O pierwszym brzasku zagłębiliśmy się w górską dżunglę z takim uczuciem, jakbyśmy wchodzili do domu. Za naszymi plecami promienie słońca padały na trawę, zarośla i kamienie, a przed nami, za zasłoną z pnączy tak gęstą, że musiałem dobyć miecza i wyrąbać nam przejście, widziałem jedynie głębokie cienie i potężne pnie drzew. Nie słychać było ani brzęczenia owadów, ani śpiewu ptaków, nie docierał tu także choćby najsłabszy powiew wiatru. Ziemia, po której szliśmy, początkowo niczym nie różniła się od jałowej gleby na górskich stokach, ale już po niecałej mili stała się bardziej miękka i sprężysta, aż wreszcie dotarliśmy do niezbyt długich schodów ponad wszelką wątpliwość wyrąbanych w niej za pomocą łopaty.
— Spójrz — powiedział chłopiec, wskazując jakiś czerwony przedmiot o niezwykłym kształcie, leżący na najwyższym stopniu.
Przystanąłem, aby mu się przyjrzeć. Była to głowa koguta; oczy przebito metalowymi szpikulcami, w dziób zaś wetknięto kawałek skóry zrzuconej przez węża. Chłopiec przyglądał się ze zdziwieniem.
— Co to może być? — zapytał.
— Przypuszczalnie ktoś chciał rzucić urok.
— Wiedźma? I co to miał być za urok?
Spróbowałem sobie przypomnieć wszystko — a nie było tego wiele — co wiedziałem o fałszywej sztuce. W dzieciństwie Thecla znajdowała się pod opieką piastunki, która zawiązywała i rozwiązywała supły, by przyspieszyć rozwój dziewczynki, oraz twierdziła, że o północy widziała twarz jej przyszłego męża (czy to była moja twarz?), odbitą w wypolerowanej metalowej tacy, na której zwykle stawia się weselne torty.
— Kogut jest zwiastunem dnia, a w magicznym sensie jego grzebień codziennie rano zwabia słońce. Został oślepiony chyba po to, żeby nie mógł stwierdzić, kiedy wstanie świt. Cykliczne zrzucanie skóry przez węże to symbol oczyszczenia i odmłodzenia. Oślepiony kogut trzyma w dziobie starą skórę.
— Ale co to znaczył — nie ustępował chłopiec.
Powiedziałem, że nie wiem, choć w głębi duszy podejrzewałem, iż może chodzić o urok, który miał za zadanie powstrzymać nadejście Nowego Słońca. Poczułem ból na myśl o tym, że ktoś może mieć coś przeciwko odrodzeniu ludzkości, na które tak bardzo czekałem będąc dzieckiem, choć niespecjalnie w nie wierzyłem. Jednocześnie nie zapomniałem ani na chwilę, że nadal mam przy sobie Pazur Łagodziciela; przeciwnicy Nowego Słońca z pewnością zniszczyliby go, gdyby dostał się w ich ręce.
Nie przeszliśmy nawet stu kroków, kiedy ujrzeliśmy skrawki czerwonego materiału przywiązane do gałęzi drzew; niektóre były czyste, na innych znajdowały się napisy, których nie potrafiłem odczytać — prawdopodobnie były to tajne znaki czynione przez ludzi pragnących udawać, że posiedli wielką wiedzę, którzy w tym właśnie celu kreślą symbole podobne do tych, jakich używają astronomowie.
— Chyba powinniśmy zawrócić — powiedziałem. — Albo pójść okrężną drogą.
— W tej samej chwili usłyszałem jakiś szelest za naszymi plecami i odwróciłem się gwałtownie. Przez jedno lub dwa uderzenia serca wydawało mi się, że dwie wielkookie, pomalowane w białe, czarne i czerwone pasy postaci, które pojawiły się nie wiadomo skąd na ścieżce, naprawdę są demonami, ale bardzo szybko przekonałem się, że to nadzy ludzie o skórze pokrytej różnobarwnymi farbami. Do rąk mieli przymocowane stalowe szpony. Nie zwlekając wydobyłem z pochwy Terminus Est.
— Nie będziemy cię zatrzymywać — powiedział jeden z nich. — Idź dalej, jeśli chcesz.
Odniosłem wrażenie, że pod grubą warstwą farby dostrzegam bladą skórę i jasne włosy mieszkańca południa.
— Lepiej, żebyście zostawili nas w spokoju, bo za pomocą tego długiego ostrza mógłbym zabić was obu, zanim zdołalibyście do nas podejść — odparłem.
— Idź więc — powtórzył jasnowłosy mężczyzna. — Naturalnie, jeżeli nie zależy ci na chłopcu.
Rozejrzałem się pospiesznie dokoła, ale nigdzie nie mogłem dostrzec małego Severiana.
— Jeżeli jednak chcesz, aby do ciebie wrócił, oddasz mi teraz miecz i pójdziesz z nami. — Wymalowany człowiek zbliżył się nie okazując najmniejszych oznak strachu i wyciągnął obie ręce. Dopiero wtedy przekonałem się, że stalowe szpony wystają spomiędzy palców i są przymocowane do krótkiego prętu, który ściska w dłoni. — Nie powtórzę tej prośby.
Schowałem miecz do pochwy, odpiąłem pendent i wręczyłem całość pasiastemu mężczyźnie.
Zamknął oczy. Na powiekach miał wymalowane czarne kropki na białym tle, niczym pewien gatunek gąsienic, które próbują w ten sposób upodobnić się do węży, aby odstraszyć żarłoczne ptaki.
— Wypił dużo krwi.
— Zgadza się — odparłem.
Natychmiast otworzył oczy i przez długą chwilę przyglądał mi się bez drgnięcia powieki. Jego pokryta farbą twarz — podobnie jak twarz drugiego, milczącego człowieka — była nieprzenikniona jak maska.
— Niedawno wykuty miecz nie na wiele by się tu przydał, ale ten mógłby dokonać wielu szkód.
— Mam nadzieję, że zwrócicie mi go wraz z moim synem. Co zrobiliście z chłopcem?
Nie odpowiedzieli, tylko minęli mnie z obu stron i poszli ścieżką w kierunku, w którym podążałem z małym Severianem. Po chwili ruszyłem za nimi.
Miejsce, do którego mnie zaprowadzili, mógłbym chyba nazwać wioską, gdyby nie to, że w niczym nie przypominało tradycyjnej wioski, takiej jaką było na przykład Saltus ani nawet skupisk chat autochtonów, zwanych gdzieniegdzie wsiami. Drzewa były tu większe i rosły w większych odstępach niż w lesie, przez który wiodła ścieżka, ich liście zaś tworzyły na wysokości kilkuset łokci już nie baldachim, ale coś w rodzaju solidnego, grubego dachu. Drzewa wydawały się liczyć kilkaset lat. Do drzwi wyrąbanych w pniu jednego z nich wiodły schodki, nieco wyżej natomiast znajdowało się kilka okien. Na gałęziach innego wzniesiono kilkupiętrowy dom, na trzecim natomiast wisiało cos w rodzaju ogromnego gniazda wilgi. Liczne otwory w ziemi świadczyły o tym, że pod powierzchnią znajdują się korytarze i pomieszczenia.
Zaprowadzono mnie do jednego z tych otworów i kazano zejść po niknącej w ciemności, chybotliwej drabinie. Przez chwilę (nie mam pojęcia dlaczego) obawiałem się, że sięga bardzo głęboko, może nawet do tajemnych pieczar położonych pod zamieszkanymi przez małpoludy kopalniami, ale, rzecz jasna, okazało się to nieprawdą. Po pokonaniu kilkunastu szczebli — gdyby czterech mężczyzn mojego wzrostu stanęło jeden na drugim, ten czwarty bez trudu sięgnąłby powierzchni — odgarnąłem na bok podartą matę i znalazłem się w podziemnym pokoju.
Klapa zatrzasnęła się nad moją głową. Wyciągnąłem przed siebie ręce, po czym w całkowitej ciemności ruszyłem na obchód pomieszczenia. Miało mniej więcej trzy kroki szerokości i cztery długości, podłogę i ściany z ziemi, sufit z nie okorowanych pni, i było całkowicie puste.
Zaatakowano nas późnym rankiem, a więc mrok powinien zapaść najdalej za siedem wacht. Jednak kto wie, czy wcześniej nie zostanę zaprowadzony przed oblicze miejscowego władcy. Gdyby tak się stało, starałbym się go przekonać, że chłopiec i ja jesteśmy zupełnie nieszkodliwi i że powinien zezwolić nam odejść w pokoju. Gdyby jednak czas mijał, a nikt się po mnie nie zjawił, postanowiłem wspiąć się po drabinie i spróbować otworzyć klapę. Tymczasem, nie mając nic lepszego do roboty, usiadłem przy ścianie i czekałem.
Jestem pewien, że nie zasnąłem; skorzystałem natomiast z umiejętności przywoływania dawno minionych czasów, dzięki czemu przynajmniej duchem udało mi się opuścić pogrążone w ciemności pomieszczenie. Przez pewien czas obserwowałem zwierzęta w nekropolii rozciągającej się u podnóża naszej Cytadeli, tak jak to wielokrotnie czyniłem będąc chłopcem. Po niebie przesuwał się klucz dzikich gęsi, między grobowcami pojawiały się, to znów znikały lisy i króliki. Chwilami biegały po zielonej trawie, zaraz potem po świeżym śniegu, zostawiając w nim wyraźne ślady. Wśród odpadków wyrzucanych z Niedźwiedziej Wieży leżał Triskele; w pierwszej chwili pomyślałem, że nie żyje, ale kiedy podszedłem, podniósł z wysiłkiem ogromny łeb i spróbował polizać mnie po ręce. Siedziałem z Theclą w jej wąskiej celi, gdzie czytaliśmy na głos książki i dyskutowaliśmy o ich treści.
— Świat działa jak wielki zegar — powiedziała Theclą. — Prastwórca nie żyje i kto go wskrzesi? Kto jest w stanie to uczynić?
— Podobno zegar zatrzymuje się, kiedy umiera jego właściciel. To przesąd. — Wzięła moją rękę w swoje, bardzo zimne, o niezwykle długich palcach. — Kiedy właściciel leży na łożu śmierci, nie ma komu nalać wody do zbiornika. Zaraz po tym, jak wyda ostatnie tchnienie, ci, którzy przy nim czuwają, spoglądają na zegar, a wkrótce potem przekonują się, że już od jakiegoś czasu nie działa.
— Twierdzisz, że zegar zatrzymał się przed śmiercią właściciela — odparłem. — Skoro więc świat nadal funkcjonuje, czy nie oznacza to, że Prastwórca nie umarł, tylko nigdy nie istniał?
— On jest chory! Rozejrzyj się dokoła, Severianie. Popatrz choćby na tę celę i na wieżę, która wznosi się nad nią. Chyba nigdy tak naprawdę im się nie przyglądałeś.
— Przecież mógłby polecić, żeby ktoś inny napełnił zbiornik — powiedziałem. Zaraz potem na mojej twarzy wykwitł rumieniec, gdyż uświadomiłem sobie, jak można zrozumieć te słowa.
Thecla wybuchnęła śmiechem.
— Czy wiesz, że zarumieniłeś się po raz pierwszy od chwili, kiedy stanęłam przed tobą zupełnie naga? Położyłam sobie wtedy twoje ręce na piersiach, a ty zaczerwieniłeś się jak piwonia. Pamiętasz? Miałby kazać komuś go napełnić? A gdzież się podział ten młody ateista, którym zawsze byłeś?
Przesunąłem ręką po jej udzie.
— Tak samo jak wówczas jest zmieszany obecnością boskiej istoty.
— A więc nie wierzysz w moje istnienie? Chyba masz rację. Prawdopodobnie przypominam postać ze snu młodego kata: piękna więźniarka, jeszcze nie zeszpecona torturami, która wykorzystuje oprawcę do zaspokojenia swej żądzy.
— Nie potrafiłbym wyśnić kogoś tak pięknego jak ty — odparłem, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej szarmancko.
— Nawet nie musisz próbować, bo przecież i tak jestem zdana na twoją łaskę i niełaskę.
Odniosłem wrażenie, że nie jesteśmy sami. Spojrzałem na zaryglowane drzwi, na lampkę ze srebrnym reflektorem, potem rozejrzałem się po celi. Robiło się w niej coraz ciemniej. Thecla, a chyba i ja sam, znikaliśmy wraz ze światłem, nie dotyczyło to natomiast tego, kto zakłócił moje wspomnienia.
— Kim jesteś i czego od nas chcesz? — zapytałem.
— Doskonale wiesz, kim jesteśmy, my zaś wiemy, kim ty jesteś. Głos był spokojny, obojętny i chyba najbardziej władczy, jaki kiedykolwiek słyszałem. Nawet Autarcha nie mówił w ten sposób.
— W takim razie, kim jestem?
— Severianem z Nessus, liktorem z Thraxu.
— Rzeczywiście, nazywam się Severian i przybywam z Nessus, ale nie jestem już liktorem w Thraksie.
— Na pewno chciałbyś, abyśmy w to uwierzyli.
W podziemnym pomieszczeniu zapadła cisza, ja zaś domyśliłem się, że mój niewidoczny rozmówca nie ma zamiaru mnie przesłuchiwać, lecz spróbuje zmusić mnie, abym sam wszystko mu opowiedział. Korciło mnie, aby zacisnąć ręce na jego gardle — z pewnością stał zaledwie kilka łokci ode mnie — ale zdawałem sobie sprawę, że z pewnością jest uzbrojony w takie same stalowe szpony, jakie mieli ci, którzy nas pojmali. Niewiele brakowało, a wydobyłbym Pazur ze skórzanego woreczka zawieszonego na mojej szyi, choć byłaby to bez wątpienia najgłupsza rzecz, jaką mogłem uczynić.
— Archont z Thraxu kazał mi zabić pewną kobietę, ale ja puściłem ją wolno, w związku z czym musiałem uciec z miasta.
— Magicznym sposobem mijając posterunki przy bramach. Zawsze uważałem samozwańczych cudotwórców za oszustów; teraz odniosłem wrażenie, że zwodząc innych często zwodzą także samych siebie. W głosie mego rozmówcy pobrzmiewała nuta kpiny, ale jej obiektem byłem ja, nie magia.
— Być może — odparłem. — Skąd wiesz, jaką rozporządzam mocą?
— Na pewno zbyt małą, żeby odzyskać wolność.
— Jeszcze tego nie próbowałem, a mimo to już byłem wolny.
— Nieprawda — powiedział ze znacznie mniejszą pewnością siebie. — Nie byłeś wolny, tylko sprowadziłeś tu ducha jakiejś kobiety.
Nabrałem raptownie powietrza w płuca, starając się jednak uczynić to możliwie najciszej. W przedpokoju Domu Absolutu, kiedy osobowość Thecli zastąpiła na jakiś czas moją, dziewczynka wzięła mnie za wysoką kobietę. Teraz wszystko wskazywało na to, że przez jakiś czas mówiłem głosem martwej kasztelanki.
— Wynika z tego, iż jestem nekromantą, posiadającym władzę nad duchami zmarłych, ponieważ ta kobieta nie żyje.
— Przed chwilą twierdziłeś, że puściłeś ją wolno.
— Inną kobietę, trochę podobną do tej. Co zrobiliście z moim synem?
— On nie nazywa cię ojcem.
— Bo lubi fantazjować.
Nie otrzymałem odpowiedzi. Po pewnym czasie wstałem i obszedłem moje więzienie dookoła, przesuwając rękami po ścianach; tak jak przedtem, czułem pod palcami tylko ziemię. Nie dostrzegłem ani odrobiny światła i nie usłyszałem żadnego dźwięku, lecz mimo to przypuszczałem, iż dałoby się przykryć otwór wejściowy tak, by nie docierała do niego nawet odrobina słonecznego blasku, a gdyby klapa została odpowiednio skonstruowana i osadzona, mogłaby podnosić się i opuszczać bez hałasu. Stanąłem na pierwszym szczeblu drabiny, który zaskrzypiał głośno pod moim ciężarem.
To samo działo się z następnymi. Kiedy próbowałem wspiąć się na czwarty, poczułem na głowie i ramionach coś jakby dotknięcie skierowanych w dół sztyletów, a z rozciętego ucha pociekł mi na kark ciepły strumyczek krwi.
Cofnąłem się na trzeci szczebel, po czym ostrożnie podniosłem rękę. Przedmiot, który podczas schodzenia wziąłem za podartą matę, okazał się czymś w rodzaju kosza bez dna, uplecionego z bambusowych pędów skierowanych ostrymi końcami ku dołowi. Schodząc przecisnąłem się między nimi bez żadnych kłopotów, gdyż moje ciało po prostu rozsunęło je na boki, teraz jednak broniły dostępu do górnej części szybu niczym zadziory na strzale, które mają uniemożliwić trafionej rybie zsunięcie się z drzewca. Chwyciłem jeden z prętów i spróbowałem go złamać, ale choć oburącz z pewnością dopiąłbym celu, to jedna ręka okazała się stanowczo za słaba. Gdybym miał światło i sporo czasu, być może udałoby mi się jakoś przecisnąć na górę. Światło chyba mógłbym uzyskać, lecz uznałem, że ryzyko jest zbyt duże. Nie pozostało mi nic innego, jak zeskoczyć na podłogę.
Kolejny obchód pomieszczenia nie dostarczył mi żadnych nowych informacji. Wydawało się niemożliwe, aby mój rozmówca wspiął się bezszelestnie po skrzypiącej drabinie, nawet zakładając, że znał sposób na prześlizgnięcie się między ostro zakończonymi bambusami. Zdesperowany, zacząłem dokładnie obmacywać podłogę, ale to także nie dało żadnych rezultatów.
Drabina nie dała się ruszyć z miejsca, więc, poczynając od kąta najbliżej szybu, podskakiwałem najwyżej jak mogłem, dotykając sufitu, następnie zaś przesuwałem się o pół kroku i powtarzałem operację od początku. Kiedy wreszcie dotarłem do miejsca położonego niemal dokładnie naprzeciwko tego, w którym siedziałem, znalazłem to, czego szukałem: prostokątny otwór szerokości jednego, a długości dwóch łokci. Ponieważ sufit był tutaj ukośny, do dolnej krawędzi otworu mogłem bez trudu sięgnąć ręką. Zapewne tędy właśnie mój rozmówca wchodził i wychodził z podziemnego pokoju — przypuszczalnie za pomocą liny — choć równie dobrze mógł poprzestać na wsadzeniu do środka głowy i ramion; dlatego wydawało mi się, że przebywa ze mną w tym samym pomieszczeniu. Chwyciłem się obiema rękami krawędzi otworu, odbiłem od podłogi i podciągnąłem w górę.