Księżniczka usiadła w ławce i rozłożyła laptopa. Przybyła do szkoły grubo przed dzwonkiem. Dwadzieścia minut to szmat czasu… Ksiądz wszedł i postawiwszy torbę na podłodze, zajął miejsce za biurkiem. Widać i on szuka odrobiny spokoju… Monice duchowny spodobał się od pierwszego wejrzenia. Młody, wysoki i chudy jak szczapa. Typ prawdziwego ascety. Twardy jak kawałek dębowego polana, idący przez życie z wysoko podniesionym czołem, by głosić prawdy wiary nie tylko słowem, ale i przykładem. A przy tym niewątpliwy erudyta. Umie mówić o tym, co wie, umie słuchać, gdy czegoś nie wie. Niewielu takich się spotyka.
Z kieszeni wyciągnął kanapkę zawiniętą w kawałek aluminiowej folii. Widocznie nie zdążył zjeść śniadania. Też poczuła się głodna. Sięgnęła po swoje jabłko. Ksiądz położył kanapkę na blacie i odpakował. Brwi księżniczki uniosły się w zdumieniu. Dwie kromki chleba, każda gruba na kilka milimetrów. Pomiędzy nimi cień wędliny. Spostrzegł jej zdziwienie i uśmiechnął się.
– Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niżby się miały zmarnować dary Boże – szepnął konfidencjonalnie.
Druga lekcja. 8.55 rano… Dla Moniki, która wstaje zazwyczaj o wpół do szóstej, jest już skandalicznie późno. Jej koleżanki, oparte brodami o ławki, jeszcze drzemią. Kiedyś słyszała o czymś, co nazywano syndromem chronicznego zmęczenia. Ale u całej klasy? Ano nic, zaraz się obudzą. Zagraniczny prelegent to dość nieoczekiwany przerywnik szarej monotonii szkolnego życia…
Alchemik uśmiechnął się pod nosem. Gdy ostatnio pracował w Krakowie jako nauczyciel, trwała wojna ze Szwedami o ujście Wisły… Uczennice spoglądały na niego z cielęcym zaciekawieniem.
– Przejrzałem wasze zeszyty – powiedział spokojnie. – Jak widzę, wasz poprzedni nauczyciel był kryptolamarckistą, a zatem pora przywrócić wam pion intelektualny. Na początek zajmiemy się Darwinem. Czy któraś z was może wykazać najsłabszy punkt jego teorii?
Uczennice popatrzyły po sobie. Tego nie było w podręczniku. Monika podniosła rękę do góry. Na szczęście pamięta jeszcze polemiki prasowe, które wybuchły, gdy Anglik ogłosił swoją koncepcję.
– Proszę.
– Darwin uważał, że jedne gatunki drogą ewolucyjną mogą przekształcać się w inne i decyduje tu dobór naturalny. Tymczasem brakuje form pośrednich. Są antylopy i żyrafy, ale nie ma łącznika między nimi.
– Zapominasz o okapi – odparował natychmiast i bez namysłu.
Nie dała się zbić z tropu.
– Owszem, jest spokrewnione z żyrafami i bardzo podobne do antylopy, ale ma krótką… – zabrakło jej słowa.
– Szyję – podpowiedział.
– Może te ogniwa pośrednie po prostu wymarły? – zasugerowała Gosia, przygryzając koniec warkocza.
– Nie da się wykluczyć, ale w materiale kopalnym brakuje ogniw pośrednich. Nie ma antylop z długimi szyjami, które mogłyby być przodkami żyraf.
Zamilkły.
– Może nie było ich dużo? – odezwała się któraś z dziewcząt. – Może doszło do mutacji, pojawiło się, ja wiem, kilkanaście takich, potem kolejna mutacja i tak powstały pierwsze żyrafy. Potem się rozmnożyły.
– Czy wiecie, jaki jest główny problem z populacją polskich żubrów?
Niespodziewane pytanie zupełnie je zaskoczyło. Wreszcie uniosła się niepewnie jedna ręka.
– Proszę.
– Chorują na płuca i są bardzo podatne na pasożyty. Poza tym spada ich płodność.
– Właśnie. Stada nasze i białoruskie odtworzono dzięki intensywnej hodowli z zaledwie kilkudziesięciu osobników. Pula genetyczna jest zbyt uboga, ujawniają się cechy recesywne i wady genetyczne spowodowane chowem wsobnym. Te zwierzęta są zbyt blisko spokrewnione. Degenerują się – wyjaśnił.
– Czyli mutacja zamieniająca okapi w żyrafy musiałaby objąć sporą populację? – zauważyła Gosia.
– Oczywiście. Co najmniej kilka tysięcy osobników. Tylko że mutacja nie atakuje tych samych genów w dużej liczbie zwierząt. Zobaczcie, co się stało w Czarnobylu. Pojawiają się setki defektów u zwierząt i ludzi. Spora część zmian wywołuje skutki letalne. Praktycznie żadna mutacja nie powtarza się u dwu osobników. I jeszcze jedno: tylko jedna na milion jest pozytywna.
– Jest jeszcze czerwony darwinizm Trofima Łysenki – wtrąciła Monika. – On, zdaje się, uważał, że zmiany gatunków powoduje środowisko, w którym się rozwijają…
– Owszem. Tylko że ten typek sądził, iż jaja kukułek znajdowane w gniazdach innych ptaszków robią się z normalnych jajek pod wpływem czynników zewnętrznych.
Myślała przez chwilę.
– Wykluczamy Lamarcka, Darwina i Łysenkę. Czyli zostaje nam kreacjonizm.
– Niekoniecznie. Czy któraś z was słyszała o tak zwanym kluczu Gagarina?
Odpowiedziały mu zaskoczone spojrzenia.
– Nie mam tu, oczywiście, na myśli radzieckiego kosmonauty, ale norweskiego genetyka Henry’ego Gagarina. W 1984 roku opracował bardzo ciekawą teorię, wyjaśniającą luki w twierdzeniach darwinistów. Wiecie, jak działają wirusy?
– Wnikają do komórki i replikują swoją informację genetyczną, wykorzystując DNA ofiary – zasugerowała Magda.
– Znakomicie. W efekcie powstaje dużo nowych wirusów… W niektórych przypadkach jednak dochodzi do innego rodzaju ataku. Wirus wnika do komórki i przykleja się do jej DNA, pozostaje jednak nieaktywny. Sam staje się częścią pamięci genetycznej organizmu.
– Czy to znaczy, że… – wykrztusiła Monika.
Alchemik uśmiechnął się. Naprawdę szybko myśli to wampirzątko.
– Tak. Gagarin twierdził, że ewolucja zachodzi skokowo. Że pojawia się wirus, który atakuje sporą populację. I nagle kilka tysięcy okapi rodzi małe żyrafki. W pierwszym przypadku nowy gatunek powstaje, ale stary nadal ma szansę reprodukcyjną… W drugim okapi częściowo wymrą, bo potomstwo będzie już innym gatunkiem.
– Dlaczego nie wszystkie? – padło pytanie.
– Nie do końca. Wirus atakuje tylko jedną z populacji lokalnych, więc przynajmniej przez jakiś czas oba gatunki żyją nadal obok siebie, w wolnej przyrodzie epizootie nie dotykają gatunku na całym jego obszarze rozsiedlenia, a tym bardziej nie prowadzą do jego unicestwienia. Dlatego neandertalczycy i homo sapiens fosilis mogli występować jednocześnie.
Wytrzeszczyły oczy.
– Czy to pewna informacja? – szepnęła Gosia.
– Gagarin usiłował znaleźć dowody, gdy został zamordowany przez KGB. Nie wiemy, na czym oparł swoje przypuszczenia. Nie znamy wirusów przenoszących tyle informacji genetycznej, by powodować tak szokujące zmiany. Ale to najlepsza z obecnie istniejących teorii. A w każdym razie moja ulubiona.
– Ale przecież nowe gatunki pojawiałyby się co i rusz. – Magda przekrzywiła głowę.
– A skąd wiesz, czy się nie pojawiają? Od czasów Linneusza i Darwina poznaliśmy ich tysiące. – Księżniczka zgasiła jej wątpliwości jednym celnym strzałem.
Stanisława wzięła jeden dzień urlopu. Grypa wisi w powietrzu, trzeba się przed nią zabezpieczyć. A do tego potrzebuje pewnego specyficznego składnika, którego nie sposób zdobyć w mieście. Wysiadła z pekaesu. Z bagażnika autobusu wyciągnęła rower. Okolica się zmieniła. Jakby zdziczała. Kiedyś były tu rozległe dąbrowy, a pomiędzy nimi pola wydarte lasom. Dziś puszczy nie ma, a stoki wzgórz zarastają chwastami. Droga straszy popękanym asfaltem. Alchemiczka mocniej naciska pedały i po chwili jest na przełęczy pomiędzy dwoma pagórkami. Zatrzymuje rower, zapatrzona na rozległą dolinę u swoich stóp.
Miała dwanaście lat, gdy stała tu z ojcem. Opuścili ukraińskie stepy, zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie. Wykorzystali spadek po dalekich krewnych, by osiąść tu, w bezpiecznym miejscu, z dala od kozackich buntów i tatarskich najazdów. Nie zostawili na Kresach nic. Zebrali z pól wszystko, co się dało. Karczmy i młyn sprzedali sąsiadom. Wycięli rosnące przy domu dęby, zrobili z nich solidne wozy. Zgromadzili zapas siana oraz owsa. Kazali chłopom załadować dobytek na fury.
Spalili dwór. Czasem trzeba zniszczyć własny dom, by nie zamieszkał w nim wróg.
Przebyli niemal tysiąc kilometrów. Przywiedli ze sobą osiemdziesiąt krów, dwadzieścia wołów do orki, setkę kóz, siedem koni. W koszach na wozie przyjechały kury i gęsi. Barci nie zabierali, byłyby trochę nieporęczne w transporcie. Ściągnęli ze sobą trzydziestu chłopów z rodzinami oraz trzech rękodajnych. Stanęli tu, na przełęczy, i patrzyli na dolinę, w którą mieli tchnąć nowe życie.
Kruszewice to dziś cztery walące się chałupy. Wtedy też były tu cztery domy. Historia zatoczyła koło. Tylko że dawniej pośrodku przysiółka stał drewniany krzyż. I była nadzieja, że miejsce to stanie się nową kolebką familii… Dziś z całego rodu Kruszewskich pozostały dwie kobiety.
Powoli zjechała w dół. Krzywe płoty z dziurawej, pewnie kradzionej ze składowiska złomu siatki, zardzewiałe i poprzekrzywiane. Domy z pustaków, walące się obejścia. Tylko porzucone tu i ówdzie flaszki po tanim winie świadczą o tym, że ktoś tu jeszcze mieszka. W którejś chałupie gra telewizor. Stanisławę świerzbi ręka. Wygonić hołotę na środek wsi, oćwiczyć nahajami i zagonić do pożytecznej pracy. Wyburzyć te slumsy, a na ich miejsce postawić porządne czworaki…
Dwór stał na stoku wzgórza. Do dziś widać resztki fundamentów z solidnych granitowych głazów. Kobieta przymyka oczy, koncentruje się. Nie była tu od dobrych stu lat. Wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pamięta pradziadka swojej kuzynki. Twardy gość z sumiastym wąsem, po obejściu chodził w kontuszu i z szablą przy boku.
W lewo. Prowadząc rower, wchodzi na ledwo widoczną ścieżkę. Gdzieś tutaj stał lamus i spichrze. Jeszcze kilka kroków i jest w miejscu dawnego ogrodu. Krzaki derenia tworzą zbity gąszcz. Spóźniła się. Nie ma już na nich owoców. Za to na krzewach pigwy wiszą cierpkie, żółte jabłuszka. Zrywa je spokojnie, wybierając największe i najładniejsze. Nie liczyła na to, że je znajdzie, ale widocznie żyjących w dolinie chłopów pigwy już nie interesują. Może boją się pracy związanej z ich przetwarzaniem, a może nawet nie wiedzą, co to jest?
Napełniła już plecak. Masa owoców została na gałązkach. Trudno, zmarnują się. Spogląda na zegarek i leciutko przygryza wargi. Trzeba się pospieszyć. Musi złapać autobus, jeśli nie chce przebyć czterdziestu kilometrów do Krakowa na rowerze.
Gdy jedzie pomiędzy chałupami, jakiś plugawy staruch w zaplamionych spodniach i powycieranej kufajce na jej widok odruchowo ściąga beret z głowy. W jego zapijaczonym umyśle zapaliło się jakieś ostrzegawcze światełko. Może sprawiła to jej mina, a może pozostały po przodkach instynkt podpowiada mu, że to dziedziczka? Trzeba zdjąć czapkę, bo pani każe oćwiczyć…
W każdym mieście można nielegalnie kupić broń. Oczywiście, nigdzie nie jest to łatwe. Należy wykazać się zmysłem obserwacji, sprytem, odwagą i, naturalnie, znajomością miejscowego języka. Warto przy tym wiedzieć, że w mniej więcej połowie przypadków sprzedawca będzie usiłował obrabować lub zabić pechowego klienta. Cóż, czarny rynek to prawdziwa dżungla, obowiązują tu prawa buszu.
Laszlo obudził się późnym popołudniem. Deszcz przestał padać. Węgier leży w pokoju, zapalił sobie światło i patrząc na sypiący się sufit, rozmyśla. W zasadzie nie ma problemów nierozwiązywalnych. Jeśli nie można kupić broni, należy ją zrobić. Żaden problem. Kilku sąsiadów-bandytów powystrzelał z samopału. Potrzebna jest dobra stal narzędziowa. Lepsza byłaby rusznikarska, ale, niestety, nie występuje w handlu. Do tego stacjonarna wiertarka, wiertło. Siłą rzeczy lufa nie będzie zbyt długa i nie da się jej nagwintować, więc i z celnością będzie krucho. Ale na dystans kilkunastu metrów powinno się udać. Co jeszcze? Oczywiście precyzyjna tokarka. Trzeba się przejść po sklepach, wybrać odpowiedni model i ukraść którejś nocy.
Broń będzie jednostrzałowa. Ale jeśli spudłuje, i tak nie będzie miał okazji wypalić ponownie. Amunicja to w sumie najmniejszy kłopot. Wystarczy paczuszka nabojów do straszaka: każdy zawiera odrobinę prochu. Łuskę od sztucera kupić można od smarkaczy, z pewnością jest tu jakiś bazarek ze starociami. Jeden nabój do straszaka będzie robił za spłonkę, zawartość pozostałych posłuży do napełnienia pocisku. Trzeba jeszcze zdobyć palnik acetylenowy, odlać ze srebra kule, naciąć delikatnie piłką do metalu, nawiercić i do każdej kapnąć odrobinę rtęci z rozbitego termometru lekarskiego. Energia wywołana uderzeniem w cel sprawi, iż płynny metal rozerwie płaszcz i pocisk eksploduje wewnątrz ciała. Fajna, zabójcza broń. Szkoda, że zakazana międzynarodowymi konwencjami. Srebrne odłamki, wyjątkowo toksyczne dla wampira, rozprysną się na boki, tnąc i rozrywając narządy wewnętrzne. Gdyby przypadkiem nie uszkodziły niczego ważnego, dochodzi jeszcze zatrucie rtęcią – potrójna śmiertelna dawka. Taka kula powaliłaby słonia, a co dopiero drobną, jasnowłosą wampirzycę…
Zapada wieczór, a zatem pora udać się na miasto. Lista sprawunków jest długa, a on musi jeszcze zdobyć pieniądze.
Przed wyjazdem z domu Laszlo zebrał trochę informacji. W Krakowie najgorszą opinią cieszą się Kurdwanów i Nowa Huta. Do tej ostatniej miał najbliżej. Teraz kroczy przez blokowisko. Niepewny krok, nerwowe rozglądanie się na boki. Nie jest trudno pokazać po sobie strach. Ściągnął kaptur, śniada skóra rzuca się w oczy. Stara się wyglądać na obcego frajera.
Łazi i łazi, i nic. Zazwyczaj wystarczy się rozejrzeć, by zobaczyć całą bandę podejrzanie wyglądających kolesiów w dresach. A gdy czasem któryś jest potrzebny, to jak na złość znikają, jakby ich ziemia pochłonęła. Ale i na to jest metoda. Trzeba wywabić ich z kryjówek.
Na murach tu i ówdzie widać napisy, zapewne na cześć jakiegoś zespołu piłkarskiego. Laszlo wyciąga z kieszeni coś w rodzaju rozmówek. Znajomy student spisał mu garść polskich wulgaryzmów. Jeszcze puszka farby w rozpylaczu. I do dzieła. Pod dumnymi napisami sławiącymi kluby sportowe pojawiają się dopiski o zgoła mało chwalebnej treści, emblematom dorysowuje gwiazdy Dawida, szubienice, sierpy i młoty.
Mija godzina, zapach farby kręci go w nosie, a w puszce niewiele już zostało. I nic. Szybciej go chyba dorwie policja niż miejscowe żule… Wreszcie dociera w miejsce, które wygląda naprawdę paskudnie. Potrząsa zasobnikiem – to już resztka farby. Napis na ścianie sławi kolejny klub piłkarski. Węgier sięga do notatek. Wybiera najgorszy możliwy wyraz i z mozołem zaczyna smarować go na ścianie.
Z daleka słychać dudnienie odtwarzacza samochodowego i to niezłej mocy. Łowca czuje, że jest obserwowany. Znakomicie. Czerwone audi przyspiesza i zatrzymuje się tuż za nim. Radio gra; zgodnie z dresiarskim przysłowiem dźwięk muzyki musi być na zewnątrz głośniejszy niż praca silnika. Samochód oznacza maksymalnie czterech przeciwników. Wprawdzie wlezie do środka i więcej, ale byłoby im za ciasno. Tacy kolesie lubią wygody.
– Co, ciulu, zawędrowałeś za daleko od domu?
Odwraca się lekko i płynnie. Tylko trzech. Wygolone łby, dresiki Adidasa, tępe mordy. Mutanty z siłowni. I bardzo dobrze. Gdy rabował zwykłych ludzi, miał potem moralnego kaca.
Bagnet od kałasznikowa został zaopatrzony w piłkę. Równe cięcie jest mniej groźne, brzegi rany można zacisnąć, powstrzymując krwotok. Przy odrobinie szczęścia zdołaliby przeżyć. Rana zadana piłką jest inna, paskudna, szarpana. Trudna do zszycia, często śmiertelna. Można uderzyć bardzo nisko, a mimo to skutecznie. Gdyby nie spali na lekcjach biologii, może poznaliby dwa słowa: „tętnica udowa”.
Tylko po co na takich frajerów używać noża? A zatem udaje strach, a gdy pierwszy zadaje cios, z gracją się uchyla. Bejsbolowa pała tnie powietrze. Wymarzona chwila. Wystarczy złapać klienta za nadgarstek i uderzyć odpowiednio mocno drugą ręką. I już łapa wroga złamana w łokciu… A w dodatku zdobył niezły kawałek bukowej lagi. Dwaj pozostali ruszają do ataku. Celny, niski kop łamiący kolano zatrzymał pierwszego w miejscu. Drugi dresiarz nie czeka, ucieka, aż się za nim kurzy. Węgier nawet nie musiał użyć zdobycznego kija. Dresy tego fasonu nie mają kieszeni, ci dwaj już go nie interesują. Wsiada do samochodu, zatrzaskuje drzwiczki i rusza gazem wąskimi uliczkami. Penetruje skrytkę. Dwa telefony komórkowe, portfel, w nim trochę pieniędzy, breloczek przy kluczykach to odlane w złocie logo Adidasa. Też coś tam warte. Jest tu także karta kredytowa, ale zapomniał zapytać o numer PIN. Trudno, nie będzie przecież wracał. W sumie szmaciarze, ale samochód może się przydać. Udany wieczór.
Teraz trzeba odpowiednio zamaskować łup. Oczywiście najprościej byłoby wygrzebać na złomowisku stare tablice rejestracyjne i przyczepić je na miejsce aktualnych. Niestety, w razie zatrzymania przez policję mogą zacząć się poważne kłopoty. Samochód zdobył, ale w dokumentach pojazdu figuruje inny właściciel. W każdym mieście są ludzie, którzy od ręki wyprodukują lewe papiery i przebiją numery wozu, ale gdzie ich szukać? Poza tym nie jest to usługa darmowa, a pieniędzy ma niewiele. Pozostaje więc wariant dyplomatyczny.
Otwiera zardzewiałą bramę, wjeżdża na podwórze koło swojej kwatery. Parkuje tak, by z ulicy pojazd był prawie niewidoczny. Nowiutkie audi stojące koło takiej rudery błyskawicznie sprowadziłoby na miejsce ekipę policji… Zatem niezbędne jest maskowanie. Na wystający zza węgła tył narzucił burą szmatę, na to położył kilka cegieł. Jeszcze kawał starego materaca obok i pojazd przekształcił się w szarą kupę nie wiadomo czego.
Z parapetu zdjął tubę kleju do glazury, pędzelek i dwie małe puszki farby. Odczepił obie tablice rejestracyjne.
W swoim pokoju, siedząc na skrzypiącym stuletnim krześle, pokrył obie blachy warstwą kleju. Nałożył go szpachelką, co chwila maczaną w wodzie. Powierzchnia musi być idealnie równa. Teraz krok drugi. Rzucił pacynę kleju na kawałek szyby i starannie rozwałkował butelką na placek. Bagnetem wyciął równiutkie literki i cyferki. Nakleił na tablice. Klej tężeje przez dwadzieścia cztery godziny, osiągając twardość niemal granitu. Wtedy wystarczy pomalować. Rejestracja wyszła wybitnie dziwna. Ale to dopiero pierwszy krok. Trochę folii samoprzylepnej i nożyk introligatorski. Każdy pojazd powinien mieć na tylnej szybie nalepkę informującą, w jakim kraju został zarejestrowany. TV oznacza archipelag wysp Tuvalu.
Trudno ocenić, czy na koralowych atolach, z których największy ma niespełna dziesięć kilometrów średnicy, istnieją jakiekolwiek samochody, ale w sumie, jakie to ma znaczenie? Jeszcze proporczyk, brytyjska flaga w kantonie, obok błękitna powierzchnia i osiem złotych gwiazdek, symbolizujących poszczególne wyspy. Proporczyk umieszczony będzie na masce. W ten sposób skonfiskowany bandziorom samochód stanie się Ważnym Samochodem Służbowym Zagranicznego Dyplomaty. I żaden logicznie myślący policjant nie odważy się go kontrolować.
Alchemik siedział na swoim strychu i w zadumie przyglądał się księżniczce Monice.
– Nie sądzę, żeby wampiryzm był przenoszony drogą wirusową – powiedział wreszcie. – To raczej wrodzone. Ja spotkałem w życiu jednego wampira, a ty?
– Jedna z moich kuzynek była taka jak ja.
– Znałyście się blisko?
– Fuj!
– Przepraszam. – Nawet o tym nie pomyślał, ale i tak poczuł się winny.
– Może niektórzy są odporni, a może przenosi się poprzez krew? – zasugerowała. – A jeśli wirus jest w stanie zdemolować DNA każdej komórki organizmu? Jeśli zmiana genotypu powoduje jednocześnie zmianę fenotypu? Czy możemy to wykluczyć?
Nie znalazł argumentu. Milcząc, patrzył w kominek. W tej chwili rozległy się trzy puknięcia do drzwi.
– A kogóż niesie o tej porze? – zdziwił się.
Podszedł do drzwi. Nie musiał ich otwierać, tajemniczy posłaniec wsunął list przez szparę nad podłogą. Sędziwój podniósł kartkę. Przebiegł wzrokiem równy rządek liter i lekko przygryzł wargi.
Wreszcie Alchemik został sam. Monika uciekła na kolację do mieszkania, które dzieli z kuzynkami Kruszewskimi. Mistrz długo i w zadumie studiuje kartkę, którą wsunięto mu pod drzwi. Na jego twarzy maluje się troska. Wreszcie podejmuje decyzję. Ubiera się w długi, ciemny płaszcz. Sztylet u boku, po drugiej stronie dla równowagi krócica. Idzie szybkim, miarowym krokiem. Zimny, grudniowy wiatr szarpie poły jego okrycia, w powietrzu wisi wilgoć, zaraz może lunąć deszcz. Oto i ulica Stolarska. Kościół i klasztor Dominikanów. Mistrz Michał mija wejście do świątyni. Już po wieczornej mszy, tędy nie dostanie się do środka. Brama prowadząca do klasztoru także jest już zamknięta, ale obok okutych żelazem drzwi umieszczono dzwonek domofonu. Naciska go trzykrotnie, patrząc jednocześnie na zegarek. Minęła pora kolacji i wieczornej modlitwy, ale ktoś powinien jeszcze czuwać.
– Kto tam? – Głos, zniekształcony przez mikrofon, brzmi głucho.
– Oto koniec wszystkiego, co powiedziane być musi o działaniu słońca. – Cytat ze średniowiecznego dzieła alchemicznego stanowi nie tylko hasło, ale i pozwala furtianowi zidentyfikować nocnego gościa.
Rozlega się brzęczyk. Alchemik popycha furtkę i zatrzaskuje ją za sobą. Wewnątrz jest ciemno, ale on zna rozkład pomieszczeń na pamięć. Rusza po omacku, pokonuje kilka schodków. W krużganku jest już jaśniej. Jeden z braci wychodzi mu naprzeciw.
– Przeor oczekuje…
Wnętrze celi nie zmieniło się od jego ostatniej wizyty. Tyle tylko, że jest noc. Na ciężkim, dębowym biurku dwa świeczniki. W każdym płonie pięć świec.
– Czy to prawda? – Gość kładzie na biurku kartkę. – Czy może tylko przypuszczenie?
W blasku świec twarz zakonnika wygląda dużo młodziej niż w rzeczywistości. Położył na blacie kawałek szklistej skały z zatopionymi wewnątrz żółtymi okruchami.
– Niestety… Nie mamy najmniejszych wątpliwości. I potrzebujemy twojej pomocy. Ty już kiedyś…
– Raz. I to było dawno.
– Czuliśmy, że to wcześniej czy później musi nastąpić. A teraz nie wiemy, co robić.
– Zadzwońcie do Watykanu. Sami możemy sobie nie dać rady. I postarajcie się o dyspensy na zabójstwa. Co najmniej pięć sztuk.
– Tego nam nie wolno…
Alchemik myśli intensywnie.
– Mam więc nadzieję, że nie wyznaczycie mi surowej pokuty, gdy będzie już po wszystkim… Macie pomysł, jak ich znaleźć?
Zakonnik kręci głową, na jego twarzy maluje się poczucie winy.
– Jak wynika z naszych ksiąg, do tej pory to raczej oni szukali i zabijali alchemików.
– Kto zajmuje się laboratorium?
– Brat Marcin.
– Niech nie wychodzi na zewnątrz. Korytarz zasypcie piaskiem i zaminujcie. Klasztor posiada jeszcze inne drogi ewakuacyjne, o których nie wiem… I nie muszę wiedzieć. Zabezpieczcie je równie starannie.
– Przyjacielu, jeśli potrzebujesz kryjówki, nasze drzwi stoją otworem. Pokój gościnny też się znajdzie. Mamy też kilka mieszkań w mieście… i poza nim.
– Dziękuję, nie chcę was narażać. Zresztą, może nie wiedzą jeszcze, że jestem w Krakowie?
– Miejmy nadzieję.
Zapadał wczesny, zimowy zmierzch, gdy zadowolony łowca wrócił do swojej kwatery. Spodziewał się, że przeskoczenie tego etapu przygotowań będzie dużo trudniejsze, a tymczasem wszystko poszło jak z płatka. Wyjął sprawunki i zatarł z zadowolenia ręce. Rzucił płaszcz na wieszak. W domu zawsze, gdy przystępował do czegoś naprawdę twórczego, puszczał sobie z magnetofonu serenadę Schuberta. Niezły zestaw do odtwarzania muzyki zdobył razem z samochodem, ale nie miał kasety. A, pal diabli, ostatecznie pamiętał melodię… Pogwizdując pod nosem, zabrał się do dzieła.
Umieścił papier ścierny na blacie starego biurka i, wydobywszy z kieszeni kawałek grubego, aluminiowego kabla, zaczął przerabiać go na proszek. Westchnął lekko. Przydałaby się waga laboratoryjna, ale nie ma żadnej pod ręką. Trzeba będzie składniki odmierzać na oko. To znaczy, znalezioną w śmieciach na parterze łyżeczką do herbaty. Proporcje nie zostaną precyzyjnie zachowane, lecz mimo to powinno zadziałać. Przy produkcji tego środka istnieje pewien margines błędu. Po pięciu godzinach upartego tarcia spojrzał na stosik szarosrebrzystego pyłu i uznał, że wystarczy. Wsypał go do szklanki, dodał rdzy z torowiska i bardzo starannie wymieszał jedno z drugim. Uzyskał jakieś ćwierć kilograma potrzebnej substancji.
Temperatura spalania termitu to 3800 stopni Celsjusza. Wystarczy, aby stopić odrobinę srebra w tygielku. O czym zapomniał? Ach tak, forma… Do pudełka po margarynie wlał gips i poczekał, aż zastygnie. Następnie, używając wiertła, wyborował cztery otwory. Normalnie poczekałby teraz z dzień, dwa, aby zaprawa dobrze wyschła, ale nie ma czasu. Dosuszy ją na piecu. Teraz najtrudniejszy etap zabawy.
W dawnej kuchni zachował się solidny piec z grubą, żeliwną płytą. Drzwiczki, choć zardzewiałe, dały się bez trudu otworzyć. Musiał tylko wygarnąć zawartość popielnika.
Gdy jedni mogą odpocząć po męczącym dniu, inni ciągle jeszcze pracują. Urzędnicy dopijają kawę i spławiają ostatnich petentów, a młodzi stażyści zdzierają zelówki, wypełniając ich polecenia.
Bum, bum, bum – uderzenia w metalową furtkę zabrzmiały głucho.
Nikt nie odpowiedział, ale człowiek z teczką się nie poddawał. Załomotał ponownie. Czy wiedział, do czego się dobija? Ależ skąd. Zagadkowa parcela, otoczona murem, nie posiada żadnej historii ani pisanej, ani przekazywanej przez mieszkańców z pokolenia na pokolenie.
Obszedł cały kwartał zabudowy w poszukiwaniu wejścia. I oczywiście znalazł. No więc wali. Tak to już bywa. Istnieje grupa ludzi o słabym charakterze, którzy na widok zamkniętych drzwi wpadają w dziki, histeryczny szał. Nieoczekiwanie furtka ustąpiła ze zgrzytem. Urzędnik odważnie przestąpił próg i znalazł się, zamiast w ogrodzie, w wysoko sklepionym przedsionku. Na podłodze leżała gruba warstwa kurzu, widomy znak, że od bardzo dawna nie stanęła tu ludzka stopa. Pomieszczenie przegradzała gruba, kuta krata. Brama zatrzasnęła się za jego plecami. Zapadła ciemność, ale po chwili gdzieś z trzewi budynku nadszedł, szurając, człowiek w nieokreślonym wieku. W ręce trzymał palącą się, grubą świecę. Ubrany był w coś w rodzaju habitu. Kaptur osłaniał mu twarz, jednak blask świecy częściowo oświetlał jej rysy. Płomień odbijał się w źrenicach.
– Któż to przybył, by zakłócać nasze rozważania? – Głos był zachrypnięty, jakby nie używany od dłuższego czasu.
– Jestem z Urzędu Gminy. Dokonujemy rutynowego przeglądu wszystkich budynków, poprzedzającego wycenę – odparł młodzian niepewnie.
Osobniki nadpobudliwe można w wielu przypadkach kompletnie skołować, odcinając im bodźce docierające do narządów zmysłu. A tu zmysłom pozostawiono niewiele… W przedsionku panuje głęboka cisza, jedynym zapachem jest słabo wyczuwalna woń stęchlizny, panuje półmrok, ale nawet gdyby paliło się światło, nic to nie zmieni. Tu nie ma żywych barw. Ściany są białe, podłoga szara, habit nieznajomego także szary. Najbardziej kolorową rzeczą w tym wnętrzu jest lekko żółtawa świeca…
– A w jakim celu chcecie wycenić nasz dom? – Pytanie było zabarwione odrobiną ironii.
– Przed wprowadzeniem podatku katastralnego musimy znać wartość nieruchomości…
– I jak nas znaleźliście? Ten adres… – człowiek zawahał się na ułamek sekundy – jest zastrzeżony.
– Normalnie. Sprawdzam po kolei wszystkie domy przy tej ulicy.
Zapadła cisza. Tajemniczy gospodarz coś sobie widać układał w myślach.
– Mogę wejść i się rozejrzeć? – zagadnął urzędnik.
– Zakon nasz ma charakter zamknięty. Nie wpuszczamy tu nikogo. – Mnich nieoczekiwanie uniósł głowę i popatrzył gościowi prosto w oczy.
Młody urzędnik odczuwał dziwny zamęt w myślach. Na szczęście każde następne słowo zakonnika pomagało ten zamęt opanować.
– Jesteśmy wieczyście zwolnieni z wszelkich podatków, tak więc inspekcja nie ma najmniejszego sensu. Po prostu strata czasu. Idź już, synu, pora naszej wieczornej modlitwy nadchodzi – szepnął zakapturzony.
– Oczywiście, najmocniej przepraszam.
Wyszedł na ulicę. Zakręciło mu się w głowie.
– Co to ja chciałem? – Poskrobał się po ciemieniu. – A, jasne, tu wszystko gra, a więc następna nieruchomość. – I ruszył wypełniać swoje obowiązki.
Za oknami pada ciężki, zimowy deszcz. Krople uderzają o szyby, wybijają werble na parapecie. Zmierzch przyszedł wcześnie. W taką pogodę nawet wampira nie wyrzuca się z domu. Zresztą właściwie po co?
Księżniczka Monika odrobiła już lekcje, a teraz krząta się po kuchni. Ukręciła jakąś zagadkową przyprawę z dużej ilości papryki, teraz moczy mięso w marynacie. Na kolację będą szaszłyki. Katarzyna rozmontowała swój czeczeński rewolwer i teraz starannie czyści broń. Dręczy ją przeczucie, że niebawem się przyda. Stanisława schowała się w sypialni. Wbita w kąt przy oknie haftuje serwetkę. Tyle lat wędrowała bez towarzystwa… Od czasu do czasu lubi posiedzieć sama, ale zaraz wychynie ze swej kryjówki.
W dawnych, dobrych czasach w każdym niemal dworze była suto zaopatrzona apteczka – specjalne pomieszczenie lub piwniczka, w której w beczkach i flaszach latami dojrzewały nalewki, nastawy, sycone miody i inne trunki. W wielu znajdowały się alembiki służące do pędzenia aromatycznej gorzałki. Przepisy przekazywano z pokolenia na pokolenie. Dziewczęta pod okiem matek i babek nabierały biegłości w łączeniu smaków i aromatów. Młode żony wnosiły w wianie sekrety swoich rodowych kuchni. Były i takie receptury, których rodzina nigdy nie wypuszczała z rąk.
Dom Kruszewskich herbu Habdank posiadał w piwniczce specjały, których sława rychło ogarnęła całą okolicę. Prawie biała nalewka na pędach czosnku, oczyszczająca umysł, ratująca żołądek i wzmacniająca serce. Bladozielonkawa ajerówka, robiona na korzeniach tataraku. Ciemna ratafia, umiejętnie łącząca w sobie aromat kilkunastu różnych owoców. Czerwona jak krew dereniówka. I wreszcie żółta pigwówka. Dla ich skosztowania znajomi i krewni przybywali z bliska i z daleka, pewnego dnia przybył nawet pewien alchemik z Krakowa.
Stanisława pamięta te receptury i jeszcze ze czterdzieści innych. Przejrzała kilka książek w poszukiwaniu informacji i wzięła do ręki kalkulator. Trzeba przeliczyć łuty na dekagramy, a kwarty na litry. Katarzyna ciężkim, rzeźnickim nożem tnie twarde jak kasztany pigwy na ćwiartki i wydłubuje z nich pestki. Księżniczka siedzi obok, małym nożykiem rozdrabniając ćwiartki na plasterki. Co jakiś czas kolejną porcję wrzuca do dużego słoja.
– Grunt to dobra wódka, czas i odpowiednia temperatura dojrzewania – poucza je Stanisława.
– Wódka – podchwytuje Katarzyna. – Nie mamy w domu ani grama.
Na twarzy alchemiczki pojawia się zagadkowy uśmiech. Oczy Moniki rozświetlają figlarne iskierki.
– Przynieś…
Księżniczka dźwiga z balkonu spory gąsior z jakąś breją. Stanisława wyciąga z szafki pudło, a z niego pożyczony od Alchemika alembik. Urządzenie ma swoje lata, ale odpolerowana brązowa blacha lśni jak wczoraj wyklepana. Stanisława wrzuca do zbiornika garściami kostki lodu, przygotowane w zamrażalniku.
– Zamierzasz pędzić bimber? – Kasia mruga zdumionymi oczami.
– Nie żaden bimber tylko najlepszą palonkę z suszonych śliwek – obraża się jej kuzynka.
– To nielegalne – Katarzyna drapie się po nosie.
– Jak to: nielegalne? – wścieka się alchemiczka.
– Prawo propinacji odebrał nam car po powstaniu styczniowym.
– To wolny kraj, a prawo to nadał moim przodkom jeszcze Kazimierz Wielki. Zresztą, carska Rosja nie istnieje i jakieś przeżytki jej ustawodawstwa należy czym prędzej zlikwidować do końca. A co do powstania, to brałam w nim udział… I mam gdzieś pomysły ministrów Aleksandra Drugiego!
Kuzynka uśmiecha się leciutko. Wcale nie miała zamiaru niczego zakazywać…
Godzinę później pięciolitrowy słój pełen jest poszatkowanej pigwy. Sypały na przemian warstwy owoców i warstwy cukru, aż powstał swoisty przekładaniec. Teraz trzeba odstawić go na kilka dni. Z chłodnicy do podstawionej szklanki kapią powolutku oszałamiająco pachnące kropelki aromatycznej gorzałki.
– A więc na tym polega sekret – mruczy Katarzyna.
– Po ściągnięciu soku cukrem zalewasz pigwy śliwowicą?
– Tak. Smak jest nie do podrobienia i bardzo trudno go zidentyfikować.
Robota w kuchni dobiega końca. Teraz wystarczy siedzieć przy bulgoczącej kojąco aparaturze i obserwować, jak szklanka wypełnia się powolutku śliwkowym bimbrem. Można i pogadać.
– Nieznany czynnik wirusowy wywołujący wampiryzm? – zdumiała się Katarzyna. – Ciekawe.
– Chyba niemożliwe. Przecież to by było zaraźliwe – mruknęła księżniczka Monika. – A tymczasem…
– Może jest, ale żeby się zarazić, potrzebne są jakieś predyspozycje, na przykład brak określonych przeciwciał lub defekt systemu immunologicznego. – Informatyczka poskrobała się po nosie.
Stanisława pokręciła w zdumieniu głową. Biologia nie jest jej mocną stroną. Wprawdzie czytała trochę, ale jakoś nigdy nie zapałała chęcią głębszego wgryzienia się w te problemy. Wszelkie bakcyle mają dla niej wymiar konkretny i przyziemny. Pamięta cztery epidemie dżumy i kilka innych zaraz. Teraz wystarczy, że przymknie oczy, by poczuć woń gorącego octu, używanego niegdyś do odkażania powietrza…
– Co będzie, jeśli się zarazimy?
– Alchemik twierdzi, że nic. Wirus doklei się do waszych komórek, a efekty będą widoczne dla następnego pokolenia…
– W następnym pokoleniu – odruchowo poprawiła Katarzyna. – Czyli nawet jeśli, to my będziemy normalne, tylko w stosownym czasie urodzimy śliczne, małe wampirzątka.
– Jakie to pocieszające – mruknęła alchemiczka. – Ano nic, nie ma się co martwić na zapas.
Długą zapałką kominkową podpaliła szczapki pod samowarem. Dym po chwili zniknął, a woń płonącego węgla drzewnego zmieszała się z zapachem krojonej szynki.
Katarzyna spojrzała na kuzynkę spod oka. Stanisława posiada jedną zdumiewającą cechę. Jeśli problem okazuje się nie do rozwiązania, przestaje się nim przejmować. Nie trapi się rzeczami, na które nie ma wpływu. W sumie ma rację, jeśli się zaraziły, nic nie da się zrobić. Ona jednak chciałaby wiedzieć.
– Pobiorę próbki krwi i obejrzymy je pod mikroskopem – zaproponowała. – Zwykły nic nam nie da, ale może elektronowy? I trzeba poprosić Michała o pomoc. Studiował biologię, a ja, szczerze powiedziawszy, nie odróżnię wirusów od makrofagów.
Brwi Stasi uniosły się lekko do góry. Nawet nie wiedziała, że ma w środku jakieś makrofagi.
– Jutro mamy wycieczkę do Muzeum Narodowego w Warszawie – przypomniała. – Obejrzymy sobie freski i inne takie. Oprowadziłabyś nas po części poświęconej starożytnej Grecji?
Księżniczka spojrzała na nią spokojnie.
– W sumie, czemu nie? – powiedziała.
To ciekawe, że jej przyjaciółka ciągle jeszcze myśli w sposób nieco achronologiczny. Nie rozdziela przeszłości na poszczególne epoki. Dla niej starożytność i średniowiecze zlewają się w jedno. Sądzi, że skoro Monika żyła w Bizancjum, to i antyczna Grecja okresu klasycznego będzie dla niej czymś zupełnie swojskim… Tysiąc lat wte czy wewte… Nauczycielka, oczywiście, musiała kiedyś usystematyzować swoją wiedzę. Posiadła umiejętność chronologicznego porządkowania faktów. Potrafi poprowadzić lekcję o dowolnej epoce. Ale w sferze podświadomości nadal wszystko zlewa się jej w jeden mętlik. Dla niej czas zaczął się w chwili, gdy uzyskała świadomość jego upływu w wieku czterech, pięciu lat. Wszystko, co było wcześniej, to tonąca w szarej magmie bliżej nieokreślonej przeszłości mozaika zdarzeń: budowa piramid, rzymskie legiony, wikingowie… Księżniczka uśmiecha się. Ona też czasem jeszcze myśli w ten sposób. Pamięta krzyżowców, przybywających do Konstantynopola na krucjaty. Ci najbardziej inteligentni twierdzili uparcie, że chcą pomścić śmierć Chrystusa na poganach, którzy go ukrzyżowali. Nie zastanawiali się nad problemem, czy dane zdarzenie nastąpiło dwadzieścia, czy tysiąc lat wcześniej. Dla nich było realne, gdyż ich pojęcie teraźniejszości było potwornie rozmyte…
Oczywiście potrafi opowiedzieć i o starożytnej Grecji. Pewne tradycje były jeszcze żywe w czasie, gdy, będąc dzieckiem, pobierała nauki w Myrze… Inne poznała, zdobywając wykształcenie.
Słupek rtęci w termometrze poszedł w górę. Koniec „palenia” śliwowicy. Stanisława zbadała alkoholomierzem moc trunku.
– Pięćdziesiąt trzy procent – sapnęła z zadowoleniem.
Już wcześniej porąbała tasaczkiem dębowe polano, a szczapki wrzuciła do butelek. Teraz zalała je gorzałką.
– Po co to? – zaciekawiła się księżniczka.
– Śliwowica powinna dojrzewać w beczce – wyjaśniła Stanisława – ale nie mamy odpowiedniej. A w sumie liczy się właśnie kontakt z drewnem. W ciągu tygodnia deszczułki puszczą trochę garbnika…
– Dobra śliwowica powinna leżakować w dębinie co najmniej siedem lat! – Monika popisała się wiedzą zdobytą w bałkańskich górach.
– Nie mamy aż tyle czasu. Ale kiedyś pomyślimy i o tym – obiecała. – A teraz pora zjeść kolację i spać.
Noc. W budynku muzeum archeologicznego w Krakowie panuje niczym niezmącona cisza. Grube mury i nowoczesne okna całkowicie odcinają sale ekspozycyjne od dźwięków z zewnątrz. Myszy nigdy tu nie było. W ceglanych posadzkach nie są w stanie wygryźć sobie nor. Poza tym nie ma tu dla nich nic do jedzenia. Korniki zostały wytrute, trzeba dbać o zbiory. Podobny los spotkał mole.
Nocny strażnik przemieszcza się po budynku prawie bezszelestnie. Tylko czasem skórzana podeszwa skrzypnie na kamiennej posadzce. Cisza wręcz rozsadza mu uszy. Założył gogle noktowizyjne, w ręce dzierży pistolet. Oto i sala egipska. Jedyne potencjalne źródło niebezpieczeństwa. Kopniakiem otwiera drzwi. Snop niewidzialnych promieni omiata pomieszczenie. Pistolet w wyciągniętej dłoni przesuwa się w ślad za wzrokiem. W sali panuje cisza i bezruch. Mężczyzna łapie broń w zęby i niczym agent z Matrixa wykonuje przewrót w przód. Mija o włos dwie gablotki, ale staje pewnie na nogi, dokładnie pośrodku sali. Znowu się obraca, celując w ciemność. Pusto. Cicho. Martwo. Za filarami nikt się nie schował.
Jeszcze jedna czynność na koniec obchodu. Oświetla latarką po kolei wszystkie kartonaże w szklanych gablotach. Od wczoraj nic się nie zmieniło. Żaden nie został otwarty. Egipskie mumie śpią snem wiecznym.
– Wasze szczęście nieboszczyki – szepcze z mściwą satysfakcją.
Najpiękniejszy sarkofag kryje w sobie doczesne szczątki Meref-Neczer-Tota. Strażnik sprawdza go szczególnie starannie. Świeci pod uniesioną lekko, opartą na drewnianych klockach, pokrywę. Bandaże po tysiącach lat zbrązowiały nieco. Skóra popękała i odpadła częściowo. Żółta czaszka połyskuje. Trup.
Egipski kapłan jest zdecydowanie najbardziej podejrzany z całego tego towarzystwa… Ale i on tej nocy leży spokojnie. Ochroniarz wycofuje się, trzymając zwłoki przez cały czas na muszce. Wreszcie z satysfakcją zatrzaskuje stalowe drzwi. Jeszcze solidny rygiel. I alarm. Nawet gdyby umarlaki coś kombinowały, z sali nie wylezą. A jakby wylazły… Kolba przyjemnie chłodzi palce.
– Śmierć trupom… – syczy.
Zdanie to jest nieco bez sensu, ale fajnie brzmi. Sam je wymyślił i często powtarza…
Grypa szaleje. Nauczycielka historii nie oparła się zarazie. Dziewczęta usiadły w klasie i zajęły się swoimi sprawami. Gadają jak najęte, przeważnie o głupotach. Tylko kilka przez moment gawędziło o dzisiejszej wycieczce. Księżniczka wyjęła laptopa i plik kartek ksero. Czas… Żyjąc przeszło tysiąc lat, nauczyła się cenić każdą chwilę. Niech sobie gawędzą, ona w tym czasie zarobi czterdzieści, a może i sześćdziesiąt złotych.
Założyła słuchawki na uszy i puściła sobie poemat symfoniczny Ciurlionisa. Odpłynęła. Grecki traktat z trzeciego wieku naszej ery, dotyczący tłoczenia wina. Monika zapadła w trans. Palce uderzały w klawiaturę niemal bez udziału jej woli. Wczoraj przeczytała książkę o robieniu przetworów domowych, poznała właściwe słownictwo.
– Popatrz na nią. – Gosia trąciła łokciem Magdę. – Zupełnie odjechała.
– Ona jest jakaś dziwna – mruknęła jej koleżanka. – W naszym wieku, ale jakby starsza. Poważniejsza, aż do granic ponuractwa…
– Może to przez tę wojnę? Cholera wie. Zobacz, jak gładko wkręciła się na pupilkę tej całej Stanisławy – wydęła wargi.
Monika faktycznie odpłynęła, ale nie na tyle, by nie zdawać sobie sprawy z tego, co dzieje się wokoło. Oceniają, obgadują. To tylko kwestia czasu zanim wymyślą, że z nauczycielką wiążą ją związki o charakterze daleko wykraczającym poza przyjaźń. Nie chciała, by wyrósł między nimi mur niechęci, ale chyba nie ustrzeże się przed tym. Jednostki wybitne najczęściej skazane są na samotność… A jednak nie.
– Niemożliwe. Stanisława nikogo nie wyróżnia. Jeśli się dogadały, to nie w szkole, musi je łączyć coś innego.
– Ale co? Może dyrektor kazał się nią opiekować?
– Akurat by go posłuchała. Myślę raczej, że to coś, czego nie rozumiemy. Telepatia, jakieś pokrewieństwo dusz.
– Fakt, obie pasują tu, jakby spadły z księżyca…
Minęło pierwsze dziesięć minut lekcji. W klasie panowało odprężenie. I nagle trzaśniecie drzwi. Alchemik wszedł do sali.
– Mam z wami zastępstwo – powiedział. – Ponieważ nie bardzo orientuję się, co aktualnie przerabiacie, proponuję, żebyśmy podyskutowali sobie na tematy ogólnohistoryczne…
Monika uśmiechnęła się leciutko, zdejmując słuchawki. Sprytny wybieg. Wystarczyłoby wziąć pierwszy z brzegu zeszyt i już wiedziałby, co omawiają. Tyle epok, tyle wydarzeń historycznych rozegrało się na jego oczach. Mógłby opowiedzieć im szczegóły zdarzeń, których nie odnotowały kroniki… Ale nie chce. Nie dzisiaj. Dlaczego? Wygląda na mocno przygaszonego. Co stało się tej nocy?
– Możesz pracować dalej – zwrócił się do niej po łacinie.
Westchnęła w duchu. Teraz dopiero ma przerąbane… Pokręciła głową, schowała ksero i wyłączyła komputer. Spostrzegła spojrzenia koleżanek. Cholera. Znowu skucha. Pomyślą sobie, że jest patologiczną lizuską.
– Co za idiotyczna sytuacja – mruknęła pod nosem po grecku.
– Nie przesadzaj – odparł Alchemik w tym samym języku. – Twoje przyjaciółki nie są takie najgorsze. – To ostatnie zdanie powiedział nieco ostrzej.
Może koleżanki uznają, że ją ochrzanił? Trzasnął dziennikiem o blat biurka i szybko sprawdził obecność.
– Na dzisiejszej lekcji zastanowimy się, po co uczymy się historii. Czy ktoś ma jakieś pomysły?
Popatrzyły po sobie cielęcym wzrokiem.
– Pani? – Alchemik wskazał gestem Gosię.
– Historii uczymy się dlatego, że jest w programie nauczania – wydukała. – Wprawdzie mówi się, że historia vitaete…
– Historia magistra vitae – poprawił. – Historia jest nauczycielką życia.
– No właśnie, ale nie można powiedzieć, żeby to była prawda. W każdym razie znajomość historii nikogo jeszcze niczego nie nauczyła. Nasze władze bez przerwy popełniają te same błędy, co dziesięć lat temu i co sto lat temu.
Księżniczka przechyliła głowę i uśmiechnęła się do koleżanki. Przywykła dotąd uważać ją za kompletne cielę, ale, jak się okazało, nie jest taka głupia.
– Kontynuuj – poprosił Mistrz.
– Wydaje mi się, że istnieją dwa sposoby myślenia – dziewczyna podjęła wątek. – Historyczny i ahistoryczny. My i Żydzi skupiamy się zanadto na rozpamiętywaniu wszystkich krzywd oraz zdrad doznanych przez wieki. Żyjemy, patrząc w przeszłość, choć nie odnosimy jej do teraźniejszości, podczas gdy na przykład Amerykanie olali to i patrzą tylko w przyszłość…
– Który sposób wydaje ci się lepszy? – Alchemik autentycznie się zaciekawił.
– Oba są błędne – powiedziała z wahaniem. – Myślę, że pewne cechy narodowe się nie zmieniają. Dlatego należy budować przyszłość, ale patrzeć sąsiadom na ręce…
– Jest jeszcze coś – powiedział cicho. – Historia… Jak powstaje?
– Ludzie zapisują, co się dzieje – zasugerowała Iza.
– Owszem. A w przyszłości ktoś może zechcieć poszukać sobie wzorców postępowania. I przypadkiem rzuci okiem na naszą epokę. Od nas, od naszego przykładu w ogromnej mierze zależy to, jacy będą nasi potomkowie. To my, tworząc teraźniejszość, tworzymy zarazem i historię, i przyszłość. Pamiętajcie, by coś po sobie zostawić następnym pokoleniom.
– Co? – zainteresowała się Gosia.
– Cokolwiek. Można sadzić drzewa, można tworzyć dzieła sztuki. Można wreszcie dokonać czynów, które staną się natchnieniem dla naszych wnuków… Czynów, o których ludzie nie zapomną…
Pogrążył się we wspomnieniach. Sadził lasy i zakuty w kajdany karczował lasy. Był alchemikiem, lekarzem, architektem, żołnierzem. Ratował i zabijał. Tworzył i niszczył. Zobaczył w życiu więcej niż ktokolwiek z żyjących. A jednak…
Pojawili się członkowie Bractwa Drugiej Drogi. Wcześniej czy później ich szlaki się przetną. Prawdopodobnie umrze. To kwestia statystyki, zbyt wiele razy wychodził cało. Zbyt wiele razy ratował życie z opresji zupełnie niewiarygodnych. Wreszcie noga może mu się powinąć. Żył ponad cztery stulecia. Miał kilkadziesiąt wcieleń, kilkadziesiąt tożsamości. Co pozostanie po nim, gdy wreszcie zakończy swoją ziemską pielgrzymkę?
Kilka budowli, które będą się opierać upływowi czasu jeszcze przez milenium. Garść pożółkłych stronic traktatów, które stały się podwalinami nowożytnej chemii. Kilka drobnych odkryć z dziedziny biologii i fizyki. A może nadszedł czas, by stworzyć dzieło swego życia? By wykorzystać całą wiedzę i doświadczenie? Kamienice, które zaprojektował, są porażająco zwyczajne… Odkrycia stanowią naturalną konsekwencję rozwoju danych gałęzi wiedzy. Wcześniej czy później ktoś by na to wpadł… Namalował kilka obrazów, może nawet niektóre przetrwały, ale nie są to dzieła szczególnie wybitne. Powiedzmy wprost – były przeciętne… W sumie sporo zdziałał. W sumie nic…
A może… Patrzy na księżniczkę Monikę. Dziewczyna ma sztylet z bułatu. Od jak dawna nie produkuje się takich rzeczy? Chyba z tysiąc trzysta lat… Alchemik uśmiecha się pod wąsem. Projekt jelca i rękojeści ma, zastanawiał się, jak wykuć głownię. I jakiego metalu użyć. Już wie.
Stanisława już wcześniej wiedziała, że szkoła bywa niekiedy kopalnią idiotycznych pomysłów. Na przykład dzisiejsza wycieczka do muzeum. Pociąg do Warszawy mają o dziesiątej, więc dyrektor uznał, że klasa ma przyjść do szkoły na dwie pierwsze lekcje, a potem podreptać na dworzec. Kretynizm. Lepiej byłoby, żeby dziewczyny pospały sobie godzinę dłużej, a zbiórkę można by urządzić na peronie… No cóż, nie wypada otwarcie zlekceważyć polecenia zwierzchnika. Ale widać, że nauczycielka jest wściekła.
Chodzi po szkole z taką miną, że uczennice przemykają chyłkiem pod ścianami. Alchemik dla odmiany jest dziwnie przygaszony. Na drugą lekcję przyszedł idealnie punktualnie, ale nie ma siły poprowadzić normalnych zajęć. Zarwał noc, wykonując dziesiątki doświadczeń chemicznych i fizycznych. Długą chwilę wodzi wzrokiem po klasie, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie jest. Wygląda mu na to, że to te same cielaczki, z którymi miał poprzednią godzinę. No tak, Monika siedzi sobie grzecznie w kąciku. Wreszcie zdołał się opanować.
– Na dzisiejszych zajęciach obejrzymy sobie trochę preparatów pod mikroskopem – powiedział.
Z torby wydobył niewielki, mosiężny tubus, oparty na stelażu. Po sali przebiegł szmer. Uniósł głowę i szepty umilkły.
– Kupiłem tę zabawkę w antykwariacie. To mikroskop szpitalny z końca XIX wieku. Mimo że ma ponad sto lat, nadal działa.
– A nie lepiej byłoby użyć nowego? – Gosia wskazała szafkę, w której stały rzędem całkiem porządne urządzenia.
– Owszem, są całkiem niezłe, ale chciałbym się dziś cofnąć do roku 1882, kiedy doktor Robert Koch odkrył prątki gruźlicy… A zatem bierzemy wycinek zarażonego płuca bydlęcego… – Otworzył słoik z cieczą i peseta wydobył z niego kawałek szaroróżowej tkanki.
Kilka uczennic odruchowo szarpnęło się w tył. Popatrzył na nie i po raz pierwszy tego dnia na jego wargach pojawił się lekki uśmiech.
– Spokojnie, to formalina. Bakterie są martwe. Nie zarazicie się.
Formalina. Ostry zapach środka konserwującego przypomniał mu opowieść dozorcy pilnującego wydziału biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Czerwonoarmistów było trzech. Sterroryzowali starego pepeszami i dobrali się do szafki z preparatami. Myśleli widocznie, że martwe zwierzęta zakonserwowane są spirytusem. No i się przeliczyli. Popełnili śmiertelną pomyłkę…
Z ogromną wprawą odciął kawałek i wrzucił resztę do słoika. Szkiełko podstawowe, drugie cieńsze do nakrycia… Przez dłuższą chwilę regulował obraz. Jak pokazać wyniki dziewczętom? Zapraszać po kolei, żeby sobie popatrzyły? Będą gadać, przepychając się, narobią chaosu w całej pracowni.
Wyjął z teczki kamerę cyfrową. Pierścień podtrzymujący dorobił już wcześniej. Zainstalował urządzenie przy starym mikroskopie, a potem połączył kablem z telewizorem. Pstryknął pilotem i na ekranie pojawił się obraz.
Dwa urządzenia, jedno z XIX wieku, drugie z XXI, są w stanie działać razem. Tak jak urodzona w IX wieku Monika dogaduje się z koleżankami, które przyszły na świat ponad tysiąc lat później…
– Prątki gruźlicy to te pałeczkowate struktury. – Pokazał wskaźnikiem laserowym. – Co możecie o nich powiedzieć?
– Są bardzo słabo widoczne. – Monika w lot odkryła, dokąd zmierza nauczyciel.
Uśmiechnął się do niej.
– Oczywiście. Czy któraś z was ma pomysł, co zrobić, by to poprawić?
Milczenie i bezmyślne spojrzenie dwudziestu par oczu. Tylko Monika wie, siedzi skromnie, patrząc w blat. Ale nie może jej zapytać. Już i tak uważają ją za kujonicę i lizuskę… Wzdycha w duchu. Jak to się dzieje, że nawet w najlepszej szkole motłoch zawsze stara się sprowadzać elitę do parteru?
– Armauer Hansen, lekarz z norweskiego miasta Bergen, rozwiązał ten problem w 1869 roku… – Obraz zniknął z ekranu, Alchemik po prostu usunął preparat. – Czy któraś z was wie, kim był doktor Hansen?
Monika uśmiechnęła się leciutko.
– Księżniczko…
Omal nie palnął się w głowę. A to się wygadał.
– Doktor Hansen był dyrektorem bergeńskiego leprozorium. – Monika przeszła do odpowiedzi błyskawicznie. Miała nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na nieopatrzne słowa Mistrza Michała. – Prowadził badania nad trądem. Zawdzięczamy mu najlepsze opisy kliniczne tej choroby.
Alchemik umieścił preparat w krystalizatorku, zalał wodą i wpuścił do niej kilka kropli atramentu z własnego wiecznego pióra.
– Kontynuuj proszę – polecił.
– Poprzedni dyrektor, doktor Danielsen, uważał trąd za chorobę dziedziczną. Doszedł do tego wniosku po osiemnastej nieudanej próbie zaszczepienia jej na samym sobie… Hansen obalił tę teorię dzięki badaniom mikroskopowym. Jego metoda…
– Jego metoda była bardzo prosta – wszedł jej w słowo. – Po prostu zabarwił preparat atramentem.
Strzeliła wzrokiem po klasie. Spodziewała się wrogości, a tymczasem… Tymczasem koleżanki patrzą na nią z zainteresowaniem i życzliwością. I czuje coś jeszcze. Solidarność. One są zadowolone, że przynajmniej jedna wiedziała, dokąd zmierza tok rozumowania nauczyciela.
Na ekranie znowu pojawiła się próbka. Tym razem była barwy sinobłękitnej.
– Jak widzicie, tkanka zaabsorbowała barwnik dość równomiernie, natomiast bakterie gruźlicy wchłonęły go dużo więcej i są obecnie doskonale widoczne. Metoda Hansena została szeroko zastosowana przez Amerykanów, na przykład w leprozorium Molokai, zaś w Europie przez następne dwadzieścia lat uważano ją za nienaukową i oficjalnie zwalczano…
Przez salę przetoczył się chichot. Mistrz westchnął. Jakoś nie idzie mu ta robota, pomijając, że uczennice kręcą się na wszystkie strony, to jeszcze śmieją się w nieodpowiednich miejscach…
Druga połowa lekcji to rysowanie preparatów. Każda z dziewcząt dostała jeden nowy mikroskop i płytkę z kolekcji dydaktycznej. Szeptały między sobą, niepewne jak wykonać zadanie. Alchemik milczał. W jego kieszeni spoczywał kawałek skały z ziarnami złota, który dostał od przeora. Bryłka niepozorna, ale ważka. To nie jest naturalne złoto. Podobnie jak to, które robił przy użyciu tynktury, jest w minimalnym stopniu skażone radioaktywnym polonem, ale szczegółowe testy wykazały domieszkę rtęci i radioaktywnego jodu. Jod posiada dziesięć w miarę trwałych izotopów. Mają czas rozpadu połowicznego od kilku godzin do sześćdziesięciu dni. Nie udało mu się określenie ich proporcji, a tym samym poznanie wieku próbki, choć miał do dyspozycji świetnie wyposażone laboratorium klasztorne. Czuje jednak przez skórę, że bryłka jest bardzo świeża.
W ciągu ostatnich dwu tygodni ktoś tu, w Krakowie, wyprodukował i wprowadził w obieg sztuczne złoto, co więcej, uzyskane bez użycia tynktury, „sposobem numer dwa”… Ile go zrobił? Co najmniej dwieście gramów. Metoda prania kruszcu i wprowadzania go na rynek jest banalnie prosta i w pewien sposób doskonalsza niż jego pomysły z odlewaniem sztabek.
Raz już spotkał członków Bractwa Drugiej Drogi. Wtedy zdołał ujść z życiem. Czy i tym razem wystarczy mu szczęścia? Jeszcze nic się nie wydarzyło. Nikt nie zginął, a jedynym śladem obecności wroga jest kawałek kamienia, spoczywający w kieszeni. Dlaczego w takim razie nie może pozbyć się straszliwego przeczucia nadchodzącej zagłady?
Zadźwięczał dzwonek.
– Dopilnuj – powiedział do Moniki po grecku i natychmiast wyszedł z klasy.
– Dajcie preparaty – poleciła, biorąc z biurka pudełko.
– O rany, fajna lekcja była. – Gosia przygryzła warkocz. – Skąd wiedziałaś o tym trądzie?
– Kiedyś trochę czytałam na ten temat – wyjaśniła.
Pozbierała szklane płytki, mikroskopy powkładała do pudełek i umieściła w szafie. Zamknęła ją na kłódkę, klucz zaniesie do pokoju nauczycielskiego. Obrzuciła pomieszczenie uważnym spojrzeniem. No, ładnie, Alchemik zostawił swój mikroskop. Zawinęła go w foliową torbę i włożyła do teczki.
– Zmiatajcie, muszę zamknąć salę. – Uśmiechnęła się do koleżanek.
Niechętnie podporządkowały się poleceniu. Magda została najdłużej.
– Dlaczego zwrócił się do ciebie „księżniczko”? – zapytała.
Co słychać w jej głosie? Zainteresowanie, odrobinę podlane jadem? Chce, żeby ich koleżanka okazała się prawdziwą księżniczką? To otworzyłoby szerokie pole do popisywania się drobnymi złośliwościami. Nie. To zwykła ciekawość. Szczera i prostolinijna. Naturalna.
– Zażartował sobie z mojego nazwiska – westchnęła z udawanym bólem. – Byli kiedyś w Bośni książęta, którzy tak się nazywali.
– Aha…
Monika zamknęła salę. Musi złapać Mistrza i zapytać, co go tak gryzie. Może potrzebuje jej pomocy?
Alchemik znalazł Stasię w pokoju nauczycielskim. Jeden rzut oka na jego twarz wystarczył. Zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego.
– Mamy kłopoty – powiedział poważnie.
– Czułam to – mruknęła. – Co się stało?
Bez słowa pokazał jej kawałek kwarcu.
– Bractwo Drugiej Drogi – rzekł cicho. – Zrobili to może tydzień, najdalej dwa tygodnie temu.
Twarz jego uczennicy w jednej chwili pokryła się trupią bladością.
– To niemożliwe… Musieli już wymrzeć. Bez tynktury nie da się oszukać czasu…
– A jednak. Wrócili. Nie wiem jak, ale są znowu zmyślni.
W zdenerwowaniu użył staropolskiego zwrotu. Zapadło milczenie. Wreszcie ona jako pierwsza zadała pytanie, które nurtowało ich umysły.
– Wiedzą o nas?
– Miejmy nadzieję, że nie… Ale uważaj na siebie. Masz broń, czy coś ci załatwić?
– Mam nagana.
– Nie będzie kłopotów z amunicją?
– Zostało jeszcze prawie pół pudełka. Muszę ostrzec Kasię. Cholera. A może po prostu wyjedziemy?
Przez twarz Alchemika przemknął cień.
– Nie będę uciekał przed tymi wszarzami – powiedział cicho, ale dobitnie. – Jestem mężczyzną.
– Wybacz, Mistrzu…
Kuzynka stała już przed szkołą w towarzystwie dziewcząt. Stasia wyszła z budynku z uśmiechem na twarzy.
– Gotowe? No to marsz na dworzec – zarządziła.
Katarzyny nie zdołała oszukać.
– Coś się stało?
Alchemiczka kiwnęła głową.
– Mówisz po niemiecku?
– Naturlich.
Przeszły automatycznie na ten język.
– Mamy poważne kłopoty, ja i Sędziwój. Ciebie to chyba nie dotyczy… Ale boję się, że możesz oberwać przy okazji.
– A ja? – Usłyszały znajomy głos.
Mówiły dość cicho. Nie spodziewały się, że Monika, idąca na czele kolumny uczennic, też zna ten język.
– Jedziemy chyba na jednym wózku. – Stasia wzruszyła ramionami.
– Ktoś nam zagraża?
– Tak. Mistrz podejrzewa, właściwie zdobył dowód, że w Krakowie działa Bractwo Drugiej Drogi.
– Co to za jedni? – zdziwiła się Katarzyna.
– W pewnym sensie opozycja… Alchemia to sztuka królewska, ścieżka wśród gwiazd, droga poznania. Samo zrobienie kamienia filozoficznego, jak widziałyście, nie jest trudne, ale by poznać sekret jego wytwarzania, trzeba podołać nie lada próbom… Trzeba dowieść siły swojego charakteru, a wiedzę zdobywa się latami, składając skrzętnie okruchy informacji i prowadząc setki doświadczeń…
– Jak rozumiem, tynkturę można uzyskać też innym sposobem? – zapytała informatyczka.
– Nie tynkturę. Jest tylko jedna droga, której kresem, ukoronowaniem wysiłków adepta jest kamień filozofów…
– Czym więc jest druga droga? – zdumiała się Katarzyna.
Stasia zmarszczyła nos.
– Można uzyskać złoto bez kamienia filozoficznego – powiedziała wreszcie niechętnie. – To właśnie druga droga.
– Interesujące – zauważyła jej kuzynka.
– To niegodne, niehonorowe i obrzydliwe – zgasiła ją alchemiczka. – Jak sadzisz, o co chodzi w naszych badaniach?
– Zdobycie złota?
– A po co zdobywać w takim trudzie coś, co przy odrobinie szczęścia można wykopać z ziemi?
– Długowieczność?
– To tylko miły dodatek. Tak naprawdę liczy się doskonalenie ducha i umysłu. Kamień filozoficzny nie jest celem samym w sobie. Jest efektem ubocznym, wynikającym z poznania praw rządzących materią… Tymczasem istnieją ludzie, dla których wiedza nie ma wartości, którzy nie zamierzają poświęcić lat, by trenować swą wolę. Pożądają tylko złota i znaleźli sposób, by je uzyskać. A przy tym nie posiedli tajemnicy, jak żyć setki lat, ani nie oczyścili swych dusz przez post, modlitwę i naukę… Mają złoto. Uzyskują je w nieograniczonych ilościach, ale nie osiągnęli stanu doskonałości…
– Czyli?
– Dlatego nienawidzą nas, alchemików, i zabijają, gdy tylko zdołają dopaść. Do każdego celu wiedzie wiele dróg. Nasza jest trudna i wyboista, a krocząc nią, uczymy się, że od osiągnięcia celu ważniejszy jest sposób jego zdobycia. Ich droga jest łatwa, ale jednocześnie wymaga poświęcenia swego człowieczeństwa.
– Krew młodych dziewic, zmieszana z oliwą, i rtęć – mruknęła Monika.
– Skąd wiesz?
– Słyszałam o tym jeszcze w Konstantynopolu…
Zatrzymały się na peronie. Uczennice, zamiast maszerować zwartą kolumną, nadciągnęły grupkami. Stasia westchnęła. Drażnią ją. Mają chaos w głowach i to, niestety, widać wyraźnie w ich codziennym zachowaniu.
– Wszystkie jesteście? No to pakujcie się do wagonu. – Jej oczy rzucały chłodne błyski.
Dziewczęta wyczuły, że jest zła, i potulnie wykonały polecenie.
Sklepik z artykułami i narzędziami jubilerskimi zaopatrzony jest znakomicie. Znajdują się w nim korale, perły, bez których w XII wieku nie mogła się obejść żadna apteka… Na ladzie leży stos tubek radzieckiej pasty diamentowej. Zatrzymał się i podniósł jedną z nich.
– Dziesięć złotych. – Sprzedawca beznamiętnie wyznaczył cenę.
Alchemik poznał w życiu wiele języków. Mowa Puszkina też nie jest mu obca. Przez chwilę studiował obłażącą etykietkę.
– Data przydatności minęła w 1987 roku – zauważył.
Właściciel sklepu uśmiechnął się lekko.
– Dlatego sprzedaję tak tanio. Faktycznie, olej lniany, na którym jest zrobiona, zjełczał i brzydko pachnie. Ale właściwości polerskich nie straciła.
– Istotnie – odparł Alchemik. – Diamenty są wieczne… Poproszę dziesięć tubek.
Zatrzymał się przed pancerną gablotką. Meteoryty. Powoli zaczyna się ich używać do robienia biżuterii. I bardzo dobrze. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewał się takiego fartu.
– Pan to tylko sprzedaje, czy także skupuje?
Mężczyzna zlustrował klienta spokojnym spojrzeniem szarych oczu. Obcowanie z nieziemską materią uspokaja, pozwala zachować chłodny dystans do rzeczywistości. Od początku miesiąca nawiedziło go trzydziestu świrów, z których każdy twierdził, że znalazł meteoryt. Połowa z nich zadzwoniła wcześniej umówić się na spotkanie. Sprzedawca obejrzał osiemdziesiąt mniej lub bardziej interesujących okazów, jednak w tej powodzi kamienia nie było ani jednego okrucha meteorytu. Trzydziesty pierwszy klient był jednak inny niż jego poprzednicy. Miał w sobie coś, co przytłaczało.
– Proszę pokazać.
Mistrz wydobył z kieszeni zawiniątko, a z niego cztery czarne kamienie. Złożył je krawędziami cięcia, by znowu tworzyły jedną całość.
Właściciel sklepu uniósł ćwiartkę i obejrzał uważnie. Czarna, szklista skorupa obtopieniowa, którą pierwotnie pokryty był meteoryt, częściowo odpadła, odsłaniając jasnoszarą skałę. W niej, jak robaczki świętojańskie, połyskują maleńkie ziarenka żelazoniklu. Koło gablotki stoi elektroniczna waga, ale ciężar czuje się w ręce. Pół kilograma, może więcej…
– Jak sądzę, Pułtusk? – upewnił się sprzedawca.
– Znalazłem go na wysoczyźnie na północ od Narwi – wyjaśnił Alchemik.
– Nie stać mnie na zakup… – zaczął.
– Chciałbym zamienić na kawałek meteorytu żelaznego – odezwał się Mistrz.
Sprzedawca zniknął na chwilę na zapleczu. Wrócił, niosąc aluminiową walizeczkę.
– Oczywiście. – Z neseserka wyjął kilka sporych okazów.
Powierzchnię podtrawiono kwasem, by uwidocznić strukturę metalu. A jest ona niezwykła. Żelazonikiel w meteorytach występuje najczęściej w dwu odmianach: jako kamacyt i taenit. Krystalizując przez miliony lat w warunkach nieważkości, mieszają się, tworząc unikalną, niemożliwą do podrobienia siatkę.
– Proszę: białoruski pallasyt Brahin, afrykański oktaedryt drobnoziarnisty Gibeon, oktaedryty gruboziarniste Sikhote-Alin z rosyjskiego Dalekiego Wschodu, argentyński Campo del Cielo, a to nasz polski, Morasko – położył płytkę.
Alchemik oglądał kawałki w skupieniu. Meteoryt z Białorusi jest niewątpliwie najładniejszy. Szary metal przerośnięty zielonymi kryształami oliwinu i okruchami skały. Tylko co z tego, że ładny, jeśli do jego celów nieprzydatny? Polskie i rosyjskie też nie przypadły mu szczególnie do gustu. Metal, niekiedy upstrzony inkluzjami cohenitu, jednak mocno popękany, może się rozsypać w trakcie obróbki. Alchemik długo oglądał, aż wreszcie wybrał ładną, sporą płytkę Gibeona.
– Ta będzie odpowiednia – mruknął. – Biorę.
– Pan mnie źle zrozumiał. – Przez twarz sprzedawcy przemknął cień. – To wszystko dla pana za ten jeden. – Podrzucił w dłoni ćwiartkę, jedną z czterech przyniesionych przez Sędziwoja.
Mistrz spojrzał na niego zaskoczony.
– Mój jest drogi czy żelazne są tanie? – zapytał.
– Jeszcze na tym będę do przodu…
– Nie jestem kolekcjonerem. – Na twarzy Alchemika pojawił się lekki uśmiech. – Biorę tego, zostawiam mój. Reszty nie trzeba.
Sprzedawca wytrzeszczył oczy. Wariat? Nie, nie wyglądał…
– Oto moja wizytówka. – Wręczył klientowi kartonik. – Gdybym mógł kiedyś coś dla pana zrobić… Odwdzięczę się.
Michał zamyślił się na chwilę.
– Może kiedyś… – Wziął papierek i schował do portfela. – Umówmy się tak, że gdy będę potrzebował pańskiej pomocy, przyślę kogoś lub przyjdę sam. Znakiem, że chodzi o mnie, będzie sygnet z herbem Leliwa.
– Zapamiętam. – Uśmiechnął się człowiek za ladą.
Przed sklepem Mistrz obejrzał swój nabytek. Kawałek kosmicznego żelaza ważył niecały kilogram. To nawet więcej niż mu potrzeba…
Jak zdobyć pył diamentowy? Alchemik długo się nad tym zastanawiał. W dziesięciu tubkach pasty polerskiej jest go sporo, ale wymieszany ze zjełczałym olejem nie nadaje się do jego celów. A zatem…
Wycisnął zawartość tubek do miski i zalał płynem do mycia naczyń. Założywszy gumowe rękawiczki, z zapałem zaczął babrać się w tej brei. Wreszcie dolał wody do pełna. Dobra, a teraz odrobina techniki. Uruchomił wiertarkę z zamontowanym mieszadłem do farb. Rozpuszczenie prawie litra pasty zajęło mu parę godzin, ale cel wreszcie został osiągnięty. Olej wraz z pianą trafił do kanału. Na dnie miski osadziła się gruba na trzy milimetry warstewka jakby bardzo miałkiego piasku. Trzeba zlać wodę z resztkami detergentu, dodać nowej, zawartość miednicy wielokrotnie przepłukać, przemyć wodą destylowaną i osuszyć spirytusem.
Jednak efekt końcowy jest wart zachodu. Diamentowa mąka, proszek, pył właściwie… Idealny do jego celów. Co można zrobić z mielonymi diamentami? Cokolwiek. Można skleić je żywicą i uzyskać tarczę polerską, można szlifować tym brylanty, można czyścić precyzyjne wyroby z różnych szlachetnych metali. Ormiańskie kroniki Arakela z Tebryzu podają, że mielony diament może być użyty jako trucizna. Sędziwojowi nie chce się w to wierzyć. Co z tego, że krawędzie są ostre, jeśli w żołądku nie ma odpowiedniego tarcia… W każdym razie szkoda mu proszku na głupie eksperymenty.
Archaiczna waga szalkowa, zakurzona żarówka pod sufitem. Sklep ze stalą jest niewielki. Jego właściciel, stary ślusarz, wierzy tylko w metal. Żadnej elektroniki. Kasy fiskalnej też nie ma zamiaru sobie sprawić. Laszlo jest w kłopocie. Nie zna języka. Na półkach zalegają stosy teowników, kątowników i innych elementów, jednak to go nie interesuje. Za to sztaby i pręty – owszem. Przeszedł się wzdłuż stelaży. Na pytanie sprzedawcy odpowiedział po węgiersku. Włada również angielskim, ale jeden rzut oka na starego mówi mu, że nie ma sensu nawet próbować dogadać się w tym narzeczu… Jak zatem rozpoznać odpowiedni metal? Po kolorze i po dźwięku, jaki wydaje.
Kawałkiem płaskownika puknął po kolei w siedem grubych, stalowych walców. Dźwięk przedostatniego zadowolił go.
– Poproszę to – powiedział w swoim ojczystym języku, kładąc sztukę stali na wadze.
Właściciel sklepu tylko się uśmiechnął. Jeden ślusarz zawsze pozna drugiego, nawet, jeśli nie potrafią się porozumieć… Nieznajomy cudzoziemiec musi być wysokiej klasy ekspertem, skoro po dźwięku zdołał zidentyfikować najlepszą stal narzędziową. Właściwie to można udzielić mu i rabatu…
Reszty zakupów można dokonać w supermarkecie budowlanym. Laszlo wszedł do świątyni handlu. Obojętnie minął promocyjne zestawy wierteł na każdą okazję. To narzędzia jednorazowego użytku, totalny szmelc. Tymczasem on potrzebuje sprzętu wysokiej jakości, gdyż metal, który będzie obrabiał, nie na darmo posiada wszystkie międzynarodowe certyfikaty… W głębi między półkami znajduje wreszcie to, czego szukał – solidne wiertła do stali, produkcji niemieckiej firmy Krupp. Używał ich już kiedyś. Są upiornie drogie, ale na jakości nie należy oszczędzać. Zwłaszcza, gdy gra toczy się o tak wysoką stawkę…
W koszyku szybko zaczęło przybywać zakupów. Wiertarka z promocji nikomu nieznanej firmy za niecałe sto złotych. Kilka drobniejszych narzędzi. Długo przeglądał pojemniki z farbami, zanim znalazł to, czego szukał. Mała puszeczka kleju kauczukowego różni się od innych. Po pierwsze, wykonano ją nie z aluminium, ale z żelaza, po drugie, jest wytłoczona z jednego kawałka blachy – nie ma żadnych lutowań, poza, oczywiście, kołnierzem. Po wyrzuceniu kleju i usunięciu niepotrzebnych elementów w sam raz nada się na tygielek. Wypatrzył tubę silikonu do uszczelniania przewodów kominowych. Ten materiał wytrzymuje temperaturę do 1500 stopni Celsjusza. Idealnie nadaje się na wymodelowanie formy, tylko ta cena… Machnął ręką. Ze sprzedaży złotego breloczka do kluczy, zdobytego wraz z samochodem, dostał niezłą sumkę, ale nie należy szaleć.
Co jeszcze jest potrzebne do szczęścia zabójcy wampirów? Są rzeczy, których nie kupi się w supermarkecie. Na przykład wióry magnezu. Odwiedził sklep z artykułami chemicznymi. Przy okazji zaopatrzył się też w dziesięć arkuszy znakomitego papieru ściernego o granulacji 1000. No i jeszcze jeden składnik.
Powędrował na dworzec kolejowy, a ściślej rzecz biorąc, nie dochodząc do dworca, dał nura przez dziurę w płocie. Na powierzchni kilku hektarów ciągną się wertepy, rowy, wądoły. Od szeregu lat trwa tu budowa Nowego Miasta – kompleksu usługowo-rozrywkowego, który ma otoczyć stację. Po prawdzie, od bardzo dawna nic się tu nie zmieniło, ale plany nakreślono z ogromnym rozmachem…
Węgier minął obojętnie stosy wszelakiego szmelcu i dotarł do torów kolejowych. Niebawem znalazł lekki łuk. W tym miejscu codziennie od wielu lat pociągi hamują, wchodząc w zakręt. Szyny są wyślizgane i lśnią jak srebro, ale w rowkach i naokoło zalega gruba warstwa rdzawego pyłu – niemal czysty tlenek żelaza, w dodatku w postaci gotowej do natychmiastowego użycia. Pół kilograma wystarczy aż nadto.
Fajerki walały się po pomieszczeniu, ale gdy je pozbierał, okazało się, że żadnej nie brakuje. Kafle, białe, gliniane, z lat międzywojennych, nie zainteresowały szabrowników…
W palenisku umieścił cztery kawałki cegły. Pomiędzy nie nasypał garść termitu. Oczywiście podpalenie go zapałką nie wchodziło w grę. Temperatura zapłonu tego środka wynosi około tysiąca stopni. A zatem… Obsypał termit warstwą wiórów magnezu, a na wierzchu umieścił kilkanaście polan. I podłożył ogień. Po kilku minutach przez drzwiczki błysnęło jaskrawym blaskiem jak od spawarki, a przez szpary buchnął biały dym, wypełniając całe pomieszczenie. A zatem magnez się zapalił…
Laszlo uśmiechnął się od nosem. Jak do tej pory, wszystko szło idealnie zgodnie z planem. Podniósł fajerkę pogrzebaczem. Powietrze nad płytą zadrgało. Posługując się długimi szczypcami, opuścił do środka puszkę po kleju z monetą w środku. A potem zadowolony usiadł na zydelku. Nie wiedział, ile czasu potrwa, zanim srebro przybierze postać płynną, ale przypuszczał, że ma przed sobą jakieś pół godziny. Okazało się jednak, że już po pięciu minutach żeliwna płyta pieca przybrała barwę najpierw brązową, potem ciemnowiśniową…
Dobra nasza, pomyślał. Teraz na pewno się stopi.
Po dalszych pięciu minutach rozżarzone do czerwoności fajerki zaczęły się lekko odkształcać. W kuchni zrobiło się potwornie gorąco. Łowca ujął w dłoń pogrzebacz i ostrożnie spróbował otworzyć drzwiczki pieca. Niestety, rozżarzony do białości skobel zmiękł i nie dawało się go podnieść.
Węgier zrozumiał, że poważnie przesadził z temperaturą. Upał panujący w pomieszczeniu wskazywał na to, że jeszcze kilka minut i cały dom zapłonie jak pochodnia.
– Trzeba natychmiast gasić – szepnął, rozglądając się w panice dookoła.
Ba, tylko czym? Wiadrem wody? Napełnił pospiesznie stary, blaszany kubeł i chlusnął. Był to zdecydowanie głupi pomysł. W ostatniej chwili zasłonił oczy. Kafle zaczęły pękać z hukiem, a rozżarzone kawałki gwizdały wokoło jak pociski. Na szczęście ani jedna kropla cieczy nie dostała się do wnętrza pieca. W tej temperaturze woda rozkłada się na tlen i wodór. Zaś mieszanina tych dwu gazów…
Resztki pary wodnej rozwiały się. Żeliwna płyta pieca gięła się jak ciasto, zapadając do środka. Ujął pogrzebacz w dłoń i walcząc z potwornym żarem, zatrzasnął drzwiczki dymnika, a potem jeszcze szyber. Odskoczył, w obawie, że zaraz zapali się na nim ubranie. Brak tlenu powinien przyhamować proces spalania… Z wiadrem w dłoni pobiegł przed dom i szybko nagarnął do środka kilka szufelek piachu. Wrócił biegiem po schodach i osłaniając się przed morderczą temperaturą, sypnął z kubła na piec.
Metoda, którą zastosował, była przetestowana w 1986 roku do gaszenia płonącego reaktora elektrowni w Czarnobylu i, podobnie jak w tamtym przypadku, efekty były w zasadzie pozytywne. Czwarte wiadro praktycznie rozwiązało problem. Laszlo stał przy otwartym oknie, ciężko dysząc. Patrzył na swoje dzieło. Kopiec piachu przykrywał płytę. Zapadał się pomalutku, w miarę jak jego dolne warstwy ulegały stopieniu, ale proces ten przebiegał coraz wolniej i wolniej.
Jęzory stopionego na szkło piachu wypłynęły przez uszkodzone drzwiczki i kilka szerokich szpar, po czym zastygły na podłodze. „Wulkan” stygł powoli, co jakiś czas wydając niepokojące trzaski. To pękały cegły szamotowe i nieliczne ocalałe kafle. Z brzękiem rozprysła się jedna z szyb w oknie. Na parapecie wylądował ciekawski krakowski gołąb. Zajrzał do wnętrza, przekrzywiając zabawnie łepek, a potem zagruchał jakby z uznaniem.
Pociąg rytmicznie stukał po szynach. Stanisława wyjęła z koszyka ciasto, dwie butelki kwasu chlebowego własnej roboty oraz kubki. Poczęstowała kuzynkę i podopieczne.
– Hmmm. – Iza posmakowała nieznanego napoju.
– Nie upijemy się?
– Kwas chlebowy jest produktem fermentacji masłowej – wyjaśniła Katarzyna – więc nie zawiera alkoholu. Jeśli jednak wypijecie za dużo, jutro będziecie miały kaca.
Uczennica wytrzeszczyła oczy.
– To niesprawiedliwe!
Alchemiczka niebawem zapadła w drzemkę. Podróż jakoś ją rozleniwiła. Zresztą, co to za podróż? Dwie i pół godziny po szynach. Pamięta, jak z Warszawy do Krakowa tłukła się osiem dni na końskim grzbiecie… A dziś? Dziś można tam i z powrotem obrócić w pięć godzin…
Muzeum Narodowe w Warszawie jest przyjemnie rozległe. Zbiory należą do najbogatszych w Polsce. Na parterze po lewej, w rozległej galerii, obejrzeć można unikalne freski z katedry w Faras. Po prawej – ekspozycję prezentującą inne dokonania ludów starożytnych. Stanisława zebrała uczennice przed gablotą, w której czerwienią i czernią błyszczą greckie wazy.
– Monika, prosimy…
Księżniczka odchrząknęła lekko. Dawno nie miała okazji występować przed publicznością, ale nie ma tremy.
– Dla nas naturalne jest picie wina z kieliszka lub prosto z butelki – zaczęła wykład. – Jednak starożytni Grecy wyśmialiby nasze prostactwo bez litości. W krajach basenu Morza Egejskiego, dalej na wschód aż do podnóży Kaukazu i w Lewancie, przyjęte było picie wina rozcieńczonego wodą w stosunku dwa do jednego. Dzięki temu można go było wypić naprawdę dużo, a nie zapominajmy, że ich biesiady trwać mogły nawet kilka godzin… Widzimy tu dwa podstawowe naczynia: amforę i hydrię. Amfora służyła do przechowywania wina i innych płynów. W hydrii przynoszono do stołu wodę.
– Ale one są identyczne – zauważyła Gosia.
– Wcale nie – odparowała Stanisława. – Amfora ma uszy dolepione pionowo, a hydria poziomo.
– Wodę i wino wlewano do krateru. – Dziewczyna wskazała kolejne naczynie, wyglądające jak kilkulitrowy kielich. – I w nim mieszano.
– Niezły pucharek – mruknęła Magda. – Z pięć litrów jak obszył…
– Krater nie służył do picia, tylko do mieszania. – Uśmiechnęła się prelegentka. – Wino z niego czerpano najczęściej za pomocą oinochoai. – Wskazała gestem mały dzbanuszek. – I wlewano do psykteru. – Kilka egzemplarzy zdobiło kolejną gablotę. – Psykter wstawiano do napełnionego wodą kyliksu. – Wskazała misę na wysokiej nóżce. – Tam wino chłodziło się do temperatury konsumpcyjnej. Potem z psykteru przelewano je do kantarosu, to ten duży puchar, lub do takiego kubka zwanego skyfos.
– A kto to wszystko potem zmywał? – zdumiała się Sylwia.
– Kobiety lub niewolnicy. – Księżniczka uśmiechnęła się do swoich myśli.
– Toż to kompletna głupota i strata czasu – obruszyła się Gosia. – Strugali wyrafinowanych, zamiast sobie zwyczajnie wypić… Kretynizm…
– To część naszej kultury – zauważyła z naganą w głosie Stanisława. – Cywilizacji białego człowieka nie zbudowano od razu, najpierw trzeba było wyeliminować przeżytki barbarzyństwa, wymyślić coś, co odróżnia człowieka kulturalnego od dzikusa. Rytuały picia wina czy japońskie zaparzania herbaty, dziś wydawać nam się mogą anachronizmem, ale kiedyś były pewnym wyznacznikiem pozwalającym identyfikować przedstawicieli cywilizacji.
– Moim zdaniem mogli to wszystko zostawić i skupić się na rozwiązywaniu problemów technicznych. – Brunetka zmarszczyła nos. – Poezja, garnki do wina i oliwa do namaszczania ciała nie są niezbędne do szczęścia. – Spojrzała wyzywająco.
– Nigdy nie ufajcie technice – powiedziała nauczycielka, poważniejąc. – To, co nas otacza, kolorowe pisemka i seriale w telewizji, istnieją tylko tak długo, dopóki nie zabraknie prądu w gniazdkach. A może go zabraknąć w każdej chwili. Nagłe zachwianie cywilizacji technicznej, nagły rozkład instytucji państwa będzie próbą naszej kultury. I od naszego ucywilizowania zależało będzie, czy przetrwamy…
– Cywilizacja jest niezniszczalna – protestuje nieśmiało uczennica.
Stanisława milczy. Tyle razy na jej oczach walił się w gruzy odwieczny porządek… Rozbiory, powstania, wojny, grabieże… Widziała to dziesiątki, jeśli nie setki razy. Dwie ostatnie wojny uzmysłowiły, jak cienka jest otoczka, kryjąca miliony lat zezwierzęcenia i barbarzyństwa. Gosia… Niby ma szesnaście lat, ale to dziecko. Jeszcze nigdy w życiu nie sparzyła się poważnie.
– Rosjanie mogą być tu za sześć godzin. Tyle czasu zajmie ich czołgom dojechanie do Warszawy spod Smoleńska i Kaliningradu. Głowice atomowe mogą dolecieć szybciej…
– Jesteśmy w NATO.
Stanisława znowu milczy. Pamięta, jak w 1939 roku w Etiopii dowiedziała się o wybuchu wojny… Wtedy też byli sojusznicy. Zawsze są jacyś sojusznicy. I zawsze jakoś za daleko.
Uczennica uśmiecha się niepewnie. Sądzi, że wygrała to starcie. Demonstracyjnie przechodzi dalej, by obejrzeć zawartość kolejnej gablotki.
Księżniczka taksuje koleżankę uważnym spojrzeniem. Tak. Gosia nadawałaby się na niewolnicę. Należałoby tylko wysmagać jej krągły zadek jedwabną plecionką, by wbić do głowy trochę dobrych manier. Wzdycha. Kiedyś wszystko było o wiele prostsze.
Przeszły do sali po drugiej stronie holu. Tu kryje się plon wykopalisk profesora Michałowskiego – średniowieczne nubijskie freski z katedry w Faras. Twarze świętych, biskupów i królów starożytnej Nobadii, wydarte piaskom pustyni, ocalone przed zalaniem przez wody jeziora Nasera…
– Nawet nie wiedziałam, że w tamtych czasach na terenie Sudanu żyli chrześcijanie… – zdumiała się Magda.
– Jeśli chcesz sobie doczytać, to mogę ci pożyczyć książkę na ten temat. – Stanisława popatrzyła na zegarek.
Czas ucieka, a przecież trzeba jeszcze choć rzucić okiem na obrazy wiszące na piętrze. Wdrapały się po schodach na górę. Kilka sal, piękna kolekcja malarstwa niderlandzkiego, zbiory polskie… Zaprowadziła dziewczęta do Bitwy pod Grunwaldem. Jest tu jedno niebezpieczne miejsce, Alchemiczka odruchowo przyspieszyła kroku.
Księżniczka Monika została z tyłu. Zatrzymała się przed portretem wiszącym na ścianie. Oczy Stanisławy, cztery wieki temu namalowane na płótnie, patrzą tak samo spokojnie i przenikliwie jak dziś. To dobry obraz, podobieństwo uchwycono z fotograficzną wręcz dokładnością…
Alchemik wszedł do sklepu ze stalą. Przebiegł wzrokiem długi rząd próbek.
– Znajdą się pręty z tej listy? – Podał sprzedawcy długi wykaz.
– Oj, to bardzo rzadkie rzeczy – mruknął zafrasowany staruszek. – Ale zaraz zobaczymy na zapleczu.
Pręty nie różnią się praktycznie niczym, może minimalnie kolorem, ale aby zidentyfikować je po barwie, potrzebny jest naprawdę świetny wzrok. Na szczęście na końcach wybito oznaczenia. Trzy gatunki… Nie brak też stali węglowej, prawie czarnej, po zahartowaniu twardej i rozpaczliwie kruchej.
Alchemik podniósł paczkę i aż jęknął w duchu. Ciężkie draństwo. Dokąd teraz? Na Bieżanów. Dwadzieścia minut później zatrzymał samochód przed sporym budynkiem, mieszczącym narzędziownię zakładów remontowych taboru kolejowego. Naprawa wagonów podupadła, podobnie jak cała kolej. Przykre. Ale dzięki temu będzie mógł przeprowadzić to, co sobie zamierzył.
Budynek zamknięty był na głucho. Mistrz nie zraził się tym specjalnie. Załomotał w metalową bramę. Po kilku minutach, w chwili, gdy prawie już zdecydował użyć jednego z prętów jako łomu, wrota się otwarły. Stanął w nich stary cięć, ubrany w spłowiały drelich.
– Czego? – warknął.
– Potrzebuję dostępu do prasy, zwijarki i palnika acetylenowego – wyjaśnił Michał.
– Coś pan…
Alchemik wyjął z kieszeni stuzłotowy banknot i powachlował się nim.
– E, dla pana inżyniera wszyściutko zaraz uruchomię. – Cięć nagle przestał być ponury. – Zapraszam gościnnie.
Wkroczyli do starych, zakurzonych hal remontowych. Na końcu drzemała potężna prasa.
– Dość archaiczny model – zauważył gość. – Ale moc ma odpowiednią… Jak to działa?
– Zaraz, tylko załączę zasilanie…
Przekręcił ebonitowy przełącznik. Zapaliły się kontrolki, a ogromna masa stali wolno pojechała do góry.
– Detal kładzie się tu, zamyka klapę, wciska jedną ręką guzik zielony, drugą czerwony i łup – wyjaśnił cieć. – Ja, jak robiłem na akord, to sobie usprawniłem. W zielony wcisnąłem zapałkę, jedną ręką czerwony wduszałem, a drugą zmieniałem blachy. I na rękę mi zleciało.
Teraz dopiero Alchemik spostrzegł, że starcowi brakuje prawej dłoni. No cóż, do roboty… Przy uderzeniu rzędu kilku ton na centymetr kwadratowy pręty ulegną spłaszczeniu na blaszki o grubości trzech milimetrów. Rzucił na próbę kawałek płaskownika, zgniótł, obejrzał. Do niczego, kucia tak nie zastąpi. Zrezygnował z prasy nie bez żalu.
Kawałek żelaza meteorytowego trzeba przepuścić przez wyciągarkę, zamienić w drut odpowiedniej średnicy…
– Macie tu kotlinkę kowalską?
– Jasne. Tylko sprawdzę, czy wentylator działa. Koks leży pod ścianą.
Bułat robiono na dwa sposoby. Mistrz oglądał sztylet księżniczki Moniki. W tamtym przypadku złożono klingę w harmonijkę i przekuto. Robota na dziesiątki godzin. Metoda, którą on chce zastosować, jest prostsza i szybsza, a uzyskana jakość zupełnie porównywalna. Wśród rozmaitych maszyn jest tu także urządzenie służące do skręcania. Końce stalowych prętów umocował w uchwycie imadła i dociągnął, posługując się dla zwiększenia siły stalową rurą. Drugie obejmą szczęki maszyny. Ustawił szybkość zwijania na jeden obrót co cztery minuty. Teraz wystarczy złożyć je razem, rozgrzać i skręcić. Potem skuć… Przenośne palenisko pozwala rozżarzyć detale do koloru jasnoczerwonego. Mistrz parał się kiedyś trochę płatnerstwem. Ocenia barwę na oko.
Nie można dać za niskiej temperatury, bo stal nie uzyska odpowiedniej plastyczności. Nie można zbyt wysokiej, bo zmieni się struktura metalu… Puścił silnik w ruch. Przyszła klinga musi być równomiernie rozgrzana na całej długości. Wystarczy, że w którymś miejscu temperatura zanadto wzrośnie i całą operację będzie można zaczynać od początku… Od wizyty w sklepie.
Pręty zwijały się pomalutku, przybierając stopniowo wygląd sprężyny, potem gęsto nagwintowanej śruby. Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć całą zabawę, nim dalsze skręcanie przynosić zacznie więcej szkód niż pożytku…
Z torby wyjął młotek. Przyciągnął sobie bliżej potężne, stukilogramowe kowadło. Siedem godzin. Stróż skończył pracę i zostawił go pod opieką zmiennika. Temu też trzeba będzie dać banknocik. Ostatnie nagrzewanie. I ostatnie już uderzenie młotkiem. Teraz szlifierka, ale ostatnie polerowanie i tak trzeba wykonać ręcznie, aby wydobyć całą urodę struktury metalu.
Alchemik cierpliwie pracował nad ostrzem. Musi być jak brzytwa. Trzeba jeszcze wytrawić napis, pociągnąć literki amalgamatem, wyprażyć. Nikt już nie stosuje dawnej techniki złocenia w ogniu. Piętnasta godzina pracy. Ostatni etap – hartowanie. Kiedyś rozgrzaną klingę zanurzano we krwi pokonanych wrogów. Ale jemu bardziej przypadła do gustu metoda współczesna. Piec, olej hartowniczy…
Wreszcie posypał ostrożnie głownię diamentowym proszkiem. Warstewka musi być cieniutka i równa. Teraz przydałby się silny laser. Najbliższy jest jednak na Politechnice Śląskiej… Trochę daleko. W sumie laser nie jest nawet niezbędny. Można go zastąpić wyładowaniem elektrycznym. Musi tylko być odpowiednio silne. Tak z pół miliona wolt. To też przewidział. Kawałek grubego, stalowego pręta, kabel siłowy dający trzysta sześćdziesiąt wolt. Kondensator i powielacz napięcia.
Pstryknął przełącznikiem. Oślepiający błysk, piekielny huk. W całej remontowni wywaliło korki. Włosy Alchemika stanęły dęba. Cięć w dyżurce zakrztusił się kanapką. Nie spodziewał się aż takich atrakcji…
– Włącz zasilanie. – Mistrz stanął w drzwiach kanciapy.
– Ale… – wykrztusił strażnik.
Na widok banknotu umilkł i wykonał polecenie. Alchemik obrócił klingę na drugą stronę. Kolejny powielacz napięcia, z pierwszego niewiele zostało. Ostatnie uderzenie. Znowu trzeba włączyć zasilanie.
– Dużo jeszcze? – sarkał stróż. – Zaraz nam spadnie na kark policja i straż pożarna.
– Już skończyłem…
Wyładowanie związało diament ze stalą w monolit. Dobrze, że naostrzył broń wcześniej, teraz nie byłoby to już możliwe. Klinga nabrała twardości 10 w skali Mohsa.
Przymocował jelec i rękojeść. Strażnik obserwował go, żując w zadumie kanapkę. Sędziwój skończył pracę. Szabla jest gotowa. Wykonał ją z materiału, który bardzo przypomina bułat. Naostrzył. Zahartował. Jego broń to kwintesencja dwóch tysięcy siedmiuset lat epoki żelaza. W kawałku metalu zaklął wiedzę dziesiątków pokoleń płatnerzy. Trzeba jeszcze przeprowadzić próbę.
Rzucił w powietrze kawałek szmatki i jednym ruchem przeciął ją w powietrzu na pół. Dobra brzytwa jest w stanie uciąć luźno zwisający włos. Sprawdził. Tak jak przypuszczał, jego szabla też jest w stanie tego dokonać. Ostatnia próba. Z betonowego filaru sterczał odgięty kawałek zbrojenia. Alchemik zadał cios i ucięta końcówka upadła na ziemię. Na głowni nie pozostał żaden ślad. Uśmiechnął się szeroko, jego oczy zalśniły drapieżnie. Przydałoby się wypróbować broń w walce. Tylko gdzie szukać odpowiedniego przeciwnika?
Cięć, widząc taki popis umiejętności szermierczych, zastygł z kęsem chleba w ustach. Chciałby zakląć z uznaniem, ale złote litery na głowni ostrzegają:
Pilnuj gęby, bo – wytnę zęby.
Nad Krakowem powoli wstawał świt.