymi oparami. Po godzinie można burzyć ściany i nikt się nie obudzi. Kropla na kwartę zapewnia otępienie, dwie lekką drzemkę, pięć mocny sen. Po dziesięciu silnemu, zdrowemu mężczyźnie stanie serce. Sądzę, że na ciebie wystarczy siedem. Bez urazy.
Przyglądała mu się uważnie. Z wyraźnym namysłem na twarzy.
– Twój gniew ma dziwny zapach. – Wyglądała, jakby smakowała powietrze. – I bynajmniej nie płonie... jest bardzo zimny. Lodowaty. Cieszę się, że to nie ja jestem jego celem...
Opuściła głowę.
– Niech będzie dwanaście kropel – powiedziała cicho. – Dla pewności.
W jednym kobieta miała rację. Jego gniew był zimny. Zamieniał krew w żyłach w lód, a serce w kawał zmrożonego mięcha, bijącego monotonnym rytmem. Emocje chowały się gdzieś głęboko, ustępując miejsca mrocznej świadomości i nieubłaganej logice tego, co powinno zostać zrobione. To oznaczało jeszcze jedno...
– Ona musi mnie poprosić.
Obie uniosły głowy i zwróciły twarze w jego stronę. Rozpacz i ból nadały im identyczny wyraz i teraz naprawdę wyglądały jak matka z córką.
– Co? Hte? – zapytały jednocześnie.
– Wy, Seehijczycy, od lat wyrabiacie sobie odpowiednią reputację. Ona musi mnie poprosić o tę truciznę. Inaczej za kilka miesięcy mogę dostać w plecy zatrutą strzałką. Znam prawa seehijskiej rodowej zemsty. Nie chcę się w to bawić. – Podniósł dłoń, uciszając chcącą coś powiedzieć młodszą kobietę. – I ma mi powiedzieć, gdzie jest kopia Miecza.
Dziewczyna otworzyła usta, zaswędziało go między łopatkami.
– Stój! – wrzasnął.
Wyciągnął buteleczkę przed siebie, trzymając ją dwoma palcami.
– Jeśli poczuję, że przywołujesz Moc, puszczę ją.
Cała trójka zamarła w bezruchu. Zaczął liczyć w myślach. Jeden, dwa, trzy...
Przykuta do Miecza Seehijka nagle parsknęła krótkim śmiechem. Omal nie upuścił buteleczki.
– Mówiłam, lód. Świat będzie się walił, a ty nawet nie mrugniesz. Aufaran’dl bourandeq ourol, Aonel.
Jej córka skuliła się z twarzą wykrzywioną cierpieniem.
– Neo – szepnęła.
– Aufararidl dihm equriel. A’n terllowoann fooq’t bell.
– Naalee feequrell...
– Daag! Aufararidl!
– Jesteś uparta, Aonel – mruknęła starsza kobieta. – Zupełnie jak ja.
Dziewczyna rozpłakała się.
– A’n, nie chciałam. Myślałam, że ukradliśmy qureentanl Miecz. Że wymienimy go na Naalee. Straciłam dwóch alrand’ll, żeby go zdobyć. I po co? Żeby ten arrdu’ns był twoim aqurdellym’s? Neo! A’n temdl qu aqurdellymserdl!
Starsza pozostała nieubłagana.
– Poproś go, albo wyjdź.
– Elldanwee...
– Dość! Ja nie mam czasu. Poproś go!
Aonel złamała się wreszcie. Pancerz zadziorności i odwagi spłynął z niej, odkrywając miękkie wnętrze. Młodą, zrozpaczoną dziewczynę, która właśnie miała poprosić kogoś o truciznę dla własnej matki. Altsin patrzył na dwie łzy spływające jej po policzkach i... nie czuł nic. Lód ciągle trzymał go w objęciach i był mu za to bardzo wdzięczny.
– Czy... – zająknęła się, nie patrząc mu w oczy. – Czy tfoja dłoń feen’dd czwi do Domu Snu dee elldanwee?
– Tak. Moja dłoń otworzy te drzwi. – Podał jej buteleczkę. – Niech jej ścieżka będzie szeroka.
Cofnął się. W tym momencie jego rola się skończyła. Prawie.
Patrzył, jak dziewczyna podchodzi do matki, obejmuje ją, chce przytulić. Widział, jak ramiona starszej naprężają łańcuchy w daremnej próbie odwzajemnienia uścisku. Obie szeptały coś do siebie gorączkowo, szybko, zduszonym głosem, przerzucając się słowami, których nie znał. Aonel dotykała palcami twarzy matki, wodziła po niej, jakby próbując sczytać i zapamiętać mapę bólu, wyrytą w bruzdach zapadniętych policzków i bliznach na głowie. Nie widział, czy dziewczyna płacze, nie obchodziło go to. Odwrócił się plecami do tej sceny, czując nagłe zażenowanie. Żyły wciąż wypełniała mu lodowata wściekłość, widział wszystkie szczegóły niesamowicie wyraźnie, czarne kamienie ścian, zaprawę między nimi, swój cień, rzucany przez światło pochodni. Szepty za plecami ucichły, zaczął powoli liczyć.
Zanim doszedł do trzydziestu, usłyszał zduszony szloch.
Młodsza z kobiet płakała, uwieszona ramion starszej.
– Neo gre’nnet elldanwee... neo...
Podszedł do niej, wyciągnął buteleczkę z dłoni.
– Nie mamy czasu na babskie roztkliwianie się – warknął. – Kapłani mogą w każdej chwili wrócić.
Oderwał ją od matki i brutalnie pchnął w stronę wyjścia.
– Poczekaj tam.
Zmieniła się w ułamku sekundy, twarz ściągnęła jej furia, zasyczała coś, co musiało być przekleństwem. Sięgnęła do pasa.
– Vent’h – powiedziała starsza. – Idź, Aonel, zaczekaj za drzwiami.
– Cenn...
– Idź! On ma rację, nie macie tyle czasu.
Dziewczyna jakby się skurczyła, opuściła głowę, zaczęła drżeć. Złodziej patrzył, jak idzie w stronę drzwi i znika w ciemnościach.
– To ile miało być, dwanaście kropel?
Sam się zdziwił spokojem w swoim głosie.
– Tak. – Przykuta kobieta uniosła głowę. – Dwanaście.
Po czwartej zamknęła usta.
– Twoja dłoń... – szepnęła. – Jeśli zraniłeś ją o tę klingę, to żaden uzdrowiciel ci nie pomoże. Rany zadane tą bronią nie goją się.
– Zobaczymy – mruknął.
Zwróciła ku niemu twarz.
– Wiesz, już dawno mogłeś wyjść z tego lochu. Litość... współczucie... mimo lodu. – Uśmiechnęła się prawie rzewnie. – Moja córka nie jest tak silna, jak myśli, to, co właśnie zdjąłeś jej z barków, złamałoby ją jak suchą trzcinę... Muszę ci podziękować... gdyby ktoś powiedział mi...
Delikatnie położył palec na jej wargach.
– Znałem kogoś, kto twierdził, że babom tylko śmierć może zamknąć usta – wyszeptał.
Zaśmiała się krótko.
– Masz rację. – Przez chwilę wyglądała, jakby na czymś się skupiała. – Wasi alchemicy są biegli w swojej sztuce... chyba poznaję niektóre składniki, dwanaście kropel to aż nadto.
Otworzyła usta.
– ... pięć, sześć, siedem... – liczył spadające krople, koncentrując się na każdej, żeby tylko nie patrzeć jej w twarz – ... jedenaście, dwanaście. Wystarczy.
– Tak, teraz już pójdzie szybko. Twoja dłoń...
– To mój problem.
– Rękojeść Dengothaaga. Przekazuje moc uzdrawiającą temu, kto ją trzyma. Tylko ona może cię uleczyć. To taki – zachwiała się – pożegnalny prezent od seehijskiej wiedźmy. I jeszcze... gdy odejdę, okowy puszczą, kapłani wyczują to... i przyjdą, żeby zabrać ciało... macie mało czasu...
Szarpnęło nią, wygięło w przód, aż zatrzeszczał kręgosłup.
– Idź stąd... – stęknęła przez zaciśnięte kurczowo zęby. – Nie patrz...
Odwrócił się i wyszedł. Poczuł pierwsze dreszcze, lód zaczął przedostawać się na zewnątrz, a to znaczyło, że wkrótce ten pancerz przestanie go chronić. Wiedział, że widok ukrzyżowanej na rękojeści Miecza kobiety, konającej od trucizny, którą jej podał, będzie go prześladował do końca życia. Wyszczerzył się w ciemności. W takim razie trzeba było załatwić jeszcze jedną sprawę.
* * *
Znalazł ją w kącie pod drzwiami do fałszywego skarbca. Skulona, dygocząca postać przytulona do żelaznej płyty. Spojrzał na wpół odsuniętą zasuwę.
– Chciała iść sama, nie prosiła cię, żebyś jej towarzyszyła.
Nie musiał dodawać: „I mnie też nie”.
Rzuciła mu puste spojrzenie.
– Musimy iść, dziewczyno. – Lód zaczął się topić i Altsin przyłapał się na zaciskaniu szczęk aż do bólu. – Musimy wyjść stąd i zaczekać w głównej komnacie.
Wciąż patrzyła na niego tak, jakby przed chwilą opuściła palarnię aneshu. Poruszyła wargami.
– Wyjść?
– Tak, wyjść.
Mocniej przytuliła się do stalowych drzwi.
– Noe, a’n tellgerst!
– Nie. Nie zostaniesz tu. Wziąłem na siebie ciężar jej śmierci, nie mogę udźwignąć i twojej.
– An telgerst! Ty nie rozumiesz. An... byłam złą córką. Zawsze tedend... głupia, krnąbrna, nieposłuszna. A... ale kiedy znikła, czułam, jak coś mnie szarpie, fenn... gryzie. Chciałam, eee, musiałam ją znaleźć... przeprosić. Zebrałam kilku... alrandll... towaszyszy, eee... pszyjaciół i szukałam. Chciałam powiedzieć, jak beeąu’nn quy allorend’d.
Nie zrozumiał.
– Jak bardzo ją kocham – dodała szeptem.
Zaszlochała.
– I nie powiedziałam, tylko aqumeald śmierć.
Przyklęknął przy niej, złapał za brodę i obrócił twarz w swoją stronę. Miała przerażające oczy. Jak dwa bezdenne jeziora, w których nawet demon bałby się zanurzyć. Tyle bólu.
– Posłuchaj mnie, Aonel. Nie przyniosłaś jej śmierci, tylko wyzwolenie. I powiedziałaś, że ją kochasz, tak, jak jeszcze nikt nigdy tego nie powiedział. W chwili, gdy poprosiłaś mnie, bym dał jej truciznę, wykrzyczałaś te słowa na cały głos. A ona je usłyszała.
Wstał. Lód zaczął coraz szybciej ustępować. Została tylko zimna, przerażająca wściekłość.
– Teraz mamy jeszcze jedną rzecz do zrobienia.
Jej spojrzenie z wolna zaczęło się zmieniać.
– Kapłani – szepnęła.
Altsin wzruszył ramionami. To było oczywiste.
– Tak. Nasi święci mężowie, którzy zamienili Miecz boga w narzędzie kaźni, żeby napychać sobie skrzynie złotem. Jeśli wyczuli, że nikt na nim już nie wisi, wkrótce się zjawią. Dla nich też otworzymy drogę.
– Onun te alvent’hr?
To zrozumiał.
– A gdzieżby indziej? – przytaknął. – Oczywiście, że do piekła. Na samo dno.
* * *
Najpierw poczuł chłód. Zimno płynące od dołu, od strony kolan, zdawało się skuwać mu nogi lodowymi więzami. Potem przyszła świadomość ciemności i bólu. Poruszył głową i coś eksplodowało mu pod czaszką, na chwilę odbierając dech.
Gdzieś z daleka dobiegało monotonne dudnienie.
Łup, łup, łup.
Próbował dotknąć głowy i wtedy uświadomił sobie, że jakaś siła trzyma mu ręce rozłożone na boki i w tył. Plecami opierał się o coś przeraźliwie zimnego i twardego. Zrozumiał, gdzie jest.
Próbował skoczyć do przodu, szarpnął łańcuchy, ale odniósł jedynie wrażenie, że okowy mocniej zacisnęły mu się na nadgarstkach. Natychmiast pojawiło się wspomnienie innych, dziesiątków mężczyzn i kobiet, którzy w momencie odzyskiwania świadomości reagowali identycznie. Dopiero później przychodził czas na prośby, groźby, błagania i skomlenia. Na końcu wszyscy popadali w graniczącą niemal ze śmiercią apatię. Wtedy przychodził do nich po raz ostatni i wyświadczał łaskę.
Łup, łup, łup.
Odetchnął powoli, próbując przypomnieć sobie, co zaszło. On, Klessen i Hegrensek natychmiast wiedzieli, że Miecz został zwolniony. Zbyt często przebywali w jego towarzystwie, zbyt głęboko zanurzyli się w aspekt jego Mocy, aby tego nie poczuć. Pognali do lochów na złamanie karku. Śmierć wiedźmy, którą chciano wymienić na kopię Miecza, mogła im bardzo utrudnić życie. Dopóki żyła, istniała nadzieja, że uda się złapać złodziei.
Łup, łup, łup.
Pamiętał, jak zeszli do głównego pomieszczenia i stanęli przy drzwiach. Nie chciały się otworzyć, co już było dziwne, ale nie zwrócili na to uwagi. Ani na dziwny kolor płomieni oliwnych lamp i nagłą, obezwładniającą słabość. Pamiętał, jak inkwizytor syknął coś ostrzegawczo, a wtedy drzwi otworzyły się nagle same i fala Mocy, która zza nich popłynęła, rzuciła nimi w tył. Tylko tyle...
Otworzył prawą dłoń i wyszeptał kilka słów. Pomiędzy palcami zapłonęło niewielkie światełko. Natychmiast rozpoznał loch. Odwrócił głowę i spojrzał na Miecz. Czarny cień tkwił za jego plecami nieporuszony od tysięcy lat. Odsunął się, najdalej jak mógł. Bezpośredni kontakt z klingą wysysał siły szybciej niż otwarta rana. Ta Seehijka o tym wiedziała, ale z jakąś ponurą determinacją trzymała się życia, a jej upór budził w nim najgorsze instynkty. Z prawdziwą przyjemnością przychodził tu nocami i uczył ją pokory.
Łup, łup, łup.
Poczuł ból. Z prawego nadgarstka spływała mu struga krwi, z lewego także. To było zrozumiałe, jeśli chcieli go tu przykuć, musieli tak naznaczyć ostrze. Rana, okowy zaciśnięte na niej, przyklejające się do skóry. Po śmierci wiedźmy łańcuchy łaknęły nowej ofiary.
Kątem oka dostrzegł plamę czerwieni pod ścianą. Świątynny płaszcz, obuta w sandał noga. Magiczne światło nie było zbyt silne, zwłaszcza teraz, gdy Miecz wysysał z niego siły. Zmrużył oczy. To był Klessen. Szkarłat jego szaty mieszał się z innym, głębokim, niemal czarnym, biorącym swój początek z szerokiej rany na gardle, plamiącym przód ubrania i wybiegającym wąskim strumieniem w stronę ostrza. Miecz łaknął krwi i nie dopuszczał, aby choć kropla się zmarnowała.
Rozejrzał się szybko i naprzeciw zwłok inkwizytora zobaczył to, czego się spodziewał. Wyglądało na to, że świątynna straż będzie sobie musiała znaleźć nową Bitewną Pięść.
Ale to nic, uspokoił się, nic. On żył. Kimkolwiek byli ci bluźniercy, najwyraźniej myśleli, że przecięcie nadgarstków wystarczy, aby się wykrwawił. To błąd, to duży błąd, bo on przeżyje i znajdzie ich. Znajdzie i...
Łup, łup, łup, brzęk.
Zupełnie jakby ktoś upuścił miedzianą tacę. W ten dźwięk wdarło się nagle skrobanie pazurów i szelest ocierających się o siebie łusek. A potem, zanim zdołał zinterpretować te odgłosy, do lochu wpadła śmierć. Długie na ponad siedem łokci, pokryte kostnym pancerzem cielsko zdawało się poruszać wbrew prawom natury, zginać i załamywać pod niewyobrażalnymi kątami. Jakby kości i mięśnie rozmieszczono pod skórą według jakiegoś niespotykanego, alogicznego schematu.
Po chwili stwór znieruchomiał, wydając się rozumieć, że człowiek nie może się ani bronić, ani uciekać. Stanął kilka kroków przed nim i wlepił bursztynowe ślepia w twarz ofiary. Długi, biały jęzor wywiesił spomiędzy trójkątnych zębów, odsłoniętych niczym w pastiszu uśmiechu.
A Tyg-ger-Frenn, Wielki Klucznik Świątyni i drugi w kolejce do godności arcykapłana, wrzasnął i po prostu zeszczał się w spodnie. W ostatniej chwili pomyślał jeszcze, że dwadzieścia lat temu, zanim zaczęli karmić Miecz życiem innych ludzi, jego klinga rozbłysłaby blaskiem serca gwiazdy. Ale nie teraz.
A śmierć uśmiechnęła się jeszcze szerzej i skoczyła mu na spotkanie. Jej na pewno nikt nie zarzuci partactwa.
Magiczne światełko zgasło o wiele szybciej niż skowyt kapłana.