Rozdział 35 ZBIEŻNOŚĆ



Jak wiadomo, Janus Pitt nieczęsto pozwalał sobie na luksus litowania się nad samym sobą. Zauważywszy oznaki żałości nad sobą u innych twierdził, że jest to godna pogardy słabość i samo-pobłażliwość. Mimo to zdarzało mu się czasami buntować przeciwko zwalaniu na jego barki wszystkich niepopularnych decyzji dotyczących Rotora.

Mieli przecież Radę — wybierane demokratycznie ciało, którego zadaniem było stanowienie praw i podejmowanie decyzji; wszystkich decyzji oprócz najważniejszych — tych, które dotyczyły przyszłości Rotora.

To zostawiano jemu.

Może nawet nie całkiem świadomie: ignorowano po prostu sprawy najważniejsze, zapominano o nich, jak gdyby skutkiem niepisanej umowy. Znaleźli się w pustym, nowym Systemie i leniwie podjęli budowę nowych Osiedli w wygodnym przeświadczeniu, że dysponują nieograniczonym czasem. Wszędzie panowało przekonania, że gdy zapełnią nowy pas asteroidów (tę sprawę również zostawiano następnym pokoleniom), technika hiperwspomagania — ulepszona oczywiście — zapewni im łatwy dostęp do innych planet.

Było mnóstwo czasu. Czas rozciągał się do nieskończoności.

I tylko Pitt wiedział, że czasu było coraz mniej, że wyprzedzenie, z którego tak bardzo się cieszyli, może skończyć się w każdym momencie, i to absolutnie bez ostrzeżenia.

Kiedy Nemezis zostanie odkryta w Układzie Słonecznym? Kiedy pojawią się tu następne Osiedla, które poszły w ślad Rotora?

Któregoś dnia będzie musiało to nastąpić. Nemezis przez cały czas zbliża się ku Słońcu i któregoś dnia przekroczy taki punkt — ciągle jeszcze odległy, ale nie aż tak bardzo, jak sądzą niektórzy — w którym nawet ślepcy powinni ją dostrzec.

Komputer Pitta oszacował — przy pomocy programisty, któremu wydawało się, że pracuje nad czysto akademickim problemem — że za mniej niż tysiąc lat odkrycie Niemezis stanie się nieuniknione i wtedy zacznie się exodus.

Pitt zadawał kolejne pytania komputerowi: Czy Osiedla przybędą na Nemezis? Odpowiedź brzmiała „nie”. Do tego czasu hiperwspomaganie będzie znacznie bardziej efektywne i tańsze. Osiedla zbadają inne gwiazdy pod kątem posiadania przez nie systemów planetarnych. Nie będą sobie zadawały trudu, by lecieć na czerwonego karła.

Wybiorą gwiazdy podobne do Słońca.

Pozostanie jednak zrozpaczona Ziemia. Ziemia obawiająca się kosmosu, w znacznym stopniu zdegenerowana, pogrążająca się coraz bardziej w brudzie i rozprzężeniu. Mija tysiąc lat i zagłada staje się nieunikniona — co zrobią?

Nie mogą podejmować dalekich wypraw. Są Ziemianami. Są związani z Ziemią. Będą czekali na nadejście Nemezis. Nie mogą nigdzie uciec.

Pitt widział przed sobą skazany na zagładę świat, podejmujący rozpaczliwe wysiłki, by przeżyć. Najbezpieczniejszym miejscem był silny System Nemezis, System, który wytrzyma przejście obok Słońca i jego rozpadającego się Układu.

Była to przerażająca wizja i, co gorsza, jedyna.

Dlaczego Nemezis nie oddala się od Słońca? Wszystko wyglądałoby wtedy inaczej. Jej odkrycie w Układzie Słonecznym byłoby coraz mniej prawdopodobne wraz z upływającym czasem, a nawet gdyby ktoś odkrył w końcu Nemezis, nie byłaby ona tak łakomym kąskiem dla uciekinierów. No. a przede wszystkim, gdyby Nemezis oddalała się od Słońca, mieszkańcy Ziemi nie musieliby uciekać.

Ale, niestety, było odwrotnie. Ziemianie nadciągną tu prędzej czy później; wataha zdegenerowanych przedstawicieli przypadkowych, anormalnych kultur zalewającą cały System. Czy Rotor ma jakieś inne wyjście oprócz zniszczenia ich, gdy ciągle jeszcze będą w kosmosie? Czy w przyszłości znajdzie się na tyle odważny przywódca, nowy Janus Pitt, by pokazać Rotorianom, że nie mają innego wyjścia? Czy znajdą się inni Pittowie, którzy zadbają, by Rotor posiadał broń i odwagę do stawienia czoła najgorszemu. którzy wypełnią dziejową misję, gdy nadejdzie pora?

Analiza komputerowa była zbyt myląco optymistyczna. Odkrycie Nemezis w Układzie Słonecznym musi nastąpić w przeciągu najbliższego tysiąca lat — mówił komputer. Co to znaczy? A jeśli odkryją Nemezis jutro? A jeśli odkryli ją trzy lata temu? Czy można wykluczyć, że w tej właśnie chwili do Rotora zbliża się jakieś Osiedle, które nie ma pojęcia o innych gwiazdach?

Każdego ranka Pitt budził się i pytał sam siebie: czy to już dziś?

Dlaczego tylko on się przejmował? Dlaczego wszyscy inni spali spokojnie mając do dyspozycji nieskończoność, a tylko on każdego rana zastanawiał się, jak poradzić sobie z nieuniknionym?

Oczywiście nie pozostawał bezczynny. Powołał Agencję Skaningową, której zadaniem było nadzorowanie pracy automatycznych receptorów umieszczonych w pasie asteroidów i bez przerwy przeczesujących kosmos wokół Nemezis. Receptory były w stanie wykryć promieniowanie energetyczne każdego Osiedla w bardzo dużej odległości.

Zajęło mu to trochę czasu, ale już od dwunastu lat sprawdzano każdą podejrzaną informację i co jakiś czas na biurko Pitta trafiały raporty o bardzo doniosłym znaczeniu. Za każdym razem, gdy dostawał raport, w jego głowie brzmiał dzwon na trwogę.

Zazwyczaj jednak wszystko kończyło się dobrze, czyli na niczym. Początkowa ulga zamieniała się we wściekłość skierowaną przeciwko pracownikom Agencji. Gdy tylko natknęli się na jakiś trudniejszy problem, umywali ręce, przekazywali sprawę dalej, do Pitta. Niech Pitt zajmuje się wszystkim, niech pocierpi, niech podejmie jakąś wiążącą decyzję.

W tych momentach Pitta ogarniała żałość nad samym sobą, żałość niepojętych rozmiarów. Zaczynał się niepokoić, czy przypadkiem nie jest to oznaka słabości.

No, choćby teraz — Pitt kartkował odkodowany przez komputer raport; raport, który wywołał obecny, pełen współczucia dla samego siebie przegląd wszystkich niedocenianych przedsięwzięć, jakie podejmował dla Rotora i jego mieszkańców.

Był to pierwszy raport od czterech miesięcy i wydawało mu się, że podobnie jak inne, pozbawiony jest wszelkiego znaczenia. Do Systemu zbliżało się podejrzane źródło energii i, pominąwszy jego olbrzymią odległość, było to niezwykle małe źródło — przynajmniej czterokrotnie mniejsze niż przeciętne Osiedle. Było tak niewielkie, że z trudem dawało się wyizolować z otoczenia.

Mogli mu tego oszczędzić. Przypuszczenie, że ze względu na szczególny rozkład długości fal obiekt może być ludzkiej konstrukcji, było śmieszne. Co mogą powiedzieć o tak słabym źródle oprócz tego, że nie jest Osiedlem i już choćby dlatego nie mogło zostać zbudowane przez ludzi? Do diabła z rozkładem fal!

Ci idioci z Agencji za dużo sobie pozwalają — pomyślał Pitt.

Rzucił niedbale przeczytane kartki na biurko i zajął się innym raportem, który przesłała mu Ranay D’Aubisson. Ta dziewczyna, Marlena, nie miała Plagi nawet teraz. Coraz bardziej narażała się na niebezpieczeństwo, wymyślała coraz to nowe sposoby zwiedzania Erytro — i nic.

Pitt westchnął. Może to i tak wszystko jedno. Dziewczyna chciała pozostać na planecie, a jeśli tak, to było to niemal tak samo dobre, jak jej zachorowanie na Plagę. Zmusi to także Eugenię Insygnę do pozostania z dzieckiem i wreszcie może pozbędzie się ich na zawsze. Zostawi je pod opieką D’Aubisson, co oznacza, że trzeba pozbyć się tego Genarra; pozbawić go dowództwa Kopuły. Trzeba się będzie tym zająć w najbliższej przyszłości i zrobić to tak sprawnie, żeby Genarr nie wyszedł na męczennika.

Może mianować go komisarzem Nowego Rotora? Oznaczałoby to awans. Nie mógłby go odmówić, tym bardziej że teoretycznie stawiałoby go na równi z Pittem. A może dałby mu w ten sposób za dużo rzeczywistej władzy? Czy jest jakieś inne wyjście?

Musi to przemyśleć.

Cholera! Wszystko byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby ta dziewczyna zrobiła coś tak nieskomplikowanego, jak zachorowanie na Plagę.

Zdenerwowany postawą Marleny, podniósł z biurka raport dotyczący źródła energetycznego.

No, tylko spójrzcie na to! Pojawia się jakiś obłoczek energii i od razu zawracają mu głowę! Nie będzie dłużej tego tolerował! Na klawiaturze komputera wystukał szybko rozkaz z przeznaczeniem do natychmiastowego przekazania: Mają go nie informować o drobiazgach. Niech szukają Osiedla!

Na pokładzie statku odkrycia nastąpiły jedno po drugim, niczym uderzenia młotem.

Znajdowali się ciągle w dużej odległości od Sąsiedniej Gwiazdy, gdy stało się oczywiste, że posiada ona planetę.

— Planeta! — wykrzyknął triumfalnie Krile Fisher. — Wiedziałem…

— Nie — powiedziała szybko Tessa — to nie jest to, o czym myślisz. Wbij sobie do głowy, Krile, że są planety i planety. Prawie każda gwiazda ma taki czy inny system planetarny. Przecież więcej niż połowa gwiazd w Galaktyce znajduje się w układach wielogwiazdowych, a planety to są gwiazdy, które były zbyt małe, by stać się gwiazdami, rozumiesz? Planeta, którą odkryliśmy, nie nadaje się do zamieszkania. Gdyby było inaczej, nie dostrzeglibyśmy jej z takiej odległości w słabym świetle Sąsiedniej Gwiazdy.

— Chcesz powiedzieć, że jest to gazowy olbrzym?

— Owszem. Gdyby było inaczej, byłabym tak samo zaskoczona jak ty, że w ogóle istnieje.

— Ale jeśli jest duża planeta, to mogą być także mniejsze…

— Może — zgodziła się Tessa — ale prawdopodobnie również nienadające się do zamieszkania. Będą albo za zimne, albo z zakleszczonym obrotem, co oznacza, że są tylko jedną stroną zwrócone w kierunku gwiazdy. I z jednej strony są zbyt gorące, a z drugiej zbyt zimne. A Rotor — jeśli tam jest — mógł jedynie pozostać na orbicie Gwiazdy lub gazowego olbrzyma.

— No właśnie! Mogli tak zrobić!

— Przez tyle lat? — Wendel wzruszyła ramionami. — To jest wykonalne, Krile, ale nie liczyłabym na to.

Kolejne odkrycia były jeszcze bardziej zaskakujące.

— Satelita? — powiedziała Tessa Wendel. — No cóż, dlaczego nie? Jowisz ma cztery bardzo duże. Ten gazowy olbrzym również może mieć swojego satelitę.

— To nie jest taki satelita, jak te, które istnieją w Układzie Słonecznym — powiedział Henry Jarlow. — Jest, z grubsza rzecz biorąc, ziemskich rozmiarów. Zrobiłem pierwsze pomiary.

— Tak? — powiedziała Tessa, starając się zachować obojętność. — I co z nich wnioskujesz?

— Nic szczególnego — odpowiedział Jarlow — ale satelita wykazuje ciekawą charakterystykę. Szkoda, że nie jestem astronomem.

— W tym momencie — dodała Tessa — żałuję, że nikt z nas nie jest astronomem, ale mów dalej. Nie jesteś całkowitym ignorantem.

— Chodzi o to, że ponieważ satelita znajduje się na orbicie gazowego olbrzyma, zwrócony jest do niego jedną stroną, a obydwoma do Gwiazdy, ze względu na swój obrót wokół olbrzyma. Porusza się po takiej orbicie, że z tego, co mogę

stwierdzić, temperatura na jego powierzchni odpowiada stanowi płynnemu wody. Posiada także atmosferę. Trudno mi wdawać się w szczegóły, ponieważ, tak jak powiedziałem, nie jestem astronomem, ale wydaje ml się, że satelita prawdopodobnie nadaje się do zamieszkania.

Gdy wiadomość ta dotarła do Fishera, powitał ją z szerokim uśmiechem.

— Nie jestem zaskoczony — powiedział. — Igor Koropatsky przewidział istnienie takiej planety. Zrobił to wyłącznie na drodze dedukcji, nie miał przecież żadnych danych.

— Naprawdę? Kiedy ci o tym mówił?

— Zanim odlecieliśmy. Rozpoczął od tego, że Rotor przetrwał podróż do Sąsiedniej Gwiazdy, a ponieważ nie wrócił, musiał znaleźć świat nadający się do kolonizacji. I oto mamy go przed sobą.

— Ale dlaczego ci o tym powiedział, Krile? Krile zastanawiał się przez moment.

— Chciał się upewnić, że przeprowadzimy odpowiednie badania, które umożliwią dalsze wykorzystanie planety przez Ziemię. Gdy nadejdzie czas na ewakuację…

— A dlaczego mi o tym nie powiedział? Możesz mi to wyjaśnić?

— Podejrzewam, Tesso — zaczął ostrożnie Fisher — że z nas dwojga ja wydawałem mu się bardziej podatny na jego sugestie, bardziej chętny do dopilnowania badań…

— Ze względu na córkę.

— On znał sytuację, Tesso.

— A dlaczego ty nie powiedziałeś mi wcześniej o tej rozmowie?

— Nie wiedziałem, czy jest w ogóle, o czym mówić. Chciałem poczekać i przekonać się. czy to, co mówił Koropatsky, potwierdzi się w rzeczywistości. A ponieważ potwierdziło się, mówię ci o mojej z nim rozmowie. Koropatsky przewidział, że ta planeta będzie nadawała się do zamieszkania…

— To jest satelita — powiedziała poirytowana Tessa.

— To jest bez znaczenia…

— Posłuchaj, Krile — przerwała mu Tessa. — Nikt jakoś nie zwraca uwagi na moje zdanie na ten temat. Koropatsky opowiada cl bzdury po to, byśmy zbadali ten system i prawdopodobnie wrócili na Ziemię z dobrą nowiną. Wu chciał wrócić z dobrą nowiną zanim jeszcze tu dolecieliśmy. Ty chcesz połączyć się z rodziną bez względu na cokolwiek. I nikt jakoś nie zwraca uwagi na to, że ja jestem kapitanem i ja podejmuję decyzje.

— Bądź rozsądna, Tesso — powiedział uspokajająco Fisher. — Jakie decyzje chcesz podjąć? Czy masz jakiś wybór? Mówisz, że Koropatsky opowiadał mi bzdury, ale to nieprawda. Mamy planetę czy satelitę, jeśli wolisz. Trzeba ją zbadać. Jej istnienie może oznaczać przetrwanie, życie dla ludzkości. Być może patrzysz na nasz przyszły dom. A może nawet to już jest dom dla części rasy ludzkiej.

— To ty bądź rozsądny, Krile. Masz swoją planetę o odpowiednich rozmiarach i temperaturze, ale czy pomyślałeś o innych czynnikach, które sprawiają, że świat nadaje się do zamieszkania? A jeśli okaże się, że atmosfera jest trująca? Jeśli ten satelita wykazuje aktywność wulkaniczną? Albo jest radioaktywny? Poza tym ma tylko czerwonego karła, który go ogrzewa i oświetla, i znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie gazowego olbrzyma. To nie jest odpowiednie środowisko dla ludzi. Zastanów się nad tym, co powiedziałam.

— Musi zostać zbadany, choćby tylko po to. by stwierdzić, że rzeczywiście nie nadaje się do zamieszkania.

— Ale po to nie musimy lądować — powiedziała ponuro Wendel.

— Zbliżymy się do niego i ocenimy. Spróbuj Krile, tylko spróbuj nie wybiegać za daleko myślami. Nie chciałabym cię rozczarować. Fisher kiwnął głową.

— Spróbuję… A jednak Koropatsky wydedukował istnienie nadającego się do zamieszkania świata, gdy wszyscy inni mówili mi, że jest to całkowicie niemożliwe. Ty też tak mówiłaś, Tesso. Bez przerwy. Ale mamy planetę, która może nadawać się do zamieszkania. Pozwól mi więc mieć nadzieję. Być może są na niej ludzie z Rotora, a wśród nich moja córka…

— Kapitan jest naprawdę wściekła — powiedział obojętnie Chao-Li Wu. — Ostatnią rzeczą, jaką chciała tu znaleźć, jest planeta, to znaczy świat — ponieważ nie pozwala nazywać go planetą — który może nadawać się do zamieszkania. Znalezienie go tutaj oznacza konieczność zbadania go i natychmiastowego powrotu z meldunkiem. A wiesz, że ona myślała o czymś innym. Jest to jej pierwszy i ostatni pobyt w głębokiej przestrzeni. Gdy się skończy, Wendel ma spokój na resztę życia. Pracą nad lotami zajmą się inni, inni również będą latać w kosmos. Wendel przejdzie na emeryturę i zostanie doradcą. Dlatego się wścieka.

— A ty Chao-Li? Czy chciałbyś polecieć jeszcze raz, gdyby dano ci taką szansę? — zapytała Merry Blankowitz. Wu nie zawahał się.

— Nie chcę już latać. Nie mam w sobie pasji podróżnika. Wiesz… zeszłej nocy przyszła mi do głowy taka myśl, że można by tu osiąść… jeśli ten świat jest w porządku. Co o tym sądzisz?

— Osiąść? Tutaj? Oczywiście, że nie. Nie twierdzę, że przez całe życie będę mieszkać na Ziemi, ale chciałabym wrócić… a potem może znów wyruszę…

— Przemyślałem sobie to wszystko. Satelita taki jak ten jest jeden na… ile? Dziesięć tysięcy? Kto by pomyślał, że w pobliżu czerwonego karła może znajdować się taki świat! Powinien zostać zbadany. Mogę nawet zająć się tym przez jakiś czas, a potem niech ktoś inny wraca na Ziemię i martwi się o moje pierwszeństwo w związku z poprawką grawitacyjną. Zadbasz o moje interesy, prawda Merry?

— Oczywiście. Podobnie postąpi kapitan Wendel. Ma wszystkie dokumenty, podpisane i poświadczone.

— No, właśnie. Myślę, że kapitan nie ma racji, chcąc badać Galaktykę. Może zwiedzić setki gwiazd i nie znaleźć takiego świata jak ten. Po co martwić się o ilość, jeśli ma przed sobą jakość?

— Osobiście wydaje mi się — powiedziała Blankowitz — że ona martwi się dzieciakiem Fishera. Co będzie, jak ją znajdzie?

— A co ma być? Może ją zabrać ze sobą na Ziemię. Kapitanowi to nie powinno przeszkadzać.

— Jest także żona…

— Słyszałaś, żeby o niej kiedykolwiek wspominał?

— To oznacza, że…

Blankowitz przerwała nagle, słysząc jakiś dźwięk na zewnątrz. Do kabiny wszedł Krile Fisher i skinął głową.

Blankowitz, chcąc sprawić dobre wrażenie, zapytała szybko:

— Czy Henry skończył już spektroskopię?

— Nie wiem — Fisher potrząsnął głową. — Biedak bardzo się denerwuje. Podejrzewam, że bardzo obawia się przekłamań ze swej strony.

— Co pan! — wykrzyknął Wu. — Przecież to komputer przeprowadza analizę. Zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie…

— Nie znajdzie — przerwała mu zaaferowana Blankowitz. — Henry podoba mi się. Wy teoretycy myślicie, że my obserwatorzy zajmujemy się tylko komputerami, głaszczemy je i mówimy: „dobry piesek”, a potem odczytujemy wyniki. A wcale tak nie jest. Odpowiedź komputera zależy od tego, co się w niego wsadzi. Każda obserwacja, która nie jest po waszej, teoretyków, myśli, zawiniona jest przez obserwatora. Nigdy nie słyszałam, żebyś powiedział: „Coś jest nie w porządku z tym kompu…”

— Chwileczkę — przerwał jej Wu. — Nie dajmy ponosić się nerwom i przestańmy obwiniać się nawzajem. Czy kiedykolwiek słyszałaś, żebym ja winił obserwatora?

— Jeśli nie podobają ci się obserwacje Henry'ego…

— To i tak je zaakceptuję. Nie mam żadnych teorii na temat tego świata.

— I dlatego zgodzisz się ze wszystkim, co ci powie? W tym momencie do kabiny wszedł Henry Jarlow, a za nim Tessa Wendel. Jarlow wyglądał jak chmura gradowa.

— W porządku, Jarlow — powiedziała Tessa — wszyscy są na miejscu. A teraz powiedz nam, jak to wygląda?

— Problem polega na tym — odpowiedział Jarlow — że światło tej gwiazdy nie posiada wystarczająco dużo ultrafioletu, żeby opalić albinosa. Musiałem pracować z mikrofalami, a te natychmiast wskazały, że w atmosferze planety występuje para wodna.

Wendel zbyła tę informację wzruszeniem ramion.

— Nie musisz nam tego mówić. Świat zbliżony rozmiarami do Ziemi i o podobnej rozpiętości temperatur na pewno ma wodę, no i parę wodną. Przesuwa go to o jedno oczko w górę na skali przydatności dla ludzi, ale tylko o jedno… i to w dodatku łatwe do przewidzenia oczko.

— Och, nie — powiedział spokojnie Jarlow. — Ten świat nadaje się do zamieszkania. To nie ulega wątpliwości.

— Z powodu pary?

— Nie. Mam coś lepszego.

— Co?

Jarlow rozejrzał się dokoła raczej zafrasowanym wzrokiem i powiedział:

— Czy powiedziałaby pani. że świat nadaje się do zamieszkania, gdyby ktoś na nim mieszkał?

Zamiast Tessy odpowiedział Wu:

— Teoretycznie jest to zupełnie dopuszczalne.

— Czy chcesz powiedzieć, że stwierdziłeś z tej odległości, że świat jest zamieszkany? — zapytała ostro Tessa.

— Tak, dokładnie to chcę powiedzieć, kapitanie. W atmosferze występuje wolny tlen, i to w dużych ilościach. Czy można inaczej wyjaśnić jego obecność, jeśli nie za pomocą fotosyntezy? A skąd się wzięła tam fotosynteza, jeśli nie ma na nim życia? I czy może mi pani wyjaśnić, w jaki sposób planeta może być niezamieszkana, jeśli znajduje się na niej życie produkujące tlen?

Zapadła martwa cisza. Pierwsza odezwała się Tessa:

— To nieprawdopodobne, Jarlow. Jesteś pewien, że nie poplątałeś czegoś w programie?

Blankowitz uniosła brwi i zrobiła taką minę do Wu, jakby chciała powiedzieć: „A nie móóóóówiiiiiłaaaaamm!”

Jarlow wyprostował się dumnie.

— Nigdy w swoim życiu nie poplątałem — jak była pani łaskawa się wyrazić — niczego w programie komputerowym, ale oczywiście jestem gotów uznać swój błąd, jeśli ktokolwiek z obecnych czuje się bardziej kompetentny w analizie atmosferycznej podczerwieni niż ja. Nie jest to moja dziedzina nauki, ale bardzo skrupulatnie korzystałem z przedmiotowych wskazówek Blanca i Nkrumah.

Krile Fisher, który od czasu incydentu z Wu nabrał pewności siebie, nie zawahał się przed wygłoszeniem własnej opinii:

— Posłuchajcie — powiedział — rewelacje doktora Jarlowa zostaną potwierdzone lub obalone, gdy znajdziemy się bliżej planety. Na razie proponuję przyjąć wersję, którą przedstawił Jarlow i zastanowić się, co dalej? Jeśli w atmosferze planety jest tlen to czy można wykluczyć, że jest on ziemskiego pochodzenia?

Wszystkie oczy zwróciły się na Fishera.

— Ziemskiego pochodzenia? — zapytał nieprzytomnie Jarlow.

— Tak, ziemskiego pochodzenia. A dlaczego nie? Mamy na przykład jakiś teoretyczny świat, który nadaje się do zasiedlenia, lecz jego podstawowym mankamentem jest to, że atmosfera zawiera dwutlenek węgla i azot — charakterystyczne dla światów pozbawionych życia, jak na przykład Wenus czy Mars — co więc robimy?

Wrzucamy do oceanu glony i wkrótce mówimy: „Do widzenia, dwutlenku węgla” i „Witaj, tlenie.” Nie wiem, być może jest jeszcze jakieś inne wyjście, nie jestem ekspertem… Ciągle wpatrywali się w niego.

— Powód, dla którego o tym mówię — kontynuował — jest prosty. Gdy mieszkałem na Rotorze, często mówiono tam o tworzeniu ekosystemów zbliżonych do ziemskich w kontekście uprawy roli w Osiedlach. Pracowałem na farmie. Odbywały się nawet seminaria poświęcone ziemskim ekosystemom. Uczestniczyłem w nich, ponieważ wydawało mi się, że dowiem się czegoś o hiperwspomaganiu — oczywiście myliłem się, ale usłyszałem przynajmniej o tworzeniu ekosystemów.

Pierwszy odezwał się Jarlow:

— Czy na tych seminariach, Fisher, nie wspominano przypadkiem, ile czasu potrzeba na stworzenie takiego ekosystemu? Fisher rozłożył bezradnie ręce.

— Nie mam pojęcia, Jarlow. Powiedz nam, oszczędzimy na czasie.

— W porządku. Podróż do Sąsiedniej Gwiazdy zabrała Rotorowi dwa lata — zakładając, że wogóle tu doleciał. Oznacza to, że są tu prawdopodobnie od trzynastu lat. I teraz wyobraźmy sobie, że całe Osiedle, cały Rotor jest jednym wielkim glonem, i że po przylocie na miejsce wpada do oceanu, żyje, rośnie i produkuje tlen. Aby otrzymać obecny poziom tlenu w atmosferze, który szacuję na 18 % ze śladowymi ilościami dwutlenku węgla. Rotor potrzebowałby kilku tysięcy lat. Może kilkuset — gdyby warunki były niezwykle sprzyjające. Jednak z całą pewnością zajęłoby to więcej niż trzynaście lat. A poza tym ziemskie glony są przystosowane do ziemskich warunków; na obcej planecie mogłyby nie rosnąć lub rosnąć bardzo powoli do momentu całkowitej adaptacji. Trzynaście lat to za mało, to jest nic.

Fisher wydawał się nieporuszony.

— No, tak. ale na planecie jest tlen i mało dwutlenku węgla, jeśli więc nie wyprodukował go Rotor, to kto lub co? Czy nie zastanawia cię fakt, że jeśli wykluczymy Rotora, to pozostaje nam przyjęcie założenia, że na planecie jest życie pozaziemskiego pochodzenia?

— Ja przyjąłem dokładnie takie założenie — odpowiedział Jarlow.

— W takim razie my także musimy je przyjąć — powiedziała Wendel. — Na planecie istnieje fotosyntezująca roślinność, co absolutnie nie oznacza, że Rotor dotarł do tego świata czy do tego Systemu.

Fisher wyglądał na poirytowanego.

— No cóż, kapitanie — powiedział oschłym, formalnym tonem — muszę dodać, że przyjęte założenie nie wyklucza obecności Rotora na tym świecie czy w tym Systemie. Jeśli planeta posiada własną rośliność, oznacza to jedynie, że Rotor nie musiał niczego przygotowywać i mógł się wprowadzać natychmiast po przylocie.

— Nie wiem — powiedziała Blankowitz. — Wydaje mi się, że nie ma najmniejszej szansy na to, że obca roślinność rozwijająca się na obcej planecie może być wykorzystana przez ludzi jako pożywienie. Wątpię, by ludzie mogli ją strawić czy zasymilować nawet po strawieniu. Jestem przekonana, że obca roślinność jest trująca. A jeśli mówimy już o świecie roślin, to nie zapominajmy o zwierzętach i wszystkim, co jest z nimi związane.

— Nawet gdyby było tak, jak mówisz — powiedział Fisher — jest wielce prawdopodobne, że Rotorianie odgrodzili kawał gruntu, wybili wszystkie rośliny i zwierzęta, i zasadzili własną roślinność. Wyobrażam sobie, że z każdym rokiem zwiększaliby powierzchnię swoich upraw…

— Przypuszczenie na przypuszczeniu — wymamrotała Wendel.

— W każdym razie — dokończył Fisher — nie ma sensu siedzieć tutaj i wymyślać kolejnych scenariuszy. Jedynym rozsądnym wyjściem jest zbadanie tego świata i to tak dokładnie, jak tylko się da. Z możliwie najmniejszej odległości, a nawet z powierzchni, jeśli będzie trzeba.

— Całkowicie się zgadzam — powiedział Wu z niezwykłą siłą.

— Jestem biofizykiem — włączyła się Blankowitz — i jeśli na tej planecie jest życie, to musimy ją zbadać bez względu na okoliczności.

Wendel spoglądała po kolei na ich twarze. Zaczerwieniła się lekko i powiedziała:

— W takim razie chyba rzeczywiście musimy.

— Im bliżej jesteśmy — powiedziała Tessa Wendel — im więcej gromadzimy informacji, tym mniej rozumiemy to wszystko. Czy ktoś ma jakieś wątpliwości, co do tego, że ten świat jest martwy? Na nocnej półkuli nie ma żadnego światła; nigdzie zaś ani śladu roślinności czy jakichś innych form życia.

— Żadnych widocznych śladów — powiedział chłodno Wu. — Coś jednak tworzy tlen. Nie jestem chemikiem i nie przychodzi mi w tej chwili do głowy żadna prawdopodobna reakcja. Czy ktoś ma jakieś pomysły?

I nie czekając na odpowiedź, mówił dalej:

— Nawiasem mówiąc, wątpię czy nawet chemik byłby w stanie podać nam jakieś rozsądne wyjaśnienie. Mamy tlen i wiemy z całą pewnością, że powstał on w wyniku procesu biologicznego. Nie ma innego wyjścia.

— Mówiąc w ten sposób, odwołujemy się do naszego doświadczenia z jedną atmosferą zawierającą tlen: z atmosferą ziemską — powiedziała Wendel. — Któregoś dnia będą się z nas śmiali. Może okazać się, że Galaktyka pełna jest atmosfer tlenowych, które nie mają żadnego związku z życiem, a my przejdziemy do historii jako idioci, ponieważ urodziliśmy się na debilnej planecie, na której tlen powstał dzięki roślinności.

— Nie — odpowiedział jej gniewnie Jarlow. — Nie może pani tłumaczyć tego tak prymitywnie, kapitanie. Wszystko jest możliwe z jednym niewielkim zastrzeżeniem, że nie nagina się praw natury do naszych oczekiwań i wygody. Jeśli chce pani mieć atmosferę zawierającą tlen pochodzenia niebiologicznego, musi pani przedstawić mechanizm.

— Ale w świetle odbitym planety — powiedziała Wendel — nie ma śladu chlorofilu.

— Chlorofil nie jest konieczny — odparł Jarlow. — Wydaje mi się, że w promieniach światła z czerwonego karła mogła rozwinąć się zupełnie odmienną od znanych nam molekuła. Czy mogę coś zasugerować?

— Bardzo proszę — powiedziała z goryczą w głosie Wendel. -I tak nie robisz nic innego.

— Doskonale. Wszystko, co wiemy, opiera się na tym, że lądy tej planety wydają się pozbawione życia. A to nic nie znaczy. Czterysta milionów lat temu lądy Ziemi były równie jałowe, a jednak w atmosferze był tlen i kwitło życie.

— Morskie życie.

— Tak, kapitanie. Morskie życie. Oznacza to istnienie glonów lub ich ekwiwalentów — mikroskopijnych roślin będących fabrykami tlenu. Ziemskie glony produkują 80 % tlenu, który przedostaje się każdego roku do atmosfery. Czyż to nie wyjaśnia wszystkiego? Istnienia atmosfery tlenowej? Braku życia na lądzie? Oznacza to również, że możemy bezpiecznie zbadać planetę lądując na jej powierzchni. Zbadamy morze za pomocą posiadanych przez nas instrumentów, a kolejne ekspedycje zajmą się resztą.

— Tak, ale ludzie są zwierzętami lądowymi. Jeśli Rotor dotarł do tego systemu, to z całą pewnością usiłował skolonizować lądy, a nigdzie nie ma śladów działalności ludzkiej. Czy naprawdę konieczne są dalsze badania? — zapytała Wendel.

— Tak — odpowiedział szybko Wu. — Nie możemy wrócić z samymi przypuszczeniami. Potrzebujemy faktów. Możemy natknąć się na niejedną niespodziankę.

— Spodziewasz się jakiejś? — zapytała gniewnie Tessa.

— Moje oczekiwania nie mają tu najmniejszego znaczenia. Czy możemy wrócić na Ziemię i powiedzieć im. nawet nie sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku, że nic tu nam nie grozi? Byłoby to bardzo nierozsądne.

— Wydaje mi się — powiedziała Wendel — że zmieniłeś swoje zapatrywania w bardzo drastyczny sposób. To przecież ty chciałeś wracać, zanim w ogóle zbliżyliśmy się do Sąsiedniej Gwiazdy.

— Jeśli dobrze pamiętam — odpowiedział Wu — nie brałem udziału w podejmowaniu decyzji. Tak czy inaczej, w obecnych warunkach musimy podjąć badania. Wiem, kapitanie, jak silna jest pokusa odwiedzenia kilku innych systemów gwiezdnych, ale teraz, mając przed sobą świat ewidentnie nadający się zamieszkania, musimy wrócić na Ziemię z maksymalną ilością informacji o tym globie, który jest daleko ważniejszy dla całego naszego gatunku w praktycznym sensie niż czysto teoretyczne, katalogowe wieści z innych gwiazd. Oprócz tego… — w tym momencie Wu wskazał ręką na okno, sam nie wiedząc dlaczego —…ja chcę przyjrzeć się temu światu. Czuję, że jest absolutnie bezpieczny.

— Czujesz? — zapytała ironicznie Wendel.

— Wolno mi mieć własną intuicję, kapitanie. Przerwała im Meny Blankowitz.

— Ja także mam pewną intuicję, kapitanie, i bardzo się martwię.

Wendel spojrzała na młodą kobietę z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

— Czy ty płaczesz, Blankowitz?

— Nie… nie płaczę, kapitanie. Jestem tylko bardzo roztrzęsiona.

— Dlaczego?

— Używałam DN.

— Detektor neuroniczny? Na tym pustym świecie? Po co?

— Ponieważ przybyłam tu po to, aby go używać — odpowiedziała Blankowitz. — Ponieważ taka jest moja funcja.

— I rezultaty okazały się negatywne — powiedziała Wendel. -Przykro mi, Blankowitz. Polecimy dalej, będziesz miała jeszcze niejedną okazję…

— Ależ mi chodzi o coś zupełnie przeciwnego, kapitanie. Wyniki nie są negatywne. Odkryłam inteligencję na tej planecie i dlatego jestem roztrzęsiona. Wynik, jaki otrzymałam, jest zupełnie nieprawdopodobny, jest śmieszny, nie wiem, co się dzieje…

— Może coś się zepsuło w tym urządzeniu — powiedział Jarlow. — Jest to dosyć nowy aparat…

— Co mogło się w nim zepsuć? A może wykrywa naszą obecność na statku? A może po prostu oszukuje? Sprawdziłam wszystko. Osłony są absolutnie w porządku, a gdyby nawet oszukiwał, to robiłby to także gdzie indziej, a nie stwierdziłam żadnych pozytywnych rezultatów na gazowym olbrzymie ani na Sąsiedniej Gwieździe, ani w żadnym innym przypadkowym punkcie w przestrzeni. Tylko na satelicie, za każdym razem…

— Chcesz powiedzieć — przerwała jej Wendel — że na tym świecie, na którym my nie odkryliśmy najmniejszego śladu życia, ty odkryłaś inteligencję?

— Odzew jest minimalny. Ledwo go złapałam.

— W rzeczy samej, kapitanie — wtrącił się Fisher. — Jarlow wspominał niedawno o morzu. Jeśli na planecie jest życie oceaniczne, to dlaczego nie miałoby to być inteligentne życie? Może właśnie wykryła je doktor Blankowitz.

— Fisher ma rację — powiedział Wu. — Życie morskie, bez względu na inteligencję, nie stworzy raczej cywilizacji technicznej. W morzu nie można rozpalić ognia. A cywilizacje nietechnologi-czne rzadko dają znać o sobie, co wcale nie znaczy, że są mało inteligentne. Poza tym nie ma co obawiać się jakichś inteligentnych gatunków nietechnologicznych, które i tak nie wyjdą z morza. My pozostaniemy na lądzie. Wszystko wygląda obecnie jeszcze bardziej interesująco i dlatego musimy tym się zająć.

— Wy wszyscy mówicie tak szybko i bez przerwy, że nie pozwalacie mi dokończyć — powiedziała Blankowitz. — Nie macie racji. Gdyby było to inteligentne życie morskie, wynik byłby pozytywny tylko w oceanach. A jest pozytywny wszędzie. Wszędzie jest równy. Na morzu i na lądzie. Nic nie rozumiem.

— Na lądzie także? — powiedziała z niedowierzaniem Tessa. -Coś musiało się zepsuć.

— Ale nie wykryłam żadnej usterki — powiedziała Blankowitz. — I dlatego nie wiem, co myśleć. Nic nie rozumiem… — przerwała na chwilę, a potem dodała: — Jest bardzo słaba… ale jest.

— Chyba wiem, jak to wyjaśnić — powiedział Fisher. Wszystkie oczy zwróciły się natychmiast na niego. Speszył się.

— Może nie jestem naukowcem, ale to nie oznacza, że nie potrafię dostrzec czegoś, co jest bardzo proste. W morzu jest inteligencja, której nie dostrzegamy, ponieważ pokrywa ją woda. To brzmi sensownie, prawda? Ale inteligencja jest także na lądzie. I ona również jest niewidoczna, a niewidoczna jest dlatego, że znajduje się pod ziemią.

— Pod ziemią? — wykrzyknął Jarlow. — Po co miałaby chować się pod ziemię? Powietrze nie jest trujące, temperatury w sam raz… wszystko inne także. Przed czym miałaby się chować?

— Przede wszystkim przed światłem — powiedział z naciskiem Fisher. — Porozmawiajmy o Rotorianach: przypuśćmy, że skolonizowali planetę. Po co mieliby zostawać na powierzchni, narażeni na czerwone światło Sąsiedniej Gwiazdy, światło absolutnie nieprzydatne do uprawy rotoriańskich roślin, światło, od którego nie chcieli się uzależniać. Pod ziemią mogą mieć sztuczne oświetlenie, w którym i im, i roślinom żyje się lepiej. Oprócz tego…

Przerwał na chwilę.

— Mów dalej. Co jeszcze? — powiedziała Wendel.

— No cóż, musicie zrozumieć Rotorian. Żyją we wnętrzu świata. Są do tego przyzwyczajeni, uważają, że tak jest normalnie. Na zewnątrz nie czuliby się dobrze. Dlatego wkopują się do środka…

— Sugerujesz, że detektory neuroniczne Blankowitz wykryły obecność ludzi pod powierzchnią ziemi — stwierdziła Wendel.

— Tak. Dlaczego nie? Grubość warstwy ziemi pomiędzy ich siedzibami a powierzchnią osłabia odzew odbierany przez detektor.

— Ale Blankowitz odbiera mniej więcej taki sam odzew zarówno z lądu, jak i z morza — powiedziała Wendel.

— Z całej planety. Wszędzie jest niemal równo — dodała Blankowitz.

— W porządku — odparł Fisher. — W morzu jest rodzima inteligencja, a pod ziemią Rotorianie. Dlaczego nie?

— Poczekaj — wtrącił się Jarlow. — Odbierasz odzew z całej powierzchni, czy tak?

— Z całej — odpowiedziała Blankowitz. — Wykryłam pewne skoki tu i ówdzie, ale odzew jest tak wąski, że trudno cokolwiek powiedzieć oprócz tego, że na planecie z całą pewnością jest inteligencja.

— Tak, to co mówisz jest absolutnie zrozumiałe w morzu — powiedział Jastrow — ale nie wiem, jak wytłumaczyć to na lądzie? Czy podejrzewasz, Fisher, że Rotorianie przez trzynaście lat, tylko trzynaście lat, wykopali sieć tuneli pod każdym kontynentem na planecie? Gdybyśmy mieli odzew w jednym miejscu na lądzie, a nawet w dwóch niewielkich częściach planety, zgodziłbym się z twoją koncepcją nor Rotora. Ale pod całą powierzchnią? Powiedz to proszę mojej cioci, Tillie.

— Czy chcesz przez to powiedzieć. Henry — włączył się Wu — że na planecie mieszka wszędzie pod ziemią obca inteligencja?

— Nie widzę innego rozwiązania — odpowiedział Jarlow — chyba, że to urządzenie Blankowitz do niczego się nie nadaje.

— W takim razie — powiedziała Wendel — należy rozpatrzyć sprawę bezpieczeństwa lądowania na planecie i prowadzenia badań na jej powierzchni. Obca inteligencja niekoniecznie musi być przyjazną inteligencją, a Superluminal nie jest przystosowany do prowadzenia działań bojowych.

— Nie sądzę, abyśmy mogli się poddać — powiedział Wu. -Musimy dowiedzieć się, z jaką inteligencją mamy tu do czynienia i czy może ona… przeszkodzić w naszych planach ewakuowania Ziemi i zamieszkania tutaj.

— Jest jedno miejsce — powiedziała Blankowitz — gdzie odzew jest odrobinę bardziej intensywny niż gdzie indziej.

Tylko odrobinę. Czy mam jeszcze raz sprawdzić to miejsce?

— Rób swoje. Próbuj — powiedziała Wendel. — My zbadamy otoczenie tego miejsca i zdecydujemy, czy lądować, czy nie. Wu uśmiechnął się lekko.

— Jestem pewny, że nic nam nie grozi. Wendel rzuciła mu groźne spojrzenie.

Jedyną rzeczą, jaka odróżniała Saltade'a Leveretta od innych ludzi (według opinii Janusa Pitta) było to, że podobało mu się w pasie asteroidów. Pitt wiedział, że niektórzy ludzie uwielbiają pustkę i bezruch.

Leverett wyjaśniał swoje upodobania w sposób następujący:

„Ja naprawdę lubię ludzi. Lubię oglądać ich w holowizji, rozmawiać z nimi na ekranie, a nawet śmiać się z nimi na odległość. Mogę robić wszystko z ludźmi — nie znoszę tylko ich zapachu i dotyku, jak wszyscy. Poza tym budujemy pięć Osiedli w pasie asteroidów i za każdym razem, gdy czuję się samotny, mogę odwiedzać Osiedla i cieszyć się ludźmi. Mogę ich nawet wąchać, jeśli mam na to ochotę”.

Gdy Leverett przyjeżdżał na Rotora — do „metropolii”, jak sam mówił — często oglądał się za siebie, jak gdyby w oczekiwaniu na gromadzące się za nim tłumy.

Podejrzliwie przyglądał się krzesłom i siadał na nich ukośnie, chcąc prawdopodobnie uniknąć nawet przypadkowego zetknięcia z aurą pozostawioną przez poprzedników posługujących się meblem.

Janus Pitt zawsze uważał, że Leverett idealnie nadaje się na pełniącego obowiązki komisarza Projektu Asteroidów. Stanowisko zapewniało mu praktycznie wolną rękę we wszystkim, co dotyczyło zewnętrznych obszarów Systemu Nemezjańskiego. Do jego zadań należało nadzorowanie Osiedli w budowie, a także powołanej przez Pitta Agencji Skaningowej.

Właśnie skończyli lunch w prywatnej kwaterze Pitta. Saltade prędzej umarłby z głodu, niż zdecydował się na zjedzenie posiłku w ogólnie dostępnej jadalni (przez „ogólny dostęp” Leverett rozumiał obecność każdej nie znanej mu osoby). Pitt był nawet lekko zdziwiony, że Leverett zgodził się w ogóle na zjedzenie lunchu w czyjejkolwiek obecności.

Pitt przyjrzał się swojemu towarzyszowi. Saltade był bardzo szczupły i kościsty, cała jego sylwetka sprawiała wrażenie napiętej struny, co znacznie utrudniało określenie jego wieku. Jego oczy były wodnistoniebieskie, a włosy bardzo jasne.

— Kiedy byłeś po raz ostatni na Rotorze, Saltade? — zapytał Pitt.

— Prawie dwa lata temu, i uważam, że postąpiłeś bardzo nieuprzejmie wzywając mnie do siebie, Janus.

— Ja? Ależ ja niczego nie zrobiłem, stwierdziłem jedynie, że ponieważ już tu jesteś, chciałbym cię gościć u siebie.

— Na jedno wychodzi. Tak… Cóż to za wiadomość, którą rozesłałeś do wszystkich, żeby nie zawracali ci głowy drobiazgami? Czy uważasz, że jesteś już tak wielki, że możesz zajmować się wyłącznie wielkimi sprawami?

Na twarzy Pitta pojawił się wymuszony uśmiech.

— Nie wiem, o czym mówisz, Saltade?

— Przedstawiono ci raport. Wykryli jakieś promieniowanie energetyczne lecące w naszym kierunku. Powiadomili cię o tym, a ty wysyłasz im jeden ze swoich rozkazów specjalnych, żeby nie zawracali ci głowy.

— Ach o to chodzi! — Pitt doskonale pamiętał ostatni atak litości dla samego siebie i moment irytacji, która pojawiła się tuż po nim. Miał przecież prawo denerwować się od czasu do czasu — No cóż. ludzie mają szukać Osiedli. Nie powinni przeszkadzać mi drobiazgami.

— Jeśli uważasz, że to jest drobiazg, to twoja sprawa. Chciałem ci tylko powiedzieć, że moi ludzie znaleźli coś, co nie jest Osiedlem i boją się zameldować ci o tym. Zgłosili się do mnie i poprosili mnie o przekazanie ich meldunków pomimo rozkazu, żeby nie zawracać ci głowy. Sądzą, że na tym polega moja funkcja, chociaż ja jestem przeciwnego zdania, Janus. Zaczynasz mieć przykre usposobienie na starość, mój drogi…

— Nie marudź, Saltade. Co ci zameldowali? — zapytał Pitt, który wydawał się obecnie znacznie gorzej usposobiony niż zazwyczaj.

— Odkryli pojazd.

— Co to znaczy „pojazd”? Nie Osiedle…? Leverett wyciągnął kościstą dłoń.

— Powiedziałem pojazd, a nie Osiedle.

— Nie rozumiem.

— Co tu jest do rozumienia? Potrzebujesz komputera? Jeśli tak, to stoi tuż obok. Pojazd kosmiczny to taki statek, który porusza się w przestrzeni z załogą na pokładzie.

— Jak duży?

— Mógłby pomieścić z pół tuzina ludzi, jak przypuszczam.

— W takim razie jest to jeden z naszych.

— Nie jest. Zbadano trasy wszystkich posiadanych przez nas statków. Pojazd, o którym mówimy, nie powstał na Rotorze. Agencja Skaningowa bała się zameldować ci o jego wykryciu, niemniej jednak nie próżnowała. Żaden komputer w całym systemie nie zajmował się projektem i wykonaniem tego statku, a nikt nie mógłby zbudować czegoś takiego bez komputera.

— Jaki stąd wniosek?

— Że nie jest to nasz statek. Pochodzi z zewnątrz. Dopóki była najmniejsza szansa, że pojazd mógł zostać wyprodukowany u nas, moi chłopcy siedzieli cicho i nie zawracali ci głowy, zgodnie z twoimi instrukcjami. Kiedy jednak okazało się, że nie jest to jeden z naszych, przekazano mi całą sprawę wraz z prośbą o poinformowanie ciebie, ponieważ oni się boją. Wiesz, Janus, poniewieranie ludźmi przestaje się w którymś momencie opłacać.

— Zamknij się — powiedział Pitt niezbyt stanowczo. — Jak to możliwe, że statek nie jest nasz? Skąd się tu wziął?

— Przypuszczalnie z Układu Słonecznego.

— Wykluczone! Statek, jaki opisałeś, z sześcioma ludźmi na pokładzie nie mógłby wykonać takiej podróży.

Nawet jeśli odkryli hiperwspomaganie — co z pewnością zrobili — sześcioro ludzi w małym pojeździe nie wytrzymałoby dwuletniej podróży. Może są jakieś wyjątkowe załogi, doskonale wytrenowane i specjalnie dobrane do wykonania tego zadania… i może przynajmniej w części taka teoretyczna załoga zdoła zachować rozum po odbyciu dwuletniego przelotu, ale zapewniam cię, że nikt w Układzie Słonecznym nie ryzykowałby takiego przedsięwzięcia. Podróże międzygwiezdne pozostają domeną Osiedli — zwartych światów zamieszkiwanych przez ludzi przyzwyczajonych do panujących na nich warunków.

— Niemniej jednak — powiedział Leverett — mamy mały pojazd kosmiczny nierotoriańskiego pochodzenia. Jest to fakt, który, niestety, musisz przyjąć do wiadomości. A co do jego pochodzenia…? Najbliższą gwiazdą jest Słońce, i to również jest fakt. Jeśli nie przybył z Układu Słonecznego, to musiał przylecieć z jakiejś innej gwiazdy, do której jest jeszcze dalej. Jeśli dwa lata są wykluczone, to wszystko inne także jest wykluczone.

— Przypuśćmy, że nie są to ludzie — powiedział Pitt. — Przypuśćmy, że są to obcy, jakaś inna forma życia o odmiennej psychice, pozwalającej na długie podróże na małych statkach…

— Lub przypuśćmy, że są to ludzie tej wielkości… — Leverett za pomocą kciuka i palca wskazującego pokazał ćwierć cala —… i że ich pojazd jest Osiedlem. No cóż, muszę cię rozczarować. Mylisz się pod każdym względem. To nie są obcy. To nie jest także rasa Tomciów Paluchów. Statek nie pochodzi z Rotora, ale został stworzony przez ludzi. Obcy przypuszczalnie wyglądają zupełnie inaczej niż ludzie i dlatego ich statki powinny również wyglądać zupełnie inaczej niż nasze statki, natomiast pojazd. o którym mówimy, jest jak najbardziej ludzki, aż do numeru seryjnego na jego kadłubie; numeru, który nawiasem mówiąc jest napisany ziemskim alfabetem.

— Niemożliwe!

— To ty tak mówisz.

— To… mógłby być ludzki statek… automatyczny. Z robotami na pokładzie…

— Mógłby — powiedział Leverett. — Czy w takim razie mamy go zestrzelić? Jeśli nie ma na nim ludzi, odpadają nam problemy etyczne. Co prawda zniszczymy czyjąś własność, ale owa własność narusza nasz teren prywatny.

— Zastanawiam się — powiedział Pitt. Leverett uśmiechnął się szeroko.

— Nie musisz, ten statek nie leciał przez dwa lata.

— Co to znaczy?

— Zapomniałeś jak wyglądał Rotor po przybyciu na miejsce? Nasza podróż trwała dwa lata, z czego połowę spędziliśmy w normalnej przestrzeni, lecąc z szybkością podświetlną. Powierzchnia Rotora nie wyglądała najlepiej po tych wszystkich drobnych zderzeniach z atomami, cząsteczkami, pyłem kosmicznym i czym tam jeszcze. Dosyć długo później zajmowaliśmy się naprawami i polerowaniem na wysoki połysk. Nie pamiętasz?

— A statek? — zapytał Pitt nie odpowiadając na pytanie o jego pamięć.

— A statek… świeci się, jakby dopiero co odbył próbne loty.

— To niemożliwe. Przestań bawić się ze mną…

— To możliwe. Statek przebył prawdopodobnie parę milionów kilometrów w normalnej przestrzeni, resztę zaś… w hiperprzestrzeni.

— O czym ty mówisz? — Pitt zaczynał tracić cierpliwość.

— Loty superluminalne. Już je mają.

— Ależ to jest teoretycznie niemożliwe…

— Czyżby? Jeśli masz jakieś inne wyjaśnienie, to chętnie go wysłuchani.

Pitt przyglądał mu się z otwartymi ustami.

— Ale…

— Wiem. Fizycy mówią, że to niemożliwe. Co nie zmienia faktu, że w Układzie Słonecznym mają loty superluminalne. A teraz posłuchaj, Pitt. Jeśli mają statki superiuminalne. to mają również superiuminalną łączność. Układ Słoneczny wie, gdzie znajduje się statek i wie także, co tutaj się dzieje. Jeśli zestrzelimy ich, to niedługo zawita do nas flotylla ich statków i założę się, że urządzą sobie małą strzelaninę.

— Co robić? — Pitt stracił wszelką zdolność myślenia.

— Nie pozostaje nam nic innego, jak powitać ich serdecznie, dowiedzieć się kim są, co tu robią i czego chcą? Wydaje mi się, że mają zamiar wylądować na Erytro. My również musimy się tam udać i porozmawiać z nimi.

— Na Erytro?

— Jeśli oni będą na Erytro, Janus, to my nie powinniśmy być na Megasie. Musimy się z nimi spotkać, musimy podjąć to ryzyko. Pitt zaczął otrząsać się z zaskoczenia.

— Jeśli uważasz, że jest to konieczne, to czy podjąłbyś się tej misji? Mając oczywiście statek i załogę.

— Chcesz powiedzieć, że ty tego nie zrobisz?

— Ja? Komisarz? Mam lecieć i witać jakiś nieznany statek?

— Tak… to byłoby poniżej twojej godności. Rozumiem. I to ja powinienem za ciebie stawić czoła obcym, Tomciom Paluchom, robotom czy cokolwiek to jest.

— Będę w ciągłym kontakcie z tobą, Saltade. Glos i obraz.

— Na odległość.

— Tak. Oczywiście już teraz mogę ci obiecać odpowiednie wynagrodzenie za zakończoną powodzeniem misję.

— Czyżby? W takim razie… — Leverett spojrzał na Pitta. Pitt odczekał chwilę, a potem zapytał.

— Jaka jest twoja cena?

— Zasugeruję ci pewną cenę: jeśli chcesz, abym spotkał się z nimi na Erytro, w takim razie chcę Erytro.

— Co to znaczy?

— Chcę zamieszkać na Erytro. Zmęczyły mnie asteroidy. Zmęczyła mnie twoja Agencja. Zmęczyli mnie ludzie. Mam dosyć. Chcę mieć cały, pusty świat. Zbuduję sobie ładną siedzibę, a ty zapewnisz mi żywność i inne niezbędne rzeczy z Kopuły. Będę miał swoją własną farmę i zwierzęta, jeśli uda mi się parę namówić.

— Od jak dawna o tym marzysz?

— Nie wiem. To narastało we mnie. No, a gdy znalazłem się znowu na Rotorze i zobaczyłem te wasze tłumy, usłyszałem ten wasz hałas, Erytro stała się dla mnie rajem.

Pitt wzruszył ramionami.

— To jest was dwoje. Zachowujesz się tak samo jak ta szalona dziewczyna.

— Jaka szalona dziewczyna?

— Córka Eugenii Insygny. Znasz chyba Insygnę.

— Astronoma? Oczywiście. Ale nie spotkałem jej córki.

— Całkowicie szalona. Chce mieszkać na Erytro.

— Nie sądzę, aby było to oznaką szaleństwa. Uważam, że to bardzo rozsądne. No, a jeśli chce mieszkać na stałe na Erytro to… chyba zniósłbym kobietę.

Pitt podniósł palec.

— Powiedziałem „dziewczyna”.

— Ile ma lat?

— Piętnaście.

— No cóż, wkrótce będzie dorosła. Szkoda, że ja nie młodnieję.

— Nie jest jedną z twoich piękności.

— Jeśli dobrze mi się przyjrzysz, Janus, to stwierdzisz, że ja też nie jestem piękny. Znasz moje warunki.

— Chcesz zapisać wszystko oficjalnie w komputerze?

— To tylko formalność, co, Janus? Pitt nie uśmiechnął się.

— W porządku. A teraz przyjrzyjmy się temu statkowi i przygotujemy cię do podróży.



Загрузка...