Nazajutrz rano, przed wyjściem do miasta, Dorcas obcięła włosy krótko jak chłopiec, po czym wetknęła białą piwonię w pierścień, którym je do tej pory upinała. Kiedy po południu skończyłem pracować nad dokumentami, pożyczyłem od sierżanta strażników dżalabiję i wyruszyłem na poszukiwania.
Książka w brązowej okładce, którą stale noszę przy sobie, twierdzi, że nie ma bardziej niezwykłego doświadczenia od zwiedzania miasta całkowicie odmiennego od tych, jakie widywało się do tej pory, gdyż wiąże się to z odkrywaniem drugiego, zupełnie odmiennego ja. Mnie jednak udało się doświadczyć jeszcze dziwniejszego uczucia: otóż wędrowałem po mieście, w którym mieszkałem już od jakiegoś czasu, a o którym nic nie wiedziałem.
Nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się łaźnia, chociaż słyszałem o niej nie tylko od Dorcas, lecz także przy okazji przesłuchań w sądzie. Nie wiedziałem także, gdzie jest bazar, na którym kupowała stroje i kosmetyki, ani nawet czy w mieście jest tylko jeden czy może więcej. Krótko mówiąc, nie wiedziałem nic oprócz tego, co mogłem dostrzec z dachu wieży lub podczas krótkiego spaceru z Vinculi do pałacu archonta. Być może zbytnio zaufałem swojemu zmysłowi orientacji, wierząc, że nie zgubię się w mieście tylekroć mniejszym od Nessus, chociaż wędrując krętymi uliczkami prowadzącymi w dół zbocza, między murami domów, których większa część była wykuta głęboko w skale, na wszelki wypadek sprawdzałem od czasu do czasu, czy wciąż mam w zasięgu wzroku znajomy kształt wieży z wzmocnioną żelaznymi okuciami bramą i czarną chorągwią szarpaną podmuchami wiatru.
W Nessus bogaci mieszkają w północnej części miasta, gdzie wody Gyoll są czystsze, biedacy zaś w południowej, gdzie rzeka jest cuchnąca i brudna. Tutaj, w Thraksie, zwyczaj ten nie znalazł zastosowania, częściowo dlatego, że Acis płynie tak szybko, iż brudy wytwarzane przez tych znad górnego biegu rzeki (stanowią oni najwyżej tysięczną część tych, którzy mieszkają na północy Nessus), nie są w stanie zanieczyścić trwale jej wód, częściowo zaś dlatego, że liczne akwedukty doprowadzają do fontann i domów bogaczy wodę pobieraną powyżej katarakty, w związku z czym czystość rzeki w samym mieście nie odgrywa tak ważnej roli.
W Thraksie granice podziału przebiegają poziomicowo. Najbogatsi zamieszkują dolne rejony stromych zboczy, najbliżej Acis, skąd mają niedaleko zarówno do sklepów i urzędów, jak i do przystani, gdzie czekają wiosłowe łodzie — ich załogi stanowią niewolnicy — którymi można podróżować od krańca do krańca miasta. Biedniejsi mają domy trochę wyżej, jeszcze wyżej wznoszą się domostwa klasy średniej i tak dalej, aż do najuboższych, których nędzne siedziby są usytuowane u podnóża fortyfikacji na szczycie urwiska; często są to sklecone byle jak lepianki i szałasy, do których trzeba wspinać się po długich drabinach.
Już wkrótce miałem poznać z bliska jedną z tych żałosnych chatynek, tymczasem jednak przebywałem w dzielnicy handlowej w pobliżu traktu wodnego. Na wąskich uliczkach panował tak wielki tłok, iż w pierwszej chwili pomyślałem, że może trwają właśnie obchody jakiegoś święta albo że działania wojenne — w Nessus wydawały się niezmiernie odległe, by w miarę, jak posuwaliśmy się na północ, stawać się coraz bardziej realnymi — zbliżyły się tak bardzo, że do miasta zaczęły napływać pierwsze fale uciekinierów.
Jak słyszałem, na jednego mieszkańca Nessus przypada pięć budynków. W Thraksie proporcje te z pewnością uległy odwróceniu, tego dnia zaś odniosłem wrażenie, iż każdy dom musi pomieścić co najmniej pięćdziesięciu ludzi. Nessus jest też miastem kosmopolitycznym, w tym jednak sensie, że o ile można tam spotkać cudzoziemców, albo nawet kakogenów, którzy przybyli statkami z odległych planet, to zawsze wiadomo, że są to obcy, którzy z takich lub innych powodów znaleźli się daleko od swoich domów. Tłum wypełniający ulice Thraxu był tak różnorodny, jak różnorodne są plemiona i rasy, które zamieszkują górskie okolice. Widząc człowieka w nakryciu głowy w kształcie ptaka, ze skrzydłami służącymi za nauszniki, albo w obszarpanym płaszczu ze skóry kaberu, albo z wytatuowaną twarzą, należało się spodziewać, że lada chwila zza najbliższego zakrętu wyłoni się stu takich samych jak on.
Ludzie ci, zwani eklektykami, wywodzili się od osadników z południa, którzy wymieszali się z krępymi, ciemnoskórymi autochtonami i przejęli od nich wiele obyczajów, dodając do nich elementy zapożyczone od mieszkających na północy amfitrionów albo nawet od jeszcze mniej znanych ludów, wędrownych handlarzy i mieszkańców odległych osad.
Wielu eklektyków nosi przy sobie zakrzywione noże; dłuższa część ostrza, blisko rękojeści, jest względnie prosta, tak jak krótsza, bliżej jego końca. Podobno kształt ten ułatwia zadanie ciosu w serce przeciwnika. Ostrze, wzmocnione biegnącym przez jego środek zgrubieniem, jest utrzymywane w znakomitym stanie. Nóż nie ma osłony, rękojeść zaś jest zazwyczaj wykonana z kości. (Poświęcam tak wiele uwagi tej broni, ponieważ jest ona charakterystyczna właśnie dla tego obszaru i ponieważ od niej właśnie wzięła się kolejna nazwa Thraxu: Miasto Zakrzywionych Noży. Sam gród przypomina kształtem taki właśnie nóż — zakręt doliny odpowiada zgięciu ostrza, rzeka Acis biegnącemu przez całą jego długość zgrubieniu, Zamek Acies czubkowi, Capulus zaś miejscu, w którym ostrze wyrasta z rękojeści).
Jeden z mieszkańców Niedźwiedziej Wieży powiedział mi kiedyś, że nie ma zwierzęcia bardziej niebezpiecznego i trudnego do okiełznania od mieszańca będącego potomkiem psa bojowego i wilczycy. Przywykliśmy uważać stworzenia zamieszkujące lasy i góry za dziką zwierzynę, ludzi zaś, którzy tam żyją, za dzikusów. Prawda jednak przedstawia się w ten sposób, że niektóre zwierzęta domowe (z czego na pewno zdawalibyśmy sobie sprawę, gdyby przyszło nam do głowy nie przechodzić nad tym zjawiskiem do porządku dziennego) są znacznie bardziej niebezpieczne od swoich żyjących na wolności krewniaków, mimo że wiele z nich rozumie ludzką mowę, a niektóre nawet potrafią wypowiedzieć kilka słów. Tak samo ludzie, których przodkowie od zarania dziejów mieszkali w miastach, przejawiają bardziej krwiożercze instynkty niż ich pobratymcy z leśnych głuszy. Vodalus, w którego żyłach ponad wszelką wątpliwość płynie krew tysięcy pokoleń arystokratów, był zdolny do czynów, o jakich nawet nie śniło się odzianym w skóry huanaco autochtonom, tłoczącym się na ulicach Thraxu.
Podobnie jak mieszańce psów z wilkami — których nigdy nie spotkałem, ponieważ są zbyt drapieżne, aby być użyteczne — eklektycy ci przejęli od swoich przodków wszystko, co najgorsze i budzące największą odrazę: jako przyjaciele lub wspólnicy są skryci, nielojalni i swarliwi, jako wrogowie zaś mściwi, podstępni i okrutni. W każdym razie tak właśnie twierdzili moi podwładni z Vinculi, gdzie eklektycy stanowią ponad połowę więźniów.
Zawsze kiedy spotykałem mężczyzn posługujących się odmiennym językiem, noszących niezwykłe stroje albo hołdujących dziwnym obyczajom, zastanawiałem się, jakie też mogą być ich kobiety. Między wyglądem mężczyzn i kobiet zawsze istnieje jakiś związek, gdyż zarówno jedni jak i drudzy stanowią produkt tej samej kultury — tak samo jak liście drzewa, które można zobaczyć, i jego owoce, których nie widać, ponieważ kryją się za liśćmi, są wytworem tego samego żywego organizmu. Obserwator, który odważy się wyrokować na temat kształtu i smaku owoców jedynie na podstawie kształtu i barwy oglądanych ze znacznego oddalenia liści, musi naprawdę dużo wiedzieć i o jednych, i o drugich, gdyż w przeciwnym razie łatwo mógłby się ośmieszyć.
Zdarza się nieraz, że słabowite kobiety rodzą synów, z których wyrastają bitni wojownicy, oraz córki dorównujące później siłą i zręcznością swoim braciom. Dlatego właśnie, kiedy wędrowałem ulicami miasta wśród tłumów składających się głównie z jego mieszkańców oraz eklektyków (obywatele Thraxu na pierwszy rzut oka prawie nie różnili się od ludzi z Nessus, co najwyżej ubierali się nieco skromniej i zachowywali bardziej obcesowo), wyobrażałem sobie kobiety ciemnowłose i ciemnoskóre, o lśniących czarnych włosach gęstych jak ogony wierzchowców ich braci, kobiety o silnych, choć zarazem delikatnych twarzach, kobiety zdolne zarówno bronić się do ostatniego tchu, jak i poddać bez walki, kobiety, które można zdobyć, ale nie kupić — naturalnie, o ile takie w ogóle istnieją na świecie.
Moja wyobraźnia zawiodła mnie do miejsc, gdzie można je znaleźć — samotnych chat nad brzegami górskich strumieni i skórzanych jurt na rozległych stepach. Nie musiałem długo czekać, aby zauroczyła mnie wizja gór, niemal równie silna jak wizja morza, która opanowała bez reszty moją wyobraźnię, zanim mistrz Palaemon wyprowadził mnie z błędu i powiedział, gdzie naprawdę leży Thrax. Jakże dostojne są te nieruchome idole Urth, wyrzeźbione za pomocą tajemniczych narzędzi w niewyobrażalnie odległych czasach, wciąż wznoszące ponad krawędź świata sędziwe głowy przykryte mitrami, tiarami i diademami skrzącymi się śniegiem, z oczami wielkości miast, o ramionach przykrytych płaszczami lasów!
Przebrany w nie rzucającą się w oczy dżalabiję torowałem sobie powoli drogę przez zatłoczone ulice wypełnione smrodem nieczystości i zapachem potraw, mając przed oczami wizje skalistych szczytów i krystalicznie czystych strumieni spływających w dół jak drogocenne naszyjniki.
Przypuszczam, że dawno temu Thecla odwiedzała tereny u podnóża gór, bez wątpienia po to, by znaleźć ochłodę podczas szczególnie gorącego lata, gdyż znaczna część obrazów, jakie nie wiadomo skąd pojawiały się w mojej wyobraźni, miała wyraźny charakter dziecięcych obserwacji. Po to, by tak ostro i wyraźnie dostrzec rosnące na skałach kwiaty, dorosły musiałby się schylić albo nawet uklęknąć; bezdenne przepaści nie tylko budziły we mnie lęk, ale także zdumienie, jakby swoim istnieniem przeczyły prawom natury; szczyty wydawały się sięgać nieba, jakby cały świat runął z jakiejś niewyobrażalnej wysokości, ale jakaś przebywająca tam istota próbowała powstrzymać jego upadek, zacisnąwszy ręce na wierzchołkach gór.
Wreszcie, po wędrówce przez niemal całe miasto, dotarłem do Zamku Acies. Powiedziałem strażnikom, kim jestem, oni zaś przepuścili mnie, pozwalając wspiąć się na szczyt stołbu. Tak samo wspinałem się na szczyt Wieży Matachina przed pożegnaniem z mistrzem Palaemonem.
Wówczas, kiedy miałem opuścić jedyne miejsce, jakie znałem, dotarłem do jednego z najwyżej położonych pomieszczeń Cytadeli, która z kolei zajmowała szczyt najwyższego wzniesienia w Nessus i jego okolicach. Miasto rozciągało się u moich stóp aż po horyzont, Gyoll przypominała zielonkawy ślad pozostawiony na mapie przez ślimaka, a hen, daleko, mogłem nawet dostrzec fragmenty Muru. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było wzniesienia mogącego równać się wysokością z budowlą, na której szczyt udało mi się dotrzeć.
Tym razem doznałem wrażeń zupełnie odmiennej natury. Stałem nad środkiem Acis, spadającej ku mnie po skalistych stopniach, z których każdy był dwa lub trzy razy wyższy od dorodnego drzewa, by wreszcie, w postaci białej piany lśniącej w promieniach słońca, zniknąć pode mną i pojawić się po drugiej stronie jako srebrzysta wstążka wijąca się przez miasto równie spokojne i sielskie jak miniaturowe wioski, które otrzymywałem jako upominki w elegancko zapakowanych pudełkach (tyle tylko, że dostawałem je nie ja, lecz Thecla).
Wydawało mi się, że stoję na dnie ogromnej misy. Dokoła mnie pięły się w górę kamienne ściany, tak że patrząc na którąś z nich łatwo można było uwierzyć — przynajmniej na chwilę — że za sprawą jakichś czarodziejskich sztuczek siła ciążenia zaczęła nagle działać prostopadle do swego dotychczasowego kierunku i że niemal pionowa stromizna stanowi w rzeczywistości prawdziwą powierzchnię planety.
Przez całą wachtę wpatrywałem się w te ściany, śledząc bieg pajęczych nici wodospadów pędzących na oślep ku odległej rzece, oraz wpatrując się w uwięzione między urwiskami obłoki, które wydawały się lekko napierać na niewzruszone skały, niczym zdezorientowane owce zagnane podstępem do zagrody okolonej kamiennym murem.
W końcu odczułem znużenie potęgą gór oraz moimi marzeniami… Chociaż było to chyba nie tyle znużenie, co raczej narastające stopniowo oszołomienie, aż w końcu zakręciło mi się w głowie. Choć zamknąłem oczy, nadal widziałem przed sobą bezlitosne przepaści i zrozumiałem ponad wszelką wątpliwość, że zarówno najbliższej nocy, jak i podczas wielu następnych, będę spadał w najeżone głazami otchłanie lub wspinał się po pionowych ścianach, wbijając zakrwawione palce w nieczułe skały.
Odwróciłem się pospiesznie ku miastu, by znaleźć uspokojenie w widoku wieży Vinculi. Z tej odległości przypominała niewielki sześcian przyklejony do fragmentu urwiska stanowiącego zaledwie drobną zmarszczkę na rozfalowanym, pionowym morzu kamiennych klifów. Śledziłem wzrokiem bieg głównych ulic, próbując odszukać te, którymi szedłem do zamku (miało to pomóc mi otrząsnąć się z uroku, jaki rzuciły na mnie góry), oraz zidentyfikować z nowej perspektywy mijane po drodze budynki i place. Dopiero teraz przekonałem się, że w mieście są dwa bazary, po jednym na każdym brzegu rzeki, a po dłuższej chwili zdołałem odnaleźć budowle, którym często przyglądałem się z dachu Vinculi: harenę, panteon i pałac archonta. Jeszcze później, kiedy nareszcie odzyskałem orientację i nabrałem przekonania, iż potrafię bez trudu wskazać najważniejsze punkty miasta, począłem wodzić spojrzeniem po mniejszych ulicach oraz zapuszczać wzrok w wąskie, kręte zaułki, czasem stanowiące zaledwie kreski głębokiego cienia wciśnięte między domy stłoczone na pnących się stromo w górę zboczach.
Potem znowu skierowałem wzrok ku rzece, przypatrując się nadbrzeżom, magazynom, a także piramidom czekających na załadunek beczek, skrzyń i bel. Woda płynęła spokojnie, z wyjątkiem miejsc, gdzie rozbijała się o umocnienia; miała kolor indygo i podobnie jak indygowe cienie podczas śnieżnej zamieci wydawała się sunąć z jakąś zmysłową, lodowatą gracją. Jedynie szybkie poruszenia manewrujących kaików i feluk pozwalały domyślać się turbulencji ukrytych pod zwodniczo gładką powierzchnią. Większe jednostki zdawały się fechtować na bukszpryty z niewidzialnym przeciwnikiem, wszystkie zaś były zmuszone często cofać się, kiedy ich wiosła natrafiały na wyjątkowo silne wiry.
Wreszcie oparłem się o parapet i skoncentrowałem uwagę na nadbrzeżu oddalonym najwyżej o sto kroków od poterny. Wśród robotników portowych przenoszących na brzeg towary z zacumowanych łodzi dostrzegłem nieruchomą postać o jasnych włosach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to dziecko, ponieważ przy barczystych, półnagich mężczyznach wydawała się niezwykle drobna, zaraz potem jednak rozpoznałem w niej Dorcas, siedzącą nad wodą z twarzą ukrytą w dłoniach.