Rozdział VII

Mistrz Michał skręcił w ulicę Świętego Krzyża, gdy nieoczekiwanie z bramy wyszli trzej masywnie zbudowani faceci. Ubrani byli w szare, płócienne płaszcze, przypominające krojem habity. Obejrzał się dyskretnie. Trzech innych odcięło mu drogę ucieczki.

– Bractwo Drugiej Drogi – wycedził. – Jak miło, sześciu na jednego. Aż dziwne, że w ogóle się pokazaliście, zamiast strzelić zza węgła. Ale honor nigdy nie był waszą mocną stroną.

– Milcz, psie – warknął najwyższy. – Nikt nie będzie zarzucał nam braku honoru.

Alchemik splunął mu pod nogi.

– Przekaż nam sekret tynktury, a darujemy ci życie – szepnął drugi.

Mistrz spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Sekret ukryty jest w moim mózgu. Nie sądzę, abyście zdołali go stamtąd wydrzeć, choć niewątpliwie przez ostatnie czterysta lat nabraliście znacznej biegłości w torturowaniu alchemików. Najpierw będziecie jednak musieli wziąć mnie żywcem.

Odwrócił się i zadał z półobrotu cięcie jednemu z napastników, który podchodził go cicho od tyłu. Ten uskoczył, wpatrując się w rękę, której niespodziewanie zabrakło dłoni. Alchemik spojrzał i skrzywił się niemiłosiernie. Liczył na cięcie po stawie, a chybił o dobre dwa palce…

Pozostali wrogowie wyciągnęli miecze. Na ten widok uśmiechnął się leciutko. Chyba za dużo filmów się naoglądali.

– Idiotyczna moda na japońskie katany – zakpił. – Jakby nie można było patriotycznie iść na szable…

– Poddaj się – zażądał najwyższy.

– To dobra noc, by umrzeć – odgryzł się. – Chyba, że nie jesteście jeszcze gotowi… Swoją drogą, trzeba być pozbawionym sumienia, żeby zarzynać człowieka o tej porze…

– Zginiesz.

– Trzech wcześniej rozwalę na pewno. A jak mi się uda, to i czterech. – Przez czterysta lat nauczył się, że czasem losu nie da się odwrócić. Ale zawsze trzeba zachować klasę, aż do końca…

Kroki na mokrym bruku. Zza rogu nieoczekiwanie wyszło dwóch nocnych spacerowiczów. Staruszek wspierający się na lasce i, na oko sądząc, dwudziestoletni chłopak. Stanęli na sekundę, zdumieni rozgrywającą się na ich oczach sceną.

Dranie zabiją ich, żeby nie było świadków, pomyślał ze smutkiem Sędziwój.

Niespodziewanie spostrzegł dziwny blask w oczach starego. Coś w jego postawie, w gestach, w sposobie trzymania laski uzmysłowiło Sędziwojowi, że ten dziadek to ktoś taki jak on. Twardy gość ulepiony jeszcze z przedwojennego materiału. Stojący nad grobem, ale stojący na mocnych wciąż nogach. W oczach młodszego było coś dziwnego, przedwczesna dojrzałość. Zacięty wyraz twarzy, gdy lustrował plac boju, wskazywał, że też ma twardy charakter. Telepatyczny dreszcz, nagle odkryte pokrewieństwo dusz… I już wiedział, że nie cofną się, nie uciekną, nie zginą. Że w beznadziejnej sytuacji Opatrzność zesłała mu ich na ratunek. I wiedział, że są uzbrojeni. Czuł to przez skórę. Prawdziwy mężczyzna zawsze ma coś na podorędziu.

A zatem dano mu kolejną szansę. Jego ziemska pielgrzymka jeszcze się nie zakończyła. Dwóch na jednego, może trzech… Bywało gorzej.

Stary spokojnym ruchem wyjął z laski ostrze. Błękitna szpada zalśniła w świetle latarni. Damasceńska stal, bardzo stara robota. Podał ją młodemu.

– Nie wiem, co tu się dzieje, ale pomóż mu – powiedział po węgiersku. – Przystrójmy swoje życie wieńcem dobrych uczynków…

– Sporo ich – mruknął Laszlo.

Chwycił rękojeść i wypróbował broń.

– Boisz się? – Arminius spojrzał na niego spokojnie i bez nagany.

Strach może być siłą destruktywną, ale może też być twórczy. Może pomóc w ocenie sytuacji, trzeba tylko umieć go opanować. Zdusić, by nie przerodził się w panikę.

– Gdzie tam, to przecież tylko ludzie…

Starzec wyjął zza pasa sztylet i z ukłonem zaprezentował go Alchemikowi. Mistrz szablą odpowiedział na pozdrowienie. I nagle jakby ruszył film. Członkowie bractwa rzucili się do przodu. Sędziwój sparował pierwsze cięcie. Ostrze katany w zetknięciu z bułatem wydało cichy brzęk. Głownia szabli przecięła je. Kawałek klingi upadł na bruk. Sędziwój trafił przeciwnika w czoło, znacząc krwawy ślad.

– Następnym razem nie kupujcie broni w sklepach z pamiątkami – doradził.

Schylił się, przepuszczając miecz nad głową. Jednym ruchem poderwał szablę i ciął kolejnego wroga na odlew. Ten zachwiał się i w ostatniej chwili podtrzymał dłonią wypadające z brzucha trzewia. Nieźle oberwał, ale powinien przeżyć…

Laszlo skoczył ze szpadą naprzód. Głęboki wypad, pchnięcie i krok w tył. Dwa miecze przecięły ze świstem powietrze. Pudło. Zdążył się cofnąć. I zaraz kolejny wypad. Cios prosto w staw biodrowy, pierońsko bolesny i prowadzący do trwałego okulawienia. Jeszcze jedna parada. Tym razem trafił w ramię. Katana z brzękiem potoczyła się po chodniku.

Arminius podszedł do młodego łowcy i położył mu dłoń na ramieniu.

– Oddaj szpadę – poprosił. – Dajmy im choć minimalną szansę…

Młodzieniec posłusznie wręczył mu broń. Ostatni nie poszkodowany z trójki, patrzył na niego przerażony i wściekły. Stary odszedł w tył, zostawiając ich samych na placu boju. Laszlo wyjął bagnet od kałasznikowa i stanął, gotów do odparcia ataku.

Wróg skoczył do przodu. Węgier wykonał unik. Broń napastnika wbiła się w drewniane drzwi. Ułamek sekundy wystarczył, by Laszlo chlasnął go przez policzek ząbkowaną stroną bagnetu. Paskudna, szarpana rana, blizna zostanie na całe życie… Kopniak z boku i noga też złamana… To już ostatni. Odwrócił się, by zobaczyć, jak radzi sobie Alchemik.

Sędziwój tymczasem zwarł się z najwyższym.

– Jak się nazywasz? – zagadnął, blokując cięcie tamtego.

– A czemu pytasz? – Uderzenie z nadgarstka, szybkie, paskudne, ale do sparowania.

– Zawsze lubię wiedzieć, kogo zabiłem.

– Rafor. Przywódca Bractwa Pierwszej Drogi…

– Drugiej Drogi, hę, hę – sprostował Alchemik.

Czasami w chwilach słabości pozwalał sobie na odrobinę cynizmu.

– Traktat alchemiczny „Wrota pieca” – wróg uderzył nisko, podstępnie, ale Sędziwój sparował cios – wskazuje, że naszym sposobem robiono złoto już dwa tysiące trzysta lat przed naszą erą. Więc to my jesteśmy pierwsi…

Mistrz wybił mu broń z ręki i uniósł szablę do ostatecznego ciosu. Pisk opon na wilgotnym bruku. Zaterkotał pistolet maszynowy. Kątem oka Alchemik spostrzegł, jak stary Węgier wciąga młodego w bramę, i sam wskoczył w sień po drugiej stronie ulicy. Koło ucha gwizdnął mu jakiś zabłąkany rykoszet. Gdy po chwili wyjrzał, zaułek był pusty. Tylko dwaj nieoczekiwani pomocnicy stali po drugiej stronie. Alchemik, przebywając w kosmopolitycznej Pradze, liznął wielu języków Cesarstwa. Teraz grzebał w pamięci, szukając węgierskiego.

– Dziękuję, panowie – powiedział wreszcie.

– Nie ma za co – mruknął Arminius po polsku i, odwróciwszy się, odszedł wraz ze swoim uczniem.

Michał zrozumiał, że też trzeba iść. Szóstym zmysłem wyczuł, iż kilka radiowozów, nie włączając sygnału, jedzie już w tym kierunku. Tak, gliniarze ostatnio bardzo przykładali się do roboty. I nie mógł mieć im tego za złe…


* * *

Nadkomisarz zlustrował wzrokiem pobojowisko. Dwa reflektory, każdy o mocy dwóch tysięcy watów, oświetlały wilgotny od rosy bruk. Zaułek zablokowano z obu końców. Technicy pozaznaczali już dowody rzeczowe.

– I co ty na to? – zapytał praktykanta.

– Koleś od pistoletu maszynowego wypruł, jak sądzę, krótki magazynek. Strzały padły z samochodu, i to szybko jadącego. – Wskazał rząd odprysków tynku. – Walił tak, aby zabić, ale niecelnie… Rozrzut wskazuje, że strzelał kompletny dyletant.

Detektyw uśmiechnął się pod nosem. Cztery punkty za spostrzegawczość. Minus dwa za słownictwo.

– Kontynuuj.

– Wcześniej porznęli się czymś. – Wskazał krwawy rozbryzg na dawno nieodnawianej ścianie. – Na przykład mieczami. – Przez chwilę kontemplował katanę, wbitą w drzwi sklepu.

– Dlaczego nie może to być ślad postrzału?

– Kształt plamy zupełnie inny.

Jeszcze cztery punkty. Przeszli kilka kroków. Wzrok praktykanta zatrzymał się na dowodzie rzeczowym numer osiem. Na chodniku spoczywała odcięta ludzka dłoń. Kandydat na policjanta odwrócił się i zaczął wymiotować jak wulkan.

Minus dziesięć punktów. Dwa za słaby żołądek, osiem za zanieczyszczanie miejsca zbrodni przed zdjęciem wszystkich śladów. A, pal diabli, plus dwa za to, że zdążył się odwrócić i nie zapaskudził dowodów rzeczowych.

– Zbieraj się, jeszcze jedno miejsce musimy dziś odwiedzić.

Dwadzieścia minut później byli w muzeum. Nadkomisarz pochylił się nad sarkofagiem i przez dłuższą chwilę oglądał brązową, wyschniętą dłoń zaciśniętą na krawędzi wieka trumny.

– I co o tym powiesz? – zwrócił się do praktykanta.

– Wedle fotografii wykonanej przy obdukcji, prowadzonej przez zespół profesora Niwińskiego, ten koleś miał ręce skrzyżowane na piersi. Teraz jedna jest na swoim miejscu, a druga trzyma wieko.

Minus dwa punkty za uporczywe używanie w stosunku do denatów słowa „koleś”.

– Co jeszcze?

– Widzę tu dwa możliwe rozwiązania. Pierwsze, zgodne z zeznaniami nocnego strażnika: mumia usiłowała wydostać się z sarkofagu, a na jego widok nakryła się wiekiem. Drugie racjonalne: przestępcy, którzy zostawili po sobie ten burdel – wskazał gestem potłuczone lusterka, ogarki świec i miseczki z wypalonym kadzidłem – wpuścili w stawy mumii iniekcje z preparatu typu WD-40, a uzyskawszy dzięki temu elastyczność tkanki, wyciągnęli jedną rękę i zacisnęli na wieku. Tym samym strażnik, wpadając tu z gaśnicą, w kiepskim świetle uległ poważnemu złudzeniu. Mógł się do tego przyczynić też gęsty dym z kadzidła. Znane są przypadki, w których pod wpływem braku dostatecznej ilości tlenu mózg wytwarzał halucynacje i fałszywe wspomnienia.

– Jak wyjaśnić to, że w chwili obecnej palce mumii znowu są sztywne?

– Prawdopodobnie preparat wchłonął się w tkankę lub odparował – zaryzykował stwierdzenie praktykant.

Dziesięć punktów. Minus jeden za określenie śladów pozostawionych przez przestępców słowem „burdel”.

– A zatem wszystko składa się w logiczną całość – powiedział zadowolony. – Kryminaliści weszli do wnętrza przez tajne przejście, zapewne wybudowane w czasach, gdy w muzeum mieściło się więzienie, lub przygotowane podczas przebudowy w latach pięćdziesiątych przez robotników zaprzyjaźnionych z recydywą… Tą samą drogą wydostali się potem na zewnątrz. W muzeum włamali się do sarkofagu.

– Nic nie ukradli – zauważył praktykant. – Można jednak przypuścić, że byli to ludzie bardzo zabobonni, przygotowali jakiś obrzęd, aby odwrócić od siebie ewentualną klątwę ze strony mumii kapłana. I w tym momencie zawył alarm, co ich spłoszyło.

– Brawo, moja szkoła.

– Właśnie, co z tym podkopem?

– Zaklajstruje się betoniarką. Badać nie ma sensu, bo wiemy, gdzie wyleźli. O drugiej w nocy nastąpił wybuch w jednym z pubów. Mamy rysopisy sprawców. No właśnie, tam też trzeba zamurować – przypomniał sobie.

– Może warto zbadać wcześniej lochy? – zadumał się praktykant.

– Nie ma czasu, pieniędzy ani sensu. To jest Kraków, tu podziemne tunele są dosłownie wszędzie. Wystarczy łopatę wbić w glebę i zaraz coś się znajduje… A archeolodzy i bez nas mają masę pracy. A zatem włamanie do muzeum, wybuch w centrum miasta i wreszcie rzeź i strzelanina w zaułku nieopodal Akademii Muzycznej… Najprawdopodobniej wszystkiego tego dokonała jedna grupa.

– Hmmm… Chyba możemy założyć taką hipotezę roboczą – zgodził się praktykant. – Broń biała, zagadkowe rytuały, brak czytelnych motywów działań… Czy to nie pasuje do tamtego zabójstwa z denatem nadzianym na rapier?

– Myślę, że to bardzo ciekawa hipoteza. – Nadkomisarz tak się ucieszył, że anulował w myślach połowę wlepionych dopiero co punktów karnych. – Dobra, nic tu po nas…

Wychodząc z holu, natknęli się na dyrektora muzeum. Szedł w towarzystwie dziwnego typka. Praktykant wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Towarzysz dyrektora miał na oko dziewięćdziesiąt lat. Ubrany był w fioletowe spodnie od dresu, zamiast paska wciągnął izolowany kabel. Na grzbiet narzucił drelichową kurtkę zszarganą do nieprzyzwoitości. Pod brodą wisiało mu coś w rodzaju krawata. Trzydniowy zarost, małe, świńskie oczka i krzaczaste brwi dopełniały wyglądu. Na widok gliniarzy jego twarz przyozdobił szeroki, szczery, słowiański uśmiech, a w ustach błysnęła klawiatura złotych zębów.

Nadkomisarz odprowadził go zdumionym spojrzeniem. Teraz dopiero spostrzegł, że w jednej ręce nieznajomy trzyma solidny osikowy kołek i młot.

– Dziwnych pan dyrektor ma znajomych – mruknął.


* * *

Niedziela. Alchemik wyskoczył z tramwaju, poślizgnął się na warstewce mokrego śniegu pokrywającego trotuar, ale utrzymał równowagę. Tak jak przestępcę ciągnie na miejsce zbrodni, tak samo on zapragnął przyjrzeć się choć od zewnątrz miejscu nocnych przygód.

Budynek muzeum wyglądał zupełnie zwyczajnie, tylko na bramie nalepiono krzywo kartkę: „W dniu dzisiejszym nieczynne do odwołania”. Mistrz uśmiechnął się leciutko, konstrukcja gramatyczna wywieszki go zafascynowała. Przyspieszył kroku. Do kościoła był spory kawałek, a po nocnej rzezi musiał się jeszcze przed mszą wyspowiadać… Obojętnie minął zaparkowany koło budynku radiowóz.

Dziewczyny dostrzegły Mistrza dopiero pod koniec mszy. Stał w bocznej nawie. Zamiast płaszcza miał na sobie goretexową kurtkę na polarze. Przyciął brodę, by zmienić jej kształt.

Msza się skończyła. Skinął im głową – dyskretnym gestem wskazując wyjście, ale nie podszedł.

– Coś jest nie tak – mruknęła Stanisława.

Nie myliła się. Ruszyły za nim w pewnym oddaleniu i po kilku minutach zanurkowały w bramę i w dół, do urządzonego w piwnicach lokalu.

– Mistrzu, co się stało? – zapytała księżniczka.

Westchnął ciężko.

– Bractwo Drugiej Drogi – powiedział. – Dziś w nocy omal mnie nie dorwali…

Streścił im, co wydarzyło się w zaułku.

– A zatem wiedzą, że ciągle żyjesz, i wiedzą, jak wyglądasz – stwierdziła Katarzyna.

Przechylił pytająco głowę.

– To proste. Widziałeś ich kiedyś wcześniej?

– Wszyscy mieli na twarzach maski. Może i widziałem, trudno powiedzieć. Raczej nie, bo ich metoda nie nadaje się do przedłużenia życia, a ostatnio w Krakowie byłem podczas drugiej wojny światowej…

– Zatem muszą dysponować twoim zdjęciem – podtrzymała agentka. – Ewentualnie jakimś starym portretem, skoro zidentyfikowali cię bez pudła…

– Nie da się wykluczyć. Kilka razy w życiu pozowałem i nie wiem, co mogło się stać z tymi obrazami.

– W dodatku prawdopodobnie podłożyli ci pluskwę, by móc namierzyć…

– Niekoniecznie. Zawsze zajmowali się magią, więc prawdopodobnie wyczuli mnie telepatycznie albo jakąś inną metodą.

– Bądźmy racjonalni – zaprotestowała Katarzyna, ale trójka jej przyjaciół tylko uśmiechnęła się kpiąco. – No to bądźmy nieracjonalni. – Wzruszyła ramionami. – Kupisz sobie garść amuletów i ukryjesz przed ich telepatycznym wzrokiem?

– Amulet zasłoniętego oka. Można by spróbować – powiedział w zadumie. – Ale to nie po chrześcijańsku. Magia. Poza tym ukrywać się? – Wydął wargi. – Nie uchodzi.

– Co w takim razie radzisz? – zapytała Stanisława.

– Ciągle to samo. Trzeba ich odnaleźć i… – Przesunął dłonią po gardle. – Dzisiejszej nocy raniłem poważnie trzech. Ten młody Węgier jeszcze dwu. Masz możliwość sprawdzić w szpitalach? Jeszcze jedno. Zaatakowali mnie mieczami samurajskimi. Tyle tylko, że to była jakaś straszna tandeta ze sklepu z pamiątkami. Ale nie ta z najniższej półki, tylko raczej z następnej. Tsuby mieli z brązu i chyba kute, podczas gdy w tych gorszych są odlewane w mosiądzu.

– Co to jest, u licha, amulet zasłoniętego oka? – jęknęła Katarzyna.

– Oj, to proste – mruknął. – Amulet, który sprawia, że trudno cię dostrzec.

– To znaczy, że po Krakowie łazi, powiedzmy, stu niewidzialnych kolesiów? – spojrzała zaskoczona.

Uśmiechnął się leciutko.

– I kto tu mówił przed chwilą o racjonalnym myśleniu?

– Amulet zasłoniętego oka sprawia, że trudniej kogoś dostrzec przypadkiem – wyjaśniła alchemiczka. – Jak idzie dziesięciu ludzi i wśród nich jeden z amuletem, to będziesz przekonana, że jest ich dziewięciu. Jednak jeśli policzysz, zobaczysz, że się myliłaś. Oddziałuje na podświadomość, a nie na świadomość… Rozumiesz?

– Chyba tak. Daje niewidzialność w tłumie widzianym kątem oka?

– Coś tak jakby – odparł Alchemik. – Szczerze powiedziawszy, jego działanie jest na tyle ulotne, że trudno nawet stwierdzić, czy naprawdę działa. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Jeśli będą mnie wypatrywać, to oczywiście wypatrzą, nawet gdybym powiesił sobie na szyi dwadzieścia takich błyskotek.

– Poprowadzimy śledztwo dwutorowo – powiedziała Katarzyna. – Po pierwsze: miecze, tu trzeba będzie połazić, po drugie: ranni, warto by ich zidentyfikować.

– Przez bazę CBŚ? – domyśliła się Stanisława.

– Nie. – Katarzyna zagryzła wargi. – Naszczujemy na nich jakiegoś dziennikarza z brukowca. Niech wywęszy wszystko, co się da, i opublikuje.

– I tak nie poda nazwisk.

– Ale podpisze się pod artykułem. Przyciśniemy go i po problemie.

– Do tego jeszcze ci dwaj Węgrzy – powiedział Alchemik w zadumie.

– Chcesz ich odnaleźć i podziękować?

– Nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, kim byli. Ten młody… Cholera, maszyna do zabijania. Nie mogłem, oczywiście, obserwować go przez cały czas, ale poszedł z bagnetem na faceta uzbrojonego w miecz samurajski i bez trudu go rozbroił. Walczył z trzema przeciwnikami naraz. To mistrz… Spotkałem w życiu dwu, może trzech takich.

– Przejrzymy almanach sportu węgierskiego, pewnie znajdziemy najlepszych szermierzy… – podsunęła Katarzyna.

Pokręcił głową.

– To nie sportowiec. To wojownik. I jeszcze ten stary.

– Szpadę ukrytą w lasce można kupić na co drugim targu staroci. – Wzruszyła ramionami agentka.

– Ale jeszcze trzeba się nią umieć posługiwać… A on umiał. Widziałem po jego oczach, że jeszcze dałby sobie z nimi radę.

– Ale podał broń młodemu…

– Jak gdyby chciał go sprawdzić. Czuję przez skórę, że jeszcze będą z nimi kłopoty.

Pożegnali się i Sędziwój ruszył przez Stare Miasto. Zatrzymał się przed witryną antykwariatu. Jeden rzut oka powiedział mu wszystko. Karteczka ze starannie wykaligrafowanym napisem informowała, że „zamknięte do odwołania”. Szczerze powiedziawszy, spodziewał się czegoś podobnego. Wykorzystanie „Księgi uchylonych wrót” musiało podziałać na właścicieli księgozbioru jak płachta na byka. I co tu teraz począć? Włamywać się? Do pomieszczenia, którego pilnuje stary i doświadczony golem? Wolne żarty. Jeszcze mu życie miłe. A zatem odwrócił się na pięcie. Przed nim, za wąską uliczką, pięły się ku niebu grube mury z czerwonej cegły. Klasztor Dominikanów.

Klasztory, będące tradycyjnie pochodniami rozumu, gromadzą skrzętnie skarby wiedzy ludzkiej. W ich wnętrzach, ukryte przed spojrzeniem profanów, kryją się biblioteki, często pełne bezcennych manuskryptów. Wiele zbiorów uległo zniszczeniu lub rozproszeniu w czasach, gdy zaborcy likwidowali zgromadzenia zakonne… Jednak niektóre ocalały.

Biblioteka nie zmieniła się specjalnie od czasu, gdy odwiedził ją poprzednio, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu. W czytelni nadal królują te same osiemnastowieczne meble z pociemniałego drewna. Tylko księgozbiór rozrósł się tak, że trzeba było zaadaptować kolejnych sześć pomieszczeń na magazyny woluminów. Zasiedli we trzech przy stole.

Brat Marcin odpowiedzialny za zakonne laboratorium, bibliotekarz i on, Mistrz Alchemik Michał Sędziwój…

– Traktat „Wrota pieca”? – zdumiał się opiekun księgozbioru. – Jestem pewien, że kiedyś słyszałem tę nazwę, ale nie mamy niczego takiego w katalogu.

Zakonny alchemik zadumał się głęboko.

– Zaraz – powiedział. – Ja też znam skądś ten tytuł…


* * *

Laszlo leżał na materacu i wpatrywał się w pokryty liszajami zacieków sufit. Arminius oglądał klingę szpady, badając szczerby powstałe nocą.

– Ciekawy gość – odezwał się wreszcie. – Bardzo dobry w szabli. Widziałeś kiedyś, żeby ktoś tak sobie radził?

– Mój dziadek – mruknął łowca. – Ale chyba nie aż tak dobrze. Ciekawe, co tu się dzieje. Bo nie sądzę, by do polskich obyczajów należało rąbanie się po nocach bronią białą.

– Ciekawe. Ale to ktoś taki jak my. Prawdziwy mężczyzna… – Starzec przymknął oczy. – I chyba wiele przeżył. Umie zabijać i jednocześnie nauczył się cenić ludzkie życie. Bo przecież mógł ich pozabijać. Podobnie jak ty.

– Ja nie uśmiercam ludzi. Chyba że trzeba.

– Zabiłeś pięciu, mając dwanaście lat. Wcześnie przeszedłeś inicjację i stałeś się wojownikiem. Zwróciłeś uwagę na jego broń?

– Hmmm. Szabla. Podobna do naszych z kształtu.

– Tak zwana batorówka. Upowszechniły się w Polsce, gdy książę z Siedmiogrodu, Stefan Batory, został ich królem. Kształt jak kształt.

– Na głowni miał chyba jakiś napis nałożony złotymi literkami – zauważył. – Nie miałem czasu się przyjrzeć.

– A ja próbowałem. Metal miał strukturę jak słoje drewna…

– Damast?

– Raczej bułat. Widziałem coś takiego tylko raz w życiu. Może jest to miłośnik dawnej broni, a może szermierz. Może ktoś taki jak my, człowiek, który na niezwykłych przeciwników używa niezwykłej broni.

– A tych sześciu?

– Sam oceń.

– Przeszli przeszkolenie, przynajmniej podstawowe. Powiedzmy, ktoś ich nauczył podstawowych cięć. Ale to patałachy… Słabi fizycznie i słabi na duchu. Dopóki mieli przewagę trzech na jednego, nawet dzielnie sobie poczynali. Gdy załatwiłem pierwszego, nagle powietrze z nich zeszło jak z przekłutego balonika.

– Poszli w sześciu na jednego, ale jednocześnie zabrali miecze zamiast pistoletów. Ciekawe, dlaczego?

– Może i jedni, i drudzy należą do jakiegoś stowarzyszenia, którego kodeks nie zezwala na używanie broni palnej w porachunkach? Na przykład masoni mają swoje zwyczaje…

– Niewykluczone. Ale nie słyszałem, żeby masoni rżnęli się mieczami samurajskimi. Oni wolą oplatać wroga siecią intryg i pieniędzy.

Arminius przeciągnął się, aż mu stawy zaskrzypiały.

– Pora pogadać konkretnie – powiedział. – Jak rozumiem, do tej pory z poszukiwań małej wampirki nic ci nie wyszło. Mógłbyś przybliżyć zastosowaną metodę?

– Przypuszczałem, że ktoś taki, jak ona, lubi pokręcić się wśród ludzi. Dziadek wspominał, że wampiry często mają szerokie zainteresowania artystyczne, lubią antyki i obrazy. Dlatego łaziłem po Starym Mieście i wypatrywałem jej przez kilka godzin.

Starzec uśmiechnął się leciutko.

– To i tak mądrzej niż czatować przed bankiem krwi – mruknął. – Przeanalizujmy, co o niej wiemy.

– Ma minimum dwieście lat, choć wygląda na szesnaście.

– Sądzę, że jest dużo starsza. Nie mam na to dowodów, po prostu przeczucie. Jeśli potrafiła poharatać nam golema, to znaczy, że jest niezła…

– Musi gdzieś mieszkać.

– Nie wiemy, gdzie. Ech, trzeba było wmontować w golema policyjną pluskwę. Nie pomyśleliśmy. Ale zwróć uwagę na to, że wyszedł od nas i po niecałej godzinie wrócił.

– Dwadzieścia minut na dojście, dwadzieścia na walkę, dwadzieścia na powrót?

– Nie. Wracał dużo wolniej: był ciężko uszkodzony. Powiedzmy, dziesięć minut na dojście, dziesięć na walkę, czterdzieści na powrót? Tego nie ustalimy. No, nieważne. W każdym razie to potwierdza moje przeczucia. Mieszka gdzieś niedaleko. Zainteresowania?

– Medycyna? Wspominałeś, że na obrazach z Sofii jest pielęgniarką…

– No cóż, dla wampira jest to niezłe zajęcie… Ale obecnie szesnastolatka ma nikłe szanse pracy w tym zawodzie.

– Może dorabia sobie jako opiekunka do dzieci?

– Zbyt ryzykowne. Co innego dobić rannego i podciągnąć mu litr krwi, co innego zagryźć dzieciaka. Nie opłaca się tak ryzykować.

– Lubi muzykę. Pamiętasz to zdjęcie z koncertu?

– Dawała kwiaty.

– Właśnie – zapalił się młody. – Na pewno nie była zwykłym widzem, bo nie weszłaby na scenę! Jeśli stała tam, to znaczy, że była zaprzyjaźniona z muzykami. Kręciła się przy nich, chodziła z nimi na wino albo sama gra na jakimś instrumencie?

– Może to dobry trop. – Poskrobał się po głowie.

– Może dałoby się ją jakoś wywabić z kryjówki.

– Tylko jak? Urządzimy międzynarodowy konkurs? – Stary przyrodnik uśmiechnął się pobłażliwie.

– W sumie czemu nie. Wygląda pan odpowiednio dostojnie. Przyjdzie pan na Akademię Muzyczną, przedstawi się jako światowej sławny dyrygent i zaproponuje zorganizowanie przesłuchania studentów i, powiedzmy, zdolnych samouków.

– Widzę tu jeden drobny problem. – Uśmiechnął się Arminius. – Ja nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zastanówmy się teraz, czy bywa na koncertach…

Oczy Laszlo zrobiły się okrągłe jak spodki.

– A, o tym nie pomyślałem… Zaraz! Widziałem kiedyś jeszcze jedno zdjęcie. W gazecie. To była recenzja z koncertu jakiejś młodzieżowej orkiestry. Wydawało mi się, że ją rozpoznałem. Grała na skrzypcach. Wykonywali, o ile pamiętam, poemat symfoniczny „W lesie” Ciurlionisa. Nasza wampirka naprawdę lubi muzykę…

– No to zanotuj. Punkt pierwszy: koncerty. Punkt drugi?

– Musi skądś zdobywać pieniądze na utrzymanie. Musi gdzieś mieszkać. Musiała wreszcie zalegalizować jakoś swój pobyt, jeśli chce tu zostać dłużej.

– Po kolei. Pieniądze?

– Kilka możliwości. Może rabować ludzi, przy jej szybkości i sile poradzi sobie nawet gołymi rękami. Ale to strategia na krótką metę. Szesnastoletnia blondynka napadająca przechodniów szybko zwróci na siebie uwagę policji.

– Słusznie. Mogła wprawdzie na samym początku pobytu tutaj obrabować bank, ale to mało prawdopodobne.

– Może dawać dupy pedofilom…

– Wyrażaj się – skrzywił się stary.

– …ale jakoś mi to do niej nie pasuje. Może mieć w Polsce krewnych, rodzinę lub khm… nazwijmy to, uczniów.

– Punkt dla ciebie, o tym nie pomyślałem. Ale jest też pewna możliwość. Najprostsza.

Laszlo spojrzał na niego spod oka.

– Jaka?

– Pomyśl sam. Ile ma lat? Szesnaście. Tu jest jeszcze dzieckiem. Przypuszczam, że wsadzili ją do domu dziecka, ewentualnie oddali pod opiekę rodzinie zastępczej.

– To jest myśl…

– Nie wiem, ile tu mają domów dziecka, ale to nie problem się dowiedzieć. – Z kuchni przyniósł nadpaloną nieco książkę telefoniczną. – Hmmm… sporo.

– I co dalej? – zapytał Laszlo. – Zaczaimy się pod każdym, patrząc, kto wchodzi, a kto wychodzi?

Arminius westchnął ciężko.

– Po co? Pójdę tam i podam się za jej dziadka. Powiem, że przyjechałem z Bośni i szukam ukochanej wnuczki. I po problemie.

– A jeśli okaże się, że ona tam jest? Rozwalisz ją od razu czy co?

– Będę chodził rano, kiedy dzieci są w szkole. Przy odrobinie szczęścia dorwiemy ją może nawet jutro…


* * *

Arminius wyszczotkował garnitur i przejrzał się w kawałku stłuczonego lustra.

– Nieźle – mruknął. – Całkiem szykownie. Choć schudłem nieco ostatnimi czasy, ale to nawet lepiej… Dla sprawy.

– Ale nie wygląda pan jak uchodźca z Bośni. – Laszlo najwyraźniej miał wątpliwości.

– A czy to ważne? Jeszcze tylko zdjęcie…

Z plecaka wydobył aparat cyfrowy i małą drukarkę. Pstryknął fotkę reprodukcji „Góralki z koszem śliwek”. Podczepił kabelek i wydrukował. Obejrzał z zadowoleniem efekt końcowy.

– No i gotowe – ucieszył się. – Wygląda jak fotografia.

– Strój sprzed stu pięćdziesięciu lat. – Młody znowu zgłosił zastrzeżenie.

– A skąd oni mogą wiedzieć, jak się ubieramy u nas w Bośni? Cholera, szkoda, że twój samochód ma oznaczenia z wysp Tuvalu. Ale trudno. I tak nie pamiętam, jakie są bośniackie. A i oni tego nie wiedzą…

– Przyjechała tu z Kosowa – zauważył Laszlo. – A to kawałek drogi od Bośni. Cholera wie, skąd tam się wzięła i co robiła. Może lepiej powiedz, że jesteś Albańczykiem?

– Nazwisko Stiepankovic nie brzmi jak albańskie… Hm, a Serbów chyba nikt nie lubi. Vamblery brzmi odpowiednio zagadkowo i przy tym nieco międzynarodowo.

– Można i wymówić z angielska… – podsunął młody.

– Czy wyglądam na emerytowanego nauczyciela?

– Eee, wydaje mi się, że tak. Choć bardziej może na wykładowcę z uniwersytetu.

– Dobra. Znasz jakieś miasta w Bośni?

– Dubrownik, nie to chyba Chorwacja albo i Słowenia… Ale przecież jest Sarajewo! I zdaje się mają tam uniwersytet…

– I znakomicie. A zatem jestem wykładowcą uniwersyteckim z Sarajewa. Hmmm. Na przykład biologiem. Może jestem ciut za stary, ale z drugiej strony, po wojnie mogą mieć braki w kadrze.

– Myślę, że to akurat najmniejszy problem. Ludzie wiekowi mogą nadal prowadzić cenne badania naukowe, mimo przekroczenia, nazwijmy to, wieku emerytalnego… Gorzej będzie, jak zapytają o dokumenty. Co wtedy – zadumał się młody łowca. – Co im pokazać?

– Cokolwiek, choćby bilet miesięczny. Przecież i tak nie znają węgierskiego. Myślę, że nie zapytają. – Uśmiechnął się leciutko. – Nie wypada tak wypytywać czcigodnego starca, który szuka ukochanej wnuczki…

Zapakowali się do samochodu i ruszyli przez miasto. Niebawem zatrzymali się przed pierwszym z wytypowanych domów dziecka. Obrzydliwa budowla.

– Dziewiąta. – Przyrodnik popatrzył na zegarek. – I świetnie. Najlepsza pora na atak.

Wysiadł z wozu. Przygarbił się odrobinę, a na jego twarzy odmalował się wyraz nieokreślonej troski. Podszedł do drzwi i pociągnął za klamkę. Zamknięte na głucho. Nacisnął guzik dzwonka. Zabrzęczał domofon. Wszedł i już po chwili odnalazł gabinet pani dyrektor.

– O co chodzi? – warknęła, unosząc wzrok.

– Mówi pani po angielsku, niemiecku lub francusku? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.

– Czym mogę służyć? – powtórzyła, tym razem po niemiecku, ale nie mniej agresywnie.

– Jestem profesor Arminius Vamblery – przedstawił się. – Paleontolog i etnograf z uniwersytetu w Sarajewie.

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

– No i co? – Przekrzywiła głowę.

– Szukam mojej ukochanej wnuczki – odparł. – Wojna nas rozdzieliła… Słyszałem, że jest w Krakowie.

Położył na biurku fotografię.

– Co?! – ryknęła baba. – To pan jest dziadkiem tej, tej… małej ścierki, wywłoki, ladacznicy?! Nieźle ją pan wychował, a sam chyba nie lepszy. Nie ma jej tutaj, dwa tygodnie temu zwiała!

– Gdzie mogę ją znaleźć? – zapytał spokojnie i konkretnie. – Wojna nas rozdzieliła…

– A skąd mogę wiedzieć? W ABW ją zatrudnili – tu wygłosiła dłuższą tyradę, w której wyłożyła swoje teorie na temat tego, co agenci i agentki tajnych służb aktualnie robią z jej byłą podopieczną i w jakich pozycjach. Stary przyrodnik poczerwieniał, słysząc takie wyrazy.

– A teraz won mi stąd! I bez was mam masę problemów. – Pani dyrektor z właściwym sobie taktem, dała do zrozumienia, że audiencja skończona…

– Dziękuję za informacje – mruknął.

Po chwili wsiadał do samochodu.

– Bośniaków też tu nie lubią – poinformował Laszo.

– Ale zdobyłem ciekawe informacje. Dziewczyna jest w mieście. Była w domu dziecka, ale, zdaje się, ktoś ją zabrał.

– No, ładnie – skrzywił się młody. – Mogła być z tego rzeźnia. Nocą sama, kilka śpiących dziewczyn. Dla niej to świetna okazja, żeby sobie wybrać ofiarę, związać, zakneblować poduszką. I ssać do woli.

– Wampiry niechętnie zabijają w pobliżu swoich kryjówek – odrzekł stary. – Ale masz rację. Na odchodnym mogła urządzić jatkę… Wkręciła się jakoś do jakiegoś ABW. Sądząc z opisu, to jakiś pensjonat wypoczynkowy dla szpiegów o wypaczonych gustach…

– Hmmm, pewnie nazwa firmy albo szkoły policyjnej. – Młody Węgier zabrał się za kartkowanie książki telefonicznej. – Ale nie ma tu nic takiego. Do diabła, jak szkoli się na szpiegówę, to może być tajne. A może po prostu iść na policję i poprosić ich o pomoc w ustaleniu, gdzie się podziewa?

Stary popatrzył na Laszlo zaskoczony.

– Ty to masz łeb! – Uśmiechnął się. – Nie. – Machnął ręką. – Odpada. Jeśli jej powiedzą, że szuka jej dziadek, spłoszy się.

– To może poprosić, żeby nie mówili, niby, że chcesz jej zrobić niespodziankę?

– Przemyślimy to.


* * *

– Wszystko powolutku składa nam się do kupy – powiedział zadowolony nadkomisarz. – A zatem pojawia się tajne bractwo, zaczynają od zrobienia porządku na swoim podwórku. Na pierwszy ogień ten cały Dymitr. Wysyłają do niego zabójcę. Nie w ciemię bity, próbuje zlikwidować likwidatora. Ale ginie od kuli z krócicy.

– Najwyraźniej też oni włamują się do muzeum egipskiego, by odprawić jakieś tajne rytuały – zaważył praktykant.

– Tak myślisz?

– Jasne. Pamięta pan, co było na podłodze? Foremki z kadzidłem, świeczki, lusterka…

– Hmmm. Możemy założyć roboczą hipotezę, że to oni. – Kiwnął głową policjant. – Ze śladów zabezpieczonych na miejscu wynika, że do muzeum włamały się trzy osoby. Mamy jednak tylko jeden czytelny odcisk buta, prawdopodobnie robionego na zamówienie, nietypowa podeszwa… Sprawcy przeszli lochami pod miasto i wysadzili w powietrze kawałek pubu.

– No właśnie, po co to zrobili?

– Cholera ich wie. Pewnie, żeby się wydostać albo przy okazji wyrównywali z kimś jeszcze porachunki. Stamtąd poszli w stronę Akademii Muzycznej i na ulicy Świętego Krzyża wpadli prawdopodobnie na inną grupę. Mamy zeznania kobiety, którą obudziły hałasy i podeszła do okna. Zauważyła, że dwu mężczyzn walczyło na miecze z sześcioma innymi, a jeden stał z boku. Trzy ślady z muzeum, trzech dynamitardów wyłania się z lochu, a piętnaście minut później ta jatka.

– Faktycznie, to ma ręce i nogi. – Potaknął praktykant. – Ale chyba popełnił pan błąd w założeniach.

– To znaczy?

– Myślę, że było inaczej. W mieście mamy grupę członków tajemniczego bractwa. Może od razu umówimy się, że będziemy nazywali ich masonami?

– Niech będzie. Najwyżej się potem w protokole poprawi.

– A więc przybywają trzej, ja wiem, może wysłannicy Narodowej Loży Polski albo Wielkiego Wschodu Francji, w każdym razie ci miejscowi się zbuntowali i nie chcą słuchać kierownictwa.

– OK. Kontynuuj.

– A więc przybysze zabierają się do robienia w trójkę porządku z miejscową komórką. Na początek ginie szef krakowskiej loży – Dymitr. Przybysze, czy też emisariusze, liczą, że to skłoni krakowską lożę do opamiętania.

– Ale ci, wręcz przeciwnie, postanawiają ich zgładzić. Emisariusze odprawiają zagadkowy rytuał, włamawszy się do muzeum, a opuszczając je, wpadają w zasadzkę byłych podwładnych Dymitra. Dochodzi do szczerej wymiany poglądów przy użyciu mieczy samurajskich i innych takich. Masz rację. Wszystko teraz idealnie pasuje. Dostajesz pięćdziesiąt punktów.

– Dziękuję panu.

Загрузка...