Rozdział IX

Szkoła. Księżniczka powoli przemierza korytarz wyłożony jasnym, sosnowym parkietem. Ma akurat długą przerwę. W torbie z mocnego, szarego, malarskiego płótna ciążą jej podręczniki i zeszyty. Przygryza leciutko wargi. Nie wiedzieć który raz w życiu czuje się zmęczona. Łapie się na tym, że polubiła liceum. Może dlatego, że traktuje je z dystansem, jako miejsce tymczasowego tylko pobytu?

Jej koleżanki z klasy stają na rzęsach, pochłaniając wiedzę, uczą się najdrobniejszych szczególików, byle tylko choć o cal wyprzedzić konkurentki w wyścigu szczurów. Uczą się uśmiechać, podlizywać bezwstydnie. Każde polecenie wypełniają natychmiast, nie wnikając w jego sens. Uczą się, że oceny nie zależą od tego, co się umie, tylko od tego, czy nadąża się za tokiem rozumowania profesora, czy opanowało sztukę odgadywania jego poglądów i podporządkowało jego wizji. Wiedza, którą zdobywają, jest płaska, opiera się na podręczniku. Stopnie wynikają w znacznej mierze z umiejętności stania na dwu łapkach i merdania ogonkiem. A system oducza samodzielnego myślenia i szukania własnych dróg…

Większość nauczycieli akceptuje ten ludożerczy układ. Nie zauważają nawet, jak strasznie wypaczają się charaktery ich podopiecznych. Pedagodzy mogą spać po nocach, nie dręczą ich wyrzuty sumienia.

Stanisława czy Mistrz Michał są inni. Wszystkich traktują równo. Zachęcają do samodzielnego myślenia. Polonista też jest niczego sobie. Facet świeżo po studiach, idealista. Kruszewskie, Alchemik i on, to zbyt mało, by pokonać inercję systemu.

A jednak jakoś polubiła tę koszmarną budę. Jej koleżanki z klasy nie są takie złe. Trochę ciapowate i ospałe, układ zrobił z nich kujonki i lizuski, ale chyba mają szansę. Wpasowały się w szkołę, oddały jej część swojej duszy, ale tam, w głębi, pozostały żywe. Mają marzenia i tak bardzo pragną czegoś, co zmieni ich szare, monotonne życie. Jest dla nich zagraniczną księżniczką, powiewem egzotyki, dowodem na to, że świat, ten, o którym marzyły, gdzieś jednak istnieje… A ona? Nie ma marzeń. Owszem, pół roku temu marzyła jej się sucha piwnica, talerz wodnistej zupy, całe majtki i niezawszawiony koc. W chwili, gdy znalazła bezpieczną przystań, marzenia zasnęły.

Co będzie dalej? Gosia i Magda pójdą na studia, po kilku latach znajdą sobie pracę albo i nie. Urodzą dzieci. A ona będzie nadal szesnastoletnią wampirzycą, przeskakującą stulecia, żyjącą w świecie, który staje się coraz ciaśniejszy dla istot takich jak ona czy Stanisława.

Zakręciła się i omal nie wpadła na księdza katechetę. Popatrzył na nią i chyba zaniepokoił go wyraz jej twarzy.

– Co się stało, moje dziecko?

– Gryzie mnie bezsens egzystencji.

Delikatnym ruchem ciepłej dłoni podniósł jej brodę. Spojrzenia spotkały się.

– Drogie dziecko – powiedział. – Egzystencja ma sens. Zawsze. A jeśli wydaje ci się, że nie ma, pomyśl nad tym, ilu ludziom w życiu pomogłaś i ilu jeszcze możesz pomóc. Jesteś częścią Bożego planu. Za każdym razem, gdy żywa wychodzisz z opresji, możesz sobie powiedzieć, że nie wypełniłaś jeszcze swojej misji na ziemi.

– A gdybym chciała wstąpić do klasztoru? – wypaliła nagle.

Zamyślił się na ułamek sekundy.

– Chyba co innego jest ci pisane – rzekł wreszcie. – Możesz sądzić inaczej, ale twoje życie dopiero się zaczyna. Nie czas jeszcze na odpoczynek.

– Dopiero się zaczyna? – Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma.

I nagle poczuła coś jakby uderzenie prądem. Zrozumiała, że on też wie. Że odgadł w niej wampira, od razu, jak Alchemik…

– Nie ma znaczenia, jak długo żyjemy i jak długo będziemy żyli – powiedział, potwierdzając jej domysły. – Liczy się jakość. I nasze czyny względem innych ludzi. A kiedyś i tak wszyscy staniemy przed obliczem Pana i zdamy relację z naszej ziemskiej pielgrzymki. Ale jeszcze nie teraz. Wiele jeszcze zostało do zrobienia.

Patrzył na nią spokojnie, uśmiechając się.

– Dziękuję za radę. – Kilka słów duchownego pozwoliło jej przezwyciężyć apatię.

Jak on to zrobił?


* * *

Nogi same zaniosły ją na orientalistykę. Gryzł ją problem zagadkowej Murzynki. Poza tym musi jej przecież podziękować. Weszła do budynku. Co robić dalej? Cholera, przecież nie zapyta portiera, czy studiuje tu Murzynka nosząca w teczce książki. Trzeba podejść do zagadnienia bardziej naukowo.

W ataku na wrogi obiekt najważniejsze jest umieszczenie wewnątrz swojej agentury. Rozejrzała się uważnie, łowiła nosem zapachy. Biblioteka czy stołówka, oto jest pytanie. Hmmm. Stołówka. Zeszła do podziemi i kierując się zapachem starego oleju, na jakim, po raz nie wiedzieć który, usmażono frytki, znalazła odpowiednie pomieszczenie. Coś tu można zjeść? Można. Nie trzeba się zapisywać, wystarczy zapłacić. Drobne brzęczały jej w kieszeni. Zamówiła porcję frytek. Wrzący olej dość skutecznie odkaża, zmniejszając ryzyko zatrucia. To najbezpieczniejsze jedzenie. Zatrucie kaszanką zapamięta na długo.

Siadła sobie skromnie w kącie nad podwójną porcją, która wyglądała jak połówka normalnej, i popijając z butelki colę, przyglądała się wypełniającym wnętrze studentom. Niektórzy nawet na czas posiłku nie przerywali nauki. Jeden czytał notatki, kilku dyskutowało na temat ideogramów japońskich… I oto jej cel. Wysoki, jasnowłosy student siedział nad słownikiem. Na stole przed sobą rozłożył kserokopię jakichś tekstów. Na oko sądząc, perski z jedenastego wieku naszej ery. Zapisywał tłumaczenie, kreślił, klął i grzebał w słowniku. Dostał pracę, która wyraźnie go przerasta. Pomożemy…

Siadła obok niego, nawet nie zauważył. Bazgrał strasznie, ale dało się odczytać. Są i błędy.

– To nie tak – powiedziała mu tuż nad uchem. – Pomyliłeś formy. Ta litera – stuknęła długopisem w tekst – to nie „r”, ale ozdobna forma litery „m”.

– Niemożliwe – pokręcił głową.

– Założymy się?

Z uśmiechem przeczytała na głos całą linijkę. Teraz dopiero na nią spojrzał. I zamurowało go. Taka młoda i zna się na perskiej kaligrafii? Dalej przez tekst brnęli razem. Wytykała mu błędy, a właściwie potknięcia. Nieźle sobie radził, po prostu odrobinę brakuje mu wiedzy, wystarczyło tylko ukierunkować i robota poszła jak z płatka.

– O rany – westchnął, gdy wreszcie skończyli. – Jak mogę się odwdzięczyć?

– Mam problem – mówi. – Jest tu taka wysoka Murzynka. Chodzi w garsonce i z teczką pod pachą… Sądząc po kształcie czaszki, przyjechała z Sudanu. Chciałam sobie z nią chwilę pogadać o inskrypcjach z kościołów w Starej Dongoli…

– Nazywa się Anysza Safez. Jest lektorką arabskiego – wyjaśnia. – Znajdziesz ją na ostatnim piętrze, ma teraz indywidualne zajęcia ze studentami.

– Dzięki.

– To ja dziękuję…

Pobiegła schodami na górę. Student odprowadził ją spojrzeniem. Ileż ona może mieć lat? Szesnaście? Kim jest, skąd się wzięła, jakim cudem zna jedenastowieczną odmianę perskiego!? Może to córka któregoś z profesorów? Nie, wtedy nie pytałaby o panią Anyszę. A zresztą, czy to ważne? Spojrzał na dalszy ciąg pracy domowej i zagryzł wagi. Trzeba się pospieszyć i nadrobić stracony czas. Zwłaszcza że dzięki temu złotowłosemu cielątku wreszcie wiedział, jak się za to zabrać.

Czwarte piętro, kilka par drzwi. Przed jednymi tłoczyła się grupka studentów. Stanęła po drugiej stronie korytarza. Kolejne ofiary wchodziły i wychodziły, a ona patrzyła. Anysza wyglądała bardzo podobnie do małej Alodyjki, ale jednak nią nie była. Po pierwsze, ma dwadzieścia kilka lat, po drugie, znacznie smuklejszą szyję. I dużo ciemniejszą karnację. A zatem pomyłka. Cholera. Ale podziękować trzeba… Ostatni student? Ostatni…

Zapukała do drzwi. Weszła i uśmiechnęła się do lektorki. Ta oderwała wzrok od leżącej przed nią arabskiej gazety. Księżniczka słabo zna fusha, ale kilka zdań była w stanie sklecić.

– Chciałam podziękować…

Twarz Murzynki nie pokryła się trupią bladością. Za dużo pigmentu. Zrobiła się za to szara jak popiół.

– Wampir!

Słowo to różnie brzmiało w różnych językach, ale kultura masowa ujednoliciła jego wymowę. Anysza odepchnęła krzesło, odskakując do tyłu. Błyskawicznym ruchem sięgnęła pod pachę. O mamusiu, rewolwer. I to jaki, kaliber co najmniej dziewięć milimetrów. Pociągnęła za spust, nawet nie celując. Księżniczka w ostatniej chwili, widząc już czarną smugę pocisku, wykonała unik rodem z Matrixa. Huk ogłuszył je obie i zdezorientował.

Ale Monice zdarzało się bywać na wojnie, a pewnych rzeczy się nie zapomina. Przez drzwi nie zdążyłaby, a zatem oknem. Skoczyła, zaplątała w firanki, rozbiła szybę głową i ramionami, i wyrwała się na świeże powietrze. Które to piętro? Czwarte. Fatalnie…

Rąbnęła nogami, nie utrzymały jej i zaraz runęła na plecy. Cóż, fajny mieli przed wydziałem żywopłot. Wyłamała w nim dziurę jak stodoła. No trudno, jeszcze piętnaście lat i krzaki odrosną. Odetchnęła głęboko. Nic nie boli? Właściwie to wszystko. Kolana, kostki nóg, mięśnie, żebra, ramiona, głowa. Ale to inny ból, tępy, od wstrząsu i stłuczenia, a nie ostry od złamanych kości. Poruszyła stopami. Działały. A zatem kręgosłup nie jest uszkodzony.

Do listy urazów dodać musiała jeszcze liczne drobne skaleczenia wywołane przez odłamki szkła. Spojrzała w górę, na szczęście lektorka chyba przestraszyła się na tyle, że nawet nie podchodzi do okna. I bardzo dobrze, mogłaby ją zastrzelić bez trudu.

Teraz dopiero spostrzegła, że wokoło stoi wianuszek studentów. Ktoś podał jej rękę. Musieli słyszeć o wczorajszej strzelaninie przed budynkiem. A teraz znowu strzał i jej skok z okna. Co robić? Nietrudno udawać biedną, przerażoną, zagubioną nastolatkę. Łzy w oczach, potargane włosy, drobne, krwawe nacięcia na twarzy… Wyglądała niewinnie, bezbronnie, była na tyle śliczna i sponiewierana, by wzbudzić natychmiastowe współczucie. Jakaś studentka podała jej paczkę chusteczek. Dygnęła w podziękowaniu, co jeszcze odjęło jej kilka lat. Przyłożyła jedną do rozbitego czoła.

– Cóż za krwiożerczy wydział – powiedziała. – Już drugi raz próbują mnie tu zamordować…

– Nigdy wcześniej nic takiego nie miało tu miejsca. – Ktoś próbował bronić honoru swojej uczelni.

Rozejrzała się, okupując to porażającym bólem głowy. Wstrząs mózgu? Niewykluczone. Zakaszlała głucho. Dobra. Żyła, ale policja będzie tu za kilka minut. A zatem musiała wiać. Z tak rozbitymi kolanami nie ucieknie daleko.

– Przepraszam, czy ktoś może mnie odwieźć do Hotelu Europejskiego?

W każdym mieście jest Hotel Europejski. I jak tu nie pomóc biednej, poranionej nastolatce, którą jacyś dranie, wiadomo, że wykładowcy to skończone bydlaki, wyrzucili przez okno?

Pięć i pół minuty później wysiadła przed hotelem. Podziękowała i gdy tylko student odjechał, ruszyła szybkim krokiem w drugą stronę. Pod kurtką miała podpinkę z polaru, zarzuciła kaptur, by trochę zasłaniał jej poranioną twarz. Dowlokła się do mieszkania Alchemika. Na szczęście był w domu.

– O mój Boże. – Na jej widok złapał się za głowę.

– Cóż ci się stało?

– Potknęłam się o parapet i wyleciałam z czwartego piętra przez zamknięte okno – wyjaśniła. – Mogę skorzystać z łazienki?

Napuściła sobie do wanny gorącej wody, prawie wrzątku, i zanurzyła się w niej. Obejrzała się w lusterku. Na szczęście firanka uchroniła ją przed odłamkami szkła. Nacięć znalazła tylko kilka, z czego trzy lub cztery głębokie.

Gorąca woda powodowała porażający ból wszystkich stłuczonych miejsc, ale dzięki niej krew krążyła żwawiej, odpływała z rozbitej tkanki. Nie będzie zakrzepów, może nie będzie też siniaków. A skaleczenia już przyschły. Popatrzyła na siebie w lustrze. No, nie jest źle.

– Weź niebieski ręcznik – zasugerował przez drzwi Mistrz. – Spirytus jest w szafce. Coś ci jeszcze potrzeba?

– Nie masz przypadkiem farby do włosów? – spytała bez większej nadziei.

– Za pięć minut będzie. Jaki kolor?

– Byle tylko nie zielony… – Miała siłę żartować, a więc nie było najgorzej.

Trzasnęły drzwi. Faktycznie nie minęło pięć minut i podał jej farbę. Przeczytała instrukcję. Ciemnokasztanowy. Znakomicie. Alchemik widać również przeczytał ulotkę, bo dostarczył jej także foliową torebkę i dodatkowy ręcznik.

– Suszarka jest na półce.

Wreszcie zasiadła w salonie, rozgrzana kąpielą, obolała i zmaltretowana. Ale żywa. Fotel zapadł się pod nią wygodnie, miała tylko ochotę spać i spać…

– Co się stało? – Mistrz tym razem poprosił o konkrety.

Więc opowiedziała.

– Tak, przefarbowanie włosów to zdecydowanie dobry pomysł. – Kiwnął wreszcie głową. – To bardzo charakterystyczny element. Ludzie to szybko zapamiętują… Jeśli podadzą twój rysopis, dla policji jesteś w tej chwili poza podejrzeniem.

– Jak to jest, że zawsze ktoś rozpoznaje we mnie wampira? – zapytała.

– Nie wiem, jak inni, ja to po prostu czuję. Nagły chłód na plecach, włoski stają na karku… I już wiem. Raz spotkałem kobietę na Ukrainie, dawno, ponad dwieście lat temu. Potem po raz drugi w czasie wojny. Tamten był esesmanem… Zabiłem go zresztą.

– Zidentyfikowała mnie natychmiast.

– Ja też bardzo szybko. Tego się nie zapomina. Ale skoro ona od razu wiedziała, to znaczy, że wcześniej musiała spotkać kogoś takiego jak ty. Może w Sudanie?

– Może…

Na dole przed bramą kamienicy trzasnęły drzwiczki co najmniej dwu samochodów. Mistrz drgnął i nadstawił uszu.

Ulica Westerplatte to ruchliwa arteria, którą w dzień i w nocy nieustannie sunie sznur samochodów. Na poddaszu, chronionym potrójnymi szybami, warkot ich motorów zredukowany jest do cichego szmeru. Alchemik, mieszkając tu przez wiele tygodni, zdołał do niego przywyknąć. Teraz jednak uniósł głowę.

Przez czterysta lat pochłonął ogromną masę książek dotyczących przeczuć, telepatii i temu podobnych zjawisk. Większość „literatury przedmiotu” okazała się zwykłą makulaturą. W nielicznych autorzy przytoczyli przykłady, dodając jednocześnie uwagę, że nie zgłębili natury tych zjawisk ani nie zdołali potwierdzić empirycznie ich realności.

Oczywiście, w bibliotece cadyka Salomona Storma spoczywają księgi, z których wynika, że telepatia istnieje realnie, a nawet takie, za pomocą których można się jej nauczyć. Alchemik nigdy nie szkolił się w tym kierunku, jednak nauczył się ufać przeczuciom.

Przesunął myszkę, budząc komputer z uśpienia. Obraz z dwu kamer, umieszczonych na zewnątrz i od strony podwórza… Przed domem parkowała furgonetka. Stało przy niej dwu rosłych drabów.

– Policja? – zapytała Monika.

Zdążył zapomnieć, że dziewczyna siedzi w fotelu naprzeciwko.

– Dobrze by było – mruknął.

Obraz z drugiej kamery był jeszcze mniej optymistyczny.

– Wyjdź na dach i spróbuj przejść do sąsiedniej kamienicy – polecił. – Masz szansę się uratować.

– Bractwo Drugiej Drogi. – Księżniczka spojrzała na niego kolorowymi oczyma.

Była zaskakująco spokojna i opanowana. Po twarzy Mistrza przebiegł cień. To dziecko, mimo że przeżyło ponad milenium, nie zetknęło się widać z tak bezwzględnymi typami…

– Dlaczego nie uciekniesz ze mną? – zapytała.

– Dlatego, że jestem mężczyzną – powiedział spokojnie. – Gdybym się cofnął, jak potem mógłbym patrzeć w lustro?

– Mają przewagę liczebną. Prawdopodobnie dziesięć do jednego… Może to głupota, a nie odwaga?

– Najwyżej zginę, ale wcześniej pokażę tym szmaciarzom, jak umiera prawdziwy szlachcic. I oczywiście zadbam przy okazji o to, by radość zwycięstwa zatruć im goryczą strat…

– Zostaję. Razem mamy większe szansę.

– Dam ci kamizelkę kuloodporną – zaproponował.

Pokręciła przecząco głową. Zdjął ze ściany szablę i zważył w dłoniach. Na oko była to zwykła kopia starej batorówki, jednak gdy wydobył ją z pochwy, Monika aż uniosła brwi ze zdziwienia.

– Bułat?

– Na tyle, na ile udało się odtworzyć tę cudowną technologię – powiedział. – Wpadłem na ten pomysł, gdy zobaczyłem twój sztylet. Nie było łatwo, nie było tanio, ale parałem się w życiu wieloma profesjami, sztuka płatnerska też nie jest mi obca. Zmajstrowałem sobie taką oto zabawkę. I mam szaloną ochotę ją wypróbować…

Księżniczka popatrzyła na niego spokojnie.

– W sumie nic gorszego od śmierci raczej nas nie spotka. – Wzruszyła ramionami.

Podwinęła nogawkę spodni i wyjęła z pochwy na łydce sztylet. Przeciągnęła klingą po przedramieniu. Na ziemię posypały się drobne włoski. Ostry jak brzytwa…

– Ja też mam ochotę pokazać im to i owo…

Wampir, przemknęło mu przez głowę. Oswojony drapieżnik… Z pozoru łagodna, ale poszczuta, rozszarpie bez litości.


* * *

Wyjął z szafy niedużą butlę i, wstrząsnąwszy, wcisnął spust. Wnętrze mieszkania zaczęła powoli wypełniać biała mgła.

– Co to takiego?

– Mój wynalazek. Odpowiednio dobrane bakterie gnilne, żrą głównie tłuszcze, a i szybko giną na świeżym powietrzu. Gdybyśmy mieli przypadkiem przeżyć, wyczyszczą ten dom z naszych odcisków palców, uszkodzą ewentualne DNA w zgubionych włosach, usuną ślady zapachowe…

– Genialne.

– Owszem, ale nie opatentuję tego.

Zrozumiała natychmiast. Jeżeli ten wynalazek wpadłby w ręce kryminalistów…

– A zatem…

– Na nas czas. – Gdyby któryś z członków Bractwa zobaczył w tym momencie jego uśmiech, prawdopodobnie wszyscy zapakowaliby się do samochodów i odjechali. Księżniczka poczuła dreszcz na plecach, ale było w nim więcej rozkoszy niż strachu.

Schody wiodące na strych skrzypiały cicho. Trzask, trzask… Ale Mistrz wiedział, że forpoczty już stoją tuż za drzwiami, szykując się do ich wyważenia. Oparł się plecami o jasne, sosnowe deski i, ująwszy oburącz szablę, pchnął potężnie pod swoją pachą.

Metrowej długości ostrze z najlepszej stali przeszło przez drewno jak przez tekturę i utknęło w czymś miękkim. Coś stuknęło o deski podłogi. Wyrwał klingę i dopiero otworzył drzwi.

Młody człowiek o ziemistej twarzy i nieruchomych oczach rzeźnika stał jeszcze na nogach. Z osłabłej ręki wypadł mu obrzyn przygotowany wyraźnie do rozwalania zamków. Chłopak, nie mogąc wykrztusić słowa, wpatrywał się w ogromną krwawą plamę na piersiach. Michałowi wystarczyło jedno spojrzenie, by ocenić, że rana jest śmiertelna. Cóż, posiadał pewne doświadczenie w rzemiośle wojennym. Pchnął konającego i podniósł z ziemi jego broń.

Zdążył złożyć się do strzału, gdy nad podestem pojawiły się dwie głowy. Pociągnął za oba spusty jednocześnie i głowy zniknęły jak zdmuchnięte. Odrzucił bezużyteczną już dwururkę.

– Ciekawe, ilu ich jest – mruknęła Monika.

– Sprawdzimy?

Jednocześnie przesadzili barierkę i zeskoczyli na podest pół piętra niżej. Spadli tak, by stanąć do siebie plecami. Stare deski z hukiem popękały. Powietrze zaśpiewało, a dwie bułatowe klingi zalśniły jak błyskawice.

Ostrza przecięły pustkę.

– Nikogo – stwierdziła z pewnym rozczarowaniem.

– Czyli nadal trzy do zera – powiedział spokojnie.

– Zobaczymy, co czeka nas niżej? – zapytała dziewczyna.

Gdzieś na dole szczęknął odbezpieczony karabin. Trzeszczące pod nogami wrogów deski…

– Niżej czeka nas śmierć. Chodźmy jej na spotkanie. Przeżyłem czterysta lat i chyba wystarczy. – Uśmiechnął się drapieżnie.

Może zginie, a może nie. Ale tak czy siak, wrogowie na długo zapamiętają ten dzień. Ci, którzy przeżyją, przez kolejne dwadzieścia lat będą budzić się z wrzaskiem w zasikanej pościeli…

– To z waści szczeniak dopiero nieopierzony. – Rozjaśniła się promiennie.

Uniosła sztylet w ostatnim pozdrowieniu. Ten rycerski gest był stary już w czasach, gdy pierwsza krucjata ruszyła w stronę Ziemi Świętej. Alchemik płynnym ruchem schował szablę do pochwy i podniósł pistolet maszynowy z tłumikiem, porzucony na podeście. Runęli biegiem na dół, na spotkanie przeznaczenia. Huk tynku łupanego serią z automatu nie był zbyt głośny. Tłumik zredukował dźwięk. Dranie dobrze się przygotowali, wiedzieli, że nadmiar hałasu ściągnie im na karki gliniarzy. Na schodach stał tylko jeden zakapturzony typek, ale prawie wystarczyło…


* * *

Zatrzymali się, ciężko dysząc, na parterze. Monika otarła czoło z krwi.

– Jesteś ranna? – zapytał z niepokojem.

– Kilka draśnięć.

Przestrzelone udo, rozharatane ramię, złamane dwa palce… Bolało ją, ale trzymała się dzielnie. Nawet jak na wampira. Prawa ręka Alchemika zwisała bezwładnie, kula strzaskała ją tuż poniżej łokcia. Na szczęście był leworęczny. Nadal mógł utrzymać w dłoni szablę.

– Wracaj na górę – powiedział. – Ratuj się.

Nie odpowiedziała, ale poznał to po jej minie. Nie odejdzie. Stanęli naprzeciw drzwi. Gdzieś z góry po schodach ciurkały strumyczki krwi.

– Cztery do zera.

– Dajmy im jakieś punkty za zranienia – zaproponowała. – Tak będzie bardziej sportowo.

Pył z połupanego kulami tynku wirował i opadał powoli, jak śmiertelny całun. Gdzieś w górze trzasnęły drzwi i ktoś zaczął okropnie wrzeszczeć.

– Do tej pory mieliśmy mnóstwo szczęścia, ale teraz to już chyba koniec – powiedział poważnie. – Możemy poczekać tu, zaraz przyjedzie policja. Albo iść naprzód.

Zamyśliła się. Wybór zaiste trudny, a konsekwencje pomyłki poważne. Śmiertelnie.

Bractwo chce ich zabić. Policja będzie chciała aresztować. W pierwszym przypadku niewesoło. W drugim przesłuchania, sprawdzanie tożsamości, wyroki, deportacje i inne tego typu przyjemności… Śmierć czy niewola, oto jest pytanie. W sumie niewola lepsza, ale oboje już przez to przechodzili. I jakoś nie mają ochoty na powtórkę…

Gdy człowiek wie, że może zginąć, najczęściej paraliżuje go strach. Ale nie zawsze. Niekiedy kop adrenaliny i endorfiny jednocześnie wyłącza instynkt samozachowawczy i w skazańcu budzi się odwaga. Odwaga ostateczna. Odwaga, której nie da się w żaden sposób zgasić. Odwaga, z którą można iść z szablą na czołgi, samotrzeć na setkę wrogów.

Popatrzył w oczy dziewczyny i dostrzegł w nich diabelskie ogniki. A może to było odbicie jego spojrzenia?

– Póki życia, póty nadziei. – Uśmiechnęła się.

Wyjął z kieszeni siedemnastowieczny modlitewnik oprawiony w skórę. Otworzył w miejscu założonym jedwabną wstążeczką: „W godzinę śmierci”…

– Mistrzu Michale! – Rozległo się z zewnątrz.

– Kto mnie woła? – odwarknął.

– Rafor, przywódca Bractwa Pierwszej Drogi.

– O, to ty jeszcze żyjesz? – zdziwił się Alchemik.

– Poddaj się. Gwarantujemy ci wolność i życie… W zamian za wyjawienie sekretu twojej tynktury.

– Widzisz? – Zwrócił się do Moniki. – Z nimi tak zawsze. Głośno się chwalą, że ich metoda jest lepsza, a jak przyjdzie co do czego, to chcieliby…

– Każdy chce długo żyć…

– Jasne, problem w tym, że nie każdy na to zasługuje… Na przykład oni… Wyobrażasz sobie, ile zła byliby w stanie uczynić przez kolejne pięćset lat? – Wzdrygnął się na samą myśl.

Odczytał modlitwę i przeżegnał się nabożnie. Ona też się przeżegnała, w drugą stronę, prawosławnym zwyczajem.

– Gotowa?

Kiwnęła głową. Nieoczekiwanie objął ją i pocałował w czoło.

– Jesteś dzielną dziewczyną.

– Znajomość z tobą, Mistrzu, była dla mnie prawdziwym zaszczytem.

Wyjął z kieszeni świecę dymną i, odpaliwszy, rzucił przez okienko nad drzwiami.

– No to z Bożą pomocą – szepnął.

Kopnął w drzwi i znowu runęli do przodu jak burza.


* * *

Katarzyna siadła do komputera. Zalogowała się do sieci CBŚ. Trzeba odnaleźć siedzibę Bractwa Drugiej Drogi. Jak tego dokonać? W sumie nie jest to zadanie bardzo trudne. Ci dranie robią złoto z rtęci. W trakcie transmutacji wydziela się radioaktywny jod. Opary rtęci są trujące. Podwyższona radiacja też szkodzi.

No to do roboty. Wykorzystując priorytet służby, weszła do danych Instytutu Onkologii. Długie listy pacjentów wyleczonych i zmarłych. Teoretycznie tajne, ale jej program błyskawicznie złamał zabezpieczenia. Skopiowała dane adresowe i nałożyła na plan Krakowa. Promieniowanie wywołuje raka… A w każdym razie zwiększa jego ryzyko. Teraz dane demograficzne. Długotrwałe zatrucie związkami rtęci wywołuje ze dwadzieścia przewlekłych chorób.

Nałożyła jedne dane na drugie. Bingo. Na planie miasta pojawiła się nieregularna, ciemna plama. W okolicach Dworca Głównego istnieje obszar, gdzie ludzie generalnie żyją nieco krócej, a chorują częściej. Nie są to dane alarmujące, zachorowalność na nowotwory jest tu większa o cztery procent, a długość życia mniejsza o dwa, ale nałożenie tych dwu czynników pozwala już na wykrycie anomalii.

Co jeszcze? Rtęć… Na terenie miasta jest kilkadziesiąt automatycznych stacji badających zanieczyszczenia powietrza. Ma odczyty. Są dni, gdy poziom rtęci w powietrzu skacze dość gwałtownie. Teraz dane meteorologiczne. Trzeba skorelować wzrost poziomu rtęci w powietrzu z kierunkami wiatrów w danym dniu. Wykreśliła wektory i znowu trafiła – wszystkie strzałki przecinają się w okolicach dworca.

Lepszych danych uzyskać się nie da. A zatem należy zabrać się do pracy w terenie. Co będzie jej potrzebne? Wysokiej klasy licznik Geigera…


* * *

Katarzyna popatrzyła na wskazania licznika i leciutko zagryzła wargi. Nieźle, prawie dwukrotna wartość tła. Spokojna, cicha uliczka, asfalt, szare płyty chodnikowe, a w powietrzu radioaktywność. Oczywiście, daleko jej do tej po awarii w Czarnobylu, ba, daleko jej do tej, którą wypromieniowują bloki granitu. Ale jest i da się zmierzyć.

Przyłożenie aparatu do nawierzchni lub ściany powoduje skok odczytu. A zatem radioaktywny pył. Coś sypie się z nieba, osiada na ulicy i tam powoli następuje rozpad…

Skażenie jest na tyle słabe, że nie postawiło w stan gotowości żadnych służb. Ale jest. Jego centrum wydaje się być nieduża parcela, otoczona murem. Katarzyna obeszła ją dookoła. Hmm. Miejsce jak miejsce. Metalowa furtka zarosła rdzą… Wyjęła z torby teleskopową wędkę z zaczepioną na końcu miniaturową kamerą. Rozłożyła, podczepiła ciekłokrystaliczny ekranik i zajrzała, co jest za murem.

Niewielki budynek kryty dwuspadowym dachem. Ogród. Pod drzewem – kupka starych ludzkich kości, porośnięta już mchem. I żywego ducha. Przełączyła kamerę na podczerwień, omiotła okna. Wewnątrz pali się w piecu, ale chyba pusto. Pchnęła furtkę. Zamknięta na głucho. Pod klamką dziurka od klucza, sprytnie zamaskowany zamek gerda.

No to do dzieła. Pojemniczek z ciekłym azotem. Metal zatrzeszczał, struktura krystaliczna stali zaprotestowała. Agentka odczekała chwilę i polała raz jeszcze. A potem przyładowała w zamek znalezionym kamieniem. Żelazo rozprysło się z dźwiękiem tłuczonej szklanki. Pchnęła drzwiczki i znalazła się w przedsionku. Krata w poprzek, kolejny zamek. W sumie skoro metoda się sprawdziła, po co szukać innych?

Domek był niewielki, tylko kilka pomieszczeń. Rewolwer w ręce i do dzieła. W jednym pokoju prowizoryczne legowiska. Wyczuła szóstym zmysłem, że ktoś tu mieszka na stałe, ale większość użytkowników wpada tylko raz na jakiś czas. Kolejne pomieszczenie, komputer, dyskietki. Zdemontowała obudowę i wyjęła twardy dysk. Zbada się w domu. Kolejna salka, coś jakby laboratorium. Nieduży kocioł, w nim na dnie resztki rtęci. Nad paleniskiem wyciąg. W powietrzu paskudny, zastarzały zapach krwi.

Odwróciła się na pięcie i trzy razy pociągnęła za spust. Człowiek w płaszczu podobnym do habitu powoli osunął się po ścianie. Ciężki rzeźnicki topór wypadł mu z ręki.

Żył jeszcze. Podeszła i bez ceregieli ściągnęła kaptur z jego głowy.

– O, jaka niespodzianka – mruknęła. – Pan wizytator z kuratorium dorabia po godzinach, mordując agentów CBŚ?

Wciągnął spazmatycznie powietrze. Nieźle go trafiła, nie przeżyje. Jego problem, mógł nie atakować jej siekierą. Zresztą to urzędnik. Wszy trzeba rozgniatać bez litości, tak powiedziała Stasia.

– Ty suko – syknął. – Wykończą cię jak Alchemika…

Odskoczyła i wycelowała w niego broń.

– Coś ty powiedział?

Uśmiechnął się tylko krzywo w odpowiedzi. Z ust pociekła mu krew i skonał. Zrozumiała, dlaczego nikogo poza nim tu nie ma… Cholera. Zmrużyła oczy. W sumie to tylko kilka przecznic stąd. Może zdąży… Rzuciła się sprintem.


* * *

Dym rozwiewał się powoli. Księżniczka stała koło bramy i spoglądała spokojnie. Trzy trupy malowniczo udekorowały błotniste podwórze. W zasadzie cztery. Siedem do jednego. Alchemik padł w połowie drogi. Wpakowali niego dobre pół serii z kałasznikowa. Siedem, może dziewięć pocisków. Jakby dopiero kilka kul było w stanie zniszczyć niezwykłą żywotność tego człowieka. Nawet martwy wyglądał godnie i budził mimowolny szacunek. Nie u wszystkich. Jeden z zakapturzonych właśnie ściągał mu buty.

– Co robisz? – Zaciekawił się jego kompan.

– Zobacz jakie fajne, szewska robota… W sklepie takich się nie kupi. I pasują, jak na obstalunek zrobione. – Przymierzył.

Swoje znoszone adidasy ciepnął do śmietnika. Przeliczyła wzrokiem tych, którzy przeżyli. Czterech. Tylko czterech, w tym zaledwie dwu uzbrojonych. Mało brakowało, a zdołałaby się przedrzeć. Ale to już koniec. Brama jest zbyt wysoka i zbyt jasna. Jeśli nawet rzuci się w nią, dostanie w plecy ze dwa pełne magazynki. Poza tym, czy wypada odwracać się plecami do wroga? Niedoczekanie.

Dłonią mocno przyciśniętą do piersi zablokowała krwotok. Co kilka oddechów zanosiła się kaszlem i pluła krwią. Trafili ją tylko raz, za to paskudnie. Przebite płuco, kula wyszła z drugiej strony przez łopatkę. Boli, jakby ktoś gwoździe wbijał. Sztylet w jej dłoni był zakrwawiony aż po rękojeść.

– Niezła jesteś. – Skrzywił się Rafor. – Dwu naraz takim króciutkim majcherkiem? Podziwiam waszą taktykę, strategia taranowa, sądziłem, że od czasów Tuchaczewskiego nikt się tak nie wygłupia…

Dłoń Sędziwoja lekko drgnęła i zaczęła powolutku pełznąć w stronę przyczepionej do pasa kabury. Monika uznała to w pierwszej chwili za złudzenie. A jednak. Ciągle żyje. Jest więc szansa. Spojrzała przywódcy wrogów prosto w oczy.

– Ja też znam sekret robienia kamienia filozoficznego – skłamała.

Wytrzymała spojrzenie jego chciwych oczek. Nauczyła się dobrze łgać. Miała na to tysiąc lat. Nienawidzi oszukiwać, ale teraz gra toczy się o życie. Może nawet o dwa życia…

– Słucham propozycji. – Uśmiechnął się wredne.

– Po pierwsze, podam numer mojego konta w Szwajcarii. Przez pierwsze dziesięć lat chcę czwartą część waszych dochodów ze sprzedaży złota. Po drugie…

Katarzyna weszła na podwórze niemal tanecznym krokiem. W idealnie skrojonej garsonce, wyglądała jak istota z innego świata. W dłoni trzymała aktówkę. Jeden z zakapturzonych automatycznym ruchem uniósł karabin. Spojrzała na nich surowo, choć spokojnie.

– A wy co? – huknęła. – Nie wiecie, że na kręcenie filmów trzeba mieć zezwolenie administracji wspólnoty mieszkaniowej? Kto tu jest reżyserem?

Spojrzeli zaskoczeni po sobie. Ten ułamek sekundy jej wystarczył. Cztery razy ponuro huknął podwójny strzał. Najpierw ci z bronią, potem pozostali. Prościutko między oczy, tak jak uczyli ją na kursach. Jeden niewypał, ale reszta kul w celu. Monika wytrzeszczyła oczy. Nie sądziła, że jej przyjaciółka tak dobrze strzela.

Teraz ci, który leżą koło klatki. Każdy dostaje kontrolnie w skroń. Koniec amunicji. Rozgrzana lufa czeczeńskiego rewolweru pękła z cichym brzęknięciem. Agentka wcisnęła broń w dłoń kolesia, który ukradł Sędziwojowi buty. Monika dopadła ciała Alchemika.

– Nie żyje? – Katarzyna stanęła obok i dłuższą chwilę patrzyła na zwłoki.

Na twarzy Mistrza Michała malował się spokojny uśmiech, a oczy spoglądały gdzieś w niebo. Pochyliła się, by zamknąć mu powieki, gdy nieoczekiwanie źrenice drgnęły i popatrzyły na nią prawie przytomnie.

– Ojej – mruknął, aż kącika ust spłynęła mu strużka krwi. – Dama przyszła, a ja się wyleguję… Mam połamane żebra. Pomóż mi wstać.

Powoli dźwignął się z ziemi. Ciężko oparł się na szabli, niczym na lasce. Podał agentce kluczyki od samochodu.

– Przed bramą… – wyszeptał.

Księżniczka w tej dopiero chwili poczuła, jak bardzo była osłabiona upływem krwi. Przyjaciółka złapała ją i przerzuciła sobie przez ramię.

– Dziękuję – szepnęła Monika.

Katarzyna biegiem wróciła na podwórze. Mistrz szedł, opierając się o ścianę, ale widać było, że każdy krok przywraca mu siły. Obejrzał się na pokrytą ciałami ziemię i uśmiechnął pod nosem. Dawno temu zobaczył fajny film o siedmiu samurajach i zapamiętał ostatnie zdanie wypowiadane przez jednego z bohaterów. Do tej pory nie było dobrej okazji, by je wygłosić…

– Raz jeszcze udało się przeżyć – wymamrotał.

Podtrzymując Alchemika, pomogła mu dowlec się do auta.

– Nie masz czasem łyczka śliwowicy? – zagadnął. – Czuję się coś nie do końca dobrze…

Ruszyła z piskiem opon. Gdzieś daleko słychać było narastające wycie syren radiowozów.

– Odwiozę was do szpitala – zaproponowała.

– Nie – wycharczał Alchemik. – Do was. Wyliżę się sam.

– Ja też, zresztą mam uprawnienia felczerskie – dodała księżniczka.

– Z jakiej epoki? – parsknęła agentka.

– Wojna Krymska. Byłam uczennicą Florence Nightingale.

Milczeli. Mistrz wyciągnął pasek ze spodni i zrobił sobie opaskę uciskową, powstrzymując krwawienie z przestrzelonego ramienia. Pojękiwał cicho na każdym wyboju.

– Jakim cudem żyjesz? – zapytała Monika. – Kulą z kałasznikowa można przebić…

Uniósł głowę i z wysiłkiem skoncentrował się na odpowiedzi.

– Jan Szczepanik wymyślił to w 1901 roku. Tkanina kuloodporna, pierwsza skuteczna… I jednocześnie najlepsza.

– To jakaś bzdura, przecież wtedy jeszcze nie było kevlaru – zaprzeczyła Katarzyna, z piskiem opon wchodząc w zakręt.

– Ale miał jedwab…

– Jedwab nie zatrzyma kuli z karabinu.

– Szczepanikowi nie chodziło o to, by ją zatrzymać od razu. Jego tkanina miała splot przestrzenny, jak kilkanaście warstw nałożonych na siebie sieci. Pocisk lub odłamek, wpadając w oczka, zrywał nitki, ale wytracał energię. Aż wreszcie któraś kolejna siatka zatrzymywała go definitywnie. Taki pancerz uratował życie hiszpańskiemu królowi Alfonsowi XIII.

Aż zatchnęła się z wrażenia.

– I pan wytrzasnął gdzieś jego kamizelkę kuloodporną?

– Znałem ideę, zresztą byłem swojego czasu jednym ze sponsorów Szczepanika, gdy prowadził badania nad kolorową fotografią… Skopiowałem jego tkaninę, oczywiście używając włókna poliwęglowego.

Podjechała pod same drzwi. Spojrzała na plamy krwi znaczące gęsto tapicerkę wozu. Leciutko zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Monika nie była w stanie utrzymać się na nogach. Wzięła ją więc na ręce jak dziecko i wniosła po schodach. Alchemik, mrucząc pod nosem coś na temat śliwowicy, poczłapał za nimi. Śliwowicy nie mają. Ale pigwówka już dojrzała.

Stanisława na dźwięk dzwonka otworzyła drzwi. Obrzuciła rannych jednym spojrzeniem. Przez umysł przemknęło jej kilkanaście słów w różnych językach, ale najodpowiedniejsze do sytuacji wydało jej się gruzińskie.

– Wuuuj!


* * *

Anysza Safez pospiesznie wrzuca książki do walizki. Ma dosyć. Od kiedy wyjechała z Sudanu kilka lat temu, bez przerwy spotyka wampiry. Ci biali to durnie, nie umieją wytropić i wytłuc tałatajstwa… Trudno, to już nie jej problem. Zdążyła wymienić maile z kilkoma uczelniami. Zaczepi się na odtwarzanym właśnie uniwersytecie w Kabulu.

Głupio jej trochę porzucać pracę w połowie roku, na samym początku kontraktu, ale sami sobie winni. Przecież obiecywali jej bezpieczeństwo…


* * *

Kostnica Zakładu Medycyny Sądowej rzadko bywa pełna ciał. Tym razem wypełniały ją do granic pojemności. Na wszystkich stołach spoczywały zwłoki nakryte prześcieradłami.

– Kurna mać! – skwitował sytuację nadkomisarz. – Ilu macie?

– Na razie doliczyliśmy się jedenastu trupów – zameldował technik. – Ale sprawdzamy jeszcze wszystkie zakamarki. Zabezpieczyliśmy sześć sztuk broni automatycznej. Balistyka wydobywa kule z tynku. Musieliśmy szybko zdejmować ciała, żeby się nie rypło, ale mamy szczegółowe fotografie… Technicy badają mieszkanie na poddaszu, z którego część z nich wylazła. Tu zagadka, żadnych odcisków palców… Za to śmierdzi jak w chlewie.

– To łatwo wyjaśnić. – Błysnął pomysłem praktykant. – Widocznie pociągnęli opuszki palców specjalnym lakierem albo przez cały czas nosili rękawiczki.

– Kim oni, u diabła, są!? – zapytał nadkomisarz.

Policyjny technik bezradnie popatrzył na najbliższe zwłoki. Szary płaszcz z kapturem przypominał habit…

– Z całą pewnością nie są mnichami żadnego znanego nam zgromadzenia zakonnego – odparł. – Co więcej, ich identyfikacja nie będzie łatwa, bo nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, a odcisków placów nie znaleźliśmy w naszej kartotece. Teraz szukamy fotografii w bazach CBŚ…

Praktykant pochylił się nad jednym z ciał. Nieboszczykowi brakowało dłoni.

– Proszę zwrócić uwagę – powiedział do nadkomisarza. – Mamy tę uciętą rękę z ulicy Świętego Krzyża. Mam wrażenie, że będzie pasowała…

A potem zemdlony runął jak długi między stoły. Nadkomisarz popatrzył na niego i pokręcił głową. Minus dwadzieścia punktów za nie zaliczone zajęcia w prosektorium.

– Co z nim? – zapytał kostnicowy.

– Docućcie i szklankę wódki – zarządził. – To go postawi na nogi.

Po chwili praktykant, zielony jak ściana, stał obok.

– Nie ma powodów, by bać się trupów – powiedział uspokajająco nadkomisarz. – Bać się należy raczej żywych… Doszedłeś do siebie?

– Eeee…

– No, to uczymy się dalej. Czterej z nich mają głowy rozwalone z rewolweru na naboje takie jak do kbks-u – pokazał.

Jeszcze jedna szklanica wódki i młody zdołał utrzymać się na nogach. Trunek jednak wyraźnie mu nie służył. Trzeba będzie zapamiętać, by wykreślić tamte ujemne punkty za alkoholizm.

– Innymi słowy koleś, w którego dłoni znaleźliśmy tę zabawkę – młody potrząsnął rewolwerem w plastikowej torebce – zastrzelił trzech kumpli, a potem palnął sobie w łeb?

– Zgadza się. Ale zwróć uwagę, co ma na nogach!

Ściągnął dół prześcieradła.

– Fiuuu. Te buty…

– Szewska robota. Założę się, że pasują do śladów znalezionych w muzeum!

– A zatem podsumujmy…

– To bardzo proste – nadkomisarz zaczął wyjaśniać. – Wracamy do twojej teorii. Tu, w Krakowie istnieje organizacja, nazwijmy ją umownie lożą masońską. Organizacja na tyle silna, że postanawia wyrwać się spod kurateli swojej loży macierzystej. Z zewnątrz, nie bardzo wiadomo skąd, przybywają emisariusze ich szefa w liczbie trzech.

Kwaterę zakładają tam na strychu. Na początek dopadają Dymitra i wykonują na nim wyrok śmierci – jak to u nich, masonów, przewidziane jest za zdradę. Potem udają się lochami do muzeum, by odprawić jakiś swój rytuał. Wracając, wysadzają w powietrze lokal na podwórzu – nawiasem mówiąc, wiemy już za co.

– O!

– Ustaliłem z wojewódzkim konserwatorem zabytków, że dziura, którą wyleźli, była jeszcze kilka lat temu zabezpieczona renesansową płytą. Ktoś ją zaiwanił i zaklajstrował betonem. Eksplozja prawdopodobnie miała na celu zastraszenie gościa, aby oddał artefakt. Na ulicy Świętego Krzyża nadziali się na miejscowych masonów, którzy pałali chęcią zemsty za śmierć swojego wodza.

– Oni swoich wodzów nazywają chyba mistrzami.

– Ładnie brzmi. Świetnie. Dymitra, mistrza loży w Krakowie. W toku walki jeden traci dłoń, a kilku zostaje rannych. Mimo to nie rezygnują. Wyśledziwszy kryjówkę emisariuszy, wyruszają, żeby ich zabić. Główny przybysz, ten w butach, przeżył strzelaninę i rżnięcie nożem, ale zobaczył, że nie żyją zarówno jego towarzysze, jak i miejscowi masoni, których miał „nawrócić” i ponownie podporządkować loży macierzystej.

– Wtedy doszedł do wniosku, że zawiódł, i strzelił sobie w łeb – domyślił się praktykant.

– Widocznie uznał, że lepiej zginąć z własnej ręki niż na przykład z rapierem w brzuchu jak ten Dymitr.

– Czyli śledztwo utknęło nam w martwym punkcie?

– Wręcz przeciwnie. Sprawa została rozwiązana – oświadczył dumnie nadkomisarz. – Dzięki naszej dedukcji, twoim pomysłom i mojemu doświadczeniu, wszystkie wątki zostały wyjaśnione. A sprawcy i ofiary nie żyją… Trzeba ich tylko jeszcze zidentyfikować, oczywiście, o ile się da, ale to już robota dla komputerowych systemów identyfikacji CBŚ.

– Dobrze. Co w takim razie robimy teraz?

– Masz zaliczone praktyki w Sekcji Dochodzeniowo-Śledczej Komendy Miejskiej… A zatem u mnie to już koniec. Czas na pracę w „Wydziale Y”.

– Brzmi interesująco.

– No, ba… Z tego, co pamiętam, mają do rozpracowania sprawę staruszki zgwałconej przez kosmitów…

– O! Hmmm. A nie można od razu umorzyć z powodu niewykrycia sprawców?

– Mają problem, bo to ciotka… a, nieważne czyja. – Spostrzegł, że pracownik kostnicy nadstawia ucho. – Skieruję cię do nadkomisarza Tomaszewskiego, myślę, że on najlepiej wprowadzi cię w szczegóły sprawy. U mnie masz za praktyki dwieście pięćdziesiąt punktów. Zaokrągliłem ci nieco w górę. To bardzo ładny wynik. Powodzenia. Myślę, że będzie z ciebie dobry gliniarz.

– Dziękuję…

Młody poszedł a nadkomisarz z westchnieniem otworzył teczkę. Wyciągnął stos raportów. Praktykant spławiony, trzeba się zabrać za tę sprawę na poważnie…


* * *

Monika uchyliła powieki. Ktoś chłodnym kompresem zbierał jej pot z rozpalonego czoła. Zogniskowała wzrok. W półmroku rozpoznała warkocz. Katarzyna.

– Jak się czujesz?

– Już dużo lepiej. Co z Mistrzem?

– Ma połamane żebra. Usztywniłyśmy opatrunkiem. Trochę uszkodziło mu płuca, ale to powinno przejść w ciągu kilku dni.

– A ja?

– Kula przeszła na wylot. Oczyściłam kanał rany i zobaczymy. Dostałaś zastrzyk przeciwtężcowy. Alchemik twierdzi, że jak na wampira, to powierzchowne obrażenia…

– Niech Bóg mu wybaczy te bezlitosne słowa!

– Do wesela się zagoi.

– Wychodzisz za mąż? – Uśmiechnęła się, udając, że nie zna tego powiedzenia…

Zerknęła na budzik. Fosforyzujące wskazówki układały się w kąt prosty. Trzecia w nocy, a informatyczka czuwa przy jej łóżku.

I nagle zrozumiała. Pojęła prostą prawdę i aż się zawstydziła, że zajęło jej to tysiąc dwieście lat. Dwie gorące łzy spłynęły jej z kącików oczu i znowu zapadła w otchłań maligny. Ale ostatnim przebłyskiem woli spróbowała zapamiętać swoje odkrycie. Chciała mieć niewolnicę, by ktoś czasem czuwał nad jej snem. Po co? Przecież wystarczy znaleźć sobie przyjaciółkę…


* * *

Dopiero na czwarty dzień księżniczka usiadła na łóżku. Gorączka opadła i dziewczyna już nie czuła bólu przy każdym oddechu. Alchemik też wracał do zdrowia. Trzy palce w postrzelonej ręce znowu zaczęły się poruszać i choć nie miał w nich zbyt dużo siły, wierzył, że niebawem odzyska w nich pełnię władzy.

Obie kuzynki Kruszewskie, jako że niebezpieczeństwo minęło, wróciły do pracy. Mistrz musiał zrezygnować. Gdy tylko doszedł do siebie, zaczął żałować pozostawionych na poddaszu urządzeń i książek. Ale cóż, tak niestety bywa. Dodatkową przyczyną jego udręki była dieta, bogata w żelatynę, mająca przyspieszać gojenie i zrastanie kości.

Piątego dnia księżniczka uparła się, że pójdzie do szkoły. Obie kuzynki zaczęły prawić morały, a Stanisława nawet zagroziła, że przeciągnie ją smyczą po zadku, czym wywołała u wszystkich domowników atak wesołości… Do szkoły nie poszła, ale przynajmniej pozwoliły jej wybrać się z klasą do kina.


* * *

Od pięciu dni cel nie pojawił się ani razu pod szkołą. Jednak ciągle jest w mieście, a nauczycielka, która była z nią wtedy przed Instytutem Orientalistyki, chodzi do pracy.

– Może po prostu jest chora – zastanawiał się Laszlo.

– Wampiry nie chorują. – Arminius zmarszczył lekko brwi. – Ale czuję jej myśli. Ona chce tu wrócić…

– Hmmm… Co robimy?

– Najlepsze są stare, wypróbowane sposoby…

Szesnasta. Uczniowie poszli do domów, ale dyrektor jeszcze siedzi w swoim gabinecie. Można działać. Zaparkowali wynajętego w wypożyczalni fiata przed drzwiami. Stary łowca obciągnął na sobie garnitur. Spojrzał do lusterka i uśmiechnął się do swego odbicia. Dwuogniskowe okulary w cienkich, metalowych oprawkach nadawały mu wygląd prawdziwego intelektualisty.

Wszedł do szkoły. Cieć na jego widok zasalutował tylko kijem od miotły. Oto i gabinet. Zapukał i wszedł do środka.

– Czym możemy służyć? – Na widok czcigodnie wyglądającego starca dyrektor sam przybrał dostojną pozę.

– Jestem profesor Arminius Vamblery z uniwersytetu w Sarajewie… – Łowca zaczął po angielsku.

– Bardzo mi miło. W czym mogę pomóc?

– Dowiedziałem się, że do pańskiej szkoły uczęszcza Monika Stiepankovic. To moja ukochana prawnuczka. Sądziłem dotąd, że zginęła… – W oczach starego zaszkliły łzy.

– Mówiła, że nie ma żadnych krewnych. – Dyrektor nic nie podejrzewał. Po prostu się ucieszył.

– Widocznie przypuszczała, że podzieliłem los wszystkich mieszkańców miasteczka… Serbowie wymordowali podczas czystek etnicznych całą naszą dolinę – dodał.

– A to się dziewczynka uraduje. – Dyrektor się rozpromienił. – Zabiera ją pan z powrotem do Bośni?

– Jeszcze nie wiem. Ale chyba tak. Musimy odbudować nasz dom… I od nowa układać sobie życie. Ja wróciłem do pracy na uczelni, poradzimy sobie.

Dyrektor rzucił okiem na grafik.

– Szkoda, że nie przyszedł pan dwie godziny temu, poszła już do domu…

– A gdzie mieszka?

– Zaraz sprawdzimy…

Z szafy wyciągnął jej teczkę i podał adres domu dziecka. Arminius zagryzł w duchu wargi. Wraca do punktu wyjścia.

– Ale wie pan co? – Dyrektor był radosny jak szczygiełek. – Dziś o dziewiętnastej jej klasa idzie do kina, tego przy ulicy Świętego Tomasza. Może tam ją pan złapie? Będzie chyba przyjemniej…

– Dziękuję panu bardzo. – Łowca uśmiechnął się i uszczęśliwiony opuścił szkołę.

Wsiadł do samochodu.

– Mamy ją! – Zatarł ręce. – Będzie dziś o siódmej wieczorem w kinie. A potem… wraca do domu. Może sama…

– Dziabniemy ją na ulicy?

– Z czego? Zrobimy inaczej. Rąbniesz ją prądem. – Podał mu porażacz elektryczny. – Wpakujemy do samochodu, skujemy, zawieziemy do nas i przypalikujemy kołkiem.

Laszlo klasnął w dłonie.

– Nawet wolę tak – powiedział. – Bliski kontakt z wrogiem… I jakby bardziej honorowo niż kulą w plecy.

– I zgodnie z tradycją łowców wampirów. – Skłonił głowę stary.

– Możemy zaparkować na Starym Mieście?

– Niestety, nie bardzo. Ale jest na to metoda. Zamaskujemy nasz wóz jako taksówkę…


* * *

Dziewczyny wysypały się z kina. Obserwowali je spokojnie i uważnie. Księżniczka Monika pożegnała się z koleżankami i ruszyła przed siebie ulicą.

– Przefarbowała się, spryciara – mruknął Laszlo.

– No to z Bożą pomocą. – Arminius przeżegnał się i klepnął ucznia w ramię.

Laszlo podniósł broń i, wysiadłszy z wozu, ruszył za ofiarą. Przystanęła, oglądając drobiazgi wystawione na wystawie sklepu jubilerskiego. Kolczyki i wisiorki wzorowane na wyrobach rosyjskiej firmy Faberge. Złoto zdobione granatową emalią. Wyroby niczego sobie, ale ceny zaporowe. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Ostatecznie stać ją… Tylko czy warto wydawać fortunę na kilka błyskotek?

Przyspieszył kroku. Przeciął ulicę i szedł środkiem chodnika. Cholera, szkoda, że jest leworęczny. Cel ma po prawej stronie… Będzie musiał zrobić zwrot, cała akcja może nie wypalić przez głupią sekundę… Zlustrował ulicę. Kupa ludzi. Żadnej policji. Ile czasu minie, zanim ktoś zareaguje i wyciągnie komórkę? Powiedzmy, że pięć sekund.

Mijał witrynę. Jeszcze krok, jeszcze pół. Nieoczekiwanie odwrócił się i pchnął niemal na oślep porażaczem. Spostrzegła ruch w szybie wystawowej, ale nie zdążyła nic zrobić. Wyładowanie trzystu tysięcy woltów przebiło bez trudu kożuszek. Włosy stanęły dęba, otoczyły głowę jak naelektryzowana burza. Pociemniało jej w oczach i osunęła się prosto pod nogi łowcy.

Złapał ją, żeby nie gruchnęła o chodnik. Stary zatrzymał samochód obok sekundę później. Laszlo otworzył tylne drzwi i jednym ruchem rzucił ją na tylne siedzenie. Była lekka i drobna, nawet nie poczuł. Skoczył w ślad za nią. Trzaśniecie drzwiczek. Łowca prowadził szybko i pewnie.

– Obszukaj ją i zakuj – polecił. – Powinna być nieprzytomna przez jakieś dziesięć minut, ale nie wiadomo, jak to z nimi jest…

Rozpiął kożuch i obszukał pospiesznie boki. Żadnych kabur, żadnych spluw… Ups? Coś miała na łydce. Odsznurował pochwę ze sztyletem.

– Tylko nóż – zameldował.

– Kuj. Nie czekaj.

Kożuch przeszkadzał, ściągnął go pospiesznie. Ręce na plecy, podwójne kajdanki. Większymi spiął jej nogi w kostkach. Jeszcze łańcuch łączący obie pary. Solidna stal samohartująca, zamki znacznie wymyślniejsze niż w policyjnych modelach.

Arminius wjechał na podwórze i zaparkował przed ich kwaterą. Wysiadł i zatrzasnął bramę. Rozejrzał się na boki. Pusto. Ulica jak wymieciona, żywego ducha. I bardzo dobrze.

– Dasz radę ją ponieść? – zapytał.

– Tak, przerzucę sobie przez plecy…

– Nie! Jeśli się ocknie, dziabnie cię zębami. Chyba byś nie chciał…

Złapał ją pod pachy i, sapiąc z wysiłku, wtaszczył po schodach do pokoju. Stary wyjrzał oknem. Nadal spokój. Nikt za nimi nie jechał, nikt chyba nie zauważył, jak wnoszą nieprzytomną dziewczynkę do swojej rudery. Na Sławkowskiej spostrzegł co najmniej trzech ludzi z komórkami przy uchu. Gadali tak sobie, czy wzywali policję? Nieważne.

– Nadal śpi – zameldował Laszlo.

– Rozciągnij i przykuj – polecił. – Jak będzie miała rozłożone ręce, nie zdoła się zamienić w nietoperza.

Węgier rozkuł jej ręce i rozkrzyżował na podłodze. Wbił solidne haki w drewniany parkiet, przyczepił do nich kajdanki. W ostatniej chwili. Obudziła się i natychmiast szarpnęła potężnie. Deski zaskrzypiały cichutko, ale nic się nie stało. Naprawdę solidne okowy. Potoczyła oszołomionym spojrzeniem wokoło. Obłażące z farby ściany, popękany tynk na suficie, okna zabite dyktą z portretami jakiegoś psychola. Podłoga, niegdyś piękna, obecnie zapuszczona jak reszta tej meliny. Na parapecie półtoralitrowa flacha rakiji. Pod ścianą, na warstwie świeżych gazet, dwa materace i śpiwory. I jeszcze ci dwaj. Młody, sympatycznie wyglądający chłopak. To on dziabnął ją prądem. Śniada cera, grube brwi. Ormianin? Gruzin? Nie, raczej Węgier albo Rumun. Byłby nawet przystojny, gdyby nie te wąskie, zaciśnięte jak kreska wargi i spojrzenie psychopaty.

Jego towarzysz, na oko dziewięćdziesięcioletni starzec, szlachetne rysy jak wykute w granicie. Wygląda na lekarza, może adwokata. Hmmm… Nie, to bardziej typ starego, szalonego naukowca. Starannie utrzymana siwa bródka, ciemne oczy, błyszczące jak gdyby ciągle miał dwadzieścia lat. Spojrzenie badacza, odkrywcy tajemnic natury. Garnitur starannie skrojony, ale wedle mody sprzed siedemdziesięciu lat… Prosta sylwetka. Czerstwy, dobrze się trzymający staruszek. Co też takiego trzyma w ręce? O jasna cholera!

– Kim jesteście? – zapytała.

– Zgadnij. – Uśmiechnął się krzywo, ale nie przerwał swojego zajęcia.

Małym toporkiem ociosywał solidny, osikowy kołek. Laszlo bawił się pięciokilowym młotkiem z supermarketu.

– Co wam zrobiłam? – warknęła po węgiersku. – Ile chcecie, żeby mnie wypuścić?

– Spełniamy nasz obowiązek wobec ludzkości – oświadczył z godnością Laszlo.

Szlag. Łowcy wampirów. Prawdziwi łowcy wampirów jak z kiepskiego horroru. Niemożliwe? A jednak. A sądziła, że tacy kolesie to tylko wymysł reżyserów kretynów. Z drugiej strony powinna się była tego domyślić po zamachu przed biblioteką… Znaczy do niej walili, a nie do Stasi. No to wpadła.

– Mam konto w Szwajcarii. Od lat narastają tam odsetki – zełgała. – Mogę wam dać połowę.

Stary podszedł i zalepił jej usta szerokim plastrem opatrunkowym.

– Bo jeszcze by nas przekonała – mruknął.

– To wystarczy? – Młody popatrzył z powątpiewaniem na kołek. – A jeśli nie?

– Jakby kołek nie pomógł, to upitolimy jej głowę szpadlem. Ale do tej pory zawsze skutkował.

Księżniczka szarpnęła się znowu. Ale bez skutku. Do diabła. Przeżyć ponad tysiąc lat, by umrzeć na zaszczanej przez myszy podłodze z rąk dwu fanatyków? Niedoczekanie. Mięśnie na jej ramionach napięły się jak postronki. Deski zatrzeszczały, ale haki nie puściły.

No to wpadła. Jak śliwka w… A nawet jeszcze gorzej. Zabiją ją, głupie palanty! Haki są wbite głęboko. Pewnie pod parkietem znajdują się solidne dranice… Oczywiście jest w stanie je rozruszać i wyrwać. Powoli, mocnymi szarpnięciami, tylko że zajmie jej to całą noc albo dłużej, a tu najwyraźniej szykują się, by wykończyć ją już za kilka minut.

I gdzie są przyjaciele? Właśnie w tej chwili, gdy są jej potrzebni… Alchemik pewnie leży w fotelu i je sobie galaretę z nóżek, Katarzyna bawi się komputerem, Stasia haftuje. Zastanawiają się, kiedy wróci z kina. A ona leży tu na podłodze, skuta jak niewolnica na targu, a nawet gorzej, i czeka na egzekucję. Walnąć ssawką przez własny policzek? Nic to nie da.

– Ciosaj szybciej, szkoda dziewczyny, wariuje ze strachu – powiedział Laszlo.

O, to on ma jakieś ludzkie uczucia? Zdumiewające. Zupełnie nie wygląda. Zresztą, co z tego, że ma? Widać po nim, że ręka mu nie drgnie… W zasadzie miło z ich strony, że jej nie zgwałcili. A może i szkoda? Miałaby szansę przy okazji choć jednego posłać na tamten świat. Co za problem złamać któremuś miednicę udami? Ale, zdaje się, nawet o tym nie pomyśleli…

Rany, wbiją jej kołek w serce. I co się stanie dalej? Wybuchnie? Zapali się jak w głupich filmach o wampirach, czy może rozsypie w pył? A może zdoła to zregenerować? Nie, gucio, kuzynkę przecież zaszlachtowali… O Boże, on już kończy.

– Gotowe. – Arminius z zadowoleniem sprawdził koniec kołka. – Szkoda dziewczątka, ładniutka jest, ale cóż obowiązki… – Pożałowała w tej chwili, że zna węgierski.

O, mamusiu. No to kompletny klops. Kiedy ostatnio była u spowiedzi? Dawno, cholera. A tyle miała okazji. Ale może się uda pójść do nieba, ostatecznie nie nagrzeszyła jakoś szczególnie. Zobaczy kuzynkę, rodziców. Hmmm… Minęło tysiąc lat, ciekawe, czy ich od razu pozna.

Do diaska, czemu akurat kołkiem? I to jeszcze takim grubym? W serce… Przecież to będzie bolało jak diabli. Z drugiej strony kilka sekund i po krzyku. A przecież bywa i tak, że umiera się w wielogodzinnych męczarniach… Więc może nie jest tak źle, jak się jej wydaje? Kurczę, kilka dni temu się nie bała, poszła z nożem na kolesiów uzbrojonych w karabiny. A teraz strach ściska jej żołądek… I to paskudne uczucie, jakby nażarła się lodu.

Arminius ukląkł obok i jednym ruchem rozerwał jej bluzkę na piersiach. Gładka jak jedwab skóra. Drobne, dziewczęce piersi, bawełniany stanik z supermarketu, medalik na łańcuszku. Tatuaże nie zdziwiły go specjalnie. Za to ich treść – tak. Błękitny herb, litania zapisana alfabetem sprzed wielu stuleci, kawałka brakuje, jest w tym miejscu świeża blizna po postrzale.

– Fiuuu – gwizdnął. – Napis głagolicą… Tego alfabetu nie używa się już ze czterysta lat.

Ujął koniec kołka.


* * *

Stary łowca zważył kołek w dłoni. Przymierzył. Dotknął wierzchem dłoni skóry księżniczki. I zamarł, zdumiony.

– Cholera – zaklął wściekle. – Ona jest ciepła!

– Jak to?

– Normalnie, jak ty czy ja!

Zerwał jej jednym ruchem plaster z ust.

– Do mojej poprzedniej oferty dodam kwotę stu dwudziestu tysięcy dolarów i obiecam, że nie podejmę żadnych działań przeciw wam – powiedziała pospiesznie.

– Milcz! Potrzymaj jej głowę – polecił Laszlo.

Rozwarł szczęki dziewczyny. Spróbowała chlasnąć go ssawką, ale w ostatniej chwili cofnął rękę.

– Zęby ma normalne – zauważył uczeń. – Dziadek uczył mnie, że kły wampira chowają się w dziąsłach, ale zawsze wystaje ich…

– Zobacz, ma ssawkę pod językiem. Psiamać. Ale żeśmy się kropnęli…

– To kim ona jest? – zdumiał się łowca. – To zwykła dziewczyna? Człowiek?

– Gdzie tam – jęknął. – Pseudowampir. Nie jest martwa i nie wysysa ludzi. Podpija krew z koni. Niegroźna, nawet się na takie nie poluje… Bo i po co? Szlag by to trafił, sto dwadzieścia lat zabijam wampiry i na starość taka hańba!

Wziął z parapetu butelkę rakiji i nalawszy do wyszczerbionego kubka, pociągnął długi łyk.

– Palanty – parsknęła Monika.

– To co robimy? – Laszlo podniósł porzucony kołek i podrzucał go w dłoniach.

– Jak nie masz co z tym zrobić, to se wsadź w zadek. – Księżniczka poznała mowę Madziarów nieźle, ale raczej nie był to język literacki…

– Jak to co? Wypuszczamy… I przeprosić by wypadało – mruknął stary, nalewając sobie drugą porcję. – No to teraz nas wyśmieją… Wszyscy łowcy do skończenia świata będą sobie opowiadać dowcipy o Arminiusie i Laszlo, jeden stary i głupi, drugi młody i głupi… Tośmy się dobrali, dwu idiotów na tropie…

– Jak to wypuścić? – Przestraszył się uczeń.

– Rozkuj ją po prostu.

– Jak tylko ją odepnę, pourywa nam głowy… – Spojrzał z obawą na księżniczkę.

– A niech urywa. Zasłużyliśmy…

– Nie urwę – obiecała. – Choć należałoby. Bierz się do roboty.

Popatrzył na nią z wahaniem. Ponagliła go spojrzeniem. Trzasnęły obręcze kajdanek i już po chwili stała, rozcierając nadgarstki.

– Cholera, i jeszcze guziki pourywali – jęknęła, poprawiając bluzkę. – A ty gdzie się gapisz, stary pedofilu! – wsiadła na Arminiusa. – Temperaturę ciała to się na czole sprawdza, a nie smyrając nastolatki po cyckach.

– Przepraszamy – wykrztusił. – Każdemu może się zdarzyć…

– Trzy zamachy, mało mnie kołkiem nie przypalikowałeś i mówisz, że każdemu może się zdarzyć? – prychnęła jak dzika kotka. – Poszczułeś mnie golemem, wiesz, jak nam mieszkanie zdemolował? Drzwi i okna musiałyśmy wymienić. I moja ulubiona bluzka, cała poszarpana. I spódnica uświniona. – Otrzepywała się z kurzu. – I jeszczeście mnie nastraszyli… – Spojrzała na nich z wściekłością. – Księżniczkę z rodu Stiepankoviców tarzać po ziemi, za grosz szacunku dla błękitnej krwi… A kożuch gdzie? Pod sklepem został? Cholera, i sztylet przez was zgubiłam! Jedyną pamiątkę po dziadku…

– Jest w samochodzie – wykrztusił Laszlo. – Zaraz przyniosę.

Jak cudownie mieć powód, by zejść jej z oczu… Pobiegł, łomocząc buciorami po schodach. Arminius drżącą dłonią napełnił jeszcze dwa kubki.

– Wasza wysokość, niech pani łyknie na uspokojenie – zaproponował. – Zaraz wszystko wyjaśnię.

Wychyliła kubek rakiji jednym haustem, tak jak się tego nauczyła w Abchazji. U, mocna! Co najmniej sześćdziesiąt procent. Poczuła ścieżkę wypaloną w przełyku, a w żołądku coś w rodzaju iskrzącej świecy zapłonowej. Faktycznie pomogło. Przestała się trząść. Blask furii w jej oczach lekko przygasł. Podstawiła, żeby nalał jej jeszcze.


* * *

Dochodziła pierwsza w nocy. Zatrzymali się nieopodal mieszkania Stasi.

– Ty – Monika szturchnęła Laszlo. – Całowałeś się kiedyś z wampirzycą? Nie? To będziesz miał co wspominać…

Pocałowała, aż mu świeczki stanęły w oczach. Arminius nucił coś pod nosem.

– Pal diabli, że nie jesteś prawdziwym wampirem – powiedział. – Fajna z ciebie dziewuszka. Tylko głupio wyszło…

– Oczywiście, że nikomu nie powiem – obiecała i dla utrzymania równowagi musiała przytrzymać się latarni.

Ech, rakija…


* * *

Stasia spojrzała przez okno.

– No i jest nasza zguba – westchnęła z ulgą.

– Ty, zobacz, całują się. – Kuzynka trąciła ją w ramię.

Alchemiczka uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Otaksowała łowcę uważnym spojrzeniem.

– Fajnie, że sobie kogoś wreszcie znalazła. Nawet niczego sobie ten jej chłopak. Ciekawe, gdzie się poznali?


* * *

Jest mroźny, grudniowy ranek. W oddali zgrzyta tramwaj. Alchemik stoi przy otwartym oknie w kuchni. Chciwie pije parzące chłodem powietrze. Każdy głębszy oddech okupić musi bólem. Ale to niebawem przejdzie. Żebra zrastają się prawidłowo.

On żyje, a tamci dostali to, na co zasłużyli. I wszystko wróciło na swoje miejsce. Tylko butów szkoda.

Spojrzał na zegarek. Już czas. Za chwilę wejdzie do pokoju i potrząśnie wiszącym na ścianie dzwonkiem. Będą trzeć zaspane oczy, a on powie:

– Wstawajcie dziewczęta. Śniadanie na stole.

Z ciemnego krakowskiego nieba zaczyna padać gęsty śnieg. Zima przyszła na dobre. Wkrótce Wigilia.

Загрузка...