Naj­lep­sze, ja­kie moż­na ku­pić...

Było póź­ne po­po­łu­dnie, wła­ści­wie wie­czór, gdy gru­pa ka­wa­le­rzy­stów prze­mie­rza­ła po­ro­śnię­ty wy­bu­ja­łą tra­wą step.

Na pierw­szy rzut oka, dla ko­goś nie­wpra­wio­ne­go w ob­ser­wa­cji woj­sko­wych od­dzia­łów, jeźdź­cy wy­glą­da­li na do­wo­dzo­nych przez wy­jąt­ko­wo nie­chluj­ne­go i nie­fra­so­bli­we­go ofi­ce­ra. Żoł­nie­rze po­ru­sza­li się w luź­nych grup­kach, po dwóch, trzech, cza­sem strze­mię w strze­mię, cza­sem je­den za dru­gim. Cała li­czą­ca pra­wie dwie­ście koni cho­rą­giew z da­le­ka przy­po­mi­na­ła zbó­jec­ką ban­dę, wra­ca­ją­cą z uda­ne­go ra­bun­ku, lecz do tego stop­nia nie­oba­wia­ją­cą się po­ści­gu, że zdą­żo­no się już upić i je­cha­no wol­no, lek­ce­wa­żąc nie­bez­pie­czeń­stwo. Na­wet sztan­dar od­dzia­łu za­miast dum­nie po­wie­wać po­środ­ku gru­py, chwiał się gdzieś z boku, jak­by cho­rą­ży był zbyt pi­ja­ny, żeby trzy­mać go pro­sto.

Gdy­by jed­nak ktoś wzniósł się w po­wie­trze, by spoj­rzeć na zie­mię ocza­mi ko­łu­ją­ce­go pod nie­bem so­ko­ła, do­strzegł­by w po­zor­nym cha­osie za­dzi­wia­ją­cą re­gu­lar­ność. Z góry od­dział ukła­dał się w kon­tur wiel­kie­go, cze­szą­ce­go step pół­księ­ży­ca, któ­re­go roz­cią­gnię­te na dwie­ście jar­dów skrzy­dła były zbyt sy­me­trycz­ne, aby mo­gło to być dzie­łem przy­pad­ku. Fakt, że jeźdź­cy utrzy­my­wa­li szyk, mimo iż ofi­ce­ro­wie nie po­krzy­ki­wa­li na każ­de­go z osob­na, da­wał pięk­ne świa­dec­two wy­szko­le­nia żoł­nie­rzy.

Wszy­scy no­si­li sta­lo­we heł­my, kol­czu­gi i okrą­głe tar­cze. Szy­je ob­wią­za­li wie­lo­ma war­stwa­mi ma­te­ria­łu w ko­lo­rze brud­nej zie­le­ni; jego koń­ce zwi­sa­ły im na ple­cach. Głów­ne uzbro­je­nie sta­no­wi­ły krót­kie lan­ce i cięż­kie sza­ble, lecz w tej chwi­li więk­szość kon­nych trzy­ma­ła w ręku łuki ze strza­ła­mi za­ło­żo­ny­mi na cię­ci­wy. Oczy ka­wa­le­rzy­stów czuj­nie prze­pa­try­wa­ły mo­rze traw, w któ­rym ko­nie bro­dzi­ły aż po brzu­chy. Miej­sca­mi kępy za­ro­śli się­ga­ły wy­żej niż wzrost ro­słe­go męż­czy­zny. Do­bre miej­sce na za­sadz­kę, mó­wi­ły ich spoj­rze­nia, bar­dzo do­bre. No to niech ktoś spró­bu­je...

Roz­le­gło się kil­ka krót­kich, ostrych gwiz­dów i od­dział za­czął ma­new­ro­wać. Ko­nie żoł­nie­rzy na le­wym skrzy­dle sta­nę­ły, drep­cząc tyl­ko nie­spo­koj­nie w miej­scu, pra­we skrzy­dło przy­spie­szy­ło, za­ta­cza­jąc łuk. Kon­tu­ry pół­księ­ży­ca le­d­wo za­fa­lo­wa­ły. Ża­den z jeźdź­ców nie uży­wał wo­dzy, kie­ru­jąc koń­mi tyl­ko za po­mo­cą ko­lan. Ani jed­na strza­ła nie zsu­nę­ła się z cię­ci­wy, ani jed­no spoj­rze­nie nie za­prze­sta­ło ob­ser­wa­cji oko­li­cy. Wy­da­wa­ło się, że to nie od­dział woj­ska wy­ko­nu­je ma­newr, lecz za­krę­ca je­den wiel­ki or­ga­nizm, uda­jąc się w so­bie tyl­ko zna­nym kie­run­ku.

Wy­glą­da­li jak ce­sar­ska gwar­dia.

Któ­rą, praw­dę po­wie­dziaw­szy, byli.

Okrą­ża­jąc nie­wiel­kie wzgó­rze, skie­ro­wa­li się na wschód, gdzie przed kil­ko­ma dnia­mi sza­lał po­żar. Po­go­rze­li­sko cią­gnę­ło się aż po ho­ry­zont, rów­ni­na była czar­na, choć te kil­ka dni wy­star­czy­ło, żeby wy­strze­li­ły pierw­sze zie­lo­ne ło­dyż­ki. Gdy­by nie na­gła bu­rza, ogień po­pę­dził­by przed sie­bie, za­mie­nia­jąc wie­le mil ste­pu w ja­ło­wy grunt.

Mi­nę­ło po­po­łu­dnie. Lato zbli­ża­ło się do koń­ca.

Nie li­cząc ostat­niej bu­rzy, nie pa­da­ło od pra­wie mie­sią­ca, a słoń­ce bez­li­to­śnie wy­su­sza­ło każ­dą odro­bi­nę wil­go­ci. Tra­wy, wśród któ­rych bro­dzi­ły ko­nie ka­wa­le­rii, mia­ły sza­ry, smęt­ny ko­lor i nie tyle kła­dły się pod ko­py­ta­mi, ile ła­ma­ły z su­chym sze­le­stem. Żoł­nie­rze wie­dzie­li, że sta­no­wią­ca gra­ni­cę rze­ka, za­zwy­czaj sze­ro­ka i głę­bo­ka, za­mie­ni­ła się w je­den wiel­ki bród, a więk­szość stud­ni w pro­mie­niu dzie­sią­tek mil stra­szy mu­łem na dnie. Ta­kie po­ża­ry, jak ten sprzed kil­ku dni, nie były więc ni­czym nie­zwy­kłym, a mimo to do­wo­dzą­cy cho­rą­gwią ka­pi­tan po­sta­no­wił naj­wy­raź­niej rzu­cić okiem na spa­lo­ną rów­ni­nę.

Nie za­uwa­żył nic nie­zwy­kłe­go, po­piół, kil­ka nie­wiel­kich pa­gór­ków, tu­man czar­ne­go ku­rzu pod­nie­sio­ny przez wiatr pół mili da­lej. Spo­kój.

Na tym te­re­nie na pew­no nikt nie zdo­łał­by się ukryć.

Ofi­cer uniósł dłoń i za­krę­cił nią koło.

Kil­ka ko­lej­nych gwiz­dów za­wró­ci­ło od­dział w miej­scu.

I w tej sa­mej chwi­li wpa­dli w za­sadz­kę. Dwóch żoł­nie­rzy ja­dą­cych naj­bli­żej do­wód­cy zo­sta­ło tra­fio­nych strza­ła­mi, a on sam w ostat­niej chwi­li zdą­żył unieść tar­czę, w któ­rą ude­rzy­ły co naj­mniej trzy po­ci­ski. Za­klął szpet­nie, strze­la­no z mo­rza traw, z te­re­nu, przez któ­ry przed chwi­lą prze­je­cha­li!

Pierw­sze­go ata­ku­ją­ce­go do­strzegł, do­pie­ro gdy ten po­de­rwał ko­nia. Su­che ło­dy­gi, uży­te jako ma­sko­wa­nie, sy­pa­ły się z nie­go jak deszcz, gdy wy­nu­rzył się spod zie­mi, na­piął łuk i po­słał mu ko­lej­ną strza­łę. Tar­cza za­drża­ła od ude­rze­nia. Cięż­ka strza­ła z tej od­le­gło­ści pew­nie prze­bi­ła­by kol­czu­gę. Ka­pi­tan za­mru­gał, usi­łu­jąc prze­pę­dzić na­pły­wa­ją­ce do oczu łzy. Su­kin­sy­ny, za­ata­ko­wa­li z za­cho­du, ma­jąc słoń­ce za ple­ca­mi i jego żoł­nie­rzy oświe­tlo­nych pięk­nie jak na strzel­ni­cy. Co z łucz­ni­ka­mi?!

Czte­rech czy pię­ciu za­re­ago­wa­ło jak na­le­ży, ale za póź­no, ban­dy­ta szarp­nął wo­dze, krzyk­nął coś i koń przy­kląkł na przed­nie nogi, a jego jeź­dziec prze­chy­lił się w sio­dle i znikł za koń­skim cia­łem. Wy­strze­lo­ne ku nie­mu po­ci­ski po­mknę­ły w step. Za­nim łucz­ni­cy się­gnę­li do koł­cza­nów, koń na­past­ni­ka wstał już, za­wró­cił i ru­nął cwa­łem przed sie­bie. Ra­zem z... ofi­cer prze­kli­nał słoń­ce... sied­mio­ma, nie, ośmio­ma in­ny­mi. Cho­rą­giew szarp­nę­ła się, zwi­nę­ła w miej­scu i bez roz­ka­zu po­mknę­ła za ucie­ki­nie­ra­mi. Jej do­wód­ca drżą­cą ręką wło­żył srebr­ny gwiz­dek do ust i za­czął ro­bić to, za co brał żołd. Do­wo­dzić.

Kil­ka ostrych ko­mend osa­dzi­ło po­ło­wę szar­żu­ją­ce­go już od­dzia­łu w miej­scu. Kil­ka na­stęp­nych wy­rów­na­ło szyk. Roz­ka­zy brzmia­ły: Zła­ma­na Mo­ne­ta – ka­wa­le­rzy­ści w kil­ka chwil utwo­rzy­li wo­kół do­wód­cy pół­okrąg, opie­ra­ją­cy się na po­go­rze­li­sku. Resz­ta cho­rą­gwi ści­ga­ła da­lej de­spe­ra­tów, któ­rzy ośmie­li­li się za­ata­ko­wać ce­sar­ską gwar­dię. Ka­pi­tan po­świę­cił chwi­lę, żeby rzu­cić okiem na boki. Nie było tak źle, jak się spo­dzie­wał, tra­fio­nych zo­sta­ło dwóch żoł­nie­rzy przy nim i jesz­cze trzech in­nych. Jak na co naj­mniej tu­zin wy­pusz­czo­nych strzał, ata­ku­ją­cy nie po­pi­sa­li się. Te­raz też – uniósł się w strze­mio­nach, żeby le­piej wi­dzieć – są­dząc po kształ­cie, jaki przy­bra­ła po­goń, na­past­ni­cy nie roz­pro­szy­li się, lecz zbi­ja­li w co­raz cia­śniej­szą kupę, za­ga­nia­ni na skrzy­dłach Przez ra­mio­na ufor­mo­wa­ne­go w pół­księ­życ po­ści­gu.

Trze­ba bę­dzie po­chwa­lić w ra­por­cie do­wo­dzą­ce­go pół­cho­rą­gwią po­rucz­ni­ka. Jesz­cze chwi­la, a od­dział ogar­nie ucie­ki­nie­rów i w kil­ka ude­rzeń ser­ca bę­dzie po wszyst­kim. Pię­ciu tra­fio­nych żoł­nie­rzy to cena do prze­łknię­cia.

Na jego oczach po­goń skrę­ci­ła w lewo, po­dą­ża­jąc za umy­ka­ją­cy­mi ban­dy­ta­mi. Uśmiech­nął się, naj­wy­raź­niej na­past­ni­cy stra­ci­li gło­wę, sko­ro na­wet nie pró­bo­wa­li się roz­dzie­lić, tyl­ko gna­li ra­zem jak sta­do by­dła. W po­je­dyn­kę któ­ryś mógł­by uciec, ra­zem będą tyl­ko...

Ucie­ka­ją­cy i pół­cho­rą­giew byli już ja­kieś dwie­ście jar­dów od miej­sca za­sadz­ki, gdy zro­zu­miał, że na­past­ni­cy się z nimi ba­wią. Ten skręt w lewo od­cią­gnął ści­ga­ją­cy od­dział od roz­le­głej po­ła­ci nie­tknię­tych traw. W chwi­li, gdy im­pe­rial­na ka­wa­le­ria ją mi­nę­ła, w mgnie­niu oka wy­ro­sło tam kil­ku­na­stu kon­nych. Na­tych­miast ru­nę­li na ple­cy sku­pio­nych na po­ści­gu żoł­nie­rzy. Dwa, trzy, pięć ude­rzeń ser­ca i szli już cwa­łem, jesz­cze nie­zau­wa­że­ni, bo ża­den ze ści­ga­ją­cych nie obej­rzał się. Po co, sko­ro za ple­ca­mi po­win­ni mieć wła­sny od­dział?

Łuki no­wych ban­dy­tów na­pię­ły się, mie­rząc z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków w ple­cy żoł­nie­rzy...

– Van­hen! Zrób coś!!!

Ka­pi­tan nie zda­wał so­bie spra­wy, że po­tra­fi tak wrzesz­czeć. Mag cho­rą­gwi, zaj­mu­ją­cy po­zy­cję kil­ka kro­ków po jego le­wej, uniósł się w sio­dle, roz­ło­żył ręce i przy­wo­łał Moc.

Ofi­cer ni­g­dy nie do­wie­dział się, co pró­bo­wał zro­bić cza­ro­dziej. Utwo­rzyć przed na­past­ni­ka­mi ścia­nę ognia, po­de­rwać wiatr, by unie­moż­li­wić im cel­ny strzał, pod­ciąć ko­niom nogi? W chwi­li, gdy mag otwo­rzył usta, coś z po­twor­ną siłą tra­fi­ło ka­pi­ta­na mię­dzy ło­pat­ki, raz i dru­gi. Dwa cio­sy, jak­by prze­bi­to go na wy­lot lan­cą. Po­wo­li się­gnął dło­nią w tył i do­tknął kol­czu­gi. Wy­cią­gnął ją przed sie­bie, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na lep­ką czer­wień. Prze­grał, do­tar­ło do nie­go, prze­grał jak ja­kiś no­wi­cjusz...

Spoj­rzał na maga. Van­hen-kan-Le­wav sie­dział w sio­dle z za­kło­po­ta­ną miną, po chwi­li od­wró­cił się, pre­zen­tu­jąc trzy czer­wo­ne pla­my po­środ­ku ple­ców. Oczy­wi­ście, cza­row­ni­ko­wi po­świę­ci­li trzy strza­ły, do­wód­cy tyl­ko dwie. Choć przy­po­mi­na­jąc so­bie siłę ude­rzeń, nie miał cze­go za­zdro­ścić.

Za­wró­cił ko­nia, sta­jąc twa­rzą w twarz z tymi, któ­rzy go po­ko­na­li. Za­mru­gał zdzi­wio­ny na wi­dok mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra uśmie­cha­ła się do nie­go iro­nicz­nie z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków. Od stóp do gło­wy umo­ru­sa­na była sa­dzą, a je­dy­ny­mi czy­sty­mi rze­cza­mi, ja­kie mia­ła, były łuk i koł­czan. Po­ma­cha­ła mu strza­łą, któ­rą za­miast gro­tem za­koń­czo­no skó­rza­ną kulą o śred­ni­cy cala, unu­rza­ną w czer­wo­nej far­bie, i pu­ści­ła oko. Omiótł całą po­stać wzro­kiem, za­trzy­mu­jąc go na brud­nym ple­dzie le­żą­cym u jej stóp. Płyt­ki do­łek, tro­chę ma­te­ria­łu, kil­ka ło­pat zie­mi – je­że­li ktoś nie sta­nie jej na gło­wie, była nie do od­kry­cia. Cze­ka­ła tu na jego cho­rą­giew ra­zem z czwór­ką kom­pa­nów, li­cząc, że uda im się zi­den­ty­fi­ko­wać naj­pierw do­wód­cę i bi­tew­ne­go maga. Zwłasz­cza maga, uśmiech­nął się kwa­śno w my­ślach i ski­nął ku dziew­czy­nie. Od­wza­jem­ni­ła po­zdro­wie­nie i tym ra­zem uśmiech­nę­ła się bez kpi­ny. Po­trzą­snę­ła gło­wą, ota­cza­jąc się na chwi­lę tu­ma­nem sza­ro­czar­ne­go pyłu.

Nad rów­ni­ną roz­le­gły się se­rie gwiz­dów.

Ćwi­cze­nia do­bie­gły koń­ca.

Sie­dzą­cy na wzgó­rzu ofi­cer za­klął i z pa­sją ci­snął kub­kiem o zie­mię. Nie­do­pi­te wino za­bar­wi­ło tra­wę kro­pla­mi ko­lo­ru sta­re­go zło­ta.

– Niech to ja­sny szlag! Trze­ci raz z rzę­du?! Trze­ci raz! Ile ci je­stem wi­nien?

Jego to­wa­rzysz uśmiech­nął się nie­znacz­nie pod si­wym wą­sem i udał, że coś li­czy na pal­cach. Obaj do­brze wie­dzie­li ile, więc wię­cej w tym było te­atral­nej gry niż rze­czy­wi­ste­go na­my­słu.

– Trzy­dzie­ści sześć bu­te­lek. Po­dwa­ja­łeś za każ­dym ra­zem, praw­da? Dzie­więć, osiem­na­ście, trzy­dzie­ści sześć. My­ślę, że bę­dzie do­brze, jak przy­ślesz mi je ju­tro wie­czo­rem. – Męż­czy­zna z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią po­cią­gnął z kie­li­cha, mla­snął. – Nek­tar z Waeh, żad­ne inne w pro­mie­niu stu mil się do nie­go nie umy­wa.

Znaj­do­wa­li się na szczy­cie je­dy­ne­go w pro­mie­niu wie­lu mil wzgó­rza, skąd mie­li do­sko­na­ły wi­dok na całą oko­li­cę. Wznie­sie­nie było tro­chę zbyt re­gu­lar­ne, żeby mieć na­tu­ral­ne po­cho­dze­nie, ale ja­ki­kol­wiek lud, w ja­kim­kol­wiek celu je usy­pał, stwo­rzył świet­ny punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Wi­dzie­li stąd wszyst­ko, per­fek­cyj­ne ma­new­ry prze­szu­ku­ją­cej oko­li­cę cho­rą­gwi, pierw­szy atak, po­ścig, na­głe po­ja­wie­nie się ko­lej­nych na­past­ni­ków, „śmierć” maga i do­wo­dzą­ce­go gwar­dią ka­pi­ta­na. I obaj wie­dzie­li, że gdy­by to nie były ćwi­cze­nia, gdy­by ata­ku­ją­cy nie na­le­że­li do im­pe­rial­ne­go wol­ne­go cza­ar­da­nu, to Me­ekhan stra­cił­by już bi­tew­ne­go maga, do­wód­cę cho­rą­gwi i kil­ku­na­stu lub wię­cej żoł­nie­rzy.

I to z eli­tar­ne­go, gwar­dyj­skie­go puł­ku Zie­lo­nych Gar­deł.

– Ta piąt­ka z tyłu szyb­ko by zgi­nę­ła. – Ofi­cer uspo­ko­ił się już, po­pra­wił na ra­mio­nach zie­lo­ny płaszcz z błę­kit­ną la­mów­ką i ski­nął dło­nią. Ad­iu­tant w stop­niu star­sze­go po­rucz­ni­ka na­tych­miast przy­niósł nowy pu­cha­rek i na­peł­nił wi­nem. – Po­świę­cił­byś ich w praw­dzi­wej po­tycz­ce?

– Za bi­tew­ne­go maga i do­wód­cę cho­rą­gwi? Py­tasz po­waż­nie? Aber­len, wiesz do­brze, że Se-koh­land­czy­cy w cza­sie ostat­niej woj­ny po­tra­fi­li rzu­cać do sa­mo­bój­czych szarż całe a’ke­ery, żeby tyl­ko do­rwać któ­re­goś z na­szych cza­ro­dziei. Poza tym, gdy­bym tu miał nie dwu­dzie­stu czte­rech lu­dzi, lecz dwu­stu, to chwi­lę po śmier­ci ka­pi­ta­na oni zwa­li­li­by się na resz­tę cho­rą­gwi. Może na­wet ktoś z tej piąt­ki by prze­żył? A je­śli nie... źle oce­niasz tę wy­mia­nę?

– Aż za do­brze. – Aber­len skrzy­wił się kwa­śno i za­raz uśmiech­nął. – Ale resz­tę tych two­ich ban­dy­tów by­śmy do­sta­li. Przy­znaj.

Jego to­wa­rzysz mach­nął ręką.

– Wy­bierz jed­ne­go – za­pro­po­no­wał.

– Co, jed­ne­go?

– Jed­ne­go z nich. – Wska­zał na wra­ca­ją­cą z ma­new­rów gru­pę. – Do­wol­ne­go z mo­ich, że­byś nie mó­wił, że oszu­ki­wa­łem. I trzech swo­ich naj­szyb­szych jeźdź­ców. Wy­ścig, dwa razy do­oko­ła wzgó­rza.

Ge­ne­ra­ło­wi za­świe­ci­ły się oczy.

– Bez żad­nych sztu­czek? Co, Gen­no? Żad­nych dziur w zie­mi ani ukry­tych w tra­wie łucz­ni­ków?

– Tyl­ko koń­skie nogi.

Ze­szli ze wzgó­rza na spo­tka­nie wra­ca­ją­ce­go od­dzia­łu. Za­rów­no ści­ga­ją­cy, jak i ich prze­ciw­ni­cy wie­dzie­li już, jak za­koń­czy­ły się ćwi­cze­nia, ale mimo to nie dało się wy­czuć po­mię­dzy gru­pa­mi żad­ne­go na­pię­cia. Prze­ciw­nie, żoł­nie­rze prze­mie­sza­li się z nie­do­szły­mi wro­ga­mi i tyl­ko do­wo­dzą­cy pół­cho­rą­gwią po­rucz­nik miał nie­tę­gą minę. Pod­je­chał do scho­dzą­cych ze wzgó­rza męż­czyzn.

– Po­rucz­nik Ha­nel-klo-Na­wa­er mel­du­je się po za­koń­cze­niu ćwi­czeń, pa­nie ge­ne­ra­le...

– Wy­star­czy, po­rucz­ni­ku. Ja­kie były roz­ka­zy?

– W przy­pad­ku za­sadz­ki ru­szyć w po­ścig za nie­przy­ja­cie­lem, jed­nak kon­ty­nu­ować go nie da­lej niż na ćwierć mili od resz­ty cho­rą­gwi.

– Do­brze. Za­uwa­ży­li­ście tych, co wam wsie­dli na ple­cy?

Mło­dy ofi­cer wes­tchnął i lek­ko po­czer­wie­niał.

– Nie, pa­nie ge­ne­ra­le. Po­ja­wi­li się, jak­by ich ktoś wy­cza­ro­wał.

– A pa­mię­ta pan, po­rucz­ni­ku, trze­cią za­sa­dę po­ści­gu? Tę, któ­rą wbi­ja­no wam do gło­wy w aka­de­mii?

Czer­wień na po­licz­kach po­rucz­ni­ka po­głę­bi­ła się odro­bi­nę.

– W po­ści­gu jed­no oko pa­trzy w przód, dru­gie w tył.

– Bar­dzo do­brze, a pią­tą?

– Na­wet naj­szyb­szy koń nie prze­ści­gnie strza­ły – za­cy­to­wał.

Jego do­wód­ca ski­nął gło­wą i uśmiech­nął się. Na mło­de­go ofi­ce­ra po­dzia­ła­ło to jak gar­niec wrzą­ce­go ole­ju wy­la­ny za ko­szu­lę. Wy­da­wa­ło się, że za­raz ze­mdle­je.

– Niech zgad­nę – ge­ne­rał Aber­len-gon-Sawe po­dra­pał się po gło­wie. – Po­my­ślał pan, po­rucz­ni­ku, że weź­mie ich żyw­cem, więc za­ka­zał strze­lać. A oni wo­dzi­li was za nos, jak chcie­li, a gdy­by mie­li za­miar rzu­cić się w ja­kąś prze­paść, two­ja pół­cho­rą­giew po­szła­by za nimi na śmierć. Praw­da? Nie. Niech pan nie od­po­wia­da, to nie było py­ta­nie. Na­praw­dę uwa­żał pan, że cza­ar­dan ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka da się wam po­łknąć jak płot­ka szczu­pa­ko­wi? Eeech. Ko­nie ma­cie roz­grza­ne? – rzu­cił znie­nac­ka.

– Tak jest, pa­nie ge­ne­ra­le.

– Wy­bierz trzech naj­szyb­szych jeźdź­ców w od­dzia­le. Niech zo­sta­wią całe ob­cią­że­nie, sza­ble, lan­ce, tar­cze, łuki i koł­cza­ny. Heł­my też. Dru­ga Cho­rą­giew bę­dzie mia­ła szan­sę ode­grać się na tych... – przez chwi­lę szu­kał od­po­wied­nie­go sfor­mu­ło­wa­nia – ... ste­po­wych ba­ni­tach.

La­skol­nyk uśmiech­nął się kwa­śno i po­krę­cił gło­wą, jak­by po­iry­to­wa­ny. Po­tem sta­nął z boku i za­ło­żyw­szy ręce na pier­si, pa­trzył, jak ge­ne­rał do­ko­nu­je prze­glą­du wśród jego lu­dzi. Uwa­gę ofi­ce­ra przy­cią­gnę­ła wresz­cie ciem­no­wło­sa dziew­czy­na, a ra­czej jej koń, my­sza­ty, ni­ski i krót­ko­no­gi, wy­glą­da­ją­cy jak je­den z ży­ją­cych na Pół­no­cy dzi­kich ko­ni­ków, nie­wie­le więk­szych od prze­cięt­nych ku­ców. Zwie­rzę szło ze spusz­czo­ną gło­wą, cięż­ko dy­sząc.

– Któ­ry­kol­wiek? – upew­nił się do­wód­ca puł­ku.

– Któ­ry­kol­wiek – po­twier­dził La­skol­nyk.

– On. – Ge­ne­rał wska­zał na my­szo­wa­te­go ko­ni­ka. – Dwa okrą­że­nia.

Si­wo­wło­sy skrzy­wił się i za­opo­no­wał.

– To nie jest do­bry wy­bór.

– Po­wie­dzia­łeś: któ­ry­kol­wiek.

– Tak po­wie­dzia­łem.

– No to niech ta two­ja dzi­ku­ska się szy­ku­je.

La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi i pod­szedł do dziew­czy­ny. Po­chy­li­ła się w sio­dle, żeby le­piej go sły­szeć, i przez chwi­lę roz­ma­wia­li. Wi­dać było, że nie jest za­do­wo­lo­na z tego, co po­wie­dział, po­krę­ci­ła gło­wą, wy­ko­na­ła ja­kiś skom­pli­ko­wa­ny gest lewą dło­nią, wresz­cie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Kha-dar po­kle­pał jej ko­ni­ka po szyi i ru­szył w stro­nę ge­ne­ra­ła. Wła­śnie pod­szedł do nie­go ka­pi­tan pe­cho­wej cho­rą­gwi. To­wa­rzy­szy­ła mu, cała do­kład­nie wy­sma­ro­wa­na sa­dzą, łucz­nicz­ka.

Ka­ile­an sta­nę­ła nie­co z boku i ob­ser­wo­wa­ła, jak ka­pi­tan skła­da do­wód­cy puł­ku ra­port. Wła­ści­wie nie miał wie­le do po­wie­dze­nia, ale te kil­ka krót­kich zdań to i tak o wie­le wię­cej, niż zdo­łał­by z sie­bie wy­du­sić, gdy­by to nie były ćwi­cze­nia.

Tra­wy za­sze­le­ści­ły z boku i sta­nął przy niej mag cho­rą­gwi. Krzy­wiąc się, pró­bo­wał do­się­gnąć miej­sca mię­dzy ło­pat­ka­mi.

– Nie ru­szaj – po­ra­dzi­ła. – Wy­ślij ko­goś do Li­th­rew, niech za­py­ta o mat­kę We­irę. Sprze­da ci maść, po­sma­ruj, owiń płót­nem, rano nie bę­dzie śla­du.

– Mamy w puł­ku kil­ku uzdro­wi­cie­li.

– Woj­sko­wi zna­cho­rzy. Sły­sza­łam o nich. Je­śli chcesz przez mie­siąc ję­czeć, uno­sząc ręce do za­klęć, two­ja spra­wa. – Prze­nio­sła spoj­rze­nie na swo­je­go do­wód­cę. – Gdy­byś jed­nak się zde­cy­do­wał, niech po­sła­niec po­wie, że przy­sła­ła go Ka­ile­an. Może mat­ka We­ira po­li­czy ci ta­niej.

Czu­ła, jak cza­ro­dziej się jej przy­glą­da, i pra­wie mo­gła prze­śle­dzić jego my­śli. Jako bi­tew­ny mag cho­rą­gwi z pew­no­ścią miał pa­tent ofi­cer­ski. A ona była tyl­ko uma­za­ną jak ko­mi­niar­ski cze­lad­nik dzi­ku­ską z wol­ne­go cza­ar­da­nu. Ale słu­ży­ła pod Gen­no La­skol­ny­kiem. Więc wła­ści­wie mógł się do niej od­zy­wać bez utra­ty ho­no­ru.

– Van­hen-kan-Le­wav – przed­sta­wił się wresz­cie. – Bi­tew­ny mag Dru­giej Pół­pan­cer­nej. Po­dob­no uda­ło się wam też wy­pro­wa­dzić w pole Pierw­szą i Czwar­tą. Ge­ne­rał jest wście­kły.

– Ka­ile­an-ann-Ale­wan – ski­nę­ła gło­wą. – Dla­cze­go?

– Jak to, dla­cze­go? Zie­lo­ne Gar­dła to jego pułk. Jego i ni­ko­go wię­cej, do­wo­dzi nim od pięt­na­stu lat, a tu ja­kaś ste­po­wa, nie­re­gu­lar­na ban­da trzy razy z rzę­du robi z nas idio­tów. La­skol­nyk czy nie, nie po­wi­nien na­dep­ty­wać mu w ten spo­sób na od­cisk. Bę­dzie z tego kło­pot.

– Nie po­tra­fi prze­gry­wać?

– Jak mało kto. – Mag uśmiech­nął się kwa­śno.

– Ka­ile­an! – La­skol­nyk przy­wo­łał ją, prze­krzy­ku­jąc na­ra­sta­ją­cy gwar. Wieść o wy­ści­gu obie­gła już wszyst­kich i żoł­nie­rze oraz jej cza­ar­dan wjeż­dża­li te­raz na wzgó­rze, skąd roz­po­ście­rał się lep­szy wi­dok. Kil­ku ka­wa­le­rzy­stów krą­ży­ło już mię­dzy to­wa­rzy­sza­mi, zbie­ra­jąc za­kła­dy.

– Ge­ne­rał ma kil­ka py­tań – wy­ja­śnił kha-dar.

Do­wód­ca puł­ku zmie­rzył ją wzro­kiem z góry na dół.

– Dusz­no było w tej ja­mie?

– Dało się wy­trzy­mać.

– Jak roz­po­zna­li­ście do­wód­cę i maga? Zgod­nie z su­ge­stią ge­ne­ra­ła La­sko­my­ka – ofi­cer pod­kre­ślił sło­wo „ge­ne­ra­ła”, jak­by dzię­ki temu ła­twiej było mu prze­łknąć prze­gra­ną – po­rucz­ni­cy i ka­pi­ta­no­wie nie no­szą płasz­czy ani in­nych oznak szar­ży. Mag też nie.

Po­ki­wa­ła gło­wą.

– Ale do­wód­ca wciąż wy­da­je roz­ka­zy. W ten spo­sób. – Na oczach zdu­mio­ne­go Aber­le­na jej dłoń wy­ko­na­ła w po­wie­trzu kil­ka ge­stów, „zwrot w lewo”, „wol­no na­przód”, „mgli­sty księ­życ”, „na­wa­ła”. Wie­dzia­ła, że woj­sko­we ko­men­dy w jej wy­ko­na­niu zro­bią ta­kie wra­że­nie. Zwłasz­cza na wy­so­kim ofi­ce­rze.

– Aaaa, ro­zu­miem. – Do­wód­ca puł­ku spoj­rzał na La­skol­ny­ka. – Pra­wie za­po­mnia­łem, kto jest wa­szym kha-da­rem.

– A o tym, że co trze­ci jeź­dziec z wol­nych cza­ar­da­nów słu­żył kie­dyś w im­pe­rial­nej ka­wa­le­rii, pa­mię­tał Pan, ge­ne­ra­le? – Po­zwo­li­ła so­bie na uśmiech. – Sami uży­wa­my po­dob­nych sy­gna­łów, choć z ko­niecz­no­ści uprosz­czo­nych, bo trud­no wy­ko­nać „na­wa­łę” w trzy­dzie­ści koni. Gdy przy­cho­dzi do bit­ki, nie ma to zna­cze­nia, do­wód­ca cho­rą­gwi mógł­by so­bie na­wet po­ma­lo­wać hełm na czer­wo­no, a nie bę­dzie bar­dziej wi­docz­ny. Ale je­śli cza­imy się w za­sadz­ce, a wro­gi od­dział ma­new­ru­je, cze­sze step... W trzech przy­pad­kach na czte­ry mogę wska­zać ofi­ce­ra. Zresz­tą jest też inny spo­sób.

– Jaki? – Zdu­mie­wa­ją­ce, ale ge­ne­rał wy­glą­dał na au­ten­tycz­nie za­cie­ka­wio­ne­go.

Spoj­rza­ła na kha-dara, ten ski­nął gło­wą.

– No więc, pa­nie ge­ne­ra­le, to wy­glą­da tak, że do­wód­ca cho­rą­gwi wy­da­je po­le­ce­nia ge­sta­mi, a ofi­ce­ro­wie i pod­ofi­ce­ro­wie prze­ka­zu­ją je da­lej tym. – Wska­za­ła na srebr­ny gwiz­dek za­wie­szo­ny na szyi Aber­le­na. – Ale to zna­czy, że za­wsze kil­ku lub kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy wpa­tru­je się w jed­ne­go, jak­by byli w nim za­ko­cha­ni. Na­wet jak nie pa­da­ją żad­ne roz­ka­zy, to po pew­nym cza­sie, pa­trząc na żoł­nie­rzy, da się usta­lić, kto do­wo­dzi.

Gdy mó­wi­ła, Aber­len-gon-Sawe po­czer­wie­niał lek­ko i wy­glą­dał, jak­by za­raz miał urwać ko­muś gło­wę. Naj­wy­raź­niej źle zno­sił nie tyl­ko prze­gra­ne za­kła­dy.

– Do­bra jest, praw­da? – La­skol­nyk po­słał jej uśmiech. – pierw­sza na to wpa­dła, gdy ob­ser­wo­wa­li­śmy pułk w cza­sie ćwi­czeń. Zre­zy­gnuj­cie z ko­mend ge­sta­mi, zo­staw­cie tyl­ko gwizd­ki. Co z na­szym wy­ści­giem?

Do­wód­ca puł­ku otwo­rzył i za­raz za­mknął usta.

– Może mały, ho­no­ro­wy za­kład – wy­ce­dził. – Po­dwa­jam to, co wy­gra­łeś do tej pory.

Jej kha-dar po­pa­trzył na ofi­ce­ra, mru­żąc lek­ko oczy. Zna­ła ten wy­raz twa­rzy, naj­wy­raź­niej La­skol­nyk za­czy­nał się iry­to­wać. Po­wo­li ski­nął gło­wą.

Czwór­ka ma­ją­cych brać udział w wy­ści­gu jeźdź­ców była już go­to­wa. Ka­ile­an z uzna­niem obej­rza­ła ko­nie ka­wa­le­rzy­stów. Dwa kasz­ta­ny i je­den siwy ogier wy­glą­da­ły jak duma im­pe­rial­nej jaz­dy. Sze­ro­kie pier­si, po­tęż­ne zady, mu­sku­lar­ne nogi. Ich jeźdź­cy spo­glą­da­li z góry na ma­ją­cą się z nimi ści­gać dziew­czy­nę. Jej ko­nik miał o do­bre dwie pę­dzi mniej w kłę­bie od wierz­chow­ców żoł­nie­rzy, a i ona sama nie była zbyt wy­so­ka, więc dzie­li­ły ich ja­kieś dwie sto­py wy­so­ko­ści.

– Wy­glą­da na to, że koza chce się ści­gać z char­ta­mi – sko­men­to­wał mag. – Nasz ge­ne­rał chy­ba od­zy­ska swo­je wino.

– Skąd wiesz, że za­kła­da­ją się o wino?

– Słu­żę z nim od ośmiu lat. Za­wsze za­kła­da się o wino. Uwa­ża, że za­kład o pie­nią­dze uwła­cza du­mie ofi­ce­ra.

– A jak z dumą maga? – Wła­ści­wie sama nie wie­dzia­ła, co skło­ni­ło ją do tej za­czep­ki. Chy­ba też uzna­ła, że trze­ba utrzeć nosa za­ro­zu­mia­łym ce­sar­skim. No i ta uwa­ga o ko­zie...

– Maga, któ­ry ma sto­pień star­sze­go po­rucz­ni­ka – uści­ślił. – Więc rów­nież nie po­wi­nien za­kła­dać się o nic in­ne­go. W Siód­mym to już tra­dy­cja.

– Jak te­raz ob­sta­wia­ją?

Cza­ro­dziej przy­wo­łał jed­ne­go z krę­cą­cych się w po­bli­żu żoł­nie­rzy. Wo­kół wzgó­rza trwa­ły przy­go­to­wa­nia, kil­ku­na­stu jeźdź­ców okrą­ża­ło je wła­śnie po­wo­li, wy­dep­tu­jąc w su­chej tra­wie w mia­rę rów­ną tra­sę – dwie lan­ce wbi­to w zie­mię w od­le­gło­ści oko­ło dwu­dzie­stu stóp jed­na od dru­giej, two­rząc pro­wi­zo­rycz­ną li­nię po­cząt­ku i koń­ca wy­ści­gu. Nie­mal cała cho­rą­giew zgro­ma­dzi­ła się już na wzgó­rzu. Żoł­nie­rze po­krzy­ki­wa­li, udzie­la­jąc bio­rą­cym udział w za­wo­dach żar­to­bli­wych rad. W tych naj­mniej zło­śli­wych po­wta­rza­ły się prze­stro­gi, żeby jeźdź­cy uwa­ża­li, bo dziew­czy­na ze swo­ją szka­pi­ną może prze­mknąć się im pod koń­ski­mi brzu­cha­mi.

Van­hen-kan-Le­wav od­pra­wił żoł­nie­rza i po­wie­dział:

– Czte­ry do jed­ne­go na na­szych chłop­ców. Aż dziw­ne, że tak ni­sko. Wi­docz­nie żal im tej ma­łej.

Pro­wo­ko­wał ją, wy­raź­nie ją pro­wo­ko­wał, gło­sem, in­to­na­cją, le­d­wo skry­wa­nym po­kpi­wa­niem.

– O ja­kie wino za­zwy­czaj za­kła­da się wasz ge­ne­rał?

– O zło­te ka­lań­skie – wy­mó­wił na­zwę po­wo­li i do­bit­nie. – Nek­tar z Waeh, jak też je zwą. Ale to dro­gi tru­nek, org za flasz­kę. – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

Znów ten na wpół lek­ce­wa­żą­cy ton i gest. Nie stać cię, dzi­ku­sko. Po co w ogó­le o tym roz­ma­wia­my, sko­ro i tak nie stać cię na taki za­kład?

– Po­sta­wi­ła­bym ze dwie, albo trzy.

– Trzy?

Nie mu­sia­ła pa­trzeć na nie­go, żeby wi­dzieć wy­so­ko unie­sio­ne brwi i wy­raz nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy. Za trzy orgi moż­na było ku­pić pół kro­wy.

Chy­ba w koń­cu zro­zu­mia­ła, o co mu cho­dzi­ło. Wie­dząc, że spę­dzi pół dnia lub wię­cej w ja­mie, przy­kry­ta ple­dem i wy­sma­ro­wa­na po­pio­łem i sa­dzą, Ka­ile­an za­ło­ży­ła ku­pio­ne spe­cjal­nie na tę oka­zję sta­re szma­ty. Dziu­ra­we spodnie i za dużą o kil­ka roz­mia­rów, prze­wią­za­ną w pa­sie sznur­kiem ko­szu­lę, któ­rej po­wsty­dził­by się na­wet że­brak. War­kocz prze­wią­za­ła rze­my­kiem. Była boso. Przez chwi­lę mia­ła ocho­tę za­śmiać mu się w twarz. Jak moż­na być tak... po­wierz­chow­nym?

– Ro­dzi­na kan-Le­wav ma nada­ne szla­chec­two?

Zdzi­wił się, że za­da­ła tak oczy­wi­ste py­ta­nie.

– Od cza­sów Sta­re­go Me­ekha­nu.

Co za­pew­ne mia­ło zna­czyć „od nie­zli­czo­nych wie­ków”.

– Trzy – po­wtó­rzy­ła. – Na Leę. Chy­ba że się bo­isz.

Za­wa­hał się, po czym przy­wo­łał ko­lej­ne­go żoł­nie­rza i w jego obec­no­ści po­twier­dzi­li za­kład. Już się nie uśmie­chał.

Za­koń­czo­no przy­go­to­wa­nia do wy­ści­gu i czwór­ka jeźdź­ców sta­nę­ła na li­nii star­tu. Za­sa­dy były ja­sne. Nie­waż­ne, któ­ry z ka­wa­le­rzy­stów okrą­ży wzgó­rze dwa razy jako pierw­szy – je­śli choć je­den bę­dzie na me­cie przed dziew­czy­ną, Dru­ga Cho­rą­giew nie za­li­czy tego dnia do cał­ko­wi­cie zmar­no­wa­nych. Je­śli ona im umknie, do­wód­ca puł­ku bę­dzie uboż­szy o kil­ka­dzie­siąt or­gów.

To oczy­wi­ście na­rzu­ca­ło żoł­nie­rzom pro­stą i sku­tecz­ną tak­ty­kę – co wi­dać było, jak tyl­ko sta­nę­li na star­cie. Si­wek za­jął po­zy­cję po we­wnętrz­nej, bli­żej wzgó­rza, oba kasz­ta­ny mię­dzy nim a Leą, jej sa­mej zo­sta­ła po­zy­cja na sa­mym skra­ju. Ka­ile­an przyj­rza­ła się uważ­niej ko­niom żoł­nie­rzy. Siwy ogier miał wszyst­kie ce­chy szyb­ko­bie­ga­cza, dłu­gie, szczu­płe nogi, smu­kłą szy­ję, sze­ro­ką pierś. Dro­bił ko­py­ta­mi z nie­cier­pli­wo­ścią, po­trzą­sał kształt­ną gło­wą, wy­ry­wał się na­przód. Lu­bił się ści­gać. Za­pew­ne w go­ni­twie na pół mili ża­den koń w puł­ku nie mógł go po­ko­nać. Kasz­ta­ny były nie­co ma­syw­niej­sze, za­pew­ne nie do­rów­ny­wa­ły mu szyb­ko­ścią, lecz z pew­no­ścią bie­ga­ły nie­wie­le wol­niej. Wy­glą­da­ły za to na spo­koj­niej­sze. Ty­po­we ko­nie bo­jo­we, przy­uczo­ne do szar­żo­wa­nia, na­głych zwro­tów i po­ści­gów w szy­ku. One będą blo­ko­wać ko­ni­ka Lei, a siwy ogier ru­nie do przo­du. Wzgó­rze mia­ło oko­ło stu pięć­dzie­się­ciu jar­dów śred­ni­cy, dwa razy do­oko­ła nie­go da­wa­ło dy­stans mniej wię­cej pół mili. Ide­al­ny do koń­skie­go sprin­tu, a je­śli si­wek na star­cie od­sa­dzi się o dwie lub trzy dłu­go­ści, wy­gra bez żad­nych pro­ble­mów.

To samo mu­siał po­my­śleć mag, bo gdy ko­nie sta­nę­ły w rzę­dzie, mruk­nął:

– Dzie­sięć ude­rzeń ser­ca i wy­ścig się skoń­czy... Ju­tro wie­czo­rem będę po służ­bie – do­dał.

W sen­sie: ju­tro wie­czo­rem będę mógł wy­pić wy­gra­ne od cie­bie wino.

W ostat­niej chwi­li ugry­zła się w ję­zyk. Mag był prze­wi­dy­wal­ny, za­du­fa­ny i naj­wy­raź­niej nie­zbyt roz­gar­nię­ty. Wstrzy­ma­ła się z od­po­wie­dzią.

Ko­nie prze­bie­gną pół mili bar­dzo szyb­ko.

Do­wód­ca puł­ku uniósł dłoń w górę, zie­lo­na szar­fa za­ło­po­ta­ła na wie­trze. Mach­nął.

Si­wek wy­strze­lił do przo­du, jak­by ktoś przy­piekł mu zad że­la­zem do zna­ko­wa­nia. Nie­mal od razu, w kil­ku kro­kach, prze­szedł w cwał – dłu­gie nogi pcha­ły go do przo­du, na­da­jąc zna­ko­mi­tą pręd­kość. Wy­da­wa­ło się, że pły­nie, leci, nie­sio­ny ja­kąś ta­jem­ną siłą. W kil­ka chwil był już dwie-trzy dłu­go­ści przed po­zo­sta­łą trój­ką.

A ta roz­pę­dza­ła się wol­niej. Tak jak wszy­scy prze­wi­dy­wa­li, oba kare ogie­ry za­raz po star­cie za­ję­ły po­zy­cję przed ko­ni­kiem Lei i sku­tecz­nie od­cię­ły ją od siw­ka. Szły ga­lo­pem, bok przy boku, ja­kimś szó­stym, koń­skim za­my­słem wy­czu­wa­jąc, gdzie jest ich ry­wal, i nie po­zwa­la­jąc się wy­prze­dzić. Po kil­ku pró­bach, gdy si­wek był już o pięć dłu­go­ści przed resz­tą, wy­da­ło się, że Lea pod­da­ła się, zre­zy­gno­wa­ła, jej my­szo­wa­ty wierz­cho­wiec ga­lo­po­wał smęt­nie na koń­cu staw­ki, a gdy prze­bie­gał obok Ka­ile­an, dziew­czy­na wy­raź­nie zo­ba­czy­ła, że zwie­rzę cięż­ko dy­szy i sa­pie. Becz­ko­wa­ty tu­łów i krót­kie nogi upo­dab­nia­ły go do tych za­pa­sio­nych nie­mal na śmierć ku­ców, któ­ry­mi me­ekhań­ska szlach­ta lu­bi­ła ob­da­ro­wy­wać swo­je dzie­ci. Wy­pcha­ne sa­kwy obi­ja­ły się o boki zwie­rzę­cia.

Po chwi­li wszyst­kie wierz­chow­ce znik­nę­ły za wzgó­rzem.

– Pew­nie od po­cząt­ku wie­dzia­ła, że prze­gra, bo na­wet nie od­cią­ży­ła ko­nia – Van­hen-kan-Le­wav wes­tchnął dra­ma­tycz­nie. – Gdy­bym za­uwa­żył te sa­kwy wcze­śniej, nie przy­jął­bym za­kła­du.

Iry­ta­cja, któ­ra w niej kieł­ko­wa­ła od kil­ku chwil, wresz­cie wy­bu­chła.

– I to dla­te­go wga­pia­łeś się w jej ko­nia przez pół mi­nu­ty? Za­nim wspo­mnia­łeś coś o ko­zie i char­tach? I za­nim rzu­ci­łeś mi­mo­cho­dem, że w puł­ku ofi­ce­ro­wie za­kła­da­ją się tyl­ko o wino, o któ­rym ja­kaś ubo­ga dzi­ku­ska na­wet nie sły­sza­ła? Może li­czy­łeś na to, że ta dzi­ku­ska bę­dzie mu­sia­ła zro­bić coś wię­cej, żeby spła­cić dług?

– Ja nie...

– Patrz i myśl – prze­rwa­ła mu. – Je­steś na Ste­pach. Nie w sto­li­cy, gdzie gwar­dia robi za eskor­tę ho­no­ro­wą dla ce­sar­skiej ro­dzi­ny.

– Nie tyl­ko – za­pe­rzył się.

– Oczy­wi­ście, że nie – wy­ce­dzi­ła. – Pew­nie jesz­cze bie­rze udział w wy­ści­gach mię­dzy róż­ny­mi puł­ka­mi, gdzie ofi­ce­ro­wie za­kła­da­ją się o wino.

Za­tka­ło go.

Brzęk­nę­ła na cię­ci­wie łuku, żeby wresz­cie otwo­rzyć mu oczy, a gdy zmarsz­czył tyl­ko brwi, pod­su­nę­ła mu broń pod nos. Przez chwi­lę prze­no­sił wzrok to na nią, to na łuk, wresz­cie znie­cier­pli­wio­na po­stu­ka­ła pal­cem w zna­ki ce­cho­we. Otwo­rzył usta, szcze­rze zdu­mio­ny.

Ra­mio­na bro­ni były kle­jo­ne przez Gre­wy­sa Fen­do­ry­ka. Nie tyl­ko w jego warsz­ta­cie, ale i przez nie­go oso­bi­ście. Sam do­bie­rał drew­no, róg, ścię­gna i klej. Sam pra­co­wał nad kształ­tem i siłą na­cią­gu. Za­nim wy­ko­nał dla niej łuk, ba­dał, jak na­pi­na broń, jak strze­la, jaki ma za­sięg ra­mion i jak sie­dzi w sio­dle. Jego pra­ca kosz­to­wa­ła sto or­gów, a gra­we­ru­nek na brzu­ś­cu po­kry­tym war­stwą laki da­wał świa­dec­two kunsz­tu mi­strza i przede wszyst­kim war­to­ści sa­mej bro­ni. Maj­dan zo­stał wy­ko­na­ny w warsz­ta­cie w Ka-berd, wy­rzeź­bio­no go pod dłoń strzel­ca, uwzględ­nia­jąc wszyst­ko, łącz­nie z dłu­go­ścią pal­ców i ulu­bio­nym chwy­tem. Kosz­to­wał dzie­sięć or­gów. Cię­ci­wę zro­bio­no w Ma­ko­nenn, a Im­pe­rium nie mia­ło lep­szych rze­mieśl­ni­ków wy­ra­bia­ją­cych cię­ci­wy. Dwa orgi sztu­ka, a nie za­ło­ży­ła naj­droż­szej, bo było jej szko­da. Ale mo­gła­by po­sta­wić do­wol­ną ilość wina, że w ca­łym Siód­mym Puł­ku nie zna­la­zła­by ani jed­ne­go łuku z cię­ci­wą z Ma­ko­nenn. Po pro­stu kosz­to­wa­ły za dużo dla ar­mii.

– Wi­dzisz, cza­ro­dzie­ju, my tu na gra­ni­cy ży­je­my ina­czej, niż to so­bie wy­obra­ża­łeś. Tak, zda­rza się, że cho­dzi­my głod­ni i spra­gnie­ni, ale na dwóch rze­czach ni­g­dy nie oszczę­dza­my. Pierw­szą z nich jest broń, bo do­bry łuk, sza­bla czy kol­czu­ga to two­je ży­cie lub śmierć. Więc je­śli stać mnie na taką broń, to flasz­ka ja­kie­goś wina nie robi na mnie wra­że­nia. A ty masz ten łuk przed ocza­mi, lecz i tak wi­dzisz tyl­ko dziew­czy­nę w łach­ma­nach, któ­rą moż­na trak­to­wać uprzej­mie, ale taką uprzej­mo­ścią, co to kulą żół­ci pod­jeż­dża pod gar­dło. Że niby za­kład, ale z wa­ha­niem, bo wy­so­ka staw­ka, i w ogó­le czy to wy­pa­da, żeby ofi­cer za­kła­dał się z nie wia­do­mo kim. Kie­dy mia­łeś za­miar wspo­mnieć, że je­śli nie stać mnie na spła­tę dłu­gu, to mo­że­my po­roz­ma­wiać o tym u cie­bie na kwa­te­rze? Naj­le­piej wie­czo­rem?

Po­czer­wie­niał w mgnie­niu oka.

– Nie – wark­nę­ła. – Nie ga­daj, patrz na wy­ścig. Ucz się.

Ko­nie wy­ło­ni­ły się zza za­krę­tu w ta­kiej ko­lej­no­ści, jak zni­kły, tym ra­zem jed­nak wszyst­kie ga­lo­po­wa­ły, jak­by żoł­nie­rze nie chcie­li ich bez po­trze­by prze­mę­czać. Naj­pierw pę­dził si­wek, ma­ją­cy już prze­wa­gę sze­ściu dłu­go­ści nad resz­tą, po­tem dwa kare i my­szo­wa­ty ko­nik Lei, dziel­nie po­dą­ża­ją­cy na koń­cu staw­ki. Za­dzi­wia­ją­ce było je­dy­nie to, że od­le­głość mię­dzy nim a koń­mi żoł­nie­rzy nie zwięk­szy­ła się ani odro­bi­nę. Jed­nak­że jeźdź­cy do­sia­da­ją­cy ka­rych wierz­chow­ców ga­lo­po­wa­li już spo­koj­nie, na­wet nie pró­bu­jąc za­jeż­dżać dziew­czy­nie dro­gi. Si­wek wła­śnie mi­nął dwie lan­ce na li­nii star­tu, prze­kra­cza­jąc po­ło­wę dy­stan­su, i nic na świe­cie nie mo­gło ode­brać mu zwy­cię­stwa.

Ka­ile­an nie pa­trzy­ła już na maga, całą uwa­gę po­świę­ca­jąc wy­ści­go­wi.

– Dru­gą rze­czą, na któ­rej nie oszczę­dza­my, cza­ro­dzie­ju, są ko­nie – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Oba kare ogie­ry prze­mknę­ły mię­dzy lan­ca­mi, a za nimi, tłu­kąc wy­schnię­te ba­dy­le i wdy­cha­jąc pod­nie­sio­ny z zie­mi pył, pę­dził wierz­cho­wiec Lei. W chwi­li, gdy zrów­nał się z pół­met­kiem, dziew­czy­na bły­snę­ła szty­le­tem po obu stro­nach sio­dła i dwie cięż­kie sa­kwy gruch­nę­ły na zie­mię. Po­chy­li­ła się do przo­du i po­gła­dzi­ła ko­nia po szyi.

I wte­dy my­szo­wa­ty ko­nik zmie­nił się w wy­strze­lo­ny z ka­ta­pul­ty po­cisk. Wy­da­wa­ło się, że ja­kaś siła zła­pa­ła go za uzdę i po­cią­gnę­ła w przód. Krót­kie nóż­ki za­mie­ni­ły się w roz­mi­go­ta­ne pla­my, tu­łów jak­by się wy­dłu­żył, lecz to było tyl­ko złu­dze­nie, bo koń po pro­stu wy­cią­gnął się przy zie­mi, wy­su­wa­jąc szy­ję jak naj­da­lej w przód. Bły­snął żół­ty­mi zę­ba­mi i za­rżał wy­zy­wa­ją­co.

Obaj do­sia­da­ją­cy ka­rych ogie­rów ka­wa­le­rzy­ści obej­rze­li się, lecz było już za póź­no. Lea wje­cha­ła mię­dzy nich i za­nim zdą­ży­li za­mknąć otwar­te w bez­brzeż­nym zdu­mie­niu usta, ru­nę­ła do przo­du.

Z kil­ku­dzie­się­ciu gar­deł wy­rwał się ostrze­gaw­czy okrzyk. Jeź­dziec siw­ka był do­bry, nie tra­cił cza­su na oglą­da­nie się i spraw­dza­nie, co za­szło, tyl­ko po­chy­lił się w sio­dle i ude­rzył koń­skie boki ostro­ga­mi. Ogier przy­spie­szył, z szyb­kie­go ga­lo­pu, któ­rym pę­dził do tej pory, prze­szedł od razu w cwał.

Ka­ile­an po­ki­wa­ła z uzna­niem gło­wą.

– Do­bry koń.

Tyl­ko że do­bry koń to za mało na sza­re­go de­mo­na pędu, w któ­re­go za­mie­nił się wierz­cho­wiec Lei. Na oczach zgro­ma­dzo­nych na wzgó­rzu żoł­nie­rzy od­le­głość mię­dzy zwie­rzę­ta­mi za­czę­ła się zmniej­szać w ta­kim tem­pie, jak­by na­gle si­wek mu­siał ga­lo­po­wać w smo­le. Sześć dłu­go­ści, pięć, czte­ry... Gdy jeź­dziec ogie­ra zer­k­nął przez ra­mię, Lea była już trzy koń­skie dłu­go­ści za nim i wciąż zmniej­sza­ła od­le­głość. Ka­wa­le­rzy­sta wrza­snął coś i ude­rzył ostro­ga­mi tak gwał­tow­nie, że koń­skie boki za­czer­wie­ni­ły się świe­żą krwią. Ka­ile­an skrzy­wi­ła się.

– Głu­piec – sko­men­to­wa­ła. – Koń nie po­pę­dzi szyb­ciej, lecz się zde­ner­wu­je i może skrę­cić kark. Swój i jeźdź­ca.

Zwie­rzę­ta na przo­dzie zni­kły za wzgó­rzem. To­wa­rzy­szy­ły im okrzy­ki żoł­nie­rzy i jeźdź­ców z cza­ar­da­nu La­skol­ny­ka, ci pierw­si krzy­cze­li jed­nak z co­raz mniej­szym za­an­ga­żo­wa­niem. Ka­ile­an spoj­rza­ła na mil­czą­ce­go cza­ro­dzie­ja i po raz pierw­szy uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

– Cza­ro­dziej, ofi­cer, szlach­cic i ka­wa­le­rzy­sta. Tak cię okre­śla­ją, praw­da?

Ski­nął gło­wą, po­sy­ła­jąc jej po­nu­re spoj­rze­nie.

– Ale nie jeź­dziec, mam ra­cję?

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Ja? Nic. Zu­peł­nie nic. Tyl­ko że praw­dzi­wy jeź­dziec, pa­trząc na ko­ni­ka Lei, za­sta­no­wił­by się przez chwi­lę, dla­cze­go dziew­czy­na z wol­ne­go cza­ar­da­nu, i to cza­ar­da­nu Gen­no La­skol­ny­ka, jeź­dzi na czymś, co przy­po­mi­na skrzy­żo­wa­nie kuca z mu­łem. Co jest w tym zwie­rzę­ciu, że po­wie­rzy­ła mu swo­je ży­cie?

Krzy­ki żoł­nie­rzy pod­nio­sły się jesz­cze raz i na­gle umil­kły.

– Wy­prze­dzi­ła go – sko­men­to­wa­ła to Ka­ile­an, nie spusz­cza­jąc z nie­go wzro­ku. – Gdy je­steś w cza­ar­da­nie, za­ra­biasz na chleb, eskor­tu­jąc ka­ra­wa­ny, chro­niąc sta­da i ta­bu­ny, ście­ra­jąc się z ko­czow­ni­ka­mi, cza­sem prze­cho­dząc rze­kę, żeby od­bić jeń­ców czy od­zy­skać łupy. Do­bry koń i do­bra broń to two­je ży­cie. Ro­zu­miesz, magu?

Po­ki­wał gło­wą.

– Ro­zu­miem.

– Koń Lei zwie się kannor.Od­wró­ci­ła się znów w stro­nę pro­wi­zo­rycz­ne­go toru. – I nie jest to imię, lecz na­zwa pew­ne­go typu wierz­chow­ców, bie­ga­czy, szyb­szych niż ja­kie­kol­wiek inne zwie­rzę­ta. W ję­zy­ku Are­ni­rów kannor ozna­cza du­cha-bły­ska­wi­cę. Taki koń nie na­le­ży do żad­nej kon­kret­nej rasy, może być za­rów­no cięż­kim pół­ha­ry­sem, jak i dłu­go­no­gim ka­neyą, i nie spo­sób go roz­po­znać na pierw­szy rzut oka. Jed­no za to jest pew­ne. Je­śli ma się ści­gać, pę­dzi jak wiatr, pę­dzi szyb­ciej niż jego prze­ciw­nik i ni­g­dy nie prze­gry­wa. Ni­g­dy. Chy­ba że dwa ta­kie ko­nie tra­fią na sie­bie w cza­sie wy­ści­gu.

– Co wte­dy?

– Wte­dy cwa­łu­ją, do­pó­ki jed­ne­mu z nich nie pęk­nie ser­ce. Ale i tak umie­ra szczę­śli­wy, jak po­wia­da­ją.

– Dużo mó­wisz, łucz­nicz­ko.

– Nie pierw­szy raz to sły­szę, cza­ro­dzie­ju.

Ko­nie wy­pa­dły zza za­krę­tu. Na prze­dzie mknę­ła sza­ra bły­ska­wi­ca, wzbi­ja­jąc po­tęż­ny tu­man ku­rzu i z każ­dym ude­rze­niem ko­pyt od­sa­dza­jąc się od resz­ty. Je­śli w tym wy­ści­gu ktoś był char­tem, to z pew­no­ścią nie ko­nie żoł­nie­rzy. Ko­nik Lei mi­nął li­nię mety i przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że po­cwa­łu­je w step. Dziew­czy­na z naj­wyż­szym tru­dem zmu­si­ła go do przej­ścia w ga­lop, po­tem w kłus i za­wró­ci­ła. Bo­czył się wy­raź­nie i nie chciał słu­chać, uspo­ko­ił się do­pie­ro, gdy ko­nie ka­wa­le­rzy­stów za­trzy­ma­ły się po mi­nię­ciu mety. Wie­dział, że wy­grał.

Wszy­scy żoł­nie­rze ga­pi­li się na zwie­rzę, któ­re jesz­cze kil­ka mi­nut temu snu­ło się ze zwie­szo­nym łbem, ro­biąc bo­ka­mi, jak­by za­raz mia­ło paść. Te­raz my­szo­wa­ty ogier za­darł ogon w górę, uniósł dum­nie gło­wę i stą­pał tak, jak­by de­fi­lo­wał przed ce­sar­ską try­bu­ną.

– Oszust!

Ka­ile­an aż pod­sko­czy­ła, sły­sząc ten głos. Aber­len-gon-Sawe szedł w stro­nę jej kha-dara i wy­ma­chi­wał rę­ka­mi. Czer­wo­ne pla­my na po­licz­kach z pew­no­ścią nie były tyl­ko skut­kiem pi­cia wina.

– Spe­cjal­nie pod­su­ną­łeś mi pod nos tę cha­be­tę, że­bym ją wy­brał! Ka­za­łeś dziew­czy­nie uda­wać, że jej koń le­d­wo stoi! Je­steś oszu­stem, La­skol­nyk!

Do­wód­ca od­wró­cił się w stro­nę ge­ne­ra­ła i za­ło­żył ręce na pier­si. Zna­ła ten gest, a jesz­cze le­piej zna­ła minę, jaka za­go­ści­ła na twa­rzy La­skol­ny­ka. Kha-dar nie był już po­iry­to­wa­ny. Był zły.

– Mó­wi­łem ci, Aber­len, że to nie jest do­bry wy­bór. Nie słu­cha­łeś.

Do­wód­ca Siód­me­go zmru­żył oczy.

– Ge­ne­ra­le gon-Sawe, je­śli ła­ska – wy­ce­dził.

– Ge­ne­ra­le – zgo­dził się La­skol­nyk, za­ci­ska­jąc usta w wą­ską kre­skę. – Moje wino. Je­śli ła­ska.

A była go­to­wa za­ło­żyć się, że czer­wień na po­licz­kach ofi­ce­ra nie może być już moc­niej­sza.

– Chy­ba za­po­mnia­łeś, że nie je­steś już w ar­mii – Aber­len-gon-Sawe nie tyle to po­wie­dział, ile wy­dał z sie­bie ja­kiś char­kot. – Za trzy dni bę­dziesz mógł ode­brać swo­je wino w Li­th­rew. A te­raz za­bie­raj tę ban­dę i wra­caj do swo­jej dziu­ry, La­skol­nyk.

Po tych sło­wach za­pa­dła ci­sza. Żoł­nie­rze ga­pi­li się na swo­je­go do­wód­cę w mil­cze­niu, nie­któ­rzy ze szcze­rym zdu­mie­niem, nie­któ­rzy po­nu­ro. W koń­cu stał przed nimi Gen­no La­skol­nyk. Ka­ile­an wąt­pi­ła, czy gdy­by te­raz jej kha-dar chciał zdzie­lić do­wód­cę puł­ku w szczę­kę, to choć je­den ka­wa­le­rzy­sta pró­bo­wał­by go po­wstrzy­mać.

Ale La­skol­nyk od­wró­cił się tyl­ko, zu­peł­nie jak­by ofi­cer prze­stał ist­nieć, i gwizd­nął na pal­cach. Siwy ogier pod­biegł do nie­go po­słusz­nie, kha-dar wsko­czył na sio­dło i ro­zej­rzał się, sta­ran­nie omi­ja­jąc wzro­kiem żoł­nie­rzy.

– Zbie­ra­my się – po­wie­dział ci­cho i od razu ru­szył w dół wzgó­rza. Ka­wa­le­rzy­ści spusz­cza­li gło­wy, gdy ich mi­jał.

Ka­ile­an spoj­rza­ła na cza­ro­dzie­ja, na­gle wście­kła, jak­by to on po­no­sił od­po­wie­dzial­ność za za­cho­wa­nie swo­je­go do­wód­cy.

– Za trzy dni będę w Li­th­rew cze­ka­ła na dwa­na­ście fla­szek wina, magu. I le­piej, żeby tam było, pa­nie ofi­ce­rze.

Ru­szy­ła w stro­nę Ko­ci­mięt­ki, któ­ry już trzy­mał jej ko­nia. To­ryn par­sk­nął na po­wi­ta­nie i pró­bo­wał trą­cić ją łbem. Unik­nę­ła piesz­czo­ty i tak jak sta­ła, w że­bra­czych łach­ma­nach wsko­czy­ła na sio­dło.

Nie je­steś już ofi­ce­rem, ośmie­lił się po­wie­dzieć ten... ten cho­ler­ny kur­du­pel, zwra­ca­jąc się do czło­wie­ka, któ­ry ja­dał z sa­mym ce­sa­rzem, a w cza­sie bi­twy o Me­ekhan pro­wa­dził do boju trzy­dzie­ści ty­się­cy im­pe­rial­nej jaz­dy! I miał czel­ność od­pra­wić Gen­no La­skol­ny­ka, jak się od­pra­wia chłop­ca na po­sył­ki. Za­ci­snę­ła wo­dze w dło­niach.

Naj­chęt­niej wpa­ko­wa­ła­by ko­muś strza­łę. Pro­sto w czer­wo­ną z wście­kło­ści gębę.

* * *


Kwa­te­ry cze­ka­ły na nich w Ma­łym Byn­der, sta­ni­cy po­ło­żo­nej w po­ło­wie dro­gi mię­dzy Li­th­rew a Ma­ko­nenn. Do jed­ne­go i dru­gie­go mia­sta było rów­niut­kie czter­dzie­ści mil, z do­kład­no­ścią do kil­ku­dzie­się­ciu jar­dów. Tak w cza­sach, gdy Im­pe­rium do­tar­ło na te zie­mie, me­ekhań­scy woj­sko­wi umac­nia­li gra­ni­cę. Bra­li mapę, od­mie­rza­li na niej od­le­gło­ści i za­zna­cza­jąc ja­kiś punkt, mó­wi­li: „Tu wła­śnie po­sta­wi­my sta­ni­cę, fort, wa­row­nię”. Po czym ru­sza­ła bu­do­wa. Czę­sto nikt nie za­sta­na­wiał się nad sen­sem sta­wia­nia umoc­nień w ta­kim czy in­nym miej­scu ani nie my­ślał o tym, że od­le­gło­ści na ma­pie nie są tym sa­mym, co dro­ga, któ­rą trze­ba prze­być w rze­czy­wi­sto­ści. Zresz­tą wbrew po­zo­rom po­stę­po­wa­nie ta­kie mia­ło sens – po zbu­do­wa­niu wa­row­ni łą­czo­no je bo­wiem sie­cią ka­mien­nych dróg, bu­do­wa­nych, zgod­nie z naj­lep­szy­mi tra­dy­cja­mi im­pe­rial­nej in­ży­nie­rii, pro­sto, jak z łuku strze­lił.

Jed­nak i tak mie­li te­raz spo­ry kło­pot. O ile bo­wiem do Ma­ko­nenn czter­dzie­ści mil pro­wa­dzi­ło przez rów­niut­ki step, o tyle mię­dzy Ma­łym Byn­der a Li­th­rew roz­cią­gał się te­ren lek­ko po­fał­do­wa­ny, po­prze­ci­na­ny wą­wo­za­mi i róż­nej wiel­ko­ści wzgó­rza­mi. Czter­dzie­ści mil na ma­pie tak na­praw­dę mia­ło tu dłu­gość sześć­dzie­się­ciu. Na do­da­tek w cza­sie ostat­niej woj­ny dro­ga do Li­th­rew zo­sta­ła w kil­ku miej­scach po­waż­nie znisz­czo­na, a ni­ko­mu nie chcia­ło się jej na­pra­wiać w cza­sach, gdy Me­ekhan oparł obro­nę swo­jej pół­noc­no-wschod­niej gra­ni­cy na od­dzia­łach jaz­dy, któ­ra w cią­głych utarcz­kach z ko­czow­ni­ka­mi i tak nie ko­rzy­sta­ła ze sta­łych szla­ków. A cza­ar­dan mu­siał wy­ru­szyć jak naj­szyb­ciej, co ozna­cza­ło, że nie unik­ną noc­le­gu pod go­łym nie­bem.

I wpa­ko­wa­li się tu, bo kha-dar nie po­tra­fił od­mó­wić proś­bie kil­ku zna­jo­mych.

Od dwóch mie­się­cy Me­ekhan gro­ma­dził na pół­noc­no-wschod­niej gra­ni­cy znacz­ne siły. Nie były to jed­nak zwy­kłe ru­chy wojsk, dzię­ki któ­rym żoł­nie­rze nie nu­dzą się w ko­sza­rach, tyl­ko coś wię­cej. To coś wię­cej spra­wi­ło, że trak­ty han­dlo­we wy­lud­ni­ły się nie­mal cał­ko­wi­cie, ceny mąki, mię­sa i wina po­szy­bo­wa­ły w górę, a lu­dzie za­czę­li cią­gnąć do więk­szych miast. W po­wie­trzu pach­nia­ło woj­ną.

Gdy za­czę­to wzmac­niać przy­gra­nicz­ne gar­ni­zo­ny, a do na wpół opusz­czo­nych sta­nic z po­wro­tem spro­wa­dzi­ło się woj­sko, Ka­ile­an po­my­śla­ła, że to sku­tek ich noc­ne­go star­cia z a’ke­erem Bły­ska­wic. W koń­cu nie­zbyt czę­sto zda­rza się, aby gwar­dia przy­bocz­na Ojca Woj­ny ata­ko­wa­ła me­ekhań­skie mia­sto, i to otwar­cie, no­sząc wła­sne zna­ki, więc Im­pe­rium po­sta­no­wi­ło od­po­wie­dzieć zbroj­ną de­mon­stra­cją, bo na­wet fakt, że w całą spra­wę za­mie­sza­ni są Po­miot­ni­cy, nie uspra­wie­dli­wiał ta­kiej na­pa­ści.

Ale po kil­ku­na­stu dniach, gdy woj­ska było wię­cej i wię­cej, mu­sia­ła przy­znać, że jej do­my­sły wy­glą­da­ją śmiesz­nie. Na­wet gdy­by Li­th­rew zo­sta­ło star­te z po­wierzch­ni zie­mi, Im­pe­rium nie prze­su­nę­ło­by na gra­ni­cę ca­łej ar­mii kon­nej, ry­zy­ku­jąc woj­nę z wciąż po­tęż­nym są­sia­dem. Poza tym ska­la ma­new­rów świad­czy­ła o tym, że szy­ko­wa­no je od wie­lu mie­się­cy, że za­czę­to o nich my­śleć znacz­nie wcze­śniej, nim pierw­szy Po­miot­nik po­ja­wił się w mie­ście. Na pierw­szej li­nii, wzdłuż li­czą­cej trzy­sta mil gra­ni­cy z Wiel­ki­mi Ste­pa­mi, sta­ło te­raz pra­wie dwa­dzie­ścia ty­się­cy kon­ni­cy, z cze­go wię­cej niż po­ło­wę sta­no­wi­ła re­gu­lar­na ka­wa­le­ria. Resz­tę uzu­peł­nia­ły wol­ne cza­ar­da­ny, ta­kie jak ich, któ­re zgod­nie z im­pe­rial­nym pra­wem do­wód­cy puł­ków mo­gli przy­jąć na żołd. Wa­row­ne mia­sta – Ma­ko­nenn, Kawe czy Na­wenth – wzmoc­nio­no pie­cho­tą, a twier­dze, jak Gun­darh, po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat mia­ły peł­ną za­ło­gę i peł­ne spi­chrze. Na­wet śle­py by za­uwa­żył, że Im­pe­rium szy­ku­je się do woj­ny.

Albo przy­naj­mniej szcze­rzy kły, żeby do woj­ny znie­chę­cić.

Oczy­wi­ście dla wszyst­kich ma­ją­cych ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o woj­nie było ja­sne, że te dwa­dzie­ścia ty­się­cy kon­nych, roz­rzu­co­nych w kil­ku­na­stu wa­row­nych obo­zach, bę­dzie zbyt roz­pro­szo­ne, żeby za­trzy­mać wiel­kie za­go­ny po­dob­ne do tych, któ­re ude­rzy­ły na Im­pe­rium ćwierć wie­ku temu. Ich za­da­niem było przede wszyst­kim roz­po­znać siłę i kie­run­ki ata­ków, opóź­niać marsz, szar­pać wro­ga woj­ną pod­jaz­do­wą i wpro­wa­dzać za­mie­sza­nie. A po­tem wy­co­fać się do naj­bliż­szej twier­dzy czy mia­sta albo na za­chód, w kie­run­ku głów­nych sił, na któ­re skła­da­ło się po­dob­no czter­dzie­ści ty­się­cy jaz­dy i trzy­dzie­ści pie­cho­ty, nie li­cząc jed­no­stek po­moc­ni­czych. Za­da­nie nie­mal sa­mo­bój­cze, ale nie­któ­rzy do­wód­cy puł­ków sta­wa­li na gło­wie, żeby je do­stać. Go­to­wi byli iść tro­pem wo­jen­nej chwa­ły ni­czym po­so­kow­ce śla­dem ran­ne­go dzi­ka. I mo­gli skoń­czyć, jak cza­sem koń­czy­ły one, do­łą­cza­jąc wła­sną krew do krwi ści­ga­nej zwie­rzy­ny.

Lecz w taki wła­śnie spo­sób Siód­my Pułk Gwar­dii Kon­nej Zie­lo­ne Gar­dła tra­fił tuż nad gra­ni­cę. Jego do­wód­ca nie­mal od razu za­warł trzy­mie­sięcz­ne kon­trak­ty z kha-da­ra­mi kil­ku­na­stu wol­nych cza­ar­da­nów, zwięk­sza­jąc swo­je siły o ja­kieś sie­dem­set koni, przede wszyst­kim lek­kiej jaz­dy i kon­nych łucz­ni­ków. Umoc­nił Mały Byn­der, za­mie­nia­jąc sta­ni­cę w praw­dzi­wy obóz woj­sko­wy, i za­pro­sił Gen­no La­skol­ny­ka do sie­bie.

Za­pro­sił!

Aż zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi na to wspo­mnie­nie. Rze­czy­wi­ście ich za­pro­sił i bar­dzo na­le­gał, żeby jej kha-dar ra­czył za­pro­sze­nie przy­jąć. Nie za­pro­po­no­wał im kon­trak­tu, rze­ko­mo dla­te­go, że hań­bą by­ło­by pro­po­no­wa­nie sław­ne­mu ge­ne­ra­ło­wi pie­nię­dzy jak pierw­sze­mu lep­sze­mu na­jem­ni­ko­wi, ale po­wi­tał z wszyst­ki­mi ho­no­ra­mi, ni­czym księ­cia. Cały pułk usta­wił się do prze­glą­du w peł­nym wy­po­sa­że­niu. Pa­mię­ta­ła, jak przed trze­ma dnia­mi wjeż­dża­li na plac przed sta­ni­cą, na któ­rym ty­siąc dwie­ście koni sta­ło w rów­niut­kich sze­re­gach. Sześć pół­pan­cer­nych cho­rą­gwi cze­ka­ło w mil­cze­niu, pre­zen­tu­jąc broń. Ich do­wód­ca naj­wy­raź­niej za­pra­gnął się po­pi­sać, bo wszyst­kie ele­men­ty wy­po­sa­że­nia lśni­ły, jak­by do­pie­ro co ode­bra­no je z ma­ga­zy­nów. Może zresz­tą tak wła­śnie wy­glą­da­ła praw­da, Siód­my był puł­kiem gwar­dyj­skim, za­zwy­czaj sta­cjo­no­wał w sa­mej sto­li­cy, a tam ni­g­dy nie było pro­ble­mów z za­opa­trze­niem.

Ja­dąc za La­skol­ny­kiem, oce­nia­ła żoł­nie­rzy. Część słu­ży­ła już na po­gra­ni­czu, przy pół­noc­nych lub po­łu­dnio­wych ste­pach, bo do gwar­dii nie bra­no tyl­ko szla­chec­kich sy­nal­ków, więc pułk miał swo­ją war­tość. Ale mimo wszyst­ko od cza­sów woj­ny z Se-koh­land­czy­ka­mi Zie­lo­ne Gar­dła jako je­den od­dział nie uczest­ni­czy­ły w praw­dzi­wej bi­twie. Pułk po­trze­bo­wał nie po­zo­ro­wa­nych, ćwi­czeb­nych starć, lecz wal­ki na śmierć i ży­cie z praw­dzi­wym wro­giem. Żoł­nier­ska spraw­ność, tak wspa­nia­le pre­zen­tu­ją­ca się w cza­sie pa­rad, mu­sia­ła zna­leźć po­twier­dze­nie w, jak na­zy­wa­no to w im­pe­rial­nej ka­wa­le­rii, krwa­wych ocze­pi­nach. Tyl­ko wte­dy Siód­my za­mie­ni się w ma­chi­nę wo­jen­ną, zdol­ną sta­wić czo­ło se-koh­landz­kim a’ke­erom. Być może dla­te­go wła­śnie Aber­len-gon-Sawe na­le­gał, żeby to jego od­dział zna­lazł się tuż przy sa­mej gra­ni­cy. Był z tych, któ­rzy uwa­ża­ją, że miecz nie tyl­ko po­wi­nien być ostry i do­brze le­żeć w dło­ni, lecz tak­że musi od cza­su do cza­su po­sma­ko­wać krwi.

Wes­tchnę­ła z iry­ta­cją, wspo­mi­na­jąc, jak ich przy­ję­to. Od po­cząt­ku było ja­sne, że do­wód­ca Siód­me­go i La­skol­nyk zna­ją się do­brze. Chy­ba za do­brze. Aber­len słu­żył pod La­skol­ny­kiem kil­ka lat, za­nim awans wy­niósł go do stop­nia ge­ne­ra­ła i teo­re­tycz­nie zrów­nał z by­łym do­wód­cą. Teo­re­tycz­nie – do­bre sło­wo. Jej kha-dar od­szedł z im­pe­rial­nej ar­mii pra­wie pięć lat temu, za­szył się na po­gra­ni­czu, pro­wa­dząc wła­sny cza­ar­dan, ale i tak wszy­scy, od chłop­ców sta­jen­nych po do­wód­ców od­dzia­łów sta­cjo­nu­ją­cych na gra­ni­cy, mó­wi­li do nie­go „pa­nie ge­ne­ra­le”. Niby nie po­win­no to ni­ko­go dzi­wić, w koń­cu sto­pień woj­sko­wy na­le­żał mu się aż do śmier­ci, ale to „pa­nie ge­ne­ra­le” mia­ło znacz­nie głęb­szy sens. Ka­pi­ta­no­wie i puł­kow­ni­cy, ma­ją­cy za sobą trzy­dzie­ści lat służ­by, sa­lu­to­wa­li La­skol­ny­ko­wi ostro, sprę­ży­ście i co naj­waż­niej­sze, cał­ko­wi­cie od­ru­cho­wo, jak­by fakt, że nie no­sił już mun­du­ru, nie miał naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Nie było w tym nic ze zdaw­ko­wej uprzej­mo­ści, tyl­ko wy­ry­ty w żoł­nier­skich ko­ściach na­kaz, mó­wią­cy, że tak trze­ba. Że oto sta­ją przed La­skol­ny­kiem, TYM La­skol­ny­kiem, więc nie­od­da­nie mu ho­no­rów by­ło­by hań­bą dla ca­łej ar­mii.

Wi­dzia­ła to w cza­sie po­wi­tal­ne­go prze­glą­du. Kha-dar bez żad­ne­go ostrze­że­nia skrę­cił ko­niem mię­dzy żoł­nie­rzy. Tam, gdzie je­chał, sze­re­gi, wy­prę­żo­ne już jak stru­na, prę­ży­ły się jesz­cze moc­niej, broń lśni­ła ja­śniej, a ko­nie dum­niej wy­gi­na­ły szy­je. Tam, gdzie po­chwa­lił ko­nia i jeźdź­ca, choć­by ski­nie­niem gło­wy, na twa­rzy ka­wa­le­rzy­sty wy­kwi­tał ra­do­sny uśmiech. Tam, gdzie zmarsz­czył brwi, po­ja­wia­ła się tru­pia bla­dość. A prze­cież poza zwy­kłym gry­ma­sem nie miał nad żoł­nie­rza­mi żad­nej wła­dzy, nie mógł na­kła­dać kar ani roz­da­wać na­gród. Mi­nio to na kil­ka chwil prze­jął do­wódz­two nad puł­kiem w spo­sób tak ab­so­lut­ny i na­tu­ral­ny, jak­by pro­wa­dził go za­wsze. Wszedł w rolę tak ła­two, że nikt by nie uwie­rzył, że od kil­ku lat do­wo­dził tyl­ko ste­po­wą zbie­ra­ni­ną. W ja­kiś spo­sób prze­ra­ża­ło ją to. Jak­by pa­trzy­ła na ob­ce­go czło­wie­ka, a nie na swo­je­go kha-dara, któ­ry na co dzień na­zy­wał ją „có­ruch­ną”.

Da­ghe­na trą­ci­ła ją wte­dy w bok i wska­za­ła Aber­le­na-gon-Sa­we­go. Ge­ne­rał pa­trzył na tę in­spek­cję z twa­rzą ścią­gnię­tą dziw­nym gry­ma­sem. Oto ktoś, kogo nie wi­dział od wie­lu lat, w parę chwil ode­brał mu do­wódz­two. Nie tyl­ko ona czu­ła się za­gu­bio­na i zmie­sza­na. I wie­dzia­ła już, że przy­ję­cie za­pro­sze­nia to zły po­mysł.

Ale do­pie­ro dziś zro­zu­mia­ła, że ge­ne­rał przez ostat­nie trzy dni nie szli­fo­wał spraw­no­ści swo­ich lu­dzi, lecz pod po­zo­rem wspól­nych ćwi­czeń rzu­cał wy­zwa­nie by­łe­mu do­wód­cy. I wca­le nie cho­dzi­ło o wino. Mło­de­mu wil­ko­wi nie po­do­ba­ło się, że sta­ry ba­sior jest na jego te­re­nie, więc pró­bo­wał po­ka­zać mu, kto tu rzą­dzi.

Tak na­praw­dę męż­czyź­ni ni­g­dy się nie zmie­nia­ją, po­my­śla­ła kwa­śno. I nie ma więk­szych róż­nic mię­dzy ple­mien­ny­mi wo­jow­ni­ka­mi, po­je­dyn­ku­ją­cy­mi się w ry­tu­al­nych krę­gach, żeby usta­lić, któ­ry jest lep­szy w wal­ce, a ge­ne­ra­ła­mi im­pe­rial­nej ar­mii. No, może poza tym, że ci pierw­si uży­wa­ją noży i drew­nia­nych ma­czug, a ci dru­dzy ca­łych od­dzia­łów woj­ska.

A jej cza­ar­dan oka­zał się na tyle do­bry, żeby trzy razy z rzę­du po­ko­nać ce­sar­ską gwar­dię. Za pierw­szym ra­zem mie­li spró­bo­wać prze­nik­nąć li­nię czat, skła­da­ją­cą się z ca­łej cho­rą­gwi. Za­ję­ło im to więk­szość nocy. Na­stęp­ne­go dnia mie­li ukraść mały ta­bun koni. Ko­ci­mięt­ka, Lan­deh, Ve­ria i Da­ghe­na pół ży­cia spę­dzi­li na ta­kich za­ba­wach. Dziś mie­li za za­da­nie za­sta­wić za­sadz­kę na cho­rą­giew i po­szar­pać ją tak moc­no, jak się da. Po­szło im aż za do­brze, a wy­ścig, któ­ry miał po­zwo­lić za­cho­wać Aber­le­no­wi twarz, prze­lał tyl­ko cza­rę go­ry­czy.

Mło­dy wilk z pia­ną na py­sku prze­gnał sta­re­go ze swo­je­go te­re­nu. Nie ba­cząc na pra­wa go­ścin­no­ści i fakt, że sam go za­pro­sił.

Sta­ni­cę opusz­cza­li tuż przed zmierz­chem. Ho­ry­zont po­ły­kał okrwa­wio­ny krą­żek słoń­ca, głę­bo­ka pur­pu­ra bar­wi­ła wie­czor­ne nie­bo. Wie­czór był tak pięk­ny – aż trud­no uwie­rzyć, że kil­ka mil stąd jest gra­ni­ca, zza któ­rej w każ­dej chwi­li może ude­rzyć dzi­ka ar­mia. Ale nikt o tym nie za­po­mi­nał, a po­nie­waż wy­jeż­dża­li w step tuż przed nocą, cza­ar­dan szedł w szy­ku bo­jo­wym, z dwo­ma jeźdź­ca­mi po­su­wa­ją­cy­mi się sto jar­dów przed resz­tą, z bro­nią pod ręką i ocza­mi do­oko­ła gło­wy. Dwu­dzie­stu czte­rech kon­nych to dużo i mało jed­no­cze­śnie. Dużo, je­śli na­tkną się na zwy­kły na tych te­re­nach kil­ku – lub kil­ku­na­sto­oso­bo­wy pod­jazd, bo ta­kie od­dział­ki naj­czę­ściej prze­cho­dzi­ły tu rze­kę. Mało, je­śli tra­fią na peł­ny a’keer. Choć to ostat­nie nie było zbyt praw­do­po­dob­ne. W oko­li­cę, gdzie sta­cjo­no­wał cały pułk, Se-koh­land­czy­cy wy­sła­li­by albo kil­ku szpie­gów, albo całe bo­jo­we Skrzy­dło, li­czą­ce za­zwy­czaj oko­ło trzy­dzie­stu a’ke­erów. Tyl­ko że to by­ło­by rów­no­znacz­ne z roz­po­czę­ciem woj­ny, a wte­dy ich cza­ar­dan miał­by na gło­wie inne pro­ble­my niż tyl­ko bez­piecz­ny po­wrót do domu.

Żoł­nie­rze sto­ją­cy przy bra­mie ani sło­wem nie skwi­to­wa­li tego, że cza­ar­dan La­skol­ny­ka wy­jeż­dża z obo­zu. Wieść już się roz­nio­sła i war­tow­ni­cy ogra­ni­czy­li się do sprę­ży­ste­go od­da­nia ho­no­rów. Ża­den się nie ode­zwał.

Ka­ile­an je­cha­ła w środ­ku ko­lum­ny, z sza­blą pod ręką, i ko­rzy­sta­jąc z ostat­nich pro­mie­ni słoń­ca, roz­glą­da­ła się po oko­li­cy. Ter­min Wiel­kie Ste­py był my­lą­cy, roz­ta­czał bo­wiem przed ocza­mi wy­ob­raź­ni roz­le­głe, rów­ne jak stół prze­strze­nie, po­ro­śnię­te tra­wa­mi, z rzad­ka tyl­ko pęcz­nie­ją­ce ja­kimś za­po­mnia­nym kur­ha­nem. W rze­czy­wi­sto­ści część Ste­pów sta­no­wi­ły wzgó­rza, cza­sem po­prze­ci­na­ne głę­bo­ki­mi ja­ra­mi i roz­pa­dli­na­mi. Ła­two było się tam ukryć, ła­two zor­ga­ni­zo­wać za­sadz­kę, więc czę­sto za­lę­ga­ły się w ta­kich oko­li­cach zbroj­ne ban­dy.

Dro­ga, któ­rą wy­ru­szy­li na pół­noc, w stro­nę Li­th­rew, z po­cząt­ku wio­dła pro­sto, do­pie­ro po kil­ku mi­lach prze­ci­na­ła taki wła­śnie te­ren, zwa­ny przez miej­sco­wych Lan­wa­ren. Lan­wa­ren mia­ło trzy­dzie­ści mil dłu­go­ści, po­nad dwa­dzie­ścia pięć sze­ro­ko­ści i od wie­lu lat sta­no­wi­ło na­tu­ral­ną osto­ję róż­nych ba­ni­tów. Me­ekhań­ski trakt prze­ci­nał je w me­ekhań­skim sty­lu, wrzy­na­jąc się na prze­strzał we wznie­sie­nia i mo­sta­mi prze­ska­ku­jąc roz­pa­dli­ny. Jed­nak w cza­sie woj­ny wszyst­kie mo­sty zo­sta­ły znisz­czo­ne, a póź­niej więk­szość ka­mie­ni po­wy­ry­wa­no z dro­gi, aby użyć ich do od­bu­do­wy miast i wsi. Waż­niej­sze od szla­ków oka­za­ły się mury obron­ne i w związ­ku z tym nie­mal całą tra­sę mie­li prze­być, wę­dru­jąc przez dzicz. Dla nich to żad­na no­wość, ale Ka­ile­an i tak była z tego po­wo­du zła.

Nie.

Przy­zna­ła po chwi­li.

Nie z tego po­wo­du.

Ber­deth znikł. Nie po­ja­wiał się od trzech dni, od chwi­li, gdy zbli­ży­li się do sta­ni­cy, a ona nie wie­dzia­ła dla­cze­go i za­czy­na­ła się iry­to­wać. To też nie była praw­da. Za­klę­ła pod no­sem, przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nie Da­ghe­ny. Nie iry­to­wa­ła się, tyl­ko czu­ła nad­cho­dzą­cą pa­ni­kę. Zda­rza­ło się, że Ber­deth nie ra­czył się po­ka­zy­wać na­wet przez kil­ka­na­ście dni, ale za­wsze in­stynk­tow­nie wy­czu­wa­ła jego obec­ność. Prze­cież nie mu­sia­ła oglą­dać wła­snych po­ślad­ków, żeby wie­dzieć, że ty­łek wciąż jest na miej­scu. A te­raz mia­ła ta­kie uczu­cie, jak­by coś jej am­pu­to­wa­no. Miej­sce psa za­ję­ła pust­ka, jak­by... jak­by od­szedł na za­wsze. To dla­te­go była taka po­iry­to­wa­na, dla­te­go ten na­dę­ty cza­ro­dziej grał jej na ner­wach, choć je­śli do­brze się za­sta­no­wić, pró­bo­wał tyl­ko być w ja­kiś ko­śla­wy spo­sób uprzej­my, i dla­te­go była tak wście­kła na do­wód­cę Siód­me­go. Wy­gra­ła tu­zin bu­te­lek wina, lecz od­da­ła­by dzie­sięć razy wię­cej, by znów po­czuć tą nie­wi­dzial­ną obec­ność.

– Co się dzie­je?

Da­ghe­na pod­je­cha­ła bli­żej, wle­pia­jąc w nią spoj­rze­nie swo­ich czar­nych, lek­ko sko­śnych oczu.

– Nic.

– Na­praw­dę? Prze­cież wi­dzę. Złe prze­czu­cia?

Dłuż­szą chwi­lę je­cha­ły w mil­cze­niu, a Dag nie na­le­ga­ła na od­po­wiedź. To za­le­ta spo­koj­ne­go stę­pa przez roz­le­gły step, pro­sta roz­mo­wa może roz­cią­gnąć się na dłu­gie go­dzi­ny i wie­le mil. Nie ma po­trze­by się spie­szyć.

Wresz­cie Ka­ile­an po­wo­li ski­nę­ła gło­wą. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o Ber­de­tha. Ow­szem, mia­ła złe prze­czu­cia, ale nie po­tra­fi­ła ich spre­cy­zo­wać.

– A ty? Czy te two­je cu­dow­ne ple­mien­ne ozdób­ki coś mó­wią? – za­py­ta­ła.

Da­ghe­na w mil­cze­niu po­tar­ła ka­wa­łek ko­ści, któ­ry mia­ła za­wie­szo­ny na szyi.

– Wi­dzia­łaś kie­dyś Wiel­ki Bez­dech?

Chy­ba za­czy­na­ła się roz­mo­wa po­le­ga­ją­ca na wy­mia­nie py­tań.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła. – Ale wuj opo­wia­dał mi o tym.

Wiel­ki Bez­dech, bez­wietrz­ny ca­łun, ci­sza przed bu­rzą. Róż­nie to na­zy­wa­no. Gdy na ste­pach za­czy­nał się se­zon hu­ra­ga­nów i wi­chur, raz na kil­ka­na­ście lat po­ja­wia­ła się trą­ba po­wietrz­na, któ­ra no­si­ła mia­no nisz­czy­ciel­ki miast. To był praw­dzi­wy po­twór, po­tra­fią­cy mieć u pod­sta­wy dwie­ście jar­dów śred­ni­cy i wkrę­ca­ją­cy się w nie­bo z taką fu­rią, że wy­da­wa­ło się, iż sam fir­ma­ment trzesz­czy. I po­noć jej po­ja­wie­nie się za­wsze po­prze­dzał mo­ment, gdy wszyst­ko spo­wi­ja­ła ab­so­lut­na ci­sza. Zwie­rzę­ta i owa­dy ucie­ka­ły lub cho­wa­ły się do naj­głęb­szych nor, po­wie­trze za­sty­ga­ło, świat za­mie­rał w bez­ru­chu. Wiel­ki Bez­dech.

– Coś ta­kie­go czu­ję od ja­kie­goś cza­su, Ka­ile­an. Jak­by w każ­dej chwi­li nie­bo mia­ło mi się zwa­lić na gło­wę.

W oczach ko­czow­nicz­ki nie do­strze­gła ani śla­du uśmie­chu. Da­ghe­na mar­twi­ła się, i to bar­dzo. Ka­ile­an za­mru­ga­ła i po raz pierw­szy od trzech dni przyj­rza­ła się uważ­nie to­wa­rzy­szom. Ko­ci­mięt­ka je­chał lek­ko przy­gar­bio­ny, a spię­ty był tak, że bi­cep­sy omal nie roz­sa­dza­ły mu ogniw kol­czu­gi. Lea, drob­na i nie­sfor­na Lea, któ­ra wy­gra­ła wy­ścig i któ­ra za­zwy­czaj uprzy­krza­ła im każ­dą po­dróż nie­ustan­ną pa­pla­ni­ną, nie ode­zwa­ła się od chwi­li, gdy opu­ści­li sta­ni­cę, a w sio­dle sie­dzia­ła tak, jak­by chcia­ła pu­ścić swo­je­go pręd­ko­no­gie­go ko­ni­ka w cwał. Fay­len, je­den z naj­lep­szych rę­baj­łów w cza­ar­da­nie, za­ło­żył tar­czę na ra­mię, a miecz trzy­mał opar­ty o łęk sio­dła. Lan­deh brzdą­kał od nie­chce­nia na cię­ci­wie, przy­trzy­mu­jąc dwo­ma pal­ca­mi za­ło­żo­ną na nią strza­łę. To­pór Niia­ra ko­ły­sał się za­wie­szo­ny na pę­tli u jego nad­garst­ka. Cho­le­ra ja­sna, ona sama trzy­ma­ła sza­blę w dło­ni, a prze­cież byli w Im­pe­rium i spo­koj­nie wra­ca­li do domu.

Spoj­rza­ła na Da­ghe­nę. Jej przy­ja­ciół­ka za­miast zwy­cza­jo­wej kurt­ki za­ło­ży­ła ewe­lar, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla swo­je­go ple­mie­nia skó­rza­ny pan­cerz, zro­bio­ny z prze­pla­ta­ją­cych się pa­sów utwar­dzo­nej skó­ry wzmoc­nio­nych gu­za­mi z brą­zu. Wi­dzia­ła ją tak uzbro­jo­ną może ze trzy razy. Psia­krew, ona sama za­ło­ży­ła na prze­szy­wa­ni­cę kol­czu­gę z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi. Zro­bi­ła to zu­peł­nie bez­wied­nie, tak jak bez­wied­nie ba­wi­ła się od ja­kie­goś cza­su rę­ko­je­ścią sza­bli.

– No na­resz­cie. – Dag uśmiech­nę­ła się ło­bu­zer­sko. – A już my­śla­łam, że prze­śpisz całą za­ba­wę.

– Jaką za­ba­wę?

Czar­ne oczy otwo­rzy­ły się sze­rzej.

– Ka­ile­an – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Za­nim wje­cha­li­śmy do sta­ni­cy, kha-dar ze­brał cza­ar­dan i po­wie­dział, że bę­dzie­my tu nie dłu­żej niż trzy dni, że­by­śmy nie wda­wa­li się w pi­ja­ty­ki i ni­cze­mu nie dzi­wi­li. I że każ­dy, kto chce, może zo­stać w sta­ni­cy, gdy bę­dzie­my ją opusz­czać, bo dro­ga po­wrot­na może być nie­bez­piecz­na. Pa­mię­tasz?

To było pew­nie wte­dy, gdy za­trzy­ma­li się pół mili przed obo­zem. Chwi­lę wcze­śniej po­czu­ła, że to­wa­rzy­szą­ca jej od lat obec­ność Ber­de­tha zni­kła. Wszy­scy sta­li w krę­gu, La­skol­nyk coś mó­wił, a ona roz­pacz­li­wie się­ga­ła umy­słem we wszyst­kie stro­ny.

– Pa­mię­tam – po­twier­dzi­ła spo­koj­nie. – Po pro­stu tro­chę się mar­twię. Jak my­ślisz, o co tu cho­dzi?

– A bo ja wiem? – Da­ghe­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ale bę­dzie­my roz­bi­jać obóz za roz­sta­ja­mi i wte­dy pew­nie kha-dar tro­chę nas oświe­ci. Na ra­zie miej oczy otwar­te.

* * *


Na po­stój wy­bra­li małą niec­kę. Przy­po­mi­na­ła bar­dziej dziu­rę w zie­mi niż za­pew­nia­ją­cy schro­nie­nie jar, ale wy­star­czy­ła. Osła­nia­ła ich od wia­tru, a je­śli roz­pa­lą ogni­ska, na­wet te nie­mal nie­wi­docz­ne i nie­dy­mią­ce ste­po­we ogni­ska, żad­na zdra­dziec­ka iskra nie ujaw­ni ich po­zy­cji nie­pro­szo­nym go­ściom.

La­skol­nyk wje­chał do niej pierw­szy, za­trzy­mał się po­środ­ku i od­wró­cił ku od­dzia­ło­wi. Przy­pa­try­wał się przez chwi­lę każ­de­mu z osob­na.

– Stąd do sta­ni­cy są czte­ry mile. Je­śli ktoś cze­goś za­po­mniał, może wró­cić.

Nikt się nie ru­szył.

– Do­brze. – Kha-dar ski­nął gło­wą. – O świ­cie za­py­tam jesz­cze raz. Więc do ro­bo­ty. No­cu­je­my tu­taj, ru­sza­my, za­nim słoń­ce wzej­dzie. War­ty po sze­ściu lu­dzi, Ko­ci­mięt­ka i Ry­uta wy­zna­czą ko­lej­ność. Broń pod ręką, nie są­dzę, żeby już za­czę­ły się kło­po­ty, ale trze­ba i z tym się li­czyć.

Da­ghe­na unio­sła rękę.

– Ja­kie kło­po­ty, kha-dar?

– Doj­dzie­my do tego, có­ruch­na, po ko­lei. Ko­nie roz­kul­ba­czyć, na­kar­mić i na­po­ić. Tyl­ko dwa ogni­ska. Tyl­ko przez go­dzi­nę. Po­tem zbiór­ka.

Opusz­cza­jąc sio­dło, Ka­ile­an się­gnę­ła umy­słem wo­kół. Nic, pust­ka. Stra­ci­ła Ber­de­tha.

Na­stęp­ną go­dzi­nę za­ję­ły jej nor­mal­ne, obo­zo­we czyn­no­ści. Zdję­ła sio­dło, wy­czy­ści­ła ko­nia, na­ło­ży­ła mu na pysk wo­rek z owsem. Po­tem po­mo­gła Lei wy­ko­pać do­łek, w któ­re­go głę­bi roz­pa­li­ły nie­wiel­kie ogni­sko. Su­szo­ny koń­ski na­wóz pa­lił się wol­no, nie­mal nie da­jąc dymu. Usta­wi­ły nad nim na­peł­nio­ny wodą ko­cio­łek, po czym wrzu­ci­ły do nie­go kil­ka gar­ści su­szo­ne­go mię­sa i ziół. Noc nie za­po­wia­da­ła się zim­na, ale roz­grzać się przed noc­le­giem na zie­mi za­wsze było war­to.

Po­tem La­skol­nyk rzu­cił kil­ka słów i cały cza­ar­dan zgro­ma­dził się znów wo­kół nie­go. Ka­ile­an, grze­jąc dło­nie na kub­ku z zupą, wpa­try­wa­ła się w do­wód­cę.

– No do­bra, dzie­ci. – Męż­czy­zna bły­snął zę­ba­mi. – Pora na wy­ja­śnie­nie. Gdy tu sto­imy, Yawe­nyr Dzie­cię Koni, Oj­ciec Woj­ny Se-koh­land­czy­ków, ten sta­ry skur­wiel, któ­ry upu­ścił nam tyle krwi, umie­ra.

Pra­wie wy­pu­ści­ła ku­bek z rąk. Yawe­nyr umie­ra. To... to nie­mal nie­moż­li­we. Oj­ciec Woj­ny był za­wsze, od­kąd pa­mię­ta­ła. Żył gdzieś tam na wscho­dzie, w na­mio­cie ze zło­co­ne­go je­dwa­biu, skąd wy­sy­łał kon­ne za­go­ny, żeby łu­pi­ły i mor­do­wa­ły. W dzie­ciń­stwie wy­obra­ża­ła go so­bie jako ol­brzy­mie­go, tłu­ste­go jak wieprz, sie­dzą­ce­go na sto­sie po­du­szek po­two­ra, któ­ry na śnia­da­nie zja­da pie­czeń z me­ekhań­skich dzie­ci. Póź­niej to wy­obra­że­nie nie­wie­le się zmie­ni­ło. Yawe­nyr był... sta­ły, nie­zmien­ny jak wscho­dy i za­cho­dy słoń­ca. Wia­do­mość, że jest zwy­kłym śmier­tel­ni­kiem, któ­ry może umrzeć jak wszy­scy inni, była pra­wie nie­wia­ry­god­na.

– Su­czy syn musi mieć pod dzie­więć­dzie­siąt­kę.

– Tak, Fay­len, nie­speł­na, ale nie wie­my ile do­kład­nie, bo pew­nie sam nie pa­mię­ta, kie­dy się uro­dził. – Kha-dar wy­krzy­wił się iro­nicz­nie. – Za­cho­ro­wał już po­nad rok temu i naj­po­tęż­niej­si Źre­bia­rze nie po­tra­fią mu po­móc. Ale w jego wie­ku to nic dziw­ne­go. Co naj­waż­niej­sze, to pew­na wia­do­mość. Kil­ku lu­dzi umar­ło, żeby nam ją do­star­czyć, bo przez ostat­ni rok wie­ści o cho­ro­bie Ojca Woj­ny były naj­więk­szą ta­jem­ni­cą Zło­te­go Na­mio­tu.

La­skol­nyk od­wró­cił się do nich bo­kiem i za­czął spa­ce­ro­wać. Trzy kro­ki w lewo, zwrot, trzy w pra­wo, zwrot. Przy dłuż­szych prze­mo­wach za­wsze spa­ce­ro­wał, czy­li za­no­si­ło się na po­waż­ne wy­ja­śnie­nia.

– Ale trzy czy czte­ry mie­sią­ce temu plot­ka po­szła w świat, a ra­zem z nią kło­po­ty... – za­wa­hał się, jak­by nie wie­dział, od cze­go te­raz za­cząć. Wresz­cie sta­nął i wy­cią­gnął przed sie­bie otwar­tą dłoń.

– Wie­cie, że jest pię­ciu Sy­nów Woj­ny. Ama­ne­we Czer­wo­ny, Ka­ileo Hynu La­wyo, Kyh Danu Kre­do, Za­wyr Heru Lom z Klah­hy­rów i So­wy­nenn Dyr­nih. – Po każ­dym na­zwi­sku za­gi­nał je­den pa­lec. – Ra­zem ta piąt­ka two­rzy wo­jen­ną pięść Yawe­ny­ra. Ale z dwo­ma Sy­na­mi jest te­raz kło­pot. Ama­ne­we to Glyn­doi, jego ple­mię przy­łą­czy­ło się do Se-koh­land­czy­ków po­nad czter­dzie­ści lat temu. So­wy­nenn to pół­krwi Ko­wenh, do­wo­dzą­cy tym, co zo­sta­ło z ple­mion miesz­ka­ją­cych wcze­śniej na na­szej gra­ni­cy. Po pierw­sze, nie są Se-koh­land­czy­ka­mi, lecz teo­re­tycz­nie mają pra­wo ubie­gać się o ty­tuł Ojca Woj­ny. Po dru­gie, obaj za­wdzię­cza­ją po­zy­cję Yawe­ny­ro­wi, a nie­ko­niecz­nie nowy Oj­ciec Woj­ny na­dal bę­dzie chciał uznać ich za Sy­nów. Po trze­cie, ser­decz­nie się nie­na­wi­dzą z po­zo­sta­ły­mi do­wód­ca­mi.

Prze­rwał i znów za­czął spa­ce­ro­wać. Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się pod no­sem – co jak co, ale mów­cą La­skol­nyk był kiep­skim. Je­śli cze­goś nie lu­bił bar­dziej od dłu­giej ga­da­ni­ny, to chy­ba tyl­ko sy­tu­acji, gdy sam mu­siał prze­ma­wiać.

– Wszy­scy wie­cie, jak to u nich wy­glą­da – Oj­ciec Woj­ny i pię­ciu Sy­nów Woj­ny – po­dział ja­sny i pro­sty. On trzy­ma wszyst­ko w gar­ści, oni rzą­dzą na pod­le­głych te­re­nach, a w cza­sie wo­jen do­wo­dzą wiel­ki­mi za­go­na­mi. Sy­no­wie Woj­ny to ty­tuł ho­no­ro­wy, a gdy Oj­ciec Woj­ny umie­ra, to wła­śnie spo­śród nich wy­bie­ra się na­stęp­cę. A cza­sem wy­bie­ra ten, kto ostat­ni ustoi na no­gach, trzy­ma­jąc okrwa­wio­ny nóż w ręce. Ro­zu­mie­cie?

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza.

– Będą się rżnąć? – Da­ghe­na rzu­ci­ła py­ta­nie lek­ko, jak­by cho­dzi­ło o za­ba­wę nie­sfor­nych dzie­ci.

La­skol­nyk za­trzy­mał się w pół kro­ku.

– Tego się spo­dzie­wa­my... Spo­dzie­wa­my się wal­ki mię­dzy Sy­na­mi Woj­ny, gdy tyl­ko nad Zło­tym Na­mio­tem po­ja­wi się zła­ma­na strza­ła. A po­tem, gdy wszyst­ko ucich­nie, a zwy­cięz­ca wy­trze nóż o sza­ty po­ko­na­nych, spo­dzie­wa­my się, że spró­bu­je ru­szyć na za­chód. Bo nic tak nie ce­men­tu­je wła­dzy wśród ko­czow­ni­ków, jak do­bra, przy­no­szą­ca dużo łu­pów woj­na – za­milkł i na­wet w ciem­no­ści wi­dać było, jak za­ci­snął szczę­ki.

Wszy­scy cze­ka­li. Wresz­cie Ko­ci­mięt­ka chrząk­nął.

– A co na to Oj­ciec Po­ko­ju? I Sy­no­wie Po­ko­ju? Czy oni nie po­win­ni mieć cze­goś do po­wie­dze­nia w tej spra­wie?

– Oj­ciec Po­ko­ju nie opu­ścił Zło­te­go Na­mio­tu od trzy­dzie­stu lat. Sy­no­wie Po­ko­ju rów­nież. Od­su­wa­jąc ich od wła­dzy, Yawe­nyr wy­ko­rzy­stu­je fakt, że ni­g­dy nie za­warł for­mal­ne­go po­ko­ju z Im­pe­rium. Nie wie­my na­wet, czy jesz­cze żyją. Gdy ko­czow­ni­cy ru­szą, Me­ekhan musi so­bie po­ra­dzić sam.

– Ale to nie my bę­dzie­my ich za­trzy­my­wać, praw­da kha-dar? Tro­chę nas mało.

Do­wód­ca uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Je­śli bę­dzie trze­ba, to cóż, służ­ba. A poza tym, po co ścią­ga­my tu gwar­dyj­skie puł­ki? Po­ka­zu­je­my kły i mamy na­dzie­ję, że to wy­star­czy. Ale tu, na Wscho­dzie, gra roz­po­czę­ła się już ja­kiś czas temu. Sy­no­wie Woj­ny prze­miesz­cza­ją wier­ne so­bie od­dzia­ły tak, żeby jak naj­szyb­ciej mo­gły sko­czyć prze­ciw­ni­kom do gar­dła. Skrzy­dła Bły­ska­wic, Źre­bia­rze i po­mniej­si sza­ma­ni fru­wa­ją tam i z po­wro­tem po ca­łych Ste­pach. A naj­za­baw­niej­sze, że wszy­scy wszyst­kich za­pew­nia­ją o swo­ich do­brych za­mia­rach. – Uśmiech­nął się sze­rzej. – Naj­bli­żej gra­ni­cy ma woj­ska So­wy­nenn Dyr­nih, on też jest naj­słab­szy z Sy­nów Woj­ny, do­wo­dzi luź­ną zbie­ra­ni­ną na wpół zhoł­do­wa­nych przez Yawe­ny­ra szcze­pów i ple­mion. Są­dzi­my, że ma ja­kieś trzy ty­sią­ce wier­nych so­bie Bły­ska­wic, dzie­sięć-dwa­na­ście ty­się­cy lek­kiej jaz­dy, kil­ku Źre­bia­rzy i garść ple­mien­nych sza­ma­nów. On wła­ści­wie może być pe­wien, że na­stęp­ca Yawe­ny­ra, kto­kol­wiek by to był, prze­cią­gnie jego tru­chło przez całe Ste­py, bo resz­ta bra­ci na­praw­dę go nie lubi. Zbroi się więc na po­tę­gę, śle na wszyst­kie stro­ny po­słań­ców, szu­ka so­jusz­ni­ków. Nie może li­czyć na ty­tuł Ojca Woj­ny, więc naj­chęt­niej ode­rwał­by od se-koh­landz­kich ziem te­ren na sto mil na wschód od Amer­thy i ogło­sił się wiel­kim wo­dzem. Ale, jak mó­wi­łem, gra się już to­czy, a on nie jest je­dy­nym gra­czem.

Znów prze­rwał, jak­by za­pę­dził się w miej­sce, z któ­re­go nie wie­dział, jak ru­szyć. Sap­nął i za­ma­chał rę­ka­mi z iry­ta­cją.

– Jaka gra, kha-dar? – Da­ghe­na uzna­ła za ko­niecz­ne przyjść mu z po­mo­cą.

– Któ­ryś z bra­ci umie­ścił mu za ple­ca­mi nóż. Nie wie­my któ­ry, ale są­dzi­my, że gdy tyl­ko za­cznie się za­ba­wa, So­wy­nenn pierw­szy wy­zio­nie du­cha. A my chce­my ten nóż wy­trą­cić z ręki, któ­ra go trzy­ma.

Za­pa­no­wa­ła chwi­la ci­szy. Naj­wy­raź­niej La­skol­nyk uznał, że po­wie­dział wszyst­ko. I naj­wy­raź­niej był rów­nie kiep­skim mów­cą, jak do­brym ka­wa­le­rzy­stą.

– Wy­bacz, kha-dar. – Ko­ci­mięt­ka chrząk­nął po­now­nie, prze­stą­pił z nogi na nogę. – Ale nie wszyst­ko zro­zu­mia­łem. Więc po ko­lei, cze­go szu­ka­my?

Do­wód­ca ob­rzu­cił go po­nu­rym spoj­rze­niem.

– Chcesz się za­mie­nić, Sar­den?

– Wła­ści­wie nie, kha-dar. Ale nie je­stem dziś zbyt by­stry, więc chcę się upew­nić, czy wszyst­ko do­brze zro­zu­mia­łem. Szy­ku­je się woj­na do­mo­wa mię­dzy ko­czow­ni­ka­mi?

– Tak.

– Lada mo­ment?

– Tak.

– To, co się dziś wy­da­rzy­ło, ma z tym zwią­zek?

Tra­fił im się ko­lej­ny do­bry mów­ca.

– Tak.

Cza­ar­dan za­szem­rał i umilkł. To, co się wy­da­rzy­ło... całe to wy­pę­dze­nie ze sta­ni­cy było ja­kimś... przed­sta­wie­niem?

– O co w tym cho­dzi?

– Są­dzi­my, że w Lan­wa­ren ukry­wa się sil­ny od­dział Bły­ska­wic, naj­pew­niej na­le­żą­cy do Za­wy­ra Heru Loma, osła­nia­ją­cy dwóch, a naj­pew­niej trzech Źre­bia­rzy, któ­ry ma za za­da­nie ude­rzyć na So­wy­nen­na w chwi­li, gdy Sy­no­wie już ofi­cjal­nie ru­szą na sie­bie. So­wy­nenn prze­su­nął swo­je od­dzia­ły na wschód swo­ich ziem, li­cząc na to, że Im­pe­rium osło­ni mu ple­cy, ale Bły­ska­wi­ce Za­wy­ra prze­mknę­ły się ja­koś i sie­dzą wła­śnie tu­taj. Gdy ru­szą, będą mie­li przed sobą pu­stą dro­gę i z ła­two­ścią go do­pad­ną.

– Jak sil­ny jest ten od­dział?

– Pięć, może sześć a’ke­erów.

– Skąd o tym wia­do­mo?

Ka­ile­an nie za­uwa­ży­ła, kto za­py­tał, ale wszyst­kie gło­wy po­tak­nę­ły nie­mal jed­no­cze­śnie. La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Co do li­czeb­no­ści, to nie wie­my na pew­no. Woj­sko­wi cza­ro­dzie­je coś wy­czu­wa­ją, za­wi­ro­wa­nia, ostroż­ne po­ru­sze­nia w po­bli­skich Źró­dłach. Ta­kie tam ga­da­nie ma­gów. Ale przez ostat­nie czte­ry mie­sią­ce w po­bli­żu Lan­wa­ren za­gi­nę­ły czte­ry pa­tro­le wy­sła­ne ze sta­ni­cy. Dwa skła­da­ły się z gwar­dii, dwa z nie­re­gu­lar­nych. Ostat­ni li­czył czter­dzie­ści koni, cza­ar­dan Ka­le­ha-kon-Ber­ty­sa, a on miał u sie­bie maga. Nie ma w oko­li­cy tak sil­nej ban­dy, żeby ogar­nąć i wy­ciąć w pień taki od­dział, nie mó­wiąc o tych wcze­śniej­szych. – Znów za­czął spa­ce­ro­wać. – Łącz­nie stra­ci­li­śmy po­nad sto koni. Ktoś by uciekł, ktoś się wy­mknął, chy­ba że ści­ga­ją­cych było na­praw­dę dużo i mie­li po­moc cza­row­ni­ków. Dla­te­go spo­dzie­wa­my się pię­ciu, sze­ściu a’ke­erów, ale nie wię­cej, bo oko­li­ca nie wy­ży­wi więk­szej licz­by koni, a nie było na­pa­dów na kup­ców czy po­bli­skie wsie. I spo­dzie­wa­my się Bły­ska­wic, bo do ta­kiej mi­sji ja sam wy­brał­bym naj­lep­szych z naj­lep­szych. Sami Jeźdź­cy Bu­rzy nie zna­czą aż tak wie­le, ale Źre­bia­rze...

Nie mu­siał koń­czyć. Sza­ma­ni ko­czow­ni­ków byli wred­ni i po­tęż­ni.

– Sześć a’ke­erów. – Ko­ci­mięt­ka ski­nął gło­wą, jak­by coś li­czył. – Sie­dem­set-osiem­set koni. Trzech Źre­bia­rzy. Hm, nie chcę na­rze­kać, kha-dar, ale na­dal nas mało. Po­łkną nas jak wilk mysz. W kwa­drans.

– Nie, je­śli tro­chę ich prze­go­ni­my. Dla­te­go ci, któ­rzy zde­cy­du­ją się po­je­chać, mają mieć od­cią­żo­ne ko­nie – niech zo­sta­wią tu juki, pa­szę, żyw­ność, za­pa­so­we koce i ubra­nia. Wziąć tyl­ko tro­chę wody i kil­ka gar­ści owsa.

– Ża­den koń nie prze­ści­gnie strza­ły.

La­skol­nyk za­trzy­mał się i dziw­nie uśmiech­nął.

– Nie są­dzę, żeby strze­la­li, dzie­ci...

* * *


Po ner­wo­wej, nie­spo­koj­nej nocy ru­szy­li ran­kiem wprost mię­dzy wzgó­rza. Tuż przed świ­tem La­skol­nyk ze­brał wszyst­kich i jesz­cze raz po­wtó­rzył, że ci, któ­rzy chcą, mogą wró­cić. Od­po­wie­dzia­ło mu kil­ka kpią­cych par­sk­nięć. Cza­ar­dan to cza­ar­dan, nie po­rzu­ca się go, żeby chro­nić wła­sną skó­rę.

Je­cha­li stę­pa, żeby spo­koj­nie roz­grzać ko­nie, z bro­nią w ręku i czuj­ka­mi roz­sta­wio­ny­mi z przo­du i sze­ro­ko po bo­kach. Od­dział po­ły­kał milę za milą i wy­da­wa­ło się, że przed wie­czo­rem spo­koj­nie miną Lan­wa­ren i wy­ja­dą na trakt do Li­th­rew.

Byli mniej wię­cej w po­ło­wie dro­gi, gdy ja­dą­cy z przo­du Jan­ne Ne­wa­ryw za­trzy­mał się i uniósł lewą dłoń. Kło­po­ty.

Wje­cha­li na szczyt wzgó­rza i już wie­dzie­li, że jest źle. Ja­kieś trzy­sta jar­dów przed nimi z mgły za­le­ga­ją­cej płyt­ką niec­kę za­czę­ły się wy­nu­rzać kar­ne szy­ki jaz­dy. Dłu­gie lan­ce, wy­so­kie heł­my zwień­czo­ne koń­skim wło­siem, mig­da­ło­we tar­cze. Bły­ska­wi­ce Za­wy­ra z Klah­hy­rów. Do­kład­nie tak, jak prze­wi­dy­wał La­skol­nyk.

– Je­den. Dwa. Trzy – Ko­ci­mięt­ka li­czył pół­gło­sem. – Co naj­mniej trzy a’ke­ery. Do­bre czte­ry­sta koni. Tuż pod no­sem Siód­me­go.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się na­gle sze­ro­ko, z tro­chę dzi­kim gry­ma­sem.

– Przy­po­mnij­cie mi, dla­cze­go to ro­bię?

– Pew­nie dla­te­go, że je­steś głu­pi i sza­lo­ny. – Ka­ile­an wsu­nę­ła sza­blę do po­chwy i się­gnę­ła po łuk. Okrę­ci­ła wo­dze wo­kół łęku. – Jak my wszy­scy.

– To do­brze. Już się ba­łem, że to z po­wo­du ja­kiejś dur­nej od­wa­gi, bo­ha­ter­stwa czy in­ne­go cho­rób­ska.

Ko­czow­ni­cy ru­szy­li w ich stro­nę.

La­skol­nyk wło­żył gwiz­dek do ust. Od­wrót. Luź­no. Ga­lop.

Za­wró­ci­li i po­mknę­li przed sie­bie.

Trzy­sta jar­dów, któ­re dzie­li­ło ich od Se-koh­land­czy­ków, to spo­ro, zwa­żyw­szy, że na­past­ni­cy mu­sie­li je prze­być pod gór­kę, a ich ko­nie z pew­no­ścią nie były roz­grza­ne. Dla­te­go gdy wresz­cie wy­nu­rzy­li się zza wzgó­rza, od­le­głość dzie­lą­ca oba od­dzia­ły wy­no­si­ła po­nad ćwierć mili. Mimo to Bły­ska­wi­ce nie zre­zy­gno­wa­ły. Za­gon ru­szył ich śla­dem, jego skrzy­dła od razu roz­cią­gnę­ły się i wy­gię­ły w sze­ro­ki pół­księ­życ. Ka­ile­an rzu­ci­ła okiem za sie­bie. Za­po­wia­dał się dłu­gi, wy­czer­pu­ją­cy po­ścig, w któ­rym zwy­cięz­cą zo­sta­nie ten, kogo wierz­chow­ce za­cho­wa­ją wię­cej sił.

Gwar­dia Za­wy­ra była przy­go­to­wa­na do ta­kiej wła­śnie po­go­ni. Ko­nie nie mia­ły za­ło­żo­nych pi­ko­wa­nych pan­ce­rzy i je­śli do­brze wi­dzia­ła, do sio­deł nie przy­tro­czo­no żad­nych sakw ani in­nych pa­kun­ków. Wie­dzie­li, że będą ści­gać lek­ką jaz­dę, i przy­go­to­wa­li się na to. A je­śli tak, to za­pew­ne i ko­nie do­bra­li naj­lep­sze do ta­kich go­nitw.

A to zna­czy­ło, że do­brze wie­dzie­li, kogo będą ści­gać. Zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi. La­skol­nyk znów miał ra­cję.

* * *


– Dla­cze­go nie po­czę­stu­ją nas strza­ła­mi?

Dziw­ne, ale Ko­ci­mięt­ka wy­glą­dał na szcze­rze za­in­try­go­wa­ne­go. Jak­by py­ta­nie do­ty­czy­ło ko­goś in­ne­go.

– Bo będą wie­dzie­li, kogo ści­ga­ją. I za wszel­ką cenę chcą go do­paść ży­we­go.

– Niby dla­cze­go?

– Bo ja, Sar­den, to Gen­no La­skol­nyk, ge­ne­rał Pierw­szej Ar­mii Kon­nej, zwy­cięz­ca w bi­twie pod Me­ekha­nem, Sza­ry Wilk – kha-dar mó­wił ta­kim to­nem, jak­by cho­dzi­ło o in­ne­go Gen­na La­skol­ny­ka. – I kto­kol­wiek do­wo­dzi Bły­ska­wi­ca­mi Za­wy­ra, wie, że w ten spo­sób może zy­skać sła­wę, któ­ra prze­trwa na Ste­pach sto lat, bo po­grom­ca Sza­re­go Wil­ka bę­dzie nie­śmier­tel­ny. Gdy­by na­po­tka­li zwy­kły pod­jazd, mo­gli­by go zi­gno­ro­wać, ale ta­kiej po­ku­sie się nie oprą. A je­śli schwy­ta­ją mnie ży­we­go... – wzru­szył ra­mio­na­mi. – Moje imię wciąż ma wy­star­cza­ją­cą siłę, żeby na­wet Im­pe­rium się z nim li­czy­ło. Ma­jąc La­skol­ny­ka, moż­na wy­ne­go­cjo­wać okup albo na­wet neu­tral­ność Me­ekha­nu. A w osta­tecz­no­ści po­sta­rać się, że­bym dłu­go i bo­le­śnie umie­rał.

– Oby tyl­ko nas nie prze­ga­pi­li, kha-dar.

– Nie. Nie prze­ga­pią. Po­sta­wię wła­sne­go ko­nia, że Bły­ska­wi­ce mają ko­goś w sta­ni­cy.

Cza­ar­dan za­szem­rał.

– Ci­cho. – La­skol­nyk uniósł rękę. – Jak mó­wi­łem, przez ostat­nie mie­sią­ce stra­ci­li­śmy w po­bli­żu wzgórz czte­ry pa­tro­le. Ale do­wód­ca Siód­me­go wy­słał ich tam po­nad trzy­dzie­ści. Resz­ta nie na­tknę­ła się na­wet na koń­skie bąki, nie mó­wiąc już o od­dzia­le Bły­ska­wic. Ge­ne­rał gon-Sawe za­sta­na­wiał się, dla­cze­go jed­ne od­dzia­ły zni­kły, a inne nie, i wy­szło na to, że te, któ­re zo­sta­ły wy­bi­te, wje­cha­ły w Lan­wa­ren przy­pad­kiem. Wra­ca­jąc z ob­jaz­du albo błą­dząc po zmro­ku. Żoł­nie­rze nie zna­ją jesz­cze do­brze te­re­nu, więc to moż­li­we. Wy­cho­dzi na to, że je­śli wy­sy­ła­li pa­trol mię­dzy wzgó­rza ofi­cjal­nie, to Bły­ska­wi­ce o tym wie­dzia­ły i się kry­ły, je­śli jed­nak ja­kiś wje­chał tam nie­spo­dzie­wa­nie, to mógł się na nich na­tknąć i wte­dy go wy­rzy­na­li. W sta­ni­cy oprócz gwar­dii jest oko­ło sie­dem se­tek nie­re­gu­lar­nych i ze trzy set­ki po­moc­ni­ków, ku­cha­rzy, sta­jen­nych, na­wet kil­ku­na­stu pa­stu­chów, bo woj­sko ma wła­sne sta­do by­dła, żeby nie bra­ko­wa­ło świe­że­go mię­sa. Nie dam gło­wy za żad­ne­go z nich.

Za­milkł i po­wiódł wzro­kiem wo­kół.

– To przed­sta­wie­nie na wzgó­rzu było po to, żeby wszy­scy, od do­wód­ców cho­rą­gwi po ostat­nie­go pa­choł­ka, wie­dzie­li, że Gen­no La­skol­nyk zo­stał wy­rzu­co­ny ze sta­ni­cy i po­je­chał do Li­th­rew. Przez Lan­wa­ren. Na­wet te­raz no­cu­je­my tu­taj, żeby wia­do­mość na pew­no do­tar­ła do do­wód­cy Bły­ska­wic. Będą wie­dzie­li, kogo ści­ga­ją, za­pew­niam was.

Wy­szcze­rzył się z dzi­kim gry­ma­sem.

– Więc łuki pój­dą w ruch do­pie­ro w osta­tecz­no­ści.

* * *

Obie gru­py ga­lo­po­wa­ły w dół wzgó­rza, roz­pę­dza­jąc się po­wo­li. Przed sobą mia­ły płyt­ką do­lin­kę i ko­lej­ne wznie­sie­nie. Tu od­le­głość mię­dzy ści­ga­ny­mi i ści­ga­ją­cy­mi po­win­na się zmniej­szyć, bo przez chwi­lę to cza­ar­dan La­skol­ny­ka bę­dzie ga­lo­po­wał pod górę, a ko­czow­ni­cy za­pew­ne pusz­czą ko­nie w peł­ny cwał. To była do­bra oka­zja, żeby roz­grzać wierz­chow­ce.

Z przo­du roz­le­gło się kil­ka ostrych gwiz­dów. Łuki. Igły.

Uśmiech­nę­ła się pod no­sem. Kha-dar cza­sem po­wta­rzał naj­zu­peł­niej oczy­wi­ste rze­czy.

Igły i szy­dła. Jak więk­szość ste­po­wych jeźdź­ców, mia­ła dwa koł­cza­ny z dwo­ma ro­dza­ja­mi strzał. Pierw­szy za­wie­rał lek­kie strza­ły o sze­ro­kich, dłu­gich i ostrych jak brzy­twy gro­tach, dru­gi – cięż­kie, ma­syw­niej­sze nie­mal o po­ło­wę, z gro­ta­mi czwo­ro­kąt­ny­mi i krót­ki­mi. Lek­kie – igły, nio­sły sku­tecz­nie na po­nad trzy­sta jar­dów, cięż­kie – szy­dła, nie wię­cej niż sto pięć­dzie­siąt. Pierw­sze sku­tecz­nie ra­ni­ły ko­nie i lu­dzi, dru­gie z pięć­dzie­się­ciu jar­dów dziu­ra­wi­ły kol­czu­gę, a czło­wie­ka bez zbroi prze­szy­wa­ły na wy­lot. Igły do kłu­cia, szy­dła do prze­bi­ja­nia, jak po­wia­da­no na Ste­pach. To, że Bły­ska­wi­ce zdję­ły swo­im ko­niom pi­ko­wa­ne pan­ce­rze, mo­gło się oka­zać błę­dem.

Cza­ar­dan prze­mknął dnem do­lin­ki i za­czął po­ko­ny­wać nie­zbyt stro­me wzgó­rze. Mu­siał jed­nak zwol­nić, żeby ko­nie nie stra­ci­ły zbyt wie­le sił. Je­śli oko­li­ca była taka jak do tej pory, to cze­ka­ło ich jesz­cze wie­le po­dob­nych wzgórz i do­lin.

Za ple­ca­mi usły­sza­ła tę­tent ko­pyt. To ści­ga­ją­ce ich a’ke­ery po­szły w cwał, chcąc mak­sy­mal­nie zmniej­szyć od­le­głość i na­brać pędu do po­ko­na­nia jak naj­więk­szej czę­ści wznie­sie­nia. Obej­rza­ła się. Pół­księ­życ stra­cił kształt, jego lewe skrzy­dło wy­raź­nie zo­sta­wa­ło w tyle. Albo tra­fi­li na trud­niej­szy te­ren, albo do­wód­ca a’ke­eru wie­dział coś, o czym oni nie mie­li po­ję­cia.

Roz­le­gły się dwa krót­kie gwiz­dy, za­koń­czo­ne prze­cią­głym tre­lem. W pra­wo. Cwał.

Skrę­ci­li jed­no­cze­śnie jak sta­do pta­ków w po­wie­trzu i po­chy­li­li się nad koń­ski­mi szy­ja­mi. Po­mknę­li ra­zem, do­sto­so­wu­jąc pręd­kość swo­ich wierz­chow­ców do ko­nia La­skol­ny­ka. Wiatr na twa­rzy, stu­kot ko­pyt, mię­śnie wierz­chow­ca pra­cu­ją­ce tak, jak­by ten cwał miał za­nieść ją na ko­niec świa­ta. Mimo gro­zy sy­tu­acji, mimo kil­ku­set śmier­tel­nych wro­gów sie­dzą­cych im na kar­ku, Ka­ile­an mia­ła ocho­tę wrzesz­czeć z dzi­kiej ra­do­ści.

Och! Jak ona to ko­cha­ła!

Gna­li na łeb, na szy­ję w bok sto­ku, a pra­we skrzy­dło po­ści­gu zbli­ża­ło się ku nim nie­ubła­ga­nie. Już nie­mal dało się do­strzec twa­rze, mo­gła je so­bie wy­obra­zić: za­cię­te, sku­pio­ne, bez­li­to­sne. Dwie­ście jar­dów.

Gwizd. Te­raz!

Na­pię­ła łuk i w peł­nym cwa­le, w chwi­li, gdy wszyst­kie ko­py­ta To­ry­na ode­rwa­ły się od zie­mi, po­sła­ła im strza­łę. Po­dob­nie jak resz­ta cza­ar­da­nu. La­skol­nyk ni­g­dy nie na­le­gał, żeby wszy­scy jego jeźdź­cy tra­fia­li z sio­dła z od­le­gło­ści stu kro­ków w cel wiel­ko­ści dło­ni, jak to po­dob­no ro­bi­li naj­lep­si kon­ni łucz­ni­cy se-koh­landz­kich za­go­nów. Wy­star­czy­ło mu, że tra­fią w ko­nia.

Efekt był taki, jak się spo­dzie­wa­ła po igłach, kil­ka koni za­rża­ło i zwol­ni­ło, kil­ka in­nych po­tknę­ło się, dwa czy trzy nie utrzy­ma­ły rów­no­wa­gi i w peł­nym cwa­le zwa­li­ły się na gło­wy. Wąt­pi­ła, żeby po ta­kim upad­ku któ­ry­kol­wiek wstał.

Mi­nę­li po­czą­tek po­ści­gu w od­le­gło­ści ja­kichś stu pięć­dzie­się­ciu jar­dów i na gwiz­dek skrę­ci­li w lewo, pod górę. W tej sa­mej chwi­li zza wzgó­rza, w miej­scu, ku któ­re­mu zmie­rza­li pier­wot­nie, wy­pa­dła co naj­mniej set­ka ko­czow­ni­ków. Gdy­by La­skol­nyk nie roz­ka­zał im skrę­cić, wpa­ko­wa­li­by się wprost na ich ar­ka­ny.

Czte­ry, te­raz co naj­mniej czte­ry a’ke­ery bra­ły udział w po­go­ni i nie wy­glą­da­ło na to, żeby mia­ły za­miar od­pu­ścić. Cza­ar­dan wy­sko­czył na grzbiet wzgó­rza i po­mknął da­lej. Za­czy­nał się mor­der­czy wy­ścig.

* * *

La­skol­nyk po­wiódł wzro­kiem do­oko­ła, za­trzy­mu­jąc go na mgnie­nie oka na każ­dej twa­rzy.

– Będą nas ści­gać tak dłu­go, aż pad­ną nam ko­nie. Są tu od mie­sią­ca, może na­wet pół­to­ra, więc pew­nie nie­źle po­zna­li wzgó­rza. Nie mam za­mia­ru zmu­szać ni­ko­go, żeby brał udział w tej za­ba­wie, bo ist­nie­je ry­zy­ko, że im się uda. I...

– Po co się z nimi ga­niać, kha-dar? Nie le­piej prze­cze­sać Lan­wa­ren woj­skiem?

– Czym, Da­ghe­na? Jed­nym puł­kiem i gar­ścią cza­ar­da­nów, któ­re tu mamy? Wzgó­rza to po­nad sie­dem­set mil kwa­dra­to­wych. Sam po­trze­bo­wał­bym dwu­dzie­stu ty­się­cy koni, żeby do­kład­nie prze­szu­kać ten ob­szar, a i wte­dy nie był­bym pe­wien, czy mi się uda. Gdy na Ste­pach wrze, nie ścią­gnę tu ca­łej ar­mii kon­nej, żeby wy­tro­pić kil­ka a’ke­erów. Nie. Mu­si­my urzą­dzić po­lo­wa­nie z przy­nę­tą. A przy­nę­tą bę­dzie­my my – wy­krzy­wił się. – Szy­kuj­cie się na dłu­gi po­ścig, dzie­ci.

* * *


Nie są­dzi­ła, że to po­trwa aż tak dłu­go.

Gna­li przez wzgó­rza i do­li­ny, prze­ska­ki­wa­li ja­kieś ra­chi­tycz­ne stru­gi, klą­ska­li ko­py­ta­mi po błoc­ku u ich brze­gów, by za chwi­lę prze­dzie­rać się przez chasz­cze i wy­schnię­te ba­dy­le, wzbi­ja­jąc za sobą się­ga­ją­cy nie­ba tu­man ku­rzu. I tak raz za ra­zem. Ści­ga­ją­cy nie za­mie­rza­li re­zy­gno­wać.

Ka­ile­an się­gnę­ła do koł­cza­nu po ostat­nią igłę i rzu­ci­ła wzro­kiem na wierz­chow­ca Da­ghe­ny, Lei, a po­tem na resz­tę cza­ar­da­nu. Mie­li do­bre ko­nie, naj­lep­sze, ja­kie moż­na było ku­pić za pie­nią­dze, zdo­być w wal­ce lub ukraść, ta­kie, któ­rym nie­jed­no­krot­nie po­wie­rza­li wła­sne ży­cie i któ­re im to ich ży­cie nie­je­den raz wy­nio­sły z opa­łów. Lecz to mo­gło nie wy­star­czyć. To nie był te­ren, na któ­rym dało się po pro­stu pu­ścić w cwał, ru­nąć na­przód i niech zwy­cię­ży szyb­szy. Cho­ler­ne wzgó­rza, po­ro­śnię­te krza­ka­mi, par­szy­we, wy­peł­nio­ne pod­mo­kły­mi tra­wa­mi do­li­ny mię­dzy nimi, i to cią­głe w górę, w dół, w górę, w dół, i znów w górę. Taki po­ścig za­bił­by każ­de­go słab­sze­go ko­nia, ale i nie­któ­re z ich wierz­chow­ców za­czy­na­ły już rzę­zić. Za to ko­nie Se-koh­land­czy­ków...

Ka­ile­an nie pa­trzy­ła już w tył, bo spo­sób, w jaki pę­dzi­ły te zwie­rzę­ta, był bar­dziej niż prze­ra­ża­ją­cy. Ko­nie wy­glą­da­ły, jak­by się nie mę­czy­ły. Gna­ły na­przód, trzy­ma­jąc szyk, i czy to cwa­łu­jąc na dno do­li­ny, czy ga­lo­pu­jąc na szczyt ko­lej­ne­go wzgó­rza, wy­glą­da­ły, jak­by do­pie­ro co roz­po­czę­ły go­ni­twę. Ani je­den się nie po­tknął, nie dy­szał, sierść żad­ne­go nie le­pi­ła się od spie­nio­ne­go potu.

Za to im Se-koh­land­czy­cy nie po­zwa­la­li ode­tchnąć.

Co chwi­lę od głów­nej gru­py od­ry­wał się mniej­szy od­dział i pę­dząc cwa­łem, pró­bo­wał ogar­nąć cza­ar­dan. Oni wte­dy rów­nież pusz­cza­li ko­nie z naj­więk­szą pręd­ko­ścią, gro­żą­cą po­tknię­ciem i skrę­ce­niem kar­ku, więc po chwi­li ści­ga­ją­cy re­zy­gno­wa­li. A je­śli nie, ucie­ki­nie­rzy od­wra­ca­li się i za­sy­py­wa­li ich strza­ła­mi, co za­zwy­czaj źle się koń­czy­ło dla kil­ku Bły­ska­wic, i wte­dy do­pie­ro ści­ga­ją­ca grup­ka zwal­nia­ła. Lecz za­nim cza­ar­dan zdą­żył na­cie­szyć się tym chwi­lo­wym zwy­cię­stwem, ko­lej­na wy­ry­wa­ła się do przo­du i sia­da­ła im na kark. I znów roz­pacz­li­wy cwał i bez­gło­śna mo­dli­twa, by żad­ne z ko­pyt nie tra­fi­ło na kró­li­czą norę albo ostry ka­mień. I znów chwi­la prze­rwy, gdy Jeźdź­cy Bu­rzy od­pusz­cza­li. I tak raz za ra­zem. Do­wód­ca ko­czow­ni­ków mógł rzu­cać do ta­kich po­ści­gów co­raz to nowe od­dzia­ły, zmie­niać je, oszczę­dza­jąc ko­nie po­zo­sta­łych, ale oni nie mie­li ta­kich moż­li­wo­ści. Szar­pa­ne tem­po, cwał, wście­kły ga­lop, cwał, chwi­la od­de­chu, znów cwał – to było za­bój­cze. Wkrót­ce na­dej­dzie czas, gdy ich ko­nie nie wy­krze­szą już z sie­bie ani odro­bi­ny sił. Do­pad­nie ich wte­dy wy­su­nię­ta naj­da­lej gru­pa jeźdź­ców, a chwi­lę po niej – resz­ta.

I będą ich brać żyw­cem.

Bo mimo że ostrze­li­wa­li się ostro i sku­tecz­nie, a ro­do­we du­chy Ver­dan­no jej świad­kiem, że ich strza­ły wy­eli­mi­no­wa­ły już kil­ka­dzie­siąt koni, Se-koh­land­czy­cy nie od­pła­ca­li im tym sa­mym. A prze­cież mie­li łuki i z pew­no­ścią po­tra­fi­li ich uży­wać. Lecz nie strze­la­li, a gdy po­przed­nim ra­zem rzu­ci­ła okiem w tył, zo­ba­czy­ła, że kil­ku jeźdź­ców trzy­ma w rę­kach ar­ka­ny lub dłu­gie, za­koń­czo­ne pę­tla­mi lan­ce. Tak jak twier­dził kha-dar, chcie­li ich mieć ca­łych.

Ta świa­do­mość była jak lo­do­wy ro­bak peł­za­ją­cy wzdłuż krę­go­słu­pa. Cho­dzi­ło o La­skol­ny­ka, o Sza­re­go Wil­ka, czło­wie­ka, któ­ry za­trzy­mał se-koh­landz­kie kon­ne ar­mie u wrót Me­ekha­nu, roz­bił je i po­gnał z po­wro­tem na wschód. To on sta­no­wił ich cel. Był bez­cen­ny, ale tyl­ko żywy. Na­to­miast je­śli ktoś inny wpad­nie im jesz­cze w ręce...

Wszyst­kie te my­śli prze­mknę­ły jej przez gło­wę w tem­pie wy­pusz­czo­nej z łuku strza­ły. Spoj­rza­ła na Da­ghe­nę, ta chy­ba mu­sia­ła my­śleć o tym sa­mym, bo za­ci­snę­ła lewą dłoń w pięść i do­tknę­ła ust, a po­tem pier­si, uśmie­cha­jąc się wy­zy­wa­ją­co. Ten pro­sty gest spra­wił, że Ka­ile­an coś ści­snę­ło za gar­dło. Do ostat­nie­go tchu, do ostat­nie­go ude­rze­nia ser­ca. Spoj­rza­ła Dag w oczy i ski­nę­ła gło­wą.

Tyl­ko po­wiedz kie­dy, sio­stro.

Kie­dy za­wró­ci­my ko­nie i ru­nie­my w tył, żeby wbić się w pę­dzą­cą za nami ścia­nę że­la­za i dać po­zo­sta­łym kil­ka chwil wię­cej.

Bo nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że tę go­ni­twę miał prze­żyć tyl­ko La­skol­nyk. Resz­ta cza­ar­da­nu sta­nie się co naj­wy­żej roz­ryw­ką dla znu­dzo­nych wo­jow­ni­ków. Wy­szcze­rzy­ła się dzi­ko. Da im wię­cej roz­ryw­ki, niż­by pra­gnę­li.

Gdy­by był za mną Ber­deth, mo­gło­by być jej tyle, że śni­ła­by się póź­niej nie­jed­ne­mu po no­cach, po­my­śla­ła. Ale może to i le­piej, że znikł. Mimo wszyst­ko by­ło­by to tro­chę sa­mo­lub­ne, za­bie­rać go na ostat­nią prze­jażdż­kę, wie­dząc, że bę­dzie krót­ka i bo­le­sna.

Gwiz­dek z przo­du ode­rwał ją od po­nu­rych my­śli.

Uwa­ga.

Cwał!

Zdu­mie­wa­ją­ce, ale ko­nie jak­by na nie­wi­dzial­ny sy­gnał same wy­cią­gnę­ły się w sza­leń­czym bie­gu. Ru­szy­li pod gór­kę, szczyt zbli­żał się w obłęd­nym tem­pie, prze­sko­czy­li go i...

Pra­wo! Pra­wo! Pra­wo!

Skrę­ci­li tuż za wznie­sie­niem, na kil­ka­na­ście se­kund za­sło­nię­ci przed wzro­kiem ści­ga­ją­cych. Ka­ile­an spoj­rza­ła w stro­nę, gdzie ich pę­dzo­no, na­stęp­na do­lin­ka, na­stęp­ne wzgó­rze. Za­czy­na­ła mieć wra­że­nie, że Se-koh­land­czy­cy gna­ją ich w kół­ko.

Lecz te­raz oni cwa­ło­wa­li na łeb, na szy­ję w po­przek zbo­cza. I re­ago­wa­li na ko­lej­ne roz­ka­zy. Klin. Wą­sko. Sza­ble.

Ja­dą­cy w luź­nym szy­ku cza­ar­dan zwarł for­ma­cję, sku­pił się w po­dob­ny do gro­tu włócz­ni kształt. Och, prze­mknę­ło jej przez gło­wę, ależ byli w tym do­brzy, La­skol­nyk nie na­le­gał, żeby mieć u sie­bie naj­lep­szych szer­mie­rzy czy łucz­ni­ków, ale je­śli cho­dzi­ło o ma­new­ry, ka­zał im je ćwi­czyć aż do znu­dze­nia. A oni ćwi­czy­li, bo byli w cza­ar­da­nie Sza­re­go Wil­ka. I te­raz w ni­czym nie ustę­po­wa­li ce­sar­skiej gwar­dii czy sa­mym Bły­ska­wi­com. Za­nim prze­by­li sto jar­dów, w peł­nym cwa­le zmie­ni­li się z ja­dą­cej luź­no gru­py w twar­dy i zwar­ty klin z dwo­ma jeźdź­ca­mi z przo­du i sze­ścio­ma u pod­sta­wy.

Su­nę­li te­raz strze­mię w strze­mię, tak że od pierw­sze­go od ostat­nie­go wierz­chow­ca moż­na było przejść po koń­skich grzbie­tach, a ża­den nie prze­su­nął­by się na­wet o cal. Na cze­le w pierw­szej dzie­siąt­ce zna­leź­li się La­skol­nyk, Ko­ci­mięt­ka, Fay­len, Niiar i kil­ku in­nych rę­baj­łów, do­sia­da­ją­cych wiel­kich i ma­syw­nych koni. Resz­ta sku­pi­ła się za nimi. Łuki po­wę­dro­wa­ły do łubi, w dło­niach zna­la­zły się sza­ble, mie­cze i to­po­ry. To­ryn wy­szcze­rzył zęby, nie­za­do­wo­lo­ny z tak cia­sne­go szy­ku, ale krót­kim szarp­nię­ciem wo­dzy przy­wo­ła­ła go do po­rząd­ku. Nie bę­dzie cza­su na za­ba­wę.

Pra­we skrzy­dło se-koh­landz­kie­go pół­księ­ży­ca wy­pa­dło zza wzgó­rza w dość luź­nej for­ma­cji. Za­pew­ne ko­czow­ni­cy spo­dzie­wa­li się ko­lej­ny raz uj­rzeć ofia­ry ga­lo­pu­ją­ce w dół, by po chwi­li mo­zol­nie, z co­raz więk­szym tru­dem po­ko­ny­wać ko­lej­ne wznie­sie­nie.

Cwa­łu­ją­cy w po­przek zbo­cza cza­ar­dan ude­rzył pro­sto­pa­dle w Bły­ska­wi­ce jak sta­lo­wy młot w kil­ka luź­no uło­żo­nych ce­gieł. Te ko­nie, któ­re zna­la­zły się na wprost ucie­ka­ją­cych, zo­sta­ły po pro­stu stra­to­wa­ne ra­zem z jeźdź­ca­mi – w chwi­li star­cia od­dział La­skol­ny­ka miał siłę, pęd i masę dwu­dzie­stu czte­rech koni ja­dą­cych bok w bok. Tyl­ko ka­mien­ny mur mógł­by go za­trzy­mać. Resz­ta była krót­kim, trwa­ją­cym do­słow­nie mgnie­nie oka wi­rem, gdy klin prze­bi­jał się na ze­wnątrz. Ża­den z Jeźdź­ców Bu­rzy nie miał w ręku sza­bli czy to­po­ra. Ci, któ­rzy je­cha­li na skrzy­dle, mie­li dłu­gie lan­ce za­koń­czo­ne pę­tla­mi i ar­ka­ny, zu­peł­nie nie­przy­dat­ne w star­ciu twa­rzą w twarz. Ka­ile­an śmi­gnę­ła sza­blą w bok, roz­wa­la­jąc ra­mię Se-koh­land­czy­ka, któ­ry pra­wie wje­chał w To­ry­na, chla­snę­ła łeb ja­kie­goś ko­nia i już byli na ze­wnątrz. A gwiz­dek po­na­glał.

Luź­no! Szyb­ciej! Szyb­ciej! Szyb­ciej!

Więc po­chy­li­li się w sio­dłach i po­pę­dzi­li w dzi­kim, sza­lo­nym cwa­le.

Już ostat­nim, zro­zu­mia­ła, wi­dząc, jak je­den z koni się po­ty­ka, ła­pie rów­no­wa­gę i po­ty­ka znów. Sierść zwie­rzę­cia błysz­cza­ła, jak­by ktoś wy­sma­ro­wał je oli­wą. Jego jeź­dziec, Jan­ne Ne­wa­ryw, był mil­czą­cym, ła­god­nym ol­brzy­mem o fleg­ma­tycz­nym uspo­so­bie­niu, któ­ry to­po­rem po­tra­fił ma­chać jak trzcin­ką, i wi­dzia­ła już, jak roz­wa­la nim heł­my i gru­cho­cze tar­cze. Miał jed­nak po­stu­rę za­wo­do­we­go za­pa­śni­ka, więc jego koń niósł na grzbie­cie dwa razy tyle co To­ryn. Na­wet od tak dziel­ne­go wierz­chow­ca nie dało się wy­ma­gać wię­cej.

Zde­rzy­li się wzro­kiem i przez chwi­lę po­czu­ła uścisk ko­ści­stych pal­ców na ser­cu. W spoj­rze­niu męż­czy­zny nie było nic poza ak­cep­ta­cją. Sam wy­brał so­bie los, bo po­je­chał za Gen­nem La­skol­ny­kiem, i ni­cze­go nie ża­ło­wał. Po­słał jej smut­ny uśmiech, ski­nął gło­wą gdzieś przed sie­bie i przy­ło­żył lewą pięść do ust i pier­si.

Do ostat­nie­go tchu i ude­rze­nia ser­ca.

Wie­dzia­ła już, kto pierw­szy za­wró­ci ko­nia, żeby dać resz­cie kil­ka chwil wię­cej.

Za nimi za­pa­no­wał cha­os. Za­sko­czy­li ko­czow­ni­ków, wy­mknę­li się spo­mię­dzy skrzy­deł pół­księ­ży­ca i umy­ka­li z pu­łap­ki. Część ści­ga­ją­cych nie zo­rien­to­wa­ła się na­wet, gdzie po­dział się łup. Gdy wy­je­cha­li zza wzgó­rza, za­sta­li tyl­ko pu­stą do­li­nę i po­szar­pa­ne pra­we skrzy­dło. Do­wo­dzą­cy a’ke­era­mi, kim­kol­wiek był, po­trze­bo­wał kil­ku dłu­gich chwil, żeby zo­rien­to­wać się, co za­szło, i ru­szyć w po­goń. A każ­da se­kun­da od­da­la­ła cza­ar­dan od po­ści­gu.

Wy­da­wa­ło się, że po raz pierw­szy mie­li szan­sę.

Ło­skot ko­pyt roz­le­ga­ją­cy się za ple­ca­mi ka­zał się jej od­wró­cić. Przez chwi­lę ga­pi­ła się po pro­stu w tył, nie­zdol­na po­jąć, co wi­dzi.

Ści­ga­ją­ce ich a’ke­ery w ide­al­nym szy­ku wy­pa­dły zza wzgó­rza i cwa­ło­wa­ły za nimi. I to jak! Jak­by ko­nie do­pie­ro co wy­star­to­wa­ły do bie­gu po dłu­gim wy­po­czyn­ku i od­po­wied­niej roz­grzew­ce. Nie znać było po nich wie­lu mil sza­leń­czej po­go­ni. Po­my­śla­ła, że się za­mie­ni­li, że po­lu­ją­ca na nich gru­pa zo­sta­ła za wzgó­rzem, a to ja­kieś po­sił­ki, w ostat­niej chwi­li do­sła­ne do­wód­cy Bły­ska­wic. To była ab­sur­dal­na, lecz w ja­kiś spo­sób ko­ją­ca myśl, bo wy­ni­ka­ło z niej, że mie­li do czy­nie­nia z ży­wy­mi ludź­mi i praw­dzi­wy­mi zwie­rzę­ta­mi, a nie be­stia­mi zro­dzo­ny­mi w głę­bi­nach Mro­ku. Na­to­miast je­śli to ten sam od­dział, któ­ry roz­po­czy­nał ob­ła­wę... Rów­nie do­brze mo­gli za­wró­cić już te­raz ca­łym cza­ar­da­nem i wy­dać im ostat­nią bi­twę. Póki ko­nie i lu­dzie mają choć tro­chę sił.

Koń Jan­ne­go Ne­wa­ry­wa za­rżał krót­ko i po raz ko­lej­ny się po­tknął. Męż­czy­zna wy­pro­sto­wał się w sio­dle, ro­zej­rzał wo­kół, jak­by ostat­ni raz pra­gnął na­cie­szyć oczy wi­do­kiem Ste­pów, i piesz­czo­tli­wym ge­stem po­gła­skał wierz­chow­ca po szyi. Się­gnął po uwią­za­ne do łęku wo­dze.

La­skol­nyk po­ja­wił się na­gle przy jego boku. Po­chy­lił się, do­tknął kar­ku jabł­ko­wi­te­go ogie­ra Jan­ne­go i po­ki­wał gło­wą. Uniósł gwiz­dek.

Ga­lop! Luź­no!

Zła­ma­li szyk i zwol­ni­li, choć wy­da­wa­ło się to wbrew roz­sąd­ko­wi.

Kłus.

Przez chwi­lę była pew­na, że się prze­sły­sza­ła. Po­dob­nie mu­sie­li po­my­śleć inni, bo cza­ar­dan na­dal ga­lo­po­wał.

Kłus!

Zwol­ni­ła, czu­jąc, jak peł­za­ją­cy jej po ple­cach lo­do­wa­ty ro­bal roz­pusz­cza się w ogniu na­głej de­ter­mi­na­cji. A więc to już. Za­raz za­wró­cą ko­nie i po­cwa­łu­ją z po­wro­tem, by ude­rzyć na Bły­ska­wi­ce twa­rzą w twarz, za­miast od­pa­dać po­je­dyn­czo, w mia­rę jak ich ko­nie będą tra­cić siły. Nie uda­ło im się, ale przy­naj­mniej nie odej­dą bez wal­ki.

Lecz nie­spo­dzie­wa­nie, w chwi­li, gdy od­le­głość mię­dzy obo­ma od­dzia­ła­mi wy­no­si­ła ja­kieś dwie­ście jar­dów, ści­ga­ją­cy rów­nież wstrzy­ma­li ko­nie i prze­szli w ga­lop, po­tem w kłus i stę­pa.

La­skol­nyk za­gwiz­dał. Stać!

Za­trzy­ma­li się. Jeźdź­cy Bu­rzy też.

– Jesz­cze nie te­raz, có­ruch­na. – Do­wód­ca wy­pluł gwiz­dek i uśmiech­nął się do niej sze­ro­ko. – Jesz­cze nie mają nas tam, gdzie chcą.

Za­wró­ci­li ko­nie w kie­run­ku Bły­ska­wic, przez chwi­lę oba od­dzia­ły wpa­try­wa­ły się w sie­bie, a ci­szę wy­peł­nia­ło tyl­ko chra­pli­we, koń­skie dy­sze­nie.

– Ilu zo­sta­ło?

Z po­cząt­ku nie zro­zu­mia­ła, po­dob­nie chy­ba jak resz­ta. Do­pie­ro po chwi­li, gdy ogar­nę­ła wzro­kiem Se-koh­land­czy­ków, do­tar­ło do niej, że było ich jak­by mniej. Za mało, na­wet je­śli uwzględ­nić tych, któ­rzy pa­dli od strzał. Nie­speł­na trzy­stu, a po­win­no być pra­wie pięć se­tek.

Ko­ci­mięt­ka ro­zej­rzał się na boki.

– Gdzie resz­ta, kha-dar? Za­cho­dzą nas ze skrzy­deł?

– Nie. Resz­ta albo idzie pie­szo, albo do­bi­ja wła­sne ko­nie. – La­skol­nyk już się nie uśmie­chał. – To Gwentress lub Sza­ra Sieć. Sły­sza­łem tyl­ko o trzech Źre­bia­rzach, któ­rzy po­tra­fią spla­tać ten czar dla tak du­że­go od­dzia­łu.

– A ja o dwóch, kha-dar. I nie są­dzi­łem, że kie­dy­kol­wiek zo­ba­czę to na wła­sne oczy. Zresz­tą na­wet te­raz le­d­wo w to wie­rzę.

W co, do cho­le­ry? Jaki czar po­zwa­la ko­niom pę­dzić tyle mil bez żad­ne­go zmę­cze­nia? Mia­ła ocho­tę wy­krzy­czeć to py­ta­nie, ale za­ci­snę­ła tyl­ko zęby.

– Sza­ra Sieć – do­dał Ko­ci­mięt­ka. – Po­dob­no tak wi­dzą ją nasi cza­ro­dzie­je, jako splą­ta­ne, sza­re pa­sma, wią­żą­ce wszyst­kie ko­nie od­dzia­łu. Gdy­by­śmy mie­li tu maga, mógł­by na­wet po­wie­dzieć, któ­ry z nich jest Wę­złem. Któ­ry to Źre­biarz.

– Ale nie mamy, Sar­den. Na ra­zie wie­my tyl­ko, że je­den Źre­biarz jest tam. – La­skol­nyk wska­zał na gru­pę Bły­ska­wic, od któ­rej ode­rwał się wła­śnie po­je­dyn­czy jeź­dziec. – To dzia­ła tak, dzie­ci. Masz sto koni, któ­re pę­dzą cwa­łem. W chwi­li, gdy za­czy­na­ją słab­nąć, czar ścią­ga z dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu zmę­cze­nie i zrzu­ca je na grzbiet ostat­niej piąt­ki. Te ko­nie za­zwy­czaj giną od razu, pę­ka­ją im ser­ca albo ła­mią kar­ki, prze­wra­ca­jąc się w peł­nym cwa­le, ale resz­ta bie­gnie, jak­by do­pie­ro co wy­szła ze staj­ni. Przy pię­ciu set­kach koni pew­nie trze­ba za­bić co naj­mniej dwa­dzie­ścia od razu, więc taką sieć po­win­no się sto­so­wać z umia­rem, bo moż­na w go­dzi­nę czy dwie zdzie­siąt­ko­wać od­dział. Dla­te­go oni też ko­rzy­sta­ją z oka­zji, żeby dać zwie­rzę­tom od­po­cząć. Ko­czow­nik zbli­żył się na od­le­głość gło­su.

– He­eej! – krzyk­nął i za­ma­chał rę­ka­mi.

– Za­wsze to ja­kiś po­czą­tek roz­mo­wy – mruk­nął La­skol­nyk i uniósł się w sio­dle. – Cze­go chcesz?!

– Po­roz­ma­wiać!

Se-koh­land­czyk miał chra­pli­wy głos i nie­przy­jem­ny ak­cent.

– Pod­jedź bli­żej.

Po­sła­niec ru­szył ostroż­nie w ich stro­nę. Ręce trzy­mał na wi­do­ku, z dala od bro­ni. Ka­ile­an chrząk­nę­ła i wy­du­si­ła pół­gęb­kiem:

– Po co wy­sy­ła­ją po­sła, kha-dar?

– Bo jesz­cze nie zre­zy­gno­wa­li z pla­nu, có­ruch­na. Naj­pew­niej jesz­cze nie mają nas tam, gdzie chcie­li. Chcesz się za­ło­żyć, że gna­ją nas na po­zo­sta­łych dwóch Źre­bia­rzy?

– A chcesz się za­ło­żyć, kha-dar, że ju­tro wzej­dzie słoń­ce? – Zmie­ni­ła te­mat. – Jak koń Jan­ne­go?

– Da radę. Jesz­cze tro­chę. Twój też niech zła­pie od­dech. I uśmie­chaj się ra­do­śnie, bo nasz gość jest już bli­sko.

Ko­czow­nik pod­je­chał po­wo­li na ja­kieś dzie­sięć kro­ków. Sie­dział w sio­dle aro­ganc­ko, w heł­mie, co było po­waż­nym na­ru­sze­niem ste­po­wych zwy­cza­jów. Za­nim się ode­zwał, zmie­rzył cza­ar­dan uważ­nym spoj­rze­niem, szcze­gól­nie przy­pa­tru­jąc się ko­niom.

– Se­wet Konu Ka­nor, mów­ca wol­nych ple­mion – przed­sta­wił się krót­ko. – Do­bry bieg, Sza­ry Wil­ku. Twój i two­ich lu­dzi. Nie­jed­ną pieśń o nim za­śpie­wa­ją. Ale wszyst­ko ma swój po­czą­tek i ma swój ko­niec. Pod­daj­cie się.

Ka­ile­an zgod­nie z po­le­ce­niem wy­szcze­rzy­ła się od ucha do ucha.

– Chce­cie do­stać ga­da­niem to, cze­go nie mo­że­cie schwy­cić rę­ka­mi. – La­skol­nyk uniósł wy­so­ko brwi. – Wy­mknę­li­śmy się wam bez tru­du.

– Wa­sze ko­nie rzę­żą, są spo­co­ne, głod­ne i spra­gnio­ne. Pad­ną, nim prze­bie­gną dwie mile.

– Wa­sze pa­da­ją je­den za dru­gim, bo Gwentress za­bi­ja je po ko­lei. Po dwóch mi­lach ża­den nie może już stać na no­gach.

Po­sła­niec uśmiech­nął się zim­no.

– Mó­wi­łem, że już się do­my­ślasz. Ale my bę­dzie­my mu­sie­li uży­wać cza­rów co­raz rza­dziej...

– Dla­te­go że nie bę­dzie po­trze­by, czy dla­te­go że wasz Zre­biarz już się zmę­czył?

Uśmiech po­sze­rzył się i na­gle znikł.

– Nie je­stem ga­da­tli­wy. Mam prze­ka­zać sło­wa Ka­na­we­ra Daru Gle­cha. Pod­daj­cie się, a nikt nie zgi­nie. Nie chce­my woj­ny z Im­pe­rium, więc za­trzy­ma­my Sza­re­go Wil­ka jako gwa­ran­cję, że nikt nie bę­dzie nam prze­szka­dzał. Resz­ta od­je­dzie.

– Je­stem tyl­ko kha-da­rem ma­łe­go cza­ar­da­nu. Skąd pew­ność, że Me­ekhan po­słu­cha?

– Gen­no La­skol­nyk – w gło­sie ko­czow­ni­ka po­ja­wił się nie­spo­dzie­wa­ny sza­cu­nek. – Im­pe­rium po­słu­cha. Albo przy­naj­mniej po­słu­cha­ją jego żoł­nie­rze.

– A je­śli się nie zgo­dzę?

– Ty zo­sta­jesz, oni od­jeż­dża­ją wol­no. To pro­po­zy­cja skła­da­na tyl­ko raz. Je­śli ru­szysz z tego miej­sca, i tak cię schwy­ta­my, ale wte­dy two­ich lu­dzi za­bi­je­my. Wszyst­kich. Po­wo­li. Sło­wo Ka­na­we­ra Daru Glech.

Se-koh­land­czyk omiótł ich wszyst­kich wzro­kiem, spraw­dza­jąc, ja­kie wra­że­nie zro­bi­ły te sło­wa.

– Od­waż­ni. – Prze­niósł spoj­rze­nie na La­skol­ny­ka. – Jaka od­po­wiedź?

– Za­wróć ko­nia i jedź do swo­ich, jeźdź­cze. Je­śli ru­szą, za­nim do nich do­trzesz, za­strze­li­my cię. Zro­zu­mia­łeś? – W rę­kach kil­ku lu­dzi po­ja­wi­ły się łuki. – Nie zdją­łeś heł­mu, nie prze­ka­za­łeś zna­ków po­ko­ju. Za­po­mnia­łeś o zwy­cza­jach, czy two­je sło­wa jako po­sła są gów­no war­te?

Ko­czow­nik po­bladł i za­ci­snął usta.

– Skąd ta od­wa­ga, Sza­ry Wil­ku? – wy­char­czał. – Może stąd, że spo­dzie­wasz się, że wasz pułk przyj­dzie wam z po­mo­cą? Opu­ścił sta­ni­cę rów­no ze świ­tem i wje­chał mię­dzy wzgó­rza.

Ka­ile­an po­czu­ła, jak za­kwi­ta w niej na­dzie­ja. Byli tu, zgod­nie z pla­nem Siód­my ich szu­kał.

– Na co mie­li się kie­ro­wać, ge­ne­ra­le? – głos po­sła był ci­chy, zim­ny i ja­do­wi­ty. – Na słup ku­rzu wzbi­ja­ny ko­py­ta­mi koni? Wi­dać go z da­le­ka. Po­dob­nie jak ten, ten, ten i tam­ten.

Wska­zy­wał ręką róż­ne kie­run­ki. Te­raz, gdy zwró­cił ich uwa­gę, rze­czy­wi­ście dało się za­uwa­żyć tu­ma­ny pyłu bi­ją­ce w nie­bo.

– Dwa­dzie­ścia koni, każ­dy cią­gnie za sobą pęk krza­ków. Wzbi­ja­ją tyle ku­rzu co pięć se­tek jaz­dy. Wa­sze po­sił­ki mio­ta­ją się po oko­li­cy, nie wie­dząc, gdzie wła­ści­wie je­chać. Nie zbli­żą się do was bar­dziej niż na dzie­sięć mil.

– Chce­cie, żeby wa­sze ko­nie i wasz Źre­biarz mo­gli od­po­cząć – prze­rwał mu La­skol­nyk. – Niech od­po­czy­wa­ją. Ale je­śli ru­szy­cie za nami, bę­dzie­cie umie­rać. Je­den po dru­gim, aż nie zo­sta­nie nikt. To sło­wa Gen­na La­skol­ny­ka dla Ka­na­we­ra Daru Gle­cha. Prze­każ mu je i po­wiedz, żeby na­stęp­nym ra­zem wy­słał ko­goś zna­ją­ce­go oby­cza­je. Od­jedź już.

Se-koh­land­czyk przez dwa, trzy ude­rze­nia ser­ca tkwił w miej­scu jak ska­mie­nia­ły. Po­tem ostrym, ner­wo­wym ru­chem za­wró­cił ko­nia i ru­szył stę­pa ku swo­im. Po kil­ku­na­stu kro­kach prze­szedł w kłus.

– No i co, dzie­ci, brzmia­łem wy­star­cza­ją­co dum­nie i groź­nie?

Ka­ile­an nie mu­sia­ła pa­trzeć na kha-dara, żeby wie­dzieć, że ten uśmie­cha się kwa­śno. Je­śli cze­goś nie lu­bił bar­dziej od dłu­gie­go ga­da­nia, to ga­da­nia na­pu­szo­ne­go.

– Mo­głeś jesz­cze wspo­mnieć coś o ho­no­rze i wal­ce do ostat­nie­go tchu, kha-dar – mruk­nę­ła.

– Na­stęp­nym ra­zem nie za­po­mnę. Sło­wo. Przy­go­to­wać się, ru­szą, jak tyl­ko do nich do­je­dzie. Jak koń, Jan­ne?

– Od­po­czął tro­chę, da jesz­cze radę. To do­bry wierz­cho­wiec.

Oczy­wi­ście, po­my­śla­ła, naj­lep­szy, ja­kie­go moż­na ku­pić, ukraść czy zdo­być w wal­ce. La­skol­nyk po­pra­wił się w sio­dle.

– Uwa­ga. Za­raz do nich do­je­dzie. Już krę­ci gło­wą. Te­raz!

Za­wró­ci­li ko­nie w chwi­li, gdy ści­ga­ją­cy za­gon ru­szył z miej­sca. Ko­lej­ny tu­man ku­rzu wy­kwitł nad Lan­wa­ren.

* * *


– Nie przej­muj­my się nimi, kha-dar – wtrą­cił ktoś, kogo nie roz­po­zna­ła po gło­sie. – To tyl­ko parę a’ke­erów i trzech sza­ma­nów. Nie za­szko­dzą, a może i po­mo­gą, bo pew­nie wy­rżnę­li już wszyst­kie ban­dy w oko­li­cy.

– To nie trzech sza­ma­nów, tyl­ko trzech Źre­bia­rzy, Ka­ne­wen. Każ­dy z nich jest wart tyle, co wiel­ki bi­tew­ny mag. Są­dzę, że gdy­by chcie­li, mo­gli­by już te­raz wy­dać bi­twę Siód­me­mu, bo pułk ma tyl­ko kil­ku zwy­kłych woj­sko­wych cza­ro­dzie­jów, nie­złych, ale wszy­scy ra­zem nie da­li­by rady jed­ne­mu z nich. Źre­bia­rzo­wi, zna­czy się. Nie. Nie bę­dzie­my ry­zy­ko­wać. A poza tym to wciąż jest Me­ekhan, Im­pe­rium, choć nie­któ­rzy o tym cza­sem za­po­mi­na­ją. Nie bę­dzie tak, że ko­czow­ni­cy trak­tu­ją te te­re­ny jak zie­mię ni­czy­ją. Nie będą tu wjeż­dżać i wy­jeż­dżać, jak­by byli u sie­bie.

Po­parł go chór zgod­nych po­mru­ków.

– No i nie by­ło­by też do­brze, żeby Za­wyr Heru Lom i So­wy­nenn Dyr­nih zbyt szyb­ko roz­wią­za­li swój kon­flikt. Za­wyr za­ry­zy­ko­wał – je­śli mu się uda, znisz­czy kon­ku­ren­ta pierw­szym cio­sem i przej­mie jego zie­mie, a pew­nie i woj­ska. Uro­śnie w siłę i bę­dzie dwa razy groź­niej­szy. Je­śli jed­nak stra­ci trzech Źre­bia­rzy i kil­ku­set Jeźdź­ców Bu­rzy, może się oka­zać, że siły będą wy­rów­na­ne. Wal­ka mię­dzy tymi dwo­ma może się wte­dy róż­nie za­koń­czyć. Dla­te­go chce­my, żeby Za­wyr stra­cił wszyst­ko, co tu wy­słał, i dla­te­go bę­dzie­my się z nimi ści­gać, do­pó­ki nie znaj­dzie­my wszyst­kich sza­ma­nów. Zro­zu­mia­no?

– A po­tem? Ja tam mogę na­wet za­ła­twić je­den czy dwa a’ke­ery, ale co do Źre­bia­rzy, to nie je­stem do koń­ca pe­wien...

Tym ra­zem roz­po­zna­ła głos Niiar. Ale ja­koś nikt się nie ro­ze­śmiał z kiep­skie­go żar­tu.

– No wła­śnie, jak ich znaj­dzie­my, kha-dar, to co? – Ko­ci­mięt­ka po­dra­pał się po gło­wie, krzy­wiąc dzi­wacz­nie. – Na­pi­je­my się piwa? Za­pro­si­my do domu? Po­opo­wia­da­my za­baw­ne hi­sto­rie, jak to przy spo­tka­niu sta­rych przy­ja­ciół?

La­skol­nyk uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Nie. Gdy ich spo­tka­my, za­bi­je­my wszyst­kich, i to tak, żeby żywa noga nie uszła. Niech Za­wyr z Klah­hy­rów za­sta­na­wia się, co się sta­ło z jego ludź­mi. Niech się waha i po­stę­pu­je ostroż­nie, nie wie­dząc, co za­szło. Czy Źre­bia­rze go zdra­dzi­li, czy od­dzia­ły prze­szły na stro­nę So­wy­nen­na, czy też ten do­wie­dział się o wszyst­kim i zmiótł je z po­wierzch­ni zie­mi? A je­śli się do­wie­dział, to czy ma tak do­brych szpie­gów, że zna wszyst­kie pla­ny wro­gów? I tak da­lej. Niech się za­drę­cza i waha.

Cza­ar­dan za­szu­miał i ucichł.

– I nie, nie zro­bi­my tego sami, choć wie­rzę, że bar­dzo by­ście chcie­li. Siód­my pój­dzie za nami. My mamy za za­da­nie ścią­gnąć na sie­bie całą uwa­gę Bły­ska­wic i ich sza­ma­nów. Żeby nie mo­gli wy­słać czu­jek na boki, żeby Źre­bia­rze uży­li wszyst­kie­go, co mają, i byli bar­dzo zmę­cze­ni, gdy nasi ude­rzą. Tyl­ko wte­dy pułk po­dej­dzie do nich nie­zau­wa­żo­ny. To jak łowy na niedź­wie­dzia, kie­dy je­den my­śli­wy wrzesz­czy i ścią­ga na sie­bie uwa­gę zwie­rzę­cia, a inni za­cho­dzą go i wbi­ja­ją włócz­nię w bok.

La­skol­nyk prze­stał się uśmie­chać.

– Może się nam nie udać, dzie­ci. Mo­że­my prze­li­czyć się z si­ła­mi. Kto chce, ju­tro rano niech wró­ci do sta­ni­cy. Bo jak plan nie za­dzia­ła, to ju­tro wie­czo­rem wszy­scy bę­dzie­my mar­twi.

* * *


Plan naj­wy­raź­niej nie za­dzia­łał.

Ko­lej­ne­go Źre­bia­rza zna­leź­li go­dzi­nę po roz­mo­wie z po­słań­cem. Tym ra­zem po­ścig stra­cił już swo­ją dzi­kość. Ko­czow­ni­cy wciąż sie­dzie­li im na kar­ku, ale nie pró­bo­wa­li już sza­leń­czych szarż w peł­nym cwa­le. Za­miast tego gna­li ich tyl­ko w wy­zna­czo­nym, so­bie tyl­ko zna­nym kie­run­ku. I nie da­wa­li chwi­li wy­tchnie­nia.

Trzy­ma­li się sto pięć­dzie­siąt jar­dów za nimi tak ści­śle, jak­by ktoś sznur­kiem wy­mie­rzył od­le­głość. Skrzy­dła po­go­ni roz­cią­gnę­ły się nie­co bar­dziej, po­gru­bi­ły, wi­dać było, że tym ra­zem nie­spo­dzie­wa­ny zwrot nie prze­bi­je się przez żad­ne z nich.

Ka­ile­an rzu­ci­ła okiem na pra­wo i lewo. Da­ghe­na je­cha­ła ni­sko po­chy­lo­na, raz po raz mu­ska­jąc wol­ną dło­nią któ­ryś ze swo­ich amu­le­tów, Jan­ne twarz miał ścią­gnię­tą jak po­śmiert­na ma­ska, oczy ciem­ne i na wpół mar­twe. Jego koń rzę­ził, jak­by ktoś na­sy­pał mu w gar­dło ste­po­we­go pyłu.

Ale biegł. Su­nął cięż­kim, ryt­micz­nym ga­lo­pem, któ­rym ko­nie cza­ar­da­nu po­tra­fi­ły pę­dzić przez pół dnia. Coś jej mó­wi­ło, że bę­dzie tak biegł, do­pó­ki ser­ce mu nie pęk­nie, bo to wła­śnie taki wierz­cho­wiec. Naj­lep­szy, ja­kie­go moż­na ku­pić za pie­nią­dze, ukraść lub zdo­być w wal­ce.

Lecz w tym ga­lo­pie to­wa­rzy­szy­ło im coś jesz­cze. Roz­pacz. Czar­na, lep­ka i mdła. Od­bie­ra­ją­ca na­dzie­ję i plą­czą­ca my­śli.

Bo Bły­ska­wi­ce gna­ły ich tam, gdzie chcia­ły. Każ­da pró­ba zmia­ny kie­run­ku koń­czy­ła się wście­kłym cwa­łem któ­re­goś ze skrzy­deł po­go­ni. Chcia­ły ich za­mę­czyć, za­go­nić na śmierć. Mimo że od cza­su do cza­su kil­ka koni od­pa­da­ło z gru­py ści­ga­ją­cych, Ka­na­wer Daru Glech mu­siał uznać, że war­to. Jesz­cze kwa­drans, pół go­dzi­ny, a cza­ar­dan się roz­sy­pie. Ko­nie za­czną się prze­wra­cać, a wte­dy jeźdź­cy zła­mią kar­ki lub, bez­bron­ni wo­bec kon­nych, da­dzą się schwy­tać na ar­kan. Na do­da­tek mu­sia­ły pę­dzić w stro­nę, któ­rą wy­zna­czał do­wód­ca ko­czow­ni­ków; Ka­ile­an, ob­ser­wu­jąc wę­drów­kę słoń­ca po nie­bie, była go­to­wa za­ło­żyć się, że zmu­sza ich do krą­że­nia po spi­ra­li. Za­ta­cza­li po­wo­li wiel­kie koło po­środ­ku Lan­wa­ren, zbli­ża­jąc się do jego cen­trum i – tu za­kła­da­nie się by­ło­by już głu­po­tą – trzy­ma­jąc z da­le­ka od Siód­me­go. Po­moc nie na­dej­dzie, lis po­rwał przy­nę­tę i wy­mknął się my­śli­we­mu. Na­po­tka­ła wzrok Ko­ci­mięt­ki, a za­raz po­tem Lei. Nie tyl­ko ona roz­glą­da­ła się wo­kół, jak­by chcąc ostat­ni raz spoj­rzeć na to­wa­rzy­szy.

Nie uciek­ną, mó­wi­ły te spoj­rze­nia, plan się nie udał. Lecz oni na pew­no nie da­dzą się wziąć żyw­cem.

De­spe­ra­cja, sio­stra roz­pa­czy.

Cza­ry prze­la­ły się przez wzgó­rze po­wol­ną, sy­czą­cą falą. Wi­dzia­ła je jako po­strzę­pio­ne, peł­za­ją­ce tuż przy zie­mi, mgli­ste smu­gi, ciem­niej­sze na kra­wę­dziach niż w środ­ku, nie­wzru­szo­ne, mimo wzma­ga­ją­ce­go się wia­tru. Pły­nę­ły w dół w tem­pie le­ni­we­go spa­ce­ru, po­że­ra­jąc wszyst­ko na swo­jej dro­dze. Su­che tra­wy i ra­chi­tycz­ne krzacz­ki marsz­czy­ły się i roz­pa­da­ły w sza­ry, lep­ki pył.

Bły­ska­wi­ce nie po­trze­bo­wa­ły wię­cej kon­nych, żeby za­mknąć pu­łap­kę.

Zwrot! Lewo!

Ko­nie nie­mal po­ło­ży­ły się na zie­mi, bio­rąc ostry za­kręt. Po­mknę­li wzdłuż ska­żo­ne­go ma­gią te­re­nu, po le­wej ma­jąc zbli­ża­ją­cą się ścia­nę że­la­za. Jeźdź­cy Bu­rzy po­sta­no­wi­li wresz­cie za­koń­czyć za­ba­wę.

Łuki!

Wi­dzia­ła zbli­ża­ją­cy się od­dział, lan­ce za­koń­czo­ne pę­tla­mi, ar­ka­ny, liny. Na­dal chcie­li ich brać żyw­cem. Za­ło­ży­ła na cię­ci­wę szy­dło, zo­sta­wia­jąc ostat­nią igłę w koł­cza­nie. Byli bli­sko.

Te­raz!

Od­da­li sal­wę, po­tem na­stęp­ną. Strza­ły le­cia­ły pła­sko i wbi­ja­ły się w koń­skie i ludz­kie pier­si, gło­wy, szy­je. La­skol­nyk nie wy­ma­gał, żeby wszy­scy w cza­ar­da­nie strze­la­li z ab­so­lut­nym mi­strzo­stwem, ale kil­ka ta­kich osób było. A ona za­wsze mia­ła dryg do łuku.

Pierw­szym szy­dłem zdję­ła z sio­dła Se-koh­land­czy­ka, któ­ry na swo­je nie­szczę­ście zbyt ni­sko opu­ścił tar­czę. Dru­gim prze­strze­li­ła gar­dło jego to­wa­rzy­szo­wi. Praw­dę mó­wiąc, mie­rzy­ła w twarz. Za­ło­ży­ła trze­cią strza­łę, na­pię­ła łuk...

Da­ghe­na krzyk­nę­ła ostrze­gaw­czo, gdy cza­ar­dan w peł­nym pę­dzie wpadł w mgli­ste smu­gi. Cza­ry, do tej pory pły­ną­ce le­ni­wie nad zie­mią, ru­szy­ły na­gle z miej­sca i w mgnie­niu oka owi­nę­ły się wo­kół koń­skich nóg. Wia­ło od nich chło­dem, lo­do­wa­tym tchnie­niem z naj­od­le­glej­szych re­jo­nów Wszech­rze­czy, z sa­me­go dna chło­sta­ne­go mroź­ny­mi wia­tra­mi pie­kła.

Jeźdź­cy Bu­rzy za­prze­sta­li po­ści­gu, za­trzy­mu­jąc się w od­le­gło­ści ja­kichś trzy­dzie­stu jar­dów, tuż przed gra­ni­cą po­kry­wa­ją­cych zie­mię cza­rów. Już nie byli po­trzeb­ni.

Ko­nie cza­ar­da­nu za­re­ago­wa­ły dzi­kim, wy­zy­wa­ją­cym rże­niem i po­mknę­ły przed sie­bie. Po­trze­ba było kil­ku dłu­gich chwil, za­nim ten chłód prze­gry­zie się przez żywe cia­ło, za­mro­zi mię­śnie i ścię­gna, ko­ści i krew, za­nim zmie­ni nogi wierz­chow­ców w ka­wał­ki mar­twej tkan­ki, pę­ka­ją­ce jak szkło. Jesz­cze mo­gli się wy­rwać.

Lecz cza­ry po­dą­ża­ły za nimi ni­czym przy­wią­za­ne do koń­skich pę­cin, a kto­kol­wiek nimi kie­ro­wał, był praw­dzi­wym mi­strzem i trzy­mał ich w gar­ści.

Gwiz­dek La­skol­ny­ka prze­bił się przez tę­tent ko­pyt.

Stać!!!

Za­trzy­ma­li się, szar­piąc wo­dze, aż nie­któ­re ko­nie przy­sia­dły na za­dach.

Da­ghe­na się­gnę­ła na­gle do wi­szą­cej przy sio­dle tor­by i wy­ję­ła garść ko­lo­ro­wych ka­my­ków. Roz­rzu­ci­ła je wo­kół sze­ro­kim, go­spo­dar­skim ge­stem, jak chłop sie­ją­cy zbo­że. Sza­re opa­ry po­łknę­ły żwir i przez chwi­lę nic się nie dzia­ło.

Po­tem, z miejsc gdzie upa­dły ka­my­ki, unio­sły się smu­gi pary, roz­legł się od­głos pę­ka­ją­cych w ża­rze kasz­ta­nów i po­ja­wi­ły się nie­wiel­kie wiry. I zu­peł­nie tak, jak­by każ­dy z nich eks­plo­do­wał, coś ro­ze­pchnę­ło sza­re pa­sma, wy­mio­tło je z grun­tu, jak­by od dołu po­wiał wiatr, i na­gle cza­ar­dan zna­lazł się w wol­nej prze­strze­ni, w krę­gu, do któ­re­go wro­gie cza­ry nie mia­ły do­stę­pu.

Ka­ile­an po­kle­pa­ła To­ry­na po spo­co­nej szyi i wy­krzy­wi­ła się do Da­ghe­ny.

– Ple­mien­na ma­gia, co? Mu­sisz mnie kie­dyś po­znać z tą swo­ją bab­ką.

Czar­no­wło­sa uśmiech­nę­ła się dzi­ko.

– Nie ma spra­wy, Ka­ile­an. Ona za­wsze jest ze mną. – Wy­cią­gnę­ła spod skó­rza­ne­go pan­ce­rza mały wo­re­czek i po­trzą­snę­ła. W środ­ku coś za­grze­cho­ta­ło. – Ka­ile­an, to moja bab­ka. Bab­ciu, po­znaj Ka­ile­an. Nie­źle strze­la z łuku jak na Me­ekhan­kę.

Wszy­scy w mil­cze­niu ga­pi­li się na wo­re­czek.

Duch przod­ka. Za­klę­ta w kil­ku ko­ściach, opie­ku­ją­ca się po­tom­ka­mi du­sza, któ­ra nie wy­bra­ła się w dro­gę do Domu Snu. Zgod­nie z Wiel­kim Ko­dek­sem za po­sia­da­nie cze­goś ta­kie­go szło się na stry­czek.

Ktoś z tyłu chrząk­nął.

– Hm... Pa­trząc na cie­bie, Dag, spo­dzie­wa­łem się, że two­ja bab­ka bę­dzie, hm... ciut wyż­sza.

Za­pa­dła ci­sza.

A po­tem wy­buch­nę­li śmie­chem, cały cza­ar­dan, jak je­den mąż. Ry­cze­li, par­ska­li i chi­cho­ta­li jak sza­leń­cy. Ktoś wtu­lił twarz w koń­ską grzy­wę, ktoś inny dła­wił się i char­czał, le­d­wo mo­gąc zła­pać dech. Czer­wo­ny ni­czym mak Ko­ci­mięt­ka ry­czał tak, że aż łzy spły­wa­ły mu po po­licz­kach, zna­cząc szlak w po­kry­wa­ją­cym je ste­po­wym ku­rzu. Dzię­ki ja­kimś ple­mien­nym, na wpół sza­mań­skim cza­rom zna­leź­li się w krę­gu wy­dar­tym za­bój­czej ma­gii. Od Bły­ska­wic dzie­li­ło ich za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt jar­dów, a za­śmie­wa­li się pod nie­bio­sa. I z tym śmie­chem wszyst­ko z nich spły­wa­ło, strach, zmę­cze­nie, otę­pie­nie i pod­szy­ta po­czu­ciem bez­na­dziei roz­pacz. Na­wet ko­niom udzie­lił się na­strój, bo za­czę­ły po­trzą­sać łba­mi, za­dzie­rać ogo­ny i nie­cier­pli­wie drep­tać w miej­scu.

Jeźdź­cy Bu­rzy sta­li od­dzie­le­ni od nich ma­gią, któ­rej nie śmie­li prze­kro­czyć, i ga­pi­li się w mil­cze­niu na za­no­szą­ce się śmie­chem nie­do­szłe ofia­ry. I na­wet naj­głup­szy z nich ro­zu­miał, że ści­ga­ny od­dział nie jest już grup­ką zde­spe­ro­wa­nych ucie­ki­nie­rów na za­go­nio­nych nie­mal na śmierć ko­niach.

Znów jest bo­jo­wym cza­ar­da­nem.

La­skol­nyk pierw­szy się uspo­ko­ił. Od­cze­kał chwi­lę, aż ucich­ną śmie­chy, i wło­żył gwiz­dek do ust.

Klin. Rów­naj.

Za­ję­li po­zy­cje jak na pa­ra­dzie, w kil­ka chwil for­mu­jąc klin. To też był po­kaz dla Bły­ska­wic. Wy­zy­wa­ją­cy i aro­ganc­ki.

– Dag, dasz radę otwo­rzyć nam przej­ście? – La­skol­nyk wska­zał na szczyt wzgó­rza.

Da­ghe­na scho­wa­ła wo­re­czek pod pan­cerz i sta­nę­ła w strze­mio­nach, żeby le­piej oce­nić od­le­głość.

– Dam. Ktoś się do­my­śla, jak da­le­ko to coś się­ga z dru­giej stro­ny?

– Dwa­dzie­ścia stóp – mruk­nę­ła Lea. – Nie wię­cej.

Lea. Do­sia­da­ła naj­brzyd­sze­go i jed­no­cze­śnie naj­szyb­sze­go ko­nia w cza­ar­da­nie. I wiesz­czy­ła. Wi­dzia­ła na od­le­głość.

– A ten, któ­ry rzu­cił te cza­ry? Źre­biarz?

Dziew­czy­na ro­zej­rza­ła się po wszyst­kich, wes­tchnę­ła cięż­ko i ze­sko­czy­ła z sio­dła. Uklę­kła na oba ko­la­na, wbi­ła obie dło­nie w po­kry­tą sza­rym py­łem zie­mię i gło­śno, jak­by wła­śnie wy­pły­nę­ła z głę­bi­ny, na­bra­ła po­wie­trza.

– Milę za wzgó­rzem. Dwóch Źre­bia­rzy – wy­rzu­ca­ła z sie­bie zda­nia, jak­by zma­ga­ła się z ja­kimś cię­ża­rem. – Set­ka zbroj­nych. Może wię­cej. Ten, któ­ry rzu­cił czar, nie wie, co się dzie­je. Co po­dziu­ra­wi­ło mu za­klę­cie. Jest zły. Czu­ję, jak wali mu ser­ce. Czu­ję... zbie­ra siły, za­raz ude­rzy znów...

Wy­rwa­ła dło­nie z sza­re­go pyłu i jed­nym su­sem zna­la­zła się w sio­dle.

– Ucie­kaj­my stąd, kha-dar.

La­skol­nyk ski­nął dło­nią i Da­ghe­na rzu­ci­ła przed sie­bie garść ka­my­ków. Lecz za­nim wszyst­kie znik­nę­ły w sza­ra­wych opa­rach, coś się zmie­ni­ło. Ka­ile­an nie wie­dzia­ła co, ale na­gle po­czu­ła się znacz­nie lżej. Aż za­krę­ci­ło jej się w gło­wie, jak­by na­gle za­czę­ła spa­dać z du­żej wy­so­ko­ści.

– Cof­nął czar! Za­raz ude­rzy zno­wu! Cwa­aaał!!!

Kha-dar po­tra­fił nie­źle krzy­czeć. Cza­ar­dan po­de­rwał się i ru­nął na­przód. Nie­mal w tej sa­mej chwi­li Jeźdź­cy Bu­rzy spię­li ko­nie i po­mknę­li za nimi.

Tyl­ko że te­raz za­sa­dy się zmie­ni­ły. Tym ra­zem w chwi­li star­tu oba od­dzia­ły dzie­li­ło le­d­wie kil­ka­dzie­siąt jar­dów, do­słow­nie do­bry rzut ka­mie­niem. Jed­ni i dru­dzy mie­li już bar­dzo zmę­czo­ne ko­nie, lecz Bły­ska­wi­ce wciąż wspie­rał Źre­biarz, a gdy­by na­wet po­ło­wa ich wierz­chow­ców mia­ła paść, resz­ta wy­star­czy­ła do po­ko­na­nia ucie­ka­ją­cych.

Od­le­głość mię­dzy ści­ga­ją­cy­mi a cza­ar­da­nem za­czę­ła się szyb­ko zmniej­szać. Ko­nie Jeźdź­ców Bu­rzy rwa­ły ta­kim cwa­łem, jak­by bie­gły w naj­waż­niej­szej go­ni­twie swo­je­go ży­cia. Prze­jeż­dża­jąc szczyt wzgó­rza, Ka­ile­an rzu­ci­ła okiem za sie­bie, w samą porę, by zo­ba­czyć, jak co naj­mniej dwa z nich po pro­stu prze­wra­ca­ją się na zie­mię. Sza­ra Sieć zbie­ra­ła swo­je żni­wo, choć i tak ro­bi­ła to zbyt wol­no, by cza­ar­dan La­skol­ny­ka mógł mieć na­dzie­ję na uciecz­kę.

Bo ich ko­nie, mimo chwi­lo­we­go od­po­czyn­ku, nie mia­ły już sił. Dy­sza­ły cięż­ko, rzę­żą­cy­mi hau­sta­mi za­sy­sa­jąc po­wie­trze, a mo­kra sierść le­pi­ła im się do bo­ków. Och, żad­ne inne zwie­rzę­ta na ca­łych prze­klę­tych Wiel­kich Ste­pach nie do­ko­na­ły­by tego, co one, nie da­ły­by rady tyle go­dzin umy­kać kil­ku a’ke­erom Bły­ska­wic, do­sia­da­ją­cych do­bo­ro­wych wierz­chow­ców i wspie­ra­nych przez cza­ry. Żad­ne. Ale na­wet one zna­la­zły się wresz­cie u kre­su swo­ich moż­li­wo­ści.

A za wzgó­rzem... Lek­ki stok pro­wa­dził wprost na dno ol­brzy­miej niec­ki, sze­ro­kiej przy­naj­mniej na milę. Na jej dru­gim krań­cu błysz­cza­ły zbro­je i lan­ce ostat­nie­go a’ke­eru Bły­ska­wic, tego, któ­ry jesz­cze nie brał udzia­łu w za­ba­wie, osła­nia­jąc po­zo­sta­łych Źre­bia­rzy. Od­dział wła­śnie roz­kła­dał skrzy­dła, szy­ku­jąc się do szar­ży. Za głów­ną li­nią po­zo­sta­wio­no tyl­ko kil­ku­na­stu kon­nych, za­pew­ne sza­ma­nów z oso­bi­sty­mi straż­ni­ka­mi. Ich Moce nie były już po­trzeb­ne i mo­gli spo­koj­nie, jak z te­atral­nej loży, ob­ser­wo­wać ostat­ni akt dra­ma­tu.

Bo cza­ar­dan nie miał żad­nych szans. Tu nie było wzgó­rza, za któ­re­go grzbie­tem mo­gli się scho­wać, a każ­dy ich ma­newr był wi­docz­ny jak na dło­ni. Nie zdo­ła­ją się ukryć, żeby zmie­nić kie­ru­nek uciecz­ki lub znie­nac­ka ude­rzyć. Ci z nad­jeż­dża­ją­ce­go a’ke­eru na­wet nie prze­szli jesz­cze w ga­lop, za­pew­ne mie­li tyl­ko wy­ła­py­wać ewen­tu­al­nych ucie­ki­nie­rów.

Mimo to La­skol­nyk spró­bo­wał. Gwiz­dek za­świsz­czał ko­men­dę i za­czę­li skrę­cać w lewo. Za wol­no, ko­nie ści­ga­ją­cych ich Bły­ska­wic były już ja­kieś trzy­dzie­ści jar­dów za nimi i cza­ar­dan za­czął nie­uchron­nie zbli­żać się do skrzy­dła po­go­ni. Jeźdź­cy Bu­rzy z ostat­nie­go a’ke­eru ru­szy­li, skra­ca­jąc dy­stans.

To­ryn cwa­ło­wał na koń­cu. Ka­ile­an bez żad­ne­go roz­ka­zu od­wró­ci­ła się i po­sła­ła dwie strza­ły za sie­bie. Je­den jeź­dziec spadł z ko­nia, ja­kiś wierz­cho­wiec za­rył chra­pa­mi w zie­mię, gdy cięż­ka strza­ła utkwi­ła mu do po­ło­wy drzew­ca w pier­si. Wy­rwa, któ­ra po­ja­wi­ła się w ścia­nie kon­nych, zni­kła, za­nim zdą­ży­ła mru­gnąć, a chwi­la, gdy strze­la­ła, trwa­ją­ce dwa ude­rze­nia ser­ca za­kłó­ce­nie ryt­mu, kosz­to­wa­ło ją ko­lej­ne pięć jar­dów. Do­słow­nie czu­ła od­dech ści­ga­ją­cych na kar­ku.

Gwiz­dek La­skol­ny­ka przy­wo­łał ją do po­rząd­ku.

Nie strze­lać! Przy­go­to­wać się!

Przy­go­to­wać się? Na co???

Z nie­ba, ni­czym sza­ra bły­ska­wi­ca, ru­nął ptak. Ste­po­wy ja­strząb, za­bój­ca i po­strach pardw, ku­ro­patw i wę­drow­nych go­łę­bi. Dra­pież­nik, w lo­cie nur­ko­wym szyb­szy niż bełt z ku­szy, spadł pro­sto na gło­wę ko­nia pro­wa­dzą­ce­go lewe skrzy­dło po­ści­gu. Ka­ile­an wy­da­wa­ło się, że na­wet w tę­ten­cie ko­pyt, w po­mru­ku chra­pli­wych koń­skich od­de­chów usły­sza­ła zgrzyt pa­zu­rów o czasz­kę i obrzy­dli­we, mo­kre mla­śnię­cie, z ja­kim pę­kło tra­fio­ne dzio­bem oko. Wierz­cho­wiec za­wył. Nie za­rżał, tyl­ko za­wył i pierw­szy raz w ży­ciu sły­sza­ła taki od­głos wy­do­by­wa­ją­cy się z koń­skie­go gar­dła. Ptak, rzecz ja­sna, zgi­nął na miej­scu, lecz ra­nio­ny koń, wciąż wy­da­jąc to prze­ra­ża­ją­ce, nie­sa­mo­wi­te wy­cie, rzu­cił się w bok i wpadł na są­sia­da z li­nii. Dwa wierz­chow­ce ru­nę­ły na zie­mię, pod­ci­na­jąc nogi trze­cie­mu.

Świst i prze­ni­kli­wy, świ­dru­ją­cy uszy krzyk ko­lej­ne­go pta­ka zla­ły się w jed­no. Dru­ga sza­ra bły­ska­wi­ca ude­rzy­ła w łeb na­stęp­ne­go ko­nia, na­tych­miast eks­plo­do­wa­ła kłę­bem po­krwa­wio­nych piór, lecz tra­fio­ny wierz­cho­wiec po­tknął się, a jego jeź­dziec wy­le­ciał z sio­dła.

Z nie­ba spadł trze­ci ptak, po­tem czwar­ty i pią­ty.

W kil­ka chwil całe lewe skrzy­dło two­rzą­ce­go po­ścig pół­księ­ży­ca prze­sta­ło ist­nieć. Ko­nie Se-koh­land­czy­ków mimo po­na­gleń zwal­nia­ły, bo­czy­ły się i nie chcia­ły da­lej biec. Były bo­jo­wy­mi ogie­ra­mi, mo­gły wy­trzy­mać strza­ły, mie­cze i sza­ble, mo­gły przejść przez ogień i wodę, ale coś ta­kie­go oka­za­ło się po­nad ich siły.

A cza­ar­dan miał przed sobą lukę.

Ka­ile­an ro­zej­rza­ła się. Kto? Kto, do cho­le­ry, dys­po­nu­je taką mocą? Zer­k­nę­ła na Da­ghe­nę. Ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi,

I wte­dy Jan­ne Ne­wa­ryw, cwa­łu­ją­cy obok, uniósł gło­wę i spoj­rzał jej w oczy. Jego prze­raź­li­wie ob­na­żo­ny ból ude­rzył ją jak obuch. Jan­ne mru­gnął i przez chwi­lę wy­da­wa­ło jej się, że ma żół­te tę­czów­ki. Żół­te jak oczy so­ko­ła.

Za nimi ko­lej­ny ptak ru­nął w dół.

A cza­ar­dan pę­dził już przed sie­bie, ko­lej­ny raz wy­rwa­li się z pu­łap­ki, znów mie­li cień szan­sy. Sko­tło­wa­ne, prze­ra­żo­ne lewe skrzy­dło po­ści­gu prak­tycz­nie sta­nę­ło, śro­dek mu­siał je wy­mi­nąć, skrzy­dło pra­we było po­nad dwie­ście jar­dów za nimi, nad­cią­ga­ją­cy z prze­ciw­ka a’keer do­pie­ro za­czy­nał ga­lo­po­wać, usi­łu­jąc od­ciąć im dro­gę, ale był sta­now­czo za da­le­ko. Mo­gli znów uciec.

Ja­kieś pół mili przed nimi, na sa­mym skra­ju niec­ki, z tra­wy unio­sły się sza­re smu­gi. Za­kłę­bi­ły się, za­tań­czy­ły wbrew wia­tro­wi wie­ją­ce­mu od wscho­du i okrze­pły. A po­tem ru­szy­ły ku nim, le­ni­wie, po­wo­li, zo­sta­wia­jąc za sobą sze­ro­kie pa­smo sza­re­go pyłu.

Mimo ło­mo­tu ko­pyt wa­lą­cych o step, sły­sze­li, jak przed nimi pęka zie­mia, w mgnie­niu oka za­mie­nia­jąc się w wiecz­ną zmar­z­li­nę. Sza­re kłę­by nie snu­ły się już przy grun­cie, lecz mia­ły do­bre dzie­sięć stóp wy­so­ko­ści, dość, by przy­kryć ko­nia z jeźdź­cem. Tra­wy przed nimi po­kry­ły się szro­nem. Tym ra­zem Źre­biarz użył ca­łej swo­jej Mocy. Nie prze­ja­dą.

Lecz cwa­ło­wa­li przed sie­bie, po­słusz­ni gwizd­ko­wi La­skol­ny­ka, któ­ry na­wo­ły­wał: Na­przód! Na­przód! Na­przód!

Więc sku­li­li się w sio­dłach i rwa­li wprost na su­ną­ce le­ni­wie sza­re kłę­by.

Byli cza­ar­da­nem.

A ści­ga­ją­ce ich a’ke­ery po­łą­czy­ły się, wy­rów­na­ły szyk i pę­dzi­ły za nimi. Ale już nie­zbyt szyb­ko, le­d­wo spo­koj­nym ga­lo­pem, a wi­dząc, jak ścia­na cza­rów roz­ra­sta się na boki i wy­gi­na w pół­ko­le, Ka­ile­an prze­sta­ła się temu dzi­wić.

Ga­lop!

Zwol­ni­li nie­co, wy­rów­na­li. Spoj­rza­ła w lewo, na Jan­ne­go, po­tem w pra­wo, na Da­ghe­nę. Obo­je sie­dzie­li w sio­dłach wy­pro­sto­wa­ni, jak­by wy­bra­li się na prze­jażdż­kę. To­pór męż­czy­zny po­ły­ski­wał w słoń­cu, krót­kie sza­ble dziew­czy­ny, przy któ­rych jel­cach wi­sia­ły pió­ra i na­ni­za­ne na rze­mień ka­my­ki, tkwi­ły jesz­cze w po­chwach, lecz Dag mia­ła już ręce wol­ne.

Kłus!

Zwol­ni­li znów. Usły­sza­ła, że po­ścig zro­bił to samo. Nie obej­rza­ła się jed­nak. Przed nią Ko­ci­mięt­ka wsu­nął łuk w łu­bie, za­ło­żył tar­czę na ra­mię i wy­cią­gnął sza­blę. Ja­dą­ca obok nie­go Ve­ria się­gnę­ła po krót­ką lan­cę. Obej­rza­ła się i po­sła­ła Ka­ile­an sze­ro­ki uśmiech. I na­gle prze­sta­ło ją ob­cho­dzić to, że za ple­ca­mi ma trzy­sta Bły­ska­wic, a przed sobą mroź­ną falę. Byli cza­ar­da­nem, ro­dzi­ną, to­wa­rzy­sza­mi i kam­ra­ta­mi, i do­ko­na­li cze­goś, o czym dłu­go będą opo­wia­dać na Ste­pach. Przez pół dnia wo­dzi­li za nos kil­ku­set Jeźdź­ców Bu­rzy i po­trze­ba było do­pie­ro Źre­bia­rzy, żeby ich do­paść. A i te­raz nie są jesz­cze po­ko­na­ni. Jesz­cze mogą za­wró­cić ko­nie i po­cwa­ło­wać wprost na Bły­ska­wi­ce, i na zim­ny uśmiech Laal, wie­lu ko­czow­ni­ków po­ża­łu­je, że to nie ich ko­nie pa­dły po dro­dze. Od­wza­jem­ni­ła uśmiech.

Byli wol­nym cza­ar­da­nem, wo­ju­ją­cym ro­dem, a ich kha-da­rem był sam La­skol­nyk.

Po­dob­nie jak Ko­ci­mięt­ka, wsu­nę­ła łuk w łu­bie i wy­cią­gnę­ła sza­blę. I po raz pierw­szy była szcze­rze za­do­wo­lo­na, że Ber­deth znikł. Je­śli mo­żesz oszczę­dzić przy­ja­cio­łom pa­skud­nej śmier­ci, zrób to.

Za­trzy­ma­li się kil­ka­dzie­siąt kro­ków przed ścia­ną cza­rów i za­wró­ci­li ko­nie.

Zna­leź­li się w okrę­gu, któ­re­go jed­ną po­ło­wę sta­no­wi­ły cza­ry, a dru­gą zbroj­ni. Da­ghe­na tyl­ko raz obej­rza­ła się na skłę­bio­ne, sza­re smu­gi i wy­krzy­wi­ła usta. To za nimi zde­cy­do­wa­nie prze­kra­cza­ło jej Moce. I Moce jej bab­ki też, prze­mknę­ło Ka­ile­an przez myśl. Uśmiech­nę­ła się le­ciut­ko. Aż tu czu­ła na ple­cach bi­ją­cy od cza­rów Źre­bia­rza chłód.

Bły­ska­wi­ce za­trzy­ma­ły się sto jar­dów przed nimi. Od ich li­nii po­now­nie ode­rwał się po­je­dyn­czy jeź­dziec. Tyl­ko że te­raz trzy­mał lan­cę gro­tem w dół, a hełm umie­ścił na jej unie­sio­nym w górę koń­cu. Pas prze­su­nął wo­kół bio­der tak, że po­chwa z sza­blą plą­ta­ła mu się gdzieś za ple­ca­mi, a tar­czę po­wie­sił przy sio­dle. Je­chał ne­go­cjo­wać.

W po­ło­wie dro­gi za­trzy­mał się i po­trzą­snął lan­cą. Hełm za­dźwię­czał.

La­skol­nyk po­wo­li zdjął wła­sny i za­ło­żył na łęk sio­dła. Uniósł obie dło­nie.

Ko­czow­nik pod­je­chał bli­żej. Wy­raź­nie wi­dzia­ła jego twarz, mło­dą jak na Jeźdź­ca Bu­rzy i w dziw­ny spo­sób nie­śmia­łą.

Se-koh­land­czyk ogar­nął ich wzro­kiem, po­krę­cił gło­wą, otwo­rzył, za­mknął i po­now­nie otwo­rzył usta.

– Wszy­scy – za­chry­piał spierzch­nię­ty­mi war­ga­mi. – Do­je­cha­li­ście tu wszy­scy.

La­skol­nyk po­chy­lił się lek­ko, jak­by za­cie­ka­wio­ny.

– Gdzie po­przed­ni mów­ca?

– Padł. Strza­ła tra­fi­ła go w usta.

– Więc mó­wić z pew­no­ścią nie może. A ty, jak się na­zy­wasz? Albo nie – po­pra­wił. – Nie mów. To nie­waż­ne. Cze­go chce­cie?

– Mam po­roz­ma­wiać o pod­da­niu...

– Aaaa, to dla­te­go pę­dzi­cie tak za nami przez pół dnia. Ale nie mogę was wziąć do nie­wo­li. Spie­szę się do Li­th­rew. Je­śli jed­nak po­je­dzie­cie do Ma­łe­go Byn­der, to dam wam list do do­wód­cy tam­tej­sze­go puł­ku. Po­wi­nien po­trak­to­wać was ła­god­nie.

Za­śmia­li się. Ale ja­koś tak bez zło­śli­wo­ści, po pro­stu jak z do­bre­go żar­tu. Za to mło­dy po­sła­niec po­czer­wie­niał i wska­zał ręką za sie­bie.

– Ja...

– Nie – kha-dar prze­rwał mu ci­cho, lecz z na­ci­skiem.

– Nie mo­żesz mach­nąć dło­nią i rzu­cić ich do ata­ku, bo do­sta­li roz­kaz, żeby wziąć mnie żyw­cem. Zu­peł­nie jak­by to, czy dam się wziąć żyw­cem, nie za­le­ża­ło tyl­ko ode mnie. Po­wiedz mi, mów­co, czy wasi Źre­bia­rze czer­pią z Mocy bo­gów?

– Nie... nie ro­zu­miem.

La­skol­nyk wska­zał ręką na ota­cza­ją­cy ich od­dział.

– Je­den z nich pół dnia utrzy­mu­je Sza­rą Sieć dla kil­ku­set koni. Jest... Na­praw­dę do­rów­nu­je na­szym wiel­kim bi­tew­nym ma­gom. Dru­gi po­sta­wił nam za ple­ca­mi ścia­nę cza­rów, któ­rej po­win­no się użyć w bi­twie prze­ciw ca­łej ar­mii. To też zna­ko­mi­ty cza­row­nik. Ale to kosz­tu­je. Bar­dzo wie­le kosz­tu­je.

Se-koh­land­czyk za­mru­gał, na­dal nic nie ro­zu­mie­jąc. La­skol­nyk wes­tchnął.

– Za­py­tam ina­czej. Czy nie są­dzisz, że mu­szą już być bar­dzo zmę­cze­ni?

Kha-dar uniósł rękę. Brzęk­nął łuk i w nie­bo po­mknę­ła po­je­dyn­cza strza­ła. Mło­dy ko­czow­nik sie­dział z otwar­ty­mi usta­mi, ga­piąc się na cią­gną­cy za sobą ja­skra­wo­czer­wo­ną wstąż­kę po­cisk. Strza­ła wzbi­ła się w nie­bo wy­so­ko, wy­so­ko, nie­mal na gra­ni­cę wi­docz­no­ści. Gdy­by nie ło­po­czą­ca za nią Czer­wień, pew­nie stra­ci­li­by ją z oczu.

Przez chwi­lę wszy­scy, cza­ar­dan i Bły­ska­wi­ce, tkwi­li nie­ru­cho­mo, z gło­wa­mi za­dar­ty­mi pod nie­bo, nie­któ­rzy pew­nie na­wet nie zdą­ży­li jesz­cze za­dać so­bie py­ta­nia, co wła­ści­wie ozna­cza ten sy­gnał, gdy na­de­szła od­po­wiedź.

A na­de­szła od stro­ny zie­mi, któ­ra za­drża­ła, jak­by prze­szy­ta zwia­stu­ją­cym go­rącz­kę dresz­czem. Ka­ile­an wy­czu­wa­ła to drże­nie, na­wet w sio­dle, i z za­pie­ra­ją­cą dech w pier­siach, nie­mal obłęd­ną ra­do­ścią zro­zu­mia­ła, co to jest. Zie­mia drży w ten spo­sób, gdy ty­siąc pan­cer­nej jaz­dy idzie do szar­ży. Siód­my nad­cho­dził.

Po­prze­dza­ła go fala cza­rów. Coś ude­rzy­ło od tyłu w mroź­ny mur i ścia­na za ich ple­ca­mi wy­gię­ła się, za­fa­lo­wa­ła i tchnę­ła mro­zem. Ale La­skol­nyk miał ra­cję, utrzy­ma­nie tak po­tęż­ne­go cza­ru przez tak dłu­gi czas było po­twor­nie mę­czą­ce i na­wet Źre­biarz do­rów­nu­ją­cy Mocą wiel­kim bi­tew­nym ma­gom Im­pe­rium pła­cił za to strasz­li­wą cenę. Zresz­tą cza­ro­dzie­je słu­żą­cy w puł­ku gwar­dii też nie wy­pa­dli sro­ce spod ogo­na. Fala ro­ze­dr­ga­ne­go od go­rą­ca po­wie­trza owi­nę­ła się wo­kół sza­rej ścia­ny i wdu­si­ła ją w zie­mię.

Li­nia Jeźdź­ców Bu­rzy za­kłę­bi­ła się. Wła­ści­wie to mie­li dwa wyj­ścia, rzu­cić się na sto­ją­cy spo­koj­nie cza­ar­dan albo za­wró­cić ko­nie i uciec przed nad­cho­dzą­cym za­gro­że­niem. Chy­ba za­bra­kło im do­bre­go do­wód­cy, ko­goś, kto bły­ska­wicz­nie po­dej­mie de­cy­zję i wyda od­po­wied­nie roz­ka­zy, bo choć grunt drżał co­raz bar­dziej, od­dział stał na miej­scu jak wro­śnię­ty w zie­mię. Do­pie­ro gdy cza­ry Źre­bia­rza zo­sta­ły prze­ła­ma­ne, kil­ku­dzie­się­ciu jeźdź­ców ru­szy­ło do stra­ceń­czej szar­ży na od­dział La­skol­ny­ka. Resz­ta na­dal tkwi­ła w miej­scu.

Gwiz­dek kha-dara za­wró­cił cza­ar­dan i oni rów­nież po­cwa­ło­wa­li w górę niec­ki. Kil­ka ostrych ko­mend ufor­mo­wa­ło ich w wą­ski, po­dwój­ny rząd.

W chwi­li, gdy zbli­ży­li się do kra­wę­dzi, wy­pa­dły zza niej pan­cer­ne cho­rą­gwie. Ścia­na jeźdź­ców roz­dzie­li­ła się po obu stro­nach cza­ar­da­nu i z ło­mo­tem ko­pyt, po­wie­wa­jąc płasz­cza­mi i zie­lo­ny­mi chu­s­ta­mi, ru­nę­ła przed sie­bie. Tych kil­ku­dzie­się­ciu ko­czow­ni­ków, któ­rzy ści­ga­li od­dział La­skol­ny­ka, w mgnie­niu oka stra­to­wa­no i star­to w pył.

Cza­ar­dan za­trzy­mał się, tym ra­zem bez ko­men­dy. Za­wró­ci­li ko­nie i usta­wi­li się na kra­wę­dzi niec­ki. Wi­dok rze­czy­wi­ście był jak z naj­lep­szych miejsc naj­lep­sze­go te­atru. Tyl­ko że te­raz to nie oni gra­li głów­ne role w dra­ma­cie.

Bły­ska­wi­ce były już roz­gro­mio­ne. Co praw­da sta­wi­li czo­ło szar­żu­ją­cym gwar­dzi­stom, ale chy­ba tyl­ko dla­te­go, że nie mia­ły one in­ne­go wyj­ścia. Tych nie­speł­na trzy­stu, któ­rzy za­my­ka­li pu­łap­kę, w więk­szo­ści sie­dzia­ło na za­go­nio­nych nie­mal na śmierć ko­niach, a La­skol­nyk miał ra­cję rów­nież co do dru­gie­go Źre­bia­rza. Sza­ra Sieć wy­ssa­ła z nie­go siły i w chwi­li, gdy za­ata­ko­wał ich Siód­my, nie zdą­żył jej za­pleść po­now­nie. Może zresz­tą zgi­nął w cza­sie pierw­szej szar­ży, kto wie? W każ­dym ra­zie żad­ne cza­ry nie roz­bły­sły nad ścia­ną kon­nych i przez kil­ka ude­rzeń ser­ca oba od­dzia­ły prze­mie­sza­ły się ze sobą, two­rząc kłę­bią­cą się, brzę­czą­cą że­la­zem i wy­da­ją­cą nie­ludz­kie ryki li­nię. Do­pie­ro wi­dząc wal­czą­cych, Ka­ile­an uświa­do­mi­ła so­bie, że swo­je pół­pan­cer­ne cho­rą­gwie Im­pe­rium uzbra­ja­ło i opan­ce­rza­ło na wzór Bły­ska­wic. Po­dob­ne kol­czu­gi i heł­my, po­dob­ne sza­ble i lan­ce. Gdy­by nie płasz­cze i zie­lo­ne chu­s­ty, trud­no by­ło­by się zo­rien­to­wać, kto kogo leje, po­my­śla­ła kwa­śno. Nie­mal w tej sa­mej chwi­li ata­ku­ją­cy prze­ła­ma­li li­nię sta­wia­ją­cych roz­pacz­li­wy opór a’ke­erów i Jeźdź­cy Bu­rzy rzu­ci­li się do uciecz­ki.

Lecz nie było gdzie ucie­kać. Przez prze­ciw­le­głą kra­wędź niec­ki prze­la­ła się nie­re­gu­lar­na, po­strzę­pio­na li­nia pstro­ka­tej kon­ni­cy. Wol­ne cza­ar­da­ny, z któ­ry­mi do­wód­ca Siód­me­go pod­pi­sał kon­trakt, rów­nież przy­łą­czy­ły się do za­ba­wy.

Pa­trząc na tem­po, w ja­kim pa­da­li ko­czow­ni­cy, Ka­ile­an wąt­pi­ła, czy kto­kol­wiek z no­we­go od­dzia­łu zdą­ży ściąć się z Se-koh­land­czy­ka­mi. Ci, któ­rzy bra­li udział w po­ści­gu za cza­ar­da­nem La­skol­ny­ka, mie­li tak za­go­nio­ne ko­nie, że nie­któ­re po pro­stu sta­wa­ły, zwie­sza­jąc gło­wy. Za­nim ich jeźdź­cy zdą­ży­li ze­sko­czyć z sio­deł, z koń­skie­go grzbie­tu zdej­mo­wa­ło ich pchnię­cie lan­cą lub cios sza­blą. Je­dy­nie a’keer osła­nia­ją­cy Źre­bia­rzy miał wy­po­czę­te wierz­chow­ce i to chy­ba one gna­ły na cze­le ucie­ka­ją­cych.

Źre­bia­rze, przy­po­mnia­ła so­bie. Zo­sta­ło dwóch i garść strze­gą­cych ich kon­nych. Gdzie?

Pę­dzi­li wła­śnie w stro­nę środ­ka niec­ki, tam, gdzie mia­ły się za chwi­lę ze­tknąć dwie fale kon­nych. A za nimi, ło­po­cząc płasz­cza­mi jak na ja­kimś ki­czo­wa­tym, mi­li­ta­ry­stycz­nym fre­sku, su­nę­ła ko­lej­na cho­rą­giew Siód­me­go, flan­ko­wa­na na skrzy­dłach przez kil­ku­dzie­się­ciu pół­dzi­kich jeźdź­ców. Jak na ko­men­dę wszy­scy, ka­wa­le­rzy­ści i nie­re­gu­lar­na jaz­da, unie­śli łuki i z ja­kichś stu pięć­dzie­się­ciu jar­dów wy­pu­ści­li strza­ły. Te, tar­gnię­te dzi­kim po­dmu­chem, za­wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu i zmie­ni­ły tor lotu. Źre­bia­rze osła­nia­li się cza­ra­mi, choć trud­no rzu­cać za­klę­cia z grzbie­tu pę­dzą­ce­go ko­nia. Tym­cza­sem strza­ły sy­pa­ły się na nich już nie­ustan­nym desz­czem, ści­ga­ją­cy do­brze wie­dzie­li, że do­pó­ki cza­row­ni­cy będą zaj­mo­wać się po­ci­ska­mi, do­pó­ty nie zdo­ła­ją od­po­wie­dzieć ma­gią. Sta­re po­wie­dze­nie gło­si­ło, że jak przy­ci­śniesz maga do muru, wal w nie­go, do­pó­ki nie pu­ści krwi no­sem i usza­mi. I to wła­śnie ro­bi­li ka­wa­le­rzy­ści, ata­ko­wa­li raz za ra­zem, wie­dząc, że w koń­cu Źre­bia­rze osłab­ną lub spóź­nią się z re­ak­cją.

– A resz­ta, kha-dar? Gdzie? – Ko­ci­mięt­ka ob­ser­wo­wał rzeź na dole z miną za­wo­do­we­go żoł­nie­rza. – Nas mi­nę­ły trzy, tam jest jed­na. Gdzie po­zo­sta­łe dwie cho­rą­gwie i po­ło­wa kon­trak­to­wych?

– Tu i tam. – La­skol­nyk wy­ko­nał nie­okre­ślo­ny gest. – Ktoś musi za­jąć się tymi, któ­rych ko­nie pa­dły po dro­dze, praw­da? I tymi, któ­rzy wzbi­ja­li tu­ma­ny ku­rzu. I nie po­pi­suj się, Sar­den. To jesz­cze nie ko­niec.

Dwa od­dzia­ły kon­nych zde­rzy­ły się po­środ­ku niec­ki. Wła­ści­wie była to rzeź – nie­speł­na set­ka Bły­ska­wic prze­ciw sze­ściu set­kom gwar­dii i trzem nie­re­gu­lar­nej jaz­dy. Nie­re­gu­lar­nej w sen­sie bra­ku jed­no­li­te­go umun­du­ro­wa­nia i uzbro­je­nia, bo więk­szość wol­nych cza­ar­da­nów sta­no­wi­ły ste­po­we za­bi­ja­ki, któ­re pół ży­cia spę­dzi­ły na ta­kich po­tycz­kach i z któ­rych nie­je­den miał za sobą służ­bę w woj­sku. Więc nie po­zwo­li­li się ro­ze­rwać, mimo że reszt­ki ostat­nie­go a’ke­eru naj­wy­raź­niej pró­bo­wa­ły to zro­bić, w ostat­niej chwi­li for­mu­jąc luź­ny klin. Ale klin zo­stał spraw­nie stę­pio­ny i osa­dzo­ny w miej­scu, a po chwi­li w jego miej­scu wi­dać już było tyl­ko ol­brzy­mie koło, z top­nie­ją­cym w oczach cen­trum.

Źre­bia­rze gna­li wprost na to koło, mimo po­go­ni sie­dzą­cej na kar­ku. Prze­by­li już po­ło­wę dro­gi, zo­sta­ło im le­d­wo trzy­sta pięć­dzie­siąt, może czte­ry­sta jar­dów. Szu­ka­ją śmier­ci?, zdą­ży­ła po­my­śleć, gdy ja­kieś dwie­ście jar­dów przed ucie­ka­ją­cy­mi pod­nio­sły się z zie­mi mgli­ste pa­sma.

La­skol­nyk za­re­ago­wał pierw­szy.

– Na­przód! Cwał!

Ru­szy­li, po­ga­nia­jąc ko­nie do ostat­nie­go, roz­pacz­li­we­go zry­wu.

Sza­ra mgła pod­no­si­ła się co­raz wy­żej i co­raz sze­rzej roz­kła­da­ła ra­mio­na. Su­nę­ła w tem­pie ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia i tyl­ko kil­ka ude­rzeń ser­ca dzie­li­ło ją od po­chło­nię­cia za­ję­tych wal­ką cho­rą­gwi. Po­wie­trze nad nią skrzy­ło za­mar­z­nię­ty­mi dro­bi­na­mi, zie­mia nie­mal ję­cza­ła, w mgnie­niu oka sku­wa­na chło­dem. To by­ła­by do­bra wy­mia­na, po­ło­wa puł­ku i kil­ka­na­ście cza­ar­da­nów w za­mian za trzy a’ke­ery. A w cha­osie po­wsta­łym po tej rze­zi Źre­bia­rze mo­gli­by uciec, omi­ja­jąc kłę­bo­wi­sko za­mar­z­nię­tych na kość ciał.

Ka­ile­an ma­chi­nal­nie wy­cią­gnę­ła łuk i za­ło­ży­ła ostat­nią igłę na cię­ci­wę. To bez sen­su, prze­mknę­ło jej przez gło­wę, nie zdą­ży­my, w ża­den spo­sób nie...

Fala go­rą­ca ude­rzy­ła w skrzy­dło mroź­nej ścia­ny, prze­bi­ła się i ru­nę­ła na Źre­bia­rzy. Ka­ile­an wi­dzia­ła ją jako smu­gę fa­lu­ją­ce­go po­wie­trza, zo­sta­wia­ją­cą za sobą pas spo­pie­lo­nych ro­ślin. Żad­nych pło­mie­ni, żad­ne­go otwar­te­go ognia, sam żar. Kto? – ro­zej­rza­ła się. Kto ude­rzył cza­rem?

Ko­lej­na cho­rą­giew wy­ło­ni­ła się zza kra­wę­dzi niec­ki, a na jej cze­le pę­dził po­je­dyn­czy jeź­dziec. Z jego pra­wej dło­ni, wy­cią­gnię­tej przed sie­bie, bu­cha­ło go­rą­co.

Ucie­ka­ją­cy skrę­ci­li w miej­scu, a ścia­na mro­zu, su­ną­ca ku do­rzy­na­ją­cym reszt­ki Bły­ska­wic cho­rą­gwiom, roz­wia­ła się nie­mal w oczach. Za to ko­lej­na wy­ro­sła na­prze­ciw fali go­rą­ce­go po­wie­trza.

Star­cie było krót­kie i bru­tal­ne, dwa cza­ry, go­rą­co i mróz, zde­rzy­ły się, po­że­ra­jąc się na­wza­jem. Buch­nę­ły kłę­by pary, zie­mia za­drża­ła, jak­by dwie gi­gan­tycz­ne be­stie zwar­ły się w wal­ce i jed­no­cze­śnie pa­dły, po­ko­na­ne. I tyle. Lecz woj­sko­wy mag osią­gnął swój cel, od­cią­ga­jąc uwa­gę Źre­bia­rza od resz­ty żoł­nie­rzy.

To wtar­gnię­cie w umysł było bru­tal­ne. Nie­okrze­sa­ne i zwie­rzę­ce. A ona pra­wie krzyk­nę­ła z ra­do­ści i za­po­mnia­ła o wy­pusz­cze­niu strza­ły.

Ca­łym swo­im na wpół dzi­kim je­ste­stwem Ber­deth wró­cił. I od razu na­stą­pi­ło zjed­no­cze­nie, aż za­krę­ci­ło się jej w gło­wie. Za­mknę­ła oczy.

Niech cię li­cho, ku­dła­ty dur­niu, za­klę­ła w my­ślach, chcesz, że­bym spa­dła z ko­nia?

Za­la­ły ją ob­ra­zy wspo­mnień. Nie­ludz­kie, w któ­rych do­mi­no­wa­ły sza­re bar­wy i ko­lo­ro­we za­pa­chy. Ste­py. Obca obec­ność. Za­cie­ka­wie­nie. Za­in­try­go­wa­nie. Od­kry­cie. Nie­do­wie­rza­nie. Strach. Ból. Gniew. I wresz­cie zim­na jak ści­ga­ją­ce ich nie­daw­no cza­ry – nie­na­wiść.

Pierw­szy raz Ber­deth prze­ka­zy­wał jej tak wy­raź­ne i skom­pli­ko­wa­ne od­czu­cia.

Lecz gdy otwo­rzy­ła oczy i spoj­rza­ła na reszt­ki gru­py ochra­nia­ją­cej Źre­bia­rzy, po raz ko­lej­ny omal nie spa­dła z ko­nia.

Ucie­ka­ją­cy cza­row­ni­cy kie­ro­wa­li się w je­dy­ną lukę, jaka im po­zo­sta­ła – mię­dzy cza­ar­dan La­skol­ny­ka a pró­bu­ją­cą ich za­mknąć od dru­giej stro­ny cho­rą­giew. Strza­ły na­dal sy­pa­ły się w ich stro­nę gę­sto, lecz jak do tej pory bez­sku­tecz­nie. Te­raz wi­dzia­ła dla­cze­go. Ich nie chro­nił zwy­kły czar. To nie było nic w sty­lu uży­wa­nej przez ma­gów Im­pe­rium skon­cen­tro­wa­nej Mocy, któ­ra w za­leż­no­ści od aspek­tu mo­gła od­bi­jać, spo­wal­niać lub zmie­niać kie­ru­nek po­ci­sków.

Nad od­dzia­łem Źre­bia­rzy uno­si­ły się du­chy.

Du­chy przy­ku­te czar­ny­mi, na wpół przej­rzy­sty­mi łań­cu­cha­mi do pasa, jaki za­ło­żył je­den z cza­row­ni­ków. Było ich... sześć, osiem... dzie­sięć. Wi­dzia­ła trzy ste­po­we wil­ki, je­le­nia, dwa psy, mło­de­go ko­nia, coś, co mu­sia­ło być du­chem ma­łe­go niedź­wie­dzia, i... dwo­je lu­dzi. Męż­czy­znę i ko­bie­tę. I to te du­chy od­bi­ja­ły po­ci­ski. Od­bi­ja­ły i krwa­wi­ły. Za każ­dym ra­zem, gdy prze­szy­wa­ła je strza­ła – by zmie­niw­szy kie­ru­nek, upaść nie­szko­dli­wie gdzieś z boku – szar­pa­ły się na uwię­zi, jak­by za­da­wa­no im praw­dzi­we rany. Z miejsc tra­fie­nia wy­pły­wa­ły ciem­ne, ole­iste smu­gi, przez chwi­lę uno­szą­ce się w po­wie­trzu, by za­raz spły­nąć w dół i wzmoc­nić łą­czą­cy je z pa­sem łań­cuch. Im czę­ściej du­chy były tra­fia­ne, tym moc­niej­sze i trwal­sze sta­wa­ły się ich pęta.

Po­ja­wi­ło się wspo­mnie­nie. Noc, gwiaz­dy – ja­sne krop­ki bez za­pa­chu, ślad za­ją­ca, któ­ry prze­bie­gał w po­bli­żu wie­czo­rem, i to­wa­rzy­szą­cy mu za­pach ste­po­we­go lisa. Prze­lot­na ocho­ta, żeby spraw­dzić, czy ku­zyn na­peł­nił żo­łą­dek. I na­gle TO. Czar­ny łań­cuch wy­ła­nia­ją­cy się z ciem­no­ści i ude­rza­ją­cy pro­sto w pierś. Prze­szy­wa­ją­ce na wskroś, lo­do­wa­te i go­rą­ce jed­no­cze­śnie ko­rze­nie, któ­re z nie­go wy­ro­sły, wy­peł­nia­ją całe cia­ło, się­ga­ją każ­dej koń­czy­ny. I na­gle nie jest już sobą. Wsta­je, choć nie chce, idzie, choć nie chce. A po­tem do­sta­je sza­łu. Szar­pie się, gry­zie łań­cuch, a choć czu­je w py­sku praw­dzi­we, zim­ne że­la­zo, ogni­wa wresz­cie się pod­da­ją. Prze­wra­ca się, ta­rza, gry­zie moc­niej, zim­ne ko­rze­nie pę­ka­ją i na­gle ma wła­dzę nad tyl­ny­mi ła­pa­mi, po­tem pę­ka­ją ko­lej­ne ogni­wa, wsta­je, za­ta­cza się, war­czy. Za­ci­ska szczę­ki, aż ja­sne świa­tło wy­bu­cha mu pod czasz­ką.

Łań­cuch pęka.

To wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż mgnie­nie oka. Te­raz to były jej wspo­mnie­nia, jak­by to ona skra­da­ła się przez noc­ny step i gry­zła wid­mo­wy łań­cuch. I wspo­mnie­nia na­stęp­nych trzech dni i nocy, któ­re Ber­deth spę­dził na ste­pie, cze­ka­jąc na oka­zję do ata­ku. Po­lo­wał na cza­row­ni­ka. Ni­g­dy nie są­dzi­ła, że pies może ko­goś tak nie­na­wi­dzić, i jed­no­cze­śnie sama czu­ła te­raz tą or­ga­nicz­ną, zwie­rzę­cą wście­kłość. Zjed­no­cze­nie nio­sło ze sobą ta­kie dary, choć cza­sem za­sta­na­wia­ła się, ile tu­taj za­le­ży od Ber­de­tha. I któ­re z jej wspo­mnień sta­ją się czę­ścią jego pa­mię­ci.

Ta krót­ka chwi­la, drob­ne zwol­nie­nie, gdy prze­sta­ła po­pę­dzać ko­nia, wy­star­czy­ło, żeby wy­pa­dła z szy­ku i zna­la­zła się do­bre dwa­dzie­ścia jar­dów za resz­tą. Cza­ar­dan wciąż gnał, sta­ra­jąc się za­mknąć lukę, któ­rą wy­pa­trzy­li ko­czow­ni­cy. Znisz­cze­nie kil­ku a’ke­erów nie bę­dzie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia, je­śli co naj­mniej dwóch Źre­bia­rzy wy­mknie się z pu­łap­ki. Łowy wciąż trwa­ły.

Ale te­raz wie­dzia­ła. Je­den z nich był praw­dzi­wym Lannho­wenŁow­cą Dusz. Ta­kim, ja­kie­go oba­wia­li się i nie­na­wi­dzi­li nie­mal wszy­scy. Ta­kim, któ­ry mógł prze­mo­cą za­trzy­mać du­szę przy so­bie i uży­wać jej jako nie­wol­ni­ka. Do­pó­ki miał te du­chy w swo­jej wła­dzy, do­pó­ty strza­ły nie mo­gły mu nic zro­bić, bo nie mu­siał czer­pać Mocy z żad­ne­go źró­dła. Prę­dzej cały pułk wy­strze­la wszyst­kie po­ci­ski, niż on się zmę­czy.

Wy­peł­ni­ła ją zim­na, dzi­ka i wście­kła nie­na­wiść. Emo­cje Ber­de­tha. Stłu­mi­ła ją, na­rzu­ci­ła swo­ją wolę. Tak­ty­ka psa, któ­ry chciał rzu­cić się do ata­ku, gry­ząc i ska­cząc do gar­deł, nie była naj­lep­sza. W tej wal­ce to ona po­win­na kie­ro­wać.

Cza­ar­dan zna­lazł się w za­się­gu strza­łu. Ob­ser­wo­wa­ła, jak po­ci­ski są prze­chwy­ty­wa­ne przez du­chy, jak strza­ły zwal­nia­ją i nie­szko­dli­wie spa­da­ją na zie­mię. Za każ­dym ra­zem łań­cu­chy nie­znacz­nie się po­gru­bia­ły.

Zo­sta­ło jej tyl­ko pięć szy­deł i jed­na igła.

Po­chy­li­ła się nad koń­skim uchem.

– No, To­ryn. Daj z sie­bie wszyst­ko, sta­rusz­ku.

Od­bi­ła w lewo, nie pró­bu­jąc do­go­nić resz­ty, po­cwa­ło­wa­ła dzi­ko przed sie­bie. To­ryn mógł biec tak jesz­cze kil­ka chwil, za­nim za­ry­je chra­pa­mi w zie­mię. Lecz da­wał z sie­bie wszyst­ko, tak jak pro­si­ła, bo jeź­dzi­li ra­zem od trzech lat i ni­g­dy nie za­wie­dli wza­jem­ne­go za­ufa­nia.

Zna­la­zła się w luce, w któ­rej usi­ło­wał zmie­ścić się ucie­ka­ją­cy od­dział. Bar­dziej wy­czu­ła, niż zo­ba­czy­ła, jak kil­ku in­nych pró­bu­je za nią po­dą­żyć, lecz gwiz­dek La­skol­ny­ka osa­dził ich w miej­scu. Je­śli cza­ar­dan roz­cią­gnął­by szyk, tych dwu­dzie­stu Se-koh­land­czy­ków ro­ze­rwa­ło­by jego li­nię i po­mknę­ło w step. Mię­dzy ko­czow­ni­ka­mi a dro­gą uciecz­ki zna­la­zła się tyl­ko sa­mot­na dziew­czy­na.

Za­trzy­ma­ła ko­nia, gdy byli dwie­ście jar­dów przed nią. Pięć szy­deł i jed­na igła.

Wy­pu­ści­ła pierw­szą strza­łę, dru­gą i trze­cią, świa­do­ma, że dy­stans jest tro­chę za duży dla szy­deł. Do­le­cieć, do­le­cą, ale cięż­kie strza­ły będą mia­ły już wte­dy zbyt mały im­pet, żeby co­kol­wiek zdzia­łać. Ale jed­ne­go była pew­na. Ten Źre­biarz mu­siał­by być bo­giem łucz­ni­ków, żeby roz­po­znać, jaka strza­ła nad­la­tu­je.

Duch je­le­nia wy­sko­czył i od­bił nad­la­tu­ją­ce po­ci­ski. Tyl­ko on. Resz­ta wciąż osła­nia­ła ucie­ki­nie­rów przed ostrza­łem z tyłu i z boku. Wi­dzia­ła, jak ska­cze, rą­czy i pięk­ny na­wet po śmie­ci, i ser­ce jej krwa­wi­ło na wi­dok ciem­nych smug, któ­re strza­ły wy­rwa­ły z jego cia­ła.

Ża­den ko­czow­nik nie się­gnął po łuk, żeby po­słać jej strza­łę. Po co? Za kil­ka ude­rzeń ser­ca stra­tu­ją ją i po­gna­ją da­lej.

Zu­ży­ła ostat­nie szy­dło i się­gnę­ła po igłę. Jej sze­ro­ki, pła­ski grot był tak ostry, że moż­na by go uży­wać jako brzy­twy. Na­pię­ła łuk, wy­rów­na­ła od­dech. Wi­dzia­ła już wy­raź­nie każ­dą twarz, lecz skon­cen­tro­wa­ła się tyl­ko na jed­nej. Jej wła­ści­ciel trzy­mał na uwię­zi du­chy.

Zjed­no­cze­nie zni­kło rów­nie na­gle, jak się po­ja­wi­ło. Ber­deth po­rzu­cił ją po raz dru­gi.

Tak, jak mu na­ka­za­ła.

Mięk­ko, nie­mal de­li­kat­nie, zwol­ni­ła cię­ci­wę.

Igła była szyb­ka. Znacz­nie szyb­sza niż szy­dło, tak wła­śnie ją zro­bio­no. Lek­kie drzew­ce i mięk­kie lot­ki mia­ły za­pew­nić jej pręd­kość i za­sięg. Po­mknę­ła pła­skim to­rem na spo­tka­nie twa­rzy Źre­bia­rza i wy­da­wa­ło się, że nic nie zdo­ła jej wy­prze­dzić.

Duch je­le­nia był szyb­szy. Wy­rósł mię­dzy cza­row­ni­kiem a po­ci­skiem, po­chy­la­jąc pięk­ny, ro­so­cha­ty łeb w ge­ście god­nym księ­cia każ­dej pusz­czy. Nad­sta­wił pierś.

Sza­ra smu­ga wy­sko­czy­ła z tra­wy i uwie­si­ła mu się na gar­dle. Ber­deth kie­dyś cho­dził z jej oj­cem na po­lo­wa­nia, a ta­kich rze­czy się nie za­po­mi­na. Ścią­gnął je­le­nia nie wię­cej niż dwie sto­py w dół, ale to wy­star­czy­ło.

Strza­ła prze­le­cia­ła pu­stą już prze­strzeń i za­nim Źre­biarz zdo­łał przy­wo­łać na­stęp­ne­go du­cha, tra­fi­ła go w gar­dło.

Łań­cu­chy pę­kły, usły­sza­ła ten dźwięk brzmią­cy nie­mal jak szkla­ny brzęk, i du­chy roz­pierz­chły się na wszyst­kie stro­ny.

Ucie­ka­ją­cy byli pięć­dzie­siąt jar­dów od niej.

Dwie sal­wy na­kry­ły ich nie­mal jed­no­cze­śnie.

Nie trzy­ma­li tarcz w gó­rze, je­cha­li cia­sno, żeby schro­nić się w cie­niu Mocy Źre­bia­rza. W więk­szo­ści zgi­nę­li na­tych­miast. A na resz­tę, skłę­bio­ną, po­ra­nio­ną i usi­łu­ją­cą opa­no­wać spa­ni­ko­wa­ne ko­nie, ru­nę­ła po­goń.

Ostat­ni Se-koh­land­czyk padł kil­ka kro­ków przed nią.

Na­wet nie wy­cią­gnę­ła sza­bli.

* * *

Cze­ka­li na ge­ne­ra­ła na skra­ju niec­ki, pa­trząc, jak nie­re­gu­lar­ni wy­ła­pu­ją oca­la­łe ko­nie Bły­ska­wic. To było bru­tal­ne star­cie, tyl­ko kil­ku­na­stu Jeźdź­ców Bu­rzy uda­ło się wziąć żyw­cem, resz­ta wal­czy­ła do koń­ca. Cała oko­li­ca za­sła­na była cia­ła­mi, na środ­ku niec­ki two­rzą­cy­mi stos się­ga­ją­cy koń­skich brzu­chów.

Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak żoł­nie­rze ko­pią w po­bli­żu ol­brzy­mi dół. Tak jak mó­wił La­skol­nyk, a’ke­ery Za­wy­ra z Klah­hy­rów mia­ły roz­pły­nąć się w po­wie­trzu. Jeń­cy naj­pew­niej przez wie­le lat nie opusz­czą lo­chów. Zdo­bycz­nym ko­niom wy­pa­li się nowe zna­ki i ode­śle je w głąb Im­pe­rium. Syn Woj­ny bę­dzie ska­za­ny na plot­ki i do­my­sły, a jego kon­ku­rent nie do­wie się na­wet, komu za­wdzię­cza oca­le­nie.

Tak pro­wa­dzi­ło się po­li­ty­kę na Wscho­dzie.

Że­la­zem, krwią i ta­jem­ni­cą.

– Skąd... – Ko­ci­mięt­ka za­wa­hał się, jak­by wie­dział, że tego py­ta­nia nie po­wi­nien za­da­wać. – Skąd Siód­my wie­dział, gdzie je­ste­śmy?

Przez chwi­lę La­skol­nyk nie od­po­wia­dał, za­pa­trzo­ny w głąb niec­ki.

– Pta­ki – mruk­nął wresz­cie. – Ka­za­łem ge­ne­ra­ło­wi, gdy­by oka­za­ło się, że nie moż­na nas od­szu­kać, pa­trzeć w nie­bo, szu­ka­jąc cze­goś dziw­ne­go. Ja­strzę­bie, so­ko­ły i my­szo­ło­wy ni­g­dy nie la­ta­ją sta­dem.

Ci, któ­rzy usły­sze­li od­po­wiedź, po­ki­wa­li tyl­ko gło­wa­mi. Nikt nie za­py­tał, kto zmu­sił ste­po­wych łow­ców do ta­kie­go za­cho­wa­nia. Cza­ar­dan to cza­ar­dan. Każ­dy ma swo­je ta­jem­ni­ce.

Aber­len-gon-Sawe pod­je­chał do nich w to­wa­rzy­stwie ad­iu­tan­ta i kil­ku człon­ków szta­bu.

– Ge­ne­ra­le La­skol­nyk. – Skło­nił się w sio­dle i za­sa­lu­to­wał. – Im­pe­rium jest wdzięcz­ne.

Ka­ile­an przyj­rza­ła mu się uważ­nie. Cho­le­ra, ani śla­du aro­ganc­kie­go, ob­ra­żo­ne­go na cały świat fu­ria­ta, któ­ry wy­pę­dził ich ze sta­ni­cy. Do­wód­ca Siód­me­go był nie­złym ak­to­rem.

– Ge­ne­ra­le gon-Sawe. – Kha-dar od­dał sa­lut. – Nie wie­dzia­łem, że ma­cie wiel­kie­go bi­tew­ne­go maga.

– Van­hen-kan-Le­wav. – Do­wód­ca Siód­me­go uśmiech­nął się za­kło­po­ta­ny. – Mistrz Ścież­ki Ognia. Ale jesz­cze nie jest wiel­kim ma­giem. Do­pie­ro aspi­ru­je do tego ty­tu­łu.

– Po­ra­dził so­bie ze ścia­ną zim­na praw­dzi­we­go Źre­bia­rza. I to dwa razy. Będą z nie­go lu­dzie. – La­skol­nyk po­ki­wał gło­wą. – Tak czy ina­czej, do­bra ro­bo­ta, ge­ne­ra­le. Siód­my może być dum­ny.

Woj­sko­wy roz­pro­mie­nił się i wy­pro­sto­wał w sio­dle. Psia­krew, za­cho­wy­wał się jak ci żoł­nie­rze w cza­sie prze­glą­du.

– Dwu­dzie­stu ośmiu za­bi­tych, trzy­dzie­stu ran­nych. Tyle, co nic, jak za sześć a’ke­erów i trzech Źre­bia­rzy. – Nie tyle się po­chwa­lił, ile za­mel­do­wał.

– Gdzie resz­ta? Ci, co od­pa­dli? I ci, co was my­li­li?

– Nie­re­gu­lar­ni ich tro­pią. Resz­ta cza­ar­da­nów i peł­na cho­rą­giew szły kil­ka mil za po­ści­giem. Tak jak za­pla­no­wa­no. Ża­den nie uciek­nie.

La­skol­nyk ski­nął gło­wą.

– Cie­szę się, że mo­gli­śmy po­móc. Do­wie­dzie­li­ście się, kto zdra­dził?

Ge­ne­rał ski­nął gło­wą.

– Tak. Je­den z pa­stu­chów. Miał po­dob­no krew­nych po dru­giej stro­nie gra­ni­cy. – Nikt nie sko­men­to­wał cza­su prze­szłe­go, uży­te­go przez ofi­ce­ra. – Gdy­by­ście nie prze­go­ni­li ich przez całe Lan­wa­ren, miał­bym dzie­sięć razy więk­sze stra­ty.

– To nie my.

Aber­len spoj­rzał na nie­go zdzi­wio­ny.

– A kto?

Kha-dar uśmiech­nął się, po­chy­lił w sio­dle i po­kle­pał wierz­chow­ca po szyi.

– To one. Naj­lep­sze ko­nie, ja­kie moż­na ku­pić, ukraść lub zdo­być w wal­ce.


Загрузка...