VII

Proszę — powiedziała Thekla Zonara, wręczając służącemu srebrny świecznik. — Będzie pasował do pudła, które ty pakujesz. — Kiedy mężczyzna trzymał świecznik, nie wiedząc co zrobić, wzięła go od niego i sama zapakowała. — I to — dodała, wpychając z boku pozłacany srebrny talerz, ozdobiony płaskorzeźbą ze sceną polowania.

— Musimy też wziąć to — krzyczała jej szwagierka, Erythro, nadbiegając z rękami pełnymi porcelanowych filiżanek. — Są takie śliczne. Nie możemy ich zostawić dla Namdalajczyków.

— Miłosierny Phosie! — powiedział Sittas Zonaras. — Może weźmiecie też świńskie koryto? To bezwartościowe rupiecie. Bez żalu mogę oddać je wyspiarzom. Mamy już mało czasu, więc nie traćcie go martwiąc się o dodatkowy bagaż, bo i tak go nie weźmiemy — pokręcił głową, z wyrazem szyderczej złości na twarzy.

— A ty nie trać go, sprzeczając się z Erythro — powiedziała mu jego córka, Ypatia. Magnat westchnął i odwrócił się do Skaurusa.

— Kobiety nie powinny być rozsądne, nie uważasz, cudzoziemcze?

Wciąż trzymając w rękach swoje filiżanki, Erythro podskoczyła do Rzymianina jak nastroszony wróbel:

— Po co go pytasz? Co on wie o rozsądku? Sprowadził na nas Namdalajczyków, ot co. Gdyby nie on, siedzielibyśmy sobie tutaj spokojnie, zamiast włóczyć się po górach jak Khamorthci za swoim bydłem.

— Dość! — powiedział Sittas, tym razem naprawdę zirytowany. — Gdyby nie on, leżałbym martwy w lesie albo musiałbym oddać cały majątek jako okup. Czyżbyś o tym zapomniała?

— No tak, zapomniałam — odparła Erythro, wcale nie zbita z tropu. — Ta przeprowadzka doprowadza mnie do szału, i nie ma się też czemu dziwić! — Pochyliła się i dołożyła filiżanki do talerza i świecznika. Jej brat przewrócił oczami i popatrzył znacząco na Ypatię, ale ona udawała, że nic nie widzi.

Choć najpierw Marek uważał zarzut Erythro za niesprawiedliwy i krzywdzący, po zastanowieniu się, nie był już tego taki pewien. Mnóstwo arystokratów w zachodnich ziemiach szło na ugodę z Namdalajczykami i „Imperatorem” Mertikesem.

— Mógłbyś zrobić to samo, Sittas, gdyby mnie tylko tutaj nie było — skończył trybun. Erythro uśmiechnęła się głupio.

— Nie zachęcaj jej — powiedział Zonaras, po czym kontynuował: — Ja, razem z tymi bandytami i heretykami? Wolałbym raczej, żeby ten dom spalił mi się nad głową, niż żebym miał zgiąć kolano przed Draxem i tą jego kukłą. Nie, cieszę się, że jestem z tobą.

Willa i tak się może spalić — pomyślał trybun ponuro. Pomimo wszystkich umocnień, pomimo potężnego oddziału Khatrishów, których przyprowadził ze sobą Pakhymer, gdyby Drax rzucił całą swoją armię na legionistów, zostaliby zgnieceni. A nadchodził właśnie z całą siłą. Zwiadowcy Pakhymera donieśli, że kolumna Namdalajczyków przekroczy jutro Arandos. Trzeba się było więc znowu wycofywać, tym razem w góry.

Zostawiając Zonarasa, który wciąż kłócił się o to, co powinno zostać, a co nie, Skaurus wyszedł na zewnątrz. Przez strumień przeprawiało się właśnie kolejne stado bydła. Pasterze nie potrzebowali rozkazów, by usunąć swoje krowy i owce przed nadciągającą armią.

— Naprzód, pogoń je! — krzyczał szef pastuchów. — Nie, Stotzas, nie dawaj im teraz pić. Potern będzie na to czas, jak już wszystkie przejdą.

Gajusz Filipus, który zdążył już przygotować wszystko do wymarszu, obserwował pasterza z szacunkiem.

— Byłby z niego dobry oficer — powiedział do trybuna. Markowi nagle przyszła do głowy pewna myśl:


— Hm… Czemu więc nie zrobić go oficerem? Kto lepiej poprowadzi twoich partyzantów? Starszy centurion gapił się na niego zaskoczony.

— Na bogów, panie, toż to potrójna szóstka! — dwaj Rzymianie uśmiechnęli się do siebie krótko. W videssańskich regułach gry w kości, szóstki były najgorszym z wyników, nie najlepszym — jedna z tych drobnostek, które na zawsze czyniły Rzymian obcymi w tym kraju.

— Ty tam! — zawołał Gajusz Filipus.

— Mnie chcecie? — powiedział szef pastuchów, nie odwracając głowy. — Poczekajcie chwilę. Zręcznie rozdzielił dwa stada i wysłał je do dwóch różnych przełęczy, by nie zabrakło dla nich paszy. Poradziwszy sobie z tym, podszedł do Rzymian i ukłonił się w ten sam, pełen szacunku, ale nie służalczy sposób, w jaki kłaniał się Zonarasowi.

— Mogę coś dla was zrobić?

— Tak, ee… — zawahał się Marek, nie znając jego imienia.

— Tarasikodissa Simokattes — powiedział. Widząc zmieszanie na twarzach Rzymian, złagodniał. — Nazywają mnie Ras.

— No i bardzo dobrze — mruknął Gajusz Filipus, ale po łacinie.

Skaurus czuł to samo, ale kontynuował rozmowę z pasterzem: — Kiedy nas zobaczyłeś pierwszy raz, mówiłeś coś o podburzaniu wieśniaków. — Ras skinął głową. — Więc umiecie posługiwać się bronią?

— Tak, trochę. Łuk, włócznia, topór. Kiepski ze mnie szermierz. Mam za mało doświadczenia.

— Lubisz walczyć, co?

— Nie — odpowiedź była krótka i zdecydowana.

Starszy centurion rozpromienił się, co wyglądało nieco dziwnie w zestawieniu z jego, niemal zawsze, posępną twarzą.

— Miałeś rację, Skaurus. Ten może być dobry. — Odwrócił się ponownie do Simokattesa. — Co byś powiedział na małą zabawę z Namdalajczykami — tak, żeby żałowali, że się w ogóle urodzili?

Ras przyjrzał mu się. Jego twarz była tak samo szczera i surowa jak twarz Gajusza Filipusa. Ci dwaj: brodaty videssański pasterz i rzymski weteran, mieli wiele wspólnego — pomyślał Marek. Ale przynęta zarzucona przez starszego centuriona była zbyt kusząca, by ją zignorować.

— Powiedz mi o tym coś więcej — zażądał Simokattes.

Gajusz Filipus uśmiechnął się.


Starszy centurion był mniej radosny dwa dni później, kiedy i oglądał się do tyłu na willę Zonarasa, podczas gdy legioniści maszerowali pod górę.

— Powinniśmy byli to spalić — powiedział do Marka. — Drax będzie miał tu świetną fortecę.

— Wiem — odparł trybun — ale gdybyśmy ją rzeczywiście spalili, co pomyśleliby magnaci z gór? Czy ktoś stanąłby po naszej stronie? Jeżeli nie zostawimy ich rzeczy w spokoju, będą nas mieli za kolejną bandę barbarzyńców, nie lepszych od Namdalajczyków.

— Może i tak — powiedział Gajusz Filipus. — Ale nie będą też się do nas garnąć, kiedy zobaczą, że jesteśmy słabi.

Skaurus odchrząknął; niestety, starszy centurion również miał rację. Czy konflikt z Zonarasem i spalenie jego willi byłoby mniej szkodliwe niż zostawianie bazy dla Draxa? Wolałby wiedzieć lepiej, kiedy strategia musi ustąpić pola taktyce.

— Takich rzeczy uczysz się najpierw na błędach — tłumaczył Gajusz Filipus, gdy trybun podzielił się z nim swoimi wątpliwościami. Po chwili dodał: — Oczywiście, jeżeli twój błąd jest zbyt poważny, zabija cię i potem już niewiele możesz się nauczyć.

— Zawsze umiesz mnie pocieszyć — powiedział Marek sucho. Dojrzał jakiś ruch na północy, u wejścia do doliny, w której stał dom Zonarasa. — Wycofaliśmy się w sam czas. Wyspiarze już są. Myślisz, że tylna straż coś im zrobi?

— Pod młodym Tarasiosem? Żadnych szans — starszy centurion mówił to z żalem, ale bez złudzeń. Zawołał do żołnierza: — Ty tam, Florus, biegnij, przyprowadź tutaj tego faceta od pastuchów, Rasa. Powinien to widzieć. — Rzymianin zasalutował i pobiegł wykonać rozkaz.

Z gorączkowymi wypiekami na twarzy, Tanasios Zonaras odmówił, gdy namawiano go, by przyłączył się do Rzymian i wycofał w góry:

— Nie — powiedział zduszonym szeptem, bo tylko to zostało z jego głosu. — Tutaj zostanę. I tak mam już niewiele czasu. Walka o moją ziemię to szybszy i lepszy koniec niż ten, którego oczekiwałem.

Rodzina nie była w stanie odwieść go od tego zamiaru, a Skaurus nawet nie próbował, bo według stoików, człowiek może sam decydować o tym, kiedy chce umrzeć. Florus powrócił, prowadząc ze sobą Rasa Simokattesa.

— O co chodzi, cudzoziemcze?

— Tylko patrz — powiedział Gajusz Filipus.

Żołnierze Księstwa, doświadczeni i rozsądni weterani, wjeżdżając do doliny, ustawili się w wachlarz, nie chcąc wpaść w zasadzkę. Zaczęli poruszać się szybciej, gdy dojrzeli porzucony obóz legionistów. Podnieśli wzrok do góry i spostrzegli kolumnę wycofujących się wojsk.

Byli już blisko willi, kiedy Tarasios i jego ludzie wypadli z sadu, który służył im za kryjówkę, i ruszyli do ataku Wzniesione szable błyszczały w słońcu, gdy poganiali konie. Z tej odległości wszystko było maleńkie, ciche i doskonałe; realistyczny obraz, który jakąś dziwną mocą się poruszał Jeden z Namdalajczyków wypadł z siodła, potem następny. Ale po chwili paniki, Namdalajczy-cy zaczęli kontratakować. Nadjeżdżało ich coraz więcej, by rozprawić się z oddziałem Tarasiosa.

Simokattes rzucił okiem na rodzinę młodego Zonarasa. Sittas, z twarzą pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami rozpaczy, obserwował nierówną walkę. Od czasu do czasu poruszał rękoma naśladując uderzenie, które powinno teraz nastąpić. Jego żona i córka obejmowały się w milczeniu, Erythro płakała. Szef pasterzy, zaciskając swoje silne, twarde pięści w bezsilnej złości, powrócił spojrzeniem do bitwy na dole. Walka była już prawie skończona.

— Co widzisz? — zapytał go Gajusz Filipus.

— Odważnego człowieka — odparł cicho Simokattes.

— Może i tak, ale przy tym i głupiego. — Simokattes odwrócił się ze złością, ale starszy centurion mówi! dalej tak poważnie jak zawsze: — Zastanów się nad tym Ras, i to zastanów się dobrze. Wkrótce to ty będziesz prowadził swoich ludzi na wyspiarzy, i to nie tak wyszkolonych i uzbrojonych jak ci, których miał za sobą Tarasios. No i co on zrobił? Wyjechał z ukrycia, zamiast czekać tam na wroga, i zaatakował duży oddział niewielkim, a powinno być odwrotnie. Odważny? Do czego mu się przydała ta odwaga albo żołnierzom, którzy poszli za nim? — W dolinie, żaden Videssanczyk nie siedział już na koniu. — Cała sztuka w tym, jak zaszkodzić wrogowi, a nie własnym ludziom.

Simokattes milczał przez chwilę. W końcu powiedział.

— Twardy z ciebie człowiek, Rzymianinie.

— Pewnie tak, ale zajmuję się tą brudną robotą od trzydziestu lat i wiem, o co tu chodzi. To właśnie na to się zgodziłeś, mówiąc o podburzaniu chłopów. Jeśli ci to nie odpowiada, wracaj do swoich krów.

Simokattes zamierzył się na niego. Był to cios zrodzony głównie z frustracji. Gajusz Filipus spokojnie, choć z odpowiednią szybkością, schylił się i podszedł krok, chwytając jednocześnie rękę pasterza i wykręcając mu ją za plecami, aż ten nie mógł złapać powietrza z bólu. Starszy centurion puścił go od razu i klepnął po ramieniu.

— Co tam sobie o mnie myślisz, to twoja sprawa, ale posłuchaj mnie. Kiedyś uratuje ci to skórę. — Simokattes skinął szorstko głową i odszedł.

— Poradzi sobie — powiedział Gajusz Filipus, patrząc na oddalającego się pasterza.

— Musiałeś być dla niego taki ostry? — spytał trybun.

— Myślę, że tak. Amatorzy zabierają się do tego interesu pełni jakichś głupawych idei.

Gorzka wiedza Marka, zdobyta w ciągu ostatnich trzech lat, kazała mu dodać:

— Znajdzie się tam troszeczkę miejsca dla walecznej dzielności?

— To dla dzielności — starszy centurion splunął na ziemię. — To nie Achilles zdobył Troję. — Skaurus zagapił się na niego; jeżeli Gajusz Filipus, który z trudem zapisywał własne imię, mógł uczyć się od Homera, to rzeczywiście był on księciem poetów!


Analizując wcześniejsze poczynania Draxa, trybun sądził, że zablokuje on przejścia prowadzące na południe, ale nie zacznie żadnej poważnej kampanii w górach na południe od Arandos. Ale wielki książę, widząc się tak blisko ostatecznego zwycięstwa, wykazał większą agresję, niż spodziewał się po nim Skaurus. Nie tylko błyskawicznie wzniesione fortece pojawiły się u wejść do dolin i w dogodnych miejscach na górskich zboczach, ale namdalajskie patrole zapuszczały się głęboko w góry, paląc i łupiąc okoliczne wsie tuż za wycofującymi się legionistami.

Marek nie potrzebował pełnych wyrzutu spojrzeń Sittasa Zonarasa, by wiedzieć, że powinien ich jak najszybciej powstrzymać. Jeśli wyspiarze mogli napadać na kogo tylko chcieli, po co Videssa-ńczycy mieliby wspierać legionistów? Pomyślał przez chwilę i poszedł zobaczyć się z Laonem Pakhymerem.

Khatrish ostrzeliwał winogronami miniaturową fortecę, zbudowaną z ziemi i patyków.

— Chciałbym, żeby to było takie łatwe — powiedział Skaurus, bo mała katapulta Pakhymera siała spore zniszczenie.

— To o wiele prostsze, kiedy oni nie strzelają — zgodził się Pakhymer, uważnie się przymierzając. Dotknął spustu i katapulta wystrzeliła. Drobny kawałek drewna odpadł od zamku i wpadł do fosy. Marek z rosnącym zniecierpliwieniem czekał aż Khatrish ponownie załaduje. W końcu Pakhymer podniósł wzrok, uśmiechając się szelmowsko do trybuna.

— Już gotowy do wybuchu? Marka rozbawiła jego bezczelność.

— Nie całkiem.

— Obawiałem się, że to powiesz. Chcesz, żeby moi chłopcy zarobili w końcu na to, co dostali w Kyzikos, tak? Pewnie, że tak, widzę to w twoich oczach. O co chodzi tym razem?

Marek powiedział mu. Pakhymer skubał przez chwilę swoją rozczapierzoną brodę, zastanawiając się nad tym.

— Tak, mogłoby tak być, jeżeli będziemy mieli ze sobą dobrego przewodnika.

— Porozmawiam o tym z Simokattesem.

— W porządku, masz to. Powiedziałeś, za trzy dni? — Gdy Marek przytaknął, Khatrish zauważył: — Problem w tym, żeby nie ugryźć za dużego kawałka, czy tak?

— Dokładnie. — Jak zwykle — pomyślał trybun — Pakhymer miał doskonałe wyczucie tego, czego od niego oczekiwano i niewiele chęci, by to wykorzystać. Khatrish przyjrzał się następnemu gronu. Pokręcił głową ze smutkiem.

— Za mało okrągłe — powiedział i zjadł je. — Chciałbyś parę? — Roześmiał się, gdy Marek udał, że nie słyszy.


Skaurus pomyślał, że gęsty, zielony krzak, za którym przykucnął, to dzika pietruszka. Cokolwiek by to było, żółte kwiatki rośliny wydzielały gryzący zapach, od którego oczy trybuna łzawiły. Zagryzł mocno górną wargę, by powstrzymać się od kichnięcia. Nic się jeszcze nie działo, ale bał się, że jeśli raz zacznie, nie będzie mógł przestać, a nie miał wiele czasu.

Pół tuzina Khatrishów wjechało do doliny, poganiając swoje małe koniki z całych sił. Co chwilę któryś z nich odwracał się i strzelał do ścigających ich Namdalajczyków.

Dowódca Namdalajczyków był przysadzistym młodzieńcem o imieniu Grus. Choć był młody, nauczył się już ostrożności. Rozkazał swoim ludziom, by się zatrzymali i rozejrzał się uważnie po ścianach kanionu. Ale Ras Simokattes i Gajusz Filipus dobrze przygotowali swoją zasadzkę. Choć manipuł Juniusza Blesusa leżał w ukryciu, czekając aż wyspiarze wejdą do środka, żaden promień światła odbitego od stali, żadne poruszenie ani odgłos nie zdradzał ich obecności. Grus krzyknął coś i przywołał swoich ludzi.

Trzymając dłoń na rękojeści, Marek czekał aż ostatni z Namdalajczyków, nawet tylna straż, wejdzie do doliny. Skinął głową, dając znak skulonemu obok niego heroldowi. Kornet odtrąbił głośny sygnał. Z okrzykiem „Gavras!”, legioniści wyskoczyli spoza krzaków, kamieni i pni drzew i zbiegając po stromej ścianie kanionu, runęli na wyspiarzy.

Dwaj jeźdźcy z tylnej straży brutalnie zawrócili konie i próbowali wydostać się z doliny. Nie było to tchórzostwo, ale zdrowy rozsądek, który nakazywał jechać po pomoc. Pilum ugrzęzło w brzuchu jednego ze zwierząt, które runęło na ziemię, krzycząc niemal ludzkim głosem i przygniotło pod sobą jeźdźca. Drugi wojownik był już prawie przy wyjściu z kanionu, kiedy trzech legionistów ściągnęło go z siodła.

Grus, przeklinając, próbował ustawić swoich ludzi w kręgu. Ale jeden z Rzymian wysunął się znacznie przed swoich towarzyszy, wrzeszcząc.

— Chodź, Worenuszu! Zobaczymy, który z nas jest więcej wart! — Był to Tytus Pullo. Jeszcze jeden legionista wyskoczył z szeregu. Lucjusz Worenusz gnał za swoim rywalem przeklinając resztką tchu.

Pullo cisnął swoją pilum z bardzo dużej odległości, ale był to celny rzut i włócznia utkwiła w udzie Namdalajczyka wysuniętego na skraj obronnego koła Grusa. Jeździec krzyknął i spadł z konia. Pullo rzucił się naprzód, by go dobić, ale dwóch Namdalajczyków zasłoniło rannego kompana. Jeden z nich pchnął swoją ciężką lancę przez grube drewno i skórę scutum Rzymianina. Czubek ostrza zaczepił o pasek z mieczem i przesunął go do tyłu. Kiedy Pullo sięgnął po gladius, nic tam nie znalazł. Namdalajczycy zasypali go uderzeniami swych mieczy. Przewrócił się na plecy, starając się jak najlepiej wykorzystać uszkodzoną tarczę.

Lucjusz Worenusz, we wściekłym szale, którego mógł mu pozazdrościć Viridoviks, nacierał na wyspiarzy, wrzeszcząc:

— Zostawcie go wypierdki, psy, śmierdzące sępy! To dureń, ale nawet głupi Rzymianin wart jest więcej niż wy wszyscy!

Zabił Namdalajczyka, który rzucił włócznią w Pullo, odpychając lekką tarczę wyspiarza swoją, o wiele cięższą, i wbijając mu miecz w bok.

Drugi Namdalajczyk i jeden z jego rodaków, sądząc zapewne, że Pullo już nie żyje, zajęli się tylko Worenuszem, który znalazł się nagle w sporych opałach. Jednak Pullo był cały i zdrowy. Doszukawszy się wreszcie swojego miecza, odrzucił bezużyteczną scutum, stanął na równe nogi i wbił glaudius w koński zad. Brocząc krwią, zwierzę podskoczyło i pognało naprzód z jeźdźcem, który trzymając się go z całych sił, bezskutecznie próbował nad nim zapanować.

— Bękart! — wydyszał Worenusz.

— Ty jesteś kurewskie nasienie, nie ja! — odparował Pullo. Walczyli ramię przy ramieniu, złorzecząc sobie cały czas. Za moment dołączyli do nich pozostali Rzymianie, i dwaj rywale mogli nieco odpocząć.

Okrążeni, słabsi, zasypani deszczem włóczni, wyspiarze zaczęli się jeden po drugim poddawać. Ale Grus, upokorzony tym, jak dał się wciągnąć w pułapkę i walcząc pieszo po tym, gdy jego koń padł z podciętymi ścięgnami, runął na Marka.

— Poddaj się! — zawołał Rzymianin.

— Do lodu z tobą! — krzyknął Grus, niemal płacząc.

Trybun podniósł tarczę, broniąc się przed wściekłym atakiem. Grus musiał korzystać z tej samej szalonej energii, która napędzała Worenusza i Pullo — uderzał i uderzał, i uderzał, jak nakręcony. Nie myślał zupełnie o obronie. Kilkakrotnie odsłaniał się tak, iż Marek bez trudu mógł zadać mu śmiertelny cios. Trybun oszczędzał jednak swojego przeciwnika — bitwa była już wygrana, a żywy namdalajski oficer wart był więcej niż jego zwłoki.

Gajusz Filipus schylił się i znalazł kamień, który dobrze układał się w dłoni. Rzucił go niedaleko, ale mocno i kamień odbił się od stożkowatego hełmu Grusa. Namdalajczyk zachwiał się i wypuścił broń z ręki. Marek i starszy centurion przycisnęli go do ziemi i rozbroili.

— Ładny rzut — powiedział trybun.

— Widziałem, że nie chcesz go zabić.

Ras Simokattes patrzył to na oficerów, to na Pullo i Worenusza, którzy właśnie przyjmowali pochwały towarzyszy i nic z tego nie rozumiał.

— Kim wy właściwie jesteście? — spytał Skaurusa. — Wy dwaj wysilacie się, żeby oszczędzić tego tutaj… — Trącił nogą Grusa — …a tamci znowu to para żądnych krwi zabójców.

Trybun spojrzał na dwóch rywali. Juniusz Blesus właśnie składał im swoje gratulacje. Marek zmarszczył brwi. Wydawało się, że młodszy centurion nie jest w stanie zrozumieć niczego poza tym co widoczne gołym okiem. Trybun dostrzegł to już wcześniej. Odwrócił się do Simokattesa.

— Poczekaj moment, Ras. Zobaczysz kim jesteśmy. — Potem zawołał do Rzymian: — Pullo, Worenusz, pozwólcie tutaj.

Żołnierze wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Od razu ruszyli w stronę Skaurusa i stanęli przed nim na baczność.

— Mam nadzieję, że zakończyliście swój spór — powiedział łagodnie. — Uratowaliście sobie nawzajem życie, to chyba w zupełności wystarczy, żeby się pogodzić. — Mówił po videssańsku, ze względu na szefa pasterzy.

— Tak jest, panie — odpowiedzieli razem, i wyglądało na to, że rzeczywiście tak myślą.

— Odważni, to za małe słowo dla was. Cieszę się, że obaj w ogóle przeżyliście.

— Dzięki, panie — powiedział Pullo, uśmiechając się. Worenusz także się rozluźnił.

— Nikt nie powiedział spocznij, wy…! — ryknął Gajusz Filipus. Legioniści zesztywnieli. Czujność powróciła na ich twarze.

— Obaj nie dostaniecie tygodniowej wypłaty, za złamanie szyku podczas ataku — kontynuował Skaurus, teraz już bez łagodnego tonu. — Mieszając prywatne kłótnie do walki, nie tylko ryzykujecie własnym życiem, ale i bezpieczeństwem waszych towarzyszy. Nigdy więcej, rozumiemy się?

— Tak, panie — odpowiedzieli ponuro.

— W co wyście się bawili? — zażądał Gajusz Filipus. — Równie dobrze moglibyście być parą Galów. — Była to najgorsza obelga dla niekarnych żołnierzy. Worenusz zaczerwienił się, a Pullo grzebał nogą w ziemi, jak mały, nieznośny chłopiec. Niczym nie przypominali teraz okrutnych wojowników sprzed kilku minut. Gdy Skaurus ich zwolnił, odeszli cicho do swoich kompanów.

— No, więc kim jesteśmy, Ras? — spytał Simokattesa trybun.

— Bandą skurwysynów, jeśli chcesz wiedzieć — odezwał się, leżący na ziemi Grus.

— Zamknij się — rzucił Gajusz Filipus.

Simokattes z niedowierzaniem obserwował jak Rzymianie z pokorą wysłuchali reprymendy. Nigdy nie widział żołnierzy wyszkolonych aż do takiego posłuszeństwa. Podrapał się po głowie, potarł po zarośniętym policzku.

— Niech mnie piekło pochłonie jeśli wiem, ale cieszę się, że jestem z wami, a nie przeciwko wam.

— Ba! — powiedział Grus.

Odizolowany w południowo-wschodnich górach, Marek dotkliwie odczuwał brak jakichkolwiek wiadomości z szerokiego świata. Już prawie stracił nadzieję na to, że coś jednak do niego dotrze, kiedy posłaniec z Videssos, mały, elegancki mężczyzna o lisiej twarzy, przedarł się przez Namdalaj-czyków i został przechwycony przez patrol Khatrishów.

— Karbeas Antakinos, moje nazwisko — powiedział, kiedy przyprowadzono go do trybuna. Jego bystre oczy rozglądały się bacznie po obozie legionistów, niczego nie pomijając.

— Dobrze cię widzieć, dobrze cię widzieć — mówił Marek, potrząsając jego dłonią.

— Dobrze być tutaj, powiedziałbym raczej — stwierdził kurier. Mówił szybko, w rytmie staccato, charakterystycznym dla stolicy. — Jazda była okropna, wszędzie pełno przeklętych Hazardzi-stów. — Używał videssańskiego obraźliwego przezwiska dla ludzi Księstwa, którzy odpłacali się, nazywając Videssańczyków Bufonami. Rzymianin westchnął cicho — nie miał cierpliwości do sprzeczek między sektami Phosa.

Przypomniał sobie o tym, jak zdradliwy potrafi być Drax.

— Czy mógłbym prosić o twoje hm… listy uwierzytelniające — powiedział do Antakinosa.

— Tak, oczywiście. — Videssańczyk zatarł szybko ręce. — Miałem spytać cię o opinię Jego Wysokości Imperatora o kobietach z gorącym temperamentem.

Skaurus uspokoił się — Thorisin używał już tego hasła wcześniej.

— Są bardzo interesujące, ale męczące.

— Trafił w sedno, co? — zachichotał Antakinos. Jego śmiech, pogłębiony rezonującym tenorem, był lekki i miły dla ucha. — Pamiętam jedną dziewczynę, nazywała się Panthia, ale to już inna historia. Do interesu; jak wygląda sytuacja?

— Na razie ciągle stoimy w martwym punkcie. Wyspiarze, po tych kilku lekcjach, które im daliśmy, już nie wsadzają nosa w te okolice, ale ja też nie mogę się ruszyć. Zbyt wielu jest ich tam na dole. Czy Gavras może ich odciągnąć?

Posłaniec skrzywił twarz.

— Nie ma mowy. Właśnie poprowadził dwa regimenty do Opsikon, naprzeciwko Księstwa, żeby powstrzymać wyspiarzy, którzy tam lądują.

— Cholernie cudownie — powiedział Gajusz Filipus. — Myślę, że mogliśmy się tego spodziewać.

— Tak — powiedział Antakinos. — Chwała Phosowi, że to tylko zwyczajni rabusie, a nie Książę. Skoro o rabusiach mowa; piraci z Księstwa także pojawili się przy ziemiach zachodnich. Trzy dni przed tym jak wyruszyłem, Leimmokheir zawinął do portu po pościgu za czterema okrętami i zatopieniu piątego. A można być pewnym, że jest ich więcej w tamtej okolicy.

— Na bogów! — rzucił Skaurus, przechodząc z wrażenia na łacinę. Powrócił do videssa-ńskiego. — Chcesz mi więc powiedzieć, że jesteśmy w tej chwili jedyną siłą, jaka została Autokra-torowi?

— Właściwie, tak — zgodził się posępnie kurier. — Prawdę mówiąc, cieszę się, że będę mógł mu powiedzieć, jak wielu was tu widziałem. Po ee… nieszczęściu pod Sangarios, bał się, że cała armia Zigabenosa została zniszczona albo zdradziła, tak jak jej generał. — Niech szlag trafi wielkiego księcia Draxa — pomyślał Marek — podczas gdy Antikos kończył: — Ale wy nie wyglądacie na pokonanych.

— Mam nadzieję — prychnął Gajusz Filipus.

Laon Pakhymer nadszedł akurat na czas, by usłyszeć ostatnich kilka zdań.

— Pewnie, że nie — powiedział, mrugając oczami. — Bo twoi ludzie boją się ciebie bardziej niż Draxa. On ich może co najwyżej zabić. — Starszy centurion znowu się żachnął, ale nie wyglądał na niezadowolonego.

— Jechałeś przez tereny okupowane przez wyspiarzy — powiedział Marek do Antakinosa. — Jak odnosi się do nich tamtejsza ludność?

— Interesujące pytanie. — Antakinos spojrzał na niego z respektem. — Myślisz może o tym, żeby ich trochę podjudzić? Jego Wysokość mówił, że jesteś spryciarzem. No cóż, wygląda to tak: chłopi chętnie przypalaliby Hazardzistów na wolnym ogniu, bo kradną ich bydło, a magnaci zrobiliby to samo, bo kilku z nich musiało oddać swoje posiadłości ludziom Księstwa. — Posłaniec spo-chmurniał. — Niestety, obawiam się, że w miastach sytuacja jest odwrotna. Drax ściąga z nich haracz, to prawda, ale mniejszy niż podatki, które płacili Videssos. W dodatku mieszczanie liczą na to, że Namdalajczycy obronią ich przed Yezd.

Laon Pakhymer pokręcił nieznacznie głową, ale Antakinos zauważył to i podniósł pytająco brwi. Khatrish nie wytłumaczył się jednak, ku głębokiej uldze Skaurusa. Ta intryga ciągle jeszcze spędzała mu sen z oczu.


— No dobrze, a co jeśli tych skurwysynów będzie więcej niż myśleliśmy przy zastawianiu pułapki? — pytanie zadał wysoki, chudy farmer, odziany w spodnie z szorstkiego samodziału i grubą, skórzaną kufajkę. Trzymał swoją włócznię na dzika trochę niepewnie.

Gajusz Filipus zdobywał się na najwyższą cierpliwość. Ci nieokrzesani videssańscy rekruci nie mieli ani rzymskiej dyscypliny, ani zapalczywości Hiszpanów, z których Sertoriusz stworzył tak niebezpieczną armię partyzantów. Mimo to wszyscy siedzący wokół niego mężczyźni, a było ich około dwustu, byli ochotnikami: albo uciekinierami z nizin, albo góralami, którzy woleli prawdziwą wojaczkę niż utarczki z magnatami.

Starszy centurion powiedział do swoich słuchaczy:

— Nie potrzebujecie mojej pomocy, żeby odpowiedzieć na takie pytania. Kto mu powie? Podniosło się kilka rąk, ale Ras Simokattes był pierwszy. Gajusz Filipus udał, że nie widzi szefa pastuchów Zonarasa.

— Ty tam, tak ty z siwymi włosami.

Mężczyzna wstał, założył ręce za plecy i pochylił głowę, jakby był dzieckiem w szkole.

— Jak ich jest za dużo, zostajemy w kryjówce — powiedział nieśmiało. Lekki łuk do polowania leżał u jego stóp.

— Tak jest! — pochwalił Gajusz Filipus. — I nie ma się też czego wstydzić. Jeśli nie macie pewności, nie bawcie się z wyspiarzami. Mają lepszą broń niż wy i wiedzą co z nią robić. Tak jak ja. — Pozwolił sobie na leniwy uśmiech.

Przyglądając się lekcji, Marek widział, jak przyszli maruderzy weterana zesztywnieli, przypominając sobie demonstrację sprzed kilku dni. Starszy centurion, w pełnym uzbrojeniu, poprosił czterech ze swoich uczniów, by go zaatakowali swoją ulubioną bronią. Walka nie trwała długo. Odwracając pilum znokautował jednego z nacierających, uchylił się przed zamaszystym ciosem kolejnego i złamał drzewce włóczni na jego głowie. Odwróciwszy się zręcznie pozwolił, by pałka trzeciego z Videssańczyków grzmotnęła w jego tarczę, po czym uderzył w podbródek brzegiem obitej żelazem scutum. Mężczyzna nie zdążył jeszcze upaść na ziemię, a już Gajusz Filipus wyciągał miecz i przesuwał się w stronę ostatniego przeciwnika, który trzymał krótką pikę. Facet był całkiem odważny i ruszył ostro na Rzymianina, chcąc go przebić, ale Gajusz Filipus, wdzięcznie niczym tancerz, odsunął się nieznacznie na lewo, przepuszczając pchnięcie obok i klepnął biedaka mieczem w brzuch. Dwóch ludzi nieprzytomnych, jeden bezradny na ziemi, czwarty blady jak ściana i trzęsący się — nieźle, jak na minutę walki.

Ponad tuzin wieśniaków wymknęło się tej nocy z obozu.

Ale dla tych, którzy zostali, starszy centurion był lepszym nauczycielem, niż spodziewał się Skaurus. Zajął się tym z zapałem, który nie zawsze towarzyszył mu w jego zwykłych obowiązkach. Jak każda praca, w miarę upływu lat stały się one rutyną. Nowa rola zdawała się przywracać mu młodość i rzucił się na nią z entuzjazmem, jakiego trybun jeszcze u niego nie widział, odkąd się znali.

Weteran mówił:

— Uderzacie, robicie co się da i szybko się wycofujecie. Czasami dobrze jest wcześniej schować broń w rowie. — Dla zawodowych żołnierzy taka uwaga byłaby herezją, ale w przypadku partyzantów mogła się okazać wielce pożyteczna. — Kto będzie wtedy wiedział kim jesteście?

— A jeśli będą nas ścigać?

— Oczywiście, musicie się rozproszyć. A kiedy nie będą was już widzieć, po minucie albo dwu możecie się zatrzymać. Połóżcie się tylko na ziemi i przykryjcie zielskiem, jakby was nie było. Przejadą obok was za każdym razem. — Uśmiech Gajusza Filipusa był zupełnie pozbawiony nieodłącznego zwykle cynizmu. — Możecie się przy tym jeszcze nieźle ubawić.

Marek nie wierzył własnym uszom. Starszy centurion, najtwardszy profesjonalista jakiego ziemia nosiła, mówi o walce jak o zabawie? Powrót do młodości nie miał w sobie nic złego, ale u Gajusza Filipusa wyglądało to jak drugie dzieciństwo.


Ruelm, syn Ranulfa, wesoły i zadowolony z siebie, jechał na czele oddziału Namdalajczyków na południe, w kierunku gór, gdzie wciąż nie chciano uznać władzy jego pana, księcia Draxa. Nawet przez moment nie myślał o sobie jako o poddanym jakiegoś Imperatora Zigabenosa. Ta farsa przeznaczona była tylko dla Videssańczyków, by łatwiej oswoili się z myślą o nowym władcy.

Zatrzymał się, by zapalić pochodnię. Było już po zmierzchu, a on chciał jechać dalej. Przy odrobinie szczęścia połączy się z Baili przed północą. To właśnie tak go cieszyło — kiedy wyruszył z Kyzikos spodziewał się, że podróż będzie jeszcze o dzień dłuższa, ale bród na Arandos, który pokazał mu ten dziwak, oszczędził im wiele godzin, które musieliby stracić na poszukiwanie najbliższego mostu i powrót do drogi. Dotknął sakiewki. Warto było wydać sztukę złota, a starzec wyglądał tak, jakby już od dawna nie widział pieniędzy.

Ćma krążyła wokół jego pochodni. Noc była ciepła i tak cicha, że mógł słyszeć trzepot skrzydeł owada. Nietoperz wyskoczył z ciemności, połknął ćmę i zniknął tak szybko, że Ruelm mógł go w ogóle nie zauważyć.

— Cholerna mysz — powiedział, czyniąc na piersiach znak słońca, by zażegnać złą wróżbę. Jego ludzie zrobili to samo. Namdalajczycy nazywali nietoperze „kurczakami Skotosa”, bo jak inaczej można było wytłumaczyć ich doskonałą orientację w ciemnościach, jeśli nie pomocą czarnego boga?

W miarę jak zbliżali się do gór, kępy krzaków i drzew pojawiały się znacznie częściej niż na północ od Arandos. Ta bogata równina była najlepiej uprawianą i najżyźniej szą ziemią, jaką Ruelm kiedykolwiek widział. W porównaniu ze skromnymi osiągnięciami Księstwa, była to kraina dobrobytu.

Czajka zaświergotała gdzieś w krzakach, na skraju drogi, a potem zagwizdała przeciągle. Ruelm był nieco zaskoczony, słysząc dziennego ptaka tak późno po zmierzchu. Wtedy pierwsza strzała cichym świstem przeszyła spokój nocy i rycerz jadący tuż za nim zaklął ze zdziwienia i bólu, gdy utkwiła w jego łydce.

Ruelm zamarł na sekundę. Nie miało być tutaj żadnych nieprzyjaciół. Rzymianie, Videssańczy-cy, Khatrishe i różne przybłędy czepiające się ich spódnicy, zepchnięci byli głęboko w góry.

Następna strzała przeleciała koło jego twarzy tak blisko, że pióra służące za lotki musnęły mu policzek. Nagle znowu był żołnierzem. Odrzucił pochodnię najdalej jak potrafił. Kimkolwiek byli ci nocni rozbójnicy, nie należało ułatwiać im zadania oświetlając dodatkowo cel. Wyciągał właśnie miecz, kiedy podnieśli się z ukrycia i ruszyli do ataku.

Ciął na chybił trafił, wciąż na wpół oślepiony przez światło pochodni, i czuł, że ostrze kogoś dosięgło. Za jego plecami żołnierz, który pierwszy został raniony krzyknął, gdy ściągano go z konia — jego wrzask ucichł gwałtownie. Zastąpiły go inne — głosy videssańskich wieśniaków rozbrzmiewały triumfem i — mógłby przysiąc — strachem.

Ciemność sprawiała, że dzika walka przypominała senny koszmar. Zawracając brutalnie konia, by znaleźć pomoc u swoich ludzi, Ruelm zobaczył swoich przeciwników jako ruchome cienie, niemożliwe do policzenia, i prawie niemożliwe do trafienia.

— Drax! — krzyknął i poczuł w ustach gorzki strach, gdy odpowiedziało mu tylko dwóch ludzi.

Jakaś ręka złapała go za udo. Próbował kopnąć napastnika i choć jego noga natrafiła w powietrze, mężczyzna odskoczył do tyłu. Wbił ostrogi w boki swego wierzchowca. Wałach stanął dęba, rżąc przeraźliwie. Dobrze wyszkolony do walki, wyrzucił ciężko podkute kopyta do przodu. Ludzka czaszka rozprysła się niczym uderzony pałką melon — kawałek mózgu, ciepły, wilgotny i klejący spadł Ruelmowi na czoło, tuż pod hełm.

Potem, z wielkim wrzaskiem koń runął na ziemię. Uwalniając się ze strzemion, Ruelm słyszał krzyk Videssańczyka, „Tnij, na Phosa!”. Obute i bose stopy szurały w kurzu drogi, w miarę jak nadbiegali następni, niczym banda szakali.

Wyspiarz przekoziołkował i próbował się właśnie podnieść, gdy pałka uderzyła w metalowy kołnierz, który chronił z tyłu jego kark. Ogłuszony, upadł na kolana, potem na brzuch. Zabrano mu miecz, chciwe ręce rozrywały paski od kolczugi. Jęknął i sięgnął po sztylet.

— Uwaga! — krzyknął ktoś. — Jeszcze się broni! — Przerażający śmiech. — Zaraz to naprawimy!

Wciąż oszołomiony poczuł, jak twarde palce chwytają go za podbródek i odchylają głowę.

— Jak owce — powiedział Videssańczyk. Ból przeszył mu gardło, ale nie na długo.


W towarzystwie Sittasa Zonarasa i Gajusza Filipusa, Skaurus udał się do miejsca, które zaproponował Baili z Ecrisi.

— Tutaj, Minucjuszu — powiedział trybun, zatrzymując się na moment. — To wystarczająco blisko dla twojego oddziału.

Młody podoficer zasalutował. Byli o dobry strzał z łuku od punktu, w którym czekał na nich Baili i para jego poruczników. Grupa Namdalajczyków pozsiadała z koni i rn/.lo/.ylu się na ziemi w podobnej odległości na północ od swojego dowódcy.

— Witaj, wyspiarzu — zawołał Marek, gdy podeszli bliżej. — O czym musimy porozmawiać? Ale Baili nie był tym uprzejmym, pewnym siebie oficerem, który dostarczył proklamację Draxa kilka tygodni temu.

— Ty gnojku — warknął, czerwony ze złości. — Za dwa miedziaki wbiłbym cię na pal na pożarcie krukom. Myślałem, że jesteś człowiekiem honoru. — Splunął pod stopy Rzymianina.

— Skoro nim nie jestem, to po co ze mną rozmawiasz? Jesteśmy wrogami, to prawda, ale nie musimy się zaraz nienawidzić.

— Niech piekło pochłonie ciebie i twoje gładkie słówka — powiedział Baili. — Mieliśmy was za uczciwych najemników, ludzi, którzy robią jak najlepiej to, za co się im płaci, tak, ale nie poniżają się do takiego plugastwa, jakim wy się zajmujecie. Nocne morderstwa, zasztyletowani w karczmie, okaleczone konie, kradzieże doprowadzające człowieka do szaleństwa…

— Dlaczego winisz nas? — zapytał Marek. — Po pierwsze, wiesz dobrze, że my, Rzymianie, nie lubimy takiej wojny. Gdybyś o tym nie wiedział, nie przyszedłbyś tutaj. A po drugie, nawet gdybyśmy chcieli, to nie możemy, bo zamknęliście nas w tych górach.

— Zdaje się, że ktoś tam na równinach nie przepada za wami — powiedział Gajusz Filipus obojętnie, jakby rozmawiał o pogodzie.

Baili był o krok od wybuchu.

— W porządku! W porządku! Rozpuśćcie swoich głupich wieśniaków, jeśli tak to chcecie rozegrać. Wybijemy ich, nawet gdybyśmy musieli ściąć wszystkie drzewa i spalić wszystkie chałupy, stąd aż do samej stolicy. A wtedy wrócimy, żeby zająć się wami, i będziecie się modlić, żeby skończyło się na tym, co zrobimy waszym tchórzliwym pachołkom.

Gajusz Filipus nie powiedział nic, ale skrzywił brew. Dla Bailiego nic to nie znaczyło — Marek wiedział jednak, że weteran nie obawiał się tych gróźb.

— Coś jeszcze, Baili? — spytał trybun.

— Tylko to — powiedział ciężko namdalajski oficer. — Pod Sangarios walczyliście najlepiej jak umiecie, i walczyliście czysto. Później, gdy rozmawialiśmy o twojej propozycji wymiany, byłeś wspaniałomyślny, nawet kiedy nie wyszło tak, jak chciałeś. Więc dlaczego teraz to?

Szczere zakłopotanie w jego głosie zasługiwało na szczerą odpowiedź. Marek myślał przez chwilę, potem powiedział:

— Jak najlepsze wykonywanie tego, za co mi płacą, jak o tym mówisz, jest uczciwe, ale to nie moje zajęcie. Moim zadaniem jest utrzymać wszystko w należytym porządku, i w taki, czy inny sposób, zamierzam to robić.

Cenił sobie spojrzenie pełne podziwu i pochwały, które rzucił mu Gajusz Filipus, ale wiedział, że dla Bailiego to, co powiedział, nie miało najmniejszego sensu. Rzymski upór był cechą, która nie miała odpowiednika w tym świecie — ani przebiegli Videssanczycy, ani beztroscy Khatrishe, ani dumni Namdalajczycy nie doceniali jej wcale.

Jednak Baili nie był głupcem. Tak jak trybun użył jego sformułowania, teraz on rzucił mu w twarz jego własne słowa:

— W taki czy inny sposób, tak? Jak myślisz, jakież to podziękowania dostaniesz od videssa-ńskich magnatów, cudzoziemcze, jeśli nauczysz chłopów z gnojem między palcami zabijać? — Popatrzył w oczy Zonarasowi. — A ty, panie. Kiedy pojedziesz zbierać daninę, czy będziesz się czuł bezpiecznie, przejeżdżając obok krzaka, na tyle dużego, by mógł skrywać człowieka?

— Bezpieczniej, niż kiedy twoi junacy depczą mi po piętach — odparował Videssańczyk, ale skubał w zamyśleniu brodę.

— Przypominasz mi człowieka z pewnej historyjki, który wskoczył do ognia, bo było mu chłodno. Niech to spadnie na wasze głowy, a zobaczycie, że spadnie. — Baili odwrócił się do Skaurusa. — Pogrzebaliśmy tego twojego jeźdźca. Antakinos, tak się nazywał, prawda?

Jeśli znał nazwisko, nie blefował. Marek zastanawiał się, ilu kurierów zginęło, w ogóle do niego nie docierając.

— O, rzeczywiście? — powiedział. — No cóż, vale — żegnaj!

Baili chrząknął, wyraźnie spodziewając się jakiejś ostrzejszej reakcji. Kiwnął głową do swoich zastępców, którzy przyglądali się trybunowi i jego towarzyszom z jeszcze mniejszą sympatią, niż wykazał ich dowódca.

— Idziemy… dostał swoje ostrzeżenie, i jest to więcej, niż na to zasługuje. — Niemal z rzymską precyzją, Namdalajczycy zrobili w tył zwrot, i odmaszerowali do swoich koni.

Gdy Skaurus, Gajusz Filipus i Zonaras szli w kierunku żołnierzy Minucjusza, starszy centurion robił wszystko, by powstrzymać się od głupiego śmiechu.

— To będzie najlepszy rekrut, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Nic cię tak nie przekona do stanięcia po odpowiedniej stronie, jak widok twojego domu spalonego do fundamentów i wyrżniętych sąsiadów.

— Tak, chyba tak — powiedział Marek, ale w zamyśleniu. Argument Bailiego o konsekwencjach uzbrajania i szkolenia videssańskich wieśniaków martwił go bardziej, niż dał po sobie pokazać w obecności wyspiarza. Kiedy dawał Gajuszowi Filipusowi wolną rękę, nie myślał o niczym więcej, jak tylko o utrudnianiu życia Draxowi. Udawało mu się to, bez wątpienia — złość Bailiego najlepiej o tym świadczyła. Ale Namdalajczyk, niech go szlag trafi, miał rację — chłopi, którzy wzięli do ręki broń, by walczyć z ludźmi Księstwa, nie zapomną nagle jakimś cudownym sposobem wszystkiego czego się nauczyli, gdy skończy się już wojna. Ile czasu minie zanim zrozumieją, że nielubiany magnat czy poborca podatkowy z Imperium krwawią tak samo jak wyspiarze?

Zonaras zdawał się czytać w jego myślach. Poklepał trybuna po plecach, mówiąc:

— Nie spodziewam się, Skaurus, żeby ktoś na mnie napadł jutro ani też w przyszłym roku.

— Cieszę się — odparł Marek. Pociesza! się myślą, że w Videssos, tak jak w Rzymie, wielcy właściciele ziemscy byli zbyt potężni. Ich nacisk powinien się zmniejszyć. Imperium było silniejsze wtedy, gdy opierało się na wolnych chłopach niż teraz, gdy prowincjonalni magnaci spierali się ciągle z urzędnikami ze stolicy, i gdy obrona państwa spoczywała w rękach tak nieobliczalnych najemników, jak Namdalajczycy — albo Rzymianie.

Ale tego samego wieczoru Pakhymer śmiał się z niego, gdy powtórzył mu słowa Bailiego.

— I ty wściekałeś się na mnie za to, co zrobiłem w Yezd, a co musiało być zrobione.

— Jest jednak różnica — upierał się Marek.

— W świńskiej dupie — powiedział pogodnie Khatrish. Trybun wiedział, że on tego nie zrozumie. — Ładujesz po swojej stronie Wagi ile tylko możesz, a potem spodziewasz się najlepszego.

Ortodoksyjna myśl videssańska utrzymywała, że pewnego dnia Phos pokona swego nikczemnego rywala, Skotosa. Lud Pakhymera, który wyrósł z chaosu barbarzyńskich inwazji, nie był tak optymistyczny. Według niego, w walce dobra ze złem obie strony miały równe szanse, i stąd metafora z wagą. Dla Videssańczyków, a nawet dla Namdalajczyków, była to straszliwa herezja. Niezależni jak zawsze, Khatrishe pozostawali jednak przy swoich poglądach.

Marek cieszył się, że teologia go nie obchodziła.

Gajusz Filipus nauczył się już szanować opinie Pakhymera — ospowaty dowódca kawalerii miał w zwyczaju trafiać w sedno. Wydłubując kawałek rodzynka spomiędzy zębów, powiedział do Skaurusa:

— Ty, panie, zajmujesz się tym, co robią ci przeklęci politycy z Imperium. Czy będą nas mieli za ogrów, dlatego że użyliśmy ich poddanych do walki z wyspiarzami?

— Tylko ci, którzy sami są ogrami, tak mi się wydaje. To oni mają się czego bać. — Marek spojrzał na niego, zaintrygowany, bo rozważanie takich problemów nie było do niego podobne. — Dlaczego cię to martwi?

— Nic ważnego, naprawdę — powiedział starszy centurion, ale jego zakłopotany uśmiech świadczył o czymś innym. Marek czekał. Gajusz Filipus nieśmiało kontynuował: — Zresztą, kiedy Yezda i fanatycy Zemarkhosa zajmują wszystko stąd aż po Aptos, takie kłopoty nie mogą tam sięgnąć.

— Aptos? — Rzymianie zimowali tam po Maragha, ale minął już ponad rok odkąd opuścili to miasteczko i Skaurus zdążył już prawie o nim zapomnieć.

Gajusz Filipus zdawał się żałować, że w ogóle otworzył usta. Trybun myślał, że starszy centurion zatnie się ostatecznie, ale ten brnął dalej:

— Pewna wdowa po tamtejszym magnacie… jak ona się nazywała? Nerse Phorkaina, chyba tak, to całkiem miła kobieta. Ciekawe, co tam z jej synem, i Yezd i ze świętą wojną Zemarkhosa przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Wolałbym, żeby nie pomyślała sobie, że dokładamy jej jeszcze jedno zmartwienie. Kiepska byłaby to zapłata za jej gościnność.

— Na pewno — zgodził się poważnie Marek. „Jak ona się nazywała”, akurat — pomyślał? Był pewien, że Gajusz Filipus pamiętał doskonale wszystko, co związane było z wdową po Phorkosie, łącznie z tym, jakie kamienie nosiła najchętniej w pierścieniach. Ale starszy centurion tak przywykł do pogardzania kobietami, że Skaurus wątpił, czy kiedykolwiek przyzna się do odmiennego uczucia, nawet przed sobą samym.


Topór o krótkim drzewcu raz po raz wgryzał się w czarny pień drzewa morwowego. Drzazgi leciały na boki. Drwal Bryennios odchrząknął z satysfakcją, gdy drzewo zaczęło się chwiać. Długie lata użycia wyszlifowały drzewce siekiery w miejscu, w którym obejmował je dłonią, tak iż było teraz delikatne niczym skóra młodej kobiety. Przeszedł na drugą stronę drzewa, pogłębił mniejsze wcięcie kilkoma uderzeniami i wrócił na miejsce. Jeszcze raz chrząknął. Chyba uda mu się spuścić morwę tam, gdzie stała stara olcha aż do burzy przed trzema laty. Wtedy będzie mu o wiele łatwiej pociąć ją na bale.

Wiatr zmienił się, przynosząc ze sobą ostry zapach palonego drewna. Bryennios wydał kolejny odgłos, tym razem niezbyt łagodny — to nie był Tralles, wypalacz węgla drzewnego, przy pracy. Domy w jego wiosce stały w płomieniach. Słyszał odległe zawodzenia kobiet i pokrzykujących Na-mdalajczyków.

Jakby myśl o ludziach Księstwa mogła ich wyczarować, trzech jechało w jego kierunku leśnym gościńcem.

— Ty tam! — krzyknął jeden z nich. Jego leniwy wyspiarski akcent połknął ostatnie m. Bryen-nios uśmiechnął się szyderczo, ale tylko do siebie. Namdalajczycy byli w pełnych zbrojach i trzymali swoje lance w gotowości. Drwal znowu zamachnął się toporem. Drzewo jęknęło. Jeszcze kilka uderzeń i runie na ziemię.

— Zacumuj to! — krzyknął wyspiarz. Żeglarski termin nic nie znaczył dla Bryenniosa, który nie widział nigdy wody większej niż staw dla kaczek, ale jego sens był oczywisty. Obniżył siekierę.

Udając, że na nich nie patrzy, kątem oka podpatrywał zbliżających się Namdalajczyków. Dwóch mogło być z wyglądu Videssańczykami, gdyby nie byli ogoleni. Trzeci miał jasne włosy i niepokojąco zielone oczy. Wszyscy byli wielkimi, dobrze zbudowanymi mężczyznami, przewyższającymi go o pół głowy albo i więcej, ale on był szerszy w ramionach, a jego muskuły grube i twarde od wieloletniej praktyki.

— Czego ode mnie chcecie? — zapytał. — Mam pracę do zrobienia. — Więcej pracy, dzięki waszej bandzie. — Nie krył swojego rozgoryczenia.

Starszy z dwójki śniadolicych Namdalajczyków wytarł czoło wierzchem dłoni. Wąski pasek czystej skóry wychynął spod warstwy sadzy i rdzawego potu. Reszta jego twarzy była nadal brudna.

— Chcesz, żeby wam oszczędzano takich wizyt, co? — powiedział. Bryennios popatrzył na niego jak na idiotę:

— A kto by nie chciał?


— Słusznie — uśmiechnął się słabo wyspiarz. — Cóż, nie jesteśmy zadowoleni, gdy pali się nasz wóz z zapasami i zabija dwóch strażników. Wiesz może kto ma takie świetne pomysły? Dobrze byśmy zapłacili, żeby poznać jego imię.

Drwal wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Namdalajczyk warknął ze złością, szyderczo naśladując jego gest.

— Sam widzisz jak to jest. Jeśli nie dowiemy się, kim są ci rebelianci, musimy nauczyć wszystkich, jaka jest cena za ich ukrywanie.

Bryennios znowu wzruszył ramionami.

— Równie dobrze moglibyście gadać do siekiery tego głupka — powiedział wyspiarz o blond włosach. — Więcej by wam powiedziała.

Jego szmaragdowe spojrzenie ugodziło Bryenniosa. Zakończony szpicem pasek metalu, który ochraniał jego nos, nadawał mu wygląd jastrzębia. W końcu spiął konia i nawrócił. Jego towarzysze zrobili to samo.

Bryennios znowu zaatakował morwę. Po kilku potężnych uderzeniach upadła tam, gdzie powinna była upaść. Podszedł bliżej, by odrąbać większe gałęzie. Odmawiał cicho krótką modlitwę dziękczynną za to, że ludzie Księstwa nie wzięli na poważnie rady jasnowłosego rycerza i nie przyjrzeli się z bliska jego siekierze. Ciemnoczerwone, stężałe plamy na górze drzewca nie były kroplami żywicy.

— Dlaczego się wycofują? Nie mam pojęcia — powiedział do Marka khatrisherski zwiadowca, bezczelny jak wszyscy jego rodacy. — Chcesz wiedzieć „dlaczego”, spytaj czarównika. Ja wiem dobrze „co” i mówię ci, że Namdalajczycy zwijają obóz.

Trybun pogrzebał w sakiewce i rzucił jeźdźcowi sztukę złota.

— Cokolwiek by to było, dobre wiadomości zasługują na nagrodę. — Moneta zniknęła, zanim Marek zdążył walnąć się w czoło, ubolewając nad własną głupotą. — Po Kyzikos, to ty powinieneś mi płacić.

— Nie ma obawy, nie zmarnuje się. — Khatrish uśmiechnął się szelmowsko.

Trybun pojechał z nim na jego posterunek. Nie należąc do urodzonych jeźdźców, błogosławił strzemiona, które dawały ma jakieś szanse na to, by utrzymać się na tej wielkiej, nieobliczalnej bestii, którą ściskał kolanami.

Jedno spojrzenie ze szczytu urwistej skały wystarczyło, by upewnić się, że zwiadowca miał rację. Namdalajczycy Bailiego używali opuszczonego przez legionistów obozu, obok willi Zonarasa, jako własnej głównej bazy. Teraz leżał on pusty — Marek dotarł do punktu obserwacyjnego akurat na czas, by zobaczyć tylne straże kolumny Namdalajczyków wyjeżdżające z doliny na północ. Nawet z tej odległości widać było jak ciasno są zbici — wroga okolica była najlepszym sposobem na maruderów.

Obserwując wycofujących się wrogów, nie omieszkał także dobrze się przyjrzeć opuszczonej posiadłości. Zdawało mu się, że Namdalajczycy wciąż okupują dobrze ufortyfikowany dom Zonarasa. Jego podejrzenia potwierdziły się w ciągu następnych dni. Wyspiarze zostali na pozycjach, które miały powstrzymać legionistów. Nie mieli już siły uderzeniowej, ale ich defensywa nadal była mocna.

Kiedy jeźdźcy, którzy śledzili ruchy Namdalajczyków donieśli, że ich armia śpieszy na północny zachód, w kierunku Garsavry, Laon Pakhymer był tak zadowolony z siebie, że Marek miał ochotę go udusić.

— Widzisz, nawet Yezda mogą się do czegoś przydać — powiedział dowódca Khatrishów. — Kłopoty jednego to szansa dla innego.

— Hmmp — mruknął Skaurus. Wciąż miał nadzieję, że ludzie Księstwa zgniotą Yezda, choć musiał przyznać, że nie zmartwiłby się, gdyby ten sukces kosztował ich sporo sił. Nie zamierzał siedzieć bezczynnie w tym czasie. Jeśli kilka spośród wyspiarskich fortec padnie, droga na równiny znowu stałaby dla legionistów otworem. Góry były dobrą kryjówką, ale nic nie mogło się tutaj rozstrzygać, a na żyznych nizinach o wiele łatwiej było o prowiant dla armii. Robiło mu się niedobrze na widok kaszy i soczewicy, a wkrótce i tego mogło zabraknąć.

Oczywiście Zonaras chciał, by to jego willa była pierwszym z celów ataku, ale trybun musiał mu powiedzieć, nie. Dojścia do niej były zbyt odsłonięte i sam budynek zbyt silny. Stary magnat pokręcił smutno głową.

— Mógłbym się obejść bez tej pochwały.

Marek wybrał kilka dogodniejszych obiektów. Sam postanowił dowodzić szturmem na fortecę, która była nową namdalajską budowlą, o kilka mil na zachód od posiadłości Zonarasa. Dolina, w której została usytuowana, była centrum partyzantki — potyczki między wyspiarzami z tego garnizonu i partyzantami zmusiły wielu spośród okolicznych mieszkańców do ucieczki, a ludzie Księstwa uprawiali opuszczone pola. Patrząc na nie z ukrycia, trybun pomyślał, że także i z tym nieźle sobie radzili.

Nie było żadnego sygnału. Kiedy uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, Pakhymer wysłał kilkudziesięciu jeźdźców, gnających na złamanie karku w głąb doliny. Galopowali przez bogate zielone pola, ścinając szablami zboże, tak by zostawić po sobie jak najszerszy pas zniszczenia. Kilku miało ze sobą płonące pochodnie, które rozrzucali tu i tam. Inni popędzili prosto na owce pasące się tuż obok zamku i zaczęli gnać je w stronę gór.

Z odległości czterystu jardów Marek słyszał okrzyki wściekłości z fortecy, widział ludzi biegnących na mury i strzelających na oślep do rabusiów na zewnątrz. Potem nad głęboką fosą spuszczono zwodzony most. Natychmiast z zamku wypadli rycerze, kopyta ich koni dudniły o drewniany most niczym grzmoty. Wyzierając zza gałęzi krzaka migdału, który służył mu za kryjówkę, trybun starał się ich policzyć. Trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć… według doniesień jego szpiegów, w zamku było około pięćdziesięciu żołnierzy.

Podczas gdy przerażone owce rozbiegły się na wszystkie strony, Khatrishe przegrupowali się, wykorzystując doskonale zwrotność i zwinność swoich koni. Zasypali odzianych w ciężkie zbroje Namdalajczyków gradem strzał. Skaurus widział jak jeden z wyspiarzy zakrył twarz dłońmi i wypadł z siodła, przetaczając się po końskim zadzie. Dwóch ludzi Pakhymera popędziło w kierunku Namdalajczyka, który nieopatrznie oddalił się od swoich towarzyszy, nacierając na niego z obu stron. Obserwujący ich z ukrycia trybun przygryzł wargę. Jak przekonać Khatrishów, że nie mogli mierzyć się z wyspiarzami w bliskich pojedynkach? Osłaniając lewy bok tarczą, Namdalajczyk wypchnął mężczyznę po swojej prawej stronie z siodła, a potem sprytnym cięciem zza głowy odgonił drugiego rozcinając mu ramię. Pozostali wyspiarze krzyknęli radośnie na widok tego wyczynu.

Jakby stracili nagle ducha walki, niedawni rabusie zaczęli uciekać w stronę gór, a ludzie Księstwa ruszyli za nimi. Koniki Khatrishów nie biegły teraz tak szybko jak przed chwilą — wydawało się, że nie są w stanie oderwać się od goniących je ciężkich namdalajskich wierzchowców. Wrzeszcząc i potrząsając lancami, Namdalajczycy z zapałem kontynuowali pościg.

Skaurus mierzył wzrokiem wciąż powiększający się dystans pomiędzy rycerzami i fortecą. Odwrócił się do manipułu, z którym spędził pod migdałami męczącą noc.

— No dobra chłopaki, biegiem! — krzyknął.

Wyskoczyli z ukrycia i pognali w kierunku zamku, niosąc kładki i naręcza gałęzi, które miały pomóc im przeprawić się przez fosę.

Byli już prawie w połowie drogi, zanim dostrzegł ich któryś z Namdalajczyków — jeźdźcy zajęci byli pościgiem, podczas gdy garstka pozostałych obrońców tylko im poświęcała uwagę. Potem jeden z ludzi na wałach wydał okrzyk przerażenia. Trybun był na tyle blisko, by widzieć usta otwarte ze zdziwienia. Wyspiarze rzucili się do mostu, chcąc podnieść go, zanim nadbiegną Rzymianie. Skaurus odsłonił zęby w uśmiechu — nie liczył na tyle szczęścia.

Grube dębowe bale były bardzo ciężkie, a w dodatku przejazd koni z ciężko uzbrojonymi rycerzami wcisnął drewniany pomost głęboko w miękką ziemię. Marek słyszał przekleństwa i postękiwania pracujących ciężko wyspiarzy, ale most ledwo zaczął się unosić, gdy jego caligae zadudniły na nim.

Rzucił się naprzód, starając się nie myśleć o fosie, która ziała głęboką jamą pod jego stopami. Wyspiarz, z rękami czarnymi od ziemi i połamanymi paznokciami, porzucił wreszcie daremne próby podniesienia mostu i wyszedł na niego, wyciągając jednocześnie miecz. Marek trzymał już swe długie galijskie ostrze w dłoni.

— Horacjusz, tak? — wydyszał.

Ale w odróżnieniu od kładki, którą legendarny rzymski bohater bronił kiedyś przed Etruskami, tutaj było wystarczająco dużo miejsca dla trzech lub czterech walczących mężczyzn. Zanim następni Namdalajczycy mogli dołączyć do pierwszego wojownika, Skaurus zaatakował go od przodu, Minucjusz od lewej, a jeszcze inny Rzymianin od prawej. Bronił się dzielnie, ale walka w trzech na jednego mogła trwać najwyżej kilka sekund. Żołnierz padł na deski z rozciętym gardłem, brzuchem i udem. Z triumfalnym wrzaskiem legioniści przeskoczyli przez jego ciało i wtargnęli na dziedziniec twierdzy. Kilku Namdalajczyków próbowało się bronić, większość jednak porzuciła broń widząc, że są bez szans.

Do tego czasu rycerze ścigający Khatrishów zrozumieli, że wpadli w pułapkę. Zawrócili i pełnym galopem pognali w kierunku fortu, rozpaczliwie spinając konie ostrogami. Ale Khatrishe także nawrócili i stali się raczej ścigającymi niż ściganymi. Wyspiarze, którzy mieli teraz większe zmartwienie, starali się ignorować ich strzały, choć coraz więcej wierzchowców biegło z pustym siodłem.

— Naprzód! Nie oszczędzać się! — krzyczał Skaurus. Legioniści wytężali wszystkie siły, podnosząc pomost. Krzyknęli radośnie, gdy oderwał się od mokrej ziemi i runął do fosy. Zrobili to umiejętnie — trybun nie słyszał, by którykolwiek z bali pękł przy uderzeniu.

Na zewnątrz wyspiarze kręcili się w kółko, nie mając pojęcia, co robić teraz, kiedy zamknięto przed nimi ich własny zamek. Khatrisherscy łucznicy przekonali ich, że nie powinni się jednak ociągać. Oglądając się ponuro przez ramię, pokłusowali na północ, prawdopodobnie chcąc połączyć się z głównymi siłami. Pakhymer pomachał do Marka, który zrobił to samo — szturm powiódł się o wiele lepiej, niż śmiał przypuszczać.

Noc spędził w zdobytym forcie, czekając na raporty od swoich oficerów. Jeździec należący do oddziału Gagika Bagratouni nadjechał tuż przed zachodem słońca, by donieść o sukcesie równie kompletnym i łatwym jak atak trybuna. Juniusz Blesus także osiągnął swój cel, ale kosztem ciężkiej walki.

— Co poszło nie tak? — spytał Marek.

— Zaczął swój cholerny atak za wcześnie — odparł khatrisherski zwiadowca, bez skrupułów krytykując cudzego oficera. — Namdalajczykom udało się zawrócić i uderzyć, zanim dobiegł do zamku. Ale odważny z niego facet; schylił się pod lancą i ściągnął Namdalajczyka z konia własną włócznią. — Khatrish skubał ucho, starając się coś sobie przypomnieć. — O, mam. Twój przyjaciel Apokavkos stracił mały palec u prawej ręki.

— To przykre — powiedział Skaurus. — Jak to znosi?

— On? Złości się na siebie. Kazał mi powiedzieć, że ciął zamiast pchać, i że to ostatni raz, kiedy popełnia ten błąd.

Nie dostał więc żadnych wiadomości tylko od Gajusza Filipusa. Marek nie martwił się tym specjalnie — cel starszego centuriona był najbardziej oddalony od jego zamku. Ale nazajutrz, wczesnym rankiem, posłaniec weterana doniósł o kompletnej klapie przedsięwzięcia. Nie umiał powiedzieć konkretnie co się stało. Skaurus nie usłyszał całej historii, dopóki Gajusz Filipus sam nie wrócił z niefortunnej wyprawy, kilka dni później. Trybun ściągnął wszystkich legionistów do obozu, obsadzając zdobyte twierdze Videssańczykami — mieszaniną magnackich strażników i partyzantów. Do wykonywania rutynowych, garnizonowych obowiązków powinni w zupełności wystarczyć.

— Pech, i tyle — wzruszył ramionami starszy centurion. — Khatrishe wjechali w pola drąc się jak trzeba, ale ci skurwiele w środku mieli parę katapult, o których nie wiedzieliśmy, dopóki ich nie użyli. Nieźli strzelcy. Rozwalili dwa konie i ściągnęli jednemu Khatrishowi głowę z ramion. Reszta od razu się zniechęciła i zamiast udawać, że ledwo się mogą ruszać, uciekli naprawdę. — Podniósł do ust łyżkę z gulaszem z baraniny. — Nie mogę ich za to winić. Siedzieliśmy pod drzewami, aż zrobiło się ciemno i poszliśmy sobie. Kilku moich ludzi dostało rozwolnienia, bo najedli się zielonych brzoskwiń, durnie.

Pomimo niepowodzenia weterana, Skaurus wiedział, że odniósł duży sukces. Ślinka leciała mu na myśl o zejściu na równiny; spędzając całe lato w górach, zostaliby w końcu bez ubrań i bez jedzenia. To prawda, że zjednoczone siły Draxa mogły zgnieść legionistów, ale na razie Drax miał inne problemy.


Senpat Sviodo zamachnął się, jakby chciał wyrzucić swoją pandourę, zdegustowany dźwiękiem, który właśnie wyprodukował, a który nawet niewrażliwe ucho Skaurusa odebrało jako wybitnie fałszywy.

— Szkoda, że nie możemy być znowu w górach — powiedział. — Tu, na dole, jest zbyt parno. Nie ma siły, żeby w tej wilgoci nastroić dobrze struny z jelit. Ach, moja słodka… — zanucił, przytulaj ąc pandourę j akby to była Nevrata. — Zasługuj esz na struny z najlepszego srebra. I… — dodał, śmiejąc się — …gdybym tak rozrzucał pieniądze dla ciebie, nie zdradziłabyś mnie, ty niestała ladacznico.

Z zapałem, jak prawdziwy entuzjasta, zaczął wyjaśniać jakie są zalety i wady różnego rodzaju strun. Marek z trudem ukrywał znudzenie — nawet nieodparty urok Senpata nie mógł przekonać go do zainteresowania się muzyką, a całodzienny marsz porządnie go zmęczył.

Ucieszył się gdy nadszedł Lucjusz Worenusz i dał mu pretekst do oderwania się od wykładu.

— O co chodzi tym razem? — zapytał. — Co takiego zrobił znowu Pullo?

— Co? — zamrugał Worenusz. — Aa, nie, nic panie. Po tej drace w dolinie zostaliśmy przyjaciółmi. Właściwie jesteśmy razem na warcie, przy wschodniej bramie. I właśnie przyjechał, panie, ee…jeden Yezda i chce z tobą rozmawiać.

— Jeden co? — tym razem to trybunowi opadła szczęka. Senpat znał łacinę na tyle, by wyłapać imię wroga swojego narodu. Uderzył ręką po strunach, wydając przeraźliwy brzęk, który nie był wynikiem rozstrojenia instrumentu. Trybun czuł jak zaciska usta.

— Co chciałby mi powiedzieć ten Yezda?

— Nie wiem, panie. Czeka na zewnątrz z białą szmatą przywiązaną do łuku. Poza tym nie ma ani włóczni, ani hełmu. Powiedziałbym, brudny żebrak — dodał Worenusz.

Marek wymienił spojrzenia z Senpatem. Twarz Vaspurakanera wyrażała dziwną mieszankę zdziwienia i wrogości. Skaurus czuł to samo.

— Przyprowadź go — powiedział w końcu. Worenusz zasalutował i odmaszerował. Pomimo niezbyt przychylnego opisu legionisty, Marek spodziewał się ujrzeć kogoś bardziej reprezentacyjnego niż Yezda, który stanął przed nim — może jakiegoś wysokiego stopniem oficera, pochodzącego od Makurani, z delikatną tylko domieszką krwi koczowników, wysokiego, szczupłego, przystojnego, o delikatnych dłoniach i smutnych, dużych oczach; jak kapitan, który bronił Khliat przed Mavrikiosem Gavrasem. Ale tylko obszarpany nomada na stepowym koniku jechał za Worenuszem, wyglądając dokładnie jak pierwszy lepszy Khamorth z armii Imperium. Żaden żołnierz nie zwrócił na niego uwagi. Jednak jego obecność tutaj, niedaleko od Kyzikos, była nożem w gardło Videssos.

Yezda, z kolei, nie wyglądał na szczęśliwszego będąc obozie wroga, niż Marek mając go u siebie. Kręcił nerwowo głową, rozglądając się na wszystkie strony, jakby zastanawiając się nad drogą ewentualnej ucieczki.

— Ty Skaurus, dowódca tych ludzi? — zapytał łamanym videssańskim.

— Tak — odparł z kamienną twarzą trybun. — O co chodzi?

— Ja Sevabarak, kuzyn dla Yavlaka, władcy klanów Menteshe. On przysyła mnie do ciebie zapytać, ile pieniędzy ty masz. Potrzebujesz mnóstwo, tak myślę.

— A to na co, jeśli można wiedzieć? — spytał Marek, wciąż nie chcąc mieć nic do czynienia z Yezd.

Sevabrak nie obraził się — właściwie wyglądał na rozbawionego.

— Bo my… Jak wy to mówicie?…Wypruliśmy flaki z tych takich twardych rycerzyków, w zeszły tydzień. Oho, ile więcej niż może to gówniane Imperium — powiedział. Potem, odginając palce przy kolejnych imionach, wyliczał. — Mamy Draxa, mamy Baili, mamy tego jak-mu-tam Vides-sańczyka co myśli, że on jest Imperium…

— Imperatorem — mechanicznie poprawił Skaurus. Oczy stojącego obok Senpata były okrągłe i wytrzeszczone. Tak samo, zresztą, jak jego.

Sevabrak machnął na niego ręką.

— Nieważne. Mamy. Mamy Turgota, Soterica, mamy Clozarta… nie, jego nie, on umarł, dwa dni do tyłu. No tak czy siak, mamy pełny nocnik Namdalajczyków. Chcecie, kupujecie, dużo pieniędzy. Jak nie… — Okrucieństwo i żądza krwi rozszerzyły jego oczy. — Zobaczymy, jak długo my możemy rozciągnąć ich życie. Jakieś kilka tygodni, mogę się założyć.

Ale Marek nie słuchał już tych gróźb. Oto podawano mu zduszoną rebelię na złotym talerzu — i jeśli legioniści odpowiednio się pospieszą, mogą jeszcze nie dopuścić Yezda na równiny. A jeśli chodzi o złoto…

— Pakhymer! — wrzasnął.

To mogło kosztować więcej niż mieli legioniści, ale on gotów był przełknąć wszystkie „a nie mówiłem” Khatrisha, byle tylko je dostać.

Загрузка...