Kraków ma swoje tajemnice. Któż może wiedzieć o nich lepiej niż Alchemik? Miasto zmieniało się na jego oczach. Powstawały nowe domy, waliły się w gruzy stare. Znał kilkunastu architektów, rajców miejskich, właścicieli kamienic, kupców, nawet królów. Poznał także miłośników miasta, konserwatorów, archeologów. Składał wiedzę kawałek po kawałku, aż ułożył całą mozaikę. Wśród licznych zajęć, którymi się parał, było także projektowanie kanalizacji, fortyfikacji i budynków… Zna miasto lepiej niż zawodowi przewodnicy. Lepiej niż jego mieszkańcy. Lepiej niż policja i lepiej niż Wojewódzki Konserwator Zabytków.
Gdy pod koniec XX wieku liznął nieco informatyki, dowiedział się, że programiści często zostawiają w swoich dziełach tajne furtki, umożliwiające omijanie zabezpieczeń i wchodzenie do programów niejako od tyłu. Zdumiało go to niepomiernie, bo choć zmieniły się narzędzia, idea pozostała ta sama. On także, projektując domy, tworzył sobie i klientom, na wszelki wypadek, tajne przejścia oraz schowki. Architekci przy kubkach węgrzyna i miodu też to i owo mu powiedzieli.
Muzeum archeologiczne to miejsce średnio przyjemne. Zwłaszcza w nocy, gdy między drzewami na Plantach wyje wiatr, a w okna bije marznąca, zimowa mżawka. Budynek przy ulicy Poselskiej jest stary jak świat. Znaczne partie murów pochodzą z czasów, gdy swoją siedzibę, tak zwany Malowany Dwór, posiadali tu Tęczyńscy. W 1611 roku pałac przekazano zakonnikom ze zgromadzenia karmelitów. Mnisi przez blisko trzydzieści lat pracowicie wznosili tu klasztor i kościół pod wezwaniem św. Michała. W 1797 roku w dawnym klasztorze urządzono ciężkie więzienie polityczne…
Alchemik przymyka oczy. 4 marca 1846 roku. Nosił wtedy imię Marcel Stern… Do Krakowa wkraczają wojska austriackie. Zwycięska armia i pokonane miasto, jak tylekroć w historii. Gwałty, rabunki, samowole, panoszące się żołdactwo. I on. Oficer wrogiej armii, przybywający, by nawet w obcym mundurze chronić i służyć. Otoczyć opieką miasto i jego mieszkańców.
Chodził od szynku do szynku. Bił swoich podkomendnych po mordach i zmuszał, by uregulowali rachunki. Gasił burdy, spisywał nazwiska pijanych szeregowców i straszył karną kompanią. Zastrzelił złodzieja, który, wykorzystując chaos, chciał się obłowić… Swawolę żołnierzy można poskromić. Ale czasem stopień i gwiazdki na epoletach nie wystarczą…
Dwaj oficerowie pochwycili na ulicy panienkę z parasolką i wlekli do najbliższej bramy. Słowa nie pomogły. Alchemik wykorzystał chwilę, gdy zemdlona dziewczyna spuściła głowę i zdekapitował ich obu jednym cięciem szabli…
Ujęli go, bardzo chcieli mieć go żywego. Wiedział, po co. Okupantom potrzebny był wyrok i publiczna egzekucja, najlepiej na Rynku Głównym. Aby oczyścić armię z zarzutów, pokazać, jak bardzo jest praworządna, ogłoszono, że jest maruderem skazanym za gwałty i rabowanie ludności cywilnej. Ale byli przecież tacy, którzy wiedzieli, co się stało. Tacy, którzy szeptem powtarzali historię o austriackim oficerze, który zabił własnych towarzyszy, by ratować niewinną dzieweczkę. Egzekucja jest też dla nich. Trzeba im pokazać, jak giną ci, którzy z szablą w ręce gotowi są bronić honoru, odwiecznych praw, wolności.
Siedział w celi śmierci więzienia św. Michała. Głęboki loch, nieduża, podziemna sala. Wiązka słomy i kamienne płyty posadzki. Przykuto go do ściany. Na Rynku stawiano szubienicę. Zapadał mrok. Jutro o świcie przyjdą po niego… Oderwał cienką, stalową podkówkę od lewego buta. Dawno powinien ją wymienić, ale błogosławił się, że tego nie zrobił. Starta była w sam raz… Wsunął ostrze w zamek kajdanek i zaczął w nim dłubać. Minuta po minucie.
Godzina po godzinie. Jeśli nie uda mu się pozbyć łańcuchów, podetnie sobie blaszką obie tętnice szyjne. Dłubał w zamku. To była dziwna noc. Przestało mieć dla niego znaczenie, czy uwolni się, czy nie. Siepacze nie urządzą swojego przedstawienia. Jeśli ucieknie, uratuje życie i pokrzyżuje im plany. Jeśli się zabije, tylko pokrzyżuje. Obie perspektywy napełniały go radością. Nie będą go wieszać. Bo nie. Bo jego wola, jego decyzja są ważniejsze niż ich wyroki i plany. Bo popełnili błąd, nie zdołali złamać jego charakteru. Dłubał w zamku, odmawiając pacierze.
I Bóg dopomógł swojemu słudze. Zapadki ustąpiły, a stalowe obręcze puściły dłonie więźnia. Wstał i podszedł do ściany. Jedna z płyt posadzki powinna się unieść. Wiedział, która. Ech, dranie, to wielki błąd uwięzić architekta w domu, który wybudował. Przykląkł i obmacał spoiny. Podczas przebudowy zamurowano przejście? Nie… Ale bez noża nie zdoła odblokować tajnego rygla. Blaszka oderwana od buta była za krótka…
A zatem nie ma ucieczki. Czy na pewno? Przeciągnął się. Ciało, może już nie pierwszej młodości, ale dobrze utrzymane… Dwie sprawne ręce, dwie mocne nogi. Zaczeka tu w celi na kata i jego pomocników. Zaczeka z niewielkim kawałkiem stali w dłoni. Ilu ich może być? Trzech, czterech? I może jeszcze jeden żołnierz w drzwiach. Zabije ich. Założy wrogi mundur lub katowski kaptur. Wyjdzie z celi, wejdzie schodkami na górę do głównego holu. Przy drzwiach stoi warta. Zabije ich. Wyjdzie do dawnego ogrodu klasztornego. Jeden żołnierz pilnuje furty. On też umrze. Siedem śmierci za jedno życie.
A jeśli przyjdą po niego w dziesięciu? Wyrwie broń pierwszemu i zaatakuje resztę. Stokroć przyjemniej umierać z szablą w dłoni niż z pętlą na szyi.
Stukot podkutych butów w korytarzu. Wartownik w obcym mundurze. Wymieniono straż więzienną, ci strażnicy przybyli z Wiednia. No cóż, zasada jest prosta. Każdy okupant, który dotknie stopą polskiej ziemi, powinien pozostać w niej na zawsze. I oto jeden z nich otworzył drzwi i wysunął do przodu dłoń z kagankiem. Alchemik sprężył się. Jeszcze pół kroku…
– Mistrzu, nie zabijaj – słowa wypowiedziane cicho i po polsku. – To ja.
Jan. Ulubiony uczeń, najwierniejszy sługa, rękodajny, który kilka razy stawał z szablą u boku swego nauczyciela…
– Po czyjej jesteś stronie? – syknął Alchemik.
– Minęło wiele lat, ale moje przysięgi nadal mnie wiążą – odpowiedział poważnie. – Z uwagi na czasy przeszłe i honor w teraźniejszości.
– Potrzebuję noża.
– Wiem, z tej celi jest ukryte przejście. Nie możesz, Mistrzu, z niego skorzystać.
Wszedł do środka i teraz stał przed nim w mundurze, postawny, wysoki. A jednak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nosił kontusz, wyglądał godniej.
– Dlaczego nie!?
– Jeśli znikniesz z zamkniętej celi, przeszukają ją. Znajdą przejście i system korytarzy. System, który nie raz jeszcze może być potrzebny, mnie, tobie i innym mieszkańcom miasta…
– Masz rację. Co zatem proponujesz?
Uczeń podał mu nabity, dwustrzałowy pistolet i ciężki, dobrze naostrzony pałasz.
– Ucieszmy nasze oczy widokiem krwi wroga. Razem, jak za dawnych dobrych czasów…
Poszli i ucieszyli.
Od tamtej pory Alchemik dziwnie nie lubi tego budynku. Ale cóż… Nie zawsze w życiu robi się to, na co ma się ochotę.
A zatem do dzieła. Wypakował zakupy z plecaka. Kalosze, liny, solidny łom, cztery silne reflektory, kaski, lampy czołowe…
– Będziemy musieli przejść około kilometra pod ziemią – powiedział. – Zapewne będzie tam mokro i możemy natknąć się na szczury.
– Mistrzu, minęło czterysta lat – zauważyła Stanisława. – Te korytarze mogły się zawalić…
– To wariant optymistyczny – stwierdziła Katarzyna. – Mogą runąć nam na głowę…
– Nie wiem, czy te przejścia są jeszcze drożne – szepnął w zadumie. – Minęło sporo czasu. Stropy powinny wytrzymać, dawaliśmy bardzo dobry materiał… Bardziej martwi mnie, czy czegoś nie odkryli podczas przebudowy i czy nie zalała ich woda.
Ubrał się. Szeroki obszerny płaszcz, a przy pasie szabla w pochwie.
– Po co to? – zdumiała się Monika.
– Lochy powinny być puste, ale kto wie – mruknął zagadkowo. – Ktoś tam może siedzieć w ciemnościach…
Zapakowali się do fiacika i ruszyli. Dochodziła dziewiętnasta. Gdy zaparkowali samochód przed kościołem i klasztorem Kapucynów na Loretańskiej, lał deszcz. Zanurkowali do przedsionka prowadzącego do części klasztornej. Alchemik zadzwonił.
Drewniana klapa uniosła się cicho. Furtian spojrzał na nich zaskoczony.
– Czym możemy służyć? – zapytał.
– Gdy nadejdzie groźba śmierci, przejście otwarte będzie… – Mistrz podał hasło.
– …aby słabym na duchu ratunek ciała zapewnić – zaskoczony zakonnik wykrztusił odzew. – Skąd znacie tę tajemnicę?
Mistrz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Czy loch jest bezpieczny? – zapytał.
– Nie mam pojęcia, płyta nie była poruszona od jakichś dwustu lat – szepnął.
– Naszedł czas – wyjaśnił Alchemik. – Chciałbym też, zgodnie ze zwyczajem, złożyć niewielką ofiarę na potrzeby waszego zgromadzenia – podał mu sztabkę złota.
– Przepraszam, ale muszę skonsultować z przełożonymi… – Brat odzyskał trochę pewności siebie. – Co powiedzieć, jeśli zapytają, kto chce…
– Proszę powiedzieć, że Stary Przyjaciel powrócił.
Stary Przyjaciel, tak nazywają go od wieków. Pozostaje mieć nadzieję, że pamiętają, o kogo chodzi… Klapa zatrzasnęła się. Minęło nie więcej niż dziesięć minut i otworzyły się drzwi obok.
– Otrzymaliście zgodę – rzekł zakonnik krótko.
Wrócili na dziedziniec kościoła. W ścianę wpuszczono kamienną płytę z zatartym nieco przez czas wizerunkiem świętego Antoniego Padewskiego.
– Przeor powiedział, że jeśli faktycznie jest pan tym, za kogo się podaje, będzie pan umiał otworzyć przejście bez użycia narzędzi. Jeśli oczywiście ono tu jest. – Mnich klepnął brzeg reliefu. – Wmurowane na stałe…
Mistrz Michał tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Sam projektował te zabezpieczenia.
Dziedziniec pokrywały kamienne płyty. Wybrał jedną, na oko sądząc identyczną jak pozostałe. Ukląkł i zaczął się modlić. Zakonnik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Alchemik przeżegnał się, ale pozostał na kolanach.
– Czyżbyście nie doceniali potęgi modlitwy? – Z naganą zmarszczył brwi.
– Samą modlitwą nie usunie pan…
W tym momencie płyta drgnęła i powoli się odchyliła, odsłaniając przejście.
– Wiara góry przenosi, choć w tym akurat przypadku równie istotny jest nacisk na odpowiednie miejsca płyty, trwający odpowiednio długo, by zwolnić blokady przeciwwag… – wyjaśnił osłupiałemu mnichowi.
– Czy możemy wam jeszcze jakoś pomóc?
– Jeśli nie damy znaku życia przez 24 godziny, zorganizujcie wyprawę ratunkową.
Ruszyli, zapalając reflektory. Loch był wąski i opadał stromo w dół.
– Ciekawi mnie, dokąd prowadzi to przejście? – mruknęła Katarzyna, rozglądając się wokoło.
– Do miasta. Widzisz, gdy budowano ten klasztor w XVII wieku, obawiano się, że może wybuchnąć kolejna wojna. Dlatego też zadbano o drogę ewakuacji na wypadek, gdyby doszło do oblężenia Krakowa – powiedział Michał. – Loch prowadzi do przejścia łączącego baszty w wewnętrznym pierścieniu murów obronnych.
– Ale przecież murów już nie ma – zauważyła księżniczka.
– Nie ma, ale widziałem, jak je rozbierali. Partanina totalna, rozwalili to, co wystawało nad ziemię, reszta prawdopodobnie ocalała…
Oświetlił z niepokojem sufit, ale cegły trzymały się mocno.
– Przecież te domy nad nami mają fundamenty i piwnice… – jęknęła.
– Loch schodził bardzo nisko – wyjaśnił. – Musiał przejść pod fosami. Piwnice i fundamenty nie sięgnęły aż tak głęboko.
Schody w dół skończyły się i agentka pomyślała, że Mistrz ma rację. Byli minimum dziesięć metrów pod ziemią. Na dnie lochu stała woda.
– No cóż – westchnęła. – Zamoczymy nogi.
– Zamoczymy – przyznał.
Ruszyli przed siebie. Na dnie leżało trochę mułu. Alchemik szedł pierwszy, oświetlając ściany. Po kilkunastu minutach dotarli do nieco suchszego miejsca.
– Nad nami ulica Podwale – ocenił wreszcie. – Solidna robota murarska, pomyślcie, ile tysięcy ton przewaliło się od tamtego czasu górą…
Stanisława wzdrygnęła się. Miała już lekką klaustrofobię. Katarzyna, choć całe miesiące spędziła w betonowych bunkrach pod siedzibą CBŚ, też nie czuła się tu najlepiej. Tylko Monika szła spokojnie, nawet obojętnie. Kolejne strome ceglane schody.
– Jesteśmy pod dawnymi fosami – wyjaśnił Alchemik. – Były bardzo głębokie.
Zeszli na sam dół. Woda sięgała do połowy uda, ale mistrz przewidział i to. W jego plecaku znalazły się rybackie buciory, takie aż po pachy. Oddychało się tu trudniej, powietrze przesycone było zapachem szlamu. I wreszcie schody pod górę. U ich szczytu znajdowały się stare jak świat żelazne drzwi. Od tej strony wyposażono je w dwa potężne rygle.
– Zardzewiało na amen – oceniła Stanisława. – Może wlać odrdzewiacza i odczekać ze trzy dni? – podsunęła Katarzyna.
Alchemik kopnął nogą i płat blachy na dole rozdarł się jak namoczona tektura. Przeczołgali się do niewielkiej salki. Sufit, sklepiony z dobrze dopasowanych kamieni, wyglądał solidnie. Kiedyś stała tu zapewne drabina, obecnie na ziemi leżały tylko smutne jej resztki. Otwór w suficie blokował zaklinowany kawał gruzu.
– Jesteśmy w podziemiach jednej z baszt – odpowiedział na pytające spojrzenie księżniczki.
W prawo i w lewo ciągnęły się niskie korytarze.
– Wszystkie baszty były połączone pod ziemią? – zdumiała się agentka.
– Oczywiście.
Ruszyli na południe. Miejscami trudno było przejść. Ściany lochu pod naciskiem ziemi popękały. W innych miejscach przez wyrwy w suficie spłynęły do środka wodospady błota. Od czasu do czasu mijali żelazne drzwi, prowadzące gdzieś w stronę miasta.
– Można było tędy dostarczać bezpiecznie żołnierzy i, co najważniejsze, kule oraz proch armatni – wyjaśnił. – Niewiele to pomogło… – Wrócił pamięcią do oblężenia Krakowa w roku 1655, kiedy to miasto poddano już po trzydniowym ostrzale artyleryjskim…
Wreszcie zatrzymali się przy wpuszczonym w ścianę portalu. Drzwi były drewniane. Gdy Alchemik nacisnął je ramieniem, puściły z trzaskiem. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i korytarz się skończył. Nad ich głowami w ceglany strop wpuszczono kamienną płytę. Rygiel z brązu został kiedyś starannie natarty woskiem. Popchnięty dłonią przesunął się bez trudu. Alchemik nie był pewien, czy ktokolwiek dotykał go od roku 1597, kiedy powstało to przejście.
– Gdzie jesteśmy? – zainteresowała się agentka.
– W muzeum archeologicznym przy Senackiej – odparł. – Razem! – wydał komendę.
Naparli na płytę i zdołali ją podnieść. Znaleźli się w niewielkiej sali, zagłębionej częściowo w ziemię, podpartej kolumną. Na górę wiodły schodki zabezpieczone solidną kratą.
– Potrafisz to otworzyć? – zapytał Michał.
Katarzyna zawahała się.
– Nie przyszliśmy tu chyba rabować zabytków? – Spojrzała na niego badawczo.
– Nie. Szukam tylko kilku odpowiedzi na moje pytania – wyjaśnił spokojnie.
– A nie lepiej za dnia, w godzinach zwiedzania? – mruknęła, dłubiąc w zamku. – Byłoby łatwiej…
– Myślę, że to, co zamierzam zrobić, bardzo nie spodobałoby się paniom pilnującym ekspozycji – odparł.
– Z pewnością jest tu też system alarmowy i strażnik na portierni…
– Postarajmy się go nie zbudzić…
Męczyła się kilkanaście minut, wreszcie zamek szczęknął i krata dała się odsunąć.
– Mogą tu być ukryte kamery. – Michał rozdał im maski z pończochy. – Avanti.
Ruszyli naprzód. Katarzyna wysunęła się na czoło pochodu. Na piersi przypięła sobie specjalną broszkę.
– Reaguje na podczerwień – wyjaśniła.
Wejścia do sal ekspozycyjnych na piętrze broniły solidne drzwi oraz bardzo wymyślny alarm. Agentka długo oglądała skrzynki bezpiecznikowe. Wreszcie przecięła kilka kabli i zajęła się zamkiem. Sforsowanie przejścia zajęło jej trzy godziny.
Alchemik spojrzał na zegarek.
– Pierwsza w nocy – powiedział.
– Robię, co mogę – wycedziła.
– Wiem…
Weszli do środka. Po lewej stronie znajdowała się ekspozycja egipska. Znowu zamki i alarmy. Teraz poszło trochę łatwiej, znała już ogólny schemat. Sala ekspozycyjna tonęła w ciemności. Musieli uważać, by nie wpaść na którąś z gablot. Jeszcze jedne drzwi.
– Jesteśmy na miejscu – ucieszył się Alchemik.
Katarzyna zakleiła kamerę dozorującą czarnym plastrem. Jak się okazało, pomieszczenie nie miało okien, więc agentka spokojnie zapaliła światło.
– O, w mordę! – krzyknęła zduszonym głosem.
Sala sprawiała wrażenie podziemi egipskiego grobowca. Ściany pomalowano na czarno, oświetlenie było dyskretne, punktowe. Blask halogenków wydobywał z mroku gabloty pod ścianami, kolekcję odłamków stel nagrobnych oraz wyeksponowane pośrodku sarkofagi i mumie. Zabezpieczono je solidnie, nakrywając ostrosłupowymi „akwariami”…
– Mistrzu, co zamierzasz zrobić? – zaniepokoiła się Stanisława.
– „Księga Tota” przepadła. Ale ten sarkofag zawiera szczątki Merefa-Neczer-Tota – głównego kapłana świątyni tego boga w Heliopolis.
– Nekromancja. – Na jej twarzy odmalowało się skrajne obrzydzenie.
– Ależ skąd. Po prostu, wykorzystując jego ciało jako most w czasie, zadamy mu kilka pytań…
– Robiłeś to już kiedyś? – zaniepokoiła się Monika.
– Jeszcze nie – westchnął – ale mam bardzo dobry podręcznik. – Potrząsnął kserokopią „Księgi Uchylonych Wrót”. – Jesteśmy w stanie…
– Cofnąć go na kilkanaście minut do czasu, gdy był żywy, a jednocześnie sprawić, że nadal będzie się znajdował tutaj – zgadywała Stanisława.
– Teraz dopiero twoje pomysły trącą nekromancją – zgromił ją. – Nie, on zostanie w swoim czasie, a my w swoim, stworzymy tylko most, przejście pomiędzy epokami.
– To brzmi dość zawile. – Księżniczka poskrobała się po nosie. – Dziura w czasie?
– Coś tak jakby.
– Nie wessie nas?
– Nie.
– Na ile liznęłam archeologii – odezwała się Katarzyna – to nie ma tu jego mózgu. Egipcjanie wyciągali go w kawałkach przez nos i pakowali osobno do urny kanopskiej…
– To bez znaczenia. Mózg jest tylko narzędziem, jaźń przebywa gdzie indziej – uspokoił ją. – Zresztą zajrzymy do chwili, gdy jeszcze znajdował się w jego głowie. Do dzieła.
Zbadała dolną listwę szklanego sarkofagu i odnalazła zamki.
– Ciężka sprawa – westchnęła. – Godzina roboty. I niezależny alarm…
– Wobec tego zrobimy inaczej – zaproponował. – Wytnij tylko dziurę w szkle, żeby dało się zdjąć wieko trumny i pogadać. Rytuał uchylenia wrót odprawimy tutaj…
– Czasem zastanawiam się, jak to robisz, Mistrzu, że bez szemrania wykonujemy wszelkie twoje polecenia – mruknęła, wyjmując z kieszeni nieduże pudełko. – Nawet te skrajnie idiotyczne…
– Zapewne posiadam jakiś autorytet – zażartował. – To nie diamentem?
– Lancet ultradźwiękowy jest lepszy.
Szybko wykonała odpowiednią dziurę. Na szczęście drewniana, złocona trumna nie była zabezpieczona dodatkowym alarmem… Alchemik nachylił się, do połowy niknąc w otworze. Uniósł antropoidalne wieko i zsunął je na bok.
– Ups – wyrwało się Katarzynie.
Czytała, że przed paru laty mumie ze zbiorów krakowskich badał zespół znanego warszawskiego egiptologa, profesora Niwińskiego. Trzeba przyznać, że uczeni dobrze wykonali pracę. Mumię po oględzinach zawinięto w nowe szare płótno. Z zawoju wystawała tylko głowa kapłana. Żółta czaszka szczerzyła zęby, skóra i mięśnie były wyschnięte i w wielu miejscach popękały aż do kości.
– Ten już chyba nic nam nie powie – zauważyła markotnie. – Niewiele z niego zostało…
Alchemik wzruszył tylko ramionami. Z plecaka wydobył paczkę cienkich, cerkiewnych świec, kilka niedużych luster oraz mosiężne foremki do palenia kadzidła. Rozstawił to wszystko wokoło sarkofagu i zapalił świece.
Dym zasnuł szybko środek sali. Płomienie i ich odbicia w lustrach stały się odrobinę nierzeczywiste. Mistrz, spoglądając do kartki, czytał na głos monotonne, hebrajskie inkantacje.
Mumia drgnęła i nagle nabrała życia. Spodziewali się, że będzie to wyglądało jak w kiepskim horrorze, a tymczasem nieboszczyk odzyskał ciało natychmiast. Był postawny, mięśnie napięły się pod płótnem. Na spaloną słońcem i osmaganą przez wiatry twarz padało światło nie posiadające żadnego źródła. Światło słonecznego poranka sprzed dwóch tysięcy lat.
– O, do licha. – Michał obejrzał się i stwierdził, że wszystkie dziewczyny uciekły.
Klnąc pod nosem, przeszedł do sąsiedniej sali i wywlókł księżniczkę spod gablotki.
– Spokojnie, on i tak nie żyje – powiedział. – A czas ucieka. Musimy go zapytać o „Księgę Tota”…
Wzdrygnęła się, ale pozwoliła się poprowadzić. Proces uchylenia wrót dobiegł końca. Kapłan leżał i patrzył zupełnie przytomnie. Najwyraźniej zainteresowała go żarówka oświetlająca gablotę.
– Widzi nas? – Katarzyna na wszelki wypadek położyła dłoń na kolbie rewolweru.
– Tak. Jesteśmy dla niego jak półprzejrzyste duchy. Nakładają mu się dwie rzeczywistości. Widzi zarysy przedmiotów z naszego czasu i może od biedy ich dotknąć, a pod palcami poczuje fakturę… No i, oczywiście, słyszy. Pytaj. „Księga Tota”, druga droga.
Księżniczka z obawą pochyliła się nad sarkofagiem. Uśmiechnęła się do kapłana słodko, ale jego twarz pozostała ponura. Zadała pytanie po koptyjsku, długi i melodyjny trel…
Kapłan odwarknął w odpowiedzi dłuższą tyradę. Jego głos brzmiał głucho, jakby z oddali. Poczuli dzielącą ich otchłań czasu.
– Mistrzu, nie rozumiem tego, co mówi.
– Jak to?!
– Koptyjski, który znam, dość drastycznie różni się od staroegipskiego… Od jego czasów upłynęło półtora tysiąca lat. Niektóre słowa są podobne, ale czy znaczą to samo…
– Spróbuj.
Wygłosiła kolejne zapytanie, starannie akcentując poszczególne słowa. Kapłan spojrzał na nią ze złością. Odwarknął coś w odpowiedzi.
– Co mówi?
– Chyba zrozumiał, ale z jego odpowiedzi wyłapałam tylko słowa „święte” i „tajemnice”.
– Chyba po prostu wie, ale nie chce odpowiedzieć – zauważyła Stanisława, która ostrożnie stanęła w drzwiach. – I nie należy się dziwić. To były ich najpilniej strzeżone sekrety… Może trzeba było przebrać się za egipskich bogów?
– Tego nie przewidziałem. – Alchemik zwichrzył sobie włosy na głowie. – No trudno, spróbuj go przekonać.
W tym momencie coś zawyło rozdzierająco.
– Psiamać, alarm!
– Uciekajmy! – krzyknęła Stanisława z korytarza.
Puścili się biegiem przez salę ekspozycyjną i po schodach. Na parterze prawie wpadli na strażnika, który z gaśnicą biegł na ratunek zabytkom.
Na szczęście, zaaferowany, pognał dalej. Zeskoczyli do sali i wleźli do dziury, zakrywając ją pospiesznie płytą.
– Więcej szczęścia niż rozumu – mruknął Alchemik. – Zmywamy się.
Ochroniarz wpadł do sali. Widząc kłęby dymu, uruchomił gaśnicę. Opary rozwiały się. Przesunął wzrokiem po pomieszczeniu, szukając źródeł ognia, i w tym momencie spostrzegł mumię kapłana. Egipcjanin przekrzywił głowę i spoglądał zaciekawiony. Strażnik zamarł na chwilę w bezruchu. A więc stało się, obudził się sukinsyn. Sięgnął do pasa i zaklął wściekle. Musiał zostawić broń w służbówce… Akurat dziś. Akurat, gdy jest potrzebna. Poczuł narastającą panikę, ale wyszkolenie przezwyciężyło naturalny odruch ucieczki.
– A ty dokąd? Wracaj do sarkofagu, ścierwo!
W gaśnicy nie było już piany, ale solidna metalowa obudowa swoje ważyła. Wykonał zamach, by przyładować kapłanowi w łeb. Tak tylko ostrzegawczo, żeby nie zabić na miejscu…
– Witamy w dwudziestym pierwszym wieku – wycedził.
Meref-Neczer-Tot nie rozumiał wprawdzie po polsku, ale widząc rozwścieczonego dwumetrowego mężczyznę, spasował.
– Dobra, dobra – wymamrotał w swoim języku, układając się w trumnie.
Sięgnął po wieko i nakrył nim niczym ochronną tarczą. A potem czar wygasł. Dłoń trzymająca drewno wyschła i skurczyła się momentalnie. Ochroniarz rozejrzał się po podłodze, szukając źródeł ognia. Spokój. Raz jeszcze spojrzał na sarkofag. I nagle dotarło do niego, czego był przed chwilą świadkiem. Alarm wył nadal, a on osunął się, nieprzytomny, na podłogę.
Szli lochem.
– Dlaczego włączył się alarm? – zapytał Alchemik. – Coś potrąciłem, czy może kapłan się poruszył?
Agentka zamyśliła się głęboko.
– Sądzę raczej, że to był czujnik przeciwpożarowy. Gdy zacząłeś palić kadzidło, zadziałał. Strażnik biegł z gaśnicą w ręce.
Rozgałęzienie. W prawo i w lewo tunel łączący podziemia baszt. Stąd przyszli. Michał, idący przodem, nieoczekiwanie zamarł. W błocie odbite były ich ślady. I nie tylko ich. Coś tędy przeszło może parę minut temu. Miało łapska o trzech pazurach, przypominające ślady nóg kaczki, tylko że wielkości dużego talerza.
– Do kata – zaklął.
– Co to, u diabła, jest? – Agentka ze zdumieniem wpatrywała się w trop.
Odruchowo wyciągnęła pistolet z kabury.
– Zawracamy, szybko – rozkazał.
Dziewczyny spostrzegły, że jego twarz stała się blada jak kreda. Nigdy dotąd nie widziały go w takim stanie i przestraszyły się nie na żarty. Zanurkowali w niski, wilgotny chodnik. Szli inną drogą, kierując się w stronę kościoła Dominikanów.
– Smok? – zapytała Stanisława.
– Przecież smoków nie ma – powiedziała Katarzyna uspokajającym tonem.
Gestem nakazał ciszę. Gdzieś z daleka rozległo się człapanie. Coś szło w ich stronę. Po odgłosie można było sobie wyobrazić duże zwierzę, poruszające się szybko i zwinnie. Agentka uniosła broń.
– Dziabnę go – zaproponowała.
Nagle uwierzyła? Pokręcił głową. Odwrócili się. Dwa zielone punkciki mignęły gdzieś daleko, zbudzone światłem latarek.
– To tylko kot – mruknęła Katarzyna z ulgą.
Jednak Alchemik wydobył zza pasa krócicę, a Stanisława sięgnęła po nagana. Monika położyła dłoń na rękojeści sztyletu. Uniosła język i wysunęła ssawkę. Syknęła cicho. Oczy zgasły i nic już nie było słychać.
– Albo nie był bardzo głodny, albo się przestraszył. – Mistrz spojrzał na Monikę i uśmiechnął się do swoich myśli.
– Zwierzęta przeważnie się mnie boją…
– Kot wlazł tu przez jakąś dziurę – szepnęła agentka.
– I zostawił ślady jak młody słoń. – Jej kuzynka czasem pozwalała sobie na drobne złośliwości.
Niebawem zatrzymał ich rozległy zawał. Zakręcili. Korytarz kończył się litą ścianą skalną, ale gdy Mistrz pchnął ją w odpowiednim miejscu, ze zgrzytem przekręciła się wokół swojej osi. Wielokrotnie natykali się na ceglane mury lub zawaliska, zawracali, kluczyli. Jakim cudem Alchemik nie zabłądził w labiryncie?
– Właściwie to kto wybudował te korytarze i w jakim celu? – zainteresowała się Katarzyna.
– Powstawały przez całe lata, podobnie jak piwnice kupieckie. Niektóre sam projektowałem, ale większość jest starsza. Kopali je między innymi krzyżaccy jeńcy. – Wskazał ścianę. – Popatrzcie na ten wątek muru, wozówka, główka, a następna warstwa przesunięta o połowę długości. To bardzo charakterystyczny sposób budowania, identyczne ściany znajdziecie w Malborku.
– Ale po co?
– Życie niesie różne niebezpieczeństwa. Gdyby miasto padło, tunelami dałoby się ewakuować część ludności na Wawel. Jednak w czasach Jana Kazimierza tamte przejścia zostały zniszczone… A to, co zostało, już się wali. – Oświetlił sufit.
– Jak głęboko jesteśmy? – zapytała Katarzyna.
– Płytko. Te lochy łączyły się z piwnicami kupców. Stąd takie niespodzianki. – Klepnął ścianę, która nieoczekiwanie tuż za zakrętem przegrodziła tunel.
– Zamurowali?
– Może. A może tak stoi od początku. Przeważnie końce tuneli zamurowywano, aby nikt ich nie znalazł. Tylko właściciel kamienicy wiedział, w którym miejscu należy kuć, aby otworzyć wejście…
Jeszcze jeden korytarz. Ten nieprędko runie. Solidne, kamienne sklepienie, wapno, wypłukane spomiędzy głazów, zwisało w postaci stalaktytów.
– Tu jest wyjście na podwórze – powiedział.
Wdrapali się po spiralnie biegnących schodkach i nieoczekiwanie dalszą drogę zagrodził im betonowy mur.
– Tego tu nie powinno być – stwierdził z niepokojem. – Pamiętam kamienną płytę, odchylającą się po zwolnieniu blokady.
– Ktoś zaiwanił płytę i zacementował – mruknęła Monika. – Sądząc po kolorze, bardzo dawno temu. Może nawet jeszcze przed wojną…
Mistrz uderzył pięścią w przeszkodę. Zadudniło.
– Gruba to ona nie jest – powiedział. – Ale łomem będziemy się męczyli przez wiele godzin. A latarki już się wyczerpują. Mamy w arsenale coś mocniejszego? – Spojrzał na Katarzynę.
– Jasne. Trotyl, amonit, semtex…
– Wysadzaj – zdecydował. – Tylko ostrożnie, żeby nie rozniosło całego budynku…
Rozwałkowała bryłkę plastiku w dłoniach i przykleiła do przeszkody. Wgniotła w nią zapalnik.
– Mamy trzy minuty – powiedziała. – Na dół, zaraz rąbnie.
Zbiegli do korytarza.
– Otwórzcie usta i zatkajcie uszy – zadysponowała. – Zaciśnijcie oczy i przygotujcie się na szok.
Odgłos eksplozji był głuchy, przytłumiony i w sumie dość słaby. Z wiekowego sufitu opadło trochę pyłu. Wyszli z lochu i rozejrzeli się nieco zaskoczeni.
Podwórze, które w czasach Alchemika było puste, obecnie zabudowano, przekształcając w jedną z sal pubu. Mimo że dochodziła druga w nocy, nadal było tu sporo gości. Siedzieli zszokowani, pokryci pyłem. Podmuch eksplozji zdmuchnął dekoracje, wybił okna, w piwach pływał tynk… Goście i przybysze z głębin ziemi patrzyli przez chwilę na siebie w zdumieniu. Barman ostrożnie wychylił głowę spod kontuaru. Katarzyna ocknęła się pierwsza. Wyciągnęła legitymację.
– Centralne Biuro Śledcze – oznajmiła gromko. – Przyszykować dokumenty do kontroli, zaraz wrócimy.
Przeszli obok oniemiałych piwoszy, wymknęli się bramą i roztopili we mgle na rynku.
– Pracowita nocka była – stwierdził z westchnieniem Mistrz. – Wracajcie się przespać, choć te kilka godzin. Dziękuję za pomoc. Szkoda, że się nie udało.
– Szkoda – westchnęła Stanisława. – Ale nie wszystko zawsze się udaje…
– Liczyłem na to, że w bibliotece Storma znajdziemy jakieś wskazówki, które nas na nich naprowadzą. Gdy to się nie udało, chciałem sprawdzić niejako od drugiego końca. Ale i to nie wypaliło. Nici rwą się nam w ręku.
– Może ci dranie jakoś się zdradzą? – zasugerowała Stanisława. – Choć lepiej byłoby uprzedzić atak…
– Nie mam już żadnego pomysłu, który mógłby nas przywieść do celu – westchnął.
– Może trzeba wrócić do biblioteki i szukać dalej?
Alchemik w zadumie kiwnął głową i powędrował w stronę swojego domu.
Tajna sala w podziemiach świątyni bogini Hathor w Denderze była pełna. Kapłani w białych szatach zasiedli na stołkach. Płomienie kaganków odbijały się w wygolonych na łyso czaszkach, wydobywały z wiecznego półmroku kamienne ściany pokryte reliefami. Zebrali się tu delegaci kilkunastu świątyń, by wysłuchać relacji Merefa-Neczer-Tota, który kilka dni wcześniej przeżył zaiste zdumiewającą wizję…
– Trudno mi ocenić to, co w widzeniu ze świata demonów ujrzałem – powiedział. – Jednak spośród przedmiotów mi najbliższych, uwagę szczególną jeden zwrócił. Bańka to była, ze szkła cieniutkiego uczyniona, w której jakoby drucik cieniutki z promienia słonecznego skręcony umieszczono. Niczym wijący się włos boga Re, otoczony blaskiem…
– A może metal to był w ogniu mocno rozpalony? – zapytał kapłan świątyni Ptaha z Memfis.
– Być to nie może, gdyż ani ognia w bańce szklanej nie było, ani blasku takiego uzyskać się w płomieniu nie da…
– Czemu to służyć mogło? – padło pytanie z sali.
– Do sali tamtej, jak mniemam, oświetlenia.
Kapłani poszeptali i pokiwali głowami.
– Sztuki pochwycenia promieni słonecznych nie znamy – mruknął arcykapłan. – I drutów z nich kręcenia… Jednakowoż wykluczyć się nie da, iż wnuki nasze ją posiądą. Szkoda tedy by było, gdyby wizja twa bez pożytku ulecieć miała…
– Zatem proponuję relief z wyobrażeniem odpowiednim na ścianie umieścić, aby okruch ten wiedzy w stosownym czasie mógł zostać spożytkowany – zasugerował Meref.
– Tak się też i stanie. Wezwać kamieniarzy!
Relief „Żarówki z Dendery” przetrwał przeszło trzy tysiące lat, nie budząc niczyjego zainteresowania, aż w odległym XX stuleciu przypadkiem odkrył go niejaki Erich von Daniken i swoim zwyczajem uznał za ślad działalności kosmitów…
– Twierdzisz, że jest gdzieś w mieście – powiedział w zadumie Laszlo. – Wspominałeś coś o telepatii?
– Tak. – Stary przyrodnik kiwnął głową. – Wyczuwam ją przez cały czas. Ona gdzieś tam jest.
– Zdołałeś odnaleźć moją kryjówkę.
– Owszem. Po dwu dobach koncentracji. Początkowo sądziłem, że to jej nora, ale już na miejscu zorientowałem się, że jednak nie. Nie pasowało mi to mieszkanie. Pył aluminiowy, wióry żelaza pozostałe po wierceniu lufy samopału, piec rozwalony wysoką temperaturą… To wszystko mówiło mi wyraźnie, że w tym miejscu żyje łowca, a nie wampir.
– Dlaczego tak się pomyliłeś?
– Miałeś obraz Moniki przed oczami i długo siedziałeś tutaj, myśląc o niej. To stworzyło fałszywy cień. Wampirzycy nie mogę tak precyzyjnie namierzyć, bo nieczęsto myśli o sobie. Ale jest gdzieś tutaj…
– Niedaleko?
– Właśnie. Może na jakimś strychu, może w piwnicy, a może zajęła sobie pustostan…
– Krypta któregoś z kościołów na Starym Mieście?
– Nie da się tego wykluczyć. Ale nie może być daleko. One bardzo nie lubią nowoczesnego budownictwa. I wolą żyć w miastach niż na wsi…
– O tym słyszałem – zagryzł wargi.
– A dziś chyba poluje. – Arminius przymknął oczy, by lepiej się skoncentrować. – Wyczuwam ją. Odbieram podniecenie, choć nie wiem, czym spowodowane…
– Spróbujemy ją odszukać? Teraz?
Przyrodnik się zamyślił.
– To chyba strata czasu – powiedział. – Zawsze zabijałem je po długotrwałym i starannym planowaniu akcji. Wtedy ma się cień szansy… A tak na łapu-capu… Z drugiej strony, gdyby się udało, oszczędzilibyśmy sobie całe tygodnie roboty.
– A zatem w drogę…
Kilka minut później wyszli z kwatery w przenikliwy ziąb wilgotnej, grudniowej nocy.