IV

Varatesh i piątka jego ludzi gnali na południe niczym niesione wiatrem liście; szare płaszcze trzepotały w pędzie. Rozmowa jego podwładnych była dla wodza banitów udręką — nie kończący się ciąg kradzieży, gwałtów, morderstw i tortur, wszystkie z dumą wyliczone i dokładnie opisane. Robił rzeczy gorsze niż którykolwiek z nich, ale nie chełpił się tym. Było mu raczej wstyd. Utraciłeś towarzystwo dobrych ludzi — pomyślał po raz tysięczny — i zostały ci tylko odpadki — musisz się z tym pogodzić. Nie umiał.

Zabił swojego brata bliźniaka, gdy miał siedemnaście lat. Kłócili się o jedną ze służących. Nikt nie uwierzył mu potem, że to Kodoman pierwszy wyciągnął nóż, chociaż tak właśnie było. Klan obwołał go bratobójcą i odpowiednio ukarał. Nie zabili go, bo był synem khagana, ale wyrzucili z wioski, zostawiając nagiego na stepie.

Właściwie równało się to wyrokowi śmierci — wygnańcy tracili ducha i tak samo jak z głodu, zimna czy choroby, umierali z samotności. Ale niesprawiedliwość tego wyroku płonęła w sercu młodego Varatesha ogniem, który podtrzymywał go przy życiu nawet wtedy, gdy zwykły człowiek poddałby się złośliwemu losowi i umarł. Powrócił do osady, by ukraść konia. Musiał to zrobić, jak sobie wmawiał, żeby przetrwać. Strażnik był drobnym mężczyzną — szybkie uderzenie od tyłu i miał też ubranie. Oczywiście tylko go ogłuszył. Był tego pewien, choć tamten nie poruszył się do chwili, gdy Varatesh odjechał.

Pech nadal go jednak prześladował. Nieraz był już o krok od przyłączenia się do innego klanu, ale zawsze docierała tam jego zła sława i znów był wyganiany. Upokorzenie wciąż go dręczyło — kim byli ci aroganccy wodzowie, by osądzać go tylko na podstawie plotek? Tak czy inaczej, te zniewagi zostały pomszczone. Od dawna już żaden khagan przy zdrowych zmysłach nie zaprosiłby Va-ratesha, by przyłączył się do niego i jego ludzi. W miarę jak przeszłość banity stawała się córa, ciemniejsza, równie czarno malowała się jego przyszłość — nie mógł przecież dojść do uznania i akceptacji przez krew, którą rozlał.

Wyganiany zewsząd bez przyczyny — bo tak to zawsze widział — odważny i zuchwały Vara-tesh, stworzył swój własny klan. Równiny zawsze były schronieniem dla wyrzutków Rozproszeni po całym stepie banici, często przymierający głodem, nieufni, żyli w ciągłym strachu przed swoimi ziomkami. Varatesh dał im sztandar, wokół którego mogli się wreszcie zebrać — zupełnie czarną flagę, głoszącą otwarcie kim byli. W końcu został wodzem, którym miał przecież być a jego klan rozrastał się z dnia na dzień. A on ich nienawidził, prawie co do jednego. Lepiej by było — myślał czasem — gdyby sztylet Kodomana znalazł drogę do jego serca.

Takie myśli nie przynosiły mu żadnego pożytku. Ściągnął cugle, by móc przyjrzeć się talizmanowi, który nosił ze sobą Jak zawsze, kryształowa kula była najpierw przezroczysta, ale gdy wziął ją do ręki, w jej wnętrzu zaczęła wirować pomarańczowa mgiełka. Wkrótce kula była nią całkiem wypełniona z wyjątkiem jednej linii, która uparcie pozostawała czysta. Pokręcił talizmanem, ale jakkolwiek by go ustawił, bezbarwny pasek niezmiennie wskazywał na wschód, jakby wyrysowany jakąś magiczną ręką. I był dzisiaj szerszy niż poprzedniego wieczora.

— Doganiamy ich — powiedział Varatesh do swoich towarzyszy. Pokiwali głowami, uśmiechając się drapieżnie, niczym stado wilków.

Właściwie, jak wyjaśnił mu wcześniej Avshar, to nie czary były przyczyną powstawania tego znaku, ale ich brak.

— Na równinach jest wędrowiec, który nosi miecz odporny na moje zaklęcia — powiedział czarnoksiężnik. — Spotkaliśmy się już kiedyś — on i ja. Gdybyś pojmał go dla mnie i przywiózł tutaj, do obozu, mógłbym spokojnie wszystko z niego wyciągnąć.

Zimny, zachłanny głód dźwięczał w głosie odzianego w białe szaty olbrzyma, ale Varatesh tego nie słyszał. Miał dla Avshara szacunek i podziw, graniczący niemal z miłością. Czarodziej także był banitą wygnanym z Videssos, po jakichś politycznych rozgrywkach, jak mówił. Już to wystarczyło, by ich ze sobą połączyć. Ale Avshar odnosił się do renegata — syna wodza, dokładnie z takim rodzajem szacunku, jaki Varatesh uważał za odpowiedni i należny mu według prawa. Rzadko się zdarzało, by któryś z jego ludzi tak go traktował. Większość z nich to urodzeni łotrzykowie, którzy nie mieli szacunku dla niczego i dla nikogo. Fakt, że czarodziej — i to potężny, czego nieraz dowiódł nie tylko tym kawałkiem kryształu — sam go odpowiednio szanował, usunął w cień wszelkie podejrzenia Varatesha. W końcu został doceniony i to przez kogoś, kto nie należał do pospólstwa, mimo że był cudzoziemcem.

To trochę ostudziło entuzjazm Varatesha, kilka dni po tym, jak Avshar pojawił się przed jego namiotem. Mag mówił językiem stepu jak prawdziwy Khamorth, a nie jakiś sepleniący Videssa-ńczyk… i nikt nie widział j ego twarzy. Zawsze nosił hełm z przyłbicą albo opończą tak grubą, że można było tylko dojrzeć niewyraźne plamki oczu. Ale nie był ślepy — z pewnością nie.

Po jakimś czasie jednak, wątpliwości same zniknęły i zarówno dziwne przybycie Avshara — dlaczego straże nie powiadomiły nikogo o podróżnym? — jak i jego zwyczaje stały się niczym więcej, jak tylko tematem jałowych spekulacji.

Może ma jakieś ohydne blizny — pomyślał ze współczuciem Varatesh. Pewnego dnia zrozumie, że poważam jego osobę, a nie cielesną maskę.

Z cierpliwością nomady, Varatesh gotów był czekać. Teraz miał pomóc swojemu przyjacielowi w zadaniu, które ten przed nim postawił. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by zastanawiać się jak doszło do tego, że Avshar wyznacza mu zadania. Lekkim kopnięciem przynaglił konia do biegu.

— Nie, do cholery, nie chcę mieć nic wspólnego z tym żałosnym kawałkiem żelaza — mruczał gniewnie Gorgidas, gdy zatrzymali się na noc. Wypowiadał te słowa każdego dnia, odkąd tylko opuścili wioskę. Każdego dnia był też bardziej rozdrażniony — twarz swędziała go i zdawała się szorstka niczym pilnik, gdy zaczęła rosnąć mu broda. W dodatku, ku jego zażenowaniu, była prawie zupełnie biała, choć jego włosy były jeszcze ciemne, lekko tylko przyprószone siwizną na skroniach. Oddałby teraz wszystko, byle mógł dostać swoją brzytwę z powrotem.

— Posłuchajcie tego idioty! — krzyknął Viridoviks do wszystkich, którzy go słuchali — przyjacielski spór między Grekiem i Celtem bawił całą kompanię. — Kiedy byłeś z legio nem, z tysiącami żołnierzy i w ogóle, mogli się tobą zajmować Ale teraz jest nas tu tylko garsteczka. Sami musimy dbać o siebie i może nikt nie będzie miał czasu bronić jednego, biednego głupca, zbyt dumnego, żeby nauczyć się walczyć.

— Och, gadaj sobie. Udało mi się tyle przeżyć bez pojęcia o tym, jak zabija się ludzi i nie zamierzam uczyć się tego teraz. Zresztą i tak jestem za stary na takie sztuczki — popatrzył z wyrzutem na Gala, który sam byl w jego wieku albo niewiele młodszy, lecz jego sumiaste wąsiska wciąż były lśniąco rude.

— Za stary, tak? Pewnie, ale jesteś o dzień młodszy niż będziesz jutro. — Viridoviks czekał, czy ten argument trafi może do przekonania Greka, on jednak zacisnął tylko zęby. Celt przeszedł na łacinę, tak by tylko Gorgidas mógł go zrozumieć. — Słuchaj, jeśli nie jesteś za stary na to, by zacząć sypiać z kobietami, to i miecz nie powinien być dla ciebie za ciężki.

Dzień był ciepły, lecz mróz przebiegi po plecach Greka.

— O czym ty mówisz? — rzucił ostro.

— Spokojnie, spokojnie odpowiedział Viridoviks widząc jego przestrach. — Nie chcę ci zrobić nic złego. Skoro spróbowałeś jednej rzeczy, to może spróbowałbyś i drugiej?

Gorgidas siedział w bezruchu, gapiąc się na Viridoviksa. Celt zostawił go w spokoju na minutę, a potem spytał z bezczelnym uśmiechem:

— Powiedz mi, jak to wypada w porównaniu? Grek parsknął.

— Sam się przekonaj, ty barbarzyńska małpo.

Zbyt długo żył w cieniu prawa rzymskiej armii, żeby teraz spokojnie pogodzić się z tą świadomością ktoś wiedział, że woli mężczyzn od kobiet. W legionach za takie skłonności karano śmiercią z rąk towarzyszy.

Na samą myśl fustuarium uśmiech zamierał mu na ustach. Siedział przez chwilę, rozmyślając. Nie chciał być ciężarem dla przyjaciół. Pikridos Goudeles, z taktem większym niż go o to Gorgi-das podejrzewał, pomógł mu rozwiązać ten dylemat.

— A może waleczny Viridoviks — powiedział, wymawiając z uwagą imię Celta, choć Videssa-ńczycy zawsze się na nim zacinali — uczyłby nas obu. Ja także nie mam żadnego doświadczenia w walce na miecze.

Skylitzes wrzucał właśnie kupę owczego łajna do ogniska. Na słowa Goudelesa podniósł głowę, a jego posępna zazwyczaj twarz wyrażała zdumienie i radość. Spektakl, w którym główną rolę odgrywałby opasły biurokrata wymachujący mieczem, gwarantował zabawę wykraczającą poza jego najdziksze sny. Zachował jednak milczenie, obawiając się, że jeśli powie coś złośliwego, Goudeles może zmienić zdanie.

Gorgidas wyjął z pochwy gladius, który dał mu Gajusz Filipus i machnął nim kilka razy dla próby. Ta broń wydawała się krótka i gruba w porównaniu z długim mieczem, który nosił Virido-viks — Rzymianie preferowali ostrza nie dłuższe niż dwie stopy, jako że polegali raczej na krótkim, szybkim pchnięciu niż na zamaszystym uderzeniu. Owinięta skórą rękojeść kusząco dobrze układała się w dłoni Gorgidasa; oto trzymał narzędzie doskonale zaprojektowane do tego czemu miało służyć — do zabijania.

— Cięższy niż to twoje pióro, co? — powiedział Arigh, podchodząc do ogniska z plonem swojego krótkiego polowania — królikiem, prążkowaną wiewiórką i sporym żółwiem. Grek przytaknął, drapiąc się po twarzy setny raz tego dnia. Jego broda była już bardziej gęsta od brody Arigha — Ar-shaumi, w odróżnieniu od Khamorthów, nie mieli gęstego zarostu. Jakby chcąc to nadrobić, bardzo rzadko przycinali tych kilka włosków, które pojawiały się na ich twarzach, zapuszczając głównie drobną kępkę na końcu podbródka.

Goudeles, oczywiście, nie zabrał ze sobą żadnego miecza. Pożyczył szablę od jednego z żołnierzy Agathiosa Psoesa — wygięte, jednostronne ostrze, nazywane shamshir w języku khamorth, ayataghan w arshaum. Videssańczyk trzymał je z jeszcze większą niepewnością niż Gorgidas; Grek przynajmniej widział z bliska prawdziwą walkę.

Po zamaszystym cięciu, przy którym niemal odciął sobie ucho, Goudeles wytwornie zwrócił się do Viridoviksa:

— Podziel się więc z nami swoją sztuką wojenną.

— To właśnie zrobię.

Gdy żołnierze zbierali się dokoła, by przyglądać się lekcji, Celt ustawił swoich uczniów w pozycji wyjściowej, upewniając się, czy dobrze chowali za siebie lewe ręce.

— Trzymacie je poza zasięgiem broni, a przy okazji pomaga wam to utrzymać równowagę, widzicie? Kiedy macie tarcze, stoicie bardziej twarzą w twarz, żeby je w pełni wykorzystać — ale teraz nie ma potrzeby mieszać wam w głowach.

Poprawił ich raz jeszcze i cofnął się o krok, by przyjrzeć się swemu dziełu. Potem, bez ostrzeżenia, wyciągnął własny miecz i skoczył na swoich studentów z mrożącym krew w żyłach okrzykiem. Ci cofnęli się, przerażeni. Publiczność parsknęła śmiechem.

— Oto wasze dwie pierwsze lekcje — powiedział Viridoviks nie bez uprzejmości. — Pierwsza: nigdy nie rozluźniać się, gdy w pobliżu jest uzbrojony mężczyzna, a druga: dobry, głośny wrzask nigdy wam nie zaszkodzi a waszemu wrogowi nie pomoże.

Nawet jako nauczyciel, Gal był nieugiętym przeciwnikiem. Ręka i ramię bolały Gorgidasa od nieustannego zbijania ciosów. Bolały go też i żebra — Viridoviks już nie raz walnął go w bok płazem miecza. Pogardliwa łatwość, z jaką radził sobie z atakami Greka, doprowadzała tego do wściekłości — o czym Celt dobrze wiedział. Chociaż Gorgidas został niemal siłą zmuszony do tego, by wziął do ręki miecz, teraz pracował z gorliwą zaciętością. Ciężki oddech z sykiem wydobywał się spoza zaciśniętych zębów. W pewnym momencie Viridoviks musiał się zręcznie zakręcić, by nie zostać nadzianym na jego miecz — Grekowi brakowało jeszcze doświadczenia, by ocenić jak niebezpieczne było to pchnięcie.

— Ten pieprzony rzymski miecz — wysapał Viridoviks. Pocił się równie obficie jak jego ucze. — Chłopie, przyglądałeś się pewnie legionistom i nigdy nie pisnąłeś ani słówka; niewiele brakowało a nadziałbyś mnie jak kurczaka na rożen.

Gorgidas zaczął składać się w przeprosinach, ale Viridoviks klepnął go w plecy i przerwał mu.

— Nie, to było całkiem niezłe. — Odwrócił się do Goudelesa. — No, panie, teraz twoja kolej. I naprzód!

— Uuuff! — jęknął gryzipiórek, gdy ostrze Celta odbiło się od jego żeber. Nie było w nim ani odrobiny agresji; wszystkie uderzenia, które udało mu się wykrzesać, służyły tylko do obrony. Jednak w tym skromnym zakresie, jego poczynania mogły wzbudzać pewną nadzieję. Był oszczędny w ruchach i potrafił przewidzieć, z jakiego kierunku nadejdzie kolejne uderzenie. Lankinos Skylitzes był wyraźnie rozczarowany.

— To dobrze, że nie próbujesz robić czegoś wbrew sobie — powiedział Viridoviks. — Jeśli nauczysz się tyle, żeby przez chwilę się obronić, wcześniej czy później ktoś cię poratuje, co trupowi nie pomogłoby wcale a wcale.

Po chwili jednak znudził się walką z przeciwnikiem, który zupełnie go nie atakował. Jego uderzenia stawały się coraz szybsze i silniejsze, i kiedy Goudeles, który teraz cofał się w rozpaczliwej obronie, wyrzucił rękę do przodu parując kolejne cięcie, długi galijski miecz uderzył ostrzem o ostrze szabli. Broń gryzipiórka pękła prawie dokładnie w połowie — uwolnione ostrze kręcąc się w powietrzu wpadło do ogniska. Zaskoczony Viridoviks zdążył tylko obrócić miecz w dłoni, dzięki czemu nie rozciął Goudelesa na pół. Mimo to, Videssańczyk upadł z jękiem, trzymając się za lewy bok. Viridoviks uklęknął przy nim, zaniepokojony.

— Przepraszam najmocniej, naprawdę przepraszam. To nie miało tak wyjść.

— Mhm… — Goudeles ostrożnie usiadł. Odchrząknął głośno i splunął. Gorgidas zobaczył, że ślina była biała, a nie różowa czy czerwona — biurokrata nie był więc poważnie raniony. Goudeles spojrzał na resztkę swojej szabli.

— Nie zdawałem sobie sprawy, że walczę z tobą bronią równie kiepską jak moje umiejętności.

— Wcale nie kiepską! — zaprotestował żołnierz, od którego Goudeles ją pożyczył. Był tak miody, że jego broda była jeszcze miękka i rzadka — nazywał się Prevalis. syn Haravsha, co świadczyło o jego mieszanym pochodzeniu.

— Zapłaciłem dwie sztuki złota za to ostrze — to dobra stal ze stolicy.

Goudeles wzruszył ramionami, skrzywił się, i rzucił mu pękniętą szablę. Prevalis złapał ją zręcznie za rękojeść.

— Popatrz! — nalegał, pokazując wszystkim, że to co pozostało z ostrza, zachowało giętkość godną tylko stali najwyższej jakości. Kiedy już w końcu przekonał wszystkich, co wart był ten miecz, jego wzrok powędrował powoli do Viridoviksa.

— Na Phosa, ile ty masz siły, człowieku? — wyszeptał ze strachem.

— Wystarczająco dużo, żeby zjeść śliwki z pestkami albo ciebie bez soli — ale pomimo żartobliwego tonu, tylko nikły uśmiech rozjaśniał twarz Viridoviksa. Gorgidas mógł odgadnąć jego myśli. Czasami miecze Celta i Skaurusa, chronione zaklęciem galijskich druidów, były czymś znacznie groźniejszym niż zwykłe ostrza w tym dziwnym świecie, gdzie magia była równie realna jak ból czy głód. Zwykle objawiały one swoją moc w obecności maga albo jego zaklęć, ale nie zawsze.

Viridoviks ze skrzyżowanymi nogami siedział przy ognisku. Wyciągnął tę broń o przedziwnej mocy i przyglądał się tajemniczym znakom druidów, które odciśnięto w metalu, gdy len był jeszcze gorący. Nic dla niego nie znaczyły — druidzi dobrze strzegli swoich sekretów, nawet przed galijską arystokracją.

Przez jedną, krótką chwilę litery zdawały się świecić własnym złotym blaskiem, ale zanim Gor-gidas zdążył się im przyjrzeć, Viridoviks schował miecz do pochwy. Jakieś odbicie od ognia, pomyślał Grek. Ziewnął i westchnął jednocześnie, zbyt zmęczony, żeby dłużej się tym zajmować.

Co gorsza, wszystko go bolało. Szermierka i jazda konna wymagały pracy mięśni, których rzadko używał. Wiedział, że nazajutrz będzie całkiem zesztywniały. Dziesięć lat temu nic by mi nie było — zaprotestował w myślach. Odpowiedź była natychmiastowa — dziesięć lat temu nie miałeś czterdziestu jeden lat.

Obgryzł nogę królika, popijając kavass przełknął kilka pozbawionych zupełnie smaku placków pszennych i zasnął w momencie, gdy jego stopy dotknęły końca posłania.


Varatesh sprawdził kierunek wiatru wystawiając do góry pośliniony palec — z południa, tak jak się tego spodziewał. Na wiosnę i w lecie wiatr wiał od morza, przynosząc ze sobą dobrą pogodę. Jesienią często się zmieniał, a stepowej zimy nie znosili nawet ci, którzy spędzili na nim cale życie. Każdego roku szamani błagali duchy wiatru, by nie zwracały się przeciwko nim, i każdego roku ich prośby pozostawały bez echa. Grupie marnowanie dobrych modlitw — pomyślał renegat.

Liczył na południowy wiatr, gdy prowadził swój mały oddział śladem człowieka, którego poszukiwał, i jego towarzyszy. Kontynuowali pościg także po zmierzchu, kierując się gwiazdami i talizmanem Avshara — w ciemności jego pomarańczowa mgiełka świeciła zimnym blaskiem, podobnym do tego, jakie wydzielają świetliki. Cel ich pościgu leżał teraz dokładnie na północy — rozżarzona plamka ogniska odcinała lic wyraźnie od czarnej linii horyzontu.

Szczęśliwie dla Varatesha, nie było tej nocy księżyca — Strażnicy mogliby wtedy dojrzeć jego ludzi. W bladym świetle gwiazd, step pełen był przeróżnych cieni przemykających się we wszystkich kierunkach, a oni także poruszali się cicho jak cienie. Buty obcierały stopy Varatesha. Nie był przyzwyczajony do chodzenia pieszo na większe odległości, ale musiał pozostawić konie z dala od wrogiego obozu. Nawet spętane, zbyt łatwo mogły zdradzić swą obecność.

— Co teraz? — wyszeptał jeden z nomadów. — Ze śladów, co te psie syny zostawiły, musi ich być dwa razy tyle co nas i jeszcze trochę.

— Niewiele im to pomoże — odparł Varatesh. Sprawdził kierunek wiatru; byłoby kiepsko, gdyby się zmienił. Odchrząknął zadowolony i sięgnął do wnętrza swojej skórzanej tuniki po drugi z podarunków Avshara. Alabastrowy słoiczek, o ściankach cienkich niczym skorupka jaja, zatkany był srebrną zatyczką, opieczętowaną woskiem. Nawet zamknięty, roztaczał wokół siebie jakąś magiczną aureolę — podobną do tej, jaką miał w sobie kryształ czarnoksiężnika — magii o wiele bardziej niebezpiecznej od dobrze mu znanych czarów stepowych szamanów. Jego ludzie cofnęli się o krok, jakby nie chcąc mieć nic do czynienia z tym, co zamierzał właśnie zrobić.

Varatesh pozbył się woskowej pieczęci, używając do tego swoich twardych paznokci. Chociaż słoik wciąż był ciasno zatkany, poczuł delikatny, słodki zapach narcyzów. To mogło być niebezpieczne — wstrzymał oddech, gdy zakręciło mu się w głowie, mając nadzieję, że zawroty zaraz miną. Przeszły. Posługując się teraz szybkimi, sprawnymi ruchami wyciągnął zatyczkę i rzucił słoiczek w kierunku obozu, najdalej jak potrafił. Słyszał, jak ten się rozbił, chociaż starał się rzucić go tak, by upadł miękko. Nie podejrzewał jednak, by ktoś w obozie mógł to usłyszeć, a jeśli nawet, to nie miało to większego znaczenia — co najwyżej, ktoś wcześniej uległby czarom Avshara.

Varatesh pośpiesznie wrócił do swoich towarzyszy, starając się iść tylko pod wiatr. Razem już, wycofali się jeszcze dalej, nie ryzykując bez potrzeby — jak ich ostrzeżono, te czary nie rozróżniały wrogów i przyjaciół.

— Ile musimy czekać? — zapytał ktoś.

— Czarownik powiedział, że jedną dwunastą część nocy. Do tego czasu dym powinien się rozproszyć. — Varatesh popatrzył na zachód, obserwując niebo. — Kiedy gwiazda na lewej nodze Owcy zajdzie za horyzont, ruszamy. Na razie musimy jeszcze uważać; jeśli wystawili warty wystarczająco daleko, zaklęcie może ich nie dosięgnąć.

Czekali więc, obserwując jak ta najważniejsza teraz dla nich gwiazda pełznie po ciemnogranatowej kopule nieba, zbliżając się powoli do krawędzi ziemi. Nie dobiegł ich żaden okrzyk z leżącego przed nimi obozu. Varatesh nabierał otuchy — wszystko przebiegało tak, jak przewidział to Avshar.

Biała plamka na horyzoncie mrugnęła kilka razy i zniknęła. Nomadzi podnieśli się ze swych siedzisk i ruszyli w kierunku obozu, trzymając wyciągnięte szable w pogotowiu.

— Bolą mnie nogi — narzekał jeden z nich, czując się nie lepiej od swego dowódcy, gdy musiał iść pieszo.

— Zamknij się — warknął Varatesh, wciąż ostrożny. Banita popatrzył na niego złym wzrokiem. Młody wódz pożałował swych ostrych słów w momencie, gdy zamknął usta — bolało go, że tak traktował swoich ludzi. W swoim własnym klanie — pomyślał — wystarczyłoby potrząsnąć głową, by został zrozumiany. Ale teraz nie był już ze swoim klanem i nigdy nie będzie, chyba że przybyłby tam jako zdobywca. Ci idioci, z którymi zmuszony był przebywać, nie przykładali żadnej wagi do dobrych manier. Często nawet przekleństwa nie odnosiły skutku i tylko pięść albo ostrze miecza potrafiły zmusić ich do posłuszeństwa.

— Spójrz! — powiedział nomada, wskazując na leżące obok, nienaturalnie skulone ciało uśpionego strażnika. Varatesh uśmiechnął się widząc, że czary działają tak jak powinny. Nie dlatego, że wątpił w Avshara, ale rozsądny człowiek nigdy nie ryzykuje, jeśli nie musi. Życie banity, a nawet życie wodza banitów, samo w sobie było wystarczająco ryzykowne.

Wojownicy weszli krąg światła otaczający płonące ognisko. Prawie jednocześnie krzyknęli ze zdumienia na widok powalonych na ziemię, nieruchomych koni. Ich boki powoli podnosiły się i opadały w głębokim śnie — bez wątpienia pozostawały w mocnym uścisku zaklęcia Avshara. Vara-tesh roześmiał się nerwowo. Nie przyszło mu wcześniej do głowy, że czary będą działały tak samo na zwierzęta jak i na ludzi.

Dwunastu nieprzytomnych mężczyzn leżało wokół ogniska. Z przezornością drapieżnego zwierzęcia Varatesh sprawdził siodła ich koni. Zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że było piętnastu jeźdźców. Licząc wartownika, którego już widzieli, zostawało jeszcze dwóch ludzi. Wszedł z powrotem w ciemność. Jeżeli wartownicy rozstawieni byli na rogach trójkąta z ogniskiem w środku, co było dobrym, rozsądnym planem, łatwo będzie znaleźć dwóch brakujących — chyba że zaklęcie Avshara jakoś ich ominęło. Gdyby tak było — pomyślał — dosięgłyby ich już strzały nadlatujące z ciemności.

Dwaj strażnicy byli prawie dokładnie tam, gdzie się ich spodziewał znaleźć. Mimo to kropla potu spłynęła mu po czole. Niewiele brakowało, a wszystko zakończyłoby się fiaskiem — z dziwacznej pozycji, w jakiej leżał uśpiony mężczyzna wynikało, że szedł właśnie do obozu, gdy opadł go sen. Być może pomyślał, że jest chory, i jak dobry żołnierz chciał prosić o zmianę. Na szczęście, była to akurat najgorsza rzecz, jaką mógł zrobić. Wszedł prosto w zasięg czaru, zamiast się od niego oddalić.

Gdy Varatesh powrócił do ogniska, jeden z jego ludzi pochylał się właśnie nad śpiącym — szczupłym facetem z zaczątkami siwej brody na twarzy. Mocny kopniak, wymierzony przez wodza, wytrącił banicie szablę z ręki, zanim ten zdążył poderżnąć gardło bezbronnemu.

Nomada wrzasnął. Schował skaleczoną, prawą dłoń do lewej.

— Coś ci się w głowie popieprzyło — warknął wściekły, że nie zdążył dokończyć. — Czemu psujesz mi zabawę?

Pozostali trzej banici, którzy zamierzali właśnie przyłączyć, się do niego, stali za jego plecami.

— Jesteś gnojem, Denizli i wy tam tak samo! — Varatesh nie skrywał swojego obrzydzenia. — Zarzynanie bezbronnych to babska robota; pasuje do was. Jeśli tak bardzo to lubicie, to proszę!

Trzymając ręce z dala od miecza i sztyletu, odwrócił się do nich plecami.

Mogli skoczyć na niego, ale w tym momencie, jeden z teoretycznie głęboko uśpionych mężczyzn przy ognisku, usiadł prosto, nie dalej niż sześć stóp od Varatesha i zaspanym videssa-ńskim z silnym akcentem, zażądał:

— Zamkniecie do cholery te swoje jadaczki i dacie sic wyspać zmęczonemu człowiekowi, czy nie?

Dłoń trzymał na rękojeści miecza, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy szedł spać — nie odwrócił nawet twarzy w ich kierunku, sądząc zapewne, że są członkami jego eskorty, kłócącymi się między sobą. Nie był w ogóle zaniepokojony — co najwyżej lekko rozzłoszczony.

Niedoszli buntownicy zastygli, zaskoczeni — myśleli, że członkowie poselstwa byli w tej chwili równie otępiali i niewrażliwi jak kloce drewna. Ale Varatesh był bystrzejszy od swoich ludzi i więcej od nich wiedział. Jeżeli ofiara Avshara nosiła miecz, który odporny był na czary maga, dlaczego nie miałby zneutralizować i tego zaklęcia? Rozumując w ten sposób, Varatesh zaopatrzył się w grubą pałkę. Wyciągnął j ą teraz, podszedł dwa kroki do przodu i uderzył nim na wpół śpiącego mężczyznę dokładnie za prawym uchem. Ten z cichym jękiem osunął się na ziemię, teraz równie nieprzytomny jak jego towarzysze.

Khamorthcki wódz obrócił się na pięcie, gotów teraz stawić czoło swoim ludziom. Ich niepewna postawa i zmieszanie na twarzach powiedziały mu, że znowu byli jego. Jakby nic się nie stało, rozkazał:

— No, odwróćcie tego faceta. Zobaczymy, co my tu mamy — wykonali polecenie bez wahania. Do tego momentu wszystko szło zgodnie z przewidywaniami Avshara, ale gdy Varatesh przyjrzał się dobrze mężczyźnie, którego przed chwilą ogłuszył, poczuł się nagle prawie tak samo bezradny jak jego kompani, kiedy gość usiadł i zaczął do nich mówić.

Opis, który podał mu Avshar, był bardzo szczegółowy — nienawiść nie pozwalała mu niczego zapomnieć. Miał to być duży mężczyzna, blondyn, dokładnie ogolony, ale generalnie w videssa-ńskim typie. Człowiek leżący u stóp Varatesha był co prawda wielki, ale tu podobieństwo do opisu czarodzieja się kończyło. Miał ostre, twarde rysy twarzy i wysokie, wystające kości policzkowe; to prawda; golił brodę i policzki, ale wielkie, sumiaste wąsiska sięgały mu prawie do ramion. I chociaż jego włosy były dosyć jasne, był to raczej kolor ognia niż złota.

Banita podrapał się po brodzie, zastanawiając się nad tym. Miał przecież jeszcze jeden sposób — wyciągnął kryształ Avshara i przytrzymał go blisko nieprzytomnego mężczyzny. Choć czekał i czekał, żaden kolor nie zabarwił wnętrza kuli — mógłby to być teraz bezwartościowy kawałek szkła. Czary były tu całkowicie neutralizowane. Teraz już pewny swego, powiedział:

— To ten, którego szukamy. Denizli, idź po Kubada i konie.

— Po co? I dlaczego ja? — spytał nomada, nie chcąc iść na piechotę gdziekolwiek dalej, niż naprawdę musiał.

Varatesh zmełł w ustach przekleństwo — praca z ludźmi, którzy nie potrafili patrzeć dalej swego nosa, doprowadzała go czasem do pasji. Z całą cierpliwością, jaka mu jeszcze została, wytłumaczył:

— Jeżeli przyprowadzimy tutaj konie, nie będziemy musieli taszczyć do nich tego wielkoluda. — Pozwolił sobie teraz na nie znoszący sprzeciwu ton: — A dlatego ty, bo ja tak mówię. Denizli zrozumiał, że żaden z jego kompanów nie przyjdzie mu z pomocą — wszyscy byli raczej zadowoleni, że to nie ich wybrał Varatesh. Pokuśtykał więc w kierunku koni, przystając od czasu do czasu, by rozmasować obolałe pięty.

Osioł — pomyślał Varatesh. Potem przyszło mu do głowy, że nawet Avshar nie był w stanie wszystkiego przewidzieć — musi się nad tym zastanowić, gdy będzie miał chwilę czasu.

Mężczyzna, którego ogłuszył, zajęczał i próbował się przekręcić na brzuch. Varatesh uderzył go raz jeszcze, precyzyjnie wymierzonym ciosem, w który nie wkładał żadnych emocji. Lepiej nie walić zbyt mocno — dobrze pamiętał wartownika z klanu swego ojca. Nie, nie — powiedział sobie po raz tysiączny — tamten gość tylko stracił przytomność. Mimo wszystko, był teraz ostrożniejszy.

Odgłos końskich kopyt w ciemności zwiastował nadjeżdżającego Kubada. Denizli wyglądał na o wiele bardziej zadowolonego z życia, gdy siedział na końskim grzbiecie. Przynajmniej miał na tyle rozumu, żeby wsiąść na konia — pomyślał Varatesh. Kubad rozglądał się dokoła z zainteresowaniem.

— Zadziałało, co? — zauważył krótko. — Możemy ich obrobić?

— Nie.

— Szkoda. — Z pięciu ludzi, których Varatesh miał ze sobą, Kubad był zdecydowanie najlepszy. Ześliznął się zręcznie z konia i stanął u boku swojego wodza, który wciąż przyglądał się rudowłosemu mężczyźnie.

— To tego chce czarodziej?

— Tak. Przyprowadź tutaj któregoś konia; uwiążemy go na grzbiecie. — Przerzucili nieprzytomnego przez koński grzbiet, jak upolowaną zwierzynę, i związali mu ręce i stopy pod brzuchem zwierzęcia. Varatesh wziął jego miecz.

— Jak długo działają te czary? — spytał Kubad.

— Nie chcesz pozarzynać tych baranów… — Teraz mówił Denizli. — …więc pewnie pojadą za nami, jak tylko się zbudzą. A ich jest więcej niż nas.

— Będziemy mieli dzień przewagi, z tego co mi mówiono. To powinno w zupełności wystarczyć. Wciągnijcie dobrze powietrze — na razie noc jest pogodna, tak, ale niedługo nadejdzie deszcz. Po jakich śladach będą wtedy jechać?

W purpurowym blasku ogniska, uśmiech Kubada wydawał się unurzany we krwi.

Viridoviks przebudził się wreszcie, ale koszmar wcale się nie skończył. Upiorny ból głowy osłabiał go i przyprawiał o mdłości, a kiedy udało mu się otworzyć oczy, jęknął tylko i zamknął je z powrotem. Jego twarz była zwrócona wprost na wschodzące słońce, którego blask wwiercał mu się w głowę nowymi jeszcze szpilami przejmującego bólu. Gorsze nawet od tego było dzieło jakiegoś złośliwego czarownika, który odwrócił niebo i ziemię, a na dodatek kazał im się huśtać niczym galarecie z nóg wołowych. Jego wrażliwy żołądek podchodził mu teraz do gardła. Dopiero kiedy spróbował sięgnąć po tarczę, by zasłonić twarz przed słońcem, odkrył że ma związane ręce.

Jęki zaalarmowały towarzyszących mu jeźdźców. Ktoś powiedział coś w języku równin. Trzęsienie ustało. Bardzo powoli i ostrożnie Viridoviks otworzył jedno oko. Świat stanął wreszcie w miejscu, ale nadal widział wszystko do góry nogami. Opuścił luźno głowę. Szarobrązowa ziemia podjechała nagle do góry — ostre źdźbła trawy sterczały nie dalej niż dwa cale od jego czoła. Po swoich obu stronach widział brązowe, pokryte sierścią nogi. Jestem na koniu — powiedział sobie, zadowolony, że w ogóle mógł myśleć.

Po nieco dłuższej rozmowie w języku khamorth, jeden z nomadów podszedł do niego. Ze swojej pozbawionej godności perspektywy, Viridoviks mógł go oglądać tylko od bioder w dół. To jednak wystarczyło — zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy zobaczył, że oprócz swej szabli mężczyzna nosił miecz Gala.

Viridoviks znał tylko kilka słów w języku równin, a żadne z nich nie należało do uprzejmych. Zrobił z nich teraz użytek, przeklinając okropnie skrzekliwym głosem. Prawie natychmiast zrozumiał, że niepotrzebnie się pośpieszył — rozzłoszczony oprawca mógł bez trudu odpłacić mu za obelgi. Próbował zebrać myśli i przygotować się na uderzenie — wszystko, co mógł zrobić, to znieść je po męsku.

Ale nomada roześmiał się tylko, a jego rozbawienie zdawało się zupełnie szczere i pozbawione okrucieństwa.

— Ściągnę cię z tego konia, co? — powiedział dobrym videssańskim, z lekkim tylko, gardłowym akcentem, charakterystycznym dla jego ludu. Miał zaskakująco łagodny glos; jasny tenor młodego mężczyzny. — Nie próbuj proszę żadnych sztuczek. Pilnuje cię dwóch ludzi z łukami gotowymi do strzału. Pytam jeszcze raz, czy mam ci rozciąć więzy i spuścić z konia?

— Tak, proszę. — Celt nie widział powodu, żeby odmówić; w tej pozycji i tak nic nie mógł zrobić, nawet gdyby nie bolała go tak okropnie głowa. Khamorth schylił się, sięgając pod brzuch konia. Ostry sztylet bez trudu przeciął rzemienie wiążące nadgarstki Viridoviksa z jego kostkami…

Gal runął na ziemię, bezwładny niczym wór z mąką. Opadła go nagle fala nudności. Kiedy wymiotował, Khamorth trzymał mu głowę tak, by nie napaskudził na siebie. Potem podał mu wodę do wypłukania i otarcia ust. Ta uprzejmość była, w pewnym sensie, bardziej niepokojąca niż brutalność wtedy Viridoviks wiedziałby przynajmniej, jak na nią od powiedzieć.

Po dwóch czy trzech nieudanych próbach, udało mu się wreszcie usiąść. Przyjrzał się swojemu przeciwnikowi najlepiej jak potrafił, choć obraz, który miał przed sobą był wciąż rozmazany i co chwilę się rozdwajał. Khamorth rzeczywiście był młody, prawdopodobnie nie miał jeszcze trzydziestki, choć wielka krzaczasta broda, którą nosił zgodnie ze zwyczajem swego ludu, skrywała młody wiek. Był nieco wyższy niż większość koczowników i zachowywał się jak ktoś przywykły do rozkazywania. Jego oczy jednak były jakieś dziwne — nawet kiedy patrzył prosto na Viridovik-sa, wydawały się dalekie, jakby zapatrzone w coś, co tylko on mógł zobaczyć. Pokonując ogarniającą go słabość, Gal odwrócił głowę, by zobaczyć, jakich to towarzyszy miał ze sobą nomada. Zgodnie z ostrzeżeniem, dwóch wojowników trzymało łuki z założonymi na nie strzałami. Jeden z nich naciągnął mocniej cięciwę, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Miał bardzo nieprzyjemny uśmiech.

— Spokojnie, Denizli! — powiedział jego dowódca po videssańsku, tak by mógł go zrozumieć Gal, po czym powtórzył rozkaz w swoim własnym języku. Denizli rzucił mu gniewne spojrzenie, ale zrobił,co kazano.

Było tam jeszcze trzech Kharnorthów, którzy spokojnie odpoczywali na swych koniach. Przyglądali się Viridoviksowi jakby był dzikim kotem, którego udało im się właśnie złapać, niebezpieczną bestią, której nie wolno dać szansy użycia swych pazurów. Wszyscy mieli wygląd typowych, choć zawziętych i bezlitosnych koczowników. To ich dowódca przyprawiał Celta o drżenie serca, tym bardziej że zdawał się nie pasować do stepu. Miał w sobie jakąś głębie, której brakowało jego ludziom, a gdyby przyciąć mu odpowiednio brodę, mógłby z powodzeniem znaleźć się na dworze imperatora. Finezja — pomyślał Viridoviks — to było odpowiednie słowo.

Ból, zaskoczenie i zmieszanie Gala sprawiły, że dopiero po dłuższej chwili zorientował się, iż nikt oprócz niego nie został pojmany. Kiedy w końcu dotarło to do niego, wybuchnął:

— Coście zrobili z moimi przyjaciółmi, wy krościaste wypierdki?!

Przywódca nomadów zmarszczył na moment brwi — jak to już nieraz Viridoviksowi się zdarzało, w chwili stresu jego galijski akcent stawał się jeszcze silniejszy. Ale kiedy w końcu go zrozumiał, Khamorth roześmiał się i rozłożył szeroko ręce:

— Nic, absolutnie nic.

Sam nie wiedząc czemu, Viridoviks od razu mu uwierzył. Był pewien, że każdy z pozostałych pięciu mężczyzn znajdował prawdziwą przyjemność w zabijaniu, ale nie ten.

— W takim razie, czego chcesz ode mnie! — niepewnie spytał Celt. Odpowiedź jednak była zaskakująco łagodna:

— Na razie pozwól, że przemyję ci głowę; rany mogłyby zacząć ropieć. — Varatesh wylał nieco kavassu na kawałek wełnianej szmatki i uklęknął przy Viridoviksie. Celt skrzywił się, gdy cuchnący materiał dotknął rany i otaczającej ją opuchlizny, ale nomada obmywał ją tak delikatnie, jak robiłby to Gorgidas.

— A przy okazji, nazywam się Varatesh — zauważył.

— Skłamałbym, gdybym powiedział, że miło mi cię poznać — odparł Gal. Varatesh uśmiechnął się i skinął głową, całkiem uprzejmie, a przynajmniej tak by to wyglądało, gdyby Viridoviks nie był jego więźniem.

Ciało nomady zasłaniało go przed łucznikami. Jakby nie mógł udźwignąć własnego ciężaru, Viridoviks opadł gwałtownie na ramię Varatesha i próbował pochwycić długi miecz przypasany do j ego boku. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę j ak mocno był potłuczony i j ak niezdarny — Varatesh odskoczył i stanął na równe nogi, jeszcze zanim Celt dobrze się ruszył.

Młody wojownik krzyknął do łuczników, by nie strzelali. Popatrzył z góry na Viridoviksa, ale teraz na jego przystojnej twarzy nie było już uprzejmości. Z zimnym wyrachowaniem kopnął Gala w brzuch.

— Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek — powiedział, wciąż spokojnym głosem. Viridoviks ledwo go słyszał — czarne i czerwone płaty latały mu przed oczami. Dojmujący ból w głowie przez moment zdawał się męczarnią nie do zniesienia, by po chwili znowu stać się tępym, niemal znajomym cierpieniem. Varatesh może nie zabijał dla przyjemności, ale to w niczym nie pomniejszało udręki Celta.

— Wątpię, czy to w ogóle obchodzi Avshara, w jakim stanic cię do niego dowiozę — oświadczył Khamorth. Zamilkł, czekąjąc na to, jak Viridoviks zareaguje na imię czarownika.

— A niech was obu piekło pochłonie — odparł Gal starając się nie okazać zimnego strachu, który go przeniknął. Po chwili dodał zuchwale: — Moi towarzysze dopadną was o wiele wcześniej, niż mnie do niego dowieziecie. — Nie miał pojęcia, do jakiego stopnia realna była ta pogróżka, ale jeśli Varatesh pozwolił im przeżyć, mógł się o to pomartwić.

Jeden z nomadów roześmiał się głośno.

— Cicho, Kubad — powiedział Varatesh, po czym odwrócił się do Viridoviksa, kontynuując spokojnie: — Proszę bardzo, niech próbują. Właściwie, życzę im nawet powodzenia.

Gdy Celt mógł już stać o własnych siłach, posadzono go na jednym z wolnych koni. Porywacze nie dawali mu najmniejszej szansy na ucieczkę, wiążąc stopy pod brzuchem konia i ręce za plecami. Nomada nazywany Kubadem prowadził jego wierzchowca za uzdę. Próbując zyskać jak najwięcej wolności, Viridoviks zaprotestował:

— Pozwólcie mi przynajmniej trzymać się cugli. Co będzie jak spadnę? — Naprawdę się tego obawiał; ostatnią rzeczą, jaką mógł teraz o sobie powiedzieć, to że czuł się dobrze.

Kubad na tyle znal videssanski, by mu odpowiedzieć:

— Wtedy ty się wlec. — Viridoviks się poddał.

W miarę jak posuwali się na północ Gal, który miał teraz jakieś porównanie, zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, jak bardzo ślimaczyła się jego własna grupa. Stepowe koniki kłusowały nieprzerwanie, wcale się nie męcząc — jakby napędzane przez jakiś mechanizm. Pomimo szerokiego koła, jakie zatoczyli nomadzi chcąc ominąć stada jakiegoś klanu, przejeżdżali w ciągu dnia dystans równy niemal temu, jaki Viridoviks zwykł pokonywać w ciągu dwóch dni.

Jedyne przestoje, na jakie sobie pozwalali, wymuszone były przez naturalne potrzeby — Virido-viks odkrył, że trudno mu im ulec, gdy ktoś celował mu strzałą w brzuch. Khamorthci jedli w siodle, wgryzając się niczym psy w paski suszonej wołowiny i baraniny. Nie przystawali, by nakarmić swojego więźnia, ale około południa Varatesh, uprzejmy jakby nigdy nie zabił człowieka, przystawiał do ust Viridoviksa butlę z kavassem. Gal pił, zarówno dlatego, że był spragniony, jak i próbując w ten sposób uśmierzyć ból rozsadzający mu głowę. Sfermentowane mleko niezbyt mu jednak pomagało.

Ciemnoszare chmury, jak brzuchy wielkiego stada owiec, nadciągnęły z południa przykrywając pod wieczór całe niebo. Kubad powiedział coś w swoim języku do Varatesha, który pochylił głowę, jakby uznając jakiś komplement. Wiatr stawał się coraz silniejszy i czuć było w nim wilgoć.

Dowódca Khamorth wybrał na obóz miejsce przy małej rzeczce, gdzie wysoki, nawisły brzeg dawał im schronienie przed wiatrem i deszczem.

— Będzie padać dziś wieczór… — rzekł do Viridoviksa — … tutaj będziemy mieli sucho; chyba że strumień wyleje. Ale nie sądzę…

— A jeśli jednak wyleje, to co? — tak naprawdę, Gal, obolały i wyczerpany siedzeniem w siodle bez możliwości poruszania rękami, zupełnie o to nie dbał, na wszelkie możliwe sposoby starał się jednak utrudniać życie Varateshowi.

Tym razem przegrał:

— Wtedy się przeniesiemy — spokojnie odparł nomada, zajęty rozpalaniem ogniska. Niewielki ogień, który rozniecił, w ogóle nie dymił; Viridoviks nie mógł liczyć na to, że zdradzi ich obecność. Tym razem nomadzi podzielili się z nim swym prowiantem, rozwiązując mu ręce, żeby mógł sam jeść, ale cały czas obserwowali go uważnie tak, że nie mógł nic więcej zrobić. Kiedy skończył, Va-ratesh związał go z powrotem, sprawdzając każdy węzeł tak dokładnie, że Gal nienawidził go za tę skrupulatność.

Koczownicy pociągnęli źdźbła słomy, losując kolejność wart — Viridoviks postanowił coś zrobić — na razie nie wiedział co dokładnie — gdy tylko nadarzy się okazja. Ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Pomimo dojmującego bólu głowy, pomimo niewygody, jaką były związane z tyłu ręce, niemal natychmiast zapadł w głęboki sen.

Łagodny szum deszczu i pluskanie płynącego obok strumyka zbudziły go kilka godzin później.

Denizli, który wylosował trzecią wachtę, robił właśnie krótki obchód. Wybór miejsca na obóz okazał się doskonały. Dzięki wysuniętemu brzegowi pozostało zaciszne i suche, dokładnie jak powiedział Varatesh. W gruncie rzeczy, Celt ani przez chwilę nie wątpił w niego nawet w swym okrucieństwie, wódz banitów był kompetentny Viridoviks przetoczył się w stronę deszczu. Denizli warknął coś groźnego w swoim języku i podniósł wyżej łuk.

— Spokojnie, chciałem tylko opłukać mój biedny łeb powiedział Celt, ale Denizli tylko coś wycharczał i podniósł łuk dwa cale wyżej.

Przeklinając swojego pecha, Viridoviks zmuszony był się wycofać.

— Pierdolony eunuch — powiedział. Zdawał sobie sprawę, że sporo ryzykuje, ale poza jakimś pomrukiem Denizli nic zareagował. Tu wreszcie był przynajmniej jeden nomada, który nie znał vi-dessańskiego. Gal poprzeklinał go więc jeszcze przez kilka minut, używając do tego niezwykłej mieszaniny najgorszych przekleństw łacińskich, videssańskich i galijskich. Czując lekką ulgę, próbował ułożyć się w jakiejś znośnej pozycji, która pozwoliłaby mu ponownie zasnąć. Wyglądało na to — pomyślał — że będzie padać jeszcze dłuższą chwilę.


Gorgidas przekręcił się i wymruczał coś, gdy kropla deszczu spadła mu na policzek. Kolejny zimny pocałunek trafił na ucho, trzeci na powiekę. Zaczął się grzebać w posłaniu, próbując naciągnąć je na głowę, tak by nie musiał się jednocześnie podnosić. Zanim mu się to udało, następne krople wylądowały na jego twarzy, co ostatecznie go rozbudziło i rozzłościło.

— Na psa… — wymruczał po grecku, co wyrażało w tym języku irytację. Pogoda wydawała się zupełnie dobra, kiedy szedł spać.

Skrzywił twarz siadając prosto — jego głowa reagowała przenikliwym bólem na każdy gwałtowny ruch. Żałował, że nie ma ze sobą surowej kapusty, która pomogłaby mu przegnać kaca, ale zaraz zastanowił się, po czym właściwie miałby go mieć. Kavass był mocnym trunkiem, to prawda, ale ta odrobina, którą wypił do kolacji, nie powinna aż tak na niego podziałać.

Pozostali także się budzili, jęcząc i przeklinając w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że czuli się nie lepiej od niego. Dopiero kiedy rozejrzał się dokoła spostrzegł, że ognisko dawno już wygasło. Zmarszczył brwi. Ziemia, jak na razie, była ledwo wilgotna — dlaczego po całkiem sporym Ognisku, które przecież nie tak dawno rozpalili, pozostał tylko zimny popiół?

Agathios Psoes myślał o tym samym.

— Co z wami, baranie łby? — krzyczał na swoich żołnierzy. — Nie potraficie nawet, do cholery, dopilnować ogniska? — Odpowiedzieli mu tylko pomrukami zawstydzenia; dowód ich zaniedbania był aż nadto widoczny.

— Ilu Khamorthów potrzeba do rozpalenia ognia? — spytał retorycznie Arigh, po czym sam sobie odpowiedział — Dziesięciu: jeden zbiera drzewo, a dziewięciu myśli co zrobić potem.

— He, he — mruknął Psoes z czystej uprzejmości. Choć sam nie był Khamorthem, była nimi większość jego oddziału i stawał po ich stronie, gdy szydził z nich jakiś cudzoziemiec. Pikridosa Goudelesa, z drugiej strony, dowcip Arshauma niezwykle rozśmieszył i chichotał cicho jeszcze prawie przez minutę. Gorgidas pozwolił sobie na kwaśny uśmiech — wydawało się, że Arigh korzystał z każdej okazji, by wykazać swą wyższość nad wschodnimi sąsiadami swego narodu.

To właśnie wtedy Gorgidas zorientował się, że wśród odgłosów wesołości zabrakło grzmiącego śmiechu Viridoviksa, którego na pewno by ten żart rozbawił. Czyżby ten przeklęty Gal wciąż jeszcze spał? Gorgidas rozejrzał się w gęstniejących ciemnościach i coraz mocniej padającym deszczu.

— Viridoviks? — zawołał.

Nie było żadnej odpowiedzi. Zawołał ponownie, z tym samym rezultatem.

— Pewnie poszedł gdzieś opuścić spodnie — domyślał się Lankinos Skylitzes.

Gorgidas usłyszał chlupoczące kroki zbliżające się do obozu i przez moment myślał, że Skylitzes miał rację. Ale to był jeden z wartowników.

— Hej, tam w obozie! — krzyknął żołnierz — Pogłupieliście czy co? Czemu zgasiliście ogień? Mówcie coś, bo nie mogę was znaleźć.

Kiedy żołnierz doszedł do nich, zapytał:

— Wszystko w porządku? Przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego — mówił z wymuszoną obojętnością, starając się ukryć zaniepokojenie. — Stałem sobie spokojnie na swoim miejscu i nagle zrobiło mi się słabo. Zacząłem iść do ogniska, żeby coś z tym zrobić, ale zdaje się, że nie doszedłem — następna rzecz jaką pamiętam, to lejący na mnie deszcz Dziwne… wydaje mi się, jakby kowal kuł w mojej głowic miecze i walił młotem jak wściekły, a ja przecież piłem tylko wodę, bo wiedziałem, że muszę być trzeźwy na noc. A swoją drogą, która to godzina?

Jak się okazało, nikt tego nie wiedział. Nie spierali się też o to specjalnie długo, bo właśnie wtedy jeden z koni parsknął dziwacznie i podniósł się na nogi. W ciągu kilku minut to samo zrobiła także reszta koni. Nie zważając na swoje obolałe głowy, ludzie Psoesa i Skylitzes pognali do nich, wykrzykując coś w mieszaninie videssańskiego i języka khamorth. Po raz pierwszy Gorgidas zrozumiał, że coś było bardzo nie w porządku — konie nie położyły się i nie posnęły same.

Jeźdźcy krzątali się przy koniach, starając się dociec, dlaczego pokładły się na ziemi. Lankinos Skylitzes powrócił do ogniska:

— Gorgidas?

— Tutaj.

— Gdzie? Ach, tu — żołnierz prawie się o niego przewrócił. — Przepraszam, cholernie ciemno. — Skylitzes ściszył glos. — Słyszałem, że jesteś lekarzem. Czy mógłbyś przyjrzeć się koniom?

Zdaje się, że wszystko z nimi w porządku, ale… — rozłożył szeroko ręce. Grek ledwo go widział w ciemnościach.

Gorgidas zrozumiał prośbę, ale wcale mu się to nie podobało.

— Nie jestem już lekarzem — rzucił krótko. Pomyślał, że odpowiedź była zbyt obcesowa, więc kontynuował: — A gdybym nawet był, to zupełnie się nie znam na zwierzętach. Sztuka leczenia koni to rzecz zupełnie różna od leczenia ludzi.

„I o wiele gorsza”, dokończył w myślach. Skylitzes wyczul jednak jego złość.

— Nie chciałem cię obrazić.

Gorgidas pokiwał niecierpliwie głową i natychmiast tego pożałował — ból znowu dał znać o sobie.

— Czy Viridoviks już się pojawił?

— Nie. Gdzież on mógł zresztą poleźć? I gdzie rozłożył swoją matę? Jeśli leży tam ciągle i chrapie sobie spokojnie, to skręcę mu ten leniwy kark.

— Myślę, że musiałbyś poczekać na swoją kolej. — Skylitzes przekrzywił głowę, próbując przebić wzrokiem zasłonę deszczu. Wyciągnął rękę. — Chyba tam, nie?

— Tam? — Gorgidas wyrzucał sobie, że nie zwrócił na to uwagi, kiedy kładł się spać. Jeżeli historyk — a nawet lekarz, jeśli już oto chodzi — nie zauważał takich szczegółów, jakiż był z niego pożytek? Zawsze był dumny ze swojej spostrzegawczości, a teraz, kiedy potrzebował jej najbardziej, zupełnie go zawiodła.

Omijając ostrożnie zimne popioły z ogniska, i wciąż zastanawiając się nad tym, dlaczego były takie zimne, Grek poszedł w kierunku wskazanym przez Skylitzesa. Rzeczywiście, były tam koce i cienkie maty podróżne rozpostarte na ziemi — zaczęły właśnie na dobre przemakać. Obok nich leżał plecak, który Gorgidas rozpoznał jako należący do Viridoviksa, i hełm Celta. Samego Celta nie było jednak nigdzie w pobliżu.

Poruszenie w obozie zwabiło pozostałych dwóch wartowników, którzy przyszli dowiedzieć się o co chodzi. Obaj niechętnie przyznali się, że zasnęli na posterunku.

— Nie kłopoczcie się — powiedział pompatycznie Goudeles Pikridos — bo nie stała się nam żadna krzywda.

Agathios Psoes był jednak wściekły, jak byłby każdy dobry oficer, którego żołnierze przysypiają na służbie. Gorgidas zaś krzyknął:

— Żadna krzywda!? A gdzie j est Viridoviks?

— No cóż, muszę przyznać, że nie mam pojęcia. Ten człowiek jest twoim towarzyszem i należy do twojego ludu. Dlaczego miałby stąd odejść?

Gorgidas otworzył usta i zamknął je z powrotem — nie wiedział, co ma właściwie odpowiedzieć. Poza tym wiedział dobrze, że nie miało najmniejszego sensu tłumaczenie wszystkim, że Celt i on należeli do narodów tak różnych jak Videssańczycy i Khamorthci.

Pozostała część nocy była przejmująco zimna, wilgotna i przygnębiająca. Nikt nie poszedł już spać, a powstrzymywał ich od tego nie tylko padający bez ustanku deszcz. Wszyscy byli o wiele bardziej rozbudzeni, niż mogło to wynikać z całego tego nocnego poruszenia, ale rozbudzeni w sposób bardzo nieprzyjemny. Rzadkie rozmowy dotyczyły głównie prześladującego ich wciąż bólu głowy.

— Bywało już, że byłem pijany, a nie miałem potem kaca… — zauważył Arigh — …ale nigdy jeszcze nie miałem kaca bez picia. — Jakby chcąc to naprawić, pociągnął spory łyk kavassu z bukłaka, który prawie zawsze miał pod ręką.

Gdy zbliżał się już ranek, chmury rozeszły się na moment ukazując cienką resztkę księżyca, nisko na wschodzie.

— Za cienki i za nisko! Straciliśmy cały dzień! — wykrzyknął Gorgidas.

— Na Phosa, masz rację — potwierdził Skylitzes, czyniąc na piersi kolisty znak swego boga. Podniósł ręce do mokrego nieba i zaczął mamrotać jakąś modlitwę. Nie był w tym osamotniony — Psoes i Videssańczycy z jego oddziału poszli w jego ślady, podczas gdy żołnierze, którzy wciąż hołdowali zwyczajom Khamorthów, wylali na ziemię kavass, by prze błagać czczone przez nich, mniej abstrakcyjne siły. Nawet Goudeles, człowiek tak przyziemny, jak mógł być tylko ktoś wychowany w stolicy, modlił się z żołnierzami.

— Jakiś duch nas opętał. Powinniśmy złożyć konia w ofierze — stwierdził Arigh, a Khamorthci poparli go okrzykami.

Gorgidas przysłuchiwał się swoim towarzyszom z rosnącą irytacją. Podczas gdy oni bredzili coś o duchach i bogach, jego logiczny umysł znajdował aż nadto jasną odpowiedź:

— Ktoś uśpił nas czarami, żeby porwać Viridoviksa — powiedział, a po chwili konsekwentnie doprowadzając ten ciąg myśli do końca, wykrzyknął: — Avshar!

— Nie — odparł natychmiast Skylitzes. — Gdyby to był Avshar, obudzilibyśmy się już na tamtym świecie. On nie zna litości.

— W takim razie, jego pachołkowie — upierał się Grek. Przypomniał sobie niezwykły miecz, który nosił Gal, ale nie powiedział tego głośno; im mniej ludzi o tym wiedziało, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że dowie się i czarownik, gdyby jakimś cudem okazało się, że Gorgidas nie ma racji.

Nie podejrzewał jednak, by się mylił. Powoli się rozjaśniało — poszedł spojrzeć jeszcze raz na posłanie Viridoviksa. Aż syknął, kiedy zobaczył plamy krwi na kocu Celta. Podniósł go do góry pokazując wszystkim pozostałym.

— Porwany, kiedy na nas nucono zaklęcie i uśpiono! — powiedział.

— A gdyby nawet, to cóż z tego? — zapytał Goudeles rozdrażnionym głosem — biurokrata przyzwyczajony był do wygód Videssos i zdecydowanie nie podobało mu się siedzenie w deszczu i błocie stepowych bezdroży, bez dachu nad głową. Po chwili kontynuował: — W porównaniu z wagą misji, jaką nam powierzono, czym jest los jednego barbarzyńskiego najemnika? Kiedy już nasze poselstwo osiągnie szczęśliwie swój cel — czego dobry Phos nam nie odmówi — wtedy, z większymi silami, których użyczy nam Arshaum, będziemy mogli podjąć właściwe poszukiwania. Ale dopóki nie dysponujemy takąż siłą ludzką, dopóki nasi sprzymierzeńcy nie powiększą naszych szeregów, pozostaje on drugorzędnym problemem.

Gorgidas zasapał z wściekłości, nie wierząc własnym uszom:

— Ale on może być ranny, umierający; on na pewno jest ranny — dodał Grek, dotykając brązowych plam na tkaninie. — Nie zostawiłbyś go przecież w rękach wrogów?

Jeżeli Goudeles był zmieszany, to nie pokazał tego po sobie.

— Na pewno też nie rzuciłbym się na nich sam i nie pogrzebał sprawy, dla której tu przybyłem.

— Gryzipiórek ma rację — powiedział Skylitzes, wyglądając tak, jakby te słowa pozostawiły jakiś ohydny posmak w jego ustach. — Bezpieczeństwo Imperium jest ważniejsze od losu jakiegokolwiek pojedynczego człowieka. Twój rodak to dzielny wojownik, ale on jest tylko jeden, a my potrzebujemy setek.

Żaden z Videssańczyków nie znał Viridoviksa, oprócz tych kilku dni spędzonych w podróży. Gorgidas zwrócił się do Arigha, który hulał się z Celtem przez dwa lata.

— To twój przyjaciel!

Arigh skubał swoją rzadką bródkę, wyraźnie niezadowolony z tak bezpośredniego wyzwania Greka. Więzy przyjaźni znaczyły dla niego więcej niż dla Videssańczyków, ale był synem wodza i także rozumiał rację stanu.

— Bardzo żałuję, ale nie. Obawiam się, że oni mają rację. Być może stracę teraz twoje zaufanie, ale zawsze najpierw robię to co dobre jest dla mojego klanu, a dopiero potem to, co dobre jest dla mnie. Vridrish to niełatwy łup; może jeszcze sam się uwolnić.

— Niech was szlag wszystkich trafi! — krzyknął Gorgidas. — Jeżeli nie obchodzi was w ogóle, co stanie się z waszym towarzyszem, to zróbcie miejsce dla tego, który o to dba. Sarn za nim pojadę.

— Dobrze powiedziane — mruknął cicho Arigh. Kilku żołnierzy przytaknęło. Gorgidas zignorował ich zupełnie, wściekle upychając swoje rzeczy do plecaka.

Skylitzes podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu Gorgidas znowu zaklął i próbował się uwolnić, ale krępy oficer z Videssos był od niego silniejszy.

— Zostaw mnie, ty zapomniany przez boga idioto! Co cię to obchodzi, że jadę szukać mojego przyjaciela? Na pewno nic znaczę dla ciebie więcej niż on.

— Myśl jak mężczyzna, a nie jak rozzłoszczone dziecko — powiedział łagodnie Skylitzes. Ten delikatny przytyk miał poruszyć Greka, który dumny był ze swojego zdrowego rozsądku. Skylitzes zatoczył ręką koło, obejmując szerokim gestem cały horyzont. — Jedź za Viridoviksem… — jak Goudeles, ostrożnie i dokładnie wymawiał jego imię — …jeśli chcesz, ale gdzie mianowicie pojedziesz?

— No cóż… — zaczął Grek, ale przerwał zmieszany. Potarł swoją szczeciniastą brodę; broda, jak właśnie odkrył, mogła być bardzo pomocna w myśleniu.

— Gdzie według twoich ostatnich raportów był Avshar? — zapytał w końcu.

— Na wschód i na zachód od miejsca, w którym stoimy, ale te wiadomości pochodzą sprzed kilku tygodni i teraz są nic nie warte. Widziałeś, jak szybko poruszają się koczownicy, a poza tym nic nie każe temu cholernemu czarownikowi pozostawać ciągle z tym samym klanem.

— Północny zachód; to rai wystarczy.

— Czyżby? Widziałem cię już, cudzoziemcze; nie potrafisz iść za śladem. A zresztą, deszcz i tak nie zostawił żadnych — kontynuował bezlitośnie Skylitzes. — A jeśli nawet uda ci się jakoś dogonić twoich wrogów, co wtedy? Czy jesteś na tyle dobrym wojownikiem, żeby ich samemu wszystkich pozabijać? Czy jesteś wystarczająco dobrym wojownikiem, żeby się obronić, gdy jakiś nomada zechce się z tobą zmierzyć? Czy ten twój miecz pomoże ci w czymkolwiek, nawet jeżeli wyciągniesz go z bagażu i przypniesz sobie do pasa?

Gorgidas drgnął — rzeczywiście nie pomyślał o gladiusie podarowanym mu przez Gajusza Fili-pusa i pozostawił go, wetkniętego pomiędzy zwoje pergaminu. Po raz pierwszy od wielu lat żałował, że nie umie posługiwać się bronią. Upokarzająca była świadomość tego, że nie był w stanie powstrzymać jakiegoś przypadkowo spotkanego, niedomytego, bezmyślnego barbarzyńcy, który mógł go zabić tylko dla przyjemności patrzenia na to, jak umiera.

Pogrzebał w swoich torbach, szukając miecza, ale kiedy go w końcu znalazł, wrzucił ze złością z powrotem. Nie mógł nim walczyć z logiką Lankinosa Skylitzesa.

— W takim razie, na zachód — powiedział, nienawidząc konieczności, która wymogła na nim te słowa. Ananke — pomyślał — życie jest najsroższym panem.

Gdy Skylitzes podał mu współczująco dłoń, Grek nie wyciągnął swojej. Zamiast tego, zapytał:

— Chciałbym, żebyś uczył mnie dalej szermierki, dobrze? — oficer pokiwał głową.

Myśli Gorgidasa pełne byty gorzkiej ironii, gdy wdrapał się na swojego konia. Opuścił Videssos dla równin, by zmienić profesję z lekarza na historyka. Istotnie, nie mógł narzekać na brak zmian, ale zdecydowanie nie był to ten rodzaj odmiany, jakiego oczekiwał. Rzeczy od wielu lat wykluczone z jego życia, teraz siłą wracały do niego; broń, kobiety; a do tego bardzo niewielka, jak dotąd, cząstka historii, którą miał się zajmować. To mogłoby być nawet zabawne, gdyby nie miał większych zmartwień.

Deszcz nieprzerwanie lał z obojętnego na wszystko nieba.

Загрузка...