Wieża oblężnicza przetoczyła się po planszy.
— Pilnuj teraz swojego imperatora! — powiedział Viridoviks, zabierając pojmanego piechura — nie wiadomo, czy jeszcze się nie przyda, walcząc po stronie Viridoviksa.
Seirem wykrzywiła usta w złości i zażegnała niebezpieczeństwo sztuką srebra. Celt odciągnął wieżę na bezpieczną odległość. Posunęła inną sztukę o jedno pole, dochodząc do siódmego rzędu planszy o wymiarach dziewięć na dziewięć. Z uśmiechem odwróciła płaski bloczek, by odsłonić nową, złotą postać na jego rewersie.
— Podwyższam na złoto — powiedziała.
— Nie musisz mi przypominać — odparł żałośnie. Jako mocniejszy, złoty żeton zaatakował od razu j ego kapłana i j eźdźca. Kapłan był dla niego cenniej szy, i j ego też wycofał. Seirem zabrała j e-źdźca. Zupełnie jak Videssańczycy — pomyślał Viridoviks — pieniądze walczą za nich na kolorowej planszy, a im dalej na terytorium przeciwnika, tym większej nabierają wartości.
Ciekawy był, jak długo plansza i figury wędrowały z nomadami, jako nieużywana ciekawostka. Bez wątpienia, jakiś koczownik przywiózł je ze sobą z Pristy, zaintrygowany bogatymi złoceniami na dębowym blacie, rowkami oddzielającymi pola, które wypełnione były masą perłową, i przez żetony z kości słoniowej z figurami ułożonymi ze szmaragdów, turkusów i granatów. W Videssos Gal uczył się grać na planszy ze sztywnej skóry, a za pionki służyły mu nieudolnie wystrugane sosnowe krążki. Uwielbiał tę grę głównie dlatego, że nic nie zależało tutaj od szczęścia.
W Imperium uchodził za dobrego, ale nie błyskotliwego gracza. Tutaj został nauczycielem, a żaden z jego uczniów nie mógł mu jeszcze sprostać. Seirem robiła jednak duże postępy. „O wiele za duże”, mruknął w swoim celtyckim dialekcie — użyła zdobytego przed chwilą jeźdźca przeciwko niemu, i to z niezłym efektem.
Musiał się sporo namęczyć, zanim w końcu udało mu się ją pokonać, wciągając jej imperatora do rogu i otaczając go wieżą, kapłanem i sztuką złota. Zmarszczyła brwi, raczej w zamyśleniu niż ze złości.
— No tak, rozumiem — powiedziała. — Niepotrzebnie osłabiłam jego ochronę, kiedy cię zaatakowałam. Odciągnąłeś mnie na drugi koniec, i miałeś wolną drogę. — Ponownie ustawiła figury. — Spróbujemy jeszcze raz? Teraz ty zaczniesz, ja muszę popracować nad obroną.
— Och, kochanie, ten poprzedni kawałek poszedł ci zupełnie elegancko.
Przesunął piechura zakrywającego rząd sztuki złota i otworzył w ten sposób długą przekątną dla swojego kapłana. Seirem znowu ściągnęła brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
Obserwując jak się koncentruje, Celt myślał o tym jak różna jest od Komitty Rhangawe. Kiedyś udało mu się spędzić cały dzień z wybuchową kochanką Thorisina Gavrasa — gra była miłą rozrywką pomiędzy kolejnymi rundami. A właściwie — powinna była być, ale Celt nigdy nie nauczył się sztuki wdzięcznego przegrywania. W pierwszej partii Komitta uczciwie z nim wygrała. W następnej udało się wygrać jemu. Zaczęła wrzeszczeć i miotać przekleństwa, rzucała planszą i pionkami o ścianę. Nigdy nie odnalazł jednego z włóczników.
Seirem, dla kontrastu, spokojnie znosiła kolejne porażki, byle tylko nauczyć się dobrze grać. Jej śliczne, ciemne oczy były pełne uwagi, kiedy czekała na jego następny ruch. Ona także miała niski, słodki głos, równie pięknie grała na flecie i doskonale radziła sobie z lekkim, kobiecym łukiem. Ale Komitta, uczulona na tytuły i pozycję, nazwałaby ją dzikuską albo jeszcze gorzej.
— Honh! — prychnął Celt, znowu w swoim języku. — Wolę dzikuskę od dziwki.
— Będziesz się zastanawiał całą noc? — spytała Seirem uszczypliwie.
— Och przepraszam cię, kochanie. Zamyśliłem się — ruszył piechurem i od razu tego pożałował. Poskubał swoje wąsiska:
— I nie ma co, nieładnie to wyszło!
Borane, która plotkowała przy ognisku ze swoimi znajomymi, spojrzała na graczy. Rozpoznawała ton, jakim Viridoviks zwracał się do jej córki, lepiej niż on; po tak wielu przelotnych miłostkach, nie miał odwagi przyznać się przed samym sobą, że tutaj chodziło o coś więcej. Ale ci, którzy mają uszy do słuchania, nie dali się zwieść.
Targitaus wpadł do namiotu, z twarzą jak chmura gradowa. On też był na tyle bystry, by spostrzec jak Seirem stała się ulubioną partnerką cudzoziemca. Ale kiedy warknął:
— Odłóż te swoje zabawki! — i okrasił to przekleństwem, które szalenie rozbawiło przyjaciółki Borane, Gal nie przestraszył się, bo widział już tę furię kilkakrotnie.
— Kto powiedział „nie” tym razem? — spytał.
— Krobyz, niech mu duchy wiatru nadmuchają do dupy! Niech mu owce wyłysieją, a krowy nie dają mleka. Jak to ty nazwałeś ich klan, Chomiki? Miałeś rację, bo on ma duszę tchórzliwego chomika. — Splunął do ognia z bezgranicznym obrzydzeniem.
— A jak się wykręcił? — spytała Seirem, starając się nieco uciszyć gniew ojca.
— Hę? Wcale się nie wykręcał, bezwstydny syn węża i kozy. — Targitaus wcale się nie uspokoił. — Po prostu — nie i już, a z tego co mówi Rambehisht, to może się cieszyć, że nie wrócił z dziurą w plecach.
Viridoviks skrzywił twarz, pomagając jednocześnie Seirem schować figury. Prawie nie zauważył, że ich dłonie dotykały się podejrzanie często.
— To bardzo kiepsko. Każdy z tych śmierdzieli powinien rozumieć, że trzeba rozwalić pieprzonych bandytów, a tu się okazuje, że to banda durniów. Szlag by trafił Varatesha — gnojek i tak jest za bystry. Pewnie ma jakieś haczyki na tych różnych chomików.
— Chyba tak — powiedział ciężko Targitaus. — Posłaniec, który pojechał do Anakhara mówił, że cały klan trząsł portkami, gdy tylko wspomniał o wojnie z banitami. Wątpię, czy nam w czymś pomogą, jak i Krobyz. Lepiej nam idzie z klanami na wschód od Oglos, bo tam się skurwysyna nie boją. Ten Oityshor z Białych Lisów obiecał wszystko, co zechcemy.
— Łatwo obiecywać — powiedział Gal. — Zobaczymy co zrobi. Jest na tyle daleko, że może potem powiedzieć „Och, jaka szkoda. Za poznośmy się o wszystkim dowiedzieli”, i nikt mu nie powie, że łże.
Targitaus cisnął swoją wilczą czapę przez namiot i mruknął z satysfakcją, kiedy upadła na skórzaną torbę, stojącą najbliżej łoża.
— Punkt. Mam ci za to podziękować?
Lipoxais, który w milczeniu ubijał zioła w miedzianym moździerzu, odezwał się teraz:
— Pomyśl nie tylko o głowie, ale i o ogonie. Videssańczyk powiedziałby „Popatrz na drugą stronę monety” — pomyślał Viridoviks. Enaree kontynuował:
— Oitoshyr nie boi się tak bardzo twojej ewentualnej dominacji po zwycięstwie. Na pewno nie tak jak twoi sąsiedzi, bo on jest daleko. Właśnie dlatego rzeczywiście może nam pomóc.
— Widzisz to w przyszłości? — zapytał Targitaus z nadzieją.
— Nie, tylko widziałem już wiele w przeszłości — odparł Lipoxais, uśmiechając się z zadowoleniem, jak zrobiłby to każdy Videssańczyk, któremu udała się taka gra słów.
— I tak nieźle — powiedział Viridoviks. W ciągu kilku tygodni spędzonych z klanem Targi-tausa, nabrał już wiele szacunku dla przenikliwości enaree. Nadal nie był pewien, czy Lipoxais do końca jest mężczyzną — w odróżnieniu od większości Khamorthów, zachowywał się bardzo wstrzemięźliwie i skromnie, nawet w tak niesprzyjających warunkach koczowniczego życia. Mężczyzna czy nie, nic nie brakowało jego inteligencji.
Targitaus, który był pesymistą z natury, bez trudu znalazł sobie nowe zmartwienia.
— Przy wszystkich klanach, które uda nam się namówić, co będziemy mogli zrobić, Vridrish, jeśli twój Avshar jest taki potężny, jak o nim mówiłeś? Czy nie pomoże renegatom Varatesha, a wtedy przegramy bez względu na to, ilu nas będzie?
Celt przygryzł dolną wargę, bo sam się tego obawiał. Głośno jednak odpowiedział:
— To bardzo niepewna rzecz, magia bitewna, naprawdę. Nawet jemu może się zdarzyć, że coś pójdzie nie tak i obróci się to przeciwko niemu. — Lipoxais przytaknął żywo, aż podskakiwały mu fałdy tłuszczu na szyi. Czary bardzo często zawodziły podczas bitwy.
Coś innego przyszło Viridoviksowi do głowy.
— Jasne, i to jest niezła myśl, i sami Rzymianie to wymyślili! — wykrzyknął, a potem sobie przypomniał. — Nie, mówili, że to najpierw oni dali się nabrać.
Zaczerwienił się, gdy zdał sobie sprawę, że jego słuchacze nie mieli pojęcia o czym mówi. Targi-taus stał z rękami splecionymi na piersiach, niecierpliwie uderzając palcami w łokcie.
Gal opowiedział, jak legioniści wypłoszyli pewnej nocy bandę Yezda z doliny, przywiązując wiązki chrustu do krowich rogów, potem podpalając je i kierując oszalałe stado na nomadów. Nie omieszka! także wspomnieć o swoim udziale w całym przedsięwzięciu, a jechał wtedy na czele stada i zabił jednego Yezda, który nie chciał uciekać.
— Ale reszta dupków uciekała… tylko się kurzyło, a wrzeszczeli jak stado baranów — zakończył radośnie. — Myśleli pewnie, że goni ich banda demonów. A ci rzeźnicy Varatesha nie wyglądają na mądrzejszych.
Jednak wszyscy Khamorthci, nawet Seirem, nawet plotkarki Borane, patrzyli na niego z przerażeniem. Kiedy Targitaus poruszył się jakby chciał wyciągnąć miecz, Viridoviks zrozumiał, że popełni! jakiś fatalny błąd, nie wiedział tylko jaki. Lipoxais przypomniał swojemu wodzowi:
— On nie jest z naszej krwi i jeszcze mało o nas wie. Mięsień po mięśniu, khagan rozluźnił się.
— To prawda — powiedział, a potem zwrócił się do Viridoviksa. — Dobrze nam się z tobą żyje, więc zapomniałem jaki jesteś nam obcy naprawdę.
Viridoviks skłonił się, dziękując za to, co mogło być uznane za komplement, ale Targitaus mówił teraz do niego jak do dziecka:
— Tu, na równinach, nie bawimy się tak z ogniem. — Gest nomady objął ogromne, jednostajne morze traw dokoła. — Gdyby tylko raz się zaczął, jak mógłbyś go powstrzymać?
Pochodząc z wilgotnej, pokrytej świeżą zielenią Galii, Viridoviks nigdy o tym nie pomyślał. Zwiesił głowę, mamrocząc:
— Przepraszam, naprawdę przykro mi. — Ale był na tyle bystry, by zobaczyć, że pomysł, choć nieco zmieniony, może się jeszcze przydać. — A co powiecie na to? — i powiedział im co przyszło mu do głowy.
Targitaus pogładził brodę, zastawiając się chwilę.
— Słyszałem gorsze — powiedział; w jego ustach była to najwyższa pochwała. Seirem skinęła głową z zadowoleniem, jakby nie spodziewała się niczego innego.
Arghun, otoczony przez swoich synów i starszyznę klanu, znalazł wreszcie kluczowe pytanie i bez ogródek zadał je jednemu z rywalizujących poselstw:
— Dlaczego moi ludzie mieliby walczyć dla was, a nie dla tych drugich?
Goudeles oczekiwał zapewne jakiejś uprzejmej konwersacji, która byłaby wstępem do takiego pytania, bo nie miał jeszcze gotowej odpowiedzi. Kiedy zawahał się, Bogoraz z Yezd wykorzystał szansę i przemówił pierwszy. Marszcząc czoło ze złości, Goudeles — a z nim i Gorgidas — słuchał tłumaczącego szeptem Skylitzesa.
— Bo Videssos to zbyt stara i zmęczona krowa, żeby długo utrzymała się na nogach. Kiedy jakieś zwierzę w twoim stadzie — oby mnożyły się bez końca — nie może dotrzymać kroku innym, czy przywiązujesz je do zdrowego bydlęcia, żeby przeżyło jeszcze kilka dni? Nie, zabijasz od razu, kiedy mięso nadaje się jeszcze do jedzenia. My zapraszamy cię do rzeźni i obiecujemy, że nie zabraknie dla ciebie mięsa.
Gorgidas mimowolnie spojrzał na niego z podziwem. Porównanie, którego użył, było doskonale dobrane; dzięki temu, że odnosiło się do codziennego życia nomadów, oddziaływało na ich wyobraźnię z podwójną siłą.
Jednak Goudeles, choć pozbawiony inicjatywy, szybko stanął na nogi.
— Będąc świadkiem tego, jak jego własny kraj, Makuran, runął na kolana przy pierwszym uderzeniu wroga, Bogoraz wyobraża sobie zapewne, że to samo dotyczy nas. Myślę, że można mu to wybaczyć, bo sam jeszcze nie podniósł się z klęczek. Arigh przetłumaczył słowa Goudelesa ojcu i starszyźnie.
— Nie zrozumieli twojej aluzji — mruknął Skylitzes, gdy nomada skończył.
— Nie szkodzi. To było dla Bogoraza — odparł biurokrata.
Strzał był celny — ambasador Yezd posłał mu wściekłe spojrzenie. Goudeles też potrafi uderzyć — pomyślał Gorgidas. Wysługiwanie się potomkom nomadów musiało być upokarzające dla Bogoraza, który należał do cywilizacji równie starej jak videssańska.
— Służę Wulghashowi najlepiej jak potrafię — powiedział Yezda trochę za głośno, jakby sam chciał się co do tego upewnić. Musiało mu się to udać, gdyż przeszedł do kontrataku.
— Yezd to młody, silny kraj napełniony energią i duchem, które daje tylko świeża krew. Teraz nadchodzi jego czas, podczas gdy Videssos odchodzi w zapomnienie.
Dizabul odrzucił do tyłu głowę, ukazując rozpromienioną szczęściem i dumą twarz. Jak tego chciał Bogoraz, młody książę identyfikował sytuację Yezd ze swoją własną. Ale Gorgidas zastanawiał się, czy ambasador sam się nie przechytrzył. Tylko kilku spośród doradców Arghuna nie miało jeszcze siwych włosów.
Jeden z nich, starzec o mlecznobiałych lokach, podniósł się z trudem i powoli podszedł do Bogoraza. Dyplomata zmarszczył brwi, a potem podskoczył i krzyknął z wściekłością, gdy Ar-shaum wyciągnął rękę i wyrwał mu włos z brody. Trzymając go w dwóch palcach, przyglądał mu się przez moment.
— Świeża krew? — powiedział powoli i wyraźnie, tak że zrozumieli go nawet Goudeles i Gor-gidas. — Jest tak biały jak moje. — Rzucił włos na ziemię.
— Siadaj, Onogon — powiedział Arghun, bardziej rozbawiony niż rozgniewany.
Onogon wrócił na swoje miejsce, równie powoli i spokojnie jak wstał. Kilku starców chichotało pod nosem, a Bogoraz z trudem powstrzymywał wściekłość. Łatwiej zniósłby obelgi niż szyderstwo.
Gorgidas z kolei niemal podskoczył, kiedy leciwy doradca przemówił. Demoniczna maska zniekształcała głos szamana, który poddał ich próbie ognia, ale Grek rozpoznał go teraz bez trudu — byłby to potężny sprzymierzeniec, gdyby rzeczywiście zechciał stanąć po stronie Videssańczyków. Gorgidas chciał powiedzieć o tym Goudelesowi, ale gryzipiórek znowu przemawiał.
— Nasza tutaj obecność przeczy temu, co mówi Yezda — powiedział. — Videssos jest teraz równie silny jak przed wiekami.
Bogoraz odsłonił zęby w drapieżnym uśmiechu.
— Khaganie, stetryczałe Imperium nie miało nigdy większego kłamcy niż ten człowiek, a on sam daje temu świadectwo. Pokażę ci w jakim stanie jest Videssos. Ten Goudeles ofiarował ci swoją rozpaczliwą daninę w starych monetach, czy nie tak?
— Och, och? — powiedział Skylitzes cichutko, gdy Arghun przytaknął.
— Zobacz więc, jakie pieniądze bije teraz Videssos i powiedz mi, czy jest taka silna jak przed wiekami.
Bogoraz sięgnął do sakiewki, wyciągnął monetę i rzucił ją do stóp khagana.
Nawet z odległości kilku kroków, Gorgidas mógł ją rozpoznać. Była to sztuka „złota” Ortaiasa Sphrantzesa, mała, cienka, niekształtna, z tak dużą domieszką miedzi, iż stała się raczej czerwona niż żółta.
Bogoraz podniósł pieniążek.
— Nie zniżyłbym się do tego, by ofiarować ci tak nędzny podarunek — powiedział do Arghuna.
Ta dramatyczna uwaga dotknęła Videssańczyków bardziej niż sam widok przeklętej monety. Nagle w namiocie przyjęć, który chwilowo spełniał inną funkcję, zrobiło się bardzo cicho — wszyscy Arshaumi patrzyli na Goudelesa i czekali na jego odpowiedź.
Ten przez dłuższą chwilę zastanawiał się w milczeniu. W końcu powiedział:
— Ta moneta została wybita przez uzurpatora, rebelianta, którego bunt dawno już został stłumiony. Nie można więc wydawać na jej podstawie żadnych osądów.
Wszystko to było prawdą, tyle że gryzipiórek nie wspomniał o tym, iż sam popierał Ortaiasa do chwili, gdy Thorisin Gavras zdobył Videssos. Kontynuował więc spokojnie, jakby przez całe życie służył Gavrasowi:
— Teraz mamy potężnego i groźnego Imperatora, który doskonale zarządza państwem zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. Nie ma więc żadnych problemów ze ściąganiem podatków i utrzymaniem skarbca w odpowiednim stanie.
— Sofistyka — powiedział Bogoraz po videssańsku, uśmiechając się szyderczo. Ponieważ język arshaum nie znał takiego pojęcia, Yezd był bardziej bezpośredni. — Kłamstwa! Choć lepiej byłoby dla waszego drogiego Imperatora, gdyby rzeczywiście radził sobie na wojnie, bo teraz walczy nie tylko z Yezd. Jego najemnicy z Namdalen zbuntowali się przeciw niemu, a na wschodzie zaatakowało go samo Księstwo. Jego siły są podzielone, rozbite na wiele frontów, a ponieważ my wojujemy tylko z Videssos, rychłe zwycięstwo należy do nas.
Gorgidas, Skylitzes i Goudeles wymienili skonsternowane spojrzenia. Przebywając już od miesięcy na równinach, nie mieli pojęcia o tym co dzieje się w Imperium. Całkiem możliwe, że Bogoraz miał świeższe wiadomości. Samo ułożenie jego ciała i radość jaką przynosiły mu te słowa, przemawiały za tym, że była to prawda.
Tym razem jednak Gorgidas musiał docenić kunszt Goudelesa. Choć rewelacje Bogoraza poruszyły go nie mniej niż Greka, biurokrata roześmiał się i ukłonił w stronę ambasadora Yezd, jakby ten przyniósł doskonałe wieści.
— Cóż to za nonsens? — zapytał podejrzliwie Bogoraz.
— Żaden nonsens, drogi przyjacielu, żaden. — Goudeles znowu się ukłonił. — Choć rzeczywiście może ci się takim wydawać, bo choć jesteś obywatelem Yezd, poświadczyłeś o odwadze Vides-sos i nie skrywałeś prawdy mimo strachu.
— Chyba oszalałeś.
— Nie, wcale nie. Bo gdyby potęga Videssos nie była teraz podzielona i gdyby jej armia nie walczyła przeciwko kilku wrogom naraz, to czy myślisz, że Yezd mogłoby stawić jej czoło w bitwie? Gdybyśmy zajęli się tylko Yezd, nawet wasze imię przepadłoby na zawsze wraz z armią.
Był to śmiały atak, ale Bogoraz przerwał mu, przypominając o prawdziwej bitwie:
— Pod Maragha poszło nam trochę lepiej niż mówisz. A teraz my i Namdalajczycy zgnieciemy Videssos na proch. — Uczynił ręką znaczący gest, jakby ukręcał kark tłustej gęsi.
Arshaumi szeptali miedzy sobą. Goudeles zapędzony w kozi róg, nie miał żadnej gotowej odpowiedzi. Siedzący obok niego Skylitzes niemal płakał ze złości. Zdesperowany Gorgidas przemówił do Arghuna:
— Z pewnością Yezd będzie dla ciebie bardziej niebezpiecznym przyjacielem niż Videssos. Imperium jest daleko stąd, a Yezd dzieli z wami granicę.
Jeśli spodziewał się uznania podobnego do tego, jakie przyniosła mu opowieść o Sesostrisie, musiał się rozczarować. Kiedy jego słowa zostały przetłumaczone, khagan roześmiał się.
— My, Arshaumi, nie boimy się Yezd. Wygoniliśmy ich ze stepu na dobre. Nigdy nie ośmielą się powrócić.
Taka odpowiedź wcale Bogoraza nie ucieszyła. Mógł mieć mieszane uczucia w stosunku do swoich władców, ale nie podobało mu się, gdy z nich szydzono.
Skylitzes zaś uczepił się słów Arghuna, niczym tonący podanej mu ręki.
— Tłumacz, Arigh — powiedział napiętym głosem. — Muszę być dobrze zrozumiany. Arigh skinął głową. Przyglądał się temu, jak Bogoraz przejmuje kontrolę nad debatą, z takim samym niepokojem jak Videssańczycy. Gdyby ich sprawa przepadła, on jako ich poplecznik także by na tym ucierpiał, a Dizabul urósłby w siłę.
— Powiedz twojemu ojcu i starszym klanu, że Yezd zagraża waszym ludziom nawet teraz. Bogoraz, który nie potrzebował tłumaczenia, by zrozumieć słowa oficera, krzyknął ze złością:
— Znowu jakieś bzdury! Gdyby słowa były żołnierzami, ci łgarze rządziliby światem.
— To nie tylko słowa, Yezda! Powiedz w takim razie khaganowi i starszyźnie, dlaczego niby Yezd zbiera khamorthckich banitów po tamtej stronie Shaum, jeśli nie przeciwko Arshaum? Kto wtedy będzie pomiędzy kim?
Ze złośliwą precyzją Skylitzes powtórzył gest Bogoraza, choć to nie Videssos była teraz pechową gęsią. Oficer mógł nie dorównywać Goudelesowi w krasomówstwie, ale żołnierski instynkt podpowiadał mu, gdzie uderzyć.
Starsi klanu obrócili głowy w stronę Bogoraza, przyglądając mu się z nagłą podejrzliwością.
— To kompletna bzdura, wasza wysokość — powiedział do Arghuna. — Kolejna żałosna błazenada, nie lepsza od tego, co wyprawiał ten wór tłuszczu.
Szeroki rękaw jego płaszcza zatrzepotał, kiedy wyciągnął rękę w stronę Goudelesa. Był równie pewny siebie jak wtedy, gdy ranił Videssańczyków wiadomością o buncie Draxa. Ale Skylitzes czuł już twardy grunt pod nogami i śmiało parł do przodu:
— Jak doszło do tego, że Varatesh ze swoimi bandytami uderzył po zachodniej stronie Shaum zeszłej zimy, czego nawet banici nie odważyli się zrobić przez tyle lat?
Klan Szarego Konia był wystarczająco daleko od wschodnich rubieży Shaumkhiil, by wiadomość o napadzie jeszcze nie dotarła do Arghuna. Wódz zadał starszym klanu krótkie pytanie. Odpowiedział mu Onogon. Triumf rozjaśnił ponurą twarz Skylitzesa.
— Wie o tym! Mówi, że dowiedział się od innego szamana. Bogoraz pozostał niewzruszony.
— I cóż z tego, że ci renegaci, czy kim tam oni są, kradli bydło tam gdzie nie powinni? Nie mają przecież nic wspólnego z Yezd.
— Nie? — Gorgidas nie słyszał jeszcze nigdy tyle sarkazmu zawartego w jednej sylabie. — Więc dlaczego — spytał Skylitzes — dlaczego Avshar jeździ razem z nimi? Jeśli Avshar nie jest drugi w Yezd, zaraz po Wulghashu, to tylko dlatego, że może być pierwszy.
Teraz ambasador Yezd patrzył na nich ze strachem i niedowierzaniem.
— Nic o tym nie wiem — powiedział słabo.
— A jednak to prawda. — Tym razem nie był to Skylitzes, ale Arigh. — To właśnie o tym mówiłem, ojcze, kiedy przyjechałem przed poselstwem.
Skylitzes tłumaczył słowa Arigha Goudelesowi i Gorgidasowi, gdy ten opowiadał starszym klanu o porwaniu Viridoviksa na stepie Pardraja i o roli, jaką odegrały w tym czary Avshara.
— Jak widzicie, nie zawahał się nawet przed atakiem na posłów — wtrącił Goudeles — których prawo wszystkich narodów uznaje za nietykalnych.
— Co masz do powiedzenia? — spytał Bogoraza Arghun. Jak zwykle zachowywał kamienną twarz, ale jego głos brzmiał groźnie.
— Że nic o tym nie wiem — powtórzył ambasador, tym razem z większym przekonaniem. — Ten Avshar nie pokazał się na dworze w Mashiz od ponad dwu lat, to jest od naszego wielkiego zwycięstwa pod Maragha. — Poruszył brwią, stając się na chwilę dworzaninem i zausznikiem władcy. — Niektórzy mówią, że Wulghash za nim nie tęskni. Cokolwiek zrobił po tym, jak opuścił Mashiz, nie może być to sprawą Yezd, a tylko jego własną.
— Khaganie! — to był Skylitzes, protestujący głośno; Goudeles dramatycznym gestem przyłożył dłoń do czoła. Oficer niemal krzyczał: — Jeśli twoi ludzie pojadą pilnować stada, odległego o pięć dni drogi, cały czas zostają przecież pod twoimi rozkazami.
Kilku doradców siedzących za Arghunem pokiwało głowami. — Dobrze powiedziane! — to był piskliwy głos Onogona. Inni nie traktowali jednak zagrożenia ze strony pogardzanych Khamorthów poważnie i przykładali większą wagę do argumentów Bogoraza, a po ich stronie stał, oczywiście, Dizabul. Debata utknęła w martwym punkcie.
Khagan odprawił gestem oba poselstwa.
— Musimy teraz porozmawiać miedzy sobą o tym, co usłyszeliśmy — powiedział. Podniósł brew i dodał z łagodną ironią: — Jest kilka drobnych problemów do przemyślenia.
Bogoraz i posłowie z Videssos zignorowali się nawzajem, gdy opuszczali namiot przyjęć. Woźnica gwizdnął na konie, które zatrzymały się na moment, by mogli wejść do swojej jurty. Kiedy już się tam znaleźli, Goudeles rzucił się na koc z głośnym westchnieniem ulgi.
— Znajdź mi coś do ubrania — powiedział. — Cały się przy tym spociłem. Służąca, rozumiejąc ton jeśli nie słowa, podała mu bukłak z kavassem.
— Niech cię Phos błogosławi, moja słodka — wykrzyknął i opróżnił go niemal do połowy jednym haustem.
— Zostaw trochę — zażądał Skylitzes. Kiedy już się napił, walnął biurokratę w plecy. Nie przejmując się wrzaskiem Goudelesa, powiedział: — Pikridos, nigdy nie myślałem, że dożyję dnia kiedy spluniesz na Sphrantzesa i będziesz bronił Thorisina. Tak, i wydawało się nawet, że jesteś całkiem szczery.
— Musiałem schować dumę do kieszeni — odparł biurokrata. — Miałem pozwolić na to, żeby byle Makurańczyk tak mną pomiatał? Jak mógłbym się pokazać na dworze? A co do twojego drogiego Gavrasa, mój przyjacielu, gdyby wcześniej odpowiednio wynagrodził moje zasługi, nie musiałbym teraz kłamać.
— Gdyby ci odpowiednio wynagrodził twoje zasługi — odgryzł się Skylitzes — byłbyś teraz krótszy o głowę za to, jak dzielnie mu służyłeś podczas wojny.
— O takich drobnostkach łatwo się zapomina — powiedział Goudeles, niedbale machając ręką. — Szok, na jaki narażone są moje uczucia, tu, na tym nagim stepie, to wystarczająca kara, zapewniam cię. Kiedy człowiek znajduje się w takiej odległości od bezpiecznego centrum wszechświata, Videssos zdaje się być wysepką na morzu barbarzyństwa, zupełnie niewielką, samotną i otoczoną przez śmiertelnych wrogów.
Skylitzes wytrzeszczył na niego oczy.
— Chwała niech będzie Phosowi! Naprawdę się czegoś nauczyłeś.
— Gdybyście tak mogli na chwileczkę powstrzymać się z pieśniami pochwalnymi na swoją cześć — wtrącił się Gorgidas — to może uda wam się podać mi ten kavass.
— Przepraszam. — Skylitzes oddał mu bukłak. Kiedy Grek opróżnił go do końca, videssański oficer powiedział: — Możemy też zaśpiewać parę linijek dla ciebie. To dzięki tobie przypomniałem sobie o sztuczkach Avshara.
— Tak, tak. — Teraz, gdy opadły już emocje, kavass rozgrzał Goudelesa na dobre. Jego okrągłe policzki były czerwone, oczy stały się szkliste. Kiwał głową jakby umocowana była na sprężynie — raz, drugi, trzeci… — I ta przypowieść o tym, jak mu tam? tym twoim królu o zabawnym imieniu. Zalazłeś mu wtedy za skórę, o tak — zachichotał.
— Cieszę się, że mogłem pomóc — odparł Gorgidas, zadowolony z ich pochwał. Przypomniał sobie o czymś, co zaintrygowało go podczas debaty i powiedział o tym teraz bojąc się, że zaraz znowu zapomni: — Zauważyliście z jakim lekceważeniem Bogoraz mówił o Avsharze? Czyżby jakieś konflikty między Yezda?
— Na każdym dworze — oznajmił głośno Goudeles.
— Nawet jeśli rzeczywiście tak jest, do czego mogą nam się tu przydać? — zapytał Skylitzes i Grek musiał przyznać, że nie ma pojęcia.
— Nie martwcie się o to, kochani — powiedział Goudeles. Jego elegancka składnia utonęła już w kavassie, ale umysł wciąż pracował. — Teraz znamy — wiemy — przy czym stoją starsi klanu, no to rozrzucamy złoto. Zwykle działa bez pudła — znowu zachichotał. — Cudowna rzecz, złoto.
— Byłaby jeszcze cudowniejsza, gdyby nie to, że Bogoraz też ją ma — powiedział Gorgidas. Gorgidas pstryknął palcami, pokazując, co o tym myśli.
Mięśnie konia naprężały się i rozluźniały pod udami Viridoviksa, gdy zwierzę kłusowało po równinie. Celt trzymał uzdę w lewej ręce, prawa spoczywała na rękojeści miecza. Usiłował patrzeć na wszystkie strony jednocześnie. Wojowanie na koniu, nawet w takim małym oddziale zwiadowców jak ten, było dla niego nowością. Zawsze walczył stojąc na ziemi.
Szerokie, płaskie obszary stepu także go przytłaczały. Odwrócił się do jadącego obok Batbaiana.
— Co to za przyjemność być dowódcą, kiedy cały kraj wygląda tak samo, i nie ma nawet gdzie urządzić zasadzki?
— Wąwóz, jakaś niewielka górka… musisz zadowolić się tym co masz. Ale jeśli wiesz gdzie szukać, bez trudu znajdziesz odpowiednie miejsce. — Syn khagana przyjrzał mu się z rozbawieniem. — Dobrze, że to nie ty dowodzisz. Zaraz by cię zabili i złamałbyś serce mojej siostrze.
— Jasne, a to by dopiero był wstyd, co?
Viridoviks zagwizdał kilka taktów videssańskiej piosenki miłosnej. Jego żołnierska czujność osłabła nieco gdy pomyślał o Seirem. Po tylu błahych przygodach prawdziwa miłość była niczym nagłe olśnienie. Jak to często bywa z tymi, do których szczęście przychodzi późno, zakochał się po same uszy, jakby chcąc nadrobić stracone lata.
— Och, ona jest perełką, kwiatuszkiem, kaczątkiem… Batbaian, który pamiętał swoją siostrę jako wrzeszczącego bachora, parsknął grubiańskim śmiechem. Viridoviks zignorował go zupełnie.
— Przynajmniej nie musisz się o nią martwić — powiedział młody Khamorth. — Kiedy tak wiele klanów przysłało swoich ludzi do walki z Varateshem, obóz jest bezpieczniejszy niż kiedykolwiek.
— Wiele, owszem, ale nie dość wiele. — To był Rambehisht, który dowodził patrolem.
Jak zawsze oszczędny w słowach, twardy nomada trafił w samo sedno. Armia Targitausa rosła z dnia na dzień, ale sporo klanów postanowiło nie opowiadać się po żadnej ze stron, a kilka dołączyło do Varatesha; czy to ze strachu przed Targitausem, czy też obawiając się — choć był to strach innego rodzaju — wodza banitów i Avshara.
Wysunięty do przodu zwiadowca galopem powrócił do swoich towarzyszy, wymachując czapką i wrzeszcząc: — Jeźdźcy!
Ostrze Viridoviksa ze zgrzytem wysunęło się z pochwy; nomadzi zsunęli z ramion łuki i nałożyli strzały na cięciwy. W tej części stepu inni jeźdźcy mogli być tylko żołnierzami Varatesha.
Kilka minut po tym, jak nadjechał zwiadowca, patrol dostrzegł kurz na północno-zachodnim horyzoncie. Rambehisht przymrużył oczy, oceniając wielkość tumanu.
— Piętnastu — powiedział. — Najwyżej dwudziestu. To zależy ile koni jest wolnych. — Ich siły były więc wyrównane.
Dowódca wrogiego oddziału musiał dokonać podobnych obliczeń, bo nagle, zanim jeszcze można było dojrzeć jego ludzi, zawrócił ich gwałtownie i wycofał się najszybciej jak potrafił. Bat-baian wrzasnął radośnie i klepnął Viridoviksa w ramię.
— To działa! — wydzierał się.
— A czemu by nie, chłopie? — powiedział Celt wyniośle, puchnąc z dumy, kiedy przyjmował gratulacje od nomadów. Nawet Rambehisht posłał mu zimny uśmiech, który sprawił Viridoviksowi prawdziwą przyjemność. Szacunek człowieka, którego kiedyś pobił, znaczył naprawdę wiele.
Za ich plecami, siedem czy osiem krów, które towarzyszyły patrolowi, skorzystało z przerwy, by skubnąć nieco świeżej trawy. Każde ze zwierząt ciągnęło za sobą wielki krzak czy wiązkę chrustu i wzniecało tyle kurzu, co dwa tuziny jeźdźców.
— Te brudne śmierdziele myślą pewnie teraz, że ściga ich cała armia — zachichotał Viridoviks.
— Tak, i to samo powiedzą swojemu dowódcy — zauważył Rambehisht, który był mądrym wojownikiem i wiedział, ile pożytku może przynieść wprowadzenie przeciwnika w błąd.
— Musimy wysyłać więcej patroli — powiedział Batbaian. — Będą uciekać przed tyloma cieniami, że w końcu nie zorientują się, kiedy naprawdę na nich ruszymy. — Spojrzał na Viridovik-sa niczym na mitycznego bohatera.
Zadowoleni z siebie zwiadowcy zatrzymali się obozem obok niewielkiego strumienia. By uczcić ten skromny sukces, Rambehisht zabił jedno z cieląt.
— Będziemy mieli dzisiaj niezłą ucztę — powiedział. Viridoviks podrapał się po głowie.
— Lubię mięso tak samo jak wy wszyscy, ale jak ty je przygotujesz? Nie ma tu drewna na ognisko, ani kotła do gotowania.
— Samo się usmaży — odparł nomada.
— Ta, jasne, samo się usmaży — zadrwił Viridoviks pewien, że był to tylko kiepski żart. — A jutro rano kości obrosną piórkami i bydlę odleci do ciepłych krajów.
Kiedy Rambehisht otworzył brzuch krowy, dwójka nomadów wyciągnęła wnętrzności i wrzuciła je do strumienia, w którym zaraz zaroiło się od srebrnych grzbietów — ryby wszelkich gatunków i rozmiarów zabrały się do niespodziewanej uczty. Para wielkich, brązowych żółwi rzuciła się ze skał, by upomnieć się o swoją część. Inny gapił się prosto na Viridoviksa. Mrugnął powoli oczami, raz, drugi.
Rambehisht dotrzymał słowa. Rękami skrwawionymi aż po łokcie odrywał płaty mięsa od kości zwierzęcia, z których ułożył sporą kupkę. Potem, ku zaskoczeniu Celta, podpalił je — ze szpikiem w środku i przylegającym do nich tłuszczem na zewnątrz, paliły się całkiem dobrze. Pomysłowy Khamorth wrzucił następnie do torby, uczynionej naprędce z surowej skóry cielęcia, tyle mięsa, by najadł się nim cały patrol, zaczerpnął wody ze strumienia, dodał ją do mięsa i powiesił ten prowizoryczny kocioł nad ogniem, używając do tego włóczni. Wkrótce smakowity aromat gotowanej cielęciny wypełnił powietrze, mieszając się z mniej przyjemnym zapachem palonych kości.
Prawie wszyscy nomadzi powkładali paski surowego mięsa pod swoje siodła, by zakonserwowały się podczas jazdy. Celt zdecydował, że tym razem nie pójdzie w ich ślady.
— Wolałbym raczej trochę soli albo musztardy, choć dzięki za radę. Koński pot ma chyba trochę inny smak.
Jednak to co ugotował Rambehisht, było doskonałe.
— Czapki z głów, panowie, przed tym facetem — powiedział Viridoviks i rzeczywiście to zrobił. Kiedy nadszedł wieczór, odłożył na bok swoją skórzaną czapę. Wydał z siebie wspaniałe beknięcie. Jak każdy nomada, Rambehisht wziął to za komplement i pochylił głowę w podziękowaniu.
Klepiąc się po brzuchu, Gal wstał i spacerkiem powędrował wzdłuż strumienia, spory kawałek powyżej miejsca, w którym porzucili wcześniej wnętrzności zwierzęcia — mały środek ostrożności, którego nauczyli go Rzymianie. Woda była zimna i słodka. Otarł wąsy rękawem i zobaczył tego samego, tłustego żółwia siedzącego na głazie. Zamachał rękami, wrzeszcząc: — Jaaahaaa! — Przerażone zwierzę przebierało nogami jak oszalałe, próbując płynąć zanim jeszcze znalazło się w wodzie. Po chwili udało mu się wreszcie zeskoczyć i zanurkować w strumieniu.
— Ach, jaki jestem groźny — roześmiał się Viridoviks. Przypomniał sobie żart Arigha, z żabami w Prista, i spróbował odnaleźć żółwia, ale na próżno. — Biedne zwierzątko! Gdybyś tylko umiał zarechotać, nieźle byś się zabawił.
Varatesh ze zdumieniem słuchał bełkotu zwiadowcy.
— To horda, mówię ci. Kurzą tak, że muszą ich być setki, i wszyscy jadą w tę stronę. Ciesz się, że nie podjechaliśmy bliżej, bo nie miałby ci kto o tym powiedzieć.
Wódz banitów przygryzł wargę, zastanawiając się jak Targitaus zebrał taką armię. Siedem patroli dostrzegło duże siły zbliżające się do jego obozu. Nawet kiedy podzielić to przez dwa, jak zrobiłby to każdy rozsądny dowódca, jego wrogowie byli silniejsi niż kiedykolwiek. Jeśli nadal będą parli do przodu, zepchną go aż do Shaum — albo za nią. Zastanawiał się, co byłoby gorsze — Targitaus, czy Arshaumi. Mały wypad to jedna rzecz, właściwie brawurowa rozrywka, ale próbować osiedlić się w Shaumkhiil?
Powiewając luźnymi szatami i waląc ciężkimi butami o ziemię, Avshar wynurzył się ze swojego namiotu i podszedł prosto do wodza banitów. Varatesh nie mógł powstrzymać drżenia; zwiadowca, który wiedział o wiele mniej niż on, skulił się jak najdalej od księcia czarodziejów.
— Nad czym znowu płacze ten tchórzliwy łgarz? — zażądał odpowiedzi Avshar z okrutną pogardą.
Varatesh spojrzał na zasłoniętą twarz maga, wcale nie żałując, iż nie widzi jego oczu. Powtórzył wiadomości przyniesione przez zwiadowcę, dodając nurtujące go pytanie:
— Skąd oni biorą tylu ludzi?
Avshar zatarł ręce, drapieżnym gestem namysłu. Nagle odwrócił się do zwiadowcy.
— W czyim jesteś patrolu?
— Savaka — renegat odpowiedział najkrócej jak potrafił.
— Savaka, tak? W takim razie naprawdę jesteś tchórzem.
Kiedy żołnierz zaczął protestować, ciężki but Avshara trafił go prosto w żołądek. Zwijając się z bólu i wymiotując upadł na ziemię. Czarodziej z pogardą odwrócił się do niego plecami. Sponiewierany Khamorth próbowałby za to zabić każdego innego bandytę, nawet samego Varate-sha. Teraz odczołgał się tylko od Avshara.
Czarnoksiężnik zwrócił się do Varatesha, łaskawie wyjaśniając:
— Twój uciekinier jedzie z „armią”, przed którą uciekło to ścierwo Savaka, przez co mogę ich łatwo odnaleźć i podpatrzyć. Mam ci powiedzieć skąd biorą żołnierzy?
— Tak — dłonie Varatesha zwinęły się w pięści, nie mogąc znieść pogardy i złośliwości Avsha-ra. Na wspomnienie Viridoviksa zacisnęły się jeszcze mocniej. Nie lubił, gdy przypominano mu, jak dał się podejść Celtowi. Nic się nie układało tak jak trzeba, odkąd ten łajdak z rudymi wąsami pojawił się na równinach.
Kiedy czarodziej zamilkł, Varatesh zesztywniał z wściekłości. Złość chwyciła go za gardło, niemal dusząc.
— Krowy? — wyszeptał. — Krzaki? — Nagle zrozumiał wszystko do końca i wybuchnął. — Wszystkie ich bandy muszą wyglądać tak samo! — Teraz już nie mówił, a ryczał, zrywając na nogi cały obóz. — Hej, wilki?!
— Nasz koleżka znowu do nas wraca — powiedział Viridoviks.
Jego towarzysze osadzili konie, czekając na nadjeżdżającego zwiadowcę. Po wielu dniach spędzonych na dziecinnie prostym przeganianiu patroli Varatesha, z ochotą zrobiliby to po raz kolejny.
Jednak kiedy Rambehisht dojrzał chmurę kurzu za zwiadowcą, zadowolony uśmieszek na jego twarzy zamienił się w grymas zaskoczenia.
— Dużo ich tym razem — powiedział i przygotował swój łuk. Pozostali Khamorthci zrobili to samo.
— Będziemy się bić? — zapytał Gal z nadzieją. Rambehisht odpowiedział mu krótko:
— Nie przyjechali tutaj handlować z nami bydłem. Nomada zajął się teraz dowodzeniem.
— Rozsunąć się tam! — krzyczał. — Szybciej, póki macie jeszcze czas! Oktamas, cofnij się z tymi końmi. I niech ktoś kopnie te krowy po zadach. Do niczego nam się już nie przydadzą.
Widać już było pojedynczych jeźdźców, nadjeżdżających szybkim kłusem. Komenda Ram-behishta, która kazała się rozsunąć jego żołnierzom, zdumiała Viridoviksa w pierwszej chwili. Walcząc przez tyle lat w piechocie, przyzwyczaił się raczej do tego, iż w razie ataku należy ustawić się w ciasnym szyku. Potem pierwsza strzała świsnęła mu koło ucha i wszystko stało się zrozumiałe. Zwarty atak zostałby naszpikowany strzałami w ciągu kilku sekund.
Zdawało się, że nomadzi strzelali na wszystkie strony i na nieprawdopodobne odległości. A jednak kiedy zwalniali cięciwy, odpowiadały im wrzaski trafionych jeźdźców czy też koni, pod którymi nagle uginały się nogi i upadały na ziemię grzebiąc pod sobą ludzi. Była to śmiertelna i chaotyczna walka, a Gal ze swoją bronią, której zasięg był niewiele większy od zasięgu jego ręki, mógł tylko przyglądać się swoim towarzyszom.
Brak doświadczenia w walce na stepie omal go nie zabił w pierwszych chwilach starcia. Oddział Varatesha miał liczebną przewagę nad patrolem Rambehishta, który szybko oddał im pole i zaczął uciekać. Dla Viridoviksa wycofanie się i klęska znaczyły to samo. Został na swoim miejscu, wy-wrzaskując obelgi pod adresem banitów, dopóki Batbaian nie krzyknął:
— Uciekaj, głupcze! Chcesz jeszcze zobaczyć Seirem?
To przywróciło Celtowi rozsądek szybciej niż jakikolwiek inny argument. Było już prawie za późno. Jeden z bandytów przymierzał się właśnie do strzału. Viridoviks spiął konia ostrogami. Zwierzę zerwało się do przodu i strzała musnęła tylko jego zad.
— Spróbuj to zrobić jeszcze raz, śmierdzielu! — ryknął Viridoviks, zawracając prosto na nomadę.
Nie mając czasu na przygotowanie następnego strzału, banita odsunął się ze swym koniem na bok. Gal przemknął obok niego. Zmuszał konia do galopu, pochylając się nisko nad jego szyją. Grot strzały zadrapał brązową płytkę chroniącą sam czubek jego skórzanej czapy. Celt wzdrygnął się. Mimowolnie naprężył mięśnie, przygotowując się na uderzenie następnej.
Ale kołczany były już puste i wszyscy ściskali teraz w dłoniach szable, przygotowując się do walki twarzą w twarz. Pojedynki polegały jednak tylko na wymianie pojedynczych uderzeń, kiedy konie walczących przejeżdżały obok siebie: cięcie, blok i kolejna rundka. Niespodziewanie, Virido-viks ze swoim długim, prostym mieczem miał nad innymi przewagę.
Nagle usłyszał, jak któryś z wrogich jeźdźców wykrzykuje jego imię. Głowa Gala sama się odwróciła. Znał ten głos. Varatesh poganiał swego konia, krzycząc:
— Żadnych sztuczek między nami ani żadnej zgody!
— Ha! Więc szczeniak Avshara zerwał się ze smyczy! — odkrzyknął Celt. Wściekłość zniekształciła przystojną, śniadą twarz Varatesha. Uderzył z dziką szybkością, niczym polujący na królika jastrząb. Viridoviks zbił cios, ale zdrętwiała mu od tego niemal cała ręka. Jego własne cięcie było wolne i chybione.
Varatesh zawracał swoim koniem szybciej, niż mógł to zrobić Viridoviks. Gal szybko zrozumiał, że nie przepada za walką na koniu. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że gdyby walczył pieszo, pociąłby Varatesha na drobne kawałki, pomimo jego szybkości i zawziętości. Ale koń mógł stać się bronią równie ważną jak miecz, i to taką, którą nomada władał po mistrzowsku.
Zręcznie manewrując cuglami, renegat podjechał do Viridoviksa, i przerzucając nagle szablę do drugiej ręki zamachnął się szeroko. Khamorth mógłby zginąć od tego niespodziewanego uderzenia. Viridoviks przyzwyczajony był jednak do noszenia tarczy znacznie cięższej od tej, którą trzymał właśnie w ręce i zdołał się nią na czas zasłonić. Ale jego odpowiedź była żenująco niezdarna i tylko szczęśliwym trafem Gal nie odciął swojemu koniowi ucha.
Choć sztuczka Varatesha się nie powiodła, Gal zdał sobie sprawę, że nie mógł pozwolić banicie na całkowite przejęcie inicjatywy — był na to zbyt niebezpieczny.
— Odwróć dupę, bydlaku! — ryknął, brutalnie zawracając swego konia w lewą stronę. Zwierzę zarżało z bólu, ale odwróciło się.
Tym razem Viridoviks był tak szybki jak jego przeciwnik. Oczy Varatesha rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy Celt runął na niego. Shamshir powędrował w górę na tyle szybko, by ocalić mu głowę, ale cios Viridoviksa wytrącił go z ręki renegata. Zaklął głośno, zastanawiając się czy Gal nie wyłamał mu palców. Wyciągnął sztylet i rzucił nim w Celta, ale nóż poleciał na bok — nie miał w ogóle czucia powyżej nadgarstka.
Jak każdy nomada, Varatesh nie zawahał się przed ucieczką.
— Wracaj, ty mięczaku! — krzyknął Viridoviks.
Spróbował ruszyć za nim w pogoń, ale w ostatniej chwili rozejrzał się dokoła, szukając towarzyszy, którzy mogliby mu pomóc.
— Hej! Gdzie oni wszyscy pojechali?
Większość ludzi Rambehishta była już o ćwierć mili na południe i nadal nie zatrzymywała się, uciekając przed liczniejszymi od nich banitami.
Gal osadził konia, nie mogąc się zdecydować, co dalej. Przed nim był Varatesh — bez broni i kusząco blisko. Gdyby jego koń był szybszy, Gal mógł go dogonić i zabić, ale wtedy z pewnością zostałby odcięty od swoich towarzyszy. Problem rozwiązał się sam, kiedy dwóch łuczników ruszyło swojemu wodzowi na ratunek.
Ta drobna potyczka wzbudziła w Viridoviksie jeszcze większy respekt dla potężnej broni nomadów, bez wahania zawrócił więc konia, by odjechać na bezpieczną odległość. Jeden z Khamor-thów wypuścił swoje ostatnie dwie strzały, jedną po drugiej, bez zastanowienia. Pierwsza przeleciała nad ramieniem Celta, drugiej nie dojrzał. Za krótko — pomyślał-i odwrócił się, by pogrozić strzelcowi pięścią.
Strzała wbiła się głęboko w wysoki łęk siodła. Zamrugał oczami — łucznik był już ledwo widoczny z tej odległości.
— Przyprowadź swojego pana! — wykrzyknął. Wyciągnął grot z siodła, zastanawiając od jak dawna w nim tkwi. — Przeleciałaś całą tę drogę, czy jechałaś ze mną?
Strzała nie zdobyła się na żadną odpowiedź. Rzucił ją na ziemię.
Ponad godzinę zajęło im pozbycie się ludzi Varatesha. W końcu tamci zrezygnowali z pogoni. Ich konie nie były tak wypoczęte, jak wierzchowce patrolu Rambehishta, a Varatesh był za sprytny na to, by jego ludzie zostali wyłapani pojedynczo, nie mogąc uciec na zmęczonych zwierzętach. Osiągnąwszy swój najważniejszy cel — zatrzymując wreszcie postępy wroga — zawrócił do obozu.
— Najwspanialsza ze wszystkich rozrywek! — krzyknął Viridoviks do swoich kompanów, kiedy zebrali się z powrotem.
Gal był ciągle jeszcze podniecony walką. Nie były to co prawda pojedynki, do których przywykł, ale właśnie ze względu na tę egzotykę, stały się dla niego jeszcze ciekawsze. Dopiero kiedy wytarł policzek mokrą od potu ręką, dotarło do niego, że ma krew na twarzy — od cięcia mieczem albo strzały, której w ogóle nie zauważył.
Kilku Khamorthów było rannych, ale nawet nomada ze strzałą wbitą w udo uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby na okrzyk Gala. Jak on, nomadzi uwielbiali walczyć dla samego sportu. Mogli być z siebie dumni — pomyślał Viridoviks. Przy takiej przewadze wroga stracili tylko jednego człowieka — jego ciało przerzucone było przez grzbiet konia — i porządnie zaleźli twardym bandytom Vara-tesha za skórę.
Nawet posępny Rambehisht wyglądał na zadowolonego, kiedy patrol rozbijał obóz pod ciemniejącym już niebem.
— Zapłacili dzisiaj za wszystko — powiedział, wgryzając się w płaski kawałek mięsa, który wiózł pod siodłem.
— I to całkiem drogo! — dodał Batbaian. Opatrywał właśnie ranę po strzale, która zraniła jego konia. Jego głos drżał od nadmiaru emocji. Walka z prawdziwym wrogiem wciąż była dla niego nowością i rozpierała go duma, że odniósł prawdziwy sukces.
Viridoviks uśmiechnął się, widząc jego entuzjazm.
— Szkoda, że te dupki dowiedziały się o krowach — powiedział.
— Każda sztuczka jest dobra dopóty, dopóki twój przeciwnik jej nie odkryje — wzruszył ramionami Rambehisht. — I tak dzięki temu zajechaliśmy o wiele dalej, niż mogliśmy się spodziewać. Zepchnęliśmy bandytów do tyłu i przesunęliśmy nasz obóz do przodu. — Spojrzał w górę, na gromadzące się na niebie chmury. — Zresztą będzie padać, a wtedy kurz zniknie.
Śmierć szamana Onogona opóźniła nieco wybór przyszłego sprzymierzeńca przez starszyznę Ar-shaumów. Kobiety głośno opłakiwały jego odejście, podczas gdy mężczyźni odprawiali żałobę w milczeniu, nacinając policzki nożami, by okazać swój ból.
— Jeśli chodzi o mnie, chętnie podciąłbym sobie gardło — zauważył Pikridos Goudeles, wiedząc jak bardzo śmierć Onogona osłabiła pozycję Videssos.
Arigh odwiedził jurtę ambasadorów Imperium dwa dni po tym smutnym wydarzeniu. Nacięcia na jego twarzy zaczynały się już goić. Ponuro sączył kavass, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— On naprawdę odszedł — powiedział Arshaum, raczej do siebie niż do Videssańczyków. — Gdzieś tam, w środku, myślałem, że nigdy nie umrze. Przez całe moje życie był taki sam; musiał się już urodzić jako starzec. Wyglądał tak, jakby byle wietrzyk mógł go przewrócić, ale to był najmądrzejszy i najmilszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem.
Być może był to wynik długiego pobytu w Videssos, może głęboki smutek, ale wbrew zwyczajom równin, Arigh niemal płakał.
— W namiocie Bogoraza nie będzie chyba żałoby — powiedział Goudeles, wciąż myśląc o interesach Imperium.
— Pewnie nie — powiedział Arigh obojętnie. Jego prywatny żal odsuwał takie kwestie na bok. Bardziej wrażliwy na smutek nomady był Skylitzes, który powiedział:
— Mam nadzieję, że miał lekką śmierć.
— O, tak. Byłem przy tym. Właściwie to spieraliśmy się o was. — Arigh przesłał Goudelesowi zmęczony, drwiący uśmiech. — Dopił kavass z bukłaka i wyszedł na zewnątrz, żeby się wysikać. Kiedy wrócił, powiedział, że ma jakieś dziwnie ciężkie nogi. Dizabul, niech go szlag trafi, śmiał się z niego; mówił, że to nic dziwnego po tym, jak się opił. No, prawdę mówiąc, Onogon też się z tego podśmiewał. Ale czuł się coraz gorzej. Ta ociężałość przeszła na uda, a w stopach nie miał już w ogóle czucia, nawet kiedy kłuliśmy go igłą. Położył się na plecach, a za chwilę jego brzuch też zrobił się zimny i drętwy. Potem zakrył sobie twarz. Pewnie wiedział już, że to koniec. Kilka minut później coś jakby nim szarpnęło, a kiedyśmy go odkryli, było po wszystkim. Chyba nic go nie bolało. Stare serce w końcu nie wytrzymało, to wszystko.
— Szkoda — powiedział Skylitzes, kręcąc głową. Był to największy hołd, jaki mógł oddać pogańskiemu szamanowi pobożny videssański oficer.
Gorgidas robił wszystko, byle się tylko nie odezwać. Nagle przebranie historyka, którym nie tak dawno się okrył, opadło i spod spodu wyjrzał znowu lekarz. Dla niego śmierć Onogona była ewidentnym otruciem, i mógł nawet bez trudu określić rodzaj trucizny — cykuta. Opis Arigha doskonale oddawał efekty jej działania. Szczególnie w przypadku starych ludzi wyglądało to na naturalną śmierć.
Kiedy nomada w końcu wyszedł, Grek powiedział o wszystkim swoim towarzyszom.
— Taak, teraz rozumiem — odchrząknął ponuro Skylitzes.
— Och, jasne, Bogoraz jest do tego zdolny — powiedział Goudeles. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale co nam z tego przyjdzie? Gdybyśmy o tym powiedzieli, kto by nam uwierzył? Wyszlibyśmy na oszczerców i jeszcze sobie zaszkodzili. Chyba, że … — dodał z nadzieją zwracając się do Goudelesa — masz trochę tej trucizny i mógłbyś to zademonstrować? Na przykład, na jakimś zwierzęciu.
— To dopiero świetny pomysł, Pikridos — powiedział Skylitzes. — Pokażemy wszystkim to cholerstwo i pomyślą sobie, że to my pozbyliśmy się starego. Tego nam właśnie potrzeba.
— Tak czy siak, nie mam ze sobą cykuty — powiedział Gorgidas. — Kiedy zostałem lekarzem, złożyłem przysięgę, że nie będę się zajmował truciznami, i nigdy nie kusiło mnie, żeby ją złamać.
Zamyślił się ponuro, trzymając głowę w dłoniach. Bolało go poczucie bezsilności. Wiedział, że Goudeles ma rację. Nienawidził trucizn, tym bardziej że lekarze znali tak niewiele sposobów na zatrzymanie ich działania. Co gorsza, większość tak zwanych odtrutek, które znał, wywodziła się z bajek opowiadanych przez stare kobiety i do niczego się nie nadawała.
Kobiety, które Arghun przydzielił ambasadorom, nie znały videssańskiego, ale drobna, śliczna istota imieniem Hoelun zajmująca się Gorgidasem, nie potrzebowała tłumacza, by zrozumieć jego smutek. Delikatnie dotknęła jego opuszczonego ramienia, gotowa pomóc mu zapomnieć o kłopotach. Odtrącił jej dłoń. Kiedy wycofała się, cicha i posłuszna jak zawsze, poczuł wstyd, ale tylko na moment. Przez głowę przemykały mu najróżniejsze pomysły na to, jak zemścić się na Bogora-zie. Onogon zasługiwał na coś więcej niż śmierć z powodu wojny odległej o setki mil od jego kraju.
Roześmiał się głośno z jednego, szczególnie krwawego sposobu. Viridoviks — pomyślał — byłby z niego dumny — co za ironia losu.
Pogrzeb szamana zajął kilka następnych dni. Został pogrzebany, a nie spalony, co było powszechnym zwyczajem na łatwopalnym stepie. Matę, na której spał zmarły, rozłożono na środku wielkiego, kwadratowego dołu. Na niej z kolei ułożono ciało Onogona, obleczone w jego dziką, pokrytą frędzlami szatę. Platforma spleciona z gałęzi ustawiona została na palach, tworząc jakby komnatę, w której spoczywały zwłoki. W dole pogrzebano także złote kielichy, a Tolui, szaman, który zastąpił Onogona jako główny czarownik klanu, złożył nad grobem ofiarę z konia. Krew zbryzgała do połowy drewniany sufit grobowca leżącego u jego stóp.
— To dobry znak — powiedział Arigh kiedy układano konia w dole. — Daleko zajedzie w tamtym świecie.
Niemal cała starszyzna klanu zebrała się przy grobie, patrząc jak służący zaczynają go zasypywać. Gorgidas przyglądał się z kolei starcom, próbując odgadnąć ich myśli. Było to prawie niemożliwe, bo żałoba okrywała ich twarze, i była to najbardziej nieodgadniona grupa ludzi, jaką kiedykolwiek widział.
Sam Grek z trudem panował nad swoimi nerwami, kiedy dostrzegł przepychającego się do przodu Bogoraza. Yezd wydzielał z siebie całe chmury szczerego żalu. Jak kałamarnica — pomyślał Gorgidas. Dizabul był oczywiście, u jego boku. Głowy Arshaumów zwróciły się w jego stronę, kiedy roześmiał się z jakiejś uwagi Bogoraza.
Pełnomocnik Wulghasha i Goudeles prowadzili dalej swoją grę łapówek i obietnic.
— Na Phosa, co za chciwość — jęknął Videssańczyk. — Chyba już trzy razy zapłaciłem temu Guyukowi, żeby powiedział tak, ale jeśli Bogoraz płacił cztery razy za „nie”, całe złoto zmarnowane.
— Tak, to okropne, jak nie można dzisiaj ufać ludziom — mruknął Gorgidas, na co Goudeles odpowiedział mu nieuprzejmym gestem, a Skylitzes uśmiechnął się, rozbawiony.
Czy w końcu doszli do wniosku, że nie da się już wyciągnąć więcej złota od obu poselstw, czy też podjęli uczciwą decyzję, Arshaumi z klanu Szarego Konia rozesłali jeźdźców do sąsiednich klanów, zapraszając ich przedstawicieli na ucztę, podczas której miał być ogłoszony ostateczny wybór.
— Sprytnie — powiedział Skylitzes, który lepiej znał nomadów niż jego towarzysze. — Arghun od razu jasno określi, po której jest stronie, a wtedy ta druga, zgodnie z ich obyczajami, nie będzie mogła się skarżyć.
Posłowie z zaproszonych klanów przybyli wcześniej, niż spodziewał się tego Gorgidas. Wciąż nie potrafił zrozumieć, jak szybko mogli się przemieszczać nomadzi, gdy była taka potrzeba. Dwóch z nich od razu sięgnęło po szable, gdy tylko się zobaczyli, i musiano ich rozdzielać. Arghun nakazał, by pozostali pod stałą obserwacją, tak jak uczynił to z rywalizującymi ambasadorami.
Nawet namiot przyjęć był za mały, by pomieścić wszystkich ucztujących. Dokładnie uprzątnąwszy pasek ziemi, Arshaumi wykopali trzy dołki na ogniska — niewielki w środku przeznaczony był dla Arghuna, jego synów i ambasadorów, a dwa większe po obu stronach, dla jego doradców i przedstawicieli innych klanów. Nomadzi ułożyli koce wokół wszystkich trzech ognisk, imitując w miarę możliwości rozkład namiotu.
— W tę stronę, czy w tamtą, wkrótce wszystko się skończy, a to już jakieś pocieszenie — powiedział Goudeles, próbując rozprasować swoją odświętną szatę, która od kilku tygodni leżała zwinięta w jego bagażach. Efekty jego pracy były raczej mizerne.
— Chyba że wybiorą Bogoraza i ofiarują nas Skotosowi, żeby przypieczętować swoją łajdacką umowę — powiedział Skylitzes. Poklepał rękojeść miecza. — Ja nie pójdę sam.
Przebierając się w swoją najlepszą, choć nadal całkiem skromną tunikę, Gorgidas rozmyślał o tym, jak dalece niekonsekwentny potrafi być człowiek. Skylitzes rozumiał się z Arshaumami bardzo dobrze, może nawet lubił ich bardziej od Goudelesa. Ale na najdrobniejszą wzmiankę o religii stawał się agresywny i nietolerancyjny, jak większość Videssańczyków. Gryzipiórek był w tej kwestii o wiele bardziej liberalny, choć i dla niego nomadzi byli bandą dzikusów.
— No to chodźmy — powiedział Goudeles z wymuszoną swobodą. Spokój, który okazywał na zewnątrz, wyraźnie zaczynał go opuszczać.
Gorgidas czuł, jak kierują się na niego oczy wszystkich zebranych, kiedy Videssańczycy zbliżali się do ogniska. Agathios Psoes i jego ludzie uważnie obserwowali ambasadorów, podczas gdy sami Arshaumi zdawali się nie mniej zainteresowani ostateczną decyzją klanu niż Videssańczycy.
Wieczór był chłodny, a w powietrzu czuć było deszcz. Dobrze, że w końcu Arshaumi doszli do porozumienia — pomyślał Grek — jeszcze tydzień lub dwa i jesienne ulewy zaczną się na dobre, a wtedy, żegnaj uczto pod gołym niebem!
Strzelające w górę płomienie dawały zachęcającą obietnicą ciepła. Goudeles jakby czytał w myślach Greka:
— Dzisiaj chętnie przeszedłbym nawet po rozpalonych węglach.
Zawinął się dokładniej w swoje ubranie. Po miesiącach spędzonych w spodniach i tunice, vides-sański ceremonialny strój wydawał mu się zbyt przewiewny.
Grek skrzywił się, kiedy zobaczył Bogoraza wychodzącego ze swojej jurty. Emisariusz Wulghasha, uprzejmy jak zawsze, pomachał ręką i zawołał do swoich rywali:
— Poczekajcie na mnie, jeśli łaska. Powinniśmy razem poznać nasz los.
Gdy podszedł do nich, jego pełne wargi skrzywiły się w uśmiechu. Oczy pozostały niewzruszone, ale to nic nie znaczyło. Jak zawsze.
Kiedy się odezwał, nie powiedział jednak nic ponad zwykłe, ugrzecznione formułki.
— Zobaczmy przed jakąż to wspaniałą publicznością będziemy mieli zaszczyt wystąpić dziś wieczór — oznajmił, kiedy zbliżali się do ogniska, a drwina w jego głosie była tak wyrafinowana, że Goudeles zerknął na niego niemal z zawiścią.
Większość Arshaumów była już na swoich miejscach. Niektórzy zabierali się do jedzenia i krążyły między nimi bukłaki z kavassem. Uciszyli się gdy dostrzegli nadchodzących z ciemności ambasadorów. Arghun i jego synowie podnieśli się, by ich przywitać.
Gorgidas przenosił spojrzenie z twarzy na twarz, próbując z nich coś wyczytać, zanim jeszcze odezwie się khagan. Arghun nie zdradził się niczym, choć wyglądał na lekko rozbawionego, jakby delektował się napięciem, które tworzył. Równie nieodgadniony był Arigh, który stał w bezruchu czekając na gest ojca. Ale kiedy Grek zobaczył źle skrywaną, kwaśną minę Dizabula, zaczęła w nim rosnąć nadzieja.
Arghun podszedł o krok i po kolei uścisnął Goudelesa, Skylitzesa i Gorgidasa.
— Moi dobrzy przyjaciele — powiedział. Pozdrowił również Yezda, uprzejmym ale wstrzemięźliwym skinieniem głowy. — Bogoraz. — Zamilkł na moment, by się upewnić, że został dobrze zrozumiany, a potem powiedział: — Chodźcie, jedzenie czeka.
Za plecami videssańskiej delegacji Psoes podskoczył z radości.
— Dzisiaj, chłopcy, pijecie ile się da! — zawołał, wywołując z kolei radosne okrzyki swoich łudzi. Żołnierze Bogoraza, gdziekolwiek byli, milczeli.
Ambasador Yezd zdobył się na kurtuazyjne kiwnięcie głową pod adresem Goudelesa.
— Wygrałbym zapewne, gdybym nie miał tak wspaniałego przeciwnika — powiedział. Rozpromieniony Videssańczyk ukłonił się w odpowiedzi. Gdyby ich role były odwrócone, on też prawiłby mu równie nieszczere komplementy i obaj o tym wiedzieli. Kiedy Dizabul zaczął coś mówić, Bogoraz uciszył go.
— Wiem, że zrobiłeś co w twojej mocy dla naszej sprawy, łaskawy książę, ale teraz cieszmy się wybornymi potrawami, które ofiaruje nam twój ojciec. Ten zwyczaj waszego ludu, który zakazuje rozmawiać o ważnych sprawach w czasie uczty, jest bardzo mądry.
Biorąc młodszego syna Arghuna pod ramię, Yezd usiadł przy ogniu i z prawdziwą przyjemnością zabrał się do jedzenia.
Siedzący nie opodal Gorgidas rzucił mu spod przymkniętych powiek podejrzliwe spojrzenie. Choć nadal rozumiał tylko mniej więcej co trzecie słowo języka arshaum, ton mówił sam za siebie.
Bogoraz nie mówił jak pokonany człowiek.
— Tak, tak, on umie zachować twarz — przyznał Skylitzes, zanurzając pasek pieczonej baraniny w ciemnożółtej musztardzie. Oczy videssańskiego oficera aż się rozszerzyły, kiedy jej spróbował. — Kavass — wycharczał i pił jak szalony, by ugasić ogień.
Ostrzeżony w porę Grek oddał swój podobnie doprawiony kawałek Arighowi, który powiedział:
— Dzięki — i pochłonął go. — Za ostre dla was, co? — zachichotał. — No cóż, ja też nigdy nie przyzwyczaiłem się do tego ohydnego rybiego sosu w Videssos.
Gorgidas, choć sam uwielbiał tę potrawę, pokiwał głową ze zrozumieniem.
Kavass szybko znikał w gardłach biesiadników. Podjąwszy już decyzję, Arshaumi nie zamierzali sobie żałować dobrej zabawy. Gorgidas nie miał jednak ochoty obudzić się następnego ranka z obolałą głową. Greckim zwyczajem rozcieńczał wino wodą, kiedy nie chciał się zbytnio upijać. Służąca popatrzyła na niego jak na szaleńca, ale przyniosła mu dzban i kielich do mieszania. Sfermentowane kobyle mleko smakowało równie nieciekawie przed, jak i po tej operacji.
— Dobra sztuczka — powiedział Goudeles, którego uwadze niewiele mogło umknąć. — Wygląda tak, jakbyś pił dwa razy więcej niż naprawdę pijesz. — Jego oczy rozbłysły triumfem. — Ale dziś nie obchodzi mnie wcale, ile w siebie wleję.
Siedzący po lewej ręce Arghuna Bogoraz jadł i pił, nie pokazując po sobie najmniejszego zmartwienia. Dizabul dzielnie mu sekundował przy każdej kolejce, a że był młody, szybko się upił.
— Sprawy wyglądałyby inaczej, gdybym to ja był khaganem — powiedział głośno.
— Ale nie jesteś i nie zanosi się na to — burknął Arigh.
— Cicho bądźcie, wy dwaj — powiedział Arghun, oburzony. — Nie macie żadnego szacunku dla obyczaju?
Synowie posłusznie zamilkli, wrogo na siebie spoglądając. Arigh, podejrzliwy wobec Dizabula, który zagrażał jego pozycji, Dizabul darzący Arigha, o którego istnieniu niemal zapomniał — nienawiścią za to, że wrócił i zniszczył jego siłę. Wymarzony konflikt dla tragediopisarza — pomyślał Grek — może Eurypides, bo trudno było tu odróżnić dobro od zła.
Pomimo ostrzeżenia jakie dał swoim synom Arghun, poprawność innych Arshaumów stanęła pod dużym znakiem zapytania. W końcu uczta była okazją do ogłoszenia przymierza i jeden po drugim, posłowie z sąsiednich klanów odnajdywali drogę do środkowego ogniska, by poznać videssa-ńskich ambasadorów. Niektórzy rozmawiali także z Bogorazem, ale większość gotowa była podporządkować się wyborowi Arghuna — klan Szarego Konia miał najwięcej pastwisk i był najbardziej wpływowy na równinach Shaumkhiil.
Nieustająca procesja podpitych barbarzyńców szybko znudziła Gorgidasa, który nie zazdrościł swoim kompanom ról, jakie im przypadły — musieli być mili i przyjacielscy dla wszystkich po kolei. Czasami pozostawanie w cieniu ma swoje zalety.
Jedynym nomadą, który naprawdę zainteresował Greka, był przedstawiciel klanu Czarnej Owcy, najpotężniejszego po Arghunie. Nazywał się Irnek. Wysoki, z gęstą jak na Arshauma brodą, nosił się jakby nieco wyniośle, emanując szyderczą inteligencją. Gorgidas obawiał się, że może on wybrać Bogoraza po prostu ze względu na rywalizację pomiędzy dwoma klanami, ale Irnek, zmierzywszy dyplomatę z Yezd długim, chłodnym spojrzeniem, zupełnie go zignorował.
Ta drobnostka, jak i wiele jej podobnych, zdawały się w końcu trafiać do Bogoraza. Jeśli dotychczas zachowywał doskonałą powściągliwość i trzeźwość umysłu, to tego wieczora wypił za dużo. Niemal zupełnie opróżniwszy bukłak z kavassem jednym, długim haustem, upuścił go na ziemię i potem musiał przy nim trochę pogrzebać, zanim udało mu się go podnieść i podać Arghunowi.
— Najmocniej przepraszam — powiedział.
— Nie szkodzi — khagan wysuszył bukłak do końca i oblizał wargi, zastanawiając się nad czymś. — Kiepski — orzekł i poprosił o inny.
Gorgidas ogryzał właśnie skrzydełko kuropatwy, kiedy Arghun rozprostował skrzyżowane nogi i ze złością uderzył nimi o ziemię.
— Przeklęta stopa, zupełnie mi zdrętwiała. Arigh roześmiał się.
— Gdybym to był ja, zaraz byś powiedział, że za długo mieszkałem w Videssos.
— Pewnie tak. — Ale khagan tupnął jeszcze raz. — Cholera! Teraz już obie. — Próbował wstać i udało mu się to dopiero po dłuższej chwili.
— O co chodzi? — spytał Gorgidas, nie rozumiejąc języka arshaum.
— Och, nic takiego. — Arigh wciąż chichotał. — Stopy mu zdrętwiały. Arigh rozcierał lewą łydkę, wciąż nie rozumiejąc, co się dzieje.
Wzrok Gorgidasa powędrował do Bogoraza, który rozpiął płaszcz i wycierał czoło, rozmawiając z Dizabulem. Nagłe podejrzenie zmroziło Greka. Jeśli się myli, to będzie się musiał gęsto tłumaczyć, ale jeśli nie? Porwał naczynie z musztardą sprzed ust Arigha, wlał do niego wodę, aż zrobiła się tego rzadka, ziemista zupa i wcisnął miskę w dłonie księcia Arshaumów.
— Szybko! — krzyknął. — Daj to swojemu ojcu do wypicia, tu idzie o życie! Arigh wytrzeszczył oczy.
— Co?
— Trucizna, głupcze! — W takiej chwili nie miał głowy do uprzejmości. To, że nie mówił jeszcze po grecku i tak było dużym osiągnięciem. — Bogoraz go otruł, tak samo jak Onogona!
Ambasador Yezd zerwał się na równe nogi, zaciskając pięści, mieniąc się na zlanej potem twarzy i ryknął:
— Ty kłamco, ty ohydny zawszony… — nagle przerwał, a na jego obliczu malowało się straszliwe przerażenie. Trwało to tylko przez moment, ale widok ten prześladował Greka do końca życia.
Potem wszyscy krzyczeli, gdy Bogoraz zapłonął nagle oślepiająco białym ogniem, o wiele jaśniejszym od tego, przy którym siedział. Jego wrzask urwał się niemal zanim się zaczął. Zdawało się, że pali się od środka, płomieniem wścieklejszym z każdą sekundą. A jednak kiedy kopał, zwijał się i próbował uciec przed klątwą, którą na siebie ściągnął, jego ciało nie wydzielało żadnego ciepła ani nie czuć było zapachu spalenizny. Magia Onogona i przysięga, którą wymógł na Bogorazie, nie były w stanie ocalić jego samego, ale wciąż służyły khaganowi.
— Krzywoprzysięzca! — zawołał Tolui, nowy szaman, spomiędzy starszych klanu. — Patrzcie co czeka krzywoprzysięzców!
Bezgłośnie poruszając ustami, przerażony Dizabul odsunął się od zwęglonych resztek swojego przyjaciela.
Arghun stał jak skamieniały, przyglądając się odrażającemu spektaklowi. Gorgidas nie miał na to czasu. Po raz drugi wyrwał musztardę z rąk Arigha i podsunął naczynie pod usta khagana.
— Pij! — krzyknął, jakimś cudem przypominając sobie odpowiednie słowo w Arshaum. Arghun mechanicznie wykonał polecenie. Nagle zgiął się wpół i wyrzucił z siebie kavass i jedzenie.
Oprócz kwaśnego odoru wymiocin można było wyczuć inny, ostrzejszy zapach, zapach cykuty. Gorgidas prawie tego nie zauważył, bo straszliwy koniec Bogoraza odsuwał na bok wszelkie wątpliwości.
Po zwymiotowaniu, Arghun opadł na kolana i tak już pozostał. Dotykał swoich ud, jakby zupełnie stracił w nich czucie. Gorgidas zacisnął zęby. Jeśli trucizna dojdzie do serca, khagan umrze, mimo że większość nie zdążyła wejść do krwi.
— Posadź go! — szczeknął Grek do Arigha, który podskoczył do ojca, podając mu ramię. Znowu jako lekarz, Gorgidas krzyknął do Tolui, który natychmiast do niego podbiegł. Grek zapytał przez Arigha.
— Masz coś na wzmocnienie serca?
Niemal krzyknął z radości, kiedy szaman, niski mężczyzna w średnim wieku o zaskakująco głębokim głosie, odparł:
— Tak, herbatę z naparstnicy.
— Doskonale! Szybko zagotuj trochę i natychmiast tu przynieś!
Tolui bez namysłu ruszył po zioło. Gorgidas włożył rękę pod tunikę Arghuna — skóra na biodrach khagana stawała się zimna. Grek zaklął pod nosem. Arghun, przed chwilą jeszcze całkiem ogłupiały, dochodził do siebie i budziła się w nim wściekłość. Umysł ofiary cykuty pozostawał jasny do samego końca.
Dizabul z wahaniem zbliżył się do ojca i przyklęknął, by wziąć go za rękę. Wbrew wszelkim zwyczajom Arshaumów, z jego oczu płynęły łzy.
— Myliłem się, ojcze. Proszę, przebacz mi — powiedział.
Arigh warknął coś krótkiego i złego pod adresem swojego brata, ale Gorgidas wiedział ile musiały kosztować młodego, dumnego księcia te słowa.
Zanim Arghun mógł odpowiedzieć, cała chmara konkubin przybiegła do niego z krzykiem i płaczem. Oddalił je krótkim wrzaskiem, zupełnie jakby był zdrowy i burknął do Arigha:
— Ostatnia rzecz, jakiej mi teraz trzeba, to kupa ryczących bab.
— Czy on przeżyje? — zapytał Gorgidasa Goudeles. Szacunek przepełniał jego głos. Teraz to Grek był fachowcem, nie on.
Lekarz badał właśnie puls Arghuna i nie odpowiedział. Jego palce mówiły mu coś niepokojącego — serce khagana było silne, ale pracowało coraz wolniej i wolniej.
— Tolui! Szybciej, ty synu śmierdzącej kozy! — krzyknął Grek. Nazwałby go jeszcze gorzej, gdyby wiedział jak, byle tylko go popędzić.
Tolui nadbiegł truchtem, niosąc w obu rękach parujący garnek.
— Daj mi to! — warknął Grek, wyrywając mu naczynie z rąk.
Szaman nie zaprotestował. Sam będąc lekarzem, potrafił rozpoznać profesjonalistę.
— Gorzkie — powiedział Arghun, kiedy Grek przycisnął garnek do jego warg, ale wypił wszystko. Westchnął, gdy gorący napar wypełnił mu żołądek. Gorgidas znowu wziął go za nadgarstek. Herbata z naparstnicy działała równie skutecznie w tym świecie, jak i w jego własnym — tętno wyrównało się, a po chwili zaczęło bić szybciej.
— Sprawdź, gdzie skóra robi się zimna — rozkazał Tolui Grek. Szaman bez słowa wykonał polecenie.
— Tutaj — powiedział, wskazując palcem.
Wciąż było to poniżej pępka — postęp, choć niewielki.
— Jeśli umrze — powiedział Arigh, głosem mroźnym i wypełnionym gniewem — to nie konia będziemy składać w ofierze, Dizabul, ale ciebie. Gdyby nie ty, już dawno nie byłoby tu tego przeklętego Bogoraza.
Pogrążony w rozpaczy, Dizabul tylko potrząsnął głową. Arghun klepnął swojego starszego syna.
— Nie zamierzam jeszcze umierać, chłopcze. — Odwrócił się do Gorgidasa. — Jak mi idzie? Lekarz zbadał jego brzuch. Cykuta nie posunęła się dalej. Powiedział o tym khaganowi.
— Sam to czuję — potwierdził Arghun. — Zdaje się, że znasz tę paskudną trutkę: co to oznacza? Czy będę jeszcze miał nogi? — Brwi khagana ściągnęły się nagle. — Na duchy wiatru! Czy będę jeszcze miał mojego jasia?! Nie używam go już tak często jak kiedyś, ale jeszcze by mi się przydał.
Grek mógł tylko wzruszyć ramionami przyznając, że nie ma pojęcia. Ludzie wymiotujący cykutą nie zdarzali się na tyle często, by mógł coś na ten temat powiedzieć. W tej chwili nie był jeszcze pewny, czy Arghun przeżyje i nie myślał o niczym więcej.
Lankinos Skylitzes trzymał przed nim wełniany płaszcz, długą lekką szatę i czarną filcową myckę.
— Co to, wyprzedaż staroci? — warknął Gorgidas. — Nie zawracaj mi teraz głowy takimi śmieciami.
— Przepraszam — powiedział videssański oficer, i to zupełnie szczerze. Tak jak Goudeles, patrzył teraz zupełnie inaczej na lekarza. — Myślałem, że cię to zainteresuje. To wszystko, co zostało po Bogorazie.
— Och.
Gorgidas po raz kolejny zbadał puls Arghuna. Serce khagana nadal biło równo.
— Przynieś jeszcze trochę tej herbaty, jeśli łaska — powiedział Grek do Tolui.
Arigh uśmiechnął się, tłumacząc te słowa. Znał Gorgidasa na tyle, by zrozumieć, że jego powrót do dobrych manier był dobrym znakiem. Lekarz dodał jeszcze:
— I przynieś też kilka koców. Powinniśmy rozgrzać zatrute partie najlepiej jak się da. Gorgidas czuwał przy Arghunie przez całą noc. Dopiero po północy był naprawdę pewien, że wygrał. W końcu śmiertelny chłód cykuty zaczął ustępować, choć bardzo powoli. Kiedy niebo rozjaśniło się na wschodzie, khagan odzyskał czucie do połowy ud, ale pozostała część nóg nadal była martwa.
— Śpij — powiedział Grekowi Arghun. — I tak nic już nie możesz dla mnie teraz zrobić. A jak jeszcze raz mnie ukłujesz, to skręcę ci kark.
Figlarne iskry w jego oczach przeczyły groźnym słowom.
Lekarz ziewnął, aż coś chrupnęło mu w szczęce. Pod powiekami czuł gryzący piasek. Próbował protestować, ale zrozumiał, że Arghun ma rację. Zresztą i tak przestałby wkrótce trzeźwo myśleć.
— Zbudź mnie, gdyby coś się działo — ostrzegł Tolui. Szaman skinął poważnie głową. Budząc po drodze Skylitzesa i Goudelesa, którzy zdrzemnęli się przy ognisku, Gorgjdas ruszył z nimi w stronę videssańskiej jurty.
— Naprawdę bardzo się cieszę, że stary Arghun wolał nas niż Yezda — stwierdził gryzipiórek.
— No, ja myślę — powiedział Skylitzes — ale co z tego?
Goudeles rozglądnął się uważnie dokoła, by upewnić się, czy nikt ich nie słyszy.
— Pomyślałem sobie, że gdyby nas nie wybrał, to mógłby mi strzelić do głowy jakiś głupi pomysł… rozumiecie, żeby zmienił zdanie. — Pulchny biurokrata poklepał się po brzuchu. — Jakoś mi się nie wydaje, żebym się spalił tak ładnie jak Bogoraz. Za dużo tłuszczu do pieczeni, można powiedzieć. Brrr! — wzdrygnął się na samą myśl.