Rze­ka wspo­mnień

Pro­ce­sja cią­gnę­ła się w nie­skoń­czo­ność. Mil­czą­cy, po­waż­ny tłum za­blo­ko­wał uli­cę na ca­łej sze­ro­ko­ści i su­nął noga za nogą w stro­nę świą­ty­ni. A prze­cież mi­nę­ła już pra­wie go­dzi­na, od­kąd Miecz prze­nie­sio­no pod jego oknem. Nie pa­mię­tał, żeby kie­dy­kol­wiek to tak wy­glą­da­ło. Ow­szem, sześć lat temu Dro­ga Po­świę­ce­nia gro­ma­dzi­ła ty­sią­ce lu­dzi, ale ni­g­dy aż tylu. I ni­g­dy pro­ce­sja nie wy­glą­da­ła tak... śmier­tel­nie po­waż­nie. Nie­mal czu­ło się zgro­ma­dzo­ne w tłu­mie na­pię­cie.

Alt­sin od­wró­cił się od okna i ru­szył w stro­nę łoża. Praw­dzi­we­go, z bal­da­chi­mem, atła­so­wą po­ście­lą i ma­te­ra­cem, któ­ry kosz­to­wał wię­cej niż mie­sięcz­ny za­ro­bek ka­pi­ta­na spo­rej ga­le­ry. Gru­by do­trzy­mał sło­wa, w pod­ziem­nym skarb­czy­ku ka­mie­ni­cy spo­czy­wa­ło kil­ka­set srebr­nych or­gów, część za­pła­ty za gło­wę Gry­gha­sa. Pięć­dzie­siąt ce­sar­skich wy­mie­nił na sre­bro nie­mal na­tych­miast, bo tyl­ko głu­piec afi­szu­je się z pie­niędz­mi bez po­trze­by. Resz­tę, czte­ry­sta pięć­dzie­siąt ce­sar­skich zło­tych or­gów, umie­ścił w trzech róż­nych ban­kach, za każ­dym ra­zem na inne na­zwi­sko. Grał, znów grał rolę, któ­ra mia­ła mu dać szan­sę prze­ży­cia naj­bliż­szych mie­się­cy. Alt­sin Awen­deh – zło­dziej, szty­let do wy­na­ję­cia, wę­drow­ny pi­sarz czy ma­ry­narz, nie prze­żył­by kil­ku dni z pię­cio­ma set­ka­mi ce­sar­skich przy so­bie. Ale Da­mier-hyd-Ma­wee, przed­sta­wi­ciel gil­dii ku­piec­kiej z pół­noc­ne­go Hen­wer, za­in­te­re­so­wa­nej sprze­da­żą drew­na w Pon­kee-Laa, miał już spo­re szan­se.

Naj­lep­sza kry­jów­ka to taka na wi­do­ku.

Zło­dziej wy­cią­gnął się na łożu, za­kła­da­jąc ręce pod gło­wę, i za­czął po­dzi­wiać tań­czą­ce na bal­da­chi­mie del­fi­ny. Po chwi­li po­słał im kwa­śny uśmiech. Kło­po­ty, tak za­czy­nał już o tym my­śleć, nie: do­pro­wa­dza­ją­ce go po­wo­li do sza­leń­stwa kosz­ma­ry, ma­ja­ki, wcią­ga­ją­ce w obłęd w środ­ku dnia, ale le­d­wo kło­po­ty. Coś jak wsty­dli­wa cho­ro­ba, przy­wle­czo­na po wi­zy­cie u ta­niej dziw­ki. Wy­star­czy­ło, że de­mon przez mie­siąc nie da­wał zna­ku ży­cia, wy­star­czy­ło trzy­dzie­ści spo­koj­nie prze­spa­nych nocy i trzy­dzie­ści dni bez naj­mniej­szej wi­zji, a za­czy­nał uwa­żać, że po pro­stu padł ofia­rą zwy­kłe­go prze­mę­cze­nia, roz­chwia­nia umy­słu, któ­re wła­śnie, pod wpły­wem prze­żyć w Wa­rzel­ni, mi­nę­ło. Może ten krwo­tok z nosa i uszu uwol­nił nad­miar krwi z mó­zgu i jest już wy­le­czo­ny? Może nie musi wca­le szu­kać po­mo­cy u cza­row­ni­ków czy ka­pła­nów?

Mie­siąc. Nie pa­mię­tał już, kie­dy miał tyle spo­koj­nych nocy za sobą.

Ale... Nie śnił. A może śnił, lecz nie pa­mię­tał żad­ne­go snu. Ni­cze­go. Kładł się do łoża, za­my­kał oczy i po chwi­li otwie­rał je, a słoń­ce za­glą­da­ło w okna. Był wy­po­czę­ty i rześ­ki, lecz noce umy­ka­ły jego pa­mię­ci. I... tra­cił ka­wał­ki dnia. Ma­leń­kie frag­men­ty, le­d­wo ude­rze­nie ser­ca czy dwa, ale przy­ła­pał się na tym już kil­ka razy. Na­le­wał wino do krysz­ta­ło­we­go kie­li­cha, po­wo­li, by na­cie­szyć oczy ciem­nym kar­mi­nem tań­czą­cym mię­dzy ścian­ka­mi – i na­gle szkar­łat wy­peł­niał kie­lich po brze­gi i wy­le­wał się na ob­rus. Za­da­wał py­ta­nie o dro­gę chło­pa­ko­wi na uli­cy, ten wska­zy­wał dło­nią, za­czy­na­jąc tłu­ma­czyć, a po­tem w pół sło­wa milkł i jego ręka tkwi­ła przed no­sem Alt­si­na, wy­cią­gnię­ta po drob­ną mo­ne­tę. Albo zło­dziej na­chy­lał się, żeby pac­nąć na­tręt­ną mu­chę, sie­dzą­cą na sto­le, i ude­rzał w pu­ste miej­sce, a owad brzę­czał gdzieś po dru­giej stro­nie po­ko­ju.

Być może tak dłu­go żył w stra­chu przed de­mo­nem, że te­raz wła­sna pa­mięć pła­ta­ła mu fi­gle.

Albo ten zna­lazł spo­sób, by ukryć swo­ją obec­ność.

Dziś rano pod­jął de­cy­zję. Musi spraw­dzić, musi wie­dzieć, co się dzie­je – bez wzglę­du na kosz­ty. Ist­niał ktoś, kto mógł mu po­móc.

Ja­wyn­der.

* * *

Wy­spa się nie zmie­ni­ła: wciąż była to ta sama ka­mien­na ostro­ga wbi­ta w nurt rze­ki, ta sama ra­chi­tycz­na tra­wa i ta sama skle­co­na z byle cze­go cha­tyn­ka. Dym, uno­szą­cy się przez dziu­rę w da­chu, in­for­mo­wał, że ja­sno­widz jest u sie­bie.

Alt­sin pod­szedł do wi­szą­ce­go na skó­rza­nych za­wia­sach wie­ka sta­rej skrzy­ni, któ­re u Ja­wyn­de­ra peł­ni­ło funk­cję drzwi, i bez­ce­re­mo­nial­nie wpa­ko­wał się do środ­ka. Jed­ne­go na­uczył się przez te wszyst­kie lata. Je­śli sta­rzec nie chciał z kimś roz­ma­wiać, chat­ka była pu­sta. Słup dymu z pa­le­ni­ska sta­no­wił po pro­stu za­pro­sze­nie.

W ko­cioł­ku, sto­ją­cym na trój­no­gu nad ma­łym pa­le­ni­skiem, bul­go­ta­ła zupa. Ja­wyn­der ku­cał pod ścia­ną i za­wzię­cie grze­bał w kil­ku wo­recz­kach.

– Sia­daj tam, na tej skrzy­ni. Tyl­ko ni­cze­go nie ukrad­nij.

To by było na tyle, je­śli cho­dzi o po­wi­ta­nie.

– Nie są­dzę, że­byś miał tu co­kol­wiek cen­ne­go.

– Na pew­no nic tak cen­ne­go jak pięć­set ce­sar­skich.

– Wie­ści szyb­ko się roz­cho­dzą. – Zło­dziej przy­cup­nął na skrzy­ni. – Co go­tu­jesz?

– Zupę. Tro­chę wo­ło­wi­ny, mar­chwi, gro­chu, fa­so­li. – Ja­wyn­der pod­szedł do ko­cioł­ka i wrzu­cił do wy­wa­ru garść ziół. – Po zje­dze­niu two­je bąki sły­chać w ca­łym mie­ście, ale za to je­li­ta do­brze pra­cu­ją.

– Wczo­raj też taką ja­dłeś, czy to tyl­ko bu­rza prze­cho­dzi­ła?

– He, he. Do­bre. Coś w sty­lu sta­re­go Alt­si­na, chło­pa­ka z por­tu, zło­dzie­ja i za­bi­ja­ki, my­ślą­ce­go cza­sem żo­łąd­kiem, cza­sem roz­por­kiem, a cza­sem – ja­sno­widz stuk­nął się w pierś – tym. Ale pra­wie ni­g­dy gło­wą. Tyl­ko że ten chło­pak umarł. Ba­ron Ewen­net-sek-Gres za­bił go w po­je­dyn­ku, choć sam przy­pła­cił to ży­ciem. A py­ta­nie, kto wró­cił do mia­sta, po­zo­sta­je bez od­po­wie­dzi.

Alt­sin po­chy­lił się i wy­cią­gnął dło­nie w stro­nę ognia.

– Nie pierw­szy raz je sły­szę. Ce­tron też miał wąt­pli­wo­ści, a jed­nak przy­stał na mój plan.

– On na twój czy ty na jego? Nie­waż­ne. Ten wasz sza­lo­ny po­mysł prze­szedł już do le­gen­dy, całe mia­sto nie­prze­rwa­nie o nim opo­wia­da. Ostat­nia wer­sja jest taka, że Ce­tron za­ata­ko­wał ma­ga­zy­ny flo­tą dwu­dzie­stu peł­no­mor­skich ga­ler, rzu­ca­jąc prze­ciw Gry­gha­so­wi ty­siąc por­to­wych ban­dy­tów. Liga ma no­we­go an­wa­la­ra, a ci, któ­rzy się sprze­ci­wia­li, żrą muł z dna por­tu. Ce­tron wie, że ma mało cza­su, i dla­te­go nie tra­ci go na zbyt dłu­gie ne­go­cja­cje. Kto nie z nim, ten prze­ciw Li­dze, i ta­kie tam. Chy­ba się za bar­dzo przej­mu­je.

– Do­praw­dy?

– Chłop­cze – Ja­wyn­der usiadł po dru­giej stro­nie ogni­ska, wy­cią­gnął z cho­le­wy drew­nia­ną łyż­kę i za­mie­szał w ko­cioł­ku – Liga Czap­ki mia­ła już róż­nych przy­wód­ców. Nie­któ­rzy z nich byli na­wet gor­si niż Gry­ghas. Nie­któ­rzy byli lep­si niż Ce­tron. I prze­trwa­ła. Ter­le­ach ze swo­imi Pra­wy­mi jej nie znisz­czy, bo jest na to za sła­by. Mu­siał­by zrów­nać mia­sto z zie­mią.

– Je­steś pe­wien?

– A cze­go dzi­siaj moż­na być pew­nym? Na­wet wscho­du słoń­ca nie za bar­dzo. – Oczy ślep­ca spo­czę­ły na chwi­lę na Alt­si­nie, a usta wy­krzy­wił mu dziw­ny gry­mas. – Ale Liga Czap­ki jest jak woda, to bar­dziej idea niż praw­dzi­wa or­ga­ni­za­cja. Na­wet je­śli hra­bia wy­ła­pie wszyst­kich zło­dziei i mor­der­ców w mie­ście, ich miej­sce zaj­mą na­stęp­ni. I stwo­rzą na­stęp­ne gil­die, któ­re będą po­trze­bo­wa­ły na­stęp­ne­go an­wa­la­ra. Już tak by­wa­ło. I z pew­no­ścią kie­dyś znów bę­dzie. To... dość na­tu­ral­ny pro­ces, po pro­stu bez Ligi w mie­ście krew wy­peł­nia­ła­by ście­ki dzień i noc, wszy­scy wal­czy­li­by o wpły­wy ze wszyst­ki­mi i wy­rzy­na­li się na­wza­jem, i tak bez koń­ca. A prze­cież we wszyst­kich re­jo­nach Wszech­rze­czy ist­nie­je dą­że­nie do za­cho­wa­nia rów­no­wa­gi. Ina­czej za­miast tego – za­to­czył ręką po chat­ce – mie­li­by­śmy ki­pią­cy ogniem cha­os.

Alt­sin ro­zej­rzał się. Ścia­ny z resz­tek skrzyń i po­trza­ska­nych de­sek, parę żer­dzi pod­trzy­mu­ją­cych płó­cien­ne za­da­sze­nie, skrzy­nia, na któ­rej sie­dział, dwie sta­re becz­ki, po­sła­nie ze ster­ty sta­rych fo­czych skór i gli­nia­ne kle­pi­sko, po­środ­ku któ­re­go wy­grze­ba­no do­łek na ogień.

– Tak. Jest dużo le­piej.

– Sar­kazm ni­g­dy na mnie nie dzia­łał, Alt­sin. Po­wi­nie­neś o tym pa­mię­tać. Czy Ce­tron wie, że za­bi­łeś jed­ne­go z Pra­wych?

Zło­dziej prze­stał się iro­nicz­nie uśmie­chać.

– Nie... nie wiem... nie roz­ma­wiał ze mną na ten te­mat.

– Głu­piec. I nie mó­wię o Gru­bym. Gdy zna­leź­li was w ma­ga­zy­nie, cie­bie i Gry­gha­sa, ni­ko­go in­ne­go nie było w po­bli­żu. Wa­sza wal­ka... Two­ja i tego go­ło­wą­sa... to jak­by ktoś ciem­ną nocą pod­pa­lił skład al­che­micz­ny. Każ­dy jako tako uzdol­nio­ny w tym mie­ście wy­czuł, że do­szło do star­cia dwóch po­tęż­nych Mocy. Cza­ro­dzie­je i ka­pła­ni za­cho­dzą tyl­ko w gło­wę, co ta­kie­go tam do­kład­nie za­szło, i szu­ka­ją śla­dów tych, któ­rzy są za to od­po­wie­dzial­ni. – Ja­wyn­der uśmiech­nął się. – Nie­ste­ty, na próż­no. Moc zni­kła, jak­by jej ni­g­dy nie było, a cia­ło Pra­we­go ulot­ni­ło się, choć są­dzę, że mają z tym coś wspól­ne­go lu­dzie hra­bie­go, któ­rzy do­tar­li do ma­ga­zy­nów za­raz po was. Ale to, że Ce­tron go nie zna­lazł, gdy tam wkro­czy­li...

– Było ciem­no...

– Tak, ciem­no. Nie­waż­ne. W każ­dym ra­zie hra­bia wy­co­fał swo­ich lu­dzi z mia­sta, bo wie tyl­ko tyle, że stra­cił w wal­ce z gar­ścią ban­dy­tów jed­ne­go ze swo­ich chło­pacz­ków. A prze­cież wcze­śniej Pra­wi ma­sa­kro­wa­li każ­de­go, kto sta­nął im na dro­dze. Zbi­ry po­przed­nie­go an­wa­la­ra szcza­ły po no­gach na sam ich wi­dok. A tu nie­spo­dzian­ka – bach! – i jest trup.

Ja­sno­widz za­mie­szał w ko­cioł­ku, pod­niósł łyż­kę do ust, mla­snął.

– Do­bre. Lep­sze niż wczo­raj. I te­raz py­ta­nie, któ­re za­da­je so­bie hra­bia, brzmi, czy Ce­tron spro­wa­dził do po­mo­cy ja­kie­goś po­tęż­ne­go maga? Po­kło­nił się któ­re­muś z na­szych licz­nych bóstw i co waż­niej­sze, czy zo­stał wy­słu­cha­ny i ma po­par­cie jego ka­pła­nów? Nie wszyst­kim w smak ro­sną­ca w po­tę­gę Świą­ty­nia Re­agwy­ra. Lecz nikt nie po­tra­fił roz­po­znać, jaki aspekt zo­stał uży­ty w ma­ga­zy­nach, a może było ich kil­ka? Może to za­tem kil­ku cza­row­ni­ków? Je­śli Gru­by tak szyb­ko po­ra­dził so­bie z jed­nym Pra­wym, to czy ośmie­li się ude­rzyć na dwóch lub trzech? Ben­do­ret Ter­le­ach my­śli jak ge­ne­rał pro­wa­dzą­cy kam­pa­nię. Do­pó­ki nie po­zna praw­dzi­wej siły prze­ciw­ni­ka, do­pó­ty nie po­dzie­li swo­ich lu­dzi. Jego chłop­cy sie­dzą w Świą­ty­ni Re­agwy­ra i cze­ka­ją. A on szy­ku­je się do star­cia.

– Nie przy­sze­dłem do cie­bie na plot­ki. Wiem, co się dzie­je w mie­ście.

– Do­praw­dy? To wiesz, że Gru­by za­warł pakt z nie­któ­ry­mi cza­row­ni­ka­mi z D’Ar­twe­eny? Pła­ci im zło­tem i obiet­ni­cą spo­ko­ju, bo każ­dy tam­tej­szy mag ma sny wy­peł­nio­ne swą­dem wła­snej przy­pa­la­nej skó­ry. Hra­bia nie ukry­wa, że chęt­nie roz­pa­lił­by tu kil­ka sto­sów, choć­by po to, żeby prze­gnać resz­tę nie­pra­wo­myśl­nych cza­ro­dziei z mia­sta.

Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie moja spra­wa. Niech ucie­ka­ją.

– Nie tak ła­two uciec z mia­sta, w któ­rym uro­dzi­łeś się ty, twoi ro­dzi­ce i dziad­ko­wie.

– Ja­wyn­der. – Zło­dziej po raz pierw­szy po­czuł iry­ta­cję, je­śli­by po­zwo­lić ja­sno­wi­dzo­wi, bę­dzie ga­dał i ga­dał do za­cho­du słoń­ca. – Mam wła­sne kło­po­ty.

– Kło­po­ty. – Sta­rzec par­sk­nął i po­krę­cił gło­wą, aż siwe wło­sy za­tań­czy­ły mu wo­kół twa­rzy. – Ty nie masz kło­po­tów. Ty je­steś kło­po­tem. I nie wiem, co z tobą zro­bić.

– Nic nie wiesz.

Drew­nia­na łyż­ka po­now­nie za­nur­ko­wa­ła w ko­cioł­ku.

– Może. Może i nic nie wiem. No, go­to­we. Zjesz tro­chę? Nie? Może póź­niej. Nie ru­szaj się.

W gło­sie i za­cho­wa­niu ja­sno­wi­dza coś się zmie­ni­ło.

– Kim ty je­steś, Alt? – rzu­cił krót­ko. – Sie­dzisz tu spo­koj­nie, jak­by ni­g­dy nic, a ja nie po­tra­fię cię prze­nik­nąć. Przy­pły­ną­łeś do mia­sta mie­siąc temu, bar­ką. Wpa­dłeś w sam śro­dek awan­tu­ry z Gry­gha­sem, wda­łeś się w po­je­dy­nek z Pra­wym i... ko­niec. Nie ma cię. Zni­kasz. Nie zo­sta­wiasz od­bi­cia na ob­li­czu mia­sta, nie za­bu­rzasz źró­deł, nie mą­cisz aspek­tów. Każ­dy to robi, liść spa­da­ją­cy na oce­an wy­wo­łu­je falę, a ty za­wsze mia­łeś cha­rak­te­ry­stycz­ny ślad. I na­gle ko­niec. Ga­dam do cie­bie tyle cza­su, tyl­ko po to, że­byś sie­dział w miej­scu, a ja mógł cię... po­sma­ko­wać. Ale gdy od­wra­cam się do cie­bie ple­ca­mi, mam wra­że­nie, że tu ni­ko­go nie ma. Że je­stem sam. Tam, gdzie sie­dzisz, nie ma na­wet dziu­ry w prze­strze­ni. Nic. Może osza­la­łem i roz­ma­wiam z... nie, du­chy zo­sta­wia­ją wy­raź­ne śla­dy. Może roz­ma­wiam z wła­snym ma­ja­kiem, co?

– Ten ma­jak może za­raz wstać i kop­nąć cię w dupę, je­śli to ci po­mo­że.

– Nie ra­dzę. – Dziw­ne, ale Ja­wyn­der po raz pierw­szy wy­glą­dał na śmier­tel­nie po­waż­ne­go. – Po­wiesz mi, co się dzie­je?

Alt­sin spoj­rzał w za­kry­te biel­mem oczy. Po raz pierw­szy w ży­ciu po­czuł się nie­swo­jo w to­wa­rzy­stwie ja­sno­wi­dza. Na­gle chat­ka zro­bi­ła się bar­dzo cia­sna, jak­by dłoń nie­wi­dzial­ne­go ol­brzy­ma za­ci­snę­ła się na niej i pró­bo­wa­ła zmiaż­dżyć.

Zdro­wy roz­są­dek po­pi­ski­wał coś o nie­bez­pie­czeń­stwie i śmier­ci, ale go uci­szył. Prze­cież po to tu przy­szedł. Za­czął mó­wić.

O wal­ce w ogro­dzie hra­bie­go, bę­dą­cej owo­cem jego wła­snej głu­po­ty, o mor­der­czym sza­le, któ­ry za­pło­nął mu w ży­łach, gdy ba­ron miał za­dać ostat­ni cios. O kosz­ma­rach, wy­peł­nio­nych wi­zja­mi okru­cień­stwa, w któ­rych de­mon na­rzu­cał lu­dziom wolę, pchał ich w ob­ję­cia nie­ustan­nej, nie­koń­czą­cej się woj­ny, a opor­nych miaż­dżył i wy­rzy­nał. O uciecz­ce przed tymi wi­zja­mi, wę­drów­ce z miej­sca na miej­sce. O po­wro­cie do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu po­mo­cy aku­rat wte­dy, gdy roz­go­rza­ła woj­na mię­dzy Gry­gha­sem a Ce­tro­nem. I o ob­ra­zach, któ­re po­ja­wia­ły się w środ­ku dnia, mię­dzy jed­nym a dru­gim ude­rze­niem ser­ca.

I o tym, że zła­ma­ne że­bra zro­sły mu się w dwa dni, i że zła­pał ostrze mie­cza gołą dło­nią i wy­rwał go z ręki Pra­we­go, jak­by wal­czył z ma­łym dziec­kiem. Oraz o uczu­ciu, któ­re na­wie­dzi­ło go tuż przed za­da­niem śmier­tel­ne­go cio­su, o zim­nym, po­zba­wio­nym emo­cji okru­cień­stwie, któ­re na chwi­lę nim za­wład­nę­ło, jak­by stał się kimś in­nym.

– Sprze­ci­wi­łeś się?

Na samo wspo­mnie­nie Alt­sin usły­szał w gło­wie ło­skot zde­rza­ją­cych się okrę­tów.

– Tak. Ten chły­stek... nie, nie cho­dzi­ło o nie­go, po pro­stu nie po­win­no się tak ro­bić. Za­bi­ja­nie, to za­bi­ja­nie... psia­krew, nie umiem tego le­piej wy­ja­śnić... Pra­wo uli­cy, jak ktoś so­bie za­słu­żył, to niech go obe­drą ze skó­ry. Ale ka­to­wać ko­goś tyl­ko po to, żeby prze­ka­zać wia­do­mość?

– I uda­ło ci się?

– Za­bi­łem go cio­sem w ser­ce. Ja­wyn­der...

– A po­tem? Ból? Jak­by cię wrzu­co­no do ognia?

– Nie. Tyl­ko jak­bym obe­rwał w łeb ki­ście­niem. Krwa­wi­łem, z oczu, uszu, nosa. Stra­ci­łem przy­tom­ność.

– I od tego cza­su masz spo­kój? Żad­nych kosz­ma­rów?

Zło­dziej uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– Tak. Żad­nych. Ale nie pa­mię­tam nic z tego, co mi się śni, a cza­sem... Tra­cę świa­do­mość w cią­gu dnia.

– Co­raz czę­ściej?

Alt­sin za­sta­no­wił się, a ja­kaś tchórz­li­wa część jego oso­by za­skom­li­ła: „Skłam, skłam, skłam”.

– Tak. Co­raz czę­ściej. Ja­wyn­der, co mi jest?

Sta­rzec prze­krzy­wił gło­wę, z po­zba­wio­nych tę­czó­wek i źre­nic oczu nie dało się nic wy­czy­tać.

– Nie wiem – stwier­dził. – Nie wiem, chłop­cze.

– I tyl­ko tyle? Ro­bię so­bie od­ci­ski na tył­ku i opo­wia­dam o swo­ich kosz­ma­rach, a ty mó­wisz: „Nie wiem”?

Ja­sno­widz uśmiech­nął się sa­my­mi war­ga­mi, a Alt­sin do­pie­ro te­raz za­uwa­żył, jak tam­ten jest spię­ty.

– Wi­dzisz, chłop­cze, to za mało. Może być wie­le przy­czyn, któ­re po­wo­du­ją twój stan. Od tej naj­prost­szej, że je­steś sza­lo­ny i dzie­lisz się ze mną wy­two­ra­mi cho­re­go umy­słu, aż po coś bar­dzo mrocz­ne­go, co roz­sia­dło ci się we­wnątrz gło­wy. Na świe­cie jest wie­le istot, któ­re ży­wią się ludz­ki­mi du­sza­mi, a de­mo­ny wca­le nie są naj­gor­sze z nich. Od­po­wiedź na to, co się dzie­je, kry­je się gdzieś za za­sło­ną nie­pa­mię­ci, spo­wi­ja­ją­cą two­je sny.

– Za­sło­ną nie­pa­mię­ci spo­wi­ja­ją­cą sny? Ja­wyn­der, pi­łeś coś? Sam się po­słu­chaj. Ga­dasz jak nie­do­ro­bio­ny po­eta. Co te­raz? Epo­pe­ja dwu­na­sto­zgło­skow­cem? Nie mo­żesz po­wie­dzieć jak czło­wiek, że nie masz zie­lo­ne­go po­ję­cia? Że to cię prze­ra­sta? Że sła­wa naj­lep­sze­go ja­sno­wi­dza w mie­ście to zwy­kłe oszu­stwo, buj­da wci­ska­na na­iw­nym, żeby pła­ci­li zło­tem za zwy­kły beł­kot?

Sta­rzec się wy­szcze­rzył.

– Pró­bu­jesz mnie wziąć na am­bi­cję? Ulicz­ny zło­dzie­ja­szek, któ­ry wy­obra­ża so­bie, że jest kimś waż­nym. Ale sko­ro już je­ste­śmy przy snach. Jest miej­sce, w któ­rym być może uda mi się po­ka­zać ci, cze­go nie pa­mię­tasz. Tyl­ko czy na pew­no chcesz to zo­ba­czyć?

– Da­le­ko stąd?

– Kil­ka mil w górę rze­ki. Sta­re ru­iny. Bę­dzie trze­ba wio­sło­wać.

Alt­sin wstał.

– Masz łódź dla dwóch osób?

* * *


Do­pły­nę­li do­pie­ro w samo po­łu­dnie, wio­słu­jąc na zmia­nę. Ja­wyn­der przez całą dro­gę nie ode­zwał się ani sło­wem, ale też i zło­dziej nie miał ocho­ty na roz­mo­wę. El­ha­ran była w tym miej­scu wy­jąt­ko­wo nie­spo­koj­na, peł­na wi­rów, wstecz­nych prą­dów, pod­stęp­nych łach pia­sku. To głów­nie dla­te­go przy­stań dla ba­rek zbu­do­wa­no nie­co po­wy­żej uj­ścia, sama gar­dziel rze­ki była zbyt nie­prze­wi­dy­wal­na, by po­wie­rzyć jej cen­ne to­wa­ry. I dla­te­go wio­sło­wa­nie pod prąd przy­po­mi­na­ło wspi­nacz­kę po ob­lo­dzo­nym zbo­czu, trzy jar­dy w przód, dwa do tyłu. Pod ko­niec zmie­nia­li się z Ja­wyn­de­rem po kil­ku­dzie­się­ciu po­cią­gnię­ciach wio­sła­mi.

Na­gle, na środ­ku rze­ki, ja­sno­widz prze­stał wio­sło­wać, wy­cią­gnął spod sie­dzi­ska małą ko­twicz­kę i wrzu­cił ją w nurt.

Rze­ka znio­sła ich znów w tył, po czym ko­twicz­ka zła­pa­ła grunt i za­trzy­ma­li się, dzio­bem pod prąd.

– Cięż­ko – sap­nął sta­rzec, wcią­ga­jąc wio­sła do łód­ki. – Cię­żej niż ostat­nio. Sam nie dał­bym rady.

Alt­sin ła­pał od­dech, ko­szu­la le­pi­ła mu się do cia­ła, pot szczy­pał w oczy. Nie pa­mię­tał już, kie­dy był tak zmę­czo­ny.

– I co? Gdzie to miej­sce?

– Wstań, ro­zej­rzyj się.

Zło­dziej wstał.

– No i? Tam, na brze­gu? To do­bre ćwierć mili.

– Wła­śnie...

Cios wio­słem w prze­po­nę był tak za­ska­ku­ją­cy, że Alt­sin na­wet nie zdą­żył po­my­śleć, by go za­blo­ko­wać. Zgiął się, po­wie­trze ucie­kło z płuc, ból do­padł go po chwi­li, już za bur­tą.

Rze­ka za­mknę­ła mu się nad gło­wą, od­ru­cho­wo spró­bo­wał zła­pać od­dech, woda wdar­ła się do nosa i ust.

Wy­nu­rzył się, za­ma­chał rę­ka­mi, kasz­ląc i plu­jąc, zła­pał pierw­szą rzecz, któ­ra wpa­dła mu w rękę.

Wio­sło.

Ja­wyn­der trzy­mał je, sto­jąc na ru­fie ło­dzi i pa­trząc, tak, pa­trząc na nie­go swo­imi bia­ły­mi ocza­mi. Nie dy­szał już ani nie sa­pał.

– Peł­no tu wi­rów i prą­dów, któ­re po­tra­fią mio­tać stat­kiem jak łu­pin­ką, przy dnie są wiel­kie ka­mie­nie, muł, za­to­pio­ne drze­wa, śmie­ci przy­nie­sio­ne z gór­ne­go bie­gu rze­ki, w któ­re ła­two się za­plą­tać. Wła­ści­wie ra­cję mają ci, któ­rzy na­zy­wa­ją ten od­ci­nek „Rze­ką Łez”. Dużo ich wy­la­no po głup­cach, któ­rzy pró­bo­wa­li tu pły­wać.

Sta­rzec, wi­dząc, jak zło­dziej otwie­ra usta, uniósł rękę.

– Ciii, nic nie mów. Nie trać sił. po­wie­dzia­łem, że spró­bu­ję ci po­ka­zać, co kry­ją two­je sny. A wła­ści­wie po­ka­że ci to rze­ka. I oce­ni. A je­śli oka­żesz się czymś pa­skud­nym, par­szy­wym, nie­war­tym ist­nie­nia, za­bi­je. Pod­daj się jej, cał­ko­wi­cie. A je­śli prze­ży­jesz... na po­łu­dnie stąd są sło­ne ba­gna, na ich skra­ju ro­śnie kępa drzew. Je­dy­na w oko­li­cy. Będę tam cze­kał.

Rzu­cił wio­sło, a AIt­sin od­ru­cho­wo ucze­pił się go obie­ma rę­ka­mi – i nie­mal na­tych­miast po­szedł na dno. Coś zła­pa­ło go za nogi i po­cią­gnę­ło w dół. Jak­by był za­sy­sa­ny przez pasz­czę ol­brzy­miej, że­ru­ją­cej w głę­bi­nach ryby.

Ude­rzył o dno z taką siłą, że pu­ścił wio­sło. Wir ob­ró­cił nim, prze­cią­gnął po pia­chu i żwi­rze, zło­dziej za­cze­pił o gru­bą ga­łąź. Ko­szu­la na grzbie­cie roz­dar­ła się i na­gle ta sama ryba-be­stia po­cią­gnę­ła go w górę.

Wy­pły­nął, za­ma­chał rę­ka­mi, za­czerp­nął tchu, wrza­snął i znów po­szedł pod wodę.

W po­rów­na­niu z tym wi­rem ob­ję­cia po­przed­nie­go były jak de­li­kat­na piesz­czo­ta dro­giej kur­ty­za­ny. Te­raz AIt­sin wal­nął gło­wą o głaz, zo­stał unie­sio­ny w górę, wy­krę­co­ny w dwie stro­ny jed­no­cze­śnie, jak­by był sztu­ką bie­li­zny, wy­ży­ma­ną przez pracz­kę, ude­rzył o ko­lej­ny ka­mień, i to tak, że całe po­wie­trze uszło mu z płuc. El­ha­ran zda­wa­ła się tyl­ko na to cze­kać. Za­krę­ci­ła nim, ob­ró­ci­ła ple­ca­mi w dół i przy­ci­snę­ła do dna. Miał wra­że­nie, że na pier­si i no­gach przy­sia­dła mu gru­pa spe­cjal­nie do tego wy­na­ję­tych osił­ków. Zło­dziej wcze­pił się pal­ca­mi w żwir, pod­cią­gnął ko­la­na, od­bił w górę, rze­ka zła­pa­ła go w po­ło­wie dro­gi do po­wierzch­ni i po­cią­gnę­ła z po­wro­tem.

Nie­wie­le wi­dział, woda była męt­na od nie­sio­nych śmie­ci, dno, gła­zy, po­czer­nia­łe kło­dy wy­ła­nia­ły się tuż przed nim, nie da­jąc na­wet szan­sy na osło­nię­cie gło­wy. Znów huk­nął czasz­ką o dno, a w na­stęp­nej chwi­li po­czuł, jak­by za­ci­snę­ła się na nim gi­gan­tycz­na, wie­lo­pal­cza­sta łapa, miaż­dżą­ca że­bra i wnętrz­no­ści. Wpra­so­wa­ło go w żwir, twa­rzą w dół, krzyk­nął, reszt­ki po­wie­trza po­mknę­ły ku gó­rze i woda o gorz­ko ba­gien­nym po­sma­ku wdar­ła mu się w gar­dło.

To sieć, na­pły­nę­ła ja­sna myśl, za­plą­ta­łem się w sta­rą sieć... trze­ba ją prze­ciąć... szty­let...

Nie mógł ru­szyć żad­ną koń­czy­ną.

Choć mru­gał roz­pacz­li­wie, ota­cza­ła go ciem­ność. Co­raz głęb­sza, co­raz chłod­niej­sza, inna niż zwy­czaj­ny mrok na dnie rze­ki. Taka, któ­ra bie­rze swój po­czą­tek z ot­chła­ni, za któ­rą nie ma już nic.

Czu­je, jak coś niby gi­gan­tycz­na dłoń o wie­lu pal­cach ła­pie go i szar­pie.

Uno­si się i spa­da jed­no­cze­śnie.

Umie­ra.

Alt­sin na­gle zdał so­bie spra­wę, że umie­ra. Tu i te­raz. Że nie po­ra­dzi so­bie sam z prze­szko­dą. Nie mógł się ru­szyć, płu­ca pa­li­ły, jak­by ktoś ka­zał mu od­dy­chać roz­pa­lo­nym że­la­zem. Ciem­ność cią­gnę­ła w dół.

Uśmie­cha się i de­li­kat­nie mu­ska pal­ca­mi jego war­gi. Do­li­na po­grą­ża się w cie­niu, a oni sie­dzą na szczy­cie jed­ne­go z oko­licz­nych wzgórz i pa­trzą. W oknach wi­docz­nych z da­le­ka chat za­pa­la­ją się świa­teł­ka.

Pięk­nie... – mru­czy mu do ucha. – Pięk­nie...

Tak. Pięk­nie. Pięk­niej, niż są­dził, że kie­dy­kol­wiek bę­dzie. Nie­po­trzeb­nie się bał. Przy­by­sze oka­za­li się wę­drow­ca­mi, któ­rzy prze­mie­rza­ją nie­skoń­czo­ność Wszech­rze­czy. Pan, któ­re­mu po­kło­nił się jego lud, po­wi­tał ich jak dłu­go ocze­ki­wa­nych przy­ja­ciół. Obie stro­ny spraw­dza­ły się na­wza­jem, lecz nie było w tym wro­go­ści. Cuda, któ­re tu zna­leź­li, wy­da­wa­ły się fa­scy­no­wać ob­cych tak samo, jak fa­scy­no­wa­ły nas te, któ­re przy­nie­śli ze sobą.

Od tego cza­su mi­nę­ły dwa lata, w trak­cie któ­rych nie wi­dzie­li żad­ne­go z nich. Opo­wie­ści mó­wi­ły o po­staw­nych męż­czy­znach i ko­bie­tach o bla­dej skó­rze i wło­sach czar­nych jak noc. Po­dob­no mie­li oczy srebr­ne jak rtęć.

Tak. Pięk­nie – od­po­wia­da. – Za trzy dni skoń­czę prze­bu­do­wę pod­da­sza.

Na­resz­cie. Już my­śla­łam, że bę­dzie to trwa­ło wiecz­nie.

Ko­bie­ty. Prze­cież za­czął le­d­wo parę dni temu.

Na po­łu­dniu, na sto­kach wi­docz­nych w mro­ku gór, roz­pa­la się zło­ci­sta łuna. Mia­sto. Po­dob­no ma pięć­dzie­siąt ty­się­cy miesz­kań­ców, a jego uli­ce ką­pią się w świe­tle ty­się­cy lamp. Kie­dyś się tam w koń­cu wy­bio­rą, żeby zo­ba­czyć pię­tro­we domy z ka­mie­nia i ka­mien­ne pły­ty na chod­ni­kach. Trzy­dzie­ści mil. Dwa dni dro­gi.

Błysk. Świe­tli­sta lan­ca ude­rza z nie­ba, a może w nie­bo strze­la, nie spo­sób oce­nić, i na­gle całe mia­sto roz­świe­tla się me­ta­licz­nym bla­skiem. Ci­chy jęk z boku... pal­ce wbi­ja­ją­ce się w jego ra­mię tak, że bę­dzie ślad, na pew­no. I ci­sza, jak­by cały świat za­marł, za­dła­wił się prze­ra­że­niem.

Pod­ry­wa­ją się i bie­gną do domu.

Gdy są w po­ło­wie wzgó­rza, świa­tem wstrzą­sa prze­ta­cza­ją­cy się po do­li­nie grom, a z nie­ba wali dru­ga ko­lum­na bla­sku.

Tym ra­zem w śro­dek ich do­li­ny.

* * *

Ude­rze­nie! I ło­skot wstrzą­sa­ją­cy nie­bio­sa­mi. Dwie Po­tę­gi ska­czą so­bie do gar­deł, a sto­ją­ce u ich stóp ar­mie drżą, ocze­ku­jąc na swo­ją ko­lej.

Wróg, któ­re­go na­zwy nie po­tra­fił wy­mó­wić, po­staw­ne isto­ty o srebr­nej skó­rze i oczach jak lu­stra, ścią­gnął sprzy­mie­rzeń­ców. Nic im to nie da. Ich Pan zmiaż­dży ko­lej­nych na­jeźdź­ców, tak jak zmiaż­dżył tych pierw­szych.

Wę­zeł jest jak prze­dłu­że­nie cia­ła, dru­ga skó­ra, jak... wę­zeł ner­wów bie­gną­cy ku cen­trum świa­ta. Tam. Kil­ka­dzie­siąt kro­ków stąd jego brat sie­dzi na koń­skim grzbie­cie i pa­trzy na obóz wro­ga. Drze­mią­ca w nim Moc jest ni­czym słoń­ce.

Nie musi na Nie­go pa­trzeć, nie musi Go sły­szeć, za­wsze i wszę­dzie, gdzie­kol­wiek by po­szedł, czym­kol­wiek by się zaj­mo­wał, wie, gdzie jest i co robi On.

Bo jego brat po­ja­wia się rzad­ko, co­raz rza­dziej. Ten wróg jest sil­ny i wal­czy, uży­wa­jąc swo­jej dzi­wacz­nej Mocy, przy­wo­łu­jąc de­mo­ny i ema­na­cje z sa­me­go dna Cha­osu. Ich Pan musi po­nad mia­rę wy­ko­rzy­sty­wać cia­ło śmier­tel­ni­ka, by prze­ciw­sta­wić się ta­kim ata­kom. Stąd czar­ne siń­ce, opuch­nię­te sta­wy, wy­pa­da­ją­ce wło­sy i zęby. Cena za prze­pusz­cza­nie przez wła­sne cia­ło Mocy boga jest ogrom­na. Cza­sem na­wet Uzdro­wie­nie tą samą Mocą nie wy­star­cza, zwłasz­cza w cza­sie bi­twy ta­kiej jak ta.

Ude­rze­nie! Czu­je je, jak­by tra­fił go pio­run. Błysk i huk spa­da­ją na nie­go w tej sa­mej chwi­li, spazm wszyst­kich mię­śni, ryk wy­rwa­ny z gar­dła. Ra­zem z nim krzy­czy kil­ka­na­ście na­czyń, i na­gle wie, każ­dą ko­ścią, mię­śniem i ner­wem, że Pan po­trze­bu­je wszyst­kich swo­ich sił, by po­wstrzy­mać atak. Wy­glą­da na to, że w obo­zie na­prze­ciw nich, za wa­łem i ostro­ko­łem, jest coś wię­cej niż tyl­ko uzdol­nie­ni cza­row­ni­cy. Chy­ba osa­czy­li tu­taj jed­ną z po­mniej­szych Po­tęg, któ­ra ze wszyst­kich sił nie po­zwa­la­ła się wy­przeć z tego świa­ta.

Grzmot i drgnię­cie zie­mi.

Ich Pan bu­dzi swo­ją praw­dzi­wą Moc.

Aman’reh, sły­szy w gło­wie i pę­dzi w stro­nę wierz­chow­ca. Jego brat sła­nia się w sio­dle, nie, nie dla­te­go, że atak go po­wa­lił, lecz dla­te­go, że Moc Pana jest zbyt po­tęż­na i wła­śnie w tej chwi­li cia­ło śmier­tel­ni­ka pod­da­je się. Pier­wo­rod­ny krwa­wi z uszu, oczu i nosa, kasz­le i plu­je zę­ba­mi.

Te­raz ty, bra­ciemówi jesz­cze z sio­dła.On wy­brał cie­bie. Je­ste­śmy po­dob­ni, więc bę­dzie mógł ła­twiej... szyb­ciej cię Ob­jąć.

Pod­trzy­mu­je go, po­ma­ga zsiąść z ko­nia. Przez ar­mię prze­bie­ga dreszcz, lecz zo­sta­je na­tych­miast stłu­mio­ny. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku, mię­dzy wo­jow­ni­ków pły­nie wie­dza, Pan zmie­nia na­czy­nie.

Gdy­byś się tro­chę po­spie­szył... – Kaszl­nię­cie brzmi jak char­kot ko­na­ją­ce­go zwie­rzę­cia – ... gdy­byś nie zwle­kał przez te kil­ka ude­rzeń ser­ca, to ty był­byś pier­wo­rod­nym, bra­cie.

Wiem.

Wiesz... za­zdro­ści­łem ci... jej, dzie­ci, cha­ty w do­li­nie. Pła­ka­łem, gdy zgi­nę­ła.

Zna­la­zła dro­gę i jest te­raz znów z nimi...

Tak... I te­raz w kra­ju zmar­łych... nie ma już... spo­koj­ne­go miej­sca...

Uśmie­cha­ją się, po raz pierw­szy od lat, w taki spo­sób, w jaki szcze­rzy­li się do sie­bie w dzie­ciń­stwie. Bliź­nia­cy, po­dob­ni jak kro­ple wody, a choć wy­bra­li róż­ne dro­gi, w tej chwi­li są jed­no­ścią.

Że­gnaj, bra­cie... On... już... idzie...

Za­krwa­wio­na gło­wa opa­da na bok, i na­gle JEST.

Od­wra­ca się, wska­ku­je na ko­nia i pa­trzy na obóz wro­ga.

Obca Po­tę­ga wy­czer­pa­ła siły w ostat­nim ata­ku, wy­raź­nie przy­ci­chła.

Ma­cha ręką, a trzy­dzie­ści ty­się­cy wo­jow­ni­ków ru­sza do ata­ku...

* * *

Bra­cie?

Obec­ność jest de­li­kat­na, nie­mal nie­zau­wa­żal­na, jak mu­śnię­cie ba­bie­go lata na twa­rzy. Jed­nak­że przy­cią­ga uwa­gę ni­czym chla­śnię­cie przez na­gie ple­cy by­kow­cem wy­mo­czo­nym w oc­cie.

Bóg zja­wia się w pół ude­rze­nia ser­ca, ko­lo­ry, dźwię­ki i za­pa­chy wy­bu­cha­ją in­ten­syw­no­ścią.

Mogę przyjść?

Za­sko­cze­nie Nie­śmier­tel­ne­go jest tak wiel­kie, że na­wet on je czu­je.

Przyjdź, sły­szy wresz­cie.

Przed nim otwie­ra się por­tal, roz­świe­tla­jąc poły na­mio­tu szkar­łat­ną po­świa­tą.

Wy­cho­dzi z nie­go ko­bie­ta. Mło­da, ład­na. Naga.

Pa­trzy na nią oczy­ma swo­imi i boga jed­no­cze­śnie. Wi­dzi dziew­czy­nę i no­szo­ną przez nią Obec­ność. I obie pa­trzą na nie­go. Na nich.

Cze­go chcesz?

Zda­nie zo­sta­je wy­po­wie­dzia­ne na głos i przez chwi­lę ma wra­że­nie, że on to zro­bił. Ale nie, to prze­cież nie­moż­li­we.

Po­roz­ma­wiać. Za­dać py­ta­nie. Zna­leźć od­po­wiedź.

Ma miły, ni­ski głos. I cia­ło wo­jow­nicz­ki, szczu­płe, pięk­nie umię­śnio­ne, na­zna­czo­ne bli­zna­mi.

O czym po­roz­ma­wiać?

Wie, że ta­kie spraw­dza­nie jest nie­po­trzeb­ne. Bóg do­brze wie, o czym ma być ta roz­mo­wa. Lecz naj­wy­raź­niej nie chce jej za­czy­nać.

Po­czu­łeś to wczo­raj? La­ment na pół­no­cy? Ból i cier­pie­nie? Se­tren wcią­gnął va’he­ro­wee-semh w pu­łap­kę i znisz­czył ich jed­ność. Wy­co­fu­ją się.

Oczy­wi­ście, że to po­czuł. Jak więk­szość Nie­śmier­tel­nych. Jego naj­bliż­sze na­czy­nie po­mknę­ło w stro­nę ziem Wład­cy To­po­ra, by prze­ka­zać gra­tu­la­cje i po­pro­sić o wspar­cie. Na ra­zie nie było od­po­wie­dzi.

Nie mu­sia­ła o to py­tać.

On od­szedł.

Kto?

Byk. Wró­cił do swo­je­go kró­le­stwa.

Uczu­cie mię­dzy roz­ba­wie­niem a po­gar­dą. Se­tren uciekł. Więk­szość wo­jow­ni­ków da­rzy­ła go sza­cun­kiem, lecz naj­wy­raź­niej o to nie dbał. Obro­nił swo­je zie­mie, wy­parł na­jeźdź­ców i od­szedł, jak­by resz­ta świa­ta go nie ob­cho­dzi­ła.

To jego spra­wa.

Jego kró­le­stwo jest za­mknię­te. Pró­bo­wa­łam do nie­go do­trzeć... nie ma od­po­wie­dzi.

Cóż z tego?

Kró­le­stwo jest za­mknię­tepo­wtó­rzy­ła.

Ci­sza i bez­ruch. Czu­je, jak­by bóg w tej chwi­li wła­śnie opu­ścił jego cia­ło. Mija kil­ka­dzie­siąt ude­rzeń ser­ca, nim znów po­ja­wia się Obec­ność.

Spraw­dzi­łemsły­szy wła­sny głos.Wszyst­kie bra­my do jego kró­le­stwa zni­kły... Co to zna­czy?

Pod­sze­dłeś tak bli­sko?

Tak.Ostroż­na od­po­wiedź, pod­szy­ta nie­pew­no­ścią. Ukłu­cie stra­chu wy­peł­za gdzieś z głę­bi i ma wra­że­nie, że sły­chać je w ko­lej­nym zda­niu.To jesz­cze nic nie zna­czy.

– Sły­sza­łeś od­głos wa­lą­cych się drzew? Krzy­ki? Ryk pę­ka­ją­ce­go nie­ba? On wal­czy...

Tym ra­zem strach jest wy­raź­ny, ma smak że­la­za w ustach, jak wte­dy, gdy jako dziec­ko omal nie uto­nął. I za­sta­na­wia się, czy to strach jego, czy boga.

– Z kim?Py­ta­nie jest szyb­kie, pra­wie agre­syw­ne.Kto mógł­by się we­drzeć do za­mknię­te­go kró­le­stwa?

Nikt.Ko­bie­ta uśmie­cha się i w tym uśmie­chu są obie, ona i bo­gi­ni.Roz­ma­wia­li­śmy o tym, pa­mię­tasz?

To nie­moż­li­we.

A ile cza­su już trwa ta woj­na? Kie­dy ostat­nio do­ko­na­łeś Zjed­no­cze­nia? Kie­dy opu­ści­łeś wszyst­kie na­czy­nia i znów by­łeś sobą? Kie­dy od­wie­dzi­łeś wła­sne kró­le­stwo?

Nie znaj­du­je w tych py­ta­niach sen­su, lecz czu­je, jak wzbu­dza­ją one fu­rię jego boga.

To nic nie zna­czyce­dzi.Za­gu­bi­li­śmy się w tej woj­nie, ale od­naj­dzie­my się z po­wro­tem. To na­sze po­świę­ce­nie, dla lu­dzi, i oni to wie­dzą.

Na­praw­dę? A pa­trzy­łeś im ostat­nio w oczy...?

* * *


Obcy kuca na ka­mie­niu w cha­rak­te­ry­stycz­nej po­zy­cji. Nogi pod bro­dą, ręce za­ple­cio­ne wo­kół ko­lan. Z da­le­ka moż­na by go wziąć za czło­wie­ka w dziw­nym pan­ce­rzu i ma­sce na twa­rzy.

Zbli­ża się po­wo­li, roz­cią­gnął swo­je na­czy­nia w dłu­gi na dzie­sięć mil sznur, go­tów do uciecz­ki, Wę­zeł łą­czy go z kil­ko­ma naj­bliż­szy­mi. Moc pul­su­je wo­kół.

Od ob­ce­go bie­gnie smu­ga cie­nia, jak­by stru­mień roz­fa­lo­wa­ne­go od go­rą­ca po­wie­trza, któ­re ktoś za­bar­wił kil­ko­ma kro­pla­mi atra­men­tu. Kaaf jest obec­na.

Sta­je kil­ka kro­ków przed ka­mie­niem. Trze­ba za­cho­wać ostroż­ność, czło­wiek nie po­tra­fił­by sko­czyć z ta­kiej po­zy­cji, ven­leg­go – tak. Ukry­te pod chi­ty­no­wym pan­ce­rzem mię­śnie i ścię­gna dzia­ła­ją jak na­pię­te łu­czy­sko ku­szy, w mgnie­niu oka mogą wy­rzu­cić wa­żą­ce dwie­ście fun­tów cia­ło w po­wie­trze. Je­dy­na po­cie­cha, że na­wet oni nie mogą prze­by­wać w sta­nie ta­kiej go­to­wo­ści zbyt dłu­go.

Czu­je na­ra­sta­ją­cy w głę­bi po­nu­ry re­chot. Roz­ba­wie­nie boga, któ­ry ścią­gnął tu całą Moc, jaką zdo­łał opa­no­wać, po­wie­trze aż iskrzy. A li­nia cie­nia, łą­czą­ca po­słań­ca z kaaf, ma sze­ro­kość kil­ku stóp. Je­śli do­brze ro­zu­mie za­sa­dy rzą­dzą­ce obcą Obec­no­ścią, to gi­gan­tycz­na po­tę­ga. Obaj mogą w cza­sie krót­szym niż ude­rze­nie skrzy­deł trzmie­la za­mie­nić dzie­sięć mil kwa­dra­to­wych te­re­nu w wy­ża­rzo­ną pu­sty­nię. Nie ma więc zna­cze­nia, jak szyb­ko obcy da radę rzu­cić się do ata­ku. A mimo to przy­jął taką wła­śnie po­zy­cję.

To tak jak ja, my­śli kwa­śno. Pod­cho­dzi do nie­go z Mie­czem prze­rzu­co­nym przez ra­mię, i jest to bar­dziej od­ruch czło­wie­ka niż Nie­śmier­tel­ne­go. Choć do koń­ca nie wiem, któ­re­go z nas bar­dziej uspo­ka­ja cię­żar sta­li.

Po­seł uno­si pra­wą rękę. Jego dłoń jest bar­dzo po­dob­na do ludz­kiej, pięć pal­ców, kciuk. Tyl­ko pal­ce mają przy­naj­mniej je­den staw wię­cej i wy­glą­da­ją jak rę­ka­wi­ca wy­ko­na­na z pan­ce­rzy­ków wiel­kich chrząsz­czy. Dłoń wy­ko­nu­je po­wol­ny ta­niec.

Stój. Nie pod­chodź. Odłóż broń.

Żad­nych po­wi­tań, ty­tu­łów, przed­sta­wia­nia się. Dla ven­leg­go­wi nie ist­nie­ją kon­we­nan­se. Przy­naj­mniej nie w sto­sun­ku do ko­goś, kto jest głu­chy na pieśń kaaf.

Zejdź z ka­mie­niari­po­stu­je.

Obcy nie po­tra­fią lub nie chcą mó­wić, choć bez wąt­pie­nia ro­zu­mie­ją ludz­kie ję­zy­ki. Le­gen­dy, któ­re przy­nie­śli z sobą przy­by­sze, mó­wią o tym, że za­ku­ci w chi­ty­nę wo­jow­ni­cy byli kie­dyś bar­dziej po­dob­ni do resz­ty ras, mie­li ko­ści, mięk­kie cia­ła i twa­rze. Lecz z ja­kichś po­wo­dów za­czę­li się prze­kształ­cać, uży­wa­jąc do tego so­bie tyl­ko zna­nej sztu­ki, aż przy­bra­li wy­gląd taki jak te­raz. Ko­ści mie­li na­dal, jego Miecz mógł o tym za­świad­czyć, po­dob­nie jak mięk­kie cia­ła ukry­te pod pan­ce­rza­mi, któ­re sta­ły się czę­ścią ich ciał, lecz nikt ni­g­dy nie wi­dział twa­rzy ży­we­go ven­leg­go i nikt nie sły­szał ich ję­zy­ka. Kaaf była dla nich wszyst­kim.

Po­seł od­chy­la się w tył i pro­stu­je po­wo­li jed­ną koń­czy­nę, po chwi­li wa­ha­nia pro­stu­je też dru­gą. A ra­czej to, co z niej zo­sta­ło. Noga nie ma sto­py, a pry­mi­tyw­na pro­te­za, wy­ko­na­na z cze­goś po­dob­ne­go do drew­na, wy­glą­da na bar­dzo pro­wi­zo­rycz­ną.

Przez chwi­lę pa­trzy na oka­le­czo­ne­go wo­jow­ni­ka. Nie od­kła­da bro­ni. To pierw­szy tak po­waż­nie ran­ny ven­leg­go, któ­re­mu klan po­zwo­lił prze­żyć. Za­wsze za­bi­ja­li tych, któ­rzy w wal­ce stra­ci­li frag­ment cia­ła, choć­by to był ko­niu­szek ma­łe­go pal­ca. Kaaf ceni tyl­ko do­sko­na­łość. Co to zna­czy? Czy wy­sła­li go, bo jest bez­war­to­ścio­wy, więc może zginąć? Czy za­raz na­stą­pi atak?

Miecz, upo­mi­na się obcy.

Wsu­wa broń w pę­tlę na ple­cach, pro­stu­je się. Czu­je Wę­zeł, Moc na­pie­ra, na­czy­nia są go­to­we, je­śli kaaf chce wal­ki, do­sta­nie ją.

Mówrzu­ca krót­ko.

Po­seł za­sty­ga, smu­ga cie­nia łą­czą­ca go z kaaf ciem­nie­je na mo­ment. Przez chwi­lę wy­da­je się, że przy­bysz za­mie­nił się w po­sąg. W miej­scu oczu ma prze­sło­nę wy­glą­da­ją­cą jak dwa ka­wał­ki wul­ka­nicz­ne­go szkli­wa, nie da się z nich nic wy­czy­tać. Pio­no­wa szcze­li­na pan­cer­nej prze­sło­ny na twarz się­ga spod oczo­do­łów aż do pod­bród­ka. Pod chi­ty­ną nie wi­dać na­wet, czy obcy od­dy­cha, czy nie. Jak po­ro­zu­mieć się z kimś ta­kim?

Mgli­ści oszu­ka­li nas. To nie wy znisz­czy­li­ście awu­kleh. Chce­my ich za­bić. Dłoń po­ru­sza się po­wo­li i te­raz jest ja­sne, dla­cze­go wy­sła­no oka­le­czo­ne­go wo­jow­ni­ka. To są sło­wa zdra­dy. Po dzie­się­ciu la­tach woj­ny ven­leg­go­wi są go­to­wi zdra­dzić so­jusz­ni­ków, Pa­nów Mgieł. I nie­waż­ne, czy in­for­ma­cja o oszu­stwie jest praw­dzi­wa, czy nie, ten wo­jow­nik nie wró­ci już do kla­nu. Ska­lał się tymi sło­wa­mi. Kaaf obar­czy go winą i od­rzu­ci, by resz­ta mo­gła za­cho­wać twarz.

Więc mamy wspól­ny celmówi i uśmie­cha się, no­tu­jąc na przy­szłość, by uważ­nie ob­ser­wo­wać swo­ich no­wych sprzy­mie­rzeń­ców. Je­śli kie­dy­kol­wiek za­uwa­ży, że da­ro­wu­ją ży­cie oka­le­czo­ne­mu wo­jow­ni­ko­wi, po­wi­nien szy­ko­wać się na cios w ple­cy.

Za­czy­na­ją ne­go­cja­cje.

* * *

Ude­rzył o coś na dnie, prąd po­rwał go, za­krę­cił i wy­niósł ku po­wierzch­ni.

Obok wy­czuł ruch, wy­cią­gnął rękę, wcze­pił się w prze­pły­wa­ją­cy kształt, utrzy­mał na po­wierzch­ni. Na wpół zmur­sza­ła skrzyn­ka, nie­sio­na w dół nur­tu. Przed nim po­wierzch­nia rze­ki tań­czy­ła w roz­le­głym, iście pie­kiel­nym wi­rze.

Niech to szlag, zdą­żył po­my­śleć, nim woda za­krę­ci­ła nim i we­ssa­ła pod po­wierzch­nię.

* * *

Dziec­ko. Na środ­ku jego na­mio­tu. Ma dwa lata, osiem mie­się­cy i sześć dni. Przy­ła­pu­je się na tym, że od pew­ne­go cza­su od­li­cza każ­dy dzień, jak­by był naj­więk­szym skar­bem. Dziś, ju­tro, po­ju­trze. Każ­da chwi­la się li­czy.

Dziew­czyn­ka pa­trzy na nie­go i marsz­czy nos. Po­tem uśmie­cha się i klasz­cze w dło­nie, a małe słoń­ca za­pa­la­ją się i ga­sną wo­kół jej pa­lusz­ków.

Moc.

Ni­g­dy jesz­cze nie zda­rzy­ło się coś ta­kie­go, cia­ło wy­peł­nio­ne w chwi­li po­czę­cia du­chem dwóch bóstw i dwoj­ga śmier­tel­ni­ków. Nie jest bo­gi­nią, nie jest też zwy­kłym na­czy­niem.

Gdy do­ro­śnie, może wstrzą­snąć świa­tem.

* * *

Bi­twa. Po raz pierw­szy sta­je prze­ciw bra­tu.

Ten atak jest za­ska­ku­ją­cy i pod­stęp­ny. Gal­leg pierw­szy rzu­ca swo­ich świę­tych wo­jow­ni­ków do wal­ki, a jego wła­sna Obec­ność wrzesz­czy z wście­kło­ści, wyje o zdra­dzie i nie­go­dzi­wo­ści.

Za­wsze mało ro­zu­miał i ni­g­dy nie mógł się­gnąć wzro­kiem da­lej niż kil­ka dni w przód. Mimo wszyst­ko fu­ria Pana Burz roz­ry­wa nie­bo.

Ale nie da mu się zła­mać, nie dziś.

Li­nię jego cięż­kiej pie­cho­ty wspie­ra­ją puł­ki ven­leg­go­wi. Za­ku­ci w chi­ty­nę wo­jow­ni­cy sto­ją twar­do, jak­by wro­śli w zie­mię, a atak za ata­kiem roz­bi­ja się o mur ich tarcz.

Je­śli wy­trzy­ma­ją, da kaaf to, o co pro­si.

Zie­mię, na któ­rej bę­dzie mo­gła od­cho­wać na­stęp­ne po­ko­le­nia.

I po­kój.

* * *

Mia­sto wy­glą­da na opusz­czo­ne.

Wjeż­dża na uli­ce i mi­mo­wol­nie przy­wo­łu­je Tar­czę, choć myśl, że ktoś ośmie­lił­by się w nie­go strze­lić albo ci­snąć włócz­nią, jest tak ab­sur­dal­na, że pra­wie się uśmie­cha.

Jed­nak pu­ste uli­ce i za­mknię­te drzwi do­mów po­wstrzy­mu­ją ten gry­mas.

Na środ­ku mia­sta jest ry­nek.

Na ryn­ku stoi sa­mot­ny sta­rzec.

Sta­rzec kła­nia się ni­sko i mówi:

Wi­taj, pa­nie.

Gdzie wszy­scy? – pyta, choć wie, że kry­ją się po do­mach.

Szu­ka­ją po­ko­ju, pa­nie.

Po­ko­ju? – to sło­wo brzmi nie­mal obco. – Po­ko­ju? Dziś, gdy świat ugi­na się pod brze­mie­niem na­jeźdź­ców? Gdy set­ki ty­się­cy wa­szych bra­ci i sióstr od­da­ły ży­cie w jego obro­nie?

Krę­ci gło­wą i te­raz do­pie­ro się uśmie­cha, a pod cię­ża­rem tego uśmie­chu sta­rzec bled­nie i za­czy­na się trząść.

Lecz po chwi­li od­po­wia­da wła­snym uśmie­chem, tak smut­nym, że wy­da­je się, iż nie­bo za­raz za­pła­cze.

Było tu, w na­szej do­li­nie, pięć miast, pa­nie. Loh, Nert, Nowe Paot, My­fert i na­sze. Dwa­dzie­ścia lat temu przy­sze­dłeś do Loh i wszy­scy męż­czyź­ni po­szli na woj­nę, pięt­na­ście lat temu za­bra­łeś z Nert każ­de­go, kto dał radę udźwi­gnąć broń, osiem lat temu Nowe Paot opu­sto­sza­ło, bo po­trze­bo­wa­łeś lu­dzi do wal­ki. Trzy lata temu wszy­scy w My­fert po­mię­dzy pięt­na­stym a sześć­dzie­sią­tym ro­kiem ży­cia przy­wdzia­li zbro­je i po­szli na woj­nę. Nie wró­cił nikt.Sta­rzec mó­wił ci­cho, nie pa­trząc mu w oczy. – Tam­te mia­sta... umar­ły. Ko­bie­ty i star­cy za­bie­ra­li dzie­ci i przy­cho­dzi­li do nas, by...

Wiemprze­ry­wa mu, bo po to wła­śnie przy­był. Po po­ko­le­nie, któ­re w tym cza­sie do­ro­sło. Ale sta­rzec zda­je się nie do­strze­gać groź­by w jego gło­sie.

By­łem dziec­kiem, gdy za­czę­ła się woj­na, pa­nie. Mia­łem pięć lat. Od tego cza­su przy­by­sze nad­cho­dzą i od­cho­dzą, a my z nimi wciąż wal­czy­my i wal­czy­my. Cza­sem są so­jusz­ni­ka­mi, cza­sem wro­ga­mi, cza­sem jeźdź­cy Laal lub wo­jow­ni­cy Kan’ny osła­nia­ją nas tar­cza­mi, a cza­sem nu­rza­ją mie­cze w na­szej krwi. Za­wie­ra­my so­ju­sze i je ła­mie­my, ata­ku­je­my i bro­ni­my się. I nie ma w tym mie­ście ni­ko­go oprócz mnie, kto by pa­mię­tał, jak to jest bu­dzić się i nie bać woj­ny.

Sta­rzec milk­nie, drżą­cy­mi rę­ko­ma ocie­ra pot z czo­ła.

A z pię­ciu miast zo­sta­ło jed­no.

Prze­ry­wa mu unie­sie­niem ręki, a wte­dy głos czło­wie­ka za­mie­nia się w szept i cich­nie.

Ju­tro.Wy­da­je wy­rok.Ju­tro wyj­dzie­cie z mia­sta. Po­tem je spa­li­cie. Za­ło­ży­łem obo­zy, gdzie ko­bie­ty będą mo­gły ro­dzić w spo­ko­ju, rok po roku. Po­trze­bu­je­my wo­jow­ni­ków.

Waha się.

Ty niemówi wresz­cie. Ty, ostat­ni z po­ko­le­nia dzie­ci po­ko­ju, zo­sta­niesz tu­taj.

Twarz star­ca kur­czy się dziw­nie, po­tem krzy­wi w uśmie­chu.

Ostat­ni? Nie, pa­nie. Do­pie­ro gdy po­rzu­cisz to na­czy­nie, do­pie­ro wów­czas umrze ostat­nie z dzie­ci cza­sów po­ko­ju. A wte­dy niech Cha­os zli­tu­je się nad tym świa­tem, sko­ro nasi bo­go­wie nie chcą tego zro­bić.

* * *


Pa­trzy na swo­ich lu­dzi, na to, co zo­sta­ło z sze­ściu ty­się­cy, z któ­ry­mi wkro­czył w góry. Ośmiu­set wo­jow­ni­ków, po­kry­tych ku­rzem, w po­tar­ga­nych kol­czu­gach i po­wgnia­ta­nych heł­mach. Nie­mal każ­dy nosi ko­lek­cję blizn, któ­ra za­wsty­dzi­ła­by stu­let­nie­go we­te­ra­na, a prze­cież na pal­cach jed­nej ręki może zli­czyć tych, co prze­kro­czy­li trzy­dziest­kę. Uzdro­wi­cie­le czer­pią z jego Mocy, więc po bi­twie uda­je im się po­sta­wić na nogi nie­mal każ­de­go, kto prze­żył, ale to i tak za mało. Stra­ty są zbyt duże, a ko­bie­ty nie na­dą­ża­ją z ro­dze­niem. Na­wet te w obo­zach.

Jest zmę­czo­ny. Za­po­mniał już, jak to jest na­rzu­cać Wolę wię­cej niż dzie­się­ciu ty­siąc­om wo­jow­ni­ków. A prze­cież jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi od­dy­cha­ło, wal­czy­ło i gi­nę­ło dla nie­go bez mru­gnię­cia okiem. Ra­zem z brać­mi i sio­stra­mi pro­wa­dził do wal­ki ćwierć mi­lio­na mie­czy. Dziś mają może po­ło­wę tego.

Po­trze­ba przy­naj­mniej kil­ku­na­stu lat, żeby z no­wo­rod­ka wy­rósł peł­no­praw­ny wo­jow­nik.

Po raz ko­lej­ny przy­ła­pu­je się na tym, że my­śli o resz­cie swo­ich bra­ci w Po­dzie­le­niu: oni. Nie pa­mię­ta już, kie­dy my­ślał: ja. Ja. Jed­na oso­ba, któ­ra roz­dzie­li­ła swo­je umie­jęt­no­ści tak, by naj­le­piej wy­ko­rzy­stać je w wal­ce. Na­czy­niom, któ­re wy­peł­niał, nada­wał na­zwy tak, by naj­le­piej opi­sy­wa­ły ich umie­jęt­no­ści. Dłoń Po­cie­sze­niaprzy­no­szą­ca zro­zu­mie­nie dla stra­ty i śmier­ci. Lan­ca Gnie­wuśmier­tel­nie groź­na w swo­im bi­tew­nym sza­le. Po­ca­łu­nek Spo­ko­julo­do­wa­to chłod­ny i w wal­ce, i w śmier­ci. Ka­mien­ne Okoktó­re­go okrut­ny prag­ma­tyzm prze­ra­żał na­wet wład­ców Kra­ju Mgieł. Bi­tew­na Pięść...

Na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy te na­zwy sta­ły się imio­na­mi. A imię to coś zbyt oso­bi­ste­go, aby tak po pro­stu się z nim roz­stać.

Bra­my kró­le­stwa Se­tre­na wciąż były za­mknię­te.

Jest jed­nak coś, co ich łą­czy, ozda­bia twa­rze uśmie­chem i ła­go­dzi cha­rak­te­ry. Dziec­koKay’ll być może sta­nie się klu­czem, któ­ry po­wstrzy­ma wal­kę o do­mi­na­cję.

* * *

Jeń­cy cze­ka­ją, Pa­nie.

Od­wra­ca się, na­czy­nie stoi przed nim w po­zie sza­cun­ku, za­krwa­wio­ny to­pór trzy­ma w jed­nej ręce, tar­cza w dru­giej wy­glą­da zaś, jak­by prze­ga­lo­po­wał po niej od­dział cięż­kiej jaz­dy. Jan­se’ryn, trze­cie z jego na­czyń, naj­lep­szy to­por­nik, ja­kie­go wi­dział. Na­wet nie mu­siał szcze­gól­nie wspo­ma­gać jego ta­len­tu. Chło­pak wal­czy, jak­by uro­dził się z bro­nią w ręce.

Wal­czy.

Uśmie­cha się do sie­bie. Po raz pierw­szy od wie­lu lat jego na­czy­nia mu­sia­ły sta­nąć do wal­ki. Ma ich przy so­bie za­wsze przy­naj­mniej kil­ku­na­stu, choć to nie­praw­da, że bóg po­trze­bu­je ich na wy­pa­dek śmier­tel­ne­go zra­nie­nia cia­ła, któ­re wła­śnie nosi. Ist­nie­je ta­kie praw­do­po­do­bień­stwo, lecz jest nie­wiel­kie. Oczy­wi­ście umie­jęt­no­ści bi­tew­ne są waż­ne, wszyst­kie jego na­czy­nia są mi­strza­mi w po­słu­gi­wa­niu się bro­nią, a ich wro­dzo­ne ta­len­ty wsparł wszyst­kim, co bóg może ofe­ro­wać śmier­tel­ni­ko­wi, nie obej­mu­jąc go cał­ko­wi­cie. Lecz ich głów­ną rolą jest coś in­ne­go.

Gdy bóg przy­cho­dzi, by roz­pę­tać hu­ra­gan swo­je­go gnie­wu, i Obej­mu­je na­czy­nie peł­ną Mocą, ludz­kie cia­ło pod­da­je się, roz­pa­da, nie­zdol­ne wy­trzy­mać prze­pły­wu ta­kiej po­tę­gi. Po ca­łym dniua raz zda­rzy­ło mu się tak wal­czyćcia­ło miał po­kry­te czar­ny­mi siń­ca­mi, sta­wy na­puch­nię­te, zęby chwia­ły się w dzią­słach, pluł i si­kał krwią. Zo­stał ule­czo­ny, bru­tal­nie i bez ce­re­gie­li, lecz praw­da jest taka, że gdy­by wal­ka po­trwa­ła wte­dy jesz­cze pół dnia, bóg bez sło­wa po­rzu­cił­by go i prze­niósł się do in­ne­go na­czy­nia, a on sam sko­nał­by w kil­ka chwil, bro­cząc ropą i cuch­ną­cy­mi wy­dzie­li­na­mi ze wszyst­kich otwo­rów cia­ła.

Wi­dział to już raz, gdy umie­rał jego star­szy brat.

Na­czy­nia są po to, by zu­ży­wać je w wal­ce.

Pa­trzy na mło­de­go to­por­ni­ka i uśmie­cha się jesz­cze raz. Dziś dziel­nie wal­czył, kie­dy jeźdź­cy Laal i ich nowi so­jusz­ni­cy nie­mal prze­cię­li na pół jego ar­mię. Mu­siał użyć na­czyń do za­tka­nia wy­ło­mu w li­nii pie­cho­ty, a choć żad­ne z nich nie zgi­nę­ło, to kil­ka od­nio­sło rany. Cięż­ka bi­twa.

Ilu? – pyta wresz­cie.

Oko­ło pię­ciu­set.

Ob­ra­ca gło­wę. Sto­ją tam, po­środ­ku po­bo­jo­wi­ska, lu­dzie i sui. Po­dob­no ci przy­by­sze nie­na­wi­dzą ven­leg­go­wi jak za­ra­zy za ja­kieś zbrod­nie sprzed wie­ków. Dla­te­go wspar­li Laal w wal­ce. Są nie­co wy­żsi od lu­dzi, szczu­pli i ży­la­ści, o skó­rze ko­lo­ru po­pio­łu, po­kry­tej uko­śny­mi prę­ga­mi. Na­wet twa­rze mają ozdo­bio­ne w ten spo­sób. Do tej pory nie wie, czy to na­tu­ral­na ozdo­ba, czy ro­dzaj ta­tu­ażu. Nie­waż­ne. Obcy nie są stąd i po­win­ni umrzeć.

Dziel­nie wal­czy­li sły­szy na­gle. – Zo­sta­li, żeby osło­nić od­wrót resz­ty.

To praw­da. Wal­czy­li dziel­nie. Nie­mal za­słu­ży­li na sza­cu­nek.

Ci, któ­rzy sta­ją prze­ciw bra­ciom, z ob­cy­mi de­mo­na­mi u boku, mają umrzećmówi, i nie wie już, czy to on, czy bóg. Lecz ja­kie to ma zna­cze­nie?Za­bij­cie ich. Wszyst­kich.

I po raz pierw­szy wi­dzi to. Wa­ha­nie. Drgnię­cie dło­ni, błysk opo­ru w oczach, nie­mal zmarsz­cze­nie brwi.

Pa­niegłos na­czy­nia jest ab­so­lut­nie opa­no­wa­ny.W ze­szłym mie­sią­cu Pani Koni uwol­ni­ła trzy­stu na­szych, wy­pu­ści­ła na­wet set­kę ven­leg­go­wi. My też...

Nie koń­czy, lecz nie musi. My też wal­czy­my prze­ciw bra­ciom z ob­cy­mi u boku.

Za­wra­ca anh’ogie­ra i ru­sza w stro­nę obo­zu. I w po­ło­wie ob­ro­tu robi to, cze­go nie mu­siał zro­bić jesz­cze ni­g­dy z żad­nym swo­im na­czy­niem. Się­ga przez Wę­zeł i ła­mie jego wolę. Mło­dy to­por­nik drży i przy­my­ka na chwi­lę oczy, a gdy je otwie­ra, nie ma w nich nic poza ab­so­lut­nym uwiel­bie­niem.

Roz­kaz, pa­nie.Kła­nia się ni­sko. I idzie wy­ko­nać roz­kaz.

Lecz bę­dzie pa­mię­tał. Na­wet je­śli jego ser­ce wy­peł­nia te­raz mi­łość i po­słu­szeń­stwo, bę­dzie pa­mię­tał.

* * *

Zdra­da! Ven­leg­go­wi za­ata­ko­wa­li obo­zy, któ­re za­ło­żył dla swo­ich lu­dzi. Nie miał tam w ogó­le stra­ży, bo więk­szość sił trzy­ma­ła li­nię wschod­nich gór. Za­nim zdą­żył wró­cić, osiem obo­zów zo­sta­ło zma­sa­kro­wa­nych. Star­cy, ko­bie­ty, dzie­ci, nie­licz­ni męż­czyź­ni.

Ju­tro... ju­tro ude­rzy na ich rów­ni­nę.

Ka­zał za­bić wszyst­kich tych, któ­rzy peł­ni­li funk­cję łącz­ni­ków z jego woj­ska­mi.

Trze­ba wy­słać po­słań­ców do Laal.

* * *

Coś prze­cią­gnę­ło nim po dnie i wy­pchnę­ło w górę. Alt­sin za­kasz­lał, za­czął pluć wodą, a po­tem na­gle do­strzegł, że ma przed sobą szan­sę. Ćwierć mili spo­koj­ne­go nur­tu z wodą gład­ką jak szkla­na ta­fla, z brze­giem od­le­głym o nie­speł­na dwie­ście kro­ków.

Mógł wy­rwać się El­ha­ran z ob­jęć, za­nim suka go za­bi­je.

Ale wte­dy... ni­g­dy się nie do­wie...

Przy­mknął oczy i wziął kil­ka głę­bo­kich od­de­chów.

A po­tem za­nur­ko­wał jak naj­głę­biej, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze i po­zwa­la­jąc się nieść pod­wod­ne­mu nur­to­wi. Tu rze­ka ma po­nad pięć­dzie­siąt stóp głę­bo­ko­ści, a woda przy dnie jest lo­do­wa­ta.

Gdy tar­ga nim pierw­szy spazm, a cia­ło za­czy­na wal­czyć o ży­cie, kie­ru­je się ku po­wierzch­ni, choć wie, że ra­czej nie uda mu się...

* * *

Zie­mia ma bar­wę wę­gla drzew­ne­go zmie­sza­ne­go z dro­bi­na­mi po­pio­łu. Gdy na­bie­ra ją w dło­nie, lepi się do nich i wy­da­je się, że wręcz drży z nie­cier­pli­wo­ści. Jest ży­zna jak żad­na inna w oko­li­cy. Bło­go­sła­wio­na ścież­ka, któ­ra ich tu przy­wio­dła.

Za nim wzno­si się cha­ta. Praw­dzi­wa cha­ta z głę­bo­ki­mi fun­da­men­ta­mi, pod­piw­ni­czo­na, lśnią­ca wciąż jesz­cze ja­sny­mi ba­la­mi. Za kil­ka dni skoń­czą dach. To bę­dzie pięk­ny dom.

Ci­che kro­ki za ple­ca­mi wy­ry­wa­ją go z za­my­śle­nia.

Wi­dzia­łam dzi­kie wi­no­ro­śla na po­łu­dnio­wych sto­kach. I je­ży­ny wiel­kie jak śliw­ki. I grzy­by, mnó­stwo grzy­bów...

Nie musi się od­wra­cać, żeby wie­dzieć, że jej twarz pro­mie­nie­je. Lecz się od­wra­ca. Lubi na nią pa­trzeć.

Ma ciem­ne wło­sy, za­ple­cio­ne w dwa war­ko­cze, brą­zo­we oczy i kil­ka pie­gów, któ­re prze­sta­ła ukry­wać, od­kąd po­wie­dział, że je uwiel­bia.

Ta do­li­na to cu­dow­ne miej­sce – mówi.

Wiem.

Uśmie­cha­ją się do sie­bie.

Bra­cie...

Głos do­cho­dzi z boku, jest ci­chy, le­d­wo go sły­chać.

Od­wra­ca się. Endu’reh. Pier­wo­rod­ny.

Wi­taj.

Endu’reh ma opuch­nię­te ra­mio­na i na­brzmia­łą twarz z war­ga­mi jak para si­nych, na wpół ob­go­to­wa­nych śli­ma­ków. Nic dziw­ne­go, że mówi szep­tem.

Jesz­cze czte­ry dni i skoń­czo­ne... – Brat pró­bu­je się uśmiech­nąć, lecz wy­glą­da to tak, jak­by sta­rał się ze wszyst­kich sił nie krzy­czeć.

Wy­trzy­masz?

Star­szy mówi, że nikt tak do­brze jak ja nie zno­si ta­tu­owa­nia.

– Ci, któ­rzy zno­si­li go­rzej, już nie żyją.

Twarz i ra­mio­na pier­wo­rod­ne­go po­kry­wa­ją świe­że ta­tu­aże. Za­wi­łe wzo­ry suną wo­kół oczu, przez po­licz­ki i usta. Spły­wa­ją w dół ra­mion. Skó­ra wo­kół ry­sun­ków wy­glą­da jak po­pa­rzo­na. Nie wszyst­kie barw­ni­ki wchła­nia­ją się jed­na­ko­wo do­brze. Te, któ­re mia­ły być błę­kit­ne, przy­bra­ły od­cień zgni­łe­go mię­sa. Trze­ba mieć na­dzie­ję, że gdy opu­chli­zna zej­dzie, ko­lo­ry będą ta­kie, jak trze­ba.

Wie, że brat pod­da­je się tym tor­tu­rom od mie­sią­ca. Star­szy ozdo­bił mu już ple­cy, pierś, brzuch i nogi. Twarz zo­sta­wia się za­wsze na ko­niec.

Kie­dy od­cho­dzisz?

Za dzie­sięć dni. Nasz Pan ocze­ku­je.

Nasz Pan. Skła­nia gło­wę.

* * *


Choć nosi w so­bie boga, rzad­ko czu­je jego peł­ną Obec­ność. Och, jest z nim w dzień i w nocy, pa­trzy, słu­cha, ob­ser­wu­je, wy­da­je po­le­ce­nia, roz­strzy­ga o ży­ciu i śmier­ci, lecz taka Obec­ność jest ra­czej jak po­twór przy­cza­jo­ny na dnie ciem­ne­go sta­wu. Nie­mal nie­wi­docz­na.

Ale kie­dy bóg przy­cho­dzi w peł­ni... To jest tak, jak­by ka­le­ka bez rąk i nóg na­gle znów mógł bie­gać albo jak­by głu­chy, śle­py i po­zba­wio­ny wę­chu zo­stał cu­dow­nie uzdro­wio­ny na łące po­ro­śnię­tej barw­ny­mi kwia­ta­mi. W pierw­szej chwi­li czło­wiek sta­je, oszo­ło­mio­ny, nie­zdol­ny po­jąć wszyst­kich cu­dow­no­ści.

I tak jest za­wsze, gdy bóg, któ­ry ob­rał go so­bie za na­czy­nie, wy­pły­wa na wierzch. Bez ostrze­że­nia, po pro­stu w pół mru­gnię­cia okiem JEST. I na­gle wi­dzi Moc, lecz nie tak jak do­tych­czas, czu­je ją, jak ryba musi czuć wodę, ca­łym cia­łem, i jed­no­cze­śnie jest Mocą: ryba i mo­rze w jed­nym. Od­bie­ra ro­dzą­ce się w głę­bi zie­mi drgnie­nia, któ­re po mi­lio­nach lat wy­nio­są nowe łań­cu­chy gór­skie i za­to­pią sta­re lądy w głę­bi­nach oce­anów. Wi­dzi sza­le­ją­ce wy­so­ko po­nad naj­wyż­szy­mi chmu­ra­mi wi­chu­ry, po­tęż­niej­sze i mroź­niej­sze niż wszyst­kie wia­try li­żą­ce po­wierzch­nię świa­ta. Sły­szy od­le­gły o ty­sią­ce mil oce­an, le­ni­wy i nie­okieł­zna­ny, a prze­cież rów­nież pod­le­ga­ją­cy si­łom po­tęż­niej­szym niż on. I czu­je resz­tę SIE­BIE, roz­rzu­co­ną po po­ło­wie kon­ty­nen­tu, w kil­ku­na­stu na­czy­niach, i wie, że praw­dzi­wa po­tę­ga na­dej­dzie wte­dy, gdy te czę­ści zbio­rą się ra­zem. Wte­dy mógł­by zmu­sić góry, by nie cze­ka­ły mi­lio­nów lat, tyl­ko wy­pię­trzy­ły się w kil­ka dni, cóż z tego, że stru­mie­nie lawy i trzę­sie­nia zie­mi od­mie­nią ob­li­cze świa­ta? Mógł­by też ścią­gnąć lo­do­wa­te wi­chry spod fir­ma­men­tu i ka­zać im za­mro­zić całe kra­iny, mógł­by pchnąć wody mórz dzie­siąt­ki mil w głąb lądu, za­ta­pia­jąc do­li­ny i lasy. Mógł­by roz­orać nie tyl­ko ten kon­ty­nent, ale i wszyst­kie inne, rzeź­biąc w nich swe imię dla jesz­cze więk­szej chwa­ły.

Lecz wy­czu­wa i in­nych. Sza­re, błę­kit­ne, szkar­łat­ne i pur­pu­ro­we obec­no­ści bra­ci i sióstr w przy­się­dze. Oni sta­nę­li­by mu na dro­dze, po­dob­nie jak on sta­nął­by na dro­dze im, gdy­by któ­reś w sza­leń­stwie pra­gnę­ło do­ko­nać ta­kiej rze­zi na śmier­tel­ni­kach. Kim by­li­by bez nich?

Jed­nak te­raz to się nie li­czy. Li­czą się tyl­ko obcy przy­by­sze. Och, gdy bóg przy­cho­dzi, pa­mię­ta, jaką cu­dow­ną ra­dość przy­nio­sło ich na­dej­ście. Byli inni, ko­rzy­sta­li z Mocy w eks­cy­tu­ją­co od­mien­ny spo­sób, spro­wa­dzi­li wła­sne Po­tę­gi. Opo­wia­da­li pięk­ne hi­sto­rie, wa­bi­li obiet­ni­cą przy­go­dy i ta­jem­ni­cy.

A po­tem je­den z nich za­bił Na­leę.

Bez po­wo­du, bez da­nia ra­cji ani szan­sy na obro­nę. I po­ja­wi­ły się inne ludy, dzi­kie, sza­lo­ne i obce, nie­któ­re tak głę­bo­ko na­zna­czo­ne Cha­osem, że trud­no je było od­róż­nić od be­stii i de­mo­nów. Nie róż­ni­li się tyl­ko w jed­nym, niech będą prze­klę­ci. Mo­gli od­dy­chać tu­tej­szym po­wie­trzem, pić wodę i jeść to, co zro­dzi zie­mia.

Prze­ko­na­li się, że nie wszy­scy przy­by­sze są wę­drow­ca­mi, prze­mie­rza­ją­cy­mi prze­strze­nie Wszech­rze­czy w po­szu­ki­wa­niu przy­go­dy.

Nie­któ­rzy to zdo­byw­cy i ko­lo­ni­za­to­rzy, zdol­ni prze­kształ­cać świat na swo­je po­do­bień­stwo.

Emo­cje, ja­kie wte­dy nim tar­ga­ły, nie bar­dzo dały się prze­ło­żyć na ję­zyk śmier­tel­ni­ka. Bóg nie po­tra­fi wy­ba­czać ani nie wie, co to li­tość czy współ­czu­cie.

Gdy obec­ność zni­ka­ła, przez chwi­lę czuł za­wro­ty gło­wy, cza­sem krwa­wił z nosa i uszu. To je­den z po­wo­dów, dla któ­rych ich Pan nie Obej­mu­je go w peł­ni przez cały czas. I tak jego cia­ło le­d­wo po­tra­fi­ło so­bie po­ra­dzić z ma­łym frag­men­tem du­szy boga, tkwią­cym w nim nie­ustan­nie. Gdy ujaw­nia­ła swo­ją peł­ną Moc, czuł się jak dzie­cię­ca rę­ka­wicz­ka, w któ­rą po­tęż­ny drwal wci­ska swo­ją sę­ka­tą łapę. Szwy wte­dy mu­szą w koń­cu pu­ścić, jak za­wsze mó­wił jego brat. Cia­ło się pod­da­je, na­wet je­śli Ob­ję­cie jest do­bro­wol­ne. Gdy­by sta­wił opór, sprze­ci­wił się i zna­lazł w so­bie dość siły, by zro­bić to sku­tecz­nie, roz­padł­by się, spło­nął, a uwol­nio­ny po­tęż­ny duch mu­siał­by zna­leźć so­bie inne lo­kum lub zgi­nąć. Lecz do­pó­ki wo­kół peł­no było pu­stych na­czyń...

Był zmę­czo­ny. Bar­dzo zmę­czo­ny.

Od lat nie­bo za­sła­nia­ły chmu­ry.

Nie pa­mię­tał już, jak wy­glą­da słoń­ce.

* * *

Dan’wers jest spu­sto­szo­ne. Mo­grel-la rów­nież. Li­czą­ce po pięć­dzie­siąt ty­się­cy głów mia­sta, gdzie spo­dzie­wał się zna­leźć no­wych wo­jow­ni­ków, zo­sta­ły zdo­by­te i zruj­no­wa­ne w mniej niż pół dnia. Sto ty­się­cy lu­dzi po­szło w nie­wo­lę.

Za­ci­ska dło­nie w pię­ści, a ota­cza­ją­ce go na­czy­nia bez­wied­nie ro­bią to samo. Ga­ne­rul­di za­wiódł. Zgod­nie z przy­się­gą miał osła­niać zie­mie jego ludu. Tym­cza­sem od dwóch dni prze­mie­rza­ją spu­sto­szo­ną kra­inę. Wę­drow­cy, któ­rzy po­ja­wi­li się na dłu­gich na pół mili stat­kach, by zmie­rzyć się z Wład­cą Oce­anu, nie po­win­ni we­drzeć się tak ła­two w głąb lądu.

Za­ufał mu!

Czu­je gniew swo­je­go Pana. Bóg nie Obej­mo­wał go od dłuż­sze­go cza­su, ale jest za­wie­dzio­ny i czu­je się oszu­ka­ny.

Bę­dzie mu­siał zmie­nić tak­ty­kę.

* * *

Noc­na piesz­czo­ta, do­tyk żaru na skó­rze, po­ca­łu­nek su­chych, roz­pa­lo­nych stra­chem ust.

To ty – szept. – Ty czy On, czy ON? To ja czy Ona? Wiesz?

Mil­czy. My­śli ga­lo­pu­ją. Ja to ja? Czy On? Czy po­tra­fię to jesz­cze roz­róż­nić? Czy to pyta ona, czy już Ona? I czy On wie?

Kłó­ci­li się, bóg i bo­gi­ni, a po­tem On znikł, ukrył się tak głę­bo­ko, że nie­mal go nie wy­czu­wał. A ona zo­sta­ła, naga, sama, pięk­na. I przy­szła do nie­go, szu­ka­jąc... za­po­mnie­nia?

Ja­kie to wła­ści­wie ma zna­cze­nie, my­śli, od­po­wia­da­jąc na piesz­czo­tę. Żad­ne­go. Był na­czy­niem od dwu­dzie­stu lat. Całe po­ko­le­nie. Nie pa­mię­tał już, jak to jest nie mieć w so­bie Obec­no­ści, przy­cza­jo­nej, lecz wiecz­nej. Jak­by miał wbi­ty w brzuch nóż, któ­ry rani cza­sem moc­niej, a cza­sem moż­na o nim pra­wie za­po­mnieć. Przy­po­mi­na so­bie, jak pa­trzył w oczy swo­ich lu­dzi i wi­dział, jak umie­ra w nich ra­dość i na­dzie­ja.

Ca­łu­je ją, oczy, usta, szy­ję. Gry­zie de­li­kat­nie w ucho. Tak daw­no nie mia­łem ko­bie­ty, my­śli, lecz jego cia­ło od­naj­du­je swój rytm, od­po­wia­da.

Tak daw­no – sły­szy szept, a brzmią­ce w nim ni­skie dźwię­ki, stłu­mio­na żą­dza, od­zy­wa się dresz­czem w krę­go­słu­pie – tak daw­no nie mia­łam męż­czy­zny.

Za­my­ka jej usta po­ca­łun­kiem, sło­wa nie są po­trzeb­ne. Woj­na, krew, bi­twy, wszyst­ko zni­ka, roz­pły­wa się w do­ty­ku i piesz­czo­cie, żar wy­peł­nia go, ro­śnie, nie­cier­pli­wość, z jaką szu­ka jej cia­ła, ma po­smak sza­leń­stwa.

Łą­czą się w chwi­li, gdy wy­da­je mu się, że za­raz eks­plo­du­je, i w tym wła­śnie mo­men­cie po­ja­wia się Obec­ność.

Nie, NIE! Nie te­raz! Nie bę­dzie za­baw­ką swo­je­go boga!

Sta­wia opór, od­naj­du­jąc wła­sne zmy­sły, uchy­la­jąc się przed Ob­ję­ciem, rzu­ca­jąc wy­zwa­nie Jemu. To tak, jak­by dziec­ko rzu­ca­ło wy­zwa­nie oce­ano­wi, si­ka­jąc na fale. A jed­nak Obec­ność cofa się nie­co i on czu­je Jego za­gu­bie­nie. I nie­pew­ność.

Po­zwól, pro­szę, sły­szy po raz dru­gi w ży­ciu.

I po raz pierw­szy jest to szcze­ra proś­ba.

Pa­trzy w oczy dziew­czy­ny i wi­dzi, że jej bo­gi­ni też już tam jest, a ona to ak­cep­tu­je. Kiwa gło­wą i uśmie­cha się nie­znacz­nie, wy­zy­wa­ją­co.

Po­zwól Mu – szep­czą obie. – Pro­szę.

Po­zwa­la. I ca­łu­jąc ją, Ją, je, za­po­mi­na o Obec­no­ści. Niech za­tem tak bę­dzie. Je­śli jest tak za­gu­bio­ny i prze­stra­szo­ny jak ja, niech po­czu­je, co to zna­czy być czło­wie­kiem.

* * *


Po­wi­ta­nia zmie­nia­ją się. Cza­sem jest to uścisk, kie­dy in­dziej ca­łus lub rzu­ce­nie się na szy­ję.

Ni­g­dy sło­wa.

Dziew­czyn­ka nie mówi. Ni­g­dy nie wy­da­je z sie­bie żad­nych dźwię­ków, ni­g­dy nie pła­cze i się nie uśmie­cha. Nie prze­szka­dza mu to. W po­rów­na­niu z tym, co go naj­czę­ściej ota­cza, szczę­kiem bro­ni, ha­ła­sem wal­ki, ję­ka­mi i szlo­cha­mi ko­na­ją­cych, ta ci­sza jest bło­go­sła­wień­stwem.

Cza­sem pa­trzy na jej du­szę i wi­dzi, jak pło­nie co­raz po­tęż­niej­szym bla­skiem. Być może, my­śli wte­dy, być może trze­ba bę­dzie wkrót­ce za­pro­wa­dzić ją do Bra­my. Być może trze­ba bę­dzie otwo­rzyć przed nią wro­ta wła­sne­go kró­le­stwa, by mo­gła tam po­mie­ścić taką Moc.

Je­śli nie...

Nie chce o tym my­śleć.

* * *


Pa­nie. – Zwia­dow­ca po­chy­la się w wej­ściu do na­mio­tu. – Zna­leź­li­śmy ich.

Ilu?

Oko­ło ośmiu­set. Cho­wa­ją się w ja­ski­niach na wschód stąd.

Dro­gi uciecz­ki?

Zwia­dow­ca krę­ci gło­wą.

Nie ma, pa­nie.

Ośmiu­set, z tego za­pew­ne po­ło­wa to męż­czyź­ni, z któ­rych mniej niż dwu­stu na­da­je się do wal­ki. Dzie­sięć dni po­szu­ki­wań i le­d­wo taka garst­ka. Ale lep­sze to niż nic, ko­bie­ty i dzie­ci tra­fią do obo­zów, star­cy zo­sta­ną.

Po­trze­bu­je lu­dzi do kam­pa­nii na za­cho­dzie, a jego wła­sny lud jest bar­dzo wy­krwa­wio­ny. Po śmier­ci A’eshen jej ple­mio­na roz­pro­szy­ły się i nie chcą się po­kło­nić ni­ko­mu z tych, któ­rzy zo­sta­li. Trze­ba na nich po­lo­wać jak na dzi­kie zwie­rzę­ta.

Trud­no. Nikt nie może uda­wać, że ta woj­na go nie do­ty­czy.

* * *

Bu­dzi się i już wie, że sta­ło się coś strasz­ne­go. Świa­tło na pół­no­cy zga­sło.

Ru­sza tam naj­szyb­ciej, jak po­tra­fi, otwie­ra­jąc por­tal wprost na po­bo­jo­wi­sku.

Nie ma jej! Nie ma! Wszę­dzie wo­kół tru­py, set­ki, ty­sią­ce tru­pów, lecz ni­g­dzie nie ma na­wet śla­du po jego cór­ce.

I ci obcy. Śred­nie­go wzro­stu, uzbro­je­ni w mie­cze, to­po­ry i włócz­nie, za­sła­nia­ją­cy twa­rze cięż­ki­mi heł­ma­mi.

Pod­bie­ga do pierw­sze­go z mar­twych wro­gów i zry­wa mu hełm.

Czło­wiek.

Po pro­stu czło­wiek, obok leży sui, kil­ka kro­ków da­lej ven­leg­go­wi, ale taki, któ­ry nie ma kla­no­wych barw na pan­ce­rzu, po­tem znów czło­wiek, i jesz­cze je­den. I ni­ski, krę­py wo­jow­nik Ludu Gór. I ko­bie­ta w stro­ju jeźdź­ca Laal.

Ta na­gle po­ru­sza się, kasz­le i otwie­ra oczy.

Przy­sła­li cię, co? – Uśmie­cha się krwa­wo. – Po­wiedz tam... na Po­łu­dniu... że wol­ni lu­dzie... nie będą gi­nąć... za sza­lo­nych...

Umie­ra.

* * *

Żył. Otarł się o de­ski bur­ty, a po­tem czy­jeś ręce zła­pa­ły go za ubra­nie i wy­cią­gnę­ły z wody. Sły­szał gło­sy, pod­eks­cy­to­wa­ne, ktoś ude­rzył go w twarz, raz i dru­gi, ktoś siłą uniósł po­wie­ki.

Alt­sin zgiął się w pół i za­czął rzy­gać.

Prze­żył.

Prze­pły­nął Rze­kę Łez. Zo­stał oce­nio­ny i El­ha­ran da­ro­wa­ła mu ży­cie.

* * *

Spo­tkał Ja­wyn­de­ra, tak jak tam­ten za­po­wie­dział, za mia­stem, na gra­ni­cy sło­nych mo­kra­deł. Ja­sno­widz sie­dział na spróch­nia­łym pniu pod kępą ra­chi­tycz­nych drzew i naj­wy­raź­niej cze­kał na nie­go, wpa­tru­jąc się w po­wierzch­nię nie­wiel­kie­go ba­jor­ka.

Alt­sin zdą­żył się prze­brać, za­brać z wy­naj­mo­wa­ne­go po­ko­ju broń i na­rzę­dzia.

– Prze­ży­łeś – mruk­nię­cie star­ca było le­d­wo sły­szal­ne.

– Prze­ży­łem. Rze­ka... – zło­dziej za­wa­hał się. – Ona ma du­szę, praw­da?

– Każ­da rzecz na świe­cie ma swo­je­go du­cha, ten pień, na któ­rym sie­dzę, też, a gdy spróch­nie­je do koń­ca, jego duch sta­nie się czę­ścią du­chów owa­dów, ro­ślin i grzy­bów. To praw­da zna­na wiedź­mom, dzi­kim cza­row­ni­kom i sza­ma­nom. Praw­da, któ­rą me­ekhań­scy ma­go­wie, sto­ją­cy na cze­le szkół aspek­to­wa­nej ma­gii, i wiel­cy ka­pła­ni, spra­wu­ją­cy rzą­dy dusz ze zło­co­nych tro­nów, chcie­li­by wy­kre­ślić z ob­li­cza świa­ta. Wnio­ski, któ­re moż­na wy­cią­gnąć z tej wie­dzy, prze­ra­ża­ją ich do szpi­ku ko­ści.

– Nie du­cha. Du­szę.

– Tak. Ma du­szę. – Ja­sno­widz nie ode­rwał wzro­ku od sa­dzaw­ki, ale jego po­bruż­dżo­na twarz zmarsz­czy­ła się w krót­kim uśmie­chu. – Wi­dzisz. Znów drgnę­ła.

Po po­wierzch­ni ba­jor­ka, niec­ki w zie­mi sze­ro­kiej le­d­wie na kil­ka jar­dów, ro­ze­szły się le­ni­we krę­gi.

Ja­wyn­der wresz­cie na nie­go spoj­rzał. Bia­łe oczy zmie­rzy­ły zło­dzie­ja z góry na dół.

– Idziesz na woj­nę?

– To aż tak wi­dać?

– Je­śli wie­dzieć, jak pa­trzeć... – Wzru­sze­nie ra­mio­na­mi było aż nad­to wy­mow­ne.

Alt­sin wle­pił wzrok w wodę.

– Znów się ru­szy­ło – ode­zwał się wresz­cie, żeby prze­rwać za­pa­dłą ci­szę. – Co to? Ryba?

– Żaba. Ostat­nia w tym miej­scu. Umie­ra. Nie chce umie­rać, ale nie ma już nic do je­dze­nia. Więc od wie­lu dni kona z gło­du.

– Fa­scy­nu­ją­ce.

– Nie. Prze­ra­ża­ją­ce. To przy brze­gu, to skrzek. Na szczę­ście dla na­stęp­ne­go po­ko­le­nia okry­ty tru­ją­cym ślu­zem. Ty­sią­ce ma­łych ki­ja­nek. Cze­ka­ją z wy­klu­ciem, aż sta­ra żaba umrze, w prze­ciw­nym ra­zie za­czę­ła­by je po­że­rać. Gdy tyl­ko sko­na, za­cznie się. Wy­lę­ga­nie. Ki­jan­ki wy­peł­nią staw, będą ży­wić się sza­ry­mi glo­na­mi z jego dna. I ro­snąć. Któ­re­goś dnia za­czną się prze­obra­żać w żaby i od­kry­ją, że glo­ny już im nie wy­star­cza­ją. Będą gło­do­wać. A po­tem za­czną się po­że­rać. Będą po­lo­wać na sie­bie mię­dzy ka­mie­nia­mi i na­dal ro­snąć. A gdy się na­je­dzą, za­czną ko­pu­lo­wać. I skła­dać skrzek. I na­dal po­lo­wać na sie­bie. I bę­dzie ich co­raz mniej, aż w koń­cu zo­sta­nie jed­na, któ­ra wresz­cie, wy­cień­czo­na, sko­na z gło­du. A po­tem znów wy­lę­gną się ki­jan­ki.

– Fa­scy­nu­ją­ce, po­wta­rzam. Opo­wiedz mi te­raz o tej wspa­nia­łej, dzi­kiej tra­wie, któ­ra tu wo­kół ro­śnie.

Wy­raz twa­rzy ja­sno­wi­dza nie zmie­nił się.

– Po co wła­ści­wie przy­sze­dłeś?

– Gdy by­łem w wo­dzie, ucze­pio­ny two­je­go wio­sła, obie­cy­wa­łem so­bie, że je­śli prze­ży­ję, to cię znaj­dę i wy­pru­ję fla­ki. Ale po­tem... wi­dzia­łem swo­je sny i ma­ja­ki. Ona, El­ha­ran, wy­cią­gnę­ła je z mo­jej gło­wy... tyl­ko że... To nie ma sen­su.

– Wszyst­ko ma sens, Alt­sin. Tyl­ko cza­sem ten sens może nam się nie po­do­bać.

– A cza­sem może nas za­bić? Zmie­nić w mor­der­czą be­stię, pra­gną­cą śmier­ci wszyst­kie­go, co żyje?

– Bywa i tak.

Alt­sin za­wa­hał się, w koń­cu przy­siadł na pniu obok ja­sno­wi­dza.

– Rze­ka... Wspo­mnie­nia, któ­re od­sła­nia­ła... Nie wiem, co zna­czą. Awen­de­ri? To wspo­mnie­nia ja­kie­goś bo­że­go na­czy­nia? I... sa­me­go boga?

– Być może, Alt­sin, być może.

– Co się ze mną dzie­je? Czym jest to coś, co sie­dzi mi w gło­wie?

Ja­sno­widz uśmiech­nął się dziw­nie.

– Też chciał­bym to wie­dzieć...

Pod­niósł garść ka­my­ków, zwa­żył je w ręku, a po­tem rzu­cił w górę, nad ta­flę ba­jor­ka. I sko­czył, jak wy­pchnię­ty sprę­ży­ną.

Na­gle w dło­niach star­ca po­ja­wił się to­pór, dziw­na broń z ostrzem lśnią­cym zło­tym pół­okrę­giem i czte­ro­sto­po­wym drzew­cem. Alt­sin nie zdą­żył się zdzi­wić, a Ja­wyn­der już wi­siał nad nim, wy­cią­gnię­ty w po­wie­trzu, a to­pór za­ta­czał łuk. Unik!

Zszedł w lewo, lek­ko ba­lan­su­jąc na ugię­tych no­gach, oba szty­le­ty miał już w rę­kach, oba z tym sa­mym uczu­ciem, że to za mało, że dło­nie po­win­na mu wy­peł­niać więk­sza, cięż­sza broń. Wy­chwy­cił ostrze to­po­ra na je­lec szty­le­tu, zmie­nił tor że­leź­ca, dru­gą ręką ude­rzył w przód, ale ja­sno­widz był za da­le­ko, broń da­wa­ła mu spo­rą prze­wa­gę. Od­sko­czy­li. I znów się star­li, to­pór Ja­wyn­de­ra ciął po­wie­trze, zmie­nia­jąc się w zło­tą smu­gę. Zej­ście. W przód. Bli­żej!

Alt­sin ude­rzył łok­ciem w twarz ja­sno­wi­dza z taką siłą, że ból eks­plo­do­wał mu aż w bar­ku, rzu­cił szty­le­ty, zła­pał sta­re­go za ra­mio­na i przy­cią­gnął do sie­bie. Kop­nął ko­la­nem w brzuch, po­pra­wił ude­rze­niem gło­wą, po­to­czy­li się po ka­mie­niach. Na­gle zna­lazł się na gó­rze, przy­ci­ska­jąc szy­ję Ja­wyn­de­ra sty­li­skiem jego wła­sne­go to­po­ra. Za­ci­snął ręce moc­niej, na­parł ca­łym cia­łem. No już! Giń!

Szarp­nął się, po­de­rwał z zie­mi, z dłoń­mi wciąż za­ci­śnię­ty­mi na wy­rwa­nej ja­sno­wi­dzo­wi bro­ni. Na mo­ment, mniej niż mgnie­nie oka, wi­zja to­po­ra roz­rą­bu­ją­ce­go na ka­wał­ki bez­bron­ne­go Ja­wyn­de­ra za­wład­nę­ła nim cał­ko­wi­cie. Bo­jo­wy szał miał smak chłod­nej, kry­sta­licz­nie czy­stej wody na war­gach za­gu­bio­ne­go po­śród pia­sków wę­drow­ca, świe­że­go ka­wał­ka pie­cze­ni w ustach czło­wie­ka gło­du­ją­ce­go od wie­lu dni. Ku­sił. Za­chły­śnij się mną. Wy­peł­nij. Już!

Nie!

Z dzi­kim okrzy­kiem od­rzu­cił broń przed sie­bie, da­le­ko, po­chy­lił się i zła­pał le­żą­ce­go za ubra­nie.

– Dla­cze­go? – wy­sa­pał mu w twarz.

Uśmiech na za­krwa­wio­nych war­gach wy­glą­dał nie­mal czu­le.

– Słu­chaj.

Szszszszszsz, plusssssk.

Ka­my­ki spa­da­ją­ce na brzeg i ta­flę wody. Alt­sin za­marł. Ile cza­su mi­nę­ło od chwi­li, gdy Ja­wyn­der rzu­cił je w po­wie­trze?

– Mu­sia­łem się upew­nić. – Sta­rzec mó­wił nie­wy­raź­nie, usta już za­czę­ły mu puch­nąć. – O, Pani. Krew. Moja wła­sna. Wiesz, ile cza­su nie czu­łem sma­ku wła­snej krwi? I ząb... psia­krew, ru­sza mi się ząb.

Wy­glą­dał na za­fa­scy­no­wa­ne­go. I prze­ra­żo­ne­go jed­no­cze­śnie.

– Kto by po­my­ślał, że mu się uda? Mó­wi­li, że to nie­moż­li­we – za­re­cho­tał, pry­ska­jąc kro­pel­ka­mi czer­wie­ni. – Jed­na szan­sa na mi­lion? Na sto mi­lio­nów? Nie wra­caj do mia­sta, chłop­cze. Ucie­kaj. Jak naj­da­lej od Świą­ty­ni Re­agwy­ra i Mie­cza. Już, za­raz. Ob­róć się w pra­wo, idź na po­łu­dnie. Pięć mil stąd jest wio­ska ry­bac­ka. Wy­naj­mij łódź albo ukrad­nij ją, i płyń. Do Nes­bord­czy­ków bądź w górę rze­ki, do Me­ekha­nu. Zmień wy­gląd, ak­cent, ubiór. Ukryj się w spo­koj­nym miej­scu, gdzie nie bę­dzie oka­zji do wal­ki. Może po­ży­jesz jesz­cze ja­kiś czas.

– Co się dzie­je?

– Nie­waż­ne. Nie mo­żesz nic zro­bić. Nie wra­caj do mia­sta, nie po­mo­żesz im.

– Komu?

– Ce­tro­no­wi. I in­nym. Hra­bia wie, że ni­g­dy nie zdo­bę­dzie wła­dzy w nad­brzeż­nych dziel­ni­cach, je­śli nie znisz­czy Ligi Czap­ki. Chciał ze­brać wię­cej in­for­ma­cji, le­piej się przy­go­to­wać, ale... te two­je wspo­mnie­nia... ro­bi­ły ha­łas... Ter­le­ach wy­czuł, że po­ja­wił się ktoś jesz­cze, więc po­sta­no­wił ude­rzyć od razu. Wie­czo­rem wy­śle do por­tu wszyst­ko, co ma. Wszyst­kich Pra­wych, więk­szość stra­ży, na­jem­nych cza­row­ni­ków. Choć tak na­praw­dę nie cho­dzi mu o Gru­be­go, tyl­ko o cie­bie. Ter­le­ach ka­zał im zna­leźć tego, kto za­bił mu Pra­we­go i w czy­jej gło­wie pło­ną ta­kie wspo­mnie­nia. Ucie­kaj.

Alt­sin pu­ścił star­ca, wstał i od­szu­kał swo­je szty­le­ty. Ja­sno­widz ob­ser­wo­wał go uważ­nie.

– Je­śli wró­cisz, nie po­mo­gę ci – po­wie­dział wol­no. – Naj­pew­niej zgi­niesz.

Zło­dziej zi­gno­ro­wał go, wsu­nął broń w po­chwy, po­pra­wił ubra­nie i szyb­kim kro­kiem ru­szył w stro­nę mia­sta.

* * *

Do Pon­kee-Laa do­tarł już o zmierz­chu. Słoń­ce cho­wa­ło się za ho­ry­zont, bra­my wzdłuż li­nii mu­rów szczę­ka­ły za­su­wa­mi. O tej po­rze roku szyb­ko ro­bi­ło się ciem­no.

Gdy wszedł do nad­brzeż­nych dziel­nic, zro­zu­miał, że jest za póź­no, żeby ko­go­kol­wiek ostrzec.

Za­pa­la­cze lamp nie wy­szli dziś do pra­cy.

Ole­jo­we lam­py, wy­peł­nio­ne naj­czę­ściej fo­czym lub wie­lo­ry­bim tłusz­czem, roz­sta­wio­no w kil­ku­na­sto­jar­do­wych od­stę­pach. Da­wa­ły aku­rat tyle świa­tła, żeby po zmro­ku nie wpa­dać na ścia­ny, jed­nak od lat były dumą mia­sta, a cech za­pa­la­czy lamp trak­to­wał swo­je obo­wiąz­ki z nie­mal re­li­gij­ną żar­li­wo­ścią. Jego ubra­ni w cięż­kie, skó­rza­ne pe­le­ry­ny człon­ko­wie całe noce krą­ży­li po uli­cach, spraw­dza­jąc po­ziom ole­ju, przy­ci­na­jąc kno­ty i czysz­cząc klo­sze w lam­pach. Dla więk­szo­ści miesz­kań­ców byli rów­nie nie­wi­docz­ni i rów­nie nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ni z mia­stem jak mor­ski wiatr.

Ale nie dziś i nie w tej dziel­ni­cy.

Nie­wie­le w Pon­kee-Laa było sił zdol­nych spra­wić, by za­pa­la­cze zo­sta­wi­li w ciem­no­ściach ja­kieś uli­ce.

Alt­sin czuł pod skó­rą nie­mal roz­kosz­ny dreszcz. Wal­ka. Star­cie w mro­ku. Pla­ny i tak­ty­ki, za­sadz­ki i pod­stę­py, krew na bru­ku i po­czu­cie trium­fu. Mi­mo­wol­nie ob­na­żył zęby.

Przy­mknął oczy i wziął kil­ka głę­bo­kich od­de­chów, wy­ry­wa­jąc się z krę­gu sza­lo­nych my­śli i emo­cji. Je­śli ja­sno­widz miał ra­cję, je­śli byli tu Pra­wi, te sza­lo­ne su­kin­sy­ny, to ja­ki­kol­wiek fron­tal­ny atak był­by sa­mo­bój­stwem.

Psia­krew, samo wej­ście do dziel­ni­cy było sa­mo­bój­stwem. Rów­nie do­brze moż­na by usiąść na go­rą­cych wę­glach i ocze­ki­wać, że wy­le­czy nas to z bólu gło­wy.

Alt­sin ro­zej­rzał się po ulicz­ce. Ostat­nia za­pa­lo­na lam­pa pło­nę­ła ja­kieś trzy­dzie­ści stóp za jego ple­ca­mi, przed sobą miał wej­ście do Muh­reyi. Por­to­wa dziel­ni­ca to­nę­ła w mro­ku, jak­by sie­dzia­ło tam coś, co po­że­ra świa­tło. Nie wi­dział da­lej niż na kil­ka kro­ków, na­wet bia­łe ścia­ny naj­bliż­szych bu­dyn­ków zda­wa­ły się pro­mie­nio­wać ciem­no­ścią. Za­swę­dzia­ło go mię­dzy ło­pat­ka­mi. Ktoś rzu­cił za­klę­cie, po­grą­ża­jąc dziel­ni­cę w mro­ku. Całą dziel­ni­cę.

Wy­szcze­rzył się. Było cie­ka­wiej, niż się spo­dzie­wał.

Dla­cze­go to ro­bisz?

To była jed­na z tych my­śli, któ­re tłu­mił od chwi­li, gdy Ja­wyn­der po­wie­dział mu, co wie­czo­rem wy­da­rzy się w mie­ście. Cze­mu nie uciec z mia­sta i nie ukryć się na pro­win­cji? Pie­nią­dze, któ­re ma zde­po­no­wa­ne w ban­kach, wy­star­czą mu w zu­peł­no­ści do koń­ca ży­cia.

Do koń­ca ży­cia...

Ści­ga­ny, za­szczu­ty, tro­pio­ny jak zwie­rzę.

Cza­sem co­fa­nie się przed falą tyl­ko przy­spie­sza twój upa­dek.

Za ple­ca­mi, w głę­bi ulicz­ki, usły­szał po­wol­ne kro­ki i stu­kot o bruk oku­tej że­la­zem la­ski. Tę oko­li­cę za­pa­la­cze lamp od­wie­dza­li wciąż re­gu­lar­nie. Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

Kwa­drans póź­niej stał w tym sa­mym miej­scu ubra­ny w skó­rza­ną pe­le­ry­nę z kap­tu­rem, skó­rza­ne spodnie i skó­rza­ną ma­skę na twarz. Zda­rza­ło się cza­sem, że prze­grza­na lam­pa eks­plo­do­wa­ła w chwi­li do­le­wa­nia pa­li­wa, sie­jąc wo­kół pło­ną­cą cie­czą, więc taki strój był roz­sąd­nym roz­wią­za­niem. Bań­ka z ole­jem, któ­rą za­brał, była już nie­mal opróż­nio­na, ale to aku­rat był naj­mniej­szy pro­blem. Pod­niósł jesz­cze z zie­mi lamp­kę i dłu­gi na dzie­sięć stóp drąg, zwień­czo­ny kno­tem i ma­łym ha­kiem. Wszedł w ciem­ność.

Było ina­czej, niż się spo­dzie­wał. Żad­nych zło­wro­gich cie­ni i mrocz­nych po­sta­ci, prze­my­ka­ją­cych wo­kół jak du­chy. Krąg świa­tła rzu­ca­ny przez lamp­kę wy­raź­nie się tyl­ko skur­czył, jed­nak nie na tyle, żeby nie oświe­tlał mu dro­gi, a swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi nie­znacz­nie się na­si­li­ło. I tyle. Czar naj­wi­docz­niej nie miał okryć wszyst­kie­go cał­ko­wi­tym mro­kiem, lecz je­dy­nie spra­wić, że cie­kaw­skie oczy nie do­strze­gą tego, co mia­ło po­zo­stać za­kry­te. I oczy­wi­ście ostrzec wła­ści­cie­li tych oczu, że le­piej po­le­żeć w łóż­ku, upić się albo po­ba­rasz­ko­wać z żoną, nie­ko­niecz­nie na­wet wła­sną, niż ster­czeć przy oknie i ga­pić się w noc.

Pierw­sza lam­pa wy­ło­ni­ła się z ciem­no­ści le­d­wo kil­ka stóp przed nim. Że­la­zny słup z prze­szklo­ną klat­ką na szczy­cie. Za­trzy­mał się, po­wo­li po­sta­wił bań­kę z ole­jem na bru­ku, po niej lamp­kę, prze­cią­gnął się. No da­lej, bę­kar­ty, po­na­glił w my­ślach, bo jesz­cze chwi­la, a zo­rien­tu­je­cie się, że nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia, jak to ro­bić.

Od­pa­lił knot na szczy­cie drą­ga. Po­sy­pa­ły się iskry, pło­mień oka­zał się za­ska­ku­ją­co ja­sny i żywy. Się­gnął po na­czy­nie z ole­jem.

Kro­ki.

– Mistrz ce­chu nie po­wie­dział ci, że dziś ma­cie nie wcho­dzić do tej dziel­ni­cy?

Od­wró­cił się gwał­tow­nie, jak gdy­by go za­sko­czo­no. Było ich dwóch, ni­ski chu­dzie­lec i wy­so­ki, po­tęż­ny jak stu­ga­lo­no­wa becz­ka drab. Chu­dzie­lec gu­bił cień, pa­sma ciem­no­ści spły­wa­ły z nie­go na bruk, wi­jąc się we wszyst­kie stro­ny. Cza­ro­dziej i jego straż­nik. Tego więk­sze­go mógł w tej chwi­li zi­gno­ro­wać, ol­brzym stał lek­ko po­chy­lo­ny w przód, z dłoń­mi luź­no opusz­czo­ny­mi i sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi no­ga­mi. Ta po­zy­cja mia­ła za­stra­szyć, ale była kiep­ska i do ata­ku, i do obro­ny. A cza­ro­dziej...

– Py­ta­łem. – Mag syk­nął chra­pli­wie, przez za­ci­śnię­te zęby.

Cza­ro­dziej był zmę­czo­ny, utrzy­my­wa­nie tak po­tęż­ne­go cza­ru to wy­czer­pu­ją­ce za­ję­cie. Na pew­no nie dzia­łał sam, gdy­by po­tra­fił w po­je­dyn­kę po­grą­żyć całą dziel­ni­cę w mro­ku, był­by znacz­nie sław­niej­szy i by­ło­by go stać na kil­ku straż­ni­ków.

– Do­sta­łem po­le­ce­nie od star­sze­go za­pa­la­cza, do­bry pa­nie. – Zło­dziej po­chy­lił gło­wę. – Mamy wejść do dziel­ni­cy i za­świe­cić wszyst­kie lam­py, jak co wie­czór, tak po­wie­dział. Ja nic nie wiem, pa­nie.

Cza­ro­dziej wy­ko­nał znie­cier­pli­wio­ny gest. Alt­sin wie­dział, w ja­kim jest sta­nie. Dłu­gie, in­ten­syw­ne kon­cen­tro­wa­nie się na za­klę­ciu, wy­ko­rzy­sty­wa­nie i prze­kształ­ca­nie Mocy, wy­czer­py­wa­ło siły szyb­ciej niż wie­lo­go­dzin­na pra­ca na ga­le­rze.

– We­rgh – cza­ro­dziej rzu­cił wresz­cie zmę­czo­nym gło­sem. – Idź po Amen­deya.

Straż­nik chrząk­nął i od­wró­cił się bez sło­wa.

Gdy ro­bił pierw­szy krok, cięż­ka, me­ta­lo­wa bań­ka tra­fi­ła go w po­ty­li­cę z taką siłą, że jej ścian­ka się wy­gię­ła. Cza­ro­dziej otwo­rzył usta, spły­wa­ją­ce z nie­go cie­nie cof­nę­ły się gwał­tow­nie, jak­by prze­stra­szo­ne, a w tej sa­mej chwi­li oku­ty że­la­zem ko­niec drą­ga ude­rzył go w splot sło­necz­ny. Okrzyk za­mie­nił się w char­kot. Alt­sin nie cze­kał, za­wi­nął drą­giem obu­rącz i grzmot­nął maga w gło­wę, od­wi­nął i dla pew­no­ści po­pra­wił z dru­giej stro­ny. Pło­myk na koń­cu kija za­fur­ko­tał i zgasł.

Upa­dli obaj, cza­ro­dziej jak stos szmat, straż­nik jak wór pe­łen mo­krej mąki.

Zło­dziej kop­nął lamp­kę w bok i za­marł w ciem­no­ści, ocze­ku­jąc okrzy­ków alar­mu, świ­stu nad­la­tu­ją­cych po­ci­sków i tu­po­tu stóp. Nic. Ci­sza. Kim­kol­wiek był ten Amen­dey, mu­siał znaj­do­wać się poza za­się­giem słu­chu. Na do­da­tek li­nia ma­gów była usta­wio­na bar­dzo luź­no. Albo hra­bia nie miał dość lu­dzi, albo wy­ka­zy­wał cho­ler­ną aro­gan­cję.

Alt­sin spraw­dził szyb­ko swo­je ofia­ry. Obaj żyli, mag od­dy­chał szyb­ko i płyt­ko, krew są­czą­ca się z roz­cię­cia na gło­wie two­rzy­ła na bru­ku czar­ną ka­łu­żę. Cie­nie się roz­pro­szy­ły, świa­tło z po­bli­skiej lam­py śmie­lej wdar­ło się w ulicz­kę.

No to za­czy­na­my za­ba­wę.

Zło­dziej znał tę dziel­ni­cę le­piej niż więk­szość jej miesz­kań­ców. Muh­reya była od lat sie­dzi­bą gil­dii Ce­tro­na i Alt­sin, gdy tyl­ko tra­fił pod jego opie­kę, wy­cho­wy­wał się na jej uli­cach. Oraz na da­chach, w ka­na­łach i piw­ni­cach. Po­dej­rze­wał, że nie było tu miej­sca, któ­re­go by nie od­wie­dził.

A te­raz Ce­tron, jak sta­ry niedź­wiedź, zo­stał w koń­cu ze­pchnię­ty do swo­je­go ma­tecz­ni­ka.

Hra­bia chy­ba ni­g­dy nie po­lo­wał na gru­be­go zwie­rza na jego wła­snym te­re­nie.

* * *

Mrok. Ciem­ność lep­ka i brud­na. Zda­wa­ło się, że cie­nie są w ru­chu, a prze­su­wa­jąc się, zo­sta­wia­ją za sobą sza­re smu­gi, któ­re nie znik­ną na­wet w świe­tle dnia.

Alt­sin za­trzy­mał się w za­uł­ku i ścią­gnął strój za­pa­la­cza lamp. Skó­rza­na pe­le­ry­na nie osło­ni­ła­by go ani przed beł­tem z ku­szy, ani przed cio­sem mie­cza, za to sku­tecz­nie krę­po­wa­ła ru­chy, a na do­da­tek lek­ko po­skrzy­py­wa­ła w ciem­no­ściach.

Spraw­dził broń. Za­le­d­wie dwa szty­le­ty, ka­stet, ga­ro­ta, kil­ka bu­te­le­czek z tru­ci­zna­mi i kwa­sem – prze­ciw straż­ni­kom, cza­row­ni­kom i Pra­wym, ich mie­czom, ku­szom, pał­kom i ma­gii. No i oczy­wi­ście to cho­ler­nie nie­po­ko­ją­ce uczu­cie, że sie­dzą­cy w jego gło­wie byt, czym­kol­wiek był, cze­ka nie­cier­pli­wie i co­raz bar­dziej cie­szy się na nad­cho­dzą­ce star­cie.

Przy­naj­mniej je­den z nich bę­dzie się do­brze ba­wił.

Cof­nął się w głąb za­uł­ka i zmie­rzył wzro­kiem ścia­nę. Na szczę­ście w tej dziel­ni­cy nie kró­lo­wa­ła przy­wle­czo­na z Im­pe­rium moda na ar­chi­tek­to­nicz­ne cuda przyj­mu­ją­ce po­stać trzy – i czte­ro­pię­tro­wych ka­mie­nic, za­da­szo­nych tak stro­mo, że na­wet koty nie mo­gły się na nich utrzy­mać. Tu­taj bu­do­wa­no ni­skie bu­dyn­ki z naj­wy­żej jed­nym pię­trem i pła­ski­mi da­cha­mi, na któ­rych za­zwy­czaj wie­czo­rem kwi­tło ży­cie to­wa­rzy­skie. Przed sobą miał okno, nad nim mały bal­ko­nik, a po­wy­żej ba­lu­stra­dę, za­bez­pie­cza­ją­cą gór­ny ta­ras. Kil­ka ru­chów i mógł być na gó­rze.

Po­myśl, upo­mniał się. Ja­wyn­der twier­dzi, że Ter­le­ach za­ata­ko­wał pod wpły­wem im­pul­su, z po­wo­du śmier­ci Pra­we­go i fal, ja­kie ro­ze­szły się przez Moc, gdy prze­bu­dzi­ły się two­je sny. A więc im­pro­wi­zu­je. Ilu może mieć lu­dzi? Prze­ciw Mą­twie po­słał trzy­stu, a prze­ciw Ce­tro­no­wi? Pię­ciu­set? Nie. Li­nia wart i cza­row­ni­ków jest za sła­ba, za bar­dzo roz­cią­gnię­ta, jesz­cze nie sły­chać alar­mu, wciąż nikt nie od­na­lazł ogłu­szo­ne­go maga. Za­tem? Trzy­stu, może na­wet nie tylu. Ze stra­ży miej­skiej wy­brał tych, któ­rzy byli pod ręką, w tak krót­kim cza­sie nie ścią­gnął ich wię­cej niż dwie set­ki, nie dał rady opróż­nić ulic ca­łe­go mia­sta ze zbroj­nych. Do tego trzy­na­stu Pra­wych i garść cza­row­ni­ków. Łącz­nie nie wię­cej niż trzy­stu.

Gru­by szy­ko­wał się do star­cia od dłuż­sze­go cza­su, lecz pew­nie też jest za­sko­czo­ny. Za­zwy­czaj miał w dziel­ni­cy też oko­ło trzy­stu lu­dzi, ale do cięż­kiej cho­le­ry, jego zło­dzie­je nie mo­gli się mie­rzyć w otwar­tej wal­ce ze stra­żą miej­ską, uzbro­jo­ną w kol­czu­gi, ha­la­bar­dy, mie­cze i ku­sze. Do tego mógł wy­na­jąć kil­ku cza­row­ni­ków, ale nie­zbyt do­brych. Ja­wyn­der twier­dzi, że hra­bia my­śli jak ge­ne­rał, więc ra­czej po­trak­tu­je tę wal­kę jak szturm na wro­gie mia­sto. Bę­dzie za­tem pró­bo­wał oto­czyć po­szcze­gól­ne uli­ce i opróż­nić je jed­na za dru­gą...

Psia­krew. Wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do py­ta­nia, czy ma po­zo­stać na dole, czy szu­kać lu­dzi Ce­tro­na na da­chach. Je­śli hra­bia my­śli jak żoł­nierz, na pew­no nie ka­zał straż­ni­kom po­zbyć się pan­ce­rzy, ha­la­bard, ro­ha­tyn i mie­czy. A w ta­kim opo­rzą­dze­niu nie spo­sób swo­bod­nie po­ru­szać się górą. Lu­dzie an­wa­la­ra może i nie zdo­ła­li­by wal­czyć ze stra­żą twa­rzą w twarz, ale umie­li po­słu­gi­wać się ku­sza­mi. W nocy, w ta­kich ciem­no­ściach, bę­dzie się strze­la­ło z kil­ku­na­stu kro­ków. Żad­na kol­czu­ga nie ochro­ni przed beł­tem. Za­sta­no­wił się, co sam by zro­bił, gdy­by był hra­bią.

Po­słał­by Pra­wych na da­chy – od­po­wiedź była aż na­zbyt oczy­wi­sta. Żeby je oczysz­cza­li i żeby nie po­gu­bi­li się w za­uł­kach i wą­skich ulicz­kach, gdzie nie­wi­docz­ni za­bój­cy mo­gli­by wy­łu­ski­wać ich po­je­dyn­czo. Wy­słał­by ich dwój­ka­mi, tak żeby w każ­dej chwi­li za­ata­ko­wa­na para mo­gła otrzy­mać wspar­cie. Da­chy są tu mniej wię­cej na tym sa­mym po­zio­mie, ulicz­ki mię­dzy bu­dyn­ka­mi rzad­ko prze­kra­cza­ją sze­ro­kość sze­ściu-ośmiu stóp, ła­two prze­sko­czyć z jed­ne­go na dru­gi, więc po­moc mo­gła­by na­dejść od­po­wied­nio szyb­ko.

Zło­dziej za­ci­snął zęby i kil­ko­ma ru­cha­mi wspiął się na bu­dy­nek. Ba­rier­ka oka­la­ją­ca dach skła­da­ła się z rzę­dów drew­nia­nych szcze­bli pod­trzy­mu­ją­cych ma­lo­wa­ną na bia­ło po­ręcz. Prze­sko­czył ją i przy­padł do ta­ra­su. Ci­sza. Żad­ne­go dźwię­ku w ca­łej cho­ler­nej dziel­ni­cy.

Wte­dy o nie­bo ude­rzył grom. Bły­ska­wi­ca wy­strze­li­ła w górę z miej­sca od­le­głe­go o ja­kieś dwie­ście kro­ków, roz­świe­tla­jąc oko­li­cę nie­na­tu­ral­nym bla­skiem. Przez ude­rze­nie ser­ca wi­sia­ła nad dziel­ni­cą, po czym zwi­nę­ła się w kulę i spły­nę­ła w dół. Blask nie zma­lał.

Alt­sin wyj­rzał przez szpa­rę mię­dzy szcze­bla­mi. Na da­chu, kil­ka do­mostw da­lej, stał męż­czy­zna. Wy­so­ki, chu­dy, w ob­ci­słym stro­ju, pod­kre­śla­ją­cym jesz­cze jego szczu­płość. W unie­sio­nej nad gło­wą ręce trzy­mał kulę zim­no­fio­le­to­we­go świa­tła. Z kuli pącz­ko­wa­ły mniej­sze bły­ska­wi­ce, przez co męż­czy­zna wy­glą­dał jak uwię­zio­ny w klat­ce zro­bio­nej ze świa­tła. Ogni­ste węże prze­śli­zgi­wa­ły się po krzy­wi­znach za­bu­do­wań, ude­rza­ły w da­cho­we ta­ra­sy, peł­za­ły po ba­lu­stra­dach, owi­ja­ły się wo­kół nad­bu­dó­wek i ko­mi­nów. Jak­by cze­goś szu­ka­ły.

Zło­dziej szyb­ko do­wie­dział się kogo. Na da­chu są­sia­du­ją­cym z da­chem cza­row­ni­ka je­den ze świe­tli­stych węży zma­cał przy­cza­jo­ne­go czło­wie­ka. Męż­czy­zna pró­bo­wał uciec, ale stru­mień ener­gii nie dał mu żad­nych szans, bły­ska­wi­ca ude­rzy­ła nie­szczę­śni­ka w pierś, owi­nę­ła się wo­kół, na­tych­miast do­łą­czy­ły do niej dwie inne, po­nad ha­łas trza­ska­ją­cych ma­gicz­nych wy­ła­do­wań wy­bił się dzi­ki, prze­peł­nio­ny bó­lem ryk. Ofia­ra za­tań­czy­ła, za­sza­mo­ta­ła się, tar­ga­na dzi­wacz­ny­mi ru­cha­mi, krzyk urwał się w pół, gdy ko­lej­ny świe­tli­sty wąż ude­rzył ją w twarz.

Cza­row­ni­cy – Alt­sin skrzy­wił się kwa­śno. Nie tyl­ko tani ma­gi­cy od sztu­czek ze świa­tłem i cie­niem, lecz rów­nież bo­jo­wi ma­go­wie, tacy, któ­rzy wspie­ra­ją żoł­nie­rzy na polu bi­twy. Hra­bia nie oszczę­dzał. A wszyst­ko po to, żeby znisz­czyć ban­dę por­to­wych zło­dziei.

I do­rwać cie­bie, do­dał za­raz.

Pod­ry­wał się wła­śnie na nogi, gdy Ce­tron od­po­wie­dział na atak. Dach wo­kół wła­da­ją­ce­go bły­ska­wi­ca­mi cza­row­ni­ka wy­brzu­szył się, jak­by od spodu ude­rzył w nie­go ta­ran wie­lo­wio­sło­wej ga­le­ry. Mag za­chwiał się, krzyk­nął coś i znikł w wy­szarp­nię­tej dziu­rze. Bły­ska­wi­ce zga­sły.

Zło­dziej wy­szcze­rzył się w ciem­no­ści. Gru­by miał wła­snych cza­row­ni­ków, może i nie tak do­brych jak hra­bia, ale wie­dzą­cych co nie­co, jak za­bi­jać pod­stęp­nie i sku­tecz­nie. A Alt­sin mógł się za­ło­żyć, że Ter­le­ach nie uwzględ­nił w swo­ich pla­nach sie­ci por­to­wych ka­na­łów i piw­nic.

Ru­szył w stro­nę cen­trum Muh­rei, prze­my­ka­jąc od cie­nia do cie­nia, prze­ska­ku­jąc z da­chu na dach. Więk­szość z nich nie była cał­kiem pła­ska, po­ra­sta­ły je małe nad­bu­dów­ki, ażu­ro­we al­tan­ki, ko­mi­ny, mię­dzy nie­któ­ry­mi da­cha­mi prze­rzu­co­no kład­ki, bo wie­czo­ra­mi, gdy od mo­rza wia­ła orzeź­wia­ją­ca bry­za, ży­cie to­wa­rzy­skie oko­li­cy kon­cen­tro­wa­ło się wła­śnie tu­taj. Ry­ba­cy, drob­ni kup­cy i rze­mieśl­ni­cy lu­bi­li spę­dzać czas ze szklan­ką schło­dzo­ne­go wina w ręku, po­ga­du­jąc z są­sia­da­mi. W grun­cie rze­czy Muh­reya była dziel­ni­cą cięż­ko pra­cu­ją­cych lu­dzi, któ­rzy po­tra­fi­li cie­szyć się ży­ciem. Naj­pew­niej gu­zik ich ob­cho­dzi­ły spra­wy moż­nych, świą­tyń, bo­gów i cu­dze am­bi­cje, lecz te­raz naj­pew­niej ku­li­li się za za­mknię­ty­mi drzwia­mi, pod łóż­ka­mi i w róż­nych schow­kach, mo­dląc się, by wal­ka omi­nę­ła ich dom.

A star­cie wła­śnie za­czy­na­ło się na do­bre.

Dwa stru­mie­nie ognia try­snę­ły w nie­bo z da­chu od­le­głe­go o nie­speł­na sto kro­ków. Po­li­za­ły są­sied­ni ta­ras, prze­ła­ma­ły ciem­no­ści. W ich świe­tle Alt­sin do­strzegł, jak wła­da­ją­ce­go ogniem maga tra­fia­ją w ple­cy trzy beł­ty, je­den po dru­gim. Męż­czy­zna roz­rzu­cił ręce, try­ska­ją­ce mu spo­mię­dzy pal­ców pło­mie­nie roz­bły­sły ja­śniej, gdy cięż­ko ran­ny uwol­nił całą zgro­ma­dzo­ną Moc, i zga­sły. Zdo­ła­ły jed­nak pod­pa­lić al­tan­kę na naj­bliż­szym da­chu, kon­struk­cja z cien­kich li­ste­wek w mgnie­niu oka za­ję­ła się ogniem, roz­świe­tla­jąc oko­li­cę. W bla­sku pło­ną­cej nad­bu­dów­ki dało się do­strzec, jak mag peł­znie w stro­nę kra­wę­dzi ta­ra­su i jak na­gle z cie­nia wy­ska­ku­je drob­na po­stać, spa­da mu na ple­cy, za­dzie­ra gło­wę w górę i bły­ska­jąc no­żem, oszczęd­nym ru­chem pod­rzy­na gar­dło. Alt­sin mru­gnął i za­bój­cy już nie było.

Nie to ci obie­cy­wa­no, co?, po­słał myśl mar­twe­mu cza­row­ni­ko­wi. Mia­łeś wal­czyć prze­ciw ban­dzie zło­dzie­jasz­ków, tchórz­li­wych i kry­ją­cych się po ja­kichś dziu­rach, w ocze­ki­wa­niu, aż ich znaj­dziesz i usma­żysz, a tu coś ta­kie­go?! Za­wo­do­wi mor­der­cy i zło­dzie­je wal­czą­cy na wła­snym te­re­nie. Trze­ba było za­żą­dać wię­cej pie­nię­dzy.

Jak na roz­kaz cała dziel­ni­ca wy­bu­chła od­gło­sa­mi starć. Brzęk cię­ciw, szczęk ostrzy, krzy­ki. Naj­wy­raź­niej Ce­tron po­sta­no­wił przy­jąć wal­kę tak­że na dole, bo więk­szość dźwię­ków do­cho­dzi­ła z po­zio­mu ulic.

Jak­kol­wiek skoń­czy się ta noc, hra­bia nie od­nie­sie ła­twe­go zwy­cię­stwa.

* * *

Wpadł na nich, prze­ska­ku­jąc z da­chu na dach. Dwóch, obaj z mie­cza­mi w ręku, dłu­gie klin­gi błysz­cza­ły, od­bi­ja­jąc blask pło­mie­ni. Temu le­żą­ce­mu bli­żej spadł na ple­cy, od­bił się, prze­to­czył i le­d­wo za­ha­mo­wał na kra­wę­dzi da­chu, któ­ry aku­rat nie miał żad­nej ba­rier­ki, a do bru­ku było do­bre trzy­dzie­ści stóp. Obaj Pra­wi byli mar­twi.

Gło­wa tego, o któ­re­go się po­tknął, zo­sta­ła od­rą­ba­na pre­cy­zyj­nym, ide­al­nym ude­rze­niem, a po­tem po­ło­żo­na przy cie­le, jak­by dla ja­kie­goś po­nu­re­go żar­tu, twa­rzą w stro­nę ple­ców. Dru­gi miał sze­ro­ką, pa­skud­ną ranę bie­gną­cą przez śro­dek pier­si, na skos, od pra­we­go oboj­czy­ka do le­we­go dol­ne­go że­bra. Czy­ste cię­cie, po któ­rym klat­ka pier­sio­wa roz­chy­li­ła się nie­co, uka­zu­jąc szcze­li­nę peł­ną spie­nio­nej krwi. Krew była ja­sno­czer­wo­na. Tuż pod szczę­ką męż­czy­zny wid­nia­ła ko­lej­na rana, pio­no­wa szra­ma sze­ro­ka naj­wy­żej na dwa cale. Sztych w mózg, wie­dział to na pew­no, pierw­szy z nich zgi­nął od cio­su z tyłu, dru­gi od­wró­cił się, uno­sząc miecz do cię­cia, ale był za wol­ny. Za wol­ny. Pra­wy tra­fił na ko­goś, kto oka­zał się od nie­go szyb­szy, nie zdo­łał na­wet wy­pro­wa­dzić cio­su, gdy ude­rze­nie otwo­rzy­ło mu pierś, a sztych dru­gie­go ostrza wszedł w mózg.

Ce­tron za­trud­nił ko­goś na­praw­dę do­bre­go.

Zło­dziej de­li­kat­nie do­tknął krwi. Le­pi­ła się do pal­ców jak lek­ko pod­grza­na smo­ła. Oce­nił, że obaj męż­czyź­ni zgi­nę­li ja­kieś pół go­dzi­ny temu. Za­nim... Alt­sin po­czuł dreszcz. Za­nim wszedł na dach, za­nim roz­pę­ta­ła się wal­ka. Ten, kto ich za­bił, zro­bił to cał­ko­wi­cie bez­sze­lest­nie i za­czął po­lo­wać na Pra­wych, nim hra­bia wy­dał roz­kaz ata­ku.

Ru­szył da­lej, uwa­ża­jąc, aby jesz­cze nie rzu­cać się w oczy. Star­cia wy­bu­cha­ły cha­otycz­nie to tu, to tam, za­wsze krót­sze niż kil­ka ude­rzeń ser­ca. To była woj­na skry­to­bój­ców – strzał z ku­szy, szyb­kie dźgnię­cie szty­le­tem, cios zza wę­gła i uciecz­ka. Żad­nych de­spe­rac­kich i bo­ha­ter­skich walk twa­rzą w twarz, sta­wa­nia w otwar­tym polu prze­ciw uzbro­jo­nej jak cięż­ka pie­cho­ta stra­ży miej­skiej, cza­row­ni­kom i Pra­wym. Zmę­czyć ich, zmu­sić do uga­nia­nia się po da­chach i w la­bi­ryn­cie uli­czek i za­uł­ków, do­pro­wa­dzić do roz­pro­sze­nia. Gdy już siły hra­bie­go po­dzie­lą się na dwu-, trzy­oso­bo­we grup­ki, wte­dy bę­dzie moż­na przy­stą­pić do de­cy­du­ją­ce­go ata­ku. Oczy­wi­ście je­śli Ter­le­ach nie pój­dzie po ro­zum do gło­wy i nie zmie­ni tak­ty­ki. Zło­dziej pró­bo­wał so­bie po­ukła­dać w gło­wie to, co zo­ba­czył.

Gru­by nie miał... Nie, ina­czej. Alt­sin nie sły­szał, żeby w Pon­kee-Laa kie­dy­kol­wiek prze­by­wał za­bój­ca o ta­kich umie­jęt­no­ściach. To oczy­wi­ście nic nie zna­czy­ło. Je­śli Ce­tron ścią­gnął ta­kich lu­dzi do wal­ki z hra­bią, nie roz­gła­szał­by tego na pra­wo i lewo. Ale... przy­wód­ca por­to­wych zło­dziei, któ­re­go Alt­sin znał, ni­g­dy nie po­wie­rzył­by swo­je­go ży­cia na­jem­nym mie­czom spo­za mia­sta. Dla Ce­tro­na Pon­kee-Laa było cen­trum Wszech­rze­czy, a resz­ta świa­ta – ob­le­pia­ją­cą je i nie­li­czą­cą się pro­win­cją. Gru­by po­tra­fił za­ufać tyl­ko tym, któ­rzy star­li po­de­szwy na bru­kach me­tro­po­lii.

Tyl­ko że, do cięż­kiej cho­le­ry, te tru­py były praw­dzi­we. Prze­cież sami się nie po­za­bi­ja­li.

Kil­ka cie­ni prze­mknę­ło po są­sied­nim ta­ra­sie, kie­ru­jąc się w stro­nę por­tu. Alt­sin po­dą­żył za nimi.

Noc­ny bieg po da­chach to za­wsze in­te­re­su­ją­ca roz­ryw­ka. Jako dzie­ciak ćwi­czył tu uciecz­ki i ukry­wa­nie się, naj­pierw pod­czas za­ba­wy, a po­tem na se­rio, z roz­wście­czo­nym wła­ści­cie­lem ja­kie­goś dro­bia­zgu na kar­ku. Póź­niej zo­sta­wił ta­kie za­ba­wy młod­szym zło­dzie­jasz­kom, ale na­dal pa­mię­tał roz­kład do­mów, sze­ro­kość ulic, naj­lep­sze tra­sy. Ci, któ­rzy bie­gli przed nim, tak­że po­ru­sza­li się od cie­nia do cie­nia, od osło­ny do osło­ny, wi­docz­ni za­zwy­czaj nie dłu­żej niż na ude­rze­nie ser­ca. Nie tra­ci­li cza­su i sił na błą­dze­nie i szu­ka­nie lep­szej tra­sy. Za­bój­cy od Ce­tro­na.

Gro­za spa­dła na nich w chwi­li, gdy zło­dziej miał wła­śnie dać znać o swo­jej obec­no­ści. Pro­wa­dzą­cy grup­kę prze­bie­gał wła­śnie obok ma­łej nad­bu­dów­ki, gdy roz­legł się świst ostrza i gło­wa męż­czy­zny od­dzie­li­ła się od cia­ła. Kor­pus zro­bił jesz­cze kil­ka kro­ków i spadł z da­chu. Po­mię­dzy po­zo­sta­łych, pię­ciu – jak wresz­cie po­li­czył Alt­sin – wpa­dło dwóch Pra­wych. I to byli do­kład­nie tacy Pra­wi, ja­kich opi­sy­wał Ce­tron. Opę­ta­ni przez mrocz­ne bó­stwo ber­ser­ke­rzy.

Dwóch ko­lej­nych zło­dziei zgi­nę­ło od jed­ne­go cio­su roz­mi­go­ta­nej klin­gi. Alt­sin wi­dział wszyst­ko wy­raź­nie, jak­by nad dziel­ni­cą za­pło­nę­ło na­gle ty­siąc lamp. Miecz ude­rzył od dołu, ni­sko, otwie­ra­jąc bok pierw­sze­go i od­ci­na­jąc mu rękę, po czym ruch głow­ni prze­szedł płyn­nie w sztych, któ­ry po­grą­żył się w pier­si dru­gie­go męż­czy­zny.

Wszyst­ko w cza­sie krót­szym niż mach­nię­cie ogo­na spło­szo­nej ryby. Dru­gi rzeź­nik hra­bie­go po­ja­wił się nie­co z boku, ude­rza­jąc ni­sko, w nogi na­stęp­ne­go skry­to­bój­cy, któ­ry spró­bo­wał pod­sko­czyć, skoń­czy­ło się na tym, że za­miast obu stóp, stra­cił jed­ną, siła cio­su ob­ró­ci­ła go w po­wie­trzu, wy­lą­do­wał na brzu­chu, szo­ru­jąc twa­rzą po ta­ra­sie. Dwóch ostat­nich lu­dzi Gru­be­go strze­li­ło, obaj nie­cel­nie, i obaj umar­li, za­nim zdą­ży­li od­rzu­cić ku­sze i się­gnąć po inną broń.

W trzy ude­rze­nia ser­ca było po wszyst­kim.

Pra­wi jed­na­ko­wym ru­chem strzep­nę­li krew z kling, jed­na­ko­wym prze­ło­ży­li mie­cze do le­wych rąk. Pa­trząc na nich, Alt­sin miał nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że ob­ser­wu­je ma­rio­net­ki, od­gry­wa­ją­ce pan­to­mi­mę przed nie­wi­docz­ną pu­bli­ką. Nie­mal mógł do­strzec sznur­ki cią­gną­ce się od ich koń­czyn i gi­ną­ce w chmu­rach.

Męż­czyź­ni na­gle drgnę­li i za­czę­li po­ru­szać się bez tej nie­na­tu­ral­nej syn­chro­ni­za­cji.

Na da­chu po­zo­stał tyl­ko je­den żywy skry­to­bój­ca. Ten z od­cię­tą nogą. Czoł­gał się wła­śnie w stro­nę kra­wę­dzi da­chu, gdy do nie­go po­de­szli. Nie spie­szy­li się.

– Gdzie ben-Go­ron?

Por­to­wy szczur znie­ru­cho­miał. Zło­dziej wi­dział, jak na­bie­ra po­wie­trza, wy­pusz­cza je z ci­chym świ­stem, jak jego dło­nie roz­luź­nia­ją się, po czym za­ci­ska­ją w pię­ści. Nie po­wie.

Tam­ci dwaj wy­mie­ni­li spoj­rze­nia i uśmie­chy, a żo­łą­dek Alt­si­na zmie­nił się w kulę lodu. Zmu­szą go, wie­dzie­li, jak to zro­bić, i spra­wi im to przy­jem­ność.

Niż­szy z nich od­szu­kał sto­pą si­ka­ją­cy krwią ki­kut i na­dep­nął. Za­bój­ca wrza­snął.

Le­cą­cy w po­wie­trzu ka­mień roz­padł się na dwie czę­ści.

Ostrze mie­cza za­mie­ni­ło się we frag­ment roz­mi­go­ta­ne­go dys­ku.

Dłoń Alt­si­na za­koń­czy­ła ruch.

W ta­kiej ko­lej­no­ści to za­re­je­stro­wał, choć prze­cież po­win­no być od­wrot­nie. On rzu­ca, miecz tnie, ka­mień roz­pa­da się na dwa ka­wał­ki. Jak­by na chwi­lę czas ru­szył w dru­gą stro­nę. Zdzi­wił się na tyle, żeby nie za­sta­na­wiać się, dla­cze­go w ogó­le zwró­cił na sie­bie uwa­gę Pra­wych.

Choć być może miał z tym coś wspól­ne­go ten za­le­ga­ją­cy w żo­łąd­ku lód, któ­ry wła­śnie roz­prze­strze­niał się na resz­tę cia­ła. Mro­żą­ce wici roz­cho­dzi­ły się pro­mie­ni­ście wzdłuż ner­wów i żył jak roz­ra­sta­ją­cy się ko­ra­lo­wiec, a tam gdzie do­się­gły, zni­kał strach i roz­są­dek. Po­zo­sta­wa­ła ko­niecz­ność, chłod­na kal­ku­la­cja i – mu­siał przez chwi­lę szu­kać wła­ści­we­go okre­śle­nia – żal. Ża­ło­wał ich i tego, co z sobą nie­śli, ale i tak mu­sie­li umrzeć.

Wstał, uśmiech­nął się, wie­dząc, że wi­dzą go rów­nie wy­raź­nie jak on ich.

– Wi­tam, chłop­cy – po­wie­dział. – To nie jest naj­lep­szy czas na za­ba­wę.

Ich oczy zmie­ni­ły się. Znów sta­li się ma­rio­net­ka­mi, a miej­sce mię­dzy ło­pat­ka­mi, któ­re za­wsze mu do­ku­cza­ło, znów dało o so­bie znać. Zi­gno­ro­wał to. W oczach szlach­ci­ców pło­nę­ły wście­kłość i sza­leń­stwo. Sta­nę­li do nie­go przo­dem, jed­na­ko­wym ru­chem unie­śli mie­cze w sa­lu­cie.

Ob­na­żył zęby w kpią­cym gry­ma­sie.

– Nie znam się na szla­chec­kich for­mal­no­ściach. – Po­zwo­lił, by dru­gi ka­mień wy­padł mu z dło­ni. – Je­stem tyl­ko por­to­wym szczu­rem i...

Ru­szy­li jed­no­cze­śnie, kil­ka kro­ków roz­bie­gu i już fru­nę­li nad ulicz­ką w jego stro­nę. Tym ra­zem nie było wi­zji, któ­ra pro­wa­dzi­ła­by go do wal­ki, ale też nie była ona po­trzeb­na. Wi­dział ostrza prze­ci­na­ją­ce po­wie­trze, wie­dział, gdzie ude­rzą, i wy­mknął się spod cio­sów płyt­kim uni­kiem, nie­mal ocie­ra­jąc o klin­gi. Po­czuł chłód i głód sta­li, po­czuł nie­na­sy­co­ne pra­gnie­nie krwi. Pa­mię­tał ten głód.

Na­gle trzy­mał w ręku swo­je szty­le­ty, pro­ste, z krzy­żo­wym jel­cem, ża­ło­śnie krót­kie w po­rów­na­niu z ich mie­cza­mi. Ale to była jego dziel­ni­ca, jego wal­ka i jego noc. A ci dwaj przy­szli tu tyl­ko po to, by umrzeć.

Za­krę­cił się mię­dzy nimi, usta­wia­jąc tak, że je­den za­sło­nił go przed dru­gim, wy­chwy­cił nad­la­tu­ją­cą klin­gę mię­dzy skrzy­żo­wa­ne szty­le­ty i skie­ro­wał ją w dół. Ostrze grzmot­nę­ło o ta­ras, roz­pry­sku­jąc frag­men­ty ka­mion­ko­wych pły­tek. Alt­sin, cią­gle bli­sko, ude­rzył na­past­ni­ka łok­ciem w twarz, po­pra­wił, wbił szty­le­ty w oba nad­garst­ki męż­czy­zny jed­no­cze­śnie i je prze­krę­cił.

Ran­ny za­to­czył się do tyłu, wy­pusz­cza­jąc broń.

Alt­sin zła­pał rę­ko­jeść jego mie­cza, spa­ro­wał wy­mie­rzo­ny w ple­cy sztych dru­gie­go z Pra­wych i od­sko­czył.

Gdzieś na dole upusz­czo­ny ka­mień stuk­nął o bruk.

Czuł miecz, jak czu­je się wła­sne ra­mię, każ­dy frag­ment rę­ko­je­ści, je­lec, każ­dy cal głow­ni, od za­sta­wy po sztych.

Spoj­rzał w oczy dru­gie­mu prze­ciw­ni­ko­wi. Pierw­szy już się nie li­czył, świa­do­mość ga­sła w jego oczach w mia­rę, jak tru­ci­zna, któ­rą zło­dziej po­sma­ro­wał ostrza szty­le­tów, roz­cho­dzi­ła się po cie­le. Ja­kiej­kol­wiek Po­tę­dze po­kło­nił się szlach­cic, ja­ka­kol­wiek siła za nim sta­ła, tru­ci­zna, któ­rej Alt­sin użył, i tak nisz­czy­ła mu ner­wy i roz­kła­da­ła krew.

Zło­dziej uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i za­chę­ca­ją­co po­ru­szył mie­czem.

Star­li się po­środ­ku da­chu i Alt­sin wąt­pił, by kto­kol­wiek w dziel­ni­cy mógł tę wal­kę prze­ga­pić. Dźwięk, z ja­kim zde­rzy­ły się klin­gi, eks­plo­do­wał nad da­cha­mi, za­głu­sza­jąc wszyst­kie po­zo­sta­łe od­gło­sy. Miał wra­że­nie, że cała oko­li­ca uci­chła. A oni sta­li, kli­nu­jąc ostrza, na­pie­ra­jąc i pró­bu­jąc prze­pchnąć prze­ciw­ni­ka. A po­tem Pra­wy od­sko­czył, ota­cza­jąc się skom­pli­ko­wa­nym młyn­kiem, i cof­nął na sam skraj da­chu.

Zbli­ża­li się. Czuł ich, sześć cie­ni pę­dzą­cych ku nie­mu z róż­nych stron dziel­ni­cy. Te­raz mie­li­by szan­sę, sied­miu na jed­ne­go w miej­scu, w któ­rym da­ło­by się go za­ata­ko­wać jed­no­cze­śnie ze wszyst­kich stron.

Tak się jed­nak skła­da­ło, że ta­kie szczu­ry jak on ni­g­dy nie wal­czą, je­śli mają do­kąd uciec.

Muh­reya była dziel­ni­cą por­to­wą, przy­le­ga­ją­cą z jed­nej stro­ny do mo­rza, a z dru­giej do El­ha­ran. Oce­nił kie­run­ki, z któ­rych nad­cho­dzi­li Pra­wi. Port od­pa­dał, od­cię­li­by go w po­ło­wie dro­gi. Spoj­rzał w oczy swo­je­mu prze­ciw­ni­ko­wi, obe­lży­wie spa­ro­dio­wał jego sa­lut i ru­nął w kie­run­ku rze­ki.

Bieg przez da­chy i ta­ra­sy wy­glą­dał te­raz ina­czej. Wi­dział wszyst­ko jak w świe­tle dnia, każ­dy szcze­gół, łusz­czą­cą się far­bę na szcze­blach ba­lu­strad, każ­dy liść blusz­czu po­ra­sta­ją­ce­go al­tan­ki, po­je­dyn­cze gwoź­dzie w ścia­nach szop i przy­bu­dó­wek, lu­dzi przy­cza­jo­nych wśród cie­ni. Gdy­by chciał te­raz na nich za­po­lo­wać... Hra­bia nie wy­pro­wa­dził­by stąd ni­ko­go ży­we­go.

Do­tarł do ostat­nie­go bu­dyn­ku. Od­bił się i sko­czył trzy­dzie­ści stóp w dół.

Gład­ko wy­lą­do­wał na bru­ku. Przed sobą miał frag­ment umoc­nio­ne­go brze­gu i dłu­gie, wą­skie molo, przy któ­rym po­win­no cu­mo­wać co naj­mniej kil­ka­na­ście ło­dzi.

Molo było pu­ste.

Byli tuż za nim. Dwóch z pra­wej, dwóch z le­wej, trzech z tyłu. Zwol­ni­li po­ścig, jak­by wie­dząc, że nie może im już uciec. Ben­do­ret Ter­le­ach my­ślał jak woj­sko­wy, a do­bry ge­ne­rał dba o to, żeby wróg nie mógł się wy­mknąć. A je­śli po­my­ślał o rze­ce, to za­pew­ne usta­wił na niej kil­ka wła­snych ło­dzi, ma­ją­cych wy­ła­py­wać tych, któ­rzy spró­bu­ją uciec wpław.

Alt­sin prze­ło­żył miecz z ręki do ręki. Molo było sze­ro­kie na le­d­wo kil­ka stóp. Wal­ka je­den na sied­miu nie wcho­dzi­ła na nim w grę, a El­ha­ran... Spoj­rzał na męt­ne wody. Już go dzi­siaj oce­ni­ła.

Po­ścig po­ja­wił się na brze­gu, gdy zło­dziej był w po­ło­wie molo. Na­past­ni­cy ze­ska­ki­wa­li z da­chów, wy­ła­nia­li się z uli­czek. Nie obej­rzał się, pro­mie­niu­ją­ca od Pra­wych Moc była wy­czu­wal­na na set­ki jar­dów. Mógł­by wska­zy­wać ich pal­cem na­wet z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Wszy­scy choć tro­chę uzdol­nie­ni ma­gicz­nie w oko­li­cy mu­sie­li te­raz od­cho­dzić od zmy­słów.

Swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi, o któ­rym w cza­sie wal­ki i uciecz­ki nie­mal za­po­mniał, wró­ci­ło.

Do­szedł do koń­ca molo i spoj­rzał na nurt. Wciąż wi­dział wszyst­ko nie­mal tak do­brze, jak w świe­tle dnia. Rze­ka nio­sła ze sobą mnó­stwo śmie­ci, pie­ni­ła się, szu­mia­ła. Przy­naj­mniej bę­dzie miał świad­ka tego star­cia.

Gdzieś za ple­ca­mi Pra­wych dziel­ni­ca oży­ła kil­ko­ma bły­ska­mi i zło­wróżb­nym grzmo­tem. Tam też wal­ka trwa­ła, zło­dzie­je i ban­dy­ci prze­ciw stra­ży. Por­to­wi cza­row­ni­cy prze­ciw­ko ma­gom hra­bie­go. Ale te­raz, bez gro­zy Pra­wych nad gło­wą, Ce­tron miał wresz­cie re­al­ną szan­sę. Szyb­ko po­wi­nien od­zy­skać kon­tro­lę na da­cha­mi i wy­strze­lać lu­dzi Ter­le­acha z kusz.

Alt­sin uśmiech­nął się, od­wra­ca­jąc do na­brze­ża. Być może ta noc nie skoń­czy się rze­zią Ligi. Może na­wet sam hra­bia da gło­wę. Do­brze by­ło­by wie­dzieć, że czło­wiek nie pęta się po próż­ni­cy, gdzie go nie pro­szą.

Nad­cho­dzi­li. Sied­miu męż­czyzn ubra­nych w ciem­ne zie­le­nie i gra­nat. Ko­lo­ry lep­sze do kry­cia się w cie­niach niż brąz i czerń. Alt­sin oparł sztych mie­cza o de­ski, splótł dło­nie na rę­ko­je­ści, sta­nął w lek­kim roz­kro­ku.

Byli tak bar­dzo po­dob­ni do sie­bie, w ru­chach, ge­stach, spo­so­bie cho­dze­nia, że przez chwi­lę miał wra­że­nie, jak­by wi­dział jed­ną oso­bę, od­bi­tą sześć razy w lu­strze. Za­pew­ne dla­te­go hra­bia pil­no­wał, by ni­g­dy nie po­ka­zy­wa­li się wszy­scy na­raz. Gdy­by kto­kol­wiek z ma­gów lub ka­pła­nów zo­ba­czył ich wszyst­kich w jed­nym miej­scu, jak idą do wal­ki odzia­ni w swój za­bój­czy aspekt, pod­niósł­by ra­ban na całe mia­sto. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że ktoś wy­ko­rzy­stał za­ka­za­ną sztu­kę. Je­den w wie­lu cia­łach. Ma­rio­net­ki umy­słu od­da­lo­ne­go o wie­le mil, ze zła­ma­nym du­chem i na­rzu­co­ną wolą. Na­wet w Pon­kee-Laa, gdzie ni­g­dy nie pło­nę­ły sto­sy, za coś ta­kie­go nikt nie unik­nął­by ognia.

Za­trzy­ma­li się przy wej­ściu na molo i przez chwi­lę wy­da­wa­ło się, że nie za­ata­ku­ją. Że we­zwą kusz­ni­ków albo cza­ro­dziei i za­bi­ją go z dy­stan­su. Tak zro­bił­by do­bry ge­ne­rał. Ale nie ob­ra­żo­na Po­tę­ga.

Je­śli nie chcie­li so­bie prze­szka­dzać, mu­sie­li go pod­cho­dzić po­je­dyn­czo. Pierw­szy wszedł naj­młod­szy. Wy­glą­dał jesz­cze nie­po­zor­niej niż ten, któ­re­go Alt­sin za­bił w ma­ga­zy­nach. Dzie­ciak.

Chło­pak ru­szył w jego stro­nę, na­bie­ra­jąc szyb­ko­ści i trzy­ma­jąc miecz z boku, jak­by nie wie­dział, co zro­bić z bro­nią. Alt­sin nie cze­kał, z miej­sca, jak stał, ru­nął na nie­go bie­giem. Spo­tka­li się w po­ło­wie molo, wy­mie­ni­li dwa szyb­kie cio­sy, któ­re za­brzmia­ły jak je­den, i od­sko­czy­li od sie­bie o kil­ka stóp. Mło­dzik ujął rę­ko­jeść obu­rącz, za­pla­ta­jąc na niej pal­ce, po­chy­lił gło­wę, bły­snął zę­ba­mi.

Ude­rzył z góry. Cof­nął się. Z le­wej. Cof­nął się. Z pra­wej i znów po­wró­cił na po­zy­cję. Jak­by wal­czył prze­ciw ma­ne­ki­no­wi na pla­cu ćwi­czeń, ude­rze­nie z wy­pa­dem i po­wrót. Ude­rze­nie i po­wrót. Za każ­dym ra­zem przyj­mo­wał tę samą po­zy­cję, za każ­dym ra­zem od­sła­niał zęby w po­dob­nym gry­ma­sie.

Bał się, zro­zu­miał zło­dziej. Wię­cej, był prze­ra­żo­ny, naj­chęt­niej by uciekł, ale miał tu zo­stać i... umrzeć. Wy­zna­czo­no go, by zba­dał, jak da­le­ko się­ga­ją umie­jęt­no­ści ich prze­ciw­ni­ka, a po­tem – zło­dziej rzu­cił okiem za jego ple­cy, gdzie na molo wcho­dzi­ło ko­lej­nych dwóch Pra­wych – miał zwią­zać jego miecz w ja­kim­kol­wiek młyn­ku albo rzu­cić się na nie­go, na­dzie­wa­jąc na sztych, byle tyl­ko dać resz­cie szan­sę na za­da­nie śmier­tel­ne­go cio­su.

Alt­sin ma­chi­nal­nie pa­ro­wał ko­lej­ne cio­sy, na­wet nie pró­bu­jąc kon­tro­wać. Chło­pak bał się i w ja­kiś spo­sób sta­wiał opór Mocy, któ­ra do tej pory bez wy­sił­ku kon­tro­lo­wa­ła po­czy­na­nia Pra­wych. Za nim na­stęp­na para rzeź­ni­ków we­szła na molo. Ostat­nia dwój­ka sta­nę­ła tuż przy brze­gu, jak­by chcie­li się upew­nić, że nikt nie zej­dzie na na­brze­że bez ich po­zwo­le­nia.

Śmierć ude­rzy­ła na nich z tyłu, bez ostrze­że­nia.

Wy­ło­ni­ła się z za­uł­ka, przy­cią­ga­jąc na mo­ment uwa­gę zło­dzie­ja tak, że ko­lej­ny cios pół­to­ra­ka omal nie po­zba­wił go ręki. A za­nim padł na­stęp­ny, dwóch Pra­wych pil­nu­ją­cych wej­ścia na molo już nie żyło.

Męż­czy­zna, mło­dy, choć w wie­ku trud­nym do okre­śle­nia. Wkro­czył mię­dzy nich bez­sze­lest­nie i ude­rzył dwo­ma bliź­nia­czo za­krzy­wio­ny­mi ostrza­mi. Szty­chy były tak szyb­kie, jak­by ciem­ne klin­gi prze­szy­ły po­wie­trze, a nie żywe cia­ła. Pra­wi pa­dli, mar­twi, za­nim jesz­cze do­tknę­li zie­mi.

Alt­sin miał wra­że­nie, jak­by nie szedł sam, jak­by coś go po­prze­dza­ło. Drgnie­nie po­wie­trza, ga­szą­ce wszel­ką Moc i roz­pra­sza­ją­ce aspek­ty. Zło­dziej wi­dział, jak to coś się­ga ku Pra­wym i jak wspie­ra­ją­ca ich Po­tę­ga ga­śnie. Na­gle prze­sta­li być ma­rio­net­ka­mi, lecz sta­li się na po­wrót zwy­kły­mi ludź­mi.

Sły­sząc od­głos pa­da­ją­cych ciał, po­zo­sta­li Pra­wi od­wró­ci­li się jak na ko­men­dę.

Za­bój­ca za­trzy­mał się przy wej­ściu na molo. Pa­trzył na Alt­si­na i tyl­ko na nie­go, jak­by pię­ciu uzbro­jo­nych męż­czyzn mię­dzy nimi nic nie zna­czy­ło. Luź­na sza­ta w pia­sko­wym ko­lo­rze nie po­zwa­la­ła stwier­dzić, czy jest szczu­pły, ma­syw­ny, zwin­ny czy gru­bo­ko­ści­sty, lecz tak na­praw­dę nie mia­ło to zna­cze­nia. Zło­dziej był go­tów po­sta­wić wła­sne dło­nie, że to on za­bił tę dwój­kę, na któ­rą na­tknął się na da­chu. Jego mie­cze pa­so­wa­ły do ran, były nie­co krót­sze niż nor­mal­ne ostrza, lek­ko za­krzy­wio­ne, o klin­gach błysz­czą­cych czer­nią wul­ka­nicz­ne­go szkła.

Wszy­scy za­mar­li, jak­by sam czas po­tknął się i za­trzy­mał w swo­jej wiecz­nej wę­drów­ce.

Pra­wi byli do­sko­na­ły­mi szer­mie­rza­mi, ale gdy wspie­ra­ją­ca ich Po­tę­ga zni­kła, znów sta­li się zwy­kły­mi ludź­mi. Umie­li dużo, ale te­raz nie wy­star­czy­ło­by im to na­wet wte­dy, gdy­by było ich tu nie pię­ciu, lecz pięt­na­stu. Bo dla ob­ce­go wo­jow­ni­ka byli tyl­ko nie­znacz­ną prze­szko­dą do usu­nię­cia, tak nie­waż­ną, że zda­wa­ło się, iż na­wet na nich nie pa­trzy. Ski­nął zło­dzie­jo­wi gło­wą i uśmiech­nął się smut­no.

A po­tem roz­po­czął za­bi­ja­nie.

Ru­szył, sta­wia­jąc szyb­ko drob­ne kro­ki, jak­by pę­dził boso po ścież­ce wy­sy­pa­nej go­rą­cy­mi wę­gla­mi. Pierw­sze­go prze­ciw­ni­ka za­bił w pół kro­ku, zło­dziej na­wet nie do­strzegł cię­cia, któ­re od­rą­ba­ło męż­czyź­nie ra­mię wraz z bar­kiem, w po­wie­trzu mi­gnę­ło tyl­ko ciem­ne ostrze, a strasz­li­wie oka­le­czo­ny szlach­cic plu­snął do rze­ki i na­tych­miast znikł pod wodą.

Z ko­lej­nym Pra­wym wy­mie­nił dwa cio­sy, a po­tem było mo­kre ude­rze­nie i na­gle za­bój­ca zna­lazł się za ple­ca­mi prze­ciw­ni­ka. Nie za­bu­rza­jąc ryt­mu, zbli­żał się ku na­stęp­nej pa­rze. Męż­czy­zna, któ­re­go mi­nął, stał przez ude­rze­nie ser­ca z mie­czem wznie­sio­nym w górę, jak­by szy­ko­wał się do osta­tecz­ne­go, strasz­li­we­go cio­su, po czym broń wy­pa­dła mu z ręki, a on sam osu­nął się na ko­la­na, zgiął wpół, do­ty­ka­jąc czo­łem de­sek, i ci­cho za­skom­lił. Jego cia­łem szarp­nął po­je­dyn­czy spazm. Znie­ru­cho­miał. Woda wy­pły­wa­ją­ca spod molo w miej­scu, gdzie klę­czał, za­bar­wi­ła się szkar­ła­tem.

Chło­pak, któ­ry za­ata­ko­wał Alt­si­na, cof­nął się do resz­ty po­zo­sta­ją­cych jesz­cze przy ży­ciu Pra­wych, a sztych mie­cza, któ­ry trzy­mał w dło­niach, wy­raź­nie drżał. Bez sto­ją­cej za nim Mocy był tyl­ko zwy­kłym go­ło­wą­sem, prze­ra­żo­nym i świa­do­mym swo­jej śmier­tel­no­ści.

Je­den z Pra­wych opu­ścił na­gle miecz, uniósł dłoń i wy­du­sił z sie­bie:

– Cze­kaj... ja nie...

Za­bój­ca nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć, ude­rzył lewą klin­gą z góry, blo­ku­jąc jego ostrze, pra­wą zaś chla­snął przez szy­ję i na­gle wy­ko­nał pięk­ne, per­fek­cyj­ne kop­nię­cie na wprost, po­sy­ła­jąc szlach­ci­ca pod nogi szar­żu­ją­ce­go to­wa­rzy­sza. Mięk­kie zej­ście z li­nii ata­ku i sztych jak czar­ny kieł wy­ra­sta­ją­cy z ple­ców męż­czy­zny skoń­czy­ły wal­kę.

Mło­dzik zo­stał sam. Sta­nął ple­ca­mi do rze­ki, przez mgnie­nie oka wo­dził roz­pacz­li­wie wzro­kiem na pra­wo i lewo, od mor­der­cy do zło­dzie­ja, jak­by za­sta­na­wiał się, kogo wy­brać. Na­gle ob­ró­cił miecz, oparł rę­ko­jeść o de­ski i rzu­cił się do przo­du. Ostrze we­szło pod most­kiem. Kaszl­nął, za­szlo­chał i zwa­lił się do wody, a rze­ka na­tych­miast li­to­ści­wie po­chło­nę­ła cia­ło.

Zo­sta­li sami. Alt­sin spoj­rzał nie­zna­jo­me­mu w oczy i nie do­strzegł w nich ani gnie­wu, ani mro­ku, ani bez­myśl­nej fu­rii. Tyl­ko obo­jęt­ny spo­kój.

– Szu­ka­ła cię. – Obcy miał dziw­ny, mięk­ki ak­cent. – Od mie­sią­ca cię szu­ka­ła. Już my­śla­łem, że opu­ści­my mia­sto.

– Te bę­kar­ty na da­chach to ty?

– Nie. My. Ja i ona. Pię­ciu.

Krót­ka aryt­me­ty­ka wska­zy­wa­ła, że hra­bia zo­stał dziś po­zba­wio­ny swo­ich ulu­bień­ców. Za­bój­ca nie od­ry­wał wzro­ku od zło­dzie­ja.

– Gdy­byś dzi­siaj się nie ujaw­nił, pew­nie opu­ści­ła­by ju­tro mia­sto.

Zło­dziej skrzy­wił się kwa­śno.

– Wy­glą­da na to, że moja ką­piel w rze­ce przy­cią­gnę­ła wszyst­kie szu­mo­wi­ny z oko­li­cy. Gdy­bym był cy­ca­tą szes­na­sto­let­nią ka­płan­ką Pani, mógł­bym to zro­zu­mieć, ale tak?

W spoj­rze­niu przy­by­sza po­ja­wił się chłód. I na­gle obcy ru­nął do przo­du, a jego mie­cze za­mie­ni­ły się w roz­ma­za­ne smu­gi. Alt­sin przy­jął oba ude­rze­nia, to z pra­wej i le­wej, tak szyb­ko, że jego klin­ga wy­glą­da­ła jak pół­przej­rzy­sta tar­cza, i skon­tro­wał górą, wie­dząc z nie­zbi­tą pew­no­ścią, że za­bój­ca spa­ru­je cios lewą ręką, a dru­gą spró­bu­je wy­pruć mu fla­ki w głę­bo­kim wy­pa­dzie. Jak­by cia­ło prze­ciw­ni­ka in­for­mo­wa­ło go z wy­prze­dze­niem, jaki bę­dzie jego na­stęp­ny ruch.

Zło­dziej wy­szedł na­prze­ciw tego cio­su, skra­ca­jąc dy­stans i usta­wia­jąc się bo­kiem, a czar­ne ostrze prze­mknę­ło o cal od jego brzu­cha. Te­raz...

Ude­rzy moc­no, z góry – nie klin­gą, lecz gło­wi­cą – i wa­żą­cy po­nad trzy fun­ty miecz roz­trza­ska czasz­kę męż­czy­zny. Po­tem ode­pchnie go i lek­ko, od nie­chce­nia roz­pła­ta mu pierś i...

Pój­dzie do mia­sta...

Bę­dzie za­bi­jał lu­dzi hra­bie­go...

A po­tem od­naj­dzie ary­sto­kra­tę i wy­pru­je mu fla­ki...

A po­tem pój­dzie do Świą­ty­ni Mie­cza i...

Nie.

Ude­rzył z boku, w ostat­niej chwi­li wstrzy­mu­jąc rękę, choć cios i tak za­chwiał na­past­ni­kiem. Po­ło­żył mu wol­ną dłoń na pier­si i pchnął w stro­nę brze­gu, od­rzu­ca­jąc za­bój­cę do­bre dzie­sięć stóp do tyłu. Ten wy­lą­do­wał na po­pla­mio­nych krwią de­skach, za­chwiał się, ale nie upadł, mo­men­tal­nie od­zy­skał rów­no­wa­gę i sku­lił się jak do ata­ku.

Alt­sin ode­rwał od nie­go wzrok. Roz­warł pal­ce, wol­no, z wiel­kim tru­dem, miał wra­że­nie, że siłą woli pró­bu­je od­dzie­lić od cia­ła wła­sną rękę. Wresz­cie, po chwi­li trwa­ją­cej wiecz­ność, miecz stuk­nął o molo. Zło­dziej zro­bił krok w tył, po­tem na­stęp­ny, coś po­cie­kło mu po twa­rzy, że­la­zi­sty po­smak znów wy­peł­nił usta, i na­gle de­ski się skoń­czy­ły, a on ru­nął w dół.

Woda była zim­na, dużo chłod­niej­sza niż po­przed­nio.

Za­nur­ko­wał na oślep, w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, kie­ru­jąc się in­stynk­tem, byle bli­żej dna, byle da­lej od za­krwa­wio­ne­go molo. Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści jar­dów.

Wy­nu­rzył się, za­czerp­nął po­wie­trza i za­krę­cił, szu­ka­jąc prze­ciw­ni­ka. Spo­dzie­wał się, że tam­ten sko­czył tak­że, że pły­nie te­raz za nim, pra­gnąc za­koń­czyć star­cie, za­krzy­wio­ne mie­cze prze­ciw go­łym dło­niom. Na­wet w wo­dzie to by­ła­by krót­ka wal­ka.

Za­bój­ca stał na krań­cu molo, broń opu­ścił luź­no i wpa­try­wał się w po­wierzch­nię rze­ki z nie­od­gad­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Wy­da­wał się... cał­ko­wi­cie obo­jęt­ny. Ani za­sko­czo­ny, ani roz­cza­ro­wa­ny, ani zły. Jak­by w chwi­li, gdy Alt­sin zna­lazł się w wo­dzie, cała spra­wa prze­sta­ła go in­te­re­so­wać.

Ich spoj­rze­nia wresz­cie się spo­tka­ły. Męż­czy­zna ski­nął gło­wą i uniósł mie­cze w oso­bli­wym sa­lu­cie. Po czym strzep­nął z nich krew i jed­nym ru­chem wsu­nął do po­chew.

Wy­szła zza jego ple­ców. Jak­by sta­ła tam cały czas, jak­by to­wa­rzy­szy­ła mu w wal­ce. I na­gle wszyst­ko inne prze­sta­ło się li­czyć. Niż­sza od męż­czy­zny nie­mal o gło­wę, ciem­no­wło­sa, szczu­pła. Do­tknę­ła lek­ko ra­mie­nia za­bój­cy i wska­za­ła zło­dzie­ja. Obcy uśmiech­nął się sa­my­mi ocza­mi i nie pa­trząc na nią, rzu­cił kil­ka słów.

A Alt­sin, choć uszy wy­peł­niał mu ło­skot wła­sne­go ser­ca, zro­zu­miał je, jak­by sta­li o krok od nie­go. Nie umiem pły­wać – po­wie­dział tam­ten i był to znak, że je­śli ja­kiś bóg ob­ser­wo­wał te wy­da­rze­nia, z pew­no­ścią był to su­kin­syn ob­da­rzo­ny po­krę­co­nym po­czu­ciem hu­mo­ru.

A po­tem dziew­czy­na spoj­rza­ła wprost na zło­dzie­ja.

Mimo ciem­no­ści wi­dział ją tak wy­raź­nie, jak­by sta­ła w słoń­cu. Wiel­kie oczy, mały nos, peł­ne usta. I uśmiech jak nóż w otwar­tej ra­nie. Okru­cień­stwo.

Byt w jego gło­wie za­wył. Zło­dziej ni­g­dy nie są­dził, że moż­na czuć coś ta­kie­go. Nie­na­wiść? Raz czy dwa w ży­ciu wy­da­wa­ło mu się, że ko­goś nie­na­wi­dzi i ży­czy mu śmier­ci. To był cień tego, co czuł te­raz. Na­gle prze­stał czuć chłód, woda zro­bi­ła się nie­mal go­rą­ca, ser­ce, wa­lą­ce jak młot, nie­mal sta­nę­ło, by za mo­ment za­cząć jesz­cze szyb­szy ga­lop. Za­nim się zo­rien­to­wał, wy­ko­nał kil­ka ru­chów i już był w po­ło­wie dro­gi do molo.

Nie! Nie! Nie!

Za­trzy­mał się, woda za­fa­lo­wa­ła. Za­parł się w so­bie, całą siłą woli sprze­ci­wił temu, co go opę­ta­ło. Zro­bił głę­bo­ki wy­dech i znów za­nur­ko­wał. Do­tarł do dna, wbił dło­nie w muł i za­ci­snął na pierw­szej rze­czy, któ­rą po­czuł pod pal­ca­mi. Sta­ra lina. Owi­nął ją bły­ska­wicz­nie wo­kół nad­garst­ka, szarp­nął, utwo­rzyw­szy pę­tlę.

Byt we­wnątrz jego gło­wy osza­lał. Alt­sin usły­szał wy­cie, ryk pę­ka­ją­ce­go nie­ba i...

* * *

Kay’ll pro­wa­dzi swo­ich lu­dzi na pół­noc, gdzie po­noć po­ja­wi­li się nowi wro­go­wie, a on pa­trzy i mil­czy. Tak jak ona.

Na­zy­wa­ją ją Nie­mą.

Ma tyl­ko dwa ty­sią­ce lu­dzi, ale to naj­lep­si z naj­lep­szych. Za­ka­zał jej wda­wać się w bi­twę, ma tyl­ko spraw­dzić, kim są ci przy­by­sze i ja­kie są ich za­mia­ry.

Bę­dzie szła przez spu­sto­szo­ne, bez­lud­ne zie­mie, osiem­set mil bez jed­nej osa­dy.

Kie­dyś...

Kie­dyś mi­ja­ła­by mia­sta i wio­ski, w któ­rych miesz­ka­ło­by łącz­nie z pół mi­lio­na lu­dzi.

Dziś ich ko­ści bie­le­ją na po­lach ty­sią­ca bi­tew.

A koń­ca woj­ny nie wi­dać.

On zaś, w imię tych, któ­rzy po­le­gli, musi zła­mać tych, co nie chcą wię­cej wal­czyć...

* * *


Są pięk­ni.

Słoń­ce cho­wa się za li­nią wzgórz, pod­świe­tla­jąc szkar­ła­tem sta­re­go wina ni­sko wi­szą­ce ob­ło­ki. Nie ma wia­tru, któ­ry chło­dził­by skó­rę, lecz pod wie­czór tem­pe­ra­tu­ra wresz­cie spa­da. Upa­ły ostat­nich dni dają się wszyst­kim we zna­ki.

Je­śli nie ze­lżą, trze­ba bę­dzie prze­ko­pać nowe ka­na­ły na­wad­nia­ją­ce i po­pro­wa­dzić kil­ka stru­mie­ni w kie­run­ku pól na po­łu­dnio­wych sto­kach. Ina­czej wi­no­rośl uschnie.

Są pięk­ni, mó­wię – głos obok jest spo­koj­ny, lecz moż­na w nim wy­czuć iry­ta­cję. – Do­stoj­ni, mą­drzy, peł­ni god­no­ści. Szla­chet­ni. Po­kło­ni­li się Panu jako praw­dzi­we­mu bogu.

– I dla­te­go są mą­drzy?

Zwie­rzę­ta, my­śli, trze­ba za­brać zwie­rzę­ta z łąk pod la­sem. Owce i kozy jesz­cze so­bie ra­dzą, ale dla krów wody jest tam za mało. Sa­dzaw­ka zmniej­szy­ła śred­ni­cę o po­nad po­ło­wę i za­czy­na po­dej­rza­nie cuch­nąć. Jesz­cze tro­chę, a zwie­rzę­ta za­czną cho­ro­wać.

I stud­nię na­le­ży po­głę­bić. Już dwa razy w tym roku dno po­ka­za­ło muł.

Nie. Ale ich umie­jęt­no­ści... są nie­zwy­kłe. Nie ko­rzy­sta­ją ze zwy­kłej Mocy, bo wo­kół nich nie ma jej śla­du. A jed­nak po­tra­fią rze­czy, któ­re za­dzi­wia­ją.

Głos cią­gle jest ci­chy. Czu­je w nim... na­pię­cie.

Ju­tro trze­ba bę­dzie za­brać lu­dzi i obej­rzeć tamę na Abe­inie. Rzecz­kę ujarz­mi­li kil­ka lat temu, two­rząc je­zior­ko, któ­re za­peł­nia ich sto­ły świe­ży­mi ry­ba­mi, lecz ni­ski po­ziom wody od­sło­nił kil­ka pęk­nięć w gór­nej czę­ści tamy. Gdy przyj­dą je­sien­ne bu­rze, le­piej, żeby ca­łość się nie roz­pa­dła.

I dzie­ci... ktoś znów wi­dział, jak ta ban­da urwi­sów ta­pla­ła się w za­le­wie. Trze­ba im na­trzeć uszu. Brze­gi zro­bi­ły się ba­gni­ste i nie­bez­piecz­ne. Któ­reś może uto­nąć. A wy­da­wa­ło się, że jego trój­ka jest w mia­rę roz­sąd­na.

To spra­wa Pana i jego sług – od­po­wia­da wresz­cie. – Po­kła­dam w Nim peł­ną uf­ność.

Do li­cha, bar­dziej obo­jęt­nym to­nem nie dało się tego po­wie­dzieć. Niby każ­de sło­wo jest na miej­scu, ko­lej­ność wła­ści­wa, lecz tak na­praw­dę otarł się wła­śnie o gra­ni­ce bluź­nier­stwa.

I On o tym wie. Dla­te­go, by nie za­wieść two­je­go za­ufa­nia, po­sta­no­wił znów zstą­pić mię­dzy swój lud.

Świat pęka i roz­pa­da się z dźwię­kiem mi­lio­na szkla­nych okru­chów spa­da­ją­cych na ka­mien­ną po­sadz­kę. Na­dej­ście. Obłęd Ob­ję­cia. Wola, któ­ra na­gi­na, ła­mie i miaż­dży, za­mie­nia­jąc każ­de­go męż­czy­znę, ko­bie­tę i dziec­ko w na­rzę­dzie.

Od­wra­ca się i pa­trzy na sie­dzą­ce­go obok męż­czy­znę. Po­kry­wa­ją­ce jego cia­ło ry­sun­ki mia­ły być tyl­ko ozdo­ba­mi. Mia­ły je­dy­nie przy­po­mi­nać. Two­rzyć je­dy­nie moż­li­wość. Na­czy­nia po­win­ny po­zo­sta­wać pu­ste, a bo­go­wie po­win­ni wę­dro­wać po swo­ich kró­le­stwach, za­do­wa­la­jąc się mo­dli­twa­mi i ofia­ra­mi śmier­tel­ni­ków. Te­raz su­sza, win­ni­ce, zwie­rzę­ta i tama nie mają już zna­cze­nia. Gdy bóg każe, wszy­scy po­rzu­cą do­li­nę i pój­dą tam, gdzie po­pę­dzi ich jego ka­prys. Wol­ność jest złu­dze­niem.

Kie­dy? – pyta wresz­cie.

– Och. – Uśmiech star­sze­go bra­ta jest jak ka­mien­ny grot wbi­ty w źre­ni­cę. – Już tu jest.

I w głę­bi jego oczu wi­dzi Nie­śmier­tel­ne­go.

* * *

Boli. Pie­cze. Rwie. Pa­rzy. Zna już wszyst­kie od­cie­nie cier­pie­nia, ja­kie moż­na za­dać cia­łu. Nie­któ­re barw­ni­ki są tru­ją­ce, mają za­bić ner­wy, po­zba­wić czu­cia skó­rę, uczy­nić z niej mar­twy pan­cerz od­por­ny na ból. Nie­któ­rzy z pod­da­nych Na­zna­cze­niu nie prze­ży­wa­ją ta­tu­owa­nia, inni po­pa­da­ją w obłęd, jesz­cze inni tra­cą koń­czy­ny, gdy wda­je się za­ka­że­nie.

On zno­si ozda­bia­nie cia­ła rów­nie do­brze jak brat. Na­wet nie krzy­czy zbyt czę­sto.

Z bólu nie mógł­by za­snąć bez wy­wa­rów z ziół, któ­re otę­pia­ją zmy­sły i ga­szą umysł.

Po­trze­bu­je ich.

Gdy ostat­nio wi­dział Onu­we’ę, szła w pierw­szym sze­re­gu łucz­ni­ków. Ścię­ła wło­sy, bli­zny po po­pa­rze­niach, pod któ­ry­mi zni­kły jej pie­gi, nie wy­glą­da­ły już tak strasz­nie.

Nie chcia­ła po­mo­cy uzdro­wi­cie­li, któ­rzy mo­gli­by je usu­nąć.

Nie chcia­ła Do­tknię­cia Pana, choć jego brat zło­żył tę pro­po­zy­cję ze szcze­re­go ser­ca.

W każ­dej bi­twie sta­wa­ła w pierw­szym sze­re­gu, a u jej pasa ko­ły­sał się ka­wa­łek zwę­glo­ne­go drew­na.

Wię­cej nie zo­sta­ło z ich cha­ty.

Jego wy­brał Pan. Po­trzeb­ne były na­czy­nia, bo pło­mień woj­ny roz­pa­lał się, po­że­ra­jąc wszyst­ko i wszyst­kich.

Brat nad­zwy­czaj do­brze zniósł wpla­ta­nie w Wę­zeł, więc i on po­wi­nien so­bie po­ra­dzić.

Dzię­ko­wał Mu za to, zwłasz­cza za wy­wa­ry z ziół, któ­re otę­pia­ły umysł.

On nie miał dość sił, by zejść na samo dno do­li­ny i prze­szu­ki­wać zglisz­cza.

* * *

Leży i nie może zła­pać tchu, jak­by na pier­si usiadł mu ol­brzym.

Kasz­le wresz­cie obrzy­dli­wie i na­gle czu­je ich. Inni Nie­śmier­tel­ni. Zbli­ża­ją się po­wo­li, po­je­dyn­czo.

„Za bar­dzo się za­gu­bi­łeś w tej woj­nie, Wo­jow­ni­ku”.

„Nie ma już dla cie­bie in­nej dro­gi”.

„Nie­któ­rzy mogą zo­stać, ale ty nie”.

„Nie po­wstrzy­ma­my ich. Nie bez ba­rie­ry”.

„Usu­nie­my cię poza nią”.

„Świat za­słu­żył na szan­sę”.

* * *

Bu­dzi się, gdy czu­je jej obec­ność. To tyl­ko od­le­głe echo, lecz roz­po­znał­by ją wszę­dzie.

„Stat­ki Wę­drow­ców opusz­cza­ją wschod­nie wy­brze­że. Zdo­by­li­śmy dwa. Pło­ną”.

Wraz ze sło­wa­mi na­pły­wa­ją ob­ra­zy. Wy­so­ka na sto stóp bur­ta, masz­ty jak las, kasz­tel ni­czym za­mek przy­cup­nię­ty na wzgó­rzu. Wszyst­ko w szkar­ła­tach prze­ty­ka­nych zło­tem. I nie­mal nie ma dymu, co su­ge­ru­je, że zła­ma­no wła­śnie ba­rie­ry chro­nią­ce gi­gan­tycz­ny okręt, a po­żar ma swo­je źró­dło w Mocy.

„Gdzie po­pły­nę­li?”.

„Nie wia­do­mo. Ode­szli poza świat”.

Uśmie­cha się. Wę­drow­cy nie sta­no­wi­li już szcze­gól­nie du­że­go za­gro­że­nia, rzad­ko za­pusz­cza­li się w głąb lądu, lecz od kil­ku­na­stu lat do­mi­no­wa­li na wszyst­kich mor­skich szla­kach na wscho­dzie. Te­raz na­resz­cie bę­dzie moż­na prze­rzu­cać woj­ska stat­ka­mi wzdłuż wy­brze­ża. Bę­dzie moż­na ude­rzyć na Kraj Mgieł od mo­rza, od­zy­skać stra­co­ne zie­mie. Ale te­raz... cze­ka­ły go ro­ko­wa­nia. Za­pro­sze­nie było dziw­ne, ta­jem­ni­cze. Po chwi­li wa­ha­nia po­sta­na­wia nie mó­wić jej jesz­cze o tym.

„Cie­szę się. Coś jesz­cze?”, pyta, bo czu­je, że nie cho­dzi tyl­ko o Wę­drow­ców.

„Tak. Je­stem w cią­ży”.

* * *

Za­bij­cie ich.

Nie mówi już od dłu­gie­go cza­su, nie chce, nie musi mó­wić. Wska­zu­je cel i kon­cen­tru­je Wolę, a jego od­dzia­ły po­dą­ża­ją tam, gdzie chce, i za­bi­ja­ją. Pa­da­ją mia­sta, któ­re nie chcą mu się po­kło­nić, zni­ka­ją osa­dy ob­cych, na­wet tych, któ­rzy ni­g­dy prze­ciw nie­mu nie wal­czy­li. Rów­na z zie­mią wio­ski, po­je­dyn­cze cha­ty i zie­mian­ki.

Wszyst­ko.

Jego gniew i ból są jak tlą­cy się pod war­stwą po­pio­łów żar. Ten żar udzie­lił się już Lan­cy Gnie­wu i Po­ca­łun­ko­wi Spo­ko­ju, któ­rzy wspie­ra­ją go w tej kru­cja­cie. Na świe­cie nie po­win­no zo­stać nic poza zglisz­cza­mi.

A wy­da­wa­ło się, że już nic ich nie po­łą­czy...

Laal, Gal­leg, Kan’na i kil­ku in­nych ślą do nie­go bez prze­rwy po­słań­ców. Za­bi­ja ich bez chwi­li wa­ha­nia. Wi­dział dość na tym prze­klę­tym po­bo­jo­wi­sku... Więc do­pil­nu­je, by te­raz cały świat stał się ta­kim miej­scem.

Niech go wy­peł­ni krew i ucztu­ją­ce na tru­pach kru­ki.

Cały czas musi na­rzu­cać swo­im lu­dziom Wolę.

Ina­czej ża­den roz­kaz nie zo­stał­by wy­ko­na­ny jak na­le­ży...

* * *

Coś zła­pa­ło go za wło­sy, szarp­nę­ło w górę, wy­cią­gnę­ło na po­wierzch­nię. Nim zdą­żył wrza­snąć, siłą wcią­gnię­to go do łód­ki, po­tem do­stał po­tęż­ne ude­rze­nie w splot sło­necz­ny, za­chły­snął się po­wie­trzem, za­char­czał i zwy­mio­to­wał na de­ski.

– Je­śli chcesz umrzeć, chłop­cze – do­bie­gło z wie­lu mil – zrób mi przy­jem­ność i nie za­nie­czysz­czaj rze­ki. Poza tym mógł­byś przy­pad­kiem znisz­czyć mia­sto, a ja je mimo wszyst­ko lu­bię. Jest pra­wie tak cie­ka­we jak po­przed­nie.

Zło­dziej roz­po­znał głos, choć przy­po­mnie­nie so­bie imie­nia wy­ma­ga­ło wy­sił­ku. Ja­wyn­der. Wal­czył dziś z nim. Dziś albo sto lat temu. Ja­kie to mia­ło zna­cze­nie? Wy­glą­da­ło na to, że miał pe­cha i jesz­cze nie umrze.

– Śmierć. Cie­ka­wa spra­wa. Gdy­byś wie­dział, co tak na­praw­dę zna­czy, nie spie­szy­ło­by ci się do niej. Od­dy­chaj. Po­wo­li, bo znów za­rzy­gasz mi łódź. I nie licz na li­tość. Po­sprzą­tasz ją. Do­kład­nie.

Plu­snę­ły wio­sła, ru­szy­li. W stro­nę molo. Alt­sin le­żał na za­rzy­ga­nych de­skach i ani drgnął. W tej chwi­li było mu wszyst­ko jed­no.

Dziew­czy­na ode­zwa­ła się pierw­sza.

– Kim je­steś? Tak ła­two mnie ode­pchną­łeś... Ach, to ty... Już raz się spo­tka­li­śmy, pa­mię­tasz?

Mó­wi­ła spo­koj­nie, z cza­ją­cym się w gło­sie uśmie­chem. Mia­ła ak­cent ko­goś z mia­sta, ko­goś z nad­brzeż­nych dziel­nic, cór­ki ka­pi­ta­na stat­ku albo śred­nio za­moż­ne­go kup­ca. Gdy­by za­gad­nę­ła go na uli­cy, mruk­nął­by coś w od­po­wie­dzi i po­szedł da­lej, tak zwy­kły był to ak­cent. Miej­ski.

– Ni­g­dy cię nie spo­tka­łem. – Ja­wyn­der za­trzy­mał łódź kil­ka jar­dów od molo.

– Na­praw­dę?

– Tak. Ale już wiem, że nie chcę cię w moim mie­ście. Odejdź. Przed świ­tem.

– Dla­cze­go? – W py­ta­niu cza­ił się ko­kie­te­ryj­ny trze­pot rzęs. – Prze­cież po­mo­głam ci po­sprzą­tać. Wiesz, co może się stać? Za kil­ka lat ukrad­nie ci i mia­sto, i lu­dzi. Daj mi go. Za­koń­czy­my to tu i te­raz.

– Nie.

– A może po­win­nam wziąć go so­bie sama...?

Zło­dziej jęk­nął, gdy ktoś wy­lał mu gar­nek wrzą­ce­go ole­ju mię­dzy ło­pat­ki. Moc? W po­rów­na­niu z cza­ra­mi miej­skich ma­gów i ka­pła­nów to było jak sztorm przy pierd­nię­ciu. Za­ci­snął zęby.

Zni­kło. Po­wo­li, ni­czym fala co­fa­ją­ce­go się od­pły­wu. Par­sk­nię­cie ja­sno­wi­dza za­brzmia­ło ni­czym prych­nię­cie roz­ba­wio­nej wy­dry.

– Na­praw­dę chcesz się ze mną zmie­rzyć? Tu­taj? U uj­ścia rze­ki? Gdy sto­isz na molo, nie­mal po­środ­ku jej nur­tu?

Szum wody, trzesz­cze­nie de­sek, za­sko­czo­ny okrzyk. Ka­szel i plu­cie.

– Twój to­wa­rzysz nie umie pły­wać. Mam go za­brać? Bę­dzie ci wte­dy trud­niej czy ła­twiej? A ty? Czy bę­dziesz o nie­go wal­czyć z ca­łych sił? Ry­zy­ku­jąc wła­sne... ist­nie­nie?

Głos Ja­wyn­de­ra zmie­nił się. Te­raz do­cho­dził ze­wsząd. Jak­by szep­ta­ła cała rze­ka.

Zło­dziej pod­niósł się, nie pa­trząc na ja­sno­wi­dza, wy­chy­lił za bur­tę i prze­mył twarz. Po­tem prze­płu­kał usta, choć wy­da­wa­ło się, że przy­naj­mniej na dziś po­wi­nien mieć dość tej wody.

Dwo­je przy­by­szów na­dal sta­ło na molo. Na tym, co z nie­go zo­sta­ło. Pale po­prze­krzy­wia­ły się, więk­szość de­sek zni­kła. Obo­je ocie­ka­li wodą, a za­bój­ca znów trzy­mał mie­cze w dło­niach. Było coś ża­ło­śnie bez­sil­ne­go w tym ge­ście.

– Więc jak? – Rze­ka szep­ta­ła wo­kół, a Alt­sin po­sta­wił­by wła­sne dło­nie, że ja­sno­widz na­wet nie tru­dzi się z otwie­ra­niem ust. – Na­praw­dę chcesz o nie­go wal­czyć?

– Je­śli tak – od­po­wie­dzia­ła – umrze wie­lu lu­dzi.

– Ow­szem. Dla­te­go py­tam. Na­praw­dę chcesz?

Ci­sza.

– Ro­zu­miem.

Zło­dziej do­tknął Ja­wyn­de­ra, a gdy ten od­wró­cił się do nie­go, jego oczy mia­ły bar­wę rze­ki po wio­sen­nych roz­to­pach.

– Nie. – Alt­sin po­krę­cił gło­wą. – Nie w ten spo­sób. Nie uto­pisz go jak ko­cia­ka.

– Dla­cze­go?

– Nie za­słu­żył na to.

– Gdy­by miał szan­sę, za­bił­by cię jak wście­kłe­go psa.

– Może. Ale w wal­ce. Twa­rzą w twarz. – Zło­dziej kich­nął. – Jest paru lu­dzi w tym mie­ście, któ­rych sam bym chęt­nie uto­pił. Rano dam ci li­stę. Ale jemu dzi­siaj od­puść.

Ci­sza. A po­tem szum. Stru­myk pę­dzą­cy gór­skim wą­wo­zem, rzecz­ka wi­ją­ca się roz­świe­tlo­ną po­la­ną, mały wo­do­spad prze­świe­tlo­ny tę­czą. Ra­dość. Rze­ka się śmia­ła.

– Tyl­ko ty – ode­zwał się po chwi­li ja­sno­widz. – Nikt inny tyl­ko ty po­tra­fisz mnie tak roz­ba­wić. On nie wie jesz­cze, ja­kie ma szczę­ście, że tra­fił na cie­bie. Może cze­goś się na­uczy.

Sta­rzec od­wró­cił się ku molo.

– Ma­cie opu­ścić mia­sto do świ­tu. Je­śli nie, przyj­dę po was. Ro­zu­miesz, moja dro­ga?

– Ro­zu­miem. I za­pa­mię­tam, Ja­wer­do­so­me.

– Do­brze. No, chłop­cze, łap za wio­sła. Pły­nie­my do domu.

* * *


Do świ­tu sie­dzie­li w cha­cie ja­sno­wi­dza i pili. Na roz­grza­nie ko­ści, jak wy­ja­śnił Ja­wyn­der. Wy­cią­gnął skądś małą, gli­nia­ną flasz­kę peł­ną ciem­ne­go, pach­ną­ce­go ja­łow­cem i dy­mem z ogni­ska trun­ku, roz­pa­lił ogień na środ­ku izby i gdy zo­sta­ła już tyl­ko war­stwa go­rą­ce­go po­pio­łu, wy­grze­bał w niej do­łek i wsa­dził na­czy­nie do środ­ka. Po kwa­dran­sie na­lał do dwóch kub­ków.

– Jed­nym hau­stem – za­rzą­dził.

Alt­sin za­mknął oczy i wy­pił cie­pły płyn. Sma­ko­wa­ło tak pa­skud­nie, jak się spo­dzie­wał, ale ja­kimś cu­dem jego żo­łą­dek nie za­re­ago­wał od­ru­chem wy­miot­nym.

– Co to?

– Na­lew­ka z kil­ku ziół. Dziś już mało kto po­tra­fi ją zro­bić i nikt chy­ba nie wie, jak ją pić.

– Poza tobą.

– Poza mną. Co za­szło w dziel­ni­cy?

– Rzeź.

– Ce­tron żyje. Zbie­ra lu­dzi. Wy­sła­łem już do nie­go po­słań­ca, żeby dał spo­kój. Hra­bia się wy­co­fał, z jego Pra­wych nie prze­żył ani je­den. Liga od­nio­sła zwy­cię­stwo. Na ra­zie.

– Po­słu­cha?

– Tak. Je­śli chce zo­stać w tym mie­ście.

Sie­dzie­li wprost na zie­mi, roz­dzie­le­ni tyl­ko po­pio­ła­mi i tkwią­cą w nich flasz­ką. Albo nimi po­łą­cze­ni, jak kto woli, po­my­ślał zło­dziej. Nie ma sen­su tego prze­cią­gać.

– Kim je­steś?

– Rze­ką.

– El­ha­ran? Nie po­wi­nie­neś być więk­szy, bar­dziej mo­kry i śmier­dzieć mu­łem? I czy ona nie na­zwa­ła cię ina­czej?

Uśmiech ja­sno­wi­dza skrył się w cie­niach.

– Kie­dyś, za­nim inni przy­by­li do nas, rze­ka pły­nę­ła set­ki mil stąd. Jej uj­ście było hen, na po­łu­dnie od tego miej­sca. Da­wa­ła ży­cie wiel­kiej rów­ni­nie, rok­rocz­nie wy­le­wa­ła, na­wad­nia­jąc ty­sią­ce mil, przy­no­sząc ży­zny muł, ob­da­ro­wu­jąc lu­dzi plo­na­mi i na­dzie­ją na lep­sze ju­tro. Dzi­wisz się, że do­cze­ka­ła się czci­cie­li? Że skła­da­no jej ofia­ry? W do­brych la­tach z wdzięcz­no­ści, w złych, by prze­bła­gać gniew. W mie­ście u jej uj­ścia, gdzie krzy­żo­wa­ły się szla­ki han­dlo­we ca­łe­go świa­ta, wy­bu­do­wa­no sto świą­tyń, któ­re ni­g­dy nie sta­ły pu­ste.

– Two­ich?

– Nie. Tego, kim wte­dy by­łem. Mó­wi­li wte­dy o mnie Ja­wer d’oso­me – Do­bra Rze­ka. A po­tem na­de­szli oni. Nie­chcia­ni. Przy­nie­śli wła­sną Moc, wła­sne pra­wa i wła­sną wi­zję świa­ta. Gdy wy­bu­chła woj­na, nie przy­łą­czy­łem się jed­nak do niej. Nie chcia­łem skła­dać ży­cia wła­sne­go ludu na oł­ta­rzu cu­dzej próż­no­ści. I zra­nio­no mnie. Pod­stęp­nie, w miej­scu, gdzie nie mo­głem się obro­nić. Dzi­ka bo­gi­ni wy­pię­trzy­ła góry, żeby osło­nić od­wrót swo­jej ar­mii, a mnie od­cię­to od źró­dła. Do­słow­nie. Ko­na­łem, rzu­ca­jąc się po ca­łej rów­ni­nie, roz­le­wa­jąc w błot­ni­ste ba­jo­ra i schnąc w pro­mie­niach bez­li­to­sne­go słoń­ca. W cią­gu jed­ne­go dnia po­ją­łem, że moja po­tę­ga oka­za­ła się ułu­dą. Było mnie sze­ściu, gdy z umie­ra­ją­ce­go mia­sta, wy­peł­nio­ne­go prze­ra­żo­ny­mi ludź­mi, wy­ru­szy­łem na pół­noc, szu­kać rze­ki. Do­tar­łem tu sam. Resz­ta nie dała rady.

– Awen­de­ri. Je­steś awen­de­ri boga, któ­ry nie ma już na­wet imie­nia. Ani czci­cie­li.

– Nie ma czci­cie­li? Wy­cho­wa­łeś się w po­bli­żu rze­ki, chłop­cze. Czyż dwa razy do roku mło­dzi na­dal nie pusz­cza­ją na wodę łó­dek z kory, któ­re mają za­nieść ich proś­by do mo­rza? Czy pan­ny na wy­da­niu nie wiją wian­ków, któ­re po­wie­rza­ją rze­ce, żeby w plu­sku usły­szeć imię swo­je­go przy­szłe­go męża? Pierw­sze­go dnia lata ko­bie­ty nie przy­no­szą dzie­ci na­ro­dzo­nych w ostat­nim roku, żeby ob­myć je z nie­szczęść? A pierw­sze­go dnia do­ży­nek do­brzy go­spo­da­rze nie wrzu­ca­ją do niej gar­ści ziar­na, by po­dzię­ko­wać za plo­ny? – Ja­sno­widz się uśmie­chał. – Ja to wszyst­ko do­sta­ję, Alt­sin. Wszyst­ko. Proś­by o szczę­ście, mo­dli­twy o nowo na­ro­dzo­nych, dzięk­czy­nie­nia za zbo­że wy­ro­słe na po­lach. Zwy­cza­je, któ­rych po­cząt­ków nikt już nie pa­mię­ta. Dla­te­go ta rze­ka i to mia­sto są moje. Wy­ro­słe z wy­mie­sza­nia krwi, ję­zy­ków, tra­dy­cji. Go­ści, przy­ja­ciół, na­jeźdź­ców i gra­bież­ców. Ale tra­dy­cje zo­sta­ją: wzbo­ga­co­ne, zmo­dy­fi­ko­wa­ne, lecz ich rdzeń jest nie­zmien­ny. Ci, któ­rych los zwią­zał z rze­ką, czu­ją do niej re­spekt i da­rzą czcią. Za­wsze i wszę­dzie.

Na­lał. Wy­pi­li. Alt­sin po­cze­kał, aż mi­nie mu wra­że­nie, że wła­śnie ktoś na­po­ił go dzieg­ciem do uszczel­nie­nia po­szy­cia stat­ków. A miał na­dzie­ję, że za dru­gim ra­zem bę­dzie sma­ko­wa­ło le­piej. Cóż, po­noć czło­wiek uczy się przez całe ży­cie.

– Ale ja – kaszl­nął i od­zy­skał głos – po­ko­na­łem cię prze­cież.

– Ta­aak. Na­dal nie mogę wyjść z po­dzi­wu. Choć po Panu Bi­tew trud­no by­ło­by spo­dzie­wać się cze­goś in­ne­go.

– Pan Bi­tew? Re­agwyr? A co on ma do tego?

– Poza tym, że stą­pa te­raz po zie­mi w cie­le śmier­tel­ni­ka? Nic. Wiesz, jak Re­agwyr zstę­po­wał mię­dzy lu­dzi?

– Jak?

– Miecz jest klu­czem. Ten w pod­zie­miach świą­ty­ni. To praw­dzi­wy Miecz Boga. Cząst­ka jego sa­me­go. Bra­ma do jego du­szy. Po­ja­wił się, za­nim Re­agwyr po raz pierw­szy oso­bi­ście za­wi­tał na świe­cie. Jego awen­de­ri łą­czy­li się z Pa­nem Bi­tew wła­śnie przez nie­go. Przez na­cię­cie na dło­ni i wtar­cie krwi w rę­ko­jeść. Nie po­wie­dzia­łeś mi, co za­szło parę lat temu w pod­zie­miach świą­ty­ni. – Ja­wyn­der spo­glą­dał na nie­go, mru­żąc po­wie­ki. – Może to i le­piej, bo wte­dy... pew­nie spró­bo­wał­bym cię za­bić.

Zło­dziej zer­k­nął na rękę. Bli­zna wy­glą­da­ła jak maź­nię­cie czer­wo­ną kred­ką na skó­rze.

– Skąd wiesz, co tam za­szło?

– Rze­ka... wy­płu­ka­ła z cie­bie wię­cej niż tyl­ko wspo­mnie­nia sprzed ty­siąc­le­ci. A ja to do­sta­łem. Tak dzia­ła moja Moc. Każ­dy, kto za­nu­rzy się w El­ha­ran, prze­pły­nie przez nią, na­pi­je wody... W mie­ście wszyst­kie stud­nie, fon­tan­ny i wo­do­cią­gi są z nią po­łą­czo­ne. Są po­łą­czo­ne ze mną.

– Więc wie­dzia­łeś, co ro­bią z Mie­czem? Że tam umie­ra­ją lu­dzie...

– Bez tego szla­chet­ne­go obu­rze­nia, chłop­cze – głos Ja­wyn­de­ra stward­niał. – Przez ostat­nie dzie­sięć lat Ce­tron po­słał na dno pra­wie tyle samo osób, ile za­bi­li ka­pła­ni. Jego też mam oce­niać? Prze­cież ro­bił to dla pie­nię­dzy i wła­dzy. Rze­ka nie jest sę­dzią, tyl­ko dro­gą, któ­ra nie­sie do celu. Mam cię roz­li­czyć z każ­de­go tru­pa, któ­re­go za sobą zo­sta­wi­łeś?

Altsin po­ki­wał gło­wą. Mo­gło mu się to nie po­do­bać, ale była w tym ja­kaś spra­wie­dli­wość.

– A Miecz? Je­śli to nie broń, to co?

– Przej­ście. Po to wła­śnie po­wstał. Nie broń, lecz bra­ma mię­dzy kró­le­stwem Re­agwy­ra a na­szym świa­tem. O tym ry­tu­ale za­po­mnia­no już w cza­sie Wo­jen Bo­gów, a dla tego, kogo te­raz no­sisz, ist­nia­ła tyl­ko jed­na szan­sa, że któ­ryś z ka­pła­nów zra­ni się klin­gą, a po­tem przy­pad­ko­wo chwy­ci rę­ko­jeść. Jed­nak na­wet on nie prze­wi­dział, co lu­dzie zro­bią z Mie­czem. Jak bar­dzo go wy­pa­czą. Przez wie­le lat na tej klin­dze umie­ra­ły ko­lej­ne ofia­ry. A ona je po­chła­nia­ła. Mu­sisz zro­zu­mieć, że Den­go­tha­ag, mimo iż był ka­wał­kiem du­szy boga, nie miał wła­snej świa­do­mo­ści. Nie wy­ma­gasz tego od drzwi, praw­da? Żeby do­stać się do kró­le­stwa Re­agwy­ra, trze­ba było umrzeć od tego ostrza, Miecz za­bie­rał two­ją du­szę i prze­ka­zy­wał ją na dru­gą stro­nę. I wła­śnie to przez lata pró­bo­wał ro­bić, jego Moc uzdra­wia­nia po­ja­wi­ła się je­dy­nie jako sku­tek ubocz­ny. Lecz Mrok od­ciął kon­takt z kró­le­stwem Pana Bi­tew, więc Miecz tyl­ko gro­ma­dził du­sze nie­szczę­śni­ków, któ­rzy na nim ko­na­li. Aż wresz­cie przez bra­mę, zza Mro­ku, wdar­ła się Po­tę­ga, któ­rą uwol­nił je­den głu­piec, a Miecz się prze­bu­dził. Jest w nim te­raz cząst­ka du­szy boga – i wspo­mnie­nie cier­pień se­tek ofiar. I wła­śnie szu­ka wy­znaw­ców.

– Hra­bia i Pra­wi, co?

– Też. Ale nie tyl­ko oni. He, he. Gdy­by ka­pła­ni wie­dzie­li, że to dro­ga do uwol­nie­nia boga albo do prze­bu­dze­nia go w no­wej po­sta­ci, za­pew­ne za­ko­pa­li­by Miecz sto jar­dów pod zie­mią.

Alt­sin uśmiech­nął się kwa­śno.

– Cze­mu ka­pła­ni mie­li­by się bać wła­sne­go boga?

– A po co im bóg? Jesz­cze ze­chciał­by spraw­dzić, czy prze­strze­ga­ją jego przy­ka­zań. A po­tem zja­wi­łeś się ty, mło­dy i głu­pi zło­dziej, któ­ry nie wie­dział, kie­dy się wy­co­fać i do­tarł tam, gdzie nie po­wi­nien. Sześć lat temu otwo­rzy­łeś dro­gę Bi­tew­nej Pię­ści Re­agwy­ra, nie sa­me­mu bogu, lecz prze­klę­te­mu przez wszyst­kich ka­wał­ko­wi jego du­szy, któ­ra zo­sta­ła wy­gna­na i mia­ła ni­g­dy nie wró­cić. Sza­lo­ne­mu su­kin­sy­no­wi, któ­ry uto­pił pół kon­ty­nen­tu we krwi. Ale po two­im czy­nie pę­kła ba­rie­ra. Po­wsta­ła dziu­ra, któ­ra po­sze­rza się w prze­ra­ża­ją­cym tem­pie, a przez tę dziu­rę przy­cho­dzą po­two­ry. Dzie­ją się dziw­ne rze­czy, Alt­sin, za­bu­rze­nia w aspek­tach, dziu­ry w Mro­ku. Ist­nie­je duże praw­do­po­do­bień­stwo, że przez cie­bie wszy­scy zgi­nie­my. Jak się z tym czu­jesz?

Zło­dziej oparł się ple­ca­mi o ścia­nę, któ­ra kie­dyś była bur­tą ło­dzi. Za­mknął oczy.

– Py­ta­łem... Dla­cze­go się uśmie­chasz?

– Nie je­stem Małą Liw­ką.

– Co?

– Mała Liw­ka była por­to­wą dziw­ką. I były też w por­cie, przy Dłu­gim Na­brze­żu, dwa gan­gi zło­dziei. Awe­ra-lof-Be­neh i Gon­ne­ra Cza­chy. Mia­łem wte­dy je­de­na­ście... nie, dwa­na­ście lat. Obaj nie­na­wi­dzi­li się jak wście­kłe psy, a Liw­ka była zbyt głu­pia albo zbyt pa­zer­na, żeby wy­brać mię­dzy nimi, więc krę­ci­ła z obo­ma jed­no­cze­śnie. Ro­bi­ła to tak spryt­nie, że nikt się nie zo­rien­to­wał, na­wet jej opie­kun­ka, lecz któ­re­goś dnia coś jej się po­my­li­ło i za­miast do Awe­ra, po­szła na schadz­kę do Cza­chy. Po­ła­pa­ła się dość szyb­ko, lecz Gon­ner był tak ucie­szo­ny, że nie mo­gła mu się już wy­rwać, a w tym sa­mym cza­sie Awer i jego lu­dzie szu­ka­li jej po ca­łym por­cie. I zna­leź­li. W trak­cie, że tak po­wiem. Wpa­dli do kry­jów­ki Cza­chy z no­ża­mi i pał­ka­mi, po­la­ło się mnó­stwo krwi. Ce­tron był wście­kły i jak inni mó­wił, że to wina tej głu­piej dziw­ki.

Alt­sin czuł, że ja­sno­widz wle­pia w nie­go te swo­je za­kry­te biel­mem oczy.

– O czym ty bre­dzisz, chłop­cze?

– Wi­dzisz, wszy­scy mó­wi­li, że lu­dzie Awe­ra i Cza­chy po­cię­li się przez Małą Liw­kę. A ja już wte­dy za­da­łem so­bie py­ta­nie, co by było, gdy­by Liw­ka ich oszu­ka­ła, ale oni by­li­by przy­ja­ciół­mi? My­ślę, że wte­dy nic by się nie sta­ło, chłop­cy naj­wy­żej na­kła­dli­by so­bie po mor­dach, a po­tem usta­li­li uczci­wy po­dział dni. Liw­ka była tyl­ko pre­tek­stem, ma­łym, chu­dym i ze­zo­wa­tym pre­tek­stem. Ro­zu­miesz?

– Nie bar­dzo.

– My­śla­łem o tym. O mo­ich snach. Czy to prze­szłość, czy wi­zja przy­szło­ści. O dziw­nych lu­dziach, któ­rzy po­ja­wia­ją się zni­kąd. O krwi na de­skach molo. Nikt z tych, któ­rzy dziś w nocy zgi­nę­li, nie mu­siał być aku­rat w tym miej­scu. Woj­ny nie wy­bu­cha­ją, bo ja­kaś por­to­wa dziw­ka po­my­li ko­cha­sia ani nie dla­te­go, że ja­kiś zło­dziej znaj­dzie się w nie­wła­ści­wym cza­sie i miej­scu. Woj­ny wy­bu­cha­ją, bo paru lu­dzi nie­na­wi­dzi się do tego stop­nia, że nie moż­na już bar­dziej, lub dla­te­go, że ktoś chce wię­cej pie­nię­dzy, wła­dzy albo przy­jem­no­ści i nie może ich zdo­być w inny spo­sób. Więc gdy­bym nie wy­tarł wte­dy dło­ni o rę­ko­jeść Mie­cza, po­two­ry i tak by na­de­szły. Jak nie te­raz, to za pięć, dzie­sięć albo sto lat. Mam ra­cję?

Otwo­rzył po­wie­ki i spoj­rzał wprost na ja­sno­wi­dza. W oczach star­ca znów tań­czy­ła rze­ka.

– Mó­wi­łem już – za­szu­mia­ły oko­licz­ne wody – że miał szczę­ście. Wiel­kie. Być może ni­g­dy w swo­im ist­nie­niu nie spo­tkał ko­goś ta­kie­go jak ty, Alt­sin. Jego awen­de­ri za­wsze byli do­bie­ra­ni spo­śród naj­gor­liw­szych wy­znaw­ców, go­to­wych bez sprze­ci­wu stać się na­czy­nia­mi dla du­szy boga. Ni­g­dy nie miał w nich to­wa­rzy­szy. Part­ne­rów.

– Ja nie będę na­czy­niem.

– Być może nie bę­dziesz miał wyj­ścia. On na­dal śpi, liże rany. Lecz na­dej­dzie dzień, gdy bę­dzie po­trze­bo­wał tego cia­ła. Jest tyl­ko cząst­ką du­szy boga. Wie­le stra­cił w cza­sie Woj­ny, lecz też dla nie­go ona się nie skoń­czy­ła. Kie­dy od­zy­ska siły, za­bie­rze ci cia­ło, czy bę­dziesz tego chciał, czy nie.

– Nie strasz, Ja­wyn­der. Znam opo­wie­ści o awen­de­ri. Mu­szę się na to zgo­dzić i przy­jąć go do­bro­wol­nie, ina­czej wal­ka dusz znisz­czy nas obu.

– Tak? Więc dla­cze­go two­je rany goją się w mgnie­niu oka? Dla­cze­go wal­czysz jak fech­mistrz opę­ta­ny przez de­mo­na? Ja­kim cu­dem po­ko­na­łeś mnie, Pra­wych, tego za­bój­cę z pu­sty­ni wresz­cie? Gdy­byś chciał, po­chla­stał­byś go na ka­wa­łecz­ki. Uwierz mi. Bóg nie musi do­sta­wać od cie­bie zgo­dy na pi­śmie. Wy­star­czy, że znaj­du­jesz się w sy­tu­acji, w któ­rej mu­sisz wal­czyć o ży­cie. Pod­su­wa ci swo­je umie­jęt­no­ści, a ty ko­rzy­stasz z nich i co­raz trud­niej bę­dzie ci się bez tego obejść. Bo po­tę­ga i siła ku­szą. Aż któ­re­goś dnia za­czniesz my­śleć jak on i czuć jak on. A wte­dy...

– Prę­dzej umrze­my. On i ja. Nie pod­dam mu się.

Szum rze­ki roz­brzmiał ła­god­nym śmie­chem.

– Przez chwi­lę nie­mal ci uwie­rzy­łem. Tak, je­steś upar­ty. Dziś w nocy pra­wie się uto­pi­łeś, żeby tyl­ko nie po­zwo­lić mu za­wład­nąć swo­im cia­łem. Wiesz, co by się wte­dy sta­ło?

– Co?

– Umar­li­by­ście obaj, lecz jego ko­na­ją­ca du­sza wy­zwo­li­ła­by taką Moc, że mo­gło­by znik­nąć pół mia­sta. Le­d­wo zdą­ży­łem.

Zło­dziej po­now­nie przy­mknął po­wie­ki, ode­tchnął.

– Za­kła­dasz mi wię­zy, star­cze? Co pró­bu­jesz mi po­wie­dzieć, że nie wol­no mi z nim wal­czyć, gdy w po­bli­żu są lu­dzie? A je­śli ich los mnie nie ob­cho­dzi? Mó­wisz, że nie mam wyj­ścia, że on i tak mnie po­chło­nie. Prę­dzej zgo­dzę się na znisz­cze­nie ca­łe­go świa­ta, niż do tego do­pusz­czę.

Po chwi­li usły­szał ci­chy chi­chot.

– Mó­wisz do mnie, czy do nie­go? Co, chłop­cze? Kogo chcesz prze­ko­nać?

– Może sie­bie? Jak on się na­zy­wał? Ten awen­de­ri?

– Bi­tew­na Pięść. Był... był naj­lep­szym wo­jow­ni­kiem i tak­ty­kiem, ja­kie­go Re­agwyr Ob­jął swo­ją du­szą. Ale po­dzie­le­nie... wi­dzisz, nie­któ­rzy awen­de­ri no­si­li w so­bie ka­wał­ki du­szy boga przez lata. I te frag­men­ty wra­sta­ły w nich, łą­czy­ły z ich du­sza­mi. Jak po­kro­isz dżdżow­ni­cę, to z każ­de­go no­we­go ka­wał­ka na­ro­dzi się ro­bak. Jak po­dzie­lisz du­szę na kil­ka czę­ści, to po la­tach każ­da z nich sta­nie się osob­nym by­tem. Osob­ną świa­do­mo­ścią. Po za­koń­cze­niu Wo­jen Bo­gów oka­za­ło się, że nie tak ła­two na­szym Nie­śmier­tel­nym, że tak po­wiem, ze­brać się do kupy. Cza­sem do­cho­dzi­ło do praw­dzi­wych wo­jen mię­dzy tymi, któ­rzy na­ro­dzi­li się z awen­de­ri.

– Jak u Se­tre­na?

– Tak. On był pierw­szy. Dla­te­go Nie­śmier­tel­ni zre­zy­gno­wa­li z po­ja­wia­nia się mię­dzy ludź­mi w ten spo­sób. Nie tyl­ko dla­te­go, że mogą umrzeć, ale też z oba­wy, że po­dzie­lą się na czę­ści, któ­rych po­tem nie będą mo­gli po­łą­czyć.

– Czy z ta­kie­go frag­men­tu może wy­ro­snąć nowy bóg?

– Kto wie.

– Nie po­zwo­lę mu na to.

– He, he, he. Znów prze­ma­wia przez cie­bie ten ulicz­ny rze­zi­mie­szek. Aro­ganc­ki i upar­ty. Wiesz, skąd się wzię­ły pły­wy?

– Nie, ale jak wi­dzę, za­raz i tak mi po­wiesz. Nie­któ­rzy mó­wią coś o księ­ży­cu.

– Tak. Idio­ci. Daw­no temu nie było ani przy­pły­wów, ani od­pły­wów. Mo­rza i oce­any sta­ły nie­ru­cho­mo, tar­ga­ne tyl­ko od cza­su do cza­su sztor­ma­mi. I żył nad brze­giem oce­anu pe­wien głu­piec. Miesz­kał ra­zem z ma­lut­ką cór­ką w cha­cie ta­kiej jak ta, żyli ze zbie­ra­nia tego, co fale wy­rzu­ci­ły na pia­sek. Jego cór­ka lu­bi­ła mo­rze, ką­pa­ła się w nim co dnia. Lecz pew­ne­go razu wy­szła wie­czo­rem, żeby po­pły­wać, i nie wró­ci­ła. Głu­piec szu­kał jej całą noc, po czym ktoś po­wie­dział mu, że dziew­czyn­ka wy­pły­nę­ła za da­le­ko i uto­nę­ła. Wiesz, co zro­bił?

– Za­nu­dzał wszyst­kich głu­pi­mi hi­sto­ryj­ka­mi?

Ja­wyn­der zi­gno­ro­wał za­czep­kę.

– Po­przy­siągł, że zmu­si mo­rze do od­da­nia jej cia­ła. Wszedł w fale po pas, wy­cią­gnął szty­let i za­czął dźgać wodę. Raz po raz. Dzień w dzień, mie­siąc po mie­sią­cu, rok po roku, dzie­się­cio­le­cie po dzie­się­cio­le­ciu. Wszy­scy w oko­li­cy przy­cho­dzi­li nad brzeg po­kpić z głup­ca, lecz pew­ne­go dnia, na oczach prze­ra­żo­nych ga­piów, mo­rze cof­nę­ło się, od­sła­nia­jąc roz­le­gły szelf, na któ­rym spo­czy­wał szkie­let jego cór­ki. Ustą­pi­ło przed upo­rem czło­wie­ka. I tak na świe­cie po­ja­wił się pierw­szy od­pływ.

Alt­sin wstał z zie­mi i spoj­rzał na ja­sno­wi­dza.

– A mo­rał?

– Praw­dzi­wa po­tę­ga może cię znisz­czyć, lecz nie ze­gnie cię, je­śli bę­dziesz upar­ty. On, ten ka­wa­łek du­szy boga, na ra­zie śpi. Bu­dzi się tyl­ko wte­dy, gdy za­gro­żo­ne jest two­je ży­cie, jak w cza­sie po­je­dyn­ku z ba­ro­nem czy wal­ki w mie­ście. Ale robi to co­raz ła­twiej i szyb­ciej. Więc za każ­dym ra­zem, gdy pró­bu­je prze­jąć two­je cia­ło, dźgaj go szty­le­tem. Opie­raj się. Uni­kaj nie­bez­pie­czeństw, ucie­kaj, znajdź spo­koj­ne miej­sce, gdzie nie bę­dziesz mu­siał wal­czyć o ży­cie. Ina­czej mo­żesz pew­ne­go dnia obu­dzić się do­kład­nie w ta­kim kosz­ma­rze, jaki śni­łeś.

– Nie. – Zło­dziej po­krę­cił gło­wą. – Wiesz, że to nic nie da, a chcesz tyl­ko po­zbyć się mnie z mia­sta. Ale oni pój­dą za mną, ten za­bój­ca z molo, lu­dzie hra­bie­go, każ­dy, kto czu­je mi­sję czy po­wo­ła­nie, by wal­czyć o świat. My­ślę, że już nie ma ta­kie­go miej­sca, gdzie będę mógł się scho­wać.

– Znam to spoj­rze­nie, chłop­cze. Masz ko­lej­ny głu­pi po­mysł?

– Głu­pi? Może. Pew­na se­ehij­ska wiedź­ma jest mi win­na przy­słu­gę. Miesz­ka da­le­ko stąd i nie uży­wa ma­gii zwią­za­nej z aspek­ta­mi na­szych Nie­śmier­tel­nych. Je­śli ktoś może mi po­móc wy­rwać tego su­kin­sy­na z gło­wy, to tyl­ko ona. No i – Alt­sin uśmiech­nął się bez szcze­gól­nej ra­do­ści – dzię­ki temu znik­nę z mia­sta, a na tym chy­ba naj­bar­dziej ci za­le­ży.

Ja­wyn­der za­śmiał się, a wraz z nim za­śmia­ła się rze­ka.

– Mą­dra­la. Se­ehij­czy­cy, co? Sto Ple­mion? Wy­spa, któ­rą na­wet pół­noc­ni pi­ra­ci omi­ja­ją z da­le­ka? Je­steś sza­lo­ny.

– Moż­li­we.

– Co ta­kie­go zro­bi­łeś dla tej wiedź­my? Oca­li­łeś jej ży­cie?

Zło­dziej wy­szcze­rzył się sze­ro­ko, tym ra­zem szcze­rze.

– Nie, przy­ja­cie­lu. Za­bi­łem jej mat­kę.

Загрузка...