XI

Posłaniec? — powtórzył Marek. Phostis Apokavkos przytaknął. Trybun wymamrotał coś pod nosem, wyraźnie zły, w końcu wybuchnął: — Nie chcę widzieć żadnego cholernego posłańca! Przynoszą tylko złe wieści. Jeśli nie przyjeżdża od samego Phosa, to mówię ci, że zjem go bez soli. A jeśli to jakiś głupkowaty magnat chce się poskarżyć, że moi żołnierz zwędzili mu parę owiec, to niech sam tu przyjdzie. Apokavkos uśmiechnął się, słysząc te świętokradcze słowa.

— Od pierwszego po Phosie, panie — powiedział powoli po łacinie. Choć wyznawał religię Imperium, zachowywał się jak Rzymianin, po tym jak ci przyjęli go lepiej niż jego rodacy. Potarł swój długi, gładko ogolony podbródek. — Od Imperatora.

— Od Thorisina? — ożywił się Marek. — Już myślałem, że o nas zapomniał. Szybko, przyprowadź go tu.

Apokavkos zasalutował i wybiegł z biura gubernatora prowincji. Krople deszczu bębniły o szybę za plecami trybuna.

Posłaniec wszedł do środka kilka minut później. Pomimo podróżnego, skórzanego kapelusza z szerokim rondem, jego włosy i broda były kompletnie przemoczone. Błoto niemal całkiem pokrywało wysokie do kolan buty. Śmierdział mokrym koniem.

— Paskudna pogoda — zauważył Marek ze współczuciem. — Może trochę gorącego wina? Gdy mężczyzna przytaknął z wdzięcznością, Rzymianin zapalił świeczką olej z oliwek, którym wypełniony był niewielki palnik ustawiony na rogu stołu. Postawił na nim miedziany dzbanek z winem, owinął dłoń kawałkiem szmatki i kiedy było już gorące, ściągnął z płomienia i rozlał wino do kielichów.

Wysłannik Imperatora trzymał puchar przy twarzy, wdychając głęboko aromatyczną parę. Wypił wszystko jednym haustem, by napełnić żołądek czymś gorącym.

— Nalej sobie jeszcze — powiedział Marek, popijając swoje wino. — Teraz będziesz mógł już spokojnie się napić.

— Serdeczne dzięki. Jeśli pozwolisz, wezmę na chwilę tę szmatkę. O, dzięki raz jeszcze. — Vi-dessańczyk nalał i znowu zaczął, tym razem o wiele wolniej. — Taak? Teraz lepiej. Szkoda tylko, że mój biedny koń nie może zrobić tego samego.

Skaurus poczekał, aż kurier odstawi pusty kielich, po czym zapytał:

— Masz coś dla mnie?

— W rzeczy samej. — Mężczyzna podał mu tulejkę z nasączonego olejem jedwabiu, zamkniętą z obu stron drewnianymi korkami i zalakowaną pieczęcią Imperatora. — Wodoszczelny, rozumiesz?

— Tak.

Marek złamał pieczęć i rozwinął pergamin, który był w środku. Rozłożył go na wypolerowanym marmurowym blacie i by nie się nie zwijał, przyłożył z jednej strony kielichem, a z drugiej rogiem liczydła.

Skaurus od razu rozpoznał wyraźne, zdradzające siłę charakteru pismo Imperatora. Styl listu także był typowy dla Gavrasa — prosty i bezpośredni, zupełnie różny od okraszonych retorycznymi zawijasami wywodów Draxa.

„Thorisin Gavras, Autokrator, do swojego kapitana, Marka Emiliusz Skaurusa. Pozdrawiam cię. Dzięki nieskończonej głupocie jakiegoś gryzipiórka, twój ostatni list nie opuścił miasta i czekał na mój powrót, więc mam go w rękach dopiero teraz. Mogę ci tylko powiedzieć — dobra robota. Przysłużyłeś mi się lepiej, niż mogłem oczekiwać. Wysłałem część twoich namdalajskich więźniów, żeby nacieszyli się zimą w garnizonie na Astris, a resztę wymienię za moich ludzi pojmanych przez tych bandytów. To zajmie nieco czasu, bo zepchnąłem ich z kontynentu na Opsikon i nieźle ich przetrzepałem, choć piraci i tak napadają jeszcze na nasze wybrzeże. Kiedy tylko będę mógł, wyślę Garsavranom złoto, które od nich pożyczyłeś — mam nadzieję, że wziąłeś jakieś kwity”. Trybun uśmiechnął się przy tej szelmowskiej aluzji do jego krótkiej biurokratycznej kariery. Czytał dalej: „Przywieź tu Draxa i innych przywódców buntu jak najszybciej i weź z sobą tylko tylu ludzi, ilu trzeba, żeby ich upilnować — nie osłabiaj załogi w Garsavrze bardziej niż musisz. Oddział z jeńcami poprowadź sam, żebym mógł cię odpowiednio wynagrodzić — twój zastępca jest wystarczająco sprytny, żeby poradzić sobie bez ciebie. Napisano w mieście Videssos, dziewiętnastego dnia jesieni”.

Marek policzył szybko i spojrzał na posłańca.

— Sześć dni, tak? Niezły czas w taką pluchę.

— Dziękuję, panie. Czy będzie jakaś odpowiedź?

— Nie, nie ma sensu. Będziesz w stolicy tylko kilka dni wcześniej niż ja. Powiedz Jego Wysokości, że wykonam rozkazy. To powinno wystarczyć.

— Dobrze, zrobię to. Czy mógłbym cię prosić o jakieś suche ubranie?


— Tak, to nie powinna być trudna służba — powiedział Gajusz Filipus. — Yezda nie będą się specjalnie ruszać w taką pogodę, chyba że nauczą te swoje koniki pływać. — Sardoniczny uśmiech rozjaśnił jego twarz. — A skoro o tym mowa, będziesz miał wesołą podróż przez to bagno, co?

— Nawet mi o tym nie przypominaj — odparł Marek.

Tęsknił za dobrą rzymską drogą; szeroką, zabezpieczoną na poboczach, tak by nie dostał się na nią śnieg i błoto, porządnie wybrukowaną płaskimi, kwadratowymi kamieniami osadzonymi na betonie. Każdej jesieni i wiosny, kiedy zaczynały się ulewne deszcze, błotniste drogi Videssos zamieniały się w głębokie trzęsawiska. To, że prościej było przejechać po nich konno niż wybrukować, nie przemawiało wcale do trybuna i nie zmieniało faktu, że na kilka miesięcy w roku stawały się bezużyteczne.

— Dwa tuziny wystarczą? — spytał starszy centurion.

— Do pilnowania czterech ludzi? No, niechby nie wystarczyły. A z kobietami, dziećmi i całym tym majdanem, będziemy wyglądali na dostatecznie silnych, żeby odstraszyć bandytów. Zresztą, oni też muszą się taplać po pachy w tej brei. Poza tym mam rozkazy, a Thorisin się nie myli — to ty będziesz potrzebował żołnierzy bardziej ode mnie. Przepraszam, że zabieram ci Blesusa.

— Nie ma za co przepraszać. Większość twoich ludzi jest z jego manipułu, więc on ich najlepiej zna. A jak go nie będzie — kontynuował Gajusz Filipus, praktyczny jak zawsze — będę mógł na chwilę awansować Minucjusza. Na pewno sobie poradzi.

— Masz rację. Ten chłopak nadaje się na centuriona. — Skaurus uśmiechnął się do weterana. — Ty też na chwilę awansujesz.

— Taak, rzeczywiście. Nie pomyślałem o tym wcześniej, ale będę pamiętał, kiedy przyjdzie do wypłaty, obiecuję.

— A niech cię! — roześmiał się trybun.


Deszcz lał grubymi strugami, ściągany niemal do poziomu przez wściekły północny wiatr. Dlatego też, kiedy mała procesja z namdalajskimi jeńcami opuszczała Garsavrę, tylko kilku mieszczan przyszło na nich popatrzeć. Senpat i Nevrata Sviodo jechali przed głównym oddziałem legionistów jako zwiadowcy. W środku natomiast szli czterej wyspiarze, którzy na rozkaz Skaurusa wciąż mieli zasłonięte oczy. Za nimi kroczyły muły i osły z bagażami rodzin legionistów, a Juniusz Blesus prowadził tylną straż złożoną z pięciu żołnierzy.

Legioniści przechodzili właśnie obok cmentarza na przedmieściach Garsavry, kiedy trybun obejrzał się do tyłu i dojrzał za ścianą deszczu niewyraźną sylwetkę samotnego jeźdźca podążającego ich tropem.

— Kto to jest? — zawołał do Blesusa.

Wyjący wiatr poniósł ze sobą odpowiedź młodszego centuriona. Po raz setny wycierając twarz, Marek zaczerpnął powietrza, by krzyknąć jeszcze raz.

Zanim zdążył to zrobić, głośno chlupocząc podjechał do niego Styppes. Siedział okrakiem na małym, chudym ośle o nieszczęśliwym pysku, który z trudem unosił wielki brzuch kapłana. Deszcz przemoczył niebieskie szaty Videssańczyka, tak iż teraz wyglądały niemal na czarne. Spoglądając z góry na idącego piechotą Skaurusa, oznajmił:

— Będę ci towarzyszył w drodze do stolicy. Za długo byłem już poza moim klasztorem, a w Garsavrze są doskonali fachowcy, którzy uleczą twoich żołnierzy w razie potrzeby.

Jak już nieraz się to zdarzało, jego apodyktyczny ton rozdrażnił trybuna.

— Proszę bardzo — powiedział krótko, ale w gruncie rzeczy nie żałował, że ma ze sobą Styppe-sa — nie teraz, kiedy jadąca sto stóp za nim Helvis zaczynała właśnie siódmy miesiąc ciąży. Starał się przekonać ją, by została w Garsavrze, ale kiedy odmówiła, poddał się. W końcu — pomyślał — najprawdopodobniej nie zobaczy już więcej swojego brata.

Osioł Styppesa wszedł do wyjątkowo głębokiej koleiny wypełnionej błotem — wyjeżdżono ją kiedy droga była sucha — i omal nie upadł. Kapłan szarpnął ostro cuglami. Zwierzę wróciło do równowagi, ale spojrzało na niego z wyrzutem.

Skaurus szczerze współczuł osłowi. Marsz w czasie pory deszczowej był syzyfową pracą, tyle że ciężar, który musiał dźwigać trybun, nie staczał się ze szczytu góry, ale rósł z każdym krokiem. Błoto oblepiało jego caligae i za każdym razem, kiedy wyciągał z niego nogę, towarzyszyło temu głośne, protestujące cmoknięcie. Miejscami w ogóle nie mógł podnieść stóp, ale musiał je przesuwać po dnie, pchając przed sobą wstrętną falę błota. Zaczynał zazdrościć swoim więźniom, którzy nie musieli nieść zbroi ani żadnych bagaży.

Choć przez cały dzień z utęsknieniem wyczekiwał chwili, kiedy zatrzymają się na noc, postój okazał się niewiele lepszy od marszu. Obóz musiał być rozbity byle jak, bo nie miał zbyt wielu ludzi do kopania, a zresztą przy tej pogodzie, nic by z tego nie wyszło. Oczywiście, nie dało się rozpalić ognia pod gołym niebem. Rzymianie i ich towarzyszki przygotowali w namiotach żałosne posiłki, ledwo podgrzane nad lampkami oliwnymi czy miskami z olejem.

— Dobrze się czujesz? — zapytał trybun Helvis, kiedy pocierał krzemieniem o stal nad hubką, która nie była tak sucha jak powinna. Klik! Klik! Metal i żółtozielony kamień zdawały się z niego drwić.

Helvis suszyła ręcznikiem włosy.

— Zdrętwiała, zmęczona, przemoczona… poza tym, nie najgorzej — powiedziała, uśmiechając się krzywo.

Kiedy siedziała na ośle, miała na sobie gruby, wełniany płaszcz, teraz odrzucony na bok, ale żółta lniana sukienka, w którą się przebrała, była na tyle wilgotna, że przykleiła się do jej brzucha i nabrzmiałych piersi. Znowu zabrała się do wycierania, tym razem energiczniej.

— Muszę teraz wyglądać jak ten potwór z twojego kraju, ten z wężami na głowie.

— Meduza? — spytał Marek, wciąż zaciekle klikając. — Nie, wcale nie. Kiedy patrzę na ciebie, kamienieję tylko w jednym miejscu.

Helvis prychnęła. Nie zwrócił na to uwagi, pochylając się nisko nad hubką, by rozdmuchać delikatnie maleńką pomarańczową iskierkę, która w końcu się tam pojawiła. Kiedy zamieniła się w płomień, westchnął z ulgą.

— No, zrobione. Teraz możemy zamknąć namiot.

Helvis zasłaniała wejście, a trybun rozpalał lampki. Kiedy zaczął pytać: — Czy dziecko…? — przerwała mu stanowczo.

— Dziecko — oznajmiła — na pewno ma się lepiej niż ja. A czemu nie? Nie jest mu zimno ani nie jest głodne. Tak mnie dzisiaj kopnęło, kiedy zsiadałam z tej zawszonej, kościstej bestii, że myślałam już, że to on — głowa wskazała na Malrika, który z zapałem przewracał i łaskotał Dostiego na posłaniu. Znudzony całodzienną jazdą, musiał teraz wyładować nadmiar energii.

— Nie w błoto! — krzyknęła Helvis i skoczyła do przodu, ale było już za późno.

Potem, kiedy obaj chłopcy wreszcie zasnęli, wzięła dłoń Marka i przyłożyła ją do swojego brzucha. Jej skóra była ciepła i delikatna jak jedwab. Trybun uśmiechnął się, czując nieregularne uderzenia i przesunięcia, kiedy dziecko poruszało się w niej.

— Masz rację — powiedział. — Żywy dzieciak.

Milczała tak długo, iż zaczął się zastanawiać, czy w ogóle go usłyszała. Kiedy w końcu przemówiła, usłyszał w jej głosie przelane łzy.

— Jeśli to będzie chłopiec — powiedziała — nazwiemy go Soteric? Teraz on zamilkł na chwilę, potem dotknął jej policzka.

— Będzie jak zechcesz — odpowiedział, najłagodniej jak potrafił.


— Pamiętam, jak maszerowaliśmy z Videssos do Garsavry niecały tydzień — powiedział Marek do Senpata Sviodo. — Dlaczego w drugą stronę jest o wiele dalej?

— Ach, bo teraz ta ziemia zna cię i kocha, mój przyjacielu — odparł Senpat, wesoły pomimo opłakanego stanu w jakim się znajdował.

Różnokolorowe tasiemki, które zwisały z vaspurakanerskiego kapelusza o trzech szpicach ociekały wodą, kładąc jaskrawe paski na plecach jego płaszcza. Ukochana pandoura Vaspurakanera spoczywała bezpiecznie w skórzanej torbie. Uśmiechając się szelmowsko, kontynuował:

— No, bo gdyby cię nie kochała, dlaczego miałaby cię tak tulić do siebie? Najwyraźniej płacze za tobą i chce, żebyś został tu na zawsze.

— Dobrze ci się śmiać, tam na koniu — burknął Skaurus, ale mimo wszystko z przyjemnością słuchał bredzenia Senpata.

Co do żyznej gleby przybrzeżnej równiny Imperium, gotów był ją teraz oddać Namdalajczykom, Yezda czy nawet demonom Skotosa. W miarę jak zbliżali się do morza, ziemia stawała się coraz bardziej miękka i bagnista. Podróżowanie po niej przy takiej pogodzie, było jak brodzenie w zimnej, rozgotowanej owsiance. Oddział trybuna był chyba jedyny na tej drodze. Wcale się temu nie dziwił — tylko szaleńcy albo desperaci wyruszali w podróż w czasie jesiennych deszczów.

— A do której grupy ty należysz? — zapytał Senpat, kiedy powiedział to głośno.

— Jesteś tu ze mną, więc sam sobie odpowiedz — odparował Marek. Coś innego przyszło mu do głowy: — Zaczynam rozumieć, dlaczego symbolem videssańskiej magnaterii jest parasol.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, osioł Styppesa znowu upadł, wrzucając go do błota. Kapłan podniósł się, spluwając i przeklinając w sposób zupełnie nie przystający jego profesji, a jego broda, twarz i ubranie całe oblepione były szlamem. Osioł już nie wstał — miał złamaną przednią nogę. Ryczał żałośnie kiedy Baili, który znał się na koniach lepiej niż którykolwiek z Rzymian, badał złamaną kość.

— Wątpię czy dasz mi do ręki nóż, więc sam mu poderżnij gardło — powiedział do Marka. Odwracając się do Styppesa, dodał: — A ty, tłuściochu, będziesz musiał teraz podróżować na własnych kopytach.

— Lód Skotosa czeka na ciebie, bezczelny heretyku — warknął Styppes, próbując zetrzeć brud z twarzy, ale tylko go rozmazał. Spojrzenie, jakie rzucił Bailiemu, świadczyło o tym, że nie był zachwycony czekającym go marszem.

Osioł znowu zaryczał, szarpiąc Skaurusowi nerwy. Głośno zapytał:

— Czemu go nie wyleczysz, Styppes?

Videssański kapłan spurpurowiał pod swoją błotnistą maską i wrzasnął:

— Do lodu z tobą pogański ignorancie! Moja sztuka polega na leczeniu ludzi, a nie bydląt. Chcesz, żebym się sprostytuował? Nie mam pojęcia, jak to bezużyteczne stworzenie wygląda w środku i wcale mnie to nie interesuje.

— Szukałem tylko pomocy… — zaczął trybun, ale Styppes, obrażony i oburzony, rozpędził się na dobre i nie dał sobie przerwać. Złorzeczył Markowi za wszystkie większe i mniejsze potknięcia, które zapamiętał od dnia kiedy się poznali, wyciągając sprawy, o których Rzymianin dawno już zdążył zapomnieć.

Cała partia zatrzymała się, by wysłuchać jego tyrady. Dwóch legionistów uklękło w błocie, poprawiając rzemyki swoich caligae. Helvis, jak to często robiła, popędziła osła do przodu, by przez chwilę porozmawiać ze swoim bratem i jego towarzyszami. Rzymianie nie zwracali na nią uwagi, rozumiejąc dlaczego do nich podjeżdżała. Turgot wyciągnął rękę, dotykając jasnych włosów Do-stiego. Pokręcił z bólem głową, kiedy przypomniał sobie o swojej straconej Mavii.

Skaurus pochylił się i skrócił mękę osła. Zwierzę kopnęło raz czy dwa w ziemię i znieruchomiało. Styppes nadal sypał przekleństwami.

— Zamknij się, ty nadęty, próżny głupcze — nie wytrzymał w końcu Drax. — Zachowujesz się jak czteroletni gówniarz, płaczący nad zepsutą zabawką.

Wielki książę nie podniósł nawet głosu, ale błysk zimnej pogardy w jego oczach uciszył Styppesa, który otwierali zamykał usta jak wyjęta z wody ryba. Drax ukłonił się lekko Markowi.

— Czy możemy kontynuować? — spytał z kurtuazją, jakby byli właśnie w drodze na jakąś ucztę czy uroczystość.

Trybun skinął głową, podziwiając jego styl. Rzucił głośno rozkaz. Oddział ruszył do przodu.

— Na bogów, panie, czasami myślałem, że nigdy nam się to nie uda — powiedział do Skaurusa Juniusz Blesus, kiedy brudnoszare popołudniowe niebo zaczęło ciemnieć na zachodzie. — Ale teraz jesteśmy już całkiem blisko, co?

— Zgadza się — odpowiedział trybun, ściągając do tyłu luźny kosmyk włosów, który niczym mokry robak przykleił mu się do policzka. — Jakieś półtora dnia do Cieśniny Bydła. Przy normalnej pogodzie zajęłoby to pół dnia.

Sześcioosobowa grupa na koniach przejechała obok nich chlapiąc wysoko błotem i ściągając na siebie przekleństwa legionistów. Tutaj, już właściwie na przedmieściach stolicy, zaczynał się spory ruch. Przez to drogi stawały się jeszcze gorsze, choć Marek nigdy nie pomyślałby, że jest to możliwe. Nakazał zasłaniać swoim jeńcom oczy przez cały dzień — w mniej zatłoczonej okolicy, na zachodzie, musieli zakładać opaski tylko raz czy dwa razy dziennie, kiedy ktoś się zbliżał. Tu, na bezpiecznym terytorium Imperium cała ta maskarada zapewne nie była potrzebna, ale kiedy chodziło o Draxa, Marek wolał nie ryzykować.

Z przodu znowu słychać było chlupot i kolejny jeździec wynurzył się z deszczu — Nevrata. Rozejrzała się wokół, szukając w zapadających ciemnościach Skaurusa. Uśmiechnęła się, kiedy go dostrzegła, błyskając śnieżnobiałymi zębami.

— Znalazłam miejsce na obóz — powiedziała. — Farma z dobrą, kamienną stajnią dla naszych ee… gości. Przyjrzałam jej się dobrze. Ma malutkie, wąskie okna — trzymała dłonie w odległości kilku cali od siebie, by mu to pokazać — i drzwi zasuwane od zewnątrz.

— Doskonale! — wykrzyknął Marek. — Nawet wielki książę się stamtąd nie wymknie. Każdej nocy Juniusz Blesus dosłownie otaczał namiot jeńców murem legionistów. Jednak za kamieniami i drewnem będą wystarczająco bezpieczni. Jeden wartownik powinien wystarczyć, a reszta wreszcie będzie mogła odpocząć.

Farmer, na którego ziemi stała stajnia, był wyjątkowo nieprzyjemnym drobnym człowieczkiem. Sam fakt, że posiadał kilka koni, najlepiej świadczył o tym, iż dobrze mu się powodziło, ale kiedy trybun zapytał, czy może użyć stajni, próbował go nastraszyć, wymieniając kilka nazwisk jakichś pomniejszych oficjeli, którzy jak oznajmił „Nie będą zadowoleni słysząc o takim traktowaniu mej osoby!”.

Rozzłoszczony Marek wygrzebał list Thorisina Gavrasa i bez słowa wręczył go mężczyźnie, który najpierw oblał się rumieńcem, a potem zbladł, kiedy zobaczył podpis Imperatora.

— Czego sobie tylko życzycie, oczywiście — powiedział szybko i zawołał swoich parobków: — Vardas! Ioustos! Chodźcie tu zaraz leniwe gnojki i wyprowadźcie konie na pastwisko!

Dwóch ludzi wynurzyło się z małej chatki, stojącej obok głównego budynku na farmie, jeden z nich przeżuwający jeszcze resztkę kolacji. Dopiąwszy swego, trybun mógł teraz okazać wielkoduszność. Machnięciem ręki zatrzymał mężczyzn.

— Niech tam zostaną. Ludzie w środku nie będą mieli ognia, a ze zwierzętami będzie im cieplej.

Vardas i Ioustos spojrzeli na swojego pana, który jeszcze nie zdążył się przedstawić Markowi.

— Jak sobie życzysz — powiedział farmer. Powrócili do przerwanego posiłku. Teraz już uprzedzająco grzeczny, mały, baryłkowaty gospodarz zapytał Rzymianina: — Czy uczyniłbyś mi ten zaszczyt i zjadł ze mną kolację?

— Nie, dziękuję. — Godzina nerwowej paplaniny tego faceta, aroganckiego i służalczego na zmianę, nie była Markowi w smak. Wytłumaczył się jednak, pozwalając mu ocalić twarz. — Muszę zająć się rozbijaniem obozu.


— Ach, tak — pokiwał głową farmer, jakby doskonale rozumiał, jaka to ciężka praca. Ukłonił się sztywno, odwrócił i uciekł do domu. Marek roześmiał się cicho za jego plecami. Legioniści, którzy sami rozbili już namioty, przyjęli jego rozkazy ledwo tłumionymi okrzykami radości. Nie powstrzymywali się już, kiedy Blesus zgłosił się na ochotnika do pełnienia warty. Uśmiechając się z zadowoleniem, młodszy centurion powiedział:

— Czemu nie? To prawie tak łatwe jak spanie.

— Lepiej żebyś nie zasnął, Juniuszu — powiedział trybun, wbijając kołek namiotu w błotnistą ziemię. Była to jedyna rzecz, którą deszcz ułatwiał, a nie psuł. Marek mówił żartobliwym tonem i Blesus nadal się uśmiechał, ale już nie tak szeroko jak przed chwilą. Fustuariwn czekało na strażników, którzy zdrzemnęli się na posterunku.

Kiedy namiot był już ustawiony, Skaurus wysuszył się najlepiej jak tylko było to możliwe. Mal-ric i Dosu” zasnęli głęboko, kiedy tylko zjedli kolację.

— Co ty im zrobiłaś, wyciągnęłaś jakieś proszki od Styppesa? — szepnął trybun do Helvis, kiedy przykryła obu chłopców. — Odkąd wyjechaliśmy, nie można ich było usadzić nawet na minutkę.

— Niewiele się pomyliłeś — powiedziała wstając. Podała mu opróżniony do połowy bukłak z winem. — Dałam im się trochę napić, kiedy byłeś zajęty.

— Poważnie? Dlaczego?

Posłała mu długie, powłóczyste spojrzenie.

— Dla nas — odpowiedziała, głosem łagodnym i słodkim jak wino, które mu wręczyła. Ledwie zdążył je odłożyć, z uśmiechem ciasno go objęła. Pocałował ją, mile zaskoczony — kiedy była w ciąży, rzadko miała na to ochotę.

Bawiąc się z nim palcami, odpięła mu pas z mieczem i ściągnęła obłożoną metalem żołnierską spódnicę.

— Ależ to skomplikowane — szepnęła.

Skaurus całował jej oczy i usta, ściągnąwszy już przez głowę jej prostą sukienkę. Zdmuchnął lampki. Razem osunęli się na posłanie.

Po chwili odwróciła się do niego plecami — wszedł w nią od tyłu. Ta pozycja, dobra do powolnej, leniwej miłości, była wygodna dla nich obojga — dla niej ze względu na zaawansowaną ciążę, dla niego ze względu na zmęczenie całodziennym marszem. Westchnęła i przysunęła się bliżej.

Kiedy skończył, przetoczył się leniwie na plecy, gwiżdżąc w ciemności. Malric poruszył się, mamrocząc coś pod nosem.

— Ciii… kochanie — powiedziała Helvis łagodnie.

Marek nie był pewien, do którego z nich mówiła, dopóki nie odszukała po ciemku bukłaka z winem, które dała synowi do picia. Chłopiec pociągnął długi łyk, oblizał wargi, pokręcił się i zasnął.

— No — powiedziała Helvis do trybuna. — Tej nocy nie będziemy sobie przerywać. Przytuliła się do niego, a jej ręce znowu miały zajęcie.

— Hej, spokojnie — powiedział. — Jest mi całkiem dobrze.

— Ja myślę — rzuciła z szelmowską nutą w głosie, ale nie przestała.


— Nie jestem pewien, czy coś jeszcze się zdarzy — ale kiedy wypowiadał te słowa, czuł jak zaczyna reagować na jej pieszczoty. Objął ją mocno ramionami.

— Okropnie hałasujesz — mruknęła cicho chwilę później, odpychając go od siebie. Jego jęki i posapywania obudziły Dostiego.

Zaspokojony i przyjemnie ociężały, nie odpowiedział. Helvis uciszyła dziecko w ten sam sposób co Malrika i wróciła do trybuna.

Po chwili znowu się nim bawiła. Spojrzał na nią ogłupiałym wzrokiem, ale było zbyt ciemno, by mógł dojrzeć jej twarz.

— Prosisz o zbyt wiele, chyba o tym wiesz — powiedział sennym głosem. Roześmiała się cicho.

— Kiedy ja ci to mówiłam, dąsałeś się potem przez tydzień. No i jak to jest być myszą, a nie kotem, panie? Ale ja ciebie chcę i będę cię miała.

Pogłaskał jej włosy, wilgotne teraz od potu jak od deszczu. Tak jak i jego.

— Jest jednak pewna różnica. Kiedy nie mogę, to naprawdę nie mogę.

— Są też pewne sposoby — odpowiedziała i zastosowała jeden z nich.

Zajęło to chwilę, ale ze zdumieniem odkrył, że miała rację. Zdumienie zamieniło się w rozkosz.

Wtulony w jej ciało pogrążył się w głębokim śnie.


Helvis odczekała chwilę, która zdawała się przeciągać w nieskończoność, wsłuchując się w powolny, miarowy oddech Skaurusa i bębnienie kropel deszczu o namiot. Nie poruszył się nawet, kiedy odsunęła się na bok i wstała. Zacisnęła usta, rozdrażniona, kiedy jego nasienie spływało jej po udach. Cieszyła się, że nie mógł widzieć jej twarzy, gdy się kochali.

Szybko włożyła sukienkę i owinęła się dobrze płaszczem. Odnalazła bukłak i wsunęła go do kieszeni. Przesuwając palcami po ziemi natknęła się w końcu na jego pasek.

Lśniący sztylet o szerokim ostrzu wysunął się z pochwy zgrzytając cicho. Był cięższy niż się spodziewała. Spojrzała na leżącego u jej stóp trybuna, który był teraz tylko czarnym cieniem w ciemności. Zacisnęła dłoń na rękojeści… Zagryzła wargę, aż poczuła smak krwi i potrząsnęła gwałtownie głową. Nie mogła. Nóż dołączył do bukłaka.

Malrik zakwilił, gdy go podnosiła, ale nie obudził się. Dosti w ogóle nie zareagował, chrapiąc i wydmuchując z siebie przesycone zapachem wina powietrze. Trzymała ich obu pod rozsuniętym teraz płaszczem, tak by nie zbudziły ich krople deszczu. Podeszła do wyjścia, dziękując w myślach Phosowi, że Marek rozbił namiot nie opodal stajni. Nie zaniosłaby Malrika nigdzie dalej.

Żałowała teraz, że jest w ciąży. Jej ruchy były przez to ociężałe i niezręczne, i to co musiała zrobić, stawało się jeszcze bardziej niebezpieczne.

Zimny deszcz uderzył ją w twarz, kiedy odepchnęła ramieniem połę namiotu i weszła w noc. Nie obejrzała się do tyłu, na Marka, ale rozejrzała dokoła, by zorientować się w terenie. Przed stajnią stał jakiś strażnik. Zastanawiała się, kto nim jest.

Większość namiotów legionistów znajdowała się za jej plecami. W niektórych paliło się jeszcze światło. Słodkie dźwięki pandoury przebijały się od czasu do czasu przez szum deszczu — to Sen-pat Sviodo umilał sobie czas. Nieco bliżej usłyszała jak Tytus Pullo roześmiał się z jakiegoś żartu Worenusza. Odetchnęła z ulgą — gdyby to któryś z nich stał na warcie, sprawa byłaby szalenie trudna. Wszyscy Rzymianie, o czym wiedziała aż za dobrze, byli świetnymi żołnierzami, ale nikt nie mógł dorównać eks-rywalom.

Zastanawiała się, jak długo wartownik jest już na służbie. Czyjego wachta dopiero się zaczęła, czy też właśnie kończyła? Nie miała pojęcia, która jest godzina, kiedy księżyc i wszystkie gwiazdy zasłonięte były chmurami. A więc hazard — uśmiechnęła się smutno, gdy zdała sobie sprawę, że vi-dessańskie pogardliwe przezwisko, jak większość karykatur, miało jednak coś wspólnego z jej ludem.

A Marek w ogóle nie wierzył.

Ostrożnie badając stopą grunt, ruszyła do przodu, jakby szła do latryn wykopanych za stajnią.

Jeśli ktoś tam był, wciąż mogła się bezpiecznie wycofać — i pozostawić swojego brata z innymi Namdalajczykami sądowi Autokratora Videssańczyków. Nie mogła znieść tej myśli.

Nikt nie kucał obok cuchnących wąskich dołów. Wyszeptała modlitwę dziękczynną do Phosa, za jego opiekę. Poczuła się o wiele pewniej. Gdy tylko ściany stajni zasłoniły ją przed oczami rzymskiego strażnika, weszła pod jej szeroki, wysunięty daleko okap. Wtuliła głowę w ramiona, wycierając oczy z deszczu. Potem pochyliła się nisko i ułożyła śpiące dzieci w suchym miejscu obok szarej kamiennej ściany.

— Zaraz wracam, moje śliczności — szepnęła, choć nie mogły jej usłyszeć. Widok skulonego w kłębek Dostiego rozdzierał jej serce. Czuła się jednocześnie kurwą i oszustką, po tym jak obeszła się z ich ojcem. Ale krew, wiara i lud były więzami starszymi i silniejszymi niż dwa i pół roku czegoś, co bywało czasami miłością ze Skaurusem.

Wyprostowała się, odszukała nóż trybuna i ukryła go w szerokim, powiewającym na wietrze rękawie swojego płaszcza. Serce biło jej jak szalone, oddech stał się krótki i szybki, nie z wyczerpania symulowanymi uniesieniami, ale ze strachu. Zrozumiawszy to, umiała się już opanować. Skręciła za róg stajni i podeszła do wartownika.

Wiedziała, że nie ma najmniejszych szans na to, by się do niego niezauważenie podkraść. Nigdy nie widziała Rzymianina, który przysypiałby na warcie. Zachowywała się więc normalnie, chlupocząc i przeklinając głośno paskudną pogodę.

— Kto?? — warknął Rzymianin, napinając mięśnie, kiedy próbował dojrzeć intruza przez ciemność i deszcz. — Ach, to ty. — Rozluźnił się i zachichotał pod nosem. — Tak, okropnie, co? I pomyśleć, że byłem na tyle głupi i zgłosiłem się na ochotnika. Proszę, chodź tutaj pod dach, trochę tu spokojniej, chociaż przy tym przeklętym północnym wietrze to i tak niewielka różnica.

— Dziękuję, Blesus.

— Co mogę dla ciebie zrobić, miła pani? — spytał młodszy centurion, otwarty, przyjazny jej człowiek, bez cienia podejrzliwości. Wiedział, że Helvis jest Namdalajką, tak samo jak wiedział o tym, że Senpat Sviodo jest Vaspurakanerem czy Styppes Videssańczykiem. Mało to dla niego znaczyło — ufał jej nie mniej niż Skaurusowi.

— Mam dla ciebie trochę cukierków od Skaurusa, na osłodę — powiedziała, robiąc krok do przodu.

Jej ręce, zauważył Blesus, schowane były sprytnie przed zimnem i deszczem w szerokich rękawach płaszcza. Twarz Rzymianina pojaśniała z radości. Naprawdę, trybun był wspaniałym oficerem, pamiętając o swoim zmarzniętym wartowniku.

Nie zdążył nawet zobaczyć noża, który przebił mu gardło. Próbował krzyczeć, ale krew o smaku stali trysnęła z ust. Zrobiło mu się nagle smutno — powinien był być ostrożniejszy. Skaurus już kiedyś rozmawiał z nim o tym.

Ta ostatnia myśl była już niewyraźna i odległa, kiedy próbował złapać oddech poprzez ogień i krew w swoim gardle. Na próżno. Upadł twarzą w błoto.


Legionista wsunął głowę do namiotu Marka i krzyknął:

— Panie!

— Hmm?? Sssoo?? — Trybun przekręcił się na bok, mamrocząc jakieś przekleństwo, gdy dotknął mokrej ziemi.

Żołnierz — to był Lucjusz Worenusz, jak dostrzegł — szybko wypędził z niego sen.

— Blesus zamordowany, panie, a wyspiarze uciekli!

— Coo?! Kurwa! — Skaurus skoczył na równe nogi, po omacku szukając ubrania. Obudzony nagle taką wiadomością, dopiero po kilku sekundach zauważył, że ani Dosti, ani Małric nie rozry-czeli się jeszcze, i że nie było obok niego Helvis. W kiblu — pomyślał.

Ale jego pasek nie ważył tyle ile powinien, kiedy go podniósł. Palce odnalazły pustą pochwę.

— Zamordowany? — szczeknął zdenerwowany na Worenusza. — Jak? Głos legionisty był zawzięty i ponury.

— Nóż w gardło, panie. Jak prosię.

— Nie — wyszeptał Skaurus, ni to modląc się, ni jęcząc. Wszystkie wydarzenia nocy zaczęły się układać w straszliwą całość. Ubrany tylko w swoją spódniczkę, wyskoczył z namiotu, mijając Worenusza i biegiem ruszył w kierunku stajni. Żołnierz biegł za nim, o wiele cięższy w swej zbroi i caligae.

— Czy Helvis z dziećmi jest za stajnią? — rzucił Marek przez ramię.

— W latrynach? Chyba nie, panie. Dlaczego? — spytał Worenusz, zdziwiony i zdyszany.

— Bo w moim namiocie też ich nie ma — warknął trybun, wypijając kielich goryczy i zdrady. — I zniknął mój sztylet.

Szczęka Worenusza zamknęła się trzaskiem.

Wciąż jakby zdziwione, zwłoki Blesusa leżały oparte o ścianę stajni, obok otwartych drzwi. Worenusz powiedział:

— Kiedy przyszedłem go zmienić, myślałem najpierw, że zachorował, dopóki go nie odwróciłem i nie zobaczyłem tego… — Jakby drugie usta otwierały się w szyi młodszego centuriona. Żołnierz mówił dalej: — Drzwi były zamknięte, kiedy przyszedłem, pewnie żeby nikt z obozu nie spostrzegł się za wcześnie. Ale w środku nie ma ani Namdalajczyków, ani koni.

— Jasne — zgodził się Skaurus. — Czy Nevrata i Senpat mają jeszcze swoje?

— Nie wiem, panie. Poszedłem od razu do ciebie, a ich namiot jest spory kawałek od twojego.

— Idź, dowiedz się. Jeśli ich nie ukradli, bardzo nam się przydadzą. Obudź cały obóz, porozsyłaj ludzi, niech szukają wokół obozu! — Nie żeby kogoś znaleźli — szydził z siebie w duchu — kiedy oni muszą iść pieszo, a Namdalajczycy mają konie i nie wiadomo ile czasu przewagi nad nimi. Ale może jakimś cudem Helvis była gdzieś w pobliżu, zastanawiając się skąd to zamieszanie. Skrzywił się, sam w to nie wierząc. Kiedy Worenusz miał już odejść, trybun dodał: — I przyprowadź tu Styppesa.

Worenusz zasalutował i pobiegł wykonać rozkazy. Marek spojrzał w dół, na ciało Blesusa. Obie pochwy u jego pasa były puste. Gladius i dwa sztylety dla Namdalajczyków — pomyślał — nie za wiele. Jego umysł, ogłupiały jeszcze z zaskoczenia, zajmował się takimi drobnostkami, byle tylko nie myśleć o pustym namiocie sto stóp dalej. Prawdziwy ból i tak przyjdzie za szybko.

Wrzaski Worenusza wyrwały legionistów ze snu i wyciągnęły z namiotów. Skaurus słyszał jak z soczystej łaciny przechodzi na videssański. Czysty kontralt Senpata przebił się przez deszcz:

— Tak, mamy konie.

Wyspiarze nie ryzykowali bez potrzeby i nie weszli do obozu. Marek też by tego nie robił.

Czarny cień nadchodził ciężkim krokiem od obozu — Styppes, sądząc po pochylonej ze złości sylwetce i szerokości brzucha. Kiedy zbliżył się do stajni, trybun usłyszał jak coś mamrocze do siebie. Kapłan odchrząknął zdumiony, kiedy zobaczył półnagiego Skaurusa przy otwartych drzwiach.

— Jeśli wezwałeś mnie, żebym wyleczył cię z zapalenia płuc — powiedział z ciężkim sarkazmem — to nie mogę tego zrobić, dopóki nie zachorujesz. Ale zachorujesz.

Przypomniawszy sobie o deszczu i chłodzie, Marek zaczął się trząść — nie myślał o tym dotąd. Najspokojniej jak potrafił, wyjaśnił Styppesowi co się stało. Oprócz tego co zaszło w jego namiocie, nie pominął żadnego szczegółu wiedząc, że nie miałoby to sensu. Kończąc, spytał:

— Znasz się trochę na magii; czy możesz się jakoś dowiedzieć, gdzie uciekli? Może uda nam się jeszcze ich złapać. Nie mogą jechać zbyt szybko, nie z ciężarną kobietą.

— Ta heretycka kurwa…? — zaczął Styppes, ale nie zdążył dokończyć — uderzenie Marka zwaliło go z nóg.

Kapłan powoli podniósł się z ziemi, ociekając błotem i wodą. Marek przygotował się na wybuch wściekłości. Zamiast tego Videssańczyk powiedział pokornie:

— Przepraszam, panie. — Trybun zamrugał ze zdumienia, ale Styppes kontynuował tym samym tonem: — Znam odpowiednie zaklęcie, ale nie mogę powiedzieć czy zadziała, bo to nie moja specjalność. Czy postawiłbyś złotnika przy kowadle i kazał mu kuć miecze?

— Jednak spróbuj.

— Będę potrzebował czegoś, co należy do jednego z uciekinierów.

— Przyniosę ci to do namiotu — powiedział mu trybun. — Czekaj tam na mnie.

Sam pobiegł do swojego. Coś należącego do jednego z uciekinierów z pewnością się tam znajdzie.

Senpat i Nevrata Sviodo, dosiadający swych koni, omal nie wjechali na niego w ciemności.

— Czego od nas chcesz? — spytał Senpat, zachowując ostrożną neutralność. Do tego czasu na pewno wiedział już o wszystkim, ale czekał co zrobi Marek.

— Weź ze sobą tuzin ludzi, jedź do najbliższej farmy i zarekwiruj wszystkie konie jakie tam mają — powiedział. — Pojedziemy za nimi. Od czasu, gdy goniłem Ortaiasa Sphrantzesa po Mara-gha, wiem już, że nie ma sensu ścigać koni na piechotę.

Młody Vaspurakaner skinął głową i zaczął się oddalać, zbierając po drodze oddział Rzymian. Nevrata pochyliła się w swym siodle, zbliżając się do Marka na tyle, by mógł dojrzeć współczucie na jej twarzy.

— Przykro mi — powiedziała cicho. — Po części to i moja wina. Gdybym nie znalazła tego miejsca, robiłbyś to samo co przedtem i nic by się nie stało.

Potrząsnął głową.

— Równie dobrze mogę mieć pretensje do tego grubasa, który zbudował stajnię. Ustawiłem straże, tak ja ustawiłem i… — nie mógł mówić dalej.

Nevrata zrozumiała go doskonale, jak często jej się to zdarzało.

— Nie wiń jej za bardzo. Nie zrobiła tego z podłości, czy z nienawiści do ciebie.

— Wiem — powiedział trybun głucho. — Tym gorzej.

Strząsnął dłoń Nevraty z ramienia. Patrzyła za nim przez chwilę, kiedy się oddalał, potem ruszyła, by dołączyć do swego męża.

Gdy Marek wszedł do namiotu, zarzucił na mokre ramiona swoją oficerską pelerynę. Kuferek podróżny Helvis stał tam, gdzie go zostawiła, obok posłania. Otworzył zatrzask i zaczął w nim grzebać. Prawie na samym wierzchu, pod haftowaną tuniką, leżał płaski kawałek drewna — ikona, którą jej ofiarował przed kilkoma miesiącami. Oczy same zacisnęły się z bólu. Z całej siły uderzył pięścią w udo. Jakby chcąc wbić sobie w serce jeszcze jedno ostrze, wziął obraz do ręki i zaniósł Styppesowi.

— Dobry wybór — powiedział kapłan, odbierając od niego ikonę. — Świętość Phosa wspomaga każde zaklęcie uczynione w dobrej sprawie, a święty Nestorios, jak wiesz, jest szczególnie bliski Namdalajczykom.

— Rób co do ciebie należy. — Głos Skaurusa był szorstki.

— Pamiętaj tylko, że nie robiłem tego od lat — ostrzegł go Styppes.

Rytuał nie różnił się prawie niczym od tego, co robił Nepos, kiedy pomógł mu odnaleźć ważny dokument w stolicy. Pokłoniwszy się głęboko przed wizerunkiem świętego, Styppes trzymał ikonę w prawej ręce nad głową. Zaczął nucić jakąś modlitwę w tym samym archaicznym języku, który używany był w liturgii Phosa. Lewą ręką wykonywał szybkie ruchy nad kielichem wina, w którym pływała długa drzazga z jasnego drewna. Jeden koniec drzazgi umaczany był w niebieskiej farbie o tym samym odcieniu, co szaty kapłana.

Jego pieśń nie skończyła się mocno akcentowanym rozkazem, jak ta Neposa, ale łagodnie, błagalnie. Zatrzymał dłoń nad kielichem, wypowiadając końcową formułkę:

— Pobłogosław ten kielich Panie wielki i dobry!

Styppes odetchnął, bo kawałek drewna obrócił się nagle jak gwóźdź przyciągany przez magnes.

— Południowy wschód — powiedział kapłan, patrząc na niebieski koniec drzazgi.

— W stronę wybrzeża — skomentował Marek właściwie do siebie, a potem zwrócił się do Styp-pesa: — Pojedziesz z nami i co jakiś czas będziesz powtarzał zaklęcie, żebyśmy nie zgubili śladu.

Styppes zasztyletował go spojrzeniem, ale nie śmiał odmówić.


Pościg wyruszył zaraz przed świtem, a jego członkowie dosiadali dość dziwnej zbieraniny koni: dwu prawdziwych wierzchowców obok tych Senpata i Nevraty, sześciu koni używanych do przewozu ciężkich ładunków, z których dwa były za stare nawet do tego rodzaju pracy, i trzech małych koników używanych do orki.

— Żałosna banda — powiedział Senpat do Marka — ale i tak musiałem objechać cztery farmy, żeby je zdobyć. Większość chłopów używa wołów i osłów.

— Wyspiarze też sobie nie mogli wybrać lepszych — odparł trybun.

Zgiełk w rzymskim obozie obudził także farmera, którego zwierzęta zabrali Namdalajczycy i uszy Skaurusa były jeszcze pełne jego wściekłych wrzasków. Oprócz przekleństw zawierały one jednak sporo informacji — nawet gdyby wierzyć we wszystkie zalety, jakimi obdarzał swoje konie farmer, Marek wątpił, czy skusiłyby jakiegoś kawalerzystę.

Deszcz zamienił się najpierw w ustający od czasu do czasu kapuśniaczek, aż w końcu zupełnie przestał padać, choć stale wiejący z północy wiatr przesuwał po niebie zwały szaroczarnych chmur. Styppes, który zabrał ze sobą niezły zapas wina do odprawiania zaklęć, podpijał je co chwila, by nie zmarznąć. Nie pomagało mu to w jeździe — kiwał się na swoim koniku jak statek na wzburzonym morzu.

Marek, wyższy i cięższy niż jego ludzie, także dosiadał krępego konia do orki. Czując jak potężne mięśnie zwierzęcia przesuwają się pod nim pomyślał, że zaczyna wreszcie reagować jak Vi-dessańczyk. Zaklęcie Styppesa było tylko jeszcze jednym narzędziem, jak dłuto czy piła, a nie czymś, co wzbudzało w ludziach śmiertelne przerażenie. A do szybkiej podróży koń nadawał się o wiele bardziej niż własne nogi.

Zupełnie inne myśli kotłowały się tuż pod powierzchnią jego umysłu. Walczył z udręką, wykorzystując stoickie maksymy, przypominając sobie bez końca, że człowiekowi nie może się przydarzyć nic ponad to, do znoszenia czego przygotowała go natura, że nie miało sensu poddawanie się nastrojom, że żadna dusza nie powinna stracić samokontroli za własną zgodą. Sam fakt, że powtarzał je tyle razy, świadczył o ich skuteczności.

Kiedy tylko mijali jakichś pasterzy albo ogrodników, trybun pytał, czy nie widzieli uciekinierów.

— Tak, panie. Okropnie sie spieszyły, zara po świcie — powiedział jeden z nich już dobrze o poranku. — Zrobiły co? — Przymrużone od patrzenia w słońce oczy błysnęły z ciekawością spod naciągniętej na czoło wełnianej czapy.

— Nie przyjechałem tu na ćwiczenia — odpalił Skaurus. Kiedy pasterz zaczynał dopiero krzywić twarz w krótkim chichocie, trybun pognał już dalej.

— Doganiamy ich — powiedział Senpat Sviodo. Marek skinął głową.


— Co zrobisz z Helvis, jeśli ich złapiemy? — zapytała go Nevrata. Zacisnął zęby aż do bólu, ale nie odpowiedział.

Chwilę później Styppes powtórzył zaklęcie. Drzazga przekręciła się od razu, wskazując teraz raczej na wschód niż na południe.

— Tędy — powiedział kapłan zadowolony z siebie. W nagrodę pozwolił sobie na długi łyk wina.

W miarę jak zbliżali się do wybrzeża, grunt pod kopytami koni stawał się coraz twardszy. Piasek zastępował tu w znacznej mierze czarną, żyzną glebę równin. Nad głowami przelatywały mewy, skrzecząc kiedy mocny wiatr ściągał je na bok. Depcząc kopytami kolczastą solankę i trawę piaskową, konie przejechały obok karłowatych nadmorskich śliw, których gałęzie uginały się od dojrzałych owoców.

Morze, równie szare i groźne jak niebo, wynurzyło się nagle zza wydm spienionymi falami. Skaurus oblizał wargi i poczuł na języku sól. Żadne ślady nie znaczyły mokrego, brudnożółtego piasku.

— Gdzie teraz? — zawołał do Styppesa, przekrzykując szum fal.

— Zaraz się dowiemy, nie? — powiedział Styppes przemądrzale.

Serce Skaurusa zamarło, kiedy zobaczył niepewne ruchy kapłana. Pusty bukłak obijał się o jego bok nie wydając najmniejszego odgłosu. Udało mu się jednak wylać ostatnich kilka kropli do kielicha, ale niepewny uśmiech pijaka pojawił się na jego twarzy, kiedy próbował przypomnieć sobie zaklęcie. Trzymał nad głową wizerunek świętego Nestoriosa i bełkotał coś w archaicznym videssa-ńskim, ale nawet trybun słyszał jak się jąka i gubi co chwilę wątek. Ruchy jego ręki także były wolne i niezdarne. Drzazga w pucharze z winem pozostała zwykłą drzazgą.

— Ty pieprzony opoju — wrzasnął Skaurus, zbyt roztrzęsiony, by trzymać nerwy na wodzy. Mamrocząc coś, co mogło być przeprosinami, Styppes spróbował jeszcze raz, ale udało mu się tylko przewrócić kielich. Wino natychmiast wsiąknęło w piasek. Trybun zaklął w beznadziejnej złości.

Tytus Pullo wyciągnął rękę na południowy wschód.

— Zdaje się, że widać tam dym, panie! — wzrok Marka powędrował za jego palcem. Rzeczywiście, wygięty wiatrem słup dymu wzbijał się w niebo.

— Powinniśmy to byli zauważyć wcześniej — powiedział ze złością Senpat Sviodo. — Szlag by trafił te chmury; prawie niczym się od niego nie różnią.

— Jedziemy — powiedział Marek, wskakując na siodło. Wbił pięty między żebra konia. Zwierzę parsknęło z oburzeniem i zerwało się do biegu. Trybun odwrócił głowę na czyjś okrzyk. Styppes po raz kolejny próbował dosiąść swojego wierzchowca, jednakże z mizernym skutkiem.

— Zostawcie go! — rzucił Skaurus krótko.

Piasek wylatywał spod kopyt pędzącego na południe pościgu.

Objechali cypel i dostrzegli ognisko palące się na plaży nie dalej niż o milę. Serce Marka zaczęło bić szybciej. Wokół ognia były konie, a kilka innych pasło się nie opodal, wyszukując niewielkie kępki trawy.

— Galop! — krzyknął Senpat i spiął konia ostrogami. Reszta ruszyła za nim.

Skacząc w górę i w dół, ocierając łzy, które wyciskał wiatr, Skaurus robił wszystko, by utrzymać się na koniu. Legionista Florus miał mniej szczęścia i runął na plażę, a koń odbiegł gdzieś na bok. Worenusz roześmiał się, przejeżdżając obok bezradnego żołnierza, i omal sam do niego nie dołączył, gdy jego koń nagle się potknął.

Ponieważ Rzymianie całą uwagę musieli poświęcać jeździe, Nevrata Sviodo pierwsza dostrzegła zakotwiczony niedaleko brzegu okręt wojenny. Jego szeroki, kwadratowy żagiel był ciasno zwinięty, mały trójkątny marsel i fok żagiel utrzymywały go w jednym miejscu. Burty i pokład pomalowane były na turkusowo, by stał się jak najmniej widoczny.

Ten kolor przypomniał Markowi herb Draxa. Nagle, z bolesną pewnością zrozumiał, że nie był to statek Imperium, ale jeden z piratów łupiących wybrzeże Videssos.

Sekundę po tym jak Nevrata wskazała na morze, trybun dostrzegł długą łódź wiosłową zbliżającą się do macierzystego okrętu. Widział jak wiatr bawi się długimi włosami siedzącej w łodzi kobiety. Dwie mniejsze sylwetki kleiły się do jej boków. Patrzyła na plażę i wskazała ręką nadjeżdżających legionistów, wykrzykując coś jednocześnie. Choć nie słyszał słów, Skaurus dobrze znał ten słodki kontralt. Wioślarze przyspieszyli.

Łódź była dopiero jakieś dwieście jardów od brzegu. Zakładając strzałę na łuk, Senpat Sviodo wjechał w morze, aż woda sięgała po brzuch konia. Przyciągnął strzałę do ucha i puścił. Marek modlił się pod nosem, i sam nie wiedział, czy prosi o to by strzał był celny, czy też wprost przeciwnie.

Widział jak strzała uderzyła w wodę o kilka stóp w bok od łodzi. Wioślarze pracowali teraz jak szaleni. Senpat przygotował się do następnej salwy i zaklął głośno, kiedy przy naciąganiu pękła cięciwa. Nevrata rzuciła się do przodu podając mu swój łuk, ale był on lżejszy i miał mniejszy zasięg. Senpat strzelił — o wiele za blisko. Spróbował jeszcze raz, by udowodnić sobie, że to tylko wina łuku, potem pokręcił głową i oddał broń Nevracie. Wiedząc już, że są bezpieczni, wioślarze uspokoili tempo.

Policzki Skaurusa były wilgotne. Pomyślał, że znowu zaczęło padać, a potem zrozumiał nagle, że płacze. Upokorzony, próbował przestać, ale nie mógł. Wlepił wzrok w piasek, ukrywając piekące wstydem i rozpaczą oczy.

Kiedy łódź była już bezpieczna, wyspiarze rozwinęli główny żagiel. Natychmiast wypełnił się wiatrem. Gdy trybun podniósł w końcu głowę, przed dziobem statku piętrzyła się piana rozcinanej w poprzek fali. Marynarze na rufie napierali mocno na dwa bliźniacze wiosła, za pomocą których sterowano okrętem. Korsarz zawrócił ostro, oddalając się od wybrzeża i płynąc ze wschodnim wiatrem. Nikt z pokładu nie oglądał się na brzeg.


Marek nie pamiętał prawie nic z następnych dwu dni. Być może poczucie straty i zdrady, żal i smutek wymazały je litościwie z jego świadomości. Musiał pewnie zwrócić konie, te skradzione i te pożyczone, bo na przedmieścia stolicy po zachodniej stronie Cieśniny Bydła wszedł pieszo.

Po głowie chodziły mu najdziwniejsze myśli, rzeczy, których od dawna nie powinien już pamiętać. Senpat i Nevrata, chcąc choć na chwilę wyrwać go z czarnej rozpaczy, kupili wielki dzban wina i niosąc go we dwójkę, wtaszczyli po schodach do maleńkiej izdebki, którą wynajmował tuż nad sklepem z perfumami.

— Proszę — powiedział Senpat, wręczając mu kubek. — Pij. — Energiczny tenor nie dopuszczał najmniejszego sprzeciwu.

Skaurus pił. Zwykle starał się zachować umiar, ale tej nocy z chęcią upiłby się do nieprzytomności. Wlewał w siebie wino w takim tempie, że Styppes nie miałby przy nim żadnych szans. Choć nie towarzyszyli mu przy każdej kolejce, jego vaspurakanerscy przyjaciele szybko musieli przysiąść na podłodze niemal pustego pokoiku i obejmując się ramionami uśmiechali się głupawo. On jednak nie znalazł otępienia, którego tak pragnął. Umysł wciąż pracował z przerażającą sprawnością.

Powoli wino uwalniało różne, dziwne i odległe wspomnienia. Przy akompaniamencie deszczu stukającego o dachówki i chlupoczącego w rynnach, omijając kałużę, która utworzyła się przy jego łóżku, trybun przechadzał się tam i z powrotem, deklamując fragmenty tragedii Eurypidesa. Była to „Medea”, sztuka której nauczył się studiując grekę i o której zupełnie nie myślał od tego czasu.

Kiedy po raz pierwszy czytał „Medeę”, jego sympatie leżały po stronie bohaterki tragedii, tak jak chciał tego autor. Teraz jednak, pycha Jazona — być może jest to najgorszy jej rodzaj, kiedy lekceważy się kobietę — zgubiła i jego. Zrozumiał także, że nieszczęście rozkładało się na obie strony po równo, jak często działo się to w sztukach Eurypidesa.

Senpat i Nevrata słuchali jego deklamacji z podziwem i zdumieniem jednocześnie.

— To prawdziwa poezja — powiedział Senpat. reagując na dźwięk i rytm greki wyczulonym uchem muzyka — ale co to za język? Nie ten, którego wy, Rzymianie, używacie między sobą, na pewno nie. — Choć on i jego żona znali łacinę bardzo słabo, umieli ją rozpoznać.

Trybun nie odpowiedział. Zamiast tego pociągnął następny, długi łyk wina, wciąż próbując wykreślić ze świadomości rzeczy, o których wolałby nie pamiętać. Kubek zatrząsł się w jego dłoni. Wylał trochę słodkiego, klejącego się wina na swoje nogi, ale tego nie zauważył. Nawet Medea — pomyślał — nie uwiodła Jazona, zanim popełniła swoje zbrodnie i uciekła w rydwanie ciągniętym przez smoka.

— Bogowie, czy zdarzyło się kiedy, żeby kobieta gorzej obeszła się z mężczyzną? — zawołał. Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi na ten rozpaczliwy okrzyk, ale Nevrata poruszyła się w ramionach męża.

— Jeśli chodzi o to, co kobieta zrobiła mężczyźnie, to nie mogę nic powiedzieć. — Podniosła na niego wzrok. — Ale spróbuj to proszę odwrócić, i pomyśl o Alypii Gavra.

Marek zatrzymał się w pół kroku. Rzucił kubkiem o ścianę, zawstydzony nagle tym użalaniem się nad sobą. Męki, przez jakie przeszła córka Mavrikiosa Gavrasa, przyćmiewały jego cierpienie niczym słońce przyćmiewa księżyc. Po tym, jak tchórzostwo Ortaiasa Sphrantzesa kosztowało jej ojca życie pod Maragha, Ortaias — który tą ucieczką się ocalił — wróciwszy do stolicy obwołał się Imperatorem; Sphrantzai, najpotężniejsza w mieście rodzina biurokratów, osadziła już kiedyś swych członków na tronie. By umocnić jego pozycję, Alypia, której dom sprzeciwiał się wszystkiemu, czego żądał dom Sphrantzai, została zmuszona do małżeństwa z uzurpatorem.

Ale Ortaias Sphrantzes, głupawy, płytki młodzieniec, który miał więcej szczęścia niż rozumu, był tylko marionetką w rękach swojego wuja, Vardanesa. A Vardanes, którego podłość nie była ani przeciętna, ani powierzchowna, pożądał Alypii od dawna. Odebrał ją więc swemu nieudolnemu bratankowi i zrobił z niej niewolnicę, która musiała się poddać jego chuciom. Vardanes wykorzystywał ją przez cały nieszczęśliwy okres rządów Ortaiasa. Kiedy Sphrantzai w końcu upadli, Skaurus widział, że choć jej ciało zostało zbezczeszczone, duchem pozostała czysta i nieugięta.

Odwracając się plecami do oblanej winem ściany, przyklęknął niezdarnie obok Nevraty Sviodo i z wdzięcznością dotknął jej dłoni. Kiedy chciał o tym powiedzieć, coś zabulgotało mu w gardle i zamiast przemówić, rozpłakał się. Było to jednak płacz oczyszczający, niosący ze sobą początek uzdrowienia. Potem wino zaczęło w końcu działać — nie słyszał, kiedy Nevrata i jej mąż wstali i cichutko wyszli z pokoju.

W Komnacie Dziewiętnastu Tapczanów było dosyć zimno i trybun czuł się bardzo samotnie, składając raport przed Thorisinem Gavrasem. Co prawda Nevrata, Senpat i Styppes — choć za jego towarzystwem Marek specjalnie nie przepadał — zostali razem z nim w stolicy, ale wszystkich Rzymian odesłał z powrotem do Garsavry. Kiedy nie musieli już pilnować Namdalajczyków, nie było potrzeby zatrzymywać ich na dłużej. Mogli się przydać Gajuszowi Filipusowi i nie narażali się tu na gniew Imperatora.

Powiedział mu całą prawdę, a przynajmniej wszystko, co wydarzyło się poza jego namiotem. Kiedy Marek skończył, Thorisin milczał dłuższą chwilę, z kamienną twarzą przyglądając mu się znad splecionych palców. Kiedy go poznałem — pomyślał Marek — wszystkie uczucia można było wyczytać z jego twarzy jak z książki. Ale nauczył się już sztuki rządzenia także i w tej kwestii — nigdy się nie odkrywać.

Potem oblicze Imperatora jakby się rozpadło i ukazał się wreszcie człowiek.

— Szlag by cię trafił, Skaurus — powiedział ciężko, jakby z trudem wydzielając pojedyncze słowa. — Dlaczego muszę cię zawsze jednocześnie kochać i nienawidzić?

Oficerowie, którzy siedzieli w komnacie, poruszyli się. Rzymianin nie znał wielu z nich ani oni jego. W większości byli to młodzi ludzie, którzy wybili się na stanowiska u boku Imperatora w okresie, kiedy trybun zajęty był wojną na zachodzie — tak wielu marszałków służących razem z nim pod Mavrikiosem Gavrasem nie żyło albo zostało rebeliantami.

— Wasza Wysokość, chyba nie możesz uwierzyć w te bajki? — zaprotestował jeden z nowych oficerów, kawalerzysta nazwiskiem Provhos Mourtzouphlos. Niedowierzanie malujące się na jego przystojnej, zarośniętej twarzy — jak kilku innych żołnierzy siedzących wokół stołu naśladował Thorisina, nie dbając zbytnio o brodę i włosy — było aż nazbyt widoczne. Przytaknęły mu inne głowy.

— Mogę — odparł Imperator. Nadal przyglądał się Skaurusowi, jakby podejrzewając, że trybun nie powiedział wszystkiego. — Choć nie powiedziałem jeszcze, że wierzę.

— Myślę, że powinieneś — podpowiedział mu szybko Taron Leimmokheir. Przynajmniej jego twarz i głos były znajome. Jak zawsze, zachrypnięty bas marynarza przywykłego do wywrzaskiwa-nia komend na statku, zdawał się zupełnie nie pasować do zamkniętej przestrzeni, nawet o rozmiarach Komnaty Dziewiętnastu Tapczanów. Uśmiechając się do Skaurusa, kontynuował: — Każdy, kto miałby odwagę wrócić do ciebie po takim nieszczęściu, zasługuje na szacunek, a nie oszczerstwa. A co gdyby pieprzeni Hazardziści jednak wygrali? Nie ma Nowego Namdalen po drugiej stronie Cieśniny Bydła, a za to możesz dziękować jedynie temu cudzoziemcowi.

Mourtzouphlos wykrzywił swe arystokratyczne usta w drwiącym uśmieszku, skierowanym do siwobrodego admirała, który wybił się na swą pozycję tylko dzięki odwadze, sile i — co było rzadkością wśród Videssańczyków — szczerej, niezłomnej uczciwości. Kawalerzysta powiedział:

— Nic dziwnego, że Leimmokheir broni cudzoziemca. Sporo mu zawdzięcza.

— Zgadza się, i jestem z tego dumny, na Phosa — odparł wilk morski.

Imperator jednak nachmurzył się, przypominając sobie jak Leimmokheir przysiągł lojalność Ortaiasowi, gdy nie wiedział jeszcze, że Thorisin przeżył Maragha, i jak z upartą lojalnością nie chciał złamać przysięgi. Przypomniał sobie także próbę zamachu na jego życie, o którą obwiniał admirała i długie miesiące spędzone przez Leimmokheira w więzieniu, dopóki Skaurus nie dowiódł jego niewinności i sprowokował rebelię Baanesa Onomagoulosa pokazując, że to on był inicjatorem spisku.

Thorisin potarł zmęczone oczy ręką, potem podrapał się w lewą skroń. Jego ciemnokasztanowe włosy były rzadsze niż wtedy, gdy Marek i legioniści pojawili się w Videssos, więcej było w nich też siwych pasemek. W końcu Imperator powiedział:

— Myślę, że ci wierzę, Rzymianinie. Nie dlatego, żebym zgadzał się z tym, co mówi Taron, choć jest w tym trochę prawdy, ale dlatego, że wiem, iż potrafiłbyś wymyślić lepsze kłamstwo niż ta twoja historyjka — więc najprawdopodobniej to prawda. Tak, najprawdopodobniej — powtórzył cicho. Potem, wyprostowując się nagle w swoim pozłacanym krześle zakończył: — Zostań w mieście przez jakiś czas, nie musisz się spieszyć do Garsavry. Ten twój zastępca z pewnością sam sobie poradzi, zwłaszcza kiedy zima wszystkich dobrze przyciśnie; tak samo nas jak i Yezda.

— Oczywiście, jak sobie życzysz, panie — powiedział Marek, salutując. Imperator miał rację. Właściwie, Gajusz Filipus był nawet lepszym taktykiem niż Skaurus. Ale rozkaz był na tyle dziwny, że trybun zapytał: — A co będę tu robił?

Pytanie najwyraźniej zaskoczyło Thorisina Gavrasa. Znowu podrapał się po głowie, myśląc nad odpowiedzią. Po kilku sekundach odparł:

— Po pierwsze, chcę dostać pełny raport na piśmie, przedstawiający szczegółowo wszystko, co mi tu dzisiaj powiedziałeś. Namdalajczycy to demony, kiedy przychodzi z nimi walczyć. Wszystko, czego dowiem się od ciebie, może okazać się przydatne. I… o właśnie — kontynuował, łapiąc od razu pomysł. — Możesz się trochę przejechać po tych cholernych gryzipiórkach, jak zeszłej zimy.

Marek ukłonił się, ale kiedy siadał na swoim miejscu, jego twarz była ponura. Choć Thorisin oświadczył, że mu ufa, nie spodziewał się, by powierzono mu w najbliższym czasie dowództwo. Imperator nie zaprzątał nim już swojej uwagi. Rozejrzał się po komnacie.

— Teraz następna dobra wiadomość — powiedział.

Rozwinął kwadratowy kawałek pergaminu, kunsztownie opieczętowany i pokryty wielkimi, pięknymi literami. Gavras trzymał list z dala od siebie, jakby ten czymś cuchnął.

— To pisemko od naszego drogiego przyjaciela Zemarkhosa — oznajmił sardonicznie i zaczął czytać je na głos.

Pominąwszy napuszone zwroty i figury retoryczne fanatycznego kapłana, proklamacja głosiła, iż Amorion i ziemie otaczające to miasto są prawowitym królestwem Phosa na ziemi, i rzucała jadowite klątwy na Thorisina i Balsamona, patriarchę Videssos.

— Przez co ten szaleniec chce powiedzieć, że nie lubimy masakrować Vaspurakanerów — warknął Imperator. Przedarł pergamin na pół i wyrzucił za siebie. — No i co zrobimy z tym gnojkiem?

Doradcy podsunęli kilka propozycji, ale wszystkie były albo nie przemyślane, albo samobójcze, albo i takie, i takie. Prawda wyglądała tak, że ponieważ szeroki pas ziemi opanowanej przez Yezda — których Zemarkhos nienawidził prawie tak samo jak odstępców od jego własnej wiary — oddzielał Amorion od wojsk Imperium, Thorisin mógł mu tylko wygrażać pięścią.

Spojrzał groźnie na doradców, którzy tak samo nie potrafili sobie poradzić z tym problemem, jak on.

— Żadnych błyskotliwych pomysłów na dzisiaj, co? — spytał w końcu. Odpowiedziała mu cisza. Pokręcił głową z niesmakiem. — Nie? No to idźcie sobie. Ta narada jest skończona.

Służący otworzyli wypolerowane do niemożliwości brązowe drzwi Komnaty Dziewiętnastu Tapczanów. Videssańscy oficerowie wysypali się na zewnątrz. Marek owinął się dobrze w swoją pelerynę wiedząc, że za drzwiami czeka zimny wiatr. Jedyna pociecha w tym — pomyślał — że gryzipiórki zawsze dobrze ogrzewali swoje biura.


Żołnierze Videssos zajmowali teraz dwa z czterech budynków, które służyły wcześniej Rzymianom za koszary. Halogajczycy, którzy niedawno opuścili swoją lodowatą północną krainę, zostali zakwaterowani w trzecim. Ostatni budynek stał pusty, ale Skaurus nie miał ochoty tłuc się po nim jak kamyk wewnątrz wielkiego bębna Yezd. Zamiast tego, ulokował się w pustym pokoju na drugim piętrze tego skrzydła kompleksu Wielkiego Sądu, które zajmowane było przez biurokratów. Urzędnicy pozdrowili go z ostrożną uprzejmością, przypominając sobie jak wtrącał się do spraw, które uważali za wyłącznie swoje.

Dość chaotycznie zabierał się do raportu, o który prosił go Imperator i już w chwili gdy go pisał, wydawał mu się suchy i płaski. Nie potrafił zająć się tym na poważnie. Próbując zapomnieć o szoku, jakim było odejście Helvis, odciął się niemal zupełnie od świata. Poruszał się w szarej mgle, która nie miała jednak nic wspólnego ze złą pogodą.

Próbował nie zwracać uwagi na stukanie do drzwi, które jak zwykle zamknął na zasuwkę, ale stawało się ono coraz bardziej natrętne. Z cichym westchnieniem podniósł się ze stojącego przy oknie krzesła i otworzył.

Na zewnątrz czekał mały, pulchny człowieczek o gładkich policzkach, którego wiek był chyba niemożliwy do określenia, ubrany w szafranowe jedwabne szaty o bogatych haftach — jeden z eunuchów, którzy służyli videssańskim Imperatorom jako kanclerze. Mężczyzna trzymał ręce na biodrach.

— Nie spieszyło ci się specjalnie — prychnął, kłaniając się Markowi tylko tak, jak nakazywała elementarna uprzejmość. — Mam ci przekazać, iż Jego Wysokość Imperator chciałby cię widzieć w swojej prywatnej komnacie dziś wieczór, kiedy zacznie się druga godzina nocy. — Videssańczycy, tak jak i Rzymianie, dzielili dobę na dwunastogodzinny dzień i takąż noc, rozpoczynające się, odpowiednio, o świcie i o zmierzchu.

Marek drgnął. Thorisin nie interesował się nim od czasu, gdy zdawał mu swój raport. Spytał kanclerza:

— Czy oczekuje mojego sprawozdania z kampanii na zachodzie? Obawiam się, że nie jest jeszcze gotowe. — Tylko on wiedział, co naprawdę znaczy owo „niegotowe”.

Eunuch wzruszył ramionami, wprawiając w drżenie swoje tłuste podbródki.

— Nic o tym nie wiem. Wiem tylko, że o wyznaczonej godzinie przyjdzie tu służący, który zaprowadzi cię na miejsce. I mam nadzieję — dodał, wbijając na koniec swoją szpilkę — że przywitasz go chętniej i szybciej niż mnie.

Odwrócił się do trybuna plecami i oddalił chwiejnym krokiem grubasa.

Służący okazał się kolejnym eunuchem, ubranym nieco mniej wytwornie niż jego poprzednik. Zaczął się trząść, gdy tylko wyszli z dobrze ogrzanego skrzydła Wielkiego Sądu, prosto w objęcia lodowatego wiatru. Skaurus szczerze mu współczuł. On sam nosił spodnie, jak większość Videssa-ńczyków, kiedy nie musieli akurat spełniać jakichś uroczystych funkcji. Nie tęsknił specjalnie za rzymską togą — videssańska zima nie pozwalała mu na to.

Wiśnie, otaczające prywatne kwatery rodziny Imperatora, wtykały w szare niebo nagie gałęzie. O tej porze roku nie rozsiewały wokół siebie słodkiego zapachu kwiecia. Oddział Halogajczyków stał na straży obok wejścia, trzymając w gotowości wielkie, oburęczne topory. Ubrani w pozłacane zbroje, okryte futrami z wydry, białego niedźwiedzia, lisa i śnieżnego leoparda i stali w kompletnym bezruchu. Wielcy mężczyźni o blond włosach wyglądali na całkiem zadowolonych, jakby zimno zupełnie im nie przeszkadzało. I czemu nie — pomyślał trybun — przyzwyczajeni byli do o wiele gorszej pogody. Patrzyli na niego z ciekawością, bo wyglądał raczej na ich rodaka niż na Vi-dessańczyka. Rozmawiali o nim w swoim gardłowym języku, kiedy kanclerz poprowadził go dalej. Dotarło do niego słowo „Namdalen” wymówione tonem pytania.

Komnata znajdująca się tuż za drzwiami wciąż nosiła ślady po zeszłorocznych walkach, kiedy Baanes Onomagoulos wprowadził do miasta oddział płatnych morderców, mających zgładzić Thori-sina. Legioniści, którzy zupełnie przypadkowo wracali właśnie wtedy z ćwiczeń, pokrzyżowali im plany. Skaurus rzucił okiem na portret wielkiego Imperatora zdobywcy, Laskarisa, nieżyjącego już od ponad siedmiuset lat. Jak zawsze w tym miejscu, trybun pomyślał, że Laskaris wyglądał raczej jak doświadczony podoficer, niż Autokrator Videssańczyków. Teraz krwawa plama pokrywała dolną część wizerunku, a uderzenia mieczy zniszczyły łowieckie sceny pokrywające mozaiką podłogę, po której szedł właśnie trybun. Kanclerz zatrzymał się.

— Poczekaj tutaj. Zapowiem cię.

— Oczywiście.

Kiedy eunuch opuścił go na moment, Marek oparł się o ścianę i przyglądnął alabastrowym kasetonom na suficie. Teraz były, oczywiście, ciemne, ale te półprzezroczyste kamienie zostały tak doskonale przycięte, że w ciągu dnia napełniały komnatę przesuwającym się, perłowym światłem.

Sługa Imperatora zniknął za rogiem, ale nie mógł odejść daleko. Skaurus słyszał jak wymawia jego imię, a potem niecierpliwą odpowiedź Thorisina.

— Tak, tak, wprowadź go.

Eunuch znowu się pojawił i przywołał Marka gestem.

Imperator siedział pochylony do przodu w swoim krześle, jakby chciał wciągnąć Rzymianina do pokoju. Na kanapie, za krzesłem siedziała jego bratanica — serce Marka zabiło boleśnie, kiedy ją zobaczył. Jak to często bywało, szczególnie po cierpieniach, jakich doznała z rąk Vardanesa Sph-rantzesa, twarz Alypii miała jakiś dziwnie roztargniony wyraz, ale jej zielone oczy nabrały blasku, gdy Marek wszedł do komnaty.

Pamiętając o dworskiej etykiecie, trybun pokłonił się najpierw Thorisinowi, a potem księżniczce.

— Wasza Wysokość. Wasza Książęca Mość.

Eunuch zmarszczył brwi widząc, że Marek nie zamierza paść na kolana, ale Thorisin, jak i Mavrikios przed nim, tolerował ten drobny przejaw upartego republikanizmu Rzymianina. Teraz jednak wyrzucił rękę do przodu.

— Brać go!

Dwóch Halogajczyków wyskoczyło zza podwójnych drzwi komnaty, by zamknąć ramiona Skaurusa w mocnym uchwycie. Walka nie miałaby sensu — potężni wojownicy przewyższali nawet trybuna o pół głowy. Jak niektórzy ze strażników na zewnątrz, nosili włosy splecione w gruby warkocz, który opadał im na plecy, ale na pewno nie byli zniewieściali. Ich ręce były wielkie jak łopaty i twarde jak kamień.

Zaskoczenie i strach kazały Markowi zrezygnować z uprzejmości.

— Tak się chyba do hołdu nie przymusza! — wybuchnął. Uśmiech przemknął przez twarz Alypii, ale Thorisin pozostał niewzruszony.

— Cicho bądź — powiedział, i odwrócił się do jeszcze jednego uczestnika spotkania. — Nepos, czy ten twój piekielny wywar jest już gotowy?

Marek, który właściwie nie miał czasu rozejrzeć się dobrze po pokoju, dopiero teraz spostrzegł małego, grubego kapłana, który zajęty był mieszaniem i ubijaniem trzech różnokolorowych proszków.

— Już prawie, Wasza Wysokość — odparł Nepos. Uśmiechnął się do Rzymianina. — Witaj, cudzoziemcze. Dobrze znowu cię widzieć.

— Czyżby? — powiedział Skaurus.

Nie podobały mu się słowa „piekielny wywar”. Nepos był nie tylko kapłanem, ale i magiem, i to mistrzem swojego rzemiosła; mistrzem do tego stopnia, że wykładał na Akademii Videssos. Trybun zastanawiał się, czy był już tak niepotrzebny, że postanowiono go użyć jako królika doświadczalnego. Niewiele miał z życia, odkąd odeszła od niego Helvis, ale to co innego. Nepos, pogodny i zadowolony z siebie, przesypał wymieszany proszek do złotego kielicha z winem i jeszcze raz zamieszał wszystko szklanym pręcikiem.

— Nie mogę do tego używać drewna czy miedzi, rozumiecie — powiedział… może do Thorisi-na, może do Marka, a może dlatego, że przyzwyczajony byl do tłumaczenia wszystkiego jak na wykładzie. — Nie byłoby to potem za dobre.

Rzymianin mimowolnie przełknął ślinę.

Imperator patrzył na niego tym samym badawczym spojrzeniem, które musiał znosić na ostatniej naradzie w Komnacie Dziewiętnastu Tapczanów.

— Po tym jak pozwoliłeś uciec wyspiarzom, cudzoziemcze, najpierw chciałem cię odłożyć na półkę i zostawić tam, aż przykryje cię kurz. Za dobrze się dogadywałeś z Namdalajczykami, żebym mógł ci do końca wierzyć. — Nie zamierzona ironia tych słów niemal rozbawiła Skaurusa, ale Tho-risin mówił dalej, wcale nie najweselszym tonem: — Mimo to, są tu tacy, którzy nadal uważają, że jesteś naprawdę lojalny, więc dzisiaj się o tym przekonamy.

Alypia Gavra nie podniosła wzroku na Marka.

Nepos podniósł kielich, trzymając go za misternie wykończoną nóżkę.

— Pamiętasz marionetkę Avshara? — spytał Marka. — Khamortha, który zaatakował cię magicznym sztyletem, po tym jak pokonałeś Avshara w pojedynku? — Trybun skinął głową. — To jest właśnie ten sam napój, który wyciągnął z niego prawdę.

— I zabił go, kiedy już wszystko powiedział — dodał szorstko Skaurus. Kapłan skrzywił się ze wstrętem.

— To było zaklęcie Avshara, nie moje.

— Więc daj mi to — powiedział trybun. — Miejmy to z głowy.

Na skinienie Thorisina, Halogajczyk, który wykręcał prawe ramię Skaurusa, zwolnił uścisk. Autokrator ostrzegł go:

— Rozlewanie i wypluwanie nic ci nie pomoże. Zrobi się następną porcję i wlejemy ją przez lejek.

Kiedy kielich był już w jego ręce, Marek zapytał Neposa:

— Czy tu jest tylko tak w sam raz tego świństwa, czy trochę więcej?

— Może troszeczkę więcej. A co?

Trybun upuścił kilka kropel wina na podłogę.

— To dla tego miłego faceta, Thorisina — powiedział.

Videssańczycy podnieśli brwi, nic nie rozumiejąc. Słyszał jak jeden z Halogajczyków za jego plecami chrząknął ze zdumieniem. Był to toast Teramenesa Ateńczyka, który wzniósł, kiedy zmuszono go do wypicia trucizny w czasie rządów Kolegium Trzydziestu po Wojnach Pelopone-skich.

Wypił wino jednym haustem. Oprócz normalnego słodkiego smaku wyczuł proszki Neposa, cierpkie a jednocześnie znieczulające. Czekał cierpliwie, zastanawiając się czy za moment zacznie coś bełkotać, czy też będzie się zwijał i rzucał po podłodze jak otruty pies.

— No? — rzucił groźnie Thorisin do Neposa.

— Działanie bywa różne w każdym przypadku, u każdego człowieka może być inne — odparł kapłan. — Niektórzy reagują szybciej, inni dopiero po jakimś czasie.

Skaurus słyszał jego głos jakby z bardzo daleka — cała jego świadomość pławiła się w złotym blasku. Z wszystkich reakcji jakich się spodziewał, to boskie uczucie było najmniej prawdopodobne. Było ono niczym orgazm, który wcale się nie kończył, ale pozbawiony fizycznej przyjemności, otaczał wszystko transcendentną mgiełką doskonałości.

Ktoś — to był Imperator, ale w tej chwili nie miało to dla niego znaczenia — zadał mu jakieś pytanie. Chyba mu coś odpowiedział, bo słyszał także swój głos. I czemu nie? Bez względu na to, czego dotyczyło, musiało być po prostu trywialne w porównaniu ze światłością, w której dryfował. Potem dotarły do niego przekleństwa Thorisina — to też było nieważne.

— Co on tam bełkocze? — powiedział Autokrator. — Nie rozumiem ani słowa.

— To j ego pierwszy j ęzyk — odrzekła cicho Alypia Gavra.

— No to niech przejdzie na nasz.

Marek ochoczo spełnił polecenie — jeden język był równie dobry jak inny. Pytania padały jedno po drugim; dlaczego pozwolił Mertikesowi Zigabenosowi pozostać w klasztorze?

— Myślałem, że skoro ty mogłeś zrobić tyle dla Ortaiasa Sphrantzesa, który zasługiwał na gorszą karę, to i ja mogłem zrobić to dla Mertikesa, który nawet na to nie zasłużył.

Chrząknięcie Thorisina.

— Czy ten napój na pewno działa?

Nepos odciągnął jedną z powiek Skaurusa i przesunął dłonią o cal przed jego twarzą. Trybun nie drgnął, ani nie zamrugał.

— Na pewno, Wasza Wysokość. Gavras zaśmiał się ponuro.

— No tak, mogłem się tego spodziewać. Ale Zigabenos nie ma nawet dziesiątej część politycznego sprytu Sphrantzai, a tylko to uratowało chudy kark Ortaiasa.

Alypia wydala z siebie chrząknięcie, które mogło znaczyć wszystko i nic jednocześnie. Dlaczego trybun tylko udawał, że oślepia namdalajskich oficerów w Garsavrze?

— Nie chciałem robić niczego, czego nie dałoby się potem odwrócić. Mogłeś mieć dla nich jakieś zajęcie, o którym ja nie wiedziałem. — Thorisin znowu odchrząknął, tym razem z zadowoleniem, ale Marek mówił dalej: — A Soteryk jest bratem Helvis, i byłem pewien, że jeśli go skrzywdzę, to ona mnie zostawi. Nie chciałem, żeby ode mnie odchodziła.

Rzymianin, który nie zamknął już oka po tym jak odsłonił je Nepos, widział pełne triumfującej podejrzliwości spojrzenie, jakie Gavras rzucił swojej bratanicy, ale teraz wcale nie zwrócił na nie uwagi.

— No to dochodzimy do sedna — powiedział Imperator. — Więc nie chciałeś, żeby ona odeszła?

— Nie.

— Wiec powiedz mi teraz, jak to się stało, że uciekła od dębie razem z tym całym gniazdem wężów. Opowiedz mi wszystko: co zrobiła, co ty myślisz, że ona zrobiła, co ty zrobiłeś, i co myślałeś, kiedy to robiłeś. Niech cię cholera weźmie, Skaurus, ale choć raz poznam twoją duszę.

Mimo że wciąż był pod działaniem wywaru, Skaurus milczał przez długi czas. Smutek, jakiego dotykał Thorisin, mógł poruszyć nawet boga.

— Odpowiedz mi! — krzyknął Imperator i Skaurus wbrew własnej woli zaczął mówić.

Kiedy połowa jego duszy słuchała i krwawiła, druga opowiedziała dokładnie jak Helvis przywiodła go do wyczerpania i głębokiego uśpienia. Najgorsza była świadomość, że będzie o tym wszystkim pamiętał, kiedy narkotyk Neposa przestanie już działać.

W miarę jak zagłębiał się w szczegóły, Nepos coraz bardziej się czerwienił. Dwaj Halogajczycy mamrotali cały czas między sobą w swoim języku. Alypia Gavra odwróciła się do swojego wuja, niemal krzycząc ze złości:

— Każ mu przestać, na Phosa! A może każesz go jeszcze obedrzeć ze skóry?

Przy słowie „przestać”, Marek posłusznie zamilkł. Ale Thorisin odpowiedział Alypii lodowatym tonem:

— To był twój pomysł, żeby zmusić go do powiedzenia całej prawdy. Więc teraz zamilcz i usiądź spokojnie albo wyjdź.

— Nigdy nie mogłabym spokojnie patrzeć, jak obnaża się kogoś wbrew jego woli. — Jej twarz była blada, gdy szeptała te słowa. — Zbyt dobrze wiem jakie to uczucie. — Przeszła obok Marka i opuściła komnatę.

— Ba! — Thorisin dopiero teraz zauważył, że Marek nic nie mówi. — Dalej! — ryknął. Trybun mówił o pościgu, o ognisku, które zwabiło namdalajskich piratów, o Hel vis, jej synach i pozostałych wyspiarzach uciekających z plaży w długiej łodzi piratów.

— I co wtedy zrobiłeś? — spytał Imperator, ale cicho, bo opis desperackiego, a daremnego pościgu, kazał mu pozbyć się władczego tonu.

— Rozpłakałem się. Thorisin skrzywił twarz.

— Do lodu ze mną, jeśli miałbym cię za to winić — powiedział do siebie. — Alypia miała jednak rację; zgwałciłem uczciwego człowieka. — Całkiem łagodnym już tonem, spytał Skaurusa: — A co potem, i dlaczego?

Trybun wzruszył ramionami. Halogajczycy wciąż za nim stali, ale nie trzymali go już za ramiona.

— Potem przyszedłem do miasta i do ciebie. Nie pozostało mi nic innego. Jak mogłem schronić się do klasztoru, skoro nie wierzę w waszego boga? A skoro uważałem rebelię Draxa za zdradę, to jak mógłbym sam to zrobić? Zresztą, i tak bym przegrał.

Thorisin rzucił mu bardzo dziwne spojrzenie.

— Ciekawe, naprawdę ciekawe…

Загрузка...