V

Odwrót przebiegał znacznie lepiej, niż Marek śmiał na to liczyć. Pewni już zwycięstwa, Namda-lajczycy woleli raczej ścigać małe grupki uciekinierów, niż kłopotać się sporym oddziałem wciąż pod bronią. Dwie kompanie jazdy przypuściły na próbę atak na legionistów, ale odjechały w poszukiwaniu łatwiejszego łupu, gdy ci nie rozpierzchli się od razu w panicznej ucieczce.

— Tchórze dostają to, na co zasługują — zauważyła Nevrata Sviodo przechodząc obok ciała Vi-dessańczyka, którego plecy przebite były włócznią. Jej głos pełen był pogardy. Walczyła ze swoim mężem, ramię przy ramieniu. Jej kołczan był prawie pusty, szabla pokryta krwią, a czoło poprzecinane i posiniaczone od kamienia, który, szczęśliwie, trafił ją tylko rykoszetem.

— Tak, to nagroda za uciekanie na łapu-capu — zgodził się Gajusz Filipus. Starszy centurion nie był wcale przygnębiony porażką; widział ją już nieraz. — Są sposoby na wygrywanie i są sposoby na przegrywanie. Na Sucro, moi kumple całkiem nieźle radzili sobie pod Turią, chociaż też przegrywaliśmy Gdyby nie pojawiła się tam ta stara kobieta, spuścilibyśmy chłopakowi porządne lanie, a potem wysiali go z powrotem do Rzymu — uśmiechnął się do wspomnień.

— Stara kobieta? Chłopak? — Nevrata spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.

— Nieważne… to było dawno, tam skąd większość z nas tu przybyła. Nie tylko ci Videssańczy-cy mają u siebie wojny domowe, a ja stanąłem kiedyś w takiej po złej stronie.

— Więc byłeś wtedy z Sertoriuszem? — zapytał Marek. Wiedział, że starszy centurion należał do stronników Mariusza. Po tym jak Sulla pobił ostatnie oddziały Marianów W Italii, Kwintus Sertoriusz nie poddał się zwycięzcom w Hiszpanii. Pozyskując dla swojej sprawy tubylczą ludność, przez osiem lat prowadził wojnę partyzancką, dopóki jeden z jego własnych ludzi go nie zamordował.

— Tak, byłem, i co z tego? — odparł wyzywająco Gajusz Filipus. Jeżeli już okazał kiedyś komuś swoją lojalność, trudno byłoby ją wykorzenić.

— Zupełnie nic — stwierdził trybun. — Musiał być świetnym żołnierzem, żeby stawić czoło Pompejuszowi Wielkiemu.

— Wielkiemu? — Gajusz Filipus splunął na błotnistą drogę. — Wielki w porównaniu do czego? Jak powiedziałem, gdyby Metellus nie uratował mu tyłka pod Turią, uciekałby do dzisiaj… gdyby mógł. Wiesz, że był tam ranny?

— Nie, nie wiedziałem. Byłem wtedy jeszcze smarkaczem.

— Tak, tak myślałem. Ja sam byłem wtedy chyba nieco młodszy niż ty teraz — wierzchem dłoni wytarł spoconą twarz. Większość włosów na jego pokrytym bliznami przedramieniu była już siwa. — Czas wygrywa wszystkie wojny, nieważne jak kończą się bitwy.


Słońce było jeszcze wysoko, kiedy legioniści dotarli do swojego obozu. Na zewnątrz leżały zabite konie i jeźdźcy, a spory oddział Namdalajczyków przyglądał się palisadzie z bezpiecznej odległości. Odjechali spokojnie, kiedy rozpoznali nowo przybyłych.

Minucjusz przywitał Skaurusa przy jednym z wejść prowadzących do via principalis. Salut, który oddał Markowi młody oficer, był w równej mierze gestem szacunku co i ulgi.

— Dobrze cię widzieć, panie — zdołał z siebie wydusić.

— I ciebie — odparł trybun. Podniósł głos, tak by wszyscy mogli go usłyszeć. — Pół godziny! Zwinąć namioty, znaleźć kobiety i dzieciaki, i wyruszamy. Kto nie zdąży, może się tłumaczyć przed wyspiarzami; nas już tutaj nie będzie, żeby go wysłuchać.

— Wiem, że kiepsko poszło — mówił Minugusz. — Najpierw przybiegli nomadzi, a potem Vi-dessańczycy. Ludzie Draxa deptali im po piętach. Czy to Utprand zdradził?

— Nie, ale jego ludzie, owszem. Utprand nie żyje.

— Wiec tak to było… — mruknął gniewnie Minucjusz. Jego wielkie dłonie zwinęły się w pięści.


— Zdawało im się, że znałem kilku z tych dupków, którzy próbowali przejść przez palisadę. Widziałeś, jakie zgotowaliśmy im przyjęcie. Poszli sobie pewnie przegryźć coś mniej ostrego, jak ten obóz Videssańczyków koło lasu. — Zawahał się przez moment; niepewność wydawała się nie na miejscu na jego twardej i posępnej twarzy. — Mam nadzieję, że zrobiliśmy wszystko dobrze, panie. Było tu… eee… niektórzy z naszych chcieli, żebyśmy otworzyli bramy i przyłączyli się do tamtych.

— Niektórzy, co? — powiedział trybun, bez trudu odczytując niezręczne gesty Minucjusza. — Zajmę się tym, nie z;i wracaj sobie głowy. — Poklepał oficera po plecach. — Dobrze się spisałeś, Sekstusie. Idź teraz, sprowadź Erene i swoje dzieciaki. Chciałbym, żebyśmy się nieco oddalili od Drax;i, zanim zdecyduje się odciągnąć swoich ludzi od rabowaniu i zająć się nami.

Drax może to zrobić w każdej chwili — pomyślał Marek gdy Minucjusz pośpiesznie się oddalał — być może za minutę, a być może dopiero rano. Gdyby trybun dowodził Namdalajczykami, zaatakowałby legionistów od razu. Ale Drax był najemnikiem o wiele dłużej niż Marek — gdy jego żołnierze mieli przed nosem łatwą zdobycz, mógł się nie ośmielić odciągać ich od tego. Może, mógłby, jeśli… Marek wolałby, żeby zamiary Namdalajczyków były bardziej przejrzyste.

Obóz kipiał i kotłował się jak wapno polane octem. Żołnierze i ich krewni raz za razem wykrzykiwali głośno swe imiona, biegając tu i tam i szukając się nawzajem.

— Idiotki — mruczał pod nosem Gajusz Filipus. — Gdyby te głupie kury zostały przy swoich namiotach, znaleźliby się bez kłopotu.

— Te, których mężczyźni są tu jeszcze i mogą je znaleźć — wtrącił Marek, a starszy centurion mógł tylko przytaknąć. W porównaniu z innymi bitwami, ta nie kosztowała legionistów zbyt wiele — atak skupił się przede wszystkim na środku armii Imperium. Mimo to byli i tacy, którzy padli w walce i nigdy już nie mieli się podnieść; było ich wielu, zbyt wielu. He czasu minie jeszcze do chwili, gdy nie zostanie przy życiu żaden Rzymianin?

Na centralnym placu obozu Styppes robił co w jego mocy, by zmniejszyć rozmiary nieszczęścia. Marek musiał mu oddać sprawiedliwość; twarz uzdrowiciela była trupio blada z wyczerpania. Spieszył z pomocą od jednego jęczącego rannego żołnierza do następnego, nigdy nie zajmując się jednym pacjentem tak długo, aby go całkowicie wyleczyć, ale dając mu szansę na przeżycie, zanim zajął się kolejnym krwawiącym Żołnierzem. Popijał wino w sekundowych przerwach pomiędzy kolejnymi rannymi, ale widząc jego pracę, Marek nie miał mu tego za złe.

Helvis stała obok namiotu trybuna. Przywitali się krótkim uściskiem i Skaurus zajął się składaniem namiotu. Malrik pomagał mu jak umiał, dopóki Marek nie kazał mu zejść Z drogi. Jego ręce automatycznie wykonywały kolejne ruchy, którymi przygotowywał namiot do drogi.

— Nawet po tym jak zwyciężyliśmy, nie pomyślisz o przyłączeniu się do nas?

— Rozejrzyj się dokoła — zaproponował Skaurus. — To jedyne „my” jakie znam. Powinnaś to już wiedzieć od dawna.

Na zewnątrz palisady jakiś Namdalajczyk krzyknął głośno. Marek nie potrafił powiedzieć, co to było, ze względu na panujący w obozie hałas, ale wyspiarski akcent był nie do pomylenia.

— Jedyne „my”? — zapytała groźnie Helvis. — A co byś zrobił, gdyby to Soteryk był tam na zewnątrz?

Marek wycisnął powietrze spomiędzy warstw złożonego już namiotu i obwiązał go linką. Pomyślał o tym, czego dokonał jego szwagier tego dnia.

— W tej chwili myślę, że bym go zabił.

Cokolwiek chciała powiedzieć przed momentem, odpowiedź zamarła jej na ustach. Trybun kontynuował ze znużeniem:

— Nie jesteś tu przywiązana, kochanie, ale jeśli zostaniesz ze mną, najprędzej zobaczysz ludzi tu, wewnątrz jako „nas”. Zostań albo nie — jak wolisz. Nie mam czasu na kłótnie.

Przez moment myślał, że brutalność tego co powiedział była dla niej zbyt ciężka do zniesienia. Ale Dosti zaczął się wiercić w jej ramionach — uspokajała go, najpierw podświadomie, potem z prawdziwą czułością. Spojrzała na niego, na Skaurusa, podczas gdy lewA dłonią dotykała delikatnie swojego brzucha.

— Zostanę z tobą — powiedziała w końcu.

Marek tylko odchrząknął. Upychał właśnie zwinięty namiot do swoich bagaży. Jak z wężem połykającym królika, wydawało się to niemożliwe, ale mimo wszystko namiot zniknął w czeluściach plecaka. To samo stało się z jego drewnianym kuferkiem. Stół i krzesło musiały pozostać — nie było czasu ładować je na muła. Zarzucił plecak na ramiona; Rzymianie sami sobie byli mułami.

Helvis miała dziwnie zamyśloną minę. Marek odwrócił sic do niej plecami, ale jej słowa kazały mu wrócić do poprzedniej pozycji.

— Są chwile, kochanie, kiedy tak bardzo przypominasz mi Hemonda.

— Co? Dlaczego? — zapytał zaskoczony. Rzadko rozmawiała z trybunem o ojcu Malrika wiedząc, że na wzmiankę o Hemondzie Marek robił się drażliwy, i pamiętając jak zezłościł się kiedyś, gdy w roztargnieniu nazwała go imieniem swego zmarłego męża.

— Na Wagera, to nie dlatego, żebyś tak się zachowywał! — uśmiechnęła się przypominając sobie, jej oczy złagodniały. Kiedy chciał czegoś ode mnie, śmiał się, wygłupiał, szturcha! mnie w bok, aż w końcu mu ulegałam. — Podniosła brew, patrząc na niego z wyrzutem. — Ty wykładasz rzeczy jak rzeźnik, rzucający kawał miecha na stół, a jak mi się to nie podoba, to do lodu ze mną.

Marek czuł jak się czerwieni.

— Gdzie jest, w takim razie, podobieństwo?

— Znałeś Hemonda. Dopiąłby swego, bez względu na wszystko. I ty także dostaniesz zawsze czego chcesz. Teraz też — westchnęła. — Jestem gotowa.

Legioniści maszerowali ustawieni w czworobok, z kobietami, dziećmi i rannymi w środku. Na-mdalajczycy śledzili ich ruchy, tak jak spodziewał się tego Marek. Bez własnej jazdy nic nie mógł na to poradzić. Uważał zresztą, że i tak będzie miał szczęście, jeśli skończy się tylko na śledzeniu. Sądząc z odgłosów, jakie dochodziły z videssańskiego obozu, Drax pozwalał swoim ludziom dobrze się bawić.

Ci z Videssańczyków, którym udało się uciec z pogromu, przyłączali się do oddziału Skaurusa — pojedynczo i dwójkami, niektórzy pieszo, inni na koniach. Trybun pozwalał im pozostać — wciąż byli żołnierzami, a każdy jeździec mógł się przydać, chociażby jako zwiadowca.

Jeden z nich przyniósł wiadomości o losie Zigabenosa. Pojmany przez Namdalajczyków. Jeszcze jedna z tak wielu rfych wieści; Marek zmartwił się, ale nie był specjalnie zaskoczony. Spodziewał się usłyszeć tego rodzaju rzeczy, bez względu na to czy były prawdziwe, czy też nie. Zapytał żołnierza:

— Skąd wiesz, że tak było?

— No cóż, powinienem o tym wiedzieć. Widziałem to — odparł Videssańczyk. Jego akcent przypominał Markowi Phostisa Apokavkosa. Spojrzał na trybuna z oburzeniem, jak każdy obywatel Imperium, którego słowa podawano w wątpliwość. — Ściągnęli go z konia. Na piekło Skotosa, nie udałoby im się to nigdy, gdyby go wcześniej nie ranili. Ale najpierw dał im nieźle popalić. Niech cholera weźmie wszystkich Namdalajczyków.

— Widziałeś, jak go złapali i nie zrobiłeś nic, żeby mu pomóc? — zahuczał złowieszczo Czerwony Zeprin. Potężny Halogajczyk, przez wiele lat służący w osobistej straży Imperatora, wciąż nosił w sercu żal i wstyd, że nie zginął wraz z pułkiem swoich rodaków, którzy nadaremnie starali się obronić Mavrikiosa pod Maragha. Nie była to jego wina — Imperator odesłał go, by dowodził lewym skrzydłem jego armii. Mimo to, Zeprin obwiniał tylko siebie. Teraz, z toporem w ręku, spoglądał groźnie na umęczonego Videssańczyka.

— I jakiż z ciebie żołnierz, człowieku? Mężczyzna odchrząknął i splunął.

— Żywy — odparował — czyli o niebo lepszy od tego drugiego rodzaju. — Zmierzył Halo-gajczyka zuchwałym spojrzeniem.

Zawsze rumiana twarz Zeprina nabiegła teraz krwią. Ryknął w swoim języku coś, co brzmiało jak syk żaru polanego wodą. Zanim Marek i Videssańczyk zdążyli się poruszyć, uniósł wysoko topór, który z ogromną siłą opadł na hełm nieszczęśnika i rozpłatał czaszkę aż po zęby. Wstrząsany śmiertelnymi drgawkami, upadł na ziemię, martwy zanim jeszcze jej dotknął.

Halogajczyk wyszarpnął z niego swą broń.

— Tchórzliwe ścierwo — mruknął, wycierając ostrze o kępkę trawy. — Żołnierz, który nie pozostanie przy swoim panu, nie zasługuje na nic więcej.

— Mogliśmy się czegoś jeszcze od niego dowiedzieć — powiedział Marek, ale na tym poprzestał. Gdy jakiś większy oddział legionistów łamał szyk i rozbiegał się, jego żołnierze musieli być ukarani: co dziesiąty musiał potem zginąć, by wszyscy mogli z siebie zmyć hańbę tchórzostwa. Zanim podjął służbę, trybun uważał tę karę za odrażającą w swym barbarzyństwie — teraz myśl o niej nie budziła w nim żadnych emocji. Ta zmiana go zawstydziła. Wojna kalała wszystko, czego się dotknęła.


Arandos była ciemnobrązową rzeką, szeroką na kilkaset jardów. Przerzucono nad nią wiele mostów, ale wszystkie były kontrolowane przez ludzi Draxa. Być może, udałoby się ich pokonać, ale to wymagało czasu, którego legioniści nie mieli. Gdyby Drax nie zajmował się uciekinierami z armii Videssos, już dawno by ich dogonił, zamiast dawać im te dodatkowe trzy dni na ucieczkę. Na-mdalajczyk był jak pies, któremu rzucono tyle kości naraz, że nie wiedział, do której ma się zabrać najpierw. Skaurus, z kolei, czuł się jak zając osaczony przez myśliwych.

Choć sam nie wierzył w powodzenie tego planu, porozsyła! Videssańczyków, by zapytali wieśniaków z okolicznych wsi o jakiś bród, rozumując, że ci chętniej będą rozmawiać ze swoimi rodakami niż z obcymi im Rzymianami. Niemal krzyknął z radości, gdy Apokavkos przyprowadził starego chłopa z wielkimi, odstającymi uszami. Ten przeszedł od razu do rzeczy:

— Ile to będzie warte dla ciebie?

— Dziesięć sztuk złota. Po drugiej stronie rzeki — odparł trybun.

— A ty na krzyż, jeśli kłamiesz — dodał Gajusz Filipus. Tubylec podrapał się po głowie, zastanawiając się nad słowami centuriona — Videssańczycy nie znali czegoś takiego jak ukrzyżowanie. Ale groźba dźwięcząca w głosie weterana była jednoznaczna. Mimo to mężczyzna pokiwał głową, zgadzając się na warunki.

Prowadził legionistów na wschód, wzdłuż brzegu Arandos, aż znaleźli się w bezpiecznej odległości od najbliższego mostu. Wtedy zwolnił, rozglądając się po brzegu za jakimś znakiem, nie wspominając jednak, o co mu chodzi. W końcu odchrząknął z satysfakcją:

— No to jesteśwa.

— Gdzie? — dla Skaurusa ten fragment rzeki wyglądał zupełnie tak samo jak każda inna część Arandos.

— Na krzyż z kłamliwym gnojkiem — powiedział Gajusz Filipus, ale po łacinie. Farmer, który zupełnie go nie rozumiał, ściągnął przez głowę długą do kolan tunikę, która była jego jedynym okryciem, i wszedł do rzeki.

Woda sięgała niemal po jego odstające uszy, i Marek zaczął się poważnie zastanawiać, co z nim zrobić. Wieśniak wydawał się jednak zupełnie nie zbity z tropu. Odwrócił się do nich, z mokrym uśmiechem na twarzy.

— Woda po zimie jeszcze całkiem nie zleciała, ale ni ma sie co bać. Chodźcie, głębi już nie będzie.

Trzymając miecz nad głową, trybun poszedł w jego ślady. Jego dodatkowe cale bardzo mu się teraz przydały — woda sięgała mu co najwyżej po szyję. Dwójkami i trójkami, kolejni legioniści wchodzili do wody.

— Nie więcy — ostrzegał przewodnik. — Droga nie jest… yyy… szeroka — przypomniał sobie odpowiednie słowo. Posuwał się naprzód, zbaczając co chwilę to kilka kroków na lewo, to na prawo, to znów przystawał jakby badając stopą dno.

— Niech nas bogowie mają w swojej opiece, jeżeli ci cholerni wyspiarze dopadną nas teraz — powiedział Gajusz Filipus, oglądając się nerwowo. Stąpnął w jakieś głębsze miejsce i zniknął, by wynurzyć się za chwilę, parskając i kaszląc.

— Szlag by trafił… — mruknął.

Marek zadowolony był z poziomu wyszkolenia swoich żołnierzy — pływanie było jedną z najważniejszych części ich treningu. Nawet gdy zdarzyło się komuś zejść z wąskiego brodu, był w stanie sam się wyratować — na szczęście prąd w Arandos nie był zbyt silny. Ostatecznie stracili tylko jednego człowieka — Vaspurakanera, który zniknął pod wodą i utonął, zanim można było do niego dotrzeć. Jak wiadomo, górale byli kiepskimi pływakami — ich rzeki to maleńkie strużki w lecie, rwące potoki wiosną i jesienią, a zamarznięte na kamień tafle zimą.

Kiedy trybun wdrapał się w końcu na południowy brzeg rzeki, videssański wieśniak przywitał go wyciągniętą po zapłatę ręką. Skaurus przyglądał mu się z namysłem, grzebiąc jednocześnie w sakiewce.

— Skąd mogę wiedzieć, że nie pokażesz tego przejścia pierwszemu Namdalajczykowi, który się tu pojawi?

Jeżeli spodziewał się jakichś zapewnień czy obietnic ze stron, Videssanczyka, to musiał się rozczarować. Z wyrachowana szczerością wieśniak odpowiedział:

— Pewnie, że bym pokazał, co by tylko chcieli zapłacić. Ali po co by mieli płacić, jak trzymajo wszystkie mosty? — jego żal był całkiem szczery.

— Posłuchaj tego faceta! — wykrzyknął Senpat Sviodo Sprawdzał właśnie, czy też jego pando-ura nie zniszczyła sic podczas przejścia. — Czy to dziwne, że Videssańczycy ciągle się tłuką między sobą?

— Chyba nie — Marek zapłacił przewodnikowi, który przyjrzał się dobrze każdej monecie, sprawdzając niektóre w zębach, by upewnić się czy rzeczywiście były złote.

— Niezłe — zauważył farmer. — Złamałbym se zęba na tc| jednej Ortaiasa, co żeście mi dali, no ale to tylko jedna.

Z braku jakiegokolwiek innego miejsca, do którego mógłby je schować, włożył monety do ust. Lewy policzek obwisł mu pod ciężarem złota.

— Dżenkuje penknie — wymamrotał niewyraźnie.

Dzieci piszczały i ochlapywały się nawzajem, kiedy ich matki i legioniści przenosili je przez rzekę. Niektóre kobiety także musiały być przeniesione przez żołnierzy — te najniższe, i te, które ze względu na ciążę nie mogły się szybko poruszać. Helvis, wysoka i silna, poradziła sobie bez trudu. Sama niosła Dostiego, a jeden z legionistów zajął się Malrikiem. Jej lniana bluzka i długa, wełniana spódnica przylgnęły wspaniale do jej ciała, kiedy wyszła z wody.

Trybun z żalem oderwał od niej swój wzrok i spojrzał na brzeg, gdzie kilka jardów dalej ludzie Gagika Bagratouni wpatrywali się ponuro w rzekę, opłakując śmierć towarzysza. Ten widok kazał mu spytać wieśniaka:

— Dlaczego nie wbijecie jakichś pali w dno, żeby można było tędy bezpiecznie przejść?

— I żeby każdy wiedział, gdzie to jest? — Tubylec potrząsnął głową, rozbawiony. — Dzięki, ale nie.

— Do czego go używacie, że to taka tajemnica? — zapytał Marek, ale kiedy w odpowiedzi Vi-dessańczyk wyciągnął tylko rękę, dodał pospiesznie: — Nieważne. Nie jestem aż taki ciekawy, żeby znowu ci płacić.

— Nie to nie. — Farmer poczekał aż ostatni z legionistów przekroczył rzekę, po czym ponownie wlazł do wody. Kiedy dotarł do północnego brzegu odkrył, że ktoś przywłaszczył sobie jego tunikę. Marek, który przyglądał mu się z drugiego brzegu, czekał na wybuch złości. Nic takiego się nie stało. Nagi, tak jak go stworzyła matka natura, Videssańczyk zniknął w krzakach, które pokrywały gęsto brzegi Arandos.

— A czemu miałby się przejmować? — powiedział Senpat. Wydął komicznie policzek. — Zostaje mu jeszcze dziewięć sztuk złota, nawet bez tej starej szmaty.


Namdalajczycy dotarli już całkiem daleko od Arandos. Legioniści byli o dwa dni drogi na południe od rzeki, kiedy wyszli prosto na dwóch wyspiarzy, dosiadających swych koni z arogancją i pewnością ludzi, którzy czują się panami wszystkiego, czego doglądają. Ta arogancja zniknęła jak dym na wietrze, kiedy wyjechali zza grupki potężnych dębów i zobaczyli kolumnę Skaurusa. Widział, jak wymienili przerażone spojrzenia. Zaraz potem gnali wściekle przez pole pszenicy, poganiając swoje ciężkie wierzchowce, tak jakby były to konie wyścigowe, kierując się w stronę rzeki.

Marek cofnął się o krok, przez krótką chwilę równie i zaskoczony jak żołnierze Księstwa. Przypomniał sobie, że on i też miał jazdę, spory oddział ludzi Zigabenosa.

— Za nimi! — krzyknął.

Videssańczycy ruszyli z wahaniem, tak jakby nie zdarzyło im t się nigdy wcześniej z kimś walczyć. Okrzyki piechurów dodały im jednak ducha, tak jak i widok uciekających co sił Namdalajczy-ków. Wyspiarze byli już tylko o sto jardów przed pościgiem, kiedy zniknęli za jednym z niskich pagórków.

Żołnierze Imperium wkrótce powrócili, tym razem nadjeżdżając dumnym kłusem. Prowadzili jednego konia, a w rękach trzymali parę kolczug doskonałej roboty i dwa stożkowate hełmy.

— Gdzie drugi koń? — zawołał ktoś.

— Musieliśmy go zabić — odparł jeden z nich.

— Idioci! Partacze! Kupa cholernych niedołęgów! — Videssańczycy uznali te dobroduszne kpiny za pochwały, którymi były rzeczywiście.

— To bardzo dobrze — powiedział Gajusz Filipus. — Znowu mogą czuć się mężczyznami. Będziemy z nich mieli jakiś pożytek.

— Zgadza się — potwierdził Marek. — A swoją drogą, iluż to ludzi może mieć Drax? Miałem nadzieję, że trzyma się Arandos i czeka na ewentualne ataki tego, co mogli uzbierać arystokraci po zachodniej stronie rzeki, ale zdaje się, że to on jedzie prosto na nich. Cokolwiek by o nim mówić, nie poprze staje na małym, co?

— Hmm — starszy centurion zastanawiał się nad jego słowami. — Jeśli za bardzo się rozciągnie, zajmą się nim Yezda, bez względu na to, co my zrobimy.

— To prawda — przyznał Marek, zaniepokojony. Od pól torą roku nawet nie widział żadnego z wojowniczych nomadów. Łatwo było o nich zapomnieć w gmatwaninie wojen domowych, które wstrząsały Imperium. Jednak gdyby nie oni, nie doszłoby do tych wojen, a ich wypady na ziemie Videssos były niczym zwiastuny odległej burzy.

Nie dość odległej powiedział Gajusz Filipus, gdy Skaurus podzielił się z nim swoimi przemyśleniami.

Grupa dębów okazała się znacznie większa niż przypuszczał trybun. Właściwie był to spory las, ciągnący się na wiele mil. Posiadłość jakiegoś arystokraty? — zastanawiał się po cichu. Na wpół dojrzałe żołędzie, ciemnozielone i brązowe, z ostrymi czubkami, chowały się pomiędzy liście o ostrych brzegach. Słyszał dzika grzebiącego w ziemi, gdzieś daleko, miedzy drzewami — wszystkie świnie uwielbiają żołędzie.

Maszerujący legioniści rozgarniali ciemnobrązowe pozostałości po opadłych jesienią liściach. Delikatny szum działał na niego kojąco, jak odgłos morskich fal.

Od głosy kroków, które zupełnie nie harmonizowały z tym miłym dźwiękiem, przywołały Skaurusa do rzeczywistości. Zza kępy drzew, przy których ścieżka zakręcała w prawo, wypadł jakiś mężczyzna. Jego pierś falowała w ogromnym wysiłku. Krew z głębokiej rany na środku czoła spływała na tunikę i mieszała się z kurzem drogi, Przerażenie na jego twarzy zmieniło się w pełną niedowierzania radość, gdy rozpoznał Videssańczyków w towarzyszących Rzymianom jeźdźcach.

— Chwała niech będzie Phosowi! — wysapał. W pośpiechu, wszystko co mówił zlewało się ze sobą:

— Ratunku! Szybko, mój pan, obce diabły, mordują!

— Namdalajczycy? — zapytał Marek. Czy nie było im końca? Gdy mężczyzna przytaknął, rzucił tylko krótko: — Ilu?

Ten rozłożył ręce:

— Najmniej setka — podskakiwał z emocji i radości, nie zważając na swoją ranę. — Na litość Phosa, pospieszcie się!

— Dwa manipuły — zadecydował trybun. Gajusz Filipus posępnie pokiwał głową; ludzie Księstwa nie byli łatwym kąskiem. Skaurus kontynuował na tym samym oddechu: — Blesus, twoi ludzie, tak, i twoi Gagik! — Bagratouni zrozumiał rozkaz, choć Marek mówił po łacinie. Krzyknął coś w swoim gardłowym języku — jego Vaspurakanerzy odkrzyknęli, uderzając włóczniami o tarcze. Kontyngent nakharara był za duży jak na prawdziwy manipuł — stu Namdalajczyków miałoby przeciwko sobie trzy razy większe siły.

Gajusz Filipus potrząsnął rannym Videssańczykiem, który teraz, gdy nie musiał już biec, by ujść z życiem, trząsł się jak galareta.

— Którędy, człowieku? — zażądał weteran.

— W lewo na pierwszym rozwidleniu, potem w prawo na następnym — wykrztusił mężczyzna. Otarł czoło brudnym rękawem, z niedowierzaniem gapiąc się na jasną krew. Potem zgiął się wpół i zwymiotował na drogę. Gajusz Filipus skrzywił twarz ze wstrętem, ale wykrzykiwał głośno rozkazy dla wszystkich żołnierzy.

Marek wyciągnął miecz.

— Biegiem! — krzyknął i dodał — Okrzyk na dziś: Gavras! — Legioniści pognali za nim. Pierwsze rozwidlenie było oddalone zaledwie o jakieś dwa jardy, ale dotarcie do drugiego zajęło im sporo czasu. Czując jak pot spływa mu strumieniem po plecach, Skaurus zaczął się zastanawiać, czy nie przegapili właściwego miejsca. Ale krwawy ślad Videssańczyka upewnił go, że wszystko szło dobrze. Krople krwi na drodze były jeszcze całkiem świeże i wyraźne — mężczyzna musiał biec, jakby Furie deptały mu po piętach.

Rzymianie me byli tak szybcy, ale tempo, które narzucili było wystarczająco ostre, by ich vaspu-rakanerscy towarzysze którzy w większości byli krępymi mężczyznami o krótkich nogach, mieli spore kłopoty z dotrzymaniem im kroku.

— Tam z przodu, za spróchniałym pniakiem — powiedział Gajusz Filipus pokazując ręką. Rzeczywiście, ścieżka wyraźnie się rozdzielała. W głosie starszego centuriona nie było ani śladu za-dyszki. Mógł biec o wiele dłużej niż teraz, bez żadnego kłopotu.

Gdy zbliżali się do rozwidlenia, Marek słyszał już okrzyki i brzęk stali.

— Gavras! — krzyknął, a legioniści odpowiedzieli mu jak echo. Przez moment odgłosy walki ucichły, dając miejsce zaskoczeniu, ale zaraz potem powietrze wypełniły triumfalne okrzyki Vides-sańczyków, przemieszane z rykiem złości i strachu wydobywającym się z gardeł Namdalajczyków.

Legioniści ruszyli do ataku, biegnąc wzdłuż prawej odnogi ścieżki, która prowadziła na niewielką polanę. Garść Videssańczyków, z których czterech dosiadało koni, reszta zaś walczyła pieszo, zepchnięta została do małego kółka przez naciskających twardo namdalajskich jeźdźców. Po obu stronach byli zabici — wyglądało na to, że wyspiarze zbierali się właśnie do ostatecznego ataku, który zmiótłby ich przeciwników.

Kiedy jego manipuł ustawiał się w linii ataku, z przygotowanymi do rzutu pila, nawet flegmatyczny Juniusz Blesus wybuchnął śmiechem.

— Setka? — powiedział do Skaurusa. — Zdaje się, panie, że sprowadziliśmy górę do zabicia muchy.

Jeżeli na polance było więcej niż trzydziestu wyspiarzy, trybun byłby zaskoczony. Ludzie Księstwa wytrzeszczyli oczy na wysypujących się wciąż z lasu legionistów. W końcu facet, który jak podejrzewał Skaurus był ich dowódcą, o czym świadczyło bogate siodło i świetny koń, którego dosiadał, odrzucił do tyłu głowę i zaczął śmiać się jeszcze głośniej niż przed chwilą Blesus.

— Włócznie na ziemię, chłopcy — zawołał do swoich żołnierzy. — Mają nas, nie ma co.

Namdalajczycy wykonali rozkaz, choć niektórzy — zwłaszcza ci najbliżej swoich niedoszłych ofiar — zrobili to z wyraźną niechęcią. Ale Videssańczycy, równie zaskoczeni niespodziewaną odsieczą jak ich wrogowie, z ulgą oparli się o swoją broń ł oddychali ciężko — na pewno nie byli już w stanie atakować. Kapitan najemników podjechał powoli do Skaurusa. Rzymianie stojący wokół trybuna podnieśli ostrzegawczo włócznie, ale wyspiarz nie zwracał na nich uwagi. Wyciągnął swoją tarczę w stronę Skaurusa.

— Uderz raz. Muszę ratować honor — powiedział i Marek puknął w metalową powierzchnię swoim mieczem. — Niezłe uderzenie! Poddaję się! — Ściągnął hełm pokazując, że zdaje się na łaskę trybuna. Jego ludzie uczynili to samo.

Spod hełmu ukazała się uśmiechnięta, piegowata twarz Namdalajczyka. Miał bujne, lekko rude włosy i jak większość jego rodaków, wygalał sobie tył głowy. Tak samo jak wyspiarze broniący drewnianej fortecy na północ od Sangarios, nie miał żadnych skrupułów, gdy chodziło o poddanie się wrogowi — takie rzeczy były częścią życia zawodowego żołnierza.

To samo dotyczyło całego szwadronu, którym dowodził — jeden z żołnierzy, bez cienia wrogości, mówił do Videssańczyków, z którymi przed chwilą walczył:

— Dostalibyśmy was, gdyby ci pieprzeni Rzymianie się tu nie przyplątali. — Służąc z nimi w stolicy, niemal ramię przy ramieniu, Namdalajczycy wiedzieli o legionistach więcej niż ci, którym Rzymianie uratowali właśnie życie.

Skaurus wyznaczył kilku żołnierzy do rozbrojenia wyspiarzy, a potem podszedł do Videssańczy-ków, by pozdrowić ich dowódcę. Szlachetna rasa konia i atmosfera władzy, którą otaczał się niczym ciepłym płaszczem sprawiały, że nietrudno było go znaleźć. Musiał mieć już prawie sześćdziesiątkę, ale była to krzepka sześćdziesiątka. Jego włosy i precyzyjnie przystrzyżona broda były stalowo-szare, i choć był szczupły, ramiona nie uginały się pod ciężarem zbroi.

Błysk ironii pojawił się w jego oczach, gdy oddawał Markowi salut:

— Czynisz mi zbyt wielki honor. To słabszy powinien kłaniać się silniejszemu, nie odwrotnie. Sittas Zonaras, do usług — ukłonił się w siodle. — Jestem spathariosem, jeśli coś ci to mówi.

Już gdy się przedstawiał, trybun doszedł do wniosku, że lubi Zonarasa. W skomplikowanym świecie videssańskich tytułów, spatharios był najmniej określony, ale i tak niewielu arystokratów stać było na żarty dotyczące ich pozycji.

— Słyszałem o tobie, młody człowieku — zauważył Zona ras, najwyraźniej dodając tę ostatnią frazę tylko po to, n, zobaczyć, czy Marek poczuje się urażony. Kiedy jednak nie doczekał się żadnej reakcji, zaatakował ostrzej: — Baanes Onomagoulos miał kilka rzeczy do powiedzenia o tobie, ale wolałbym ci nie powtarzać żadnej z nich — jeden z ludzi arystokraty rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.

— Doprawdy? — powiedział Marek, czujny pod maską obojętności. Nie był zaskoczony tym, że Zonaras znał martwego już rebelianta — Onomagoulos stąd właśnie pochodził. Jednak fakt, że przyznał się on do tej znajomości, był czymś zupełnie różnym — niezwykłym gestem zaufania ofiarowanym człowiekowi, który służył największemu wrogowi Baanesa.

— Onomagoulos rzadko mówił coś dobrego o kimkolwiek — powiedział trybun, a Zonaras przytaknął; jego twarz była teraz zupełnie bez wyrazu, jakby zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Oczy rozjaśniły mu się jednak, gdy Marek kontynuował:

— Myślę, że kalectwo go rozgoryczyło. Nie był taki przed Maragha.

— To prawda — powiedział Videssańczyk. Jakby z ulgą oddalając się od niebezpiecznego tematu, obejrzał się na ludzi Księstwa. — Co z nimi zrobisz? Wydaje im się, że posiadają juz ten kraj tylko dlatego, że ich bandycki wódz tak powiedział.

Po Sangarios — pomyślał Marek ponuro — mają do tego lepszy powód. Zastanawiał się przez kilka sekund.

— Być może Drax wymieni ich za Mertikesa Zigabenosa.

Legioniści musieli wyprzedzić nowiny o bitwie, bo Zonaras zamrugał zdumiony, a jego ludzie aż krzyknęli ze zdziwienia i trwogi.

— Drax ma dowódcę straży? — zapytał Zonaras. — Smutne wieści. Opowiedz mi o wszystkim. Skaurus zdał mu relację z niedawnych wydarzeń. Zonaras słuchał spokojnie, dopóki trybun nie doszedł do zdrady Namdalajczyków, którzy mieli walczyć dla Imperium, a wtedy zaczął przeklinać w bezsilnej złości.

— Niech Skotos zmrozi wszystko, co należy do zdrajców — mruczał, i od tej chwili Marek był pewien, że nie brał on udziału w rebelii Onomagoulosa. Kiedy trybun skończył, Zonaras milczał przez długą chwilę. W końcu zapytał:

— Co teraz zrobisz?

— Co tylko będę w stanie zrobić — odparł Skaurus. — Ile to może być, nie wiem sam. Myślał, że Zonaras parsknie z pogardą, ale videssański arystokrata skinął poważnie głową.

— Masz na karku głowę starego człowieka, żeby wystrzegać się obiecującego słońca Phosa, kiedy nie nosisz go na pasku. — Zonaras podrapał się po kolanie, przyglądając się Skaurusowi. — Wiesz co, cudzoziemcze? Zawstydzasz mnie — powiedział powoli. — To niedobrze, gdy najemnym żołnierzom bardziej zależy na ocaleniu Videssos, niż jej własnym ludziom.

Marek myślał tak samo już od pierwszych tygodni swojego pobytu w Imperium, ale niewielu Vi-dessańczyków się z nim zgadzało. Przyzwyczajeni od wieków do swej potęgi, uważali ją za coś naturalnego — a właściwie było tak do Maragha. Rzymianin, którego ojczyzna wyrosła na potęgę zaledwie półtora wieku przed jego narodzinami, nie był tak pewny siebie.

Zonaras przerwał te rozmyślania, sięgając po jego rękę.

— Wszystko, co mogę zrobić ja i moi ludzie, będzie zrobione — zobowiązał się i uścisnął dłoń trybuna z siłą, która zadawała kłam jego wiekowi. Skaurus oddał uścisk, ale zastanawiał się, jakiej pomocy może oczekiwać od jednego arystokraty mieszkającego prawie w lesie.


Następny dzień marszu był dla trybuna sporym odkryciem, nie tylko dlatego, że cały czas znajdowali się na ziemi Sittasa Zonarasa. Pod wieczór legioniści rozbili obóz obok jego ogromnej willi, która usytuowana była w wąskiej dolinie. Zachodzące słońce okryło wyżynę purpurą na południu i wschodzie.

— Nieźle nam poszło — powiedział Zonaras bez fałszywej skromności.

— Tak, pewnie, wam zwłaszcza — powiedział Gajusz Filipus.

Marek teoretycznie wiedział o wielkich posiadłościach i wioskach, które kontrolowali videssa-ńscy magnaci. Dopiero jednak teraz zaczynał rozumieć, co naprawdę znaczyła ta koni rola. Wokół stolicy burzliwe miejskie życie wyparło gospodarstwa szlachty, a w ziemiach zachodnich, na centralnym płasko wyżu, gleba była zbyt słaba, by można było zgromadzić tam takie bogactwo, jakim cieszył się Zonaras.

Jego posiadłość obejmowała wspaniałe winnice i ogrody, plantację wierzb rosnących przy strumieniu przepływającym obok willi, łąki, na których pasły się konie, osły, krowy, owce i kozy, lasy przeznaczone do wyrębu na drewno i na paszę dla zwierząt, winorośle pnące się w górę rosnących na wzgórzach drzew, i dębowy las, gdzie spotkał najpierw Namdalajczyków a potem Skaurusa, który to las zapewniał karmę z żołędzi nie tylko dzikom, na które polował, ale i jego własnym świniom.

W czasie marszu, trybun widział co najmniej pięć pras do wyciskania oleju z oliwek. Licznych stad pilnowali pasterze — najważniejszy z nich, krępy mężczyzna w średnim wieku, bez najmniejszych oznak służalstwa podszedł do Zonarasa, by się z nim przywitać, po tym jak szlachcic upewnił go z daleka, że długa kolumna maszerujących za nim legionistów to przyjaciele.

— To bardzo dobrze, panie — powiedział mężczyzna. Inaczej musiałbym podburzyć moich wieśniaków. — Podarł kawałek pergaminu, na którym było coś napisane. Pewnie liczba i kierunek marszu intruzów — pomyślał Marek. Nie by! zaskoczony faktem, że szef pastuchów umiał pisać. W Rzymie także człowiek na tak odpowiedzialnym miejscu nie mógł być analfabetą.

Chociaż legioniści, którzy słyszeli groźbę mężczyzny, podśmiewali się z niej, Skaurus brał ją zupełnie na poważnie. Nie śmiał się także Gajusz Filipus. W odróżnieniu od większości Rzymian, wiedział dobrze, co znaczy wojna podjazdowa.

— Wszyscy faceci w tych wioskach, przez które przechodziliśmy, wyglądali tak jakby gotowi byli pójść w ogień za Zonarasem — powiedział do trybuna. — Nie byłoby wesoło, gdyby wskakiwali nam na plecy zza każdego krzaka, a potem znikali w lesie albo w górach, zanim zdążylibyśmy się ruszyć — mówił po łacinie, tak że Zonaras mógł wyłapać tylko swe imię, nic więcej.

Marek zrozumiała co miał na myśli starszy centurion,i nagle zrozumiał także, dlaczego biurokraci w Videssos tak bardzo nienawidzili i tak bardzo bali się arystokracji z prowincji. Potrzeba było dosłownie armii, by zmusić Zonarasa do zrobienia czegokolwiek, czego sam nie życzył sobie robić, a takich jak on było bardzo wielu.

Właściwie nawet armia mogłaby nie wystarczyć, by przywołać Zonarasa do posłuszeństwa. Mógł się bronić nie tylko z pomocą uzbrojonych wieśniaków. Gdy legioniści dotarli do jego rodzinnej siedziby, odkryli że arystokrata miał do swojej dyspozycji grupę pięćdziesięciu zbrojnych strażników. Nie byli to prawdziwi zawodowcy, jako że utrzymywali się głównie z rolnictwa, ale braki w wyszkoleniu i zręczności nadrabiali niezrównaną znajomością terenu i takim samym oddaniem dla swojego pana, jakie pokazał szef pastuchów.

Skaurus wiedział, że kiedyś ci rolnicy-żołnierze służyli przede wszystkim Imperium, i jemu byli przede wszystkim wierni. Ale lata wysokich podatków zmusiły ich do tego, by szukać protekcji u wielkich magnatów, w obronie przed chciwością rządu centralnego. Miejscowi arystokraci, ambitni i potężni, z zadowoleniem przyjęli ich do siebie, chcąc z ich pomocą pozbyć się raz na zawsze jarzma biurokratów ze stolicy. Ci z kolei, aby utrzymać się przy władzy, opłacali wojska najemne, które miały trzymać w ryzach arystokrację… i stąd — myślał Marek, gdy legioniści ustawiali palisadę na usypanym już wale — te nie kończące się wojny domowe; najpierw rebelia Onomagoulosa, a potem Drax. Gdyby nie ciągłe konflikty wewnątrz Videssos, Yezda nie przekroczyliby już dawno temu grani Vaspurakanu, nie wisieliby nad Garsavrą niczym sęp nad dogorywającym zwierzęciem.

— No i cóż z tego? — odpowiedziała Helvis, gdy powiedział jej o tym. — Gdyby Videssos nie zatrudniała najemników, nigdy byśmy się nie spotkali. Chyba że teraz byłbyś z tego raczej zadowolony? — było w jej glosie wyzwanie, ale i smutek. To nie było pytanie retoryczne.

— Nie, kochanie — zaprzeczył dotykając jej dłoni. — Bogowie wiedzą, że nie jesteśmy doskonali, ale w końcu tylko oni są tacy. Albo Phos, jeśli wolisz — poprawił się szybko, widząc jak Helvis zaciska usta. Przeklinał w duchu swój niezdarny język; tak naprawdę nie wierzył w rzymskich bogów, ale mówił o nich po prostu z przyzwyczajenia.

Gajusz Filipus także wysłuchał przemyśleń trybuna.

— Hmm… — powiedział. — Gdyby Videssańczycy nie używali najemników, wytłukliby nas wszystkich, jak tylko pojawiliśmy się w tym zwariowanym świecie.

— No tak… — zgodził się Skaurus. Gajusz Filipus pokiwał głową i odszedł, by zasypać przekleństwami Vaspurakanera który był na tyle głupi, by sikać do strumienia powyżej obozu. Pechowy żołnierz miał przed sobą tydzień sprzątania latryn.

Marek pozostał sam ze swoimi rozmyślaniami. Gajusz Filipus rzadko wtrącał się do jego rozmów z Helvis. Czyżby starszy centurion próbował na swój, nieco nieokrzesany sposób łagodzić spory między nimi? Biorąc pod uwagę jego wrogie nastawienie do kobiet, byłoby to dosyć dziwne, ale żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło trybunowi do głowy. Wymruczał pod nosem sentencję, w archaicznej, rytmicznej grece Helvis spojrzała na niego dziwnie.

— Wszystko co mówisz, mój przyjacielu, trafia w same sedno — przetłumaczył. Wszystko można było znaleźć u Homera.


Żona Zonarasa była posiwiałą już, ale pełną życia, kompetentną kobietą. Na imię miała Thekla. Jego owdowiała siostra, Erythro, mieszkała razem z nimi. Młodsza o kilka lat od Sittasa, była gadatliwa i kapryśna, i miała dar przerywania ciszy i spokoju, którym się napawał, w najmniej odpowiednich momentach.

Erythro nic miała dzieci. Jej brat i Thekla mieli kiedyś córkę i trzech synów. Dziewczyna, Ypatia, przypominała Markowi trochę Alypię Gavra swoją cichą inteligencją. Była zaręczona z jednym z magnatów, mieszkającym w górach na południu Jej przyszły mąż miał, najprawdopodobniej, odziedziczyć ma jatek Zonarasa. gdyż jego jedyny żyjący syn, choć jeszcze młody, chory był na gruźlicę. Znosił swoją chorobę z zadziwiającym spokojem i odwagą, i śmiał się z napadów kaszlu, które wstrząsały jego drobnym ciałem, ale widać już było na nim znamię śmierci. Dwaj starsi bracia, razem z wieloma ludźmi niższego stanu z posiadłości Zonarasa, zginęli pod Maragha, walcząc pod Onomagoulosem.

Pomimo to, Zonaras nie poparł swojego sąsiada, gdy ten zbuntował się przeciwko Thorisinowi Gavrasowi.

— Jak mówi Kalokyres, w czasie wojny domowej rozsądny człowiek siedzi cicho. — Skaurus uśmiechnął się skrycie, słysząc te słowa. Ostatnim człowiekiem, którego znał, a który z zamiłowaniem cytował videssańskiego pisarza, był Ortaias Sphrantzes, pechowy żołnierz… jeśli w ogóle nim był.

Portrety nieżyjących synów magnata, oprawione w czarne ramy, wisiały w jadalni.

— To okropne kicze — powiedziała Markowi Erythro, konfidencjonalnym tonem, którego uwielbiała używać. — Musisz wiedzieć, że moi bratankowie byli bardzo przystojnymi chłopcami.

— Cały twój smak mieści się w twoich ustach, droga siostro — zagrzmiał Sittas Zonaras. Sprzeczali się z Erythro nieustannie, co obu stronom sprawiało niemałą przyjemność. Jeżeli ona mówiła dobrze o winie, on przez następne dwa tygodnie, żeby ją zirytować, pil tylko piwo. Namawiała go, by utopił wszystkie koty, które pojawiały się w domu, ale gdy tylko nie było go w pobliżu, głaskała je i bawiła się z nimi.

W kwestii portretów, Marek skłonny był się jednak zgodzie z Erythro. Porównując je z tym, co malowano w stolicy, uważał że obrazy były dziełem jakiegoś samouka, bez wątpienia tubylca.

Mimo to, podsunęły Markowi pewien pomysł. Kilka dni po tym, jak legioniści rozbili obóz obok willi Zonarasa, podszedł do Styppesa.

— Chciałbym cię prosić o przysługę.

— No to proś — odburknął Styppes, nieuprzejmy jak zawsze. Przynajmniej — pomyślał trybun — nie był pijany.

— Chciałbym, żebyś namalował dla mnie ikonę.

— Dla ciebie? — oczy Styppesa, ginące pod fałdami tłuszczu, zwęziły się podejrzliwie. — A na co niewiernemu święty obraz?

— Na prezent dla mojej pani, Helvis.

— Która jest heretyczką — kapłan wciąż był gburowaty, ale Skaurus miał już przygotowane wszystkie argumenty. Prowadził już kiedyś tę grę z Videssańczykami. Zajęło to trochę czasu i Styp-pes zdążył nadwerężyć nieco swoje gardło, ale w końcu przyznał ponuro, że cześć oddawana odpowiedniemu świętemu mogła doprowadzić nawet heretyków do prawdziwej wiary, to znaczy — jego wiary.

— W takim razie, którego świętego chciałbyś, żebym ci namalował?

Trybun przypomniał sobie świątynię w Videssos, do której chodziła Helvis, kiedy w mieście wybuchły zamieszki przeciw Namdalajczykom.

— Nie pamiętam, jak nazywał się ten święty — powiedział gdy Styppes przygryzał wargę — ale żył on na Namdalen, zanim podbiło je Imperium. Nazywało się to Kalavria, praw da? W stolicy jest świątynia właśnie jemu poświecona, niedaleko od przystani Kontoskalion.

— Aa! — powiedział kapłan zaskoczony, że Marek miał już gotowy wybór. — Wiem, o kogo ci chodzi; to święty Nestorios. Na portretach przedstawiany jest jako łysy starzec z rozdwojoną brodą. Więc heretycy z Księstwa nadal oddają mu cześć, tak? W porządku, będziesz miał swoją ikonę.

— Wielkie dzięki. — Marek zamilkł na moment, po czym dodał: — Przysługa za przysługę. Kiedy znajdę chwilę, mogę pozować do twojego obrazu świętego… Jak też on się nazywał?… Kvel-dulfa, o właśnie.

— Tak, tak. To miło z twojej strony, z pewnością… — powiedział Styppes z roztargnieniem. Trybun myślał, że kapłan zaczynał już planować jak namaluje ikonę, ale kiedy odwrócił się do wyjścia, usłyszał jak ten mruczy do siebie pod nosem: — Na Phosa, ależ mi się chce pić.

Nie po raz pierwszy trybun żałował, że zdolny Nepos nie woli życia w polu od swojej posady nauczyciela teoretycznej traumaturgii w Akademii Videssos.

Przez kilka następnych dni Skaurus był zbyt zajęty, by poświęcać więcej uwagi ikonie czy też Styppesowi. Willa Zonarasa i jego mała prywatna armia wystarczyłyby zapewne, żeby stawić czoło innemu magnatowi, ale trybun nie miał żadnych złudzeń co do możliwości obrony przed zawodowcami Draxa. Legioniści kopali jak borsuki, starając się umocnić swój obóz najlepiej jak tylko potrafili, ale to wcale nie umniejszało zmartwień Markowi. Wiedział dobrze, że nawet najlepsze umocnienia nic tu nie pomogą — po prostu miał za mało ludzi.

Dzięki jeźdźcom Zonarasa mógł śledzić ruchy Namdalajczyków. Każdego dnia ich raporty mówiły o coraz większej liczbie wyspiarzy przeprawiających się na południowy brzeg Arandos, ale na razie nie była to wielka kolumna wojowników, której obawiał się trybun. Ludzie Księstwa rozpoczęli budowę fortecy, o kilka godzin jazdy na północ od dębowego lasu Zonarasa.

— Drax zajęty jest gdzie indziej i nie chce, żebyśmy mu przeszkadzali — powiedział Gajusz Filipus.

Marek rozłożył szeroko ręce, nie mając pojęcia co zamierzał Drax. Nie wszystko, co robił książę Namdalajczyków, miało sens.

— Nie, ale wszystko w końcu działa — jako dobry Rzymianin, bardziej cenił rezultaty niż metody.

Trybun uwolnił jednego ze swoich namdalajskich więźniów, których trzymał na skraju lasu, używając go jako posłańca do Draxa. Miał nadzieję, że uda mu się wymienić jeńców za Mertikesa Zigabenosa. Ich piegowaty kapitan, który nazywał siebie Persie Rybihak, od zakrzywionej blizny na ramieniu, powiedział Markowi w zaufaniu:

— Żaden problem. Myślę, że będziemy wolni nie później niż za tydzień. Trzydziestu naszych zawsze będzie znaczyło więcej niż jeden videssański generał.

Czekając na dzień wymiany, wyspiarze ochoczo pomagali legionistom — nawet jako ich jeńcy, rozumieli się z Rzymianami doskonale.

Wracając do willi Zonarasa, Marek ujrzał zadziwiającą scenę — Styppes chodził na czworaka po ogrodzie magnata, odwracając liście sałaty i przyglądając im się badawczo.

— Czego szukasz? — zawołał do kapłana ciekawy, jakież to zioła przydatne w medycynie rosną obok sałaty. Zamruga! ze zdziwienia, gdy Styppes odparł:

— Potrzebuję parę tłustych ślimaków. O, jest! — kapłan schował swój łup do małej torebki.

— Teraz rozumiem — roześmiał się trybun. — Ślimaki, sałata i już jest dobry obiad. Ugotujesz do nich jakieś jaja?

Styppes sapał z wysiłku, podnosząc się na nogi. Spróbował zetrzeć błoto, które przyczepiło siędo jego niebieskiej szaty, ale poddał się po chwili.

— Nie, kapuściany łbie. Muszę je mieć, żeby dokończyć wizerunek świętego Nestoriosa — uczyni! znak Phosa na piersi.

— Ślimaki? — Marek słyszał niedowierzanie, które wypełniało jego glos.

— No to chodź i zobacz sam, szyderco. — Zastanawiając się, czy Styppes nie nabija go właśnie w butelkę, Rzymianin ruszył do jego namiotu.

Przykucnęli obok siebie na brudnej podłodze. Styppes zapalił świeczkę z łoju, która wypełniła małe pomieszczenie zapa chem palonego tłuszczu. Kapłan pogrzebał w swojej torbie, wyciągając z niej w końcu wielką muszlę z ostrygi.

— Dobrze, dobrze — powiedział do siebie. Wyjął jednego ślimaka z mniejszej torebki i przytrzymał go nad płomieniem świecy. Nieszczęsny mięczak zaskwierczał tylko i wydzielił jakąś gęstą, przezroczystą maź. Gdy zaczęła skapywać, Styppe? zbierał ją do muszli. Ten sam los spotkał i drugiego ślimaka.

— Rozumiesz? — spytał kapłan, podstawiając Skaurusowi muszlę pod nos.

— Noo… nie — przyznał się trybun, bardziej poruszony cierpieniem ślimaków, niż byłby po kilku bitwach.

— No to zrozumiesz. — Styppes wylał maź na niewielką marmurową płytkę i dodał do niej sproszkowane złoto. — Będziesz mi musiał za to zapłacić, i to starymi monetami — ostrzegł Skaurusa. Potem dołożył jeszcze białawy proszek: Ałun — trochę żywicy, i wymieszał wszystko mosiężnym tłuczkiem. — No, teraz jesteśmy gotowi. Będziesz zachwycony — powiedział. Wyjął parę pędzli z futra borsuka. Jeden był tak mały, że włosie umocowane zostało w gęsim piórze, drugi, nieco większy, miał już drewnianą rączkę.

Marek wciągnął powietrze z zachwytu, kiedy zobaczył ikonę po raz pierwszy. Szkice Styppesa świadczyły o jego talencie, ale to były tylko szkice. Delikatne kolory i doskonała linia, twarz świętego Nestoriosa ascetyczna, ale pełna dobroci, subtelne cienie na jego niebieskiej szacie, długie szczupłe dłonie wzniesione w geście błogosławieństwa, co przypominało trybunowi zapierającą dech w piersiach mozaikę z wizerunkiem Phosa, w Wysokiej Świątyni w stolicy.

— Prawie uwierzyłem w twojego boga — powiedział, a była to dla niego najwyższa pochwała.

— Właśnie po to są ikony, żeby pouczać ignorantów i prowadzić ich do prawdziwej cnoty — odparł kapłan. Jego pulchna dłoń poruszała się równie zręcznie jak dłoń jubilera. Zamoczył maleńki pędzelek w złotym pigmencie rozlanym na marmurowej płytce. Choć gdy pracował, trzymał ikonę blisko przy twarzy, jego pismo było bardzo eleganckie; pozłacane litery, nawet wilgotne, błyszczały i iskrzyły w bladym świetle łojowej świeczki.

— Święty Nestorios — przeczytał Marek. Styppes użył teraz większego pędzla, by namalować nad głową świętego promieniste koło ze złota.

— Tak przedstawiamy słoneczną tarczę Phosa, by pokazać bliskość świętego człowieka i dobrego boga — wyjaśnił, ale trybun już się domyślił znaczenia aureoli.

— Mogę? — spytał, a kiedy Styppes skinął głową, wziął drewnianą tabliczkę w ręce. — Kiedy będę mógł to zabrać? — zapytał, już się niecierpliwiąc.

Choć raz, uśmiech Styppesa nie był ani kwaśny, ani złośliwy:

— Dzień na wyschnięcie złocenia, potem dwie warstwy werniksu, do zabezpieczenia koloru. — Podrapał się po swojej łysej głowie. — Powiedzmy, cztery dni.

— Szkoda, że nie wcześniej — westchnął Marek. Wciąż nie był przekonany do videssańskiej sztuki symbolu i alegorii, ale niewątpliwie w obdarzonych wielkim talentem rękach Styppesa, miała ona potężną siłę.

Kapłan zażądał ikony z powrotem i ustawił ją tak, by mogła bezpiecznie schnąć.

— Dobra — powiedział zmieniając nagle zachowanie. — Gdzież ja to rzuciłem te ślimaki? Twój pomysł na obiad nie by! taki zły, cudzoziemcze. Masz może trochę czosnku?


Laon Pakhymer pojawił się w obozie legionistów niczym deus ex machina w rzymskiej sztuce — nikt go wcześniej nie widział, aż nagle, po prostu tam był. Przesłał Skaurusowi pozdrowienie — jakieś niedbale machnięcie ręką, które między jego niewymagającymi rodakami uchodziło za salut. Gdy trybun spytał, jak udało mu się przejechać nie tylko przez gęsto rozstawione posterunki ludzi Zigabenosa, ale także przez straże Namdalajczyków, odparł niedbale:

— Są sposoby — i przyłożył palec do prawej strony nosa.

— Założę się, że przejechałeś brodem tego starego wieśniaka! — wykrzyknął Sekstus Minu-cjusz.

— Czyż nie jest bystrym młodzieńcem? — powiedział Pakhymer z łagodną ironią. — A jeśli tak, to co?

— Ile wziął od ciebie? — zapytał Gajusz Filipus. Khatirsh wzruszył ramionami z rezygnacją. — Dwanaście sztuk złota.

Starszy centurion zakrztusił się winem.

— Na świętą dupę Jowisza! Powinieneś tam wrócić i zabić gnojka! Za nas wszystkich dostał tylko dziesięć.

— Być może — odparł Pakhymer. — Ale wy nie jechaliście prosto z Kyzikos. — Wyglądał na nadzwyczaj zadowolonego z siebie, jak kot, który wiedział gdzie znaleźć krem.

— A co to za różnica skąd się wra… — Marek przerwał w pół słowa, ze zdumieniem na twarzy. W Kyzikos mieściła się mennica Imperium. Nikt w tym świecie nie słyszał o Midasie ale w Kyzi-kos Khatrishe mogli być całkiem bliscy spełnienia jego marzeń. Trybun nawet nie pomyślał o tym, żeby wypomnieć im grabież złota Imperium — nauczył się już, że najemnicy służą przede wszystkim sobie. Powiedział tylko:

— Drax chyba by was za to nie polubił.

— Tym gorzej dla Draxa. Chociaż masz rację; rzucił przeciwko nam spore siły, no i w końcu udało mu się na;. odciągnąć, ale kieszenie mamy pełne. Nigdy nie miałem jeszcze takiej wypłaty.

Jego naznaczona ospą twarz była brudna, broda nabita kurzem i skołtuniona, ubranie poszarpane i złachmanione, ale mimo to był szczęśliwy. Gajusz Filipus gapił się na niego z nieukrywaną zazdrością.

— Nic dziwnego, że Namdalajczycy tak łatwo nam odpuścili, kiedy musieli zająć się Kyzikos — stwierdził Minucjusz.

— Jest tak, jak myślałem — powiedział do Skaurusa Gajusz Filipus. — Ale Drax robi błąd, zajmując się najpierw skarbem Kiedy na razie przeciwnicy są daleko, pieniądze wpadają mu w łapy, ale jeżeli weźmie złoto, a nas zostawi w spokoju, możemy znaleźć sposób, żeby mu je odebrać.

— On nie ma złota — zauważył Pakhymer. — Ale rozumiem, o co ci chodzi. Mam pewien plan, który rozrusza starego Draxa.

— Co chcesz zrobić? — spytał Marek z zainteresowaniem Pomimo swoich słabości, ten Kha-trish był inteligentnym i pomysłowym żołnierzem.

— Och, już to zrobiłem. — Pakhymer wydawał się zadowolony ze swojego sprytu. — Rozpuściłem trochę złota z Kyzikos tam, gdzie to się przyda najbardziej. Jest w drodze na centralny płaskowyż. Jeżeli przeklęci wyspiarze zajęci będą walką z Yezd, nie będą mogli bić się z nami.

Trybun otworzył usta ze zdumienia.

— Coo? Przekupiłeś nomadów, żeby zaatakowali Draxa?

— My też biliśmy się z nimi parę lat temu. Co w tym złego? — Pakhymer jednocześnie bronił się i atakował. — Walczyliśmy z wyspiarzami w zeszłym roku, kiedy służyli Ortaiasowi, i teraz znowu. Dwie wojny naraz to za dużo.

— Jest pewna różnica — upierał się Marek. — Drax jest naszym wrogiem, to prawda, ale nie złośliwym i podłym, tylko Żądnym władzy. A nomadzi zabijają dla samej przyjemności zabijania. Przypomnij sobie, co widzieliśmy w drodze do Maragha i potem. — Pamiętał dobrze podarunek Avshara, który wtoczył się do obozu legionistów po bitwie… głowę Mavrikiosa Gavrasa.

Pakhymer zarumienił się, być może myśląc o tym samym, ale odpowiedział:

— Każdy kto próbuje mnie zabić, jest dla mnie podłym człowiekiem, a wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. I uważaj na to, jak wymawiasz słowo „nomada”, Skaurus. Moi ludzie pochodzą z tego samego stepu co Yezda.

— Przepraszam — powiedział trybun od razu, oddając mały punkt po to, by móc zająć się znowu tą ważniejszą sprawą. — Miej więc na uwadze, że gdy raz zaprosisz no… eee… Yezda na niziny; nawet jeśli rzeczywiście poradzą sobie z Draxem, to jednak grozi to nową nieustanną wojną; tym razem, żeby się ich stąd pozbyć.

— Czy to źle? Do czego by Videssańczykom potrzebni byli najemnicy, gdyby nie było z kim walczyć? — Pakhymer patrzył na niego dziwnie, tym samym spojrzeniem, jakie widział kilka razy u Helvis.

Westchnął. Zupełnie niechcący, Khatrish dotknął podstawowej różnicy między sobą a Skauru-sem. Dla Laona Pakhymera Imperium było pracodawcą i niczym więcej — jego los nic dla niego nie znaczył, chyba że wiązało się to jakoś z jego własnymi interesami. Ale Marek postrzegał Vides-sos, pomimo jego wad, jako coś wartego zachowania z innego względu. Było tym, i to od wielu stuleci — do czego dążył Rzym — gwarancją pokoju i spokoju dla ludzi, którzy żyli w jego granicach. Chaos i zniszczenie, które nastąpiłyby po jego upadku, napełniały go przerażeniem.

Jak mógł wytłumaczyć to Pakhymerowi, który dla chwilowi go triumfu pozwalał dwóm wilczym bandom gryźć się nad ciałem Videssos uważając, że wyświadcza w ten sposób przysługę? Marek westchnął znowu — nie, nie widział na to sposobu Tu właśnie jego kłótnia z Helvis stykała się z groźną rzeczywistością. Khatrish spustoszyłby kraj i nazwał to pokojem.

Jego nastrój polepszył się nieco, kiedy zebrani zmienili temat. Pakhymer zamierzał sprowadzić wszystkich swoich ludzi na południowy brzeg Arandos — to zapewniłoby Rzymianom zwiadowców i kawalerię, której tak bardzo potrzebo wali. Gdyby Thorisin zdołał zebrać nieco wojska, które zajęło by Draxa na północy, być może legioniści nie zostaliby całkiem wybici. I gdyby Gajusz Filipus zrobił z tymi półprofesjonalistami z Videssos to samo, co Sertorius zrobił kiedyś z Hiszpanami, mogli się jeszcze nieźle naprzykrzyć wyspiarzom Gdyby, gdyby, gdyby…


Był tak zajęty swoimi zmartwieniami, że gdy skończyło się zebranie oficerów, przeszedł obok Styppesa jakby ten by I powietrzem.

— To mi się podoba — powiedział gruby kapłan. — Zrób komuś przysługę, a potem przyjrzyj się, jakież to podziękowanie dostaniesz.

— Hę? — rozpogodził się Skaurus. — Więc już jest gotowe? — zapytał ciesząc się, że może się zająć czymś innym niż tylko najazdem Namdalajczyków.

— Ano tak, jest. Teraz mnie widzisz, co? — Marek za chował spokój i postanowił nie odpowiadać na wymówki. Cokolwiek mówił do kapłana, tamten obracał to przeciwko niemu. Styppes wymamrotał coś w swoją brodę i powiedział:

— No dobrze, chodź ze mną, chodź.

Kiedy trybun miał już ikonę w swoich rękach, nie szczędził kapłanowi pochwał, i nie była to tylko czysta uprzejmość. Styppes był kłótliwy i za bardzo lubił wino, ale jego ręce obdarzone były nie tylko mocą uzdrawiania. Niewzruszony zachwytami Skaurusa, zaczął mówić:

— Powód, dla którego marnuję swój talent dla jakiejś heretyckiej dziwki… — ale Skaurus uciekł, zanim przemowa rozpoczęła się na dobre.

Znalazł Helvis siedzącą pod drzewem, na zewnątrz obozu. Cerowała tunikę. Podniosła głowę, kiedy do niej podszedł. Gdy zobaczyła, że chce usiąść obok niej, wbiła igłę w koszulkę, która należała do Malrika, i odłożyła ją na bok.

— Witaj — powiedziała chłodno; nie starała się ukryć żalu ł złości na trybuna za to, że nie stanął po stronie jej rodaków przeciwko Videssos. Marek był już znużony tym, jak ciągle polityka wkradała się między ich dwoje.

— Witaj. Mam coś dla ciebie. — Słowa wydawały się płaskie i niezręczne, gdy tylko wychodziły z jego ust. Z nagłym ukłuciem wstydu zdał sobie sprawę, że miał za małe doświadczenie w mówieniu takich rzeczy. Zbyt mało myślał i robił dla Helvis, oprócz chwil, w których walczyli ze sobą.

— Co takiego? — ton jej głosu wciąż był neutralny. Myśli pewnie — zgadywał posępnie Marek — że mam dla niej bieliznę do zacerowania.

— Proszę, zobacz sama. — Jego głos, ze zmieszania, stał się gruby i chropowaty, kiedy podawał jej ikonę.

To, jak rozszerzyły się jej oczy, upewniło go, że jego domysły były aż zbyt bliskie prawdy.

— To dla mnie? Naprawdę? Skąd to masz? — nie oczekiwała wcale odpowiedzi. Przemawiało teraz przez nią zaskoczenie. — Dziękuję ci bardzo! — uścisnęła go jedną ręką, nie chcąc odkładać obrazu, po czym uczyniła znak Phosa na piersi.

Jej radość jednocześnie cieszyła Marka i budziła w nim skruchę. Z jednej strony był szczęśliwy, że udało mu się ją zadowolić, ale z drugiej wiedział dobrze, że powinien był o tym pomyśleć dawno temu. Źle jej odpłacał za miłość i lojalność, bo z jakiej innej przyczyny zechciała z nim zostać, pomimo tak wielu różnic? On także myślał o niej nie tylko jako o nocnej przyjemności. Miłość — pomyślał niezbyt oryginalnie — jest bardzo dziwna.

— Kto to jest? — zażądała Helvis, przerywając jego rozmyślania, ale na tym samym oddechu kontynuowała: — Nie, nie mów mi, niech sama zgadnę. — Jej wargi poruszały się bezgłośnie gdy odczytywała, litera po literze, złoty napis Styppesa. W ciągu niecałych trzech lat Marek, już znający biegle w mowie i w piśmie dwa języki, nauczył się czytać po videssańsku o wiele lepiej od niej.

— Nes-to-ri-os — odczytała sylabizując, a potem całość: — Nestorios! Święty z wyspy! Jak ty go zapamiętałeś?

Trybun wzruszył ramionami, nie chcąc się przyznać, że to Styppes znał to imię, a nie on. Nie czuł jednak wyrzutów sumienia; gdy chodziło o wiarę, której nie wyznawał, wystarczającą zasługą było zapamiętanie, że taki święty w ogóle istniał.

— Bo wiedziałem, że jest dla ciebie ważny — powiedział, a delikatne dotknięcie jej ręki upewniło go, że to była właśnie ta odpowiedź.


Strażnicy przyprowadzili do Skaurusa dwóch Namdalajczyków.

— Przyszli z białą flagą, panie — wyjaśnił Rzymianin. I poddali się naszym posterunkom w dębowym lesie.

Ludzie Księstwa pozdrowili trybuna ponurym salutem, choć jeden z nich wyglądał na szczególnie nieszczęśliwego. I nic dziwnego — pomyślał Marek — był to ten sam człowiek, którego wysłał do Draxa z ofertą wymiany.

— Witaj, Dardel — powiedział. — Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę.

— Ani ja ciebie — odparł Dardel żałobnym tonem.

Drugi Namdalajczyk zasalutował ponownie. Skaurus widział już tę przystojną twarz z zadartym nosem, na prawym skrzydle armii Draxa pod Sangarios. Teraz oficer wyglądał elegancko, w jedwabnym płaszczu i pozłacanym hełmie.

— Baili z Ecrisi, do usług — przedstawił się, a jego videssański był niemal bez śladu wyspiarskiego akcentu. — Pozwolę sobie wyjaśnić. Mimo że mój suzeren, wielki książę i protektor Drax musi odrzucić wspaniałomyślną propozycję, uważał on za swój obowiązek odesłać ci osobę twojego więźnia.

Więc Drax ma nowy tytuł, tak? No cóż, nieważne — pomyślał Marek — mógł siebie nazywać jak tylko zechciał.

— To bardzo szlachetnie z jego strony — powiedział trybun. Ukłonił się w stronę Baili. Nie chcąc być mniej szczodry od Draxa, dodał: — Oczywiście Dardel będzie mógł z tobą wrócić, kiedy stąd wyjedziesz.

Baili i Dardel znowu się ukłonili, ten drugi widocznie szczęśliwy. Skaurus spytał:

— Dlaczego wielki książę odrzuca moją propozycję? Nie Jesteśmy tu specjalnie bogaci, ale jeśli oprócz uwolnienia Jego ludzi chce jeszcze okupu za Zigabenosa, zrobimy co w naszej mocy.

— Źle pojmujesz intencje wielkiego księcia i protektora, panie — odparł Baili. Marka nagle zaniepokoił jego uśmiech; wyraźnie wiedział o czymś, o czym trybun nie miał pojęcia. Namdalaj-czyk kontynuował, wciąż się uśmiechając: — Problem polega na tym, że będąc lojalnym oficerem mojego pana Zigabenosa, nie może zmusić go do wymiany, której ten sobie nie życzy.

— Co?! — wybuchnął Marek, zbyt zaskoczony, by trzymać się uprzejmych formułek. — Co to za farsa?

Baili sięgnął pod swój płaszcz. Strażnicy warknęli coś ostrzegawczo, ale on wyciągnął tylko zapieczętowany zwój pergaminu.

— To wyjaśni wszystko lepiej ode mnie — powiedział, wręczając go Skaurusowi. Trybun przyjrzał się pieczęciom. Jedną z nich znał: słońce odciśnięte w złotym wosku, znak Imperium Videssos. Druga pieczęć była zielona, i przedstawiała dwie kości do gry w kielichu wina. To musiał być znak Draxa. Skaurus złamał pieczęcie i rozwinął pergamin.

Wysłannik wielkiego księcia przyglądał się jego egzotycznemu strojowi.

— Nie wiem, panie czy czytasz po videssańsku. Jeśli nie, byłbym zaszczycony…

— Czytam — przerwał szorstko Marek i zabrał się do tego. Od razu rozpoznał styl Draxa; wielki książę używał języka Imperium w równie wyszukany sposób, jak najlepsi videssańscy dostojnicy. Była to tylko część tego, co czyniło go tak śmiertelnie groźnym przeciwnikiem; zbyt łatwo przejmował i naśladował atuty Imperium, nie wyłączając, co w miarę czytania Skaurus widział coraz wyraźniej, umiejętności prowadzenia podstępnej polityki.

Dokument nie był długi ani nie potrzebował takim być. W czterech skomplikowanych i poskręcanych do niemożliwości zdaniach, proklamował on Mertikesa Zigabenosa prawowitym Au-tokratorem Videssańczyków, nazywał wielkiego księcia Draxa jego „poważanym naczelnym wodzem i Protektorem Królestwa”, nawoływał wszystkich obywateli i „żołnierzy, zarówno Videssa-ńczyków, jak i obcokrajowców” do popierania nowo deklarowanego reżimu i groził wyjęciem spod prawa i utratą mienia w przypadku odmowy. Sygnatur;. Draxa, wykaligrafowana wymyślnym odręcznym pismem z wielkim zakrętasem pod spodem, dopełniała proklamacji Zigabenos był najwyraźniej nieobecny.

Marek przeczytał wszystko raz jeszcze, przeklinając wielkiego księcia przy każdym słowie. Trzeba być geniuszem intrygi, żeby narobić tyle szkody jednym kawałkiem pergaminu. Podstawiając videssańską marionetkę, pozbywał się piętna najeźdźcy i ostatecznie kompromitował Zigabenosa w oczach Thorisina Gavrasa. Imperator nie mógł być pewny, czy Zigabenos nie współpracuje z Draxem z własnej woli Zigabenos, choć sam nie był nigdy intrygantem, z pewności;; sam to zrozumie — i rzeczywiście może pomóc wielkiemu księciu, ze strachu przed tym co się stanie, gdy rewolta Draxa upadnie. Trybun czuł, jak zaczyna go boleć głowa. Im więcej myślał, tym gorzej przedstawiały się sprawy.

Zwinął pergamin, by oddać go Baili. Dwie części rozerwanej pieczęci Draxa doskonale do siebie pasowały. Przynajmniej wybierając swój herb — pomyślał Skaurus — pozostał Namdalajczykiem; ludzie Księstwa uwielbiali hazard.

Baili uśmiechnął się chytrze, kiedy powiedział to głośno.

— Przyjrzyj się dobrze.

Trybun spojrzał jeszcze raz na pieczęć, zaklął głośno i rzuci! pismo na podłogę, bo jakie kości mogły pływać w kielichu wina, jak nie kości szulera?

Загрузка...