Rozdział IV

Siódma wieczorem. Męczący dzień, trzy godziny jazdy do Warszawy, dwie godziny na miejscu, trzy na powrót… Stanisława położyła się na łóżku i, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, czytała książkę. Katarzyna haftowała krzyżykami jakiś obrazek. Księżniczka zdjęła z półki w kuchni kamionkowy garnek. Wyrzuciła jego zawartość na łóżko. Miesięczny zarobek, kolorowe banknoty wręczane jej przez leniwych studentów filologii klasycznej i tych jeszcze bardziej leniwych, ze słowiańskiej. Mimo że podśrubowała ostatnio ceny, popyt na jej usługi nie zmalał. Odkryła za to, że sama jest leniwa. Nie ma siły ani ochoty pracować zbyt intensywnie. Dwadzieścia stron tłumaczenia dziennie to norma, której stara się nie przekraczać. No, chyba że trafi się coś naprawdę ciekawego… Przeliczyła. Prawie osiem tysięcy złotych.

– Dwa tysiące dolarów – powiedziała z zadowoleniem.

Stanisława oderwała wzrok od książki.

– Nieźle sobie radzisz – stwierdziła.

– Ile dołożyć do wspólnego gospodarstwa?

Alchemiczka potarła nos.

– Eeee… – Machnęła ręką. – Kto władca, musi żywić swój lud. Zarobiłaś, schowaj sobie.

Monika prychnęła. Jednym szarpnięciem rozerwała koszulę na piersiach, pokazując herb.

– Jestem księżniczką z rodu Stiepankoviców!

Popatrzyły na siebie jak rozwścieczone kotki, a potem parsknęły serdecznym śmiechem. Feudalizm i jego prawa odeszły już w niebyt… Niestety. A może na szczęście?

Przyszycie urwanych guzików zajęło tylko kilka minut. Narzuciła na ramiona polar i wyszła z domu. Zapadał wczesny, zimowy zmierzch. Ruszyła Plantami. Mijała grupki spacerujących ludzi. Wreszcie zanurkowała w Bramę Floriańską. Malarze kończyli już pakować swoje „dzieła”, jednak antykwariaty nadal były czynne. Wstąpiła do jednego z nich.

We wszystkich niemal krajach handel curiosami i dziełami sztuki rządzi się własnym kodeksem. To, co leży w gablotkach, to przeważnie szmelc przeznaczony dla początkujących kolekcjonerów lub przypadkowych nabywców, kupujących pod wpływem impulsu. Lepszy towar wystawia się na aukcjach. Raz na jakiś czas trafiają się rzeczy naprawdę ciekawe, te odkładane są dla stałych i zaufanych klientów. To dobry antykwariat. Stanisława kupiła tu swój chiński wachlarz. I, oczywiście, obowiązują tu te same zasady…

– Czym możemy służyć? – Sprzedawca na widok tego złotowłosego cielątka poczuł dziwne i niesprecyzowane ukłucie niepokoju.

– Szukam jakiegoś ładnego drobiazgu… Interesują mnie Bizancjum lub Bałkany, powiedzmy od ósmego do piętnastego wieku.

Rzucił jej ostre, badawcze spojrzenie. Nie, nie żartuje. Z drugiej strony, taka smarkula… Wyczuła jego wahanie.

– Potrzebuję czegoś, co komponowałoby się z tym. – Położyła na ladzie sztylet.

Wysunął go z pochwy i gwizdnął lekko. Prawdziwy bułat. Antykwariusz pracował w swoim zawodzie od przeszło czterdziestu lat. Do tej pory tylko raz trzymał coś podobnego w ręce, a i to na wycieczce, gdy z innymi historykami sztuki zwiedzał Orużejną Pałatę – zbrojownię moskiewskiego Kremla. Kilka razy natrafiał na wzmianki o podobnych wyrobach w katalogach najpoważniejszych domów aukcyjnych. Jedno badawcze spojrzenie na twarz klientki kazało mu się domyślić, że przedmiot nie jest na sprzedaż. Podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku.

– Pani pozwoli. – Gestem wskazał przejście prowadzące na zaplecze.

Weszli do niewielkiej pakamery. Otworzył kolejne drzwi, grube i stalowe. Skarbczyk nie był duży, może trzy na trzy metry. Na ścianach ze zbrojonego betonu wisiało kilka obrazów. Po lewej stały szafy pancerne. Na szerokich, dębowych półkach regałów zalegały rozmaite przedmioty.

– Odłamek steli nagrobnej, Bizancjum, XII wiek naszej ery. – Z dumą zaprezentował płytę z białego, lekko żyłkowanego marmuru o rozmiarach dużego albumu.

Księżniczka podrapała się po nosie.

– Robota prowincjonalnego warsztatu – zauważyła. – W napisie jest błędów ortograficznych jak nasiał… Dla mnie ciut nieporęczna…

Sprzedawca poczuł przypływ szacunku. Łamał napis ze słownikiem w ręce przez cztery godziny, a ona tylko rzuciła okiem…

– Mam też coś takiego. – Pokazał jej plakietkę żółtego koloru.

– Okładka od dyptychu – mruknęła. – Mały format. Klejona kość słoniowa?

– Owszem. Może siódmy wiek naszej ery. I niedrogo, raptem dwanaście tysięcy złotych.

Pochyliła się nad pudełkiem i podniosła niewielkie okucie z brązu.

– Od siodła – zidentyfikowała.

Przymknęła oczy. Był chłodny dzień. Weszła do ciepłej stajni przesyconej zapachem siana i koni. Czuła ich krew wędrującą niespiesznie w żyłach. Gdzieś w jej mózgu narastało pragnienie, silne, pierwotne, trudne do opanowania. Osiodłała klacz i pojechała za miasto. Księżniczka nie powinna samotnie zwiedzać okolicy, ale nie przejęła się tym. Nie mogła zabrać ze sobą nikogo. Nie tym razem. Przy siodle zawiesiła kołczan ze strzałami oraz lekki słowiański łuk wykonany z rogu jelenia. Łatwo się go napinało, zasięg miał niewielki, ale w razie czego wystarczy. Tylko czy naprawdę musiała to ze sobą taskać? Okolica była zupełnie bezpieczna.

Pojechała w góry, dobrze znaną jej ścieżką. Ktoś dawno temu wytyczył tu szlak. Przez krzaki i zagajniki pinii wiedzie starożytna droga, wyłożona zniszczonymi, kamiennymi płytami. W szparach rośnie trawa, momentami trakt gubi się pod osuwami błotnymi, ale księżniczka zdążyła go już zbadać, wie, gdzie szukać kolejnych odcinków. Minęła miejsce, w którym kiedyś znajdowała się nieduża wioska. Może jej ludność wymarła dwieście lat wcześniej, a może tysiąc. Monika nie zastanawiała się nad tym. Resztki kamiennych ścian już się rozsypywały.

Droga weszła w gęsty zagajnik. Księżniczka na wszelki wypadek wzięła do ręki łuk. Rozbójników tu nie było, lwy wytępiono już dawno, ale wilki czasem się pojawiają. Tylko że klacz wyczuwa je z odległości kilometra. Szkolono ją do walki. Rumowisko. Monika musiała zsiąść i przeprowadzić zwierzę pomiędzy głazami. I już. Znalazła się na miejscu. Urocza dolinka otoczona stromymi skalnymi ścianami. W takie chłodne dni wypełniał ją mleczny opar mgły. Staw zasilały gorące podziemne źródła. Nad nim widniało ułożone z kamieni nabrzeże i zwaliska niedużej willi. Jedna marmurowa kolumna sterczała dumnie w niebo, inne runęły dawno temu. Kto tu mieszkał? Kiedy? Z kamienistego dna wyłowiła raz złotą monetę z sową. To symbol pogańskiej bogini – znak Aten.

Nikt tu nie zachodzi, okolica jest zupełnie odludna. Nawet gdyby ktoś się pojawił, nie zauważy jej we mgle. Ale ostrożności nigdy na wiele, położyła łuk na płaskim kamieniu. Rozebrała się do naga i rozpuściła włosy.

Woda. Cieplejsza niż w porfirowej wannie, czystsza niż w termach pałacu cesarskiego w Konstantynopolu. Wyciągnęła się na wznak i pozwoliła, by uniosły ją fale. Jak przyjemnie… Zawróciła. Klacz stanęła na brzegu i pochyliwszy głowę, gasiła pragnienie.

Nadeszła pora, by podjąć decyzję. Od wielu miesięcy odkładała ją na później. Wie, co się z nią dzieje. Wie od dwu lat, gdy poczuła pierwszy raz, jak pod językiem nabrzmiewa jej ssawka. Jest wampirem. W jej rodzie czasem się to zdarzało. Nieczęsto, raz na pokolenie mniej więcej.

Jest wampirem i musi napić się końskiej krwi, zanim zwariuje. Jej kuzynka Mira dawno już ją podejrzewała i wyjaśniła, co ma robić. Skąd Stiepankovice czerpią tę wiedzę? Dlaczego akurat konie? Nie wiadomo. Początki jej rodu nikną gdzieś we mgle spowijającej świt dziejów.

Uklękła i pomodliła się. Napije się końskiej krwi. To zmieni ją ostatecznie. Czy będzie potępiona? Wedle miejscowych teologów – tak. Ale z drugiej strony, czy Bóg będzie ją karał za to, co jest częścią jej natury? Nie da się wykluczyć. Religia to właśnie wyzwanie rzucone naturze i prymitywnym popędom.

Zawahała się. Miała sztylet, mogła podciąć sobie nadgarstki i położyć w ciepłej wodzie jak uczniowie Epikura… Tylko że samobójstwo jest grzechem. Za to idzie się do piekła. Czy picie końskiej krwi też jest grzechem? Nie wiedziała. A zatem wybór był prosty. Mogła pozostać człowiekiem, tyle że martwym i potępionym, albo wampirem, żywym i nie wiadomo, czy potępionym. Jeśli się zabije, pójdzie do piekła. Natychmiast. Jeśli zostanie przy życiu, nie wiadomo. Może kiedyś tak, ale przecież jeszcze nie teraz. Głupia. Do tak prostych wniosków dochodziła tyle czasu…

Podeszła do klaczy i położyła jej rękę na grzbiecie. Jak trudno zabrać się za to samej. Dlaczego nie ma przy niej nikogo bliskiego? Dlaczego wybrała akurat ten dzień i dlaczego swoją ulubienicę? Objęła końską szyję i przytuliła się. Klacz poczuła szóstym zmysłem coś niedobrego, położyła po sobie uszy. Drobna dłoń księżniczki czochrająca grzywę pomogła jej odzyskać spokój… Dziewczyna wtuliła twarz w skórę zwierzęcia. Drobne włoski łaskotały ją w nos, powieki zamkniętych oczu, piersi, brzuch. Poczuła, jak sutki twardnieją, stają się wrażliwe na dotyk. Rozchyliła usta. Już czas. Ssawka bez udziału jej woli wślizgnęła się w sierść. Gdy przylgnęła do skóry, klacz drgnęła. Jeden raz, zespolenie było prawie bezbolesne.

Rozum się wyłączył. Tylko instynkt. Poczuła ciepło rozchodzące się w żyłach, mrowienie w dole brzucha i dziwną błogość ogarniającą całe ciało. Pragnienie ustąpiło. Odczepiła ssawkę i jeszcze długą chwilę trwała przytulona do ciepłego, końskiego boku. Spojrzała, czy nie trzeba założyć opatrunku. Nie. Na skórze zwierzęcia została tylko niewielka, przysychająca, brązowa plama.

Smak krwi w ustach był bardzo nieprzyjemny, ale domyślała się tego już wcześniej. Zabrała z domu woreczek daktyli. Żucie owoców pomogło. Dała też całą garść konikowi. Zasłużył. Było jej zimno, ciało ogarnęły dreszcze. Trzęsła się jak przy najgorszej febrze. Bolały ją serce i głowa. Czuła mrowienie pod skórą. Ubrała się w suknię. W zacisznym zakątku ocalałych ścian starożytnej willi rzuciła na ziemię matę i gruby, tkany z wełny koc.

Zwinęła się w kłębek i nakryła owczą skórą. Pod głowę podłożyła siodło. Trzęsło nią coraz gorzej. Ale wiedziała, że to minie. Nie jest dobrze chorować w samotności. Powinna wziąć ze sobą niewolnicę. Na przykład tę małą Nubijkę od sąsiadów. Miałby kto rozpalić ognisko i Monika mogłaby spać ze świadomością, że ktoś czuwa obok. Albo wziąć ją w posłanie, niech grzeje plecy. Dotknęła czoła. Wysoka gorączka. Wciągnęła powietrze. Pokrywający ciało gęsty, perlisty pot przypominał zapachem zgonionego konia.

Ale za kilka godzin poczuje się jak nowo narodzona. I w pewnym sensie będą to nowe narodziny. Czas zatrzyma się dla jej ciała. Przeżyje całe wieki, a przy odrobinie szczęścia może nawet tysiąclecie. Coś uwierało ją w policzek. Drobne okucie ze srebrzonego brązu.

– Tysiąc czterysta złotych – szepnął antykwariusz, widząc, że wyrwała się z zadumy.

– Dziewięćset – rzuciła swoją propozycję.

Poskrobał się z frasunkiem po głowie…


* * *

Ósma rano. Księżniczka zasiadła w ławce. Wyjęła książkę, zeszyt oraz wieczne pióro. Położyła przed sobą okucie i uśmiechnęła się do swoich myśli. Historyczka nadal jest chora – tym razem zastępstwo ma Stanisława. Kilka uczennic na jej widok przygarbiło się nieco. Ale lektorka jest w dobrym humorze.

– Dziś pomówimy sobie nie o przeszłości, ale o przyszłości – powiedziała z uśmiechem.

Wytrzeszczyły oczy.

– Zastanówmy się wspólnie nad takim problemem: nasza cywilizacja w ciągu ostatnich siedmiu tysiącleci wykonała skok od kultury zbieracko-łowieckiej do lotów w kosmos. Wiecie, jak wyglądało ostatnie dwieście lat. Spróbujmy zatem pofantazjować sobie, co będzie za kolejne dwadzieścia, czterdzieści, może sto…

Magda wyciągnęła z torby sczytany numer „Nowej Fantastyki”.

– „Polska 2036 r. Szwecja przystępuje do wypłaty szóstej transzy odszkodowań za Potop” – przeczytała na głos.

Po klasie przeleciał chichot.

– Nie ściągaj. – Stanisława też była rozbawiona. – Wymyślmy coś sami…

Monika podeszła do biurka.

– Przepraszam, czy mogę na chwilę…

Trzaśniecie drzwi. Wszedł dyrektor, blady jak ściana.

– Pani Kruszewska, inspekcja z kuratorium…

Aha! Zrozumiała od razu, dlaczego tak zbladł. Przysłali dranie niezapowiedzianą kontrolę. Kierownik szkoły spostrzegł błysk w jej oku i teraz naprawdę się przestraszył. Czuł przez skórę, że ta nieobliczalna kobitka zaraz wytnie jakiś numer.

Wizytatorów było dwoje. Ponury facet i wyniosła dama w garsonce. Oboje byli skrzywieni, jakby właśnie przełknęli po kawałku cytryny. Usadowili się na końcu sali. Po co tu przyszli? Dla Stanisławy jest to jasne. Od pewnego czasu władze mnożą bariery biurokratyczne, jak tylko mogą, przeszkadzają prywatnym szkołom przetrwać trudny okres recesji. Pewnie będą szukać dziury w całym. Liczą na to, że w wyniku kontroli szkoła utraci dotację. Dlaczego zjawili się akurat na lekcji historii? Widocznie przynajmniej jedno z nich jest historykiem. Szukają haka? Niech się udławią.

– Proszę kontynuować – mruknął mężczyzna.

Stanisława wiedziała już, co ma zrobić. Jest za młoda na nauczycielkę, mogą się tego czepić, musiała zatem maksymalnie odwrócić uwagę od siebie. Monika ciągle stała obok z niewinną minką. Hmmm. Pewnie chciała wyjść do toalety. Wytrzyma do końca lekcji? Chyba będzie musiała.

– Właśnie przepytywałam uczennicę – wyjaśniła nauczycielka. Odwróciła się w kierunku księżniczki. – Dalej proszę…

Monika mówiła nie do końca składnie, czasem brakowało jej jakiegoś wyrazu. Opisała historię tragicznej w skutkach pomyłki… Stefan Duszan ogłasza się carem Wielkiej Serbii, zaczyna się fatalna w skutkach wojna z Cesarstwem Bizantyjskim. Jan VI Kantakuzen wzywa na pomoc Turków osmańskich. Ci opanowują Bałkany i zwracają się przeciw dotychczasowemu suwerenowi. Mija zaledwie stulecie. Odsiecz pod wodzą polskiego króla Władysława zostaje rozbita pod Warną. Po kilku latach oblężenia upada Konstantynopol.

Wizytatorom szczęki opadły. Do tej pory nie słyszeli nawet, że poganie zaraz po zdobyciu Bizancjum rzucili ogromne siły na północny wschód, by wreszcie upokorzyć Gruzję i Armenię. Księżniczka opisała wypadki, wyliczyła ważniejsze miasta, daty, nazwiska dowódców. Była tam, ale o tym oczywiście nie wspomniała. Z lekką kuszą w dłoni, w niedużym oddziale ormiańskiej partyzantki. Zabiła wielu tureckich żołnierzy i może przynajmniej trochę przyczyniła się do ocalenia chrześcijańskiego kraju…

– No, siadaj, czwórka. – Stanisława odesłała ją na miejsce.

Wróg został częściowo spacyfikowany, teraz pora go dobić.

– Przejdźmy do omawiania sytuacji na Półwyspie Bałkańskim i w basenie Morza Śródziemnego.

Wykładała przez piętnaście minut w podobnym stylu jak księżniczka. Opowiedziała o sytuacji w Serbii i Bośni, o próbie budowy na gruzach cesarstwa niezależnych państw, o rozpaczliwym wysiłku zatrzymania fali islamu. O klęsce. Urwała w pół zdania.

– Sytuacja nie byłaby pełna, gdybyśmy nie omówili sobie jeszcze, jak to wyglądało od południa. Czy ktoś na ochotnika opowie nam o chrześcijanach w Nubii?

Na ochotnika? Wolne żarty. Zagrała va banque. Cała nadzieja w tym, że Magda zdążyła przeczytać pożyczoną książkę… Cuda się zdarzają. Uczennica podniosła dłoń.

– Na ocenę?

– Hmmm. Wolałabym postawić plusa za aktywność, ale jak się postarasz, pomyślimy. Niech ci będzie.

Pozostałe uczennice ledwo mogły wysiedzieć z emocji. Magda opowiadała. Nobadia, Makuria, Alodia… Unicestwione królestwa ożyły. Rok 745, armia chrześcijańska uderza z południa na islamski od dawna Egipt w obronie patriarchy aleksandryjskiego. Szaleńcza wyprawa tysiąc kilometrów na północ przez wrogi kraj, podjęta dla ratowania jednego człowieka. I dla ratowania swojej wiary.

Wszyscy milczą wstrząśnięci. Wreszcie Magda dochodzi do tragicznego roku 1504. Upada Alodia. Blisko tysiąc lat chrystianizacji Nubii staje się tylko pięknym wspomnieniem. Niedobitki chrześcijan wycofują się do królestwa Aksum, do Etiopii. Ci, którzy pozostali, jeszcze przez całe dziesięciolecia będą ukradkiem palić lampki i modlić się w zasypywanej przez piaski katedrze w Pahoras…

– Nieźle, masz czwórkę na zachętę.

W rzeczywistości wpisała tłustą szóstkę. Niech się dziewczyna cieszy.

Wizytatorka sama jest historykiem. Jest nawet metodykiem nauczania. W życiu nie widziała czegoś podobnego. Ba, nigdy wcześniej nie słyszała o tych wydarzeniach. Chrześcijanie w Afryce, stawiający opór Arabom jeszcze w XVI wieku?

– Gdzie pani studiowała? – Spojrzała na Stanisławę oczyma rozszerzonymi ze zdumienia.

– Nie jestem historykiem z wykształcenia. – Przeciwnik został rozgromiony. Teraz trzeba go wdeptać w ziemię. Alchemiczka uśmiechnęła się lekko. – Pracuję tu jako lektorka francuskiego, poproszono mnie o zastępstwo na czas choroby nauczycielki przedmiotu. Daleko mi do jej wiedzy i fachowości, omawiam więc z uczennicami tylko prostsze zagadnienia.

Dzwonek. Księżniczka pobiegła do toalety. Wizytatorzy wyszli. Kobieta w garsonce co chwilę kręciła głową. Czuła się kompletnie otumaniona.

– Ale ich pani załatwiła – wyszeptała Magda.

Lektorka popatrzyła na klasę. Odpowiedziało jej spojrzenie dziewiętnastu par oczu. We wszystkich wyczytała głęboki podziw. Wiedzą, co zrobiła i jak zrobiła.

– Zapamiętajcie, moje drogie. – Uśmiechnęła się, ale jej głos stwardniał. – Urzędnicy są jak wszy. A wszy ssą krew i przenoszą różne choroby, które nas osłabiają… Dlatego takie insekty trzeba rozgniatać. Bez litości.


* * *

Dochodziło południe. Węgierski łowca wampirów spojrzał na zniszczony piec i splunął ponuro. Ujął w dłoń przecinak oraz młotek, potem zdjął pierwszą warstwę – geologiczną. Nie cały wsypany do pieca piach uległ stopieniu. Na wierzchu był sypki i dał się, choć z pewnym trudem, odgarnąć na bok. Pod nim ukazała się chropowata powierzchnia, przywodząca na myśl piaskowiec. Górne warstwy były kruche i ustępowały w miarę łatwo pod mocnymi ciosami, ale głębsze zastygły na kamień. Po kilkunastu minutach Laszlo stwierdził, że nie da sobie rady. Pod ciężkim, szarym szkłem widać było pofałdowaną powierzchnię stopionej żeliwnej płyty. Od biedy nawet dało się zauważyć, gdzie kiedyś były fajerki, ale zaspawały się na amen.

Uniósł odbity młotkiem kawałek do oczu. Szare szkliwo, w nim zatopione krople metalu… Widział już kiedyś coś takiego, na uniwersytecie w Budapeszcie, gdy z dziadkiem oglądali kolekcję meteorytów. Jeden z nich, pallasyt Brahin, wyglądał, wypisz, wymaluj, jak to gówno… Tylko był nieco bardziej zielony. Potłuc na kawałki i spylić kolekcjonerom? Hmm, nie taki głupi pomysł…

Górą się nie dało, to może bokiem? Albo wręcz od spodu? Boczne drzwiczki prowadziły do popielnika. Otworzył je i popatrzył w zadumie na zastygłe sople stopionego żeliwa. Z rusztu nie zostało wiele. Tędy też się nie przebije. A zatem srebrna moneta, a raczej jej szczątki, pozostanie na zawsze zatopiona w szklistej masie. Trudno. Trzeba zdobyć inną.

Westchnął ciężko. Przeszedł do sąsiedniego pokoju. Kawałek stali narzędziowej, stojak… Przesunął opuszką palca po czubku wiertła. Stępiło się znacznie, ale nie miało to już większego znaczenia. Prawie kończył…

Puścił w ruch wiertarkę. Nie mógł użyć pełnej mocy, ponieważ stal zanadto się nagrzewała, co groziło rozhartowaniem. Po kilku minutach borowania zrobił przerwę i dla odmiany zajął się mechanizmem spustowym.

Przez wiele godzin zastanawiał się nad sposobami odpalenia ładunku i doszedł do przykrego wniosku, że posiadanymi narzędziami nie jest w stanie wykonać prawidłowo działającego zamka karabinowego. Także łamana lufa, taka jak w dubeltówce, okazała się zbyt skomplikowana technicznie. Cóż zatem mu pozostało? Zewnętrzny zapłon kapiszonowy, stosowany powszechnie od początków osiemnastego do połowy dziewiętnastego stulecia. Samopał będzie, niestety, wyglądał potwornie archaicznie i prymitywnie, ale przecież liczy się skuteczność, a nie wygląd. Kolba też była prawie gotowa. Solidna, dębowa – odpowiednie krzesło poniewierało się w sąsiednim pokoju – laga, w której, używając przystawki do wiertarki, wyfrezował odpowiednie leże na lufę. Im cięższa broń, tym mniejszy odrzut. Odpada ryzyko połamania palców już przy pierwszym strzale… Zakończył wiercenie i zmierzył głębokość. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Osadził gotową lufę w kolbie. Nawiercił cienką dziurkę, łączącą panewkę z komorą. Do spustu użył znakomitej sprężyny. Jak ją zdobył? Wymontował z parasolki, leżącej w kuble na śmieci…

Wreszcie zakończył pracę. Odwiódł kurek, wycelował i pociągnął za spust. Mechanizm zadziałał bez zarzutu, tylko na panewce nie było jeszcze spłonki, a w lufie nie czekał ładunek. Ale broń zasadniczo była gotowa do użycia…

Stary kabel zwisający ze ściany pamięta czasy przedwojenne. Laszlo ogląda go uważnie. Istny majstersztyk ówczesnej myśli technicznej. Ołowiany płaszcz kryje w sobie tkaną z bawełny i solidnie nawoskowaną rurkę. W niej znajdują się trzy druty, każdy zawinięty w kolorowy i także nawoskowany papier. Kable i izolacja go nie interesują, choć podziwia staranność wykonania. Posługując się bagnetem, pruje ołów. Kawałki szarego metalu wrzuca do puszki po tuńczyku. Kuchnia jest zniszczona, więc uruchamia piec w pokoju. Tym razem nie musi używać magnezu, termitu ani podobnych substancji. Ołów topi się bez problemu na niewielkim ogniu.

Potem wystarczy wlać płynny metal do formy. Wystudzić pod kranem. Rozbić gips. I gotowe. A raczej prawie gotowe. Kulę należy nawiercić i wlać do środka rtęć z trzech rozbitych lekarskich termometrów. Otwór trzeba zaszpuntować. Na przykład szybkowiążącym klejem dwuskładnikowym.

Szykuje broń. Proch wyłuskany z petard, przybitka. Kula i kolejna przybitka. Kapiszony też posiada… Warto by gruchnąć sobie tak dla sprawdzenia, czy broń działa. Tylko że nie bardzo jest gdzie…

Laszlo wyrusza na Stare Miasto. Pieszo. Samochód wprawdzie został fachowo zamaskowany, ale woli, żeby sprawa ciut przyschła. A zatem trzeba brać się do roboty. Księżniczka Monika Stiepankovic zapewne jest gdzieś w pobliżu. Jak ją odnaleźć?

Wraca pamięcią do nauk dziadka. Wampiry nie czują się dobrze w pełnym słońcu, wolą dni pochmurne. Są bardzo aktywne jesienią i w zimie, wiosnę i lato najczęściej przesypiają w grobowcach. W nocy widzą równie dobrze jak w dzień. Lubią alkohol, najchętniej piją absynt. Tu jest pewien problem. Od dobrych pięćdziesięciu lat produkcja tego trunku na piołunie została zakazana. Powodem była ponoć toksyczność dekokru. Obecnie tylko Czesi robią coś podobnego w smaku, ale nietrującego… W krajach Unii istnieje podziemny rynek tego napitku, ale w Polsce? Trudno ocenić.

Posiadają często zamiłowanie do sztuki. Snują się po muzeach, teatrach, galeriach. Bywają na koncertach. Sztuka współczesna zupełnie ich nie interesuje i w zasadzie nie ma się czemu dziwić.

Część wampirów lubi chodzić do kina, ale trudno ocenić, czy Monika też. W teatrach, muzeach etc., zaspokoiwszy potrzebę doznań artystycznych, typują ofiary. Przeważnie w swoim wieku lub zbliżonym i zazwyczaj odmiennej płci. A zatem łupem wampirzycy padają zapewne licealiści lubiący się włóczyć po muzeach. Trzeba wytypować te najbardziej interesujące przybytki kultury i wziąć je pod obserwację. Przypuszczalnie odwiedza dwa – trzy dziennie. W takim tempie obskakuje wszystkie w tydzień. Trzeba wybrać z dziesięć i założyć przy nich stałe punkty obserwacyjne. To po pierwsze. Jak tego dokonać? W bardzo prosty sposób. Iść do kas i przekupić panie sprzedające bilety. Można jeszcze prościej. Znaleźć kobietę handlującą preclami z wózka, wciągnąć ją na listę płac i zaopatrzyć w telefon komórkowy oraz zdjęcie „obiektu”.

To, niestety, nie wszystko. Aby zmontować grupę „śledzi”, należałoby jakoś się z nimi dogadać oraz sprzedać im w miarę sensowną i przekonującą historyjkę. Tu będzie pewien problem, bo znajomość języków angielskiego, węgierskiego i rumuńskiego jest w Polsce zupełnie znikoma, szczególnie wśród osób starszego pokolenia…

Rumuńskiego? Eureka! Żebracy. Z nimi będzie się w stanie porozumieć. Tylko jeden drobny problem. Jak im zapłacić? W kieszeni plączą się ostatnie monety.

Gdzie jeszcze może polować wampirzyca? W grę wchodzą oczywiście także miejsca, w których gromadzi się młodzież. Na przykład na rynku przed empikiem, przy pomniku Mickiewicza.

Łowca stanął przed kościołem Mariackim i, wydobywszy z kieszeni lornetkę, zlustrował snujące się lub siedzące grupki smarkaterii. Pudło. Ale ma przeczucie, że to dobre miejsce. Ogromna liczba potencjalnych celów. Wystarczy, że z kilkoma puszkami piwa w siatce lub z garścią pełną skrętów dosiądzie się do którejś z grup. Jedyne ryzyko polega na tym, że już kilka razy wcześniej w ten sposób polowała i teraz będzie unikać tego miejsca w obawie przed rozpoznaniem, ale szansa jest spora. Stanął, opierając się o ścianę sklepu.

Po godzinie miał dosyć. Połaził po mieście i wrócił na posterunek, znowu połaził, znowu… Na Floriańskiej poeta ze sztucznym wieńcem laurowym na skroniach deklamował swoje wiersze nad czapką. Laszlo popatrzył na to ze zdumieniem. Psiamać, kulturalny naród… A sam poeta? E, za stary na to, by stać się ofiarą wampirzycy…


* * *

Druga lekcja. Inspektorzy w gabinecie dyrektora losują numer sali, w której spędzą kolejną godzinę. Do tej pory mieli pecha, na historii nie mieli się do czego przyczepić. Co wypadło? Numer osiem. Biologia w klasie maturalnej… To z tego liceum kontrwywiad wyłuskał talibańskiego speca od broni bakteriologicznej. Dyrektor załatał dziurę doktorem nauk przyrodniczych z Boliwii. A zatem zobaczymy, jak sobie Indianiec radzi…

Alchemik stosuje inną metodę niż Stanisława. Uczniów do odpytania losuje przy pomocy staromodnej loteryjki. Ma woreczek i drewniane beczułki z numerkami. Tyle tylko, że z końca sali nie widać, co wylosował. Dlatego do odpowiedzi przychodzą laureaci szkolnej olimpiady. Cała trójka wybiera się studiować biologię. Spędził już ładnych kilka godzin, udzielając im szczegółowych konsultacji przed czekającymi ich egzaminami.

Wizytatorzy milczą wstrząśnięci. Nie zauważyli drobnego szwindlu z losowaniem, są przekonani, że jak zwykle w takich przypadkach, odpytywani reprezentują jakiś tam średni poziom klasy…

Potem Alchemik przechodzi do wyjaśniania skomplikowanych problemów współczesnej genetyki. Mówi spokojnie, konkretnie, naświetla problemy możliwie wszechstronnie. Jednak w czasie gdy prowadzi lekcję, czuje na sobie wzrok tego dupka z kuratorium. Nie podoba mu się jego spojrzenie. Choć sam nie wie, dlaczego.

Ostatnia lekcja. Informatyka. Tym razem wreszcie jest się do czego przyczepić. Nauczycielka wprawdzie wykłada w sposób perfekcyjny, ale już na pierwszy rzut oka widać, że jest o wiele za młoda, by pracować w szkole. Dzwonek. Uczniowie opuszczają klasę. Wizytatorzy zostają w środku. Katarzyna wyłącza komputery.

– Ile pani ma lat? – syczy facet. – Chcielibyśmy też sprawdzić, czy ma pani uprawnienia nauczycielskie.

Patrzy na niego z totalną pogardą.

– Nie wie pan, że to niegrzecznie pytać damę o wiek?

– Jest pani za młoda, by pracować w szkolnictwie.

– Mam dwadzieścia jeden lat i nie posiadam uprawnień nauczycielskich.

– I mimo to pani tu pracuje. – Wizytatorka kiwa głową. – Czy została pani chociaż skierowana na kurs doskonalenia zawodowego?

– Nie. I nie zamierzam się doskonalić.

– Ładnie – mruczy wizytator, wyciągając z torby plik papierów. – No, tośmy ich wreszcie przyskrzynili… Pani wylatuje, a szkoła traci dotację.

– Słuchaj, głupi dupku! – Słowa są ciężkie, jak odlane z ołowiu. Inspektor baranieje. – Czy ty gazet nie czytasz? W tym liceum rozpracowałam talibańskiego speca od wirusów czarnej ospy. Wiemy, że miał wspólników. Z trudem, po trzech miesiącach ciężkiej pracy, wkręciłam się w to środowisko. I żaden gnój nie będzie mi psuł roboty, od której zależy bezpieczeństwo tego kraju! – Trzasnęła legitymacją o ławkę. – A tak właściwie, to kto, do cholery, was tu nasłał? Po co tu węszycie, chcecie ich spłoszyć czy może ostrzec?

Spojrzał na nią i to był błąd. Rysy nauczycielki tężeją momentalnie jak stal. Oczy patrzą niczym dwie lufy karabinowe. Zaraz ta mała go skopie, skuje kajdankami i odeśle do Guantanamo jako potencjalnego wspólnika aresztowanego biologa. Posiedzi kilka lat w klatce z workiem na głowie, w towarzystwie schwytanych terrorystów z al Kaidy, a nasze władze będą zadowolone, że już drugiego podejrzanego wysłały sojusznikowi w prezencie.

– E… Pani major z Warszawy?

– Nic ci do tego, skąd jestem. Spadaj stąd, pachołku, i żebym cię tu więcej nie widziała…

– Ttak jjest… – jąka się.

Dyrektor w ostatniej chwili oderwał ucho od drzwi. Rany, co za kobitka. Inspektorzy wynieśli się jak zmyci. Miny mieli nieszczególne.

Mała uroczystość z okazji pozbycia się wizytatorów. Szkoła miała nieprawdopodobne szczęście. Byli na sześciu lekcjach, w sześciu różnych klasach. W czterech przypadkach nie mieli się do czego przyczepić. W jednym zostali pognębieni. A Katarzyna przypieczętowała zwycięstwo.

– No, toście wzięli byka za rogi! – Dyrektor nalał koniaku do siedmiu kieliszków. – Pewnie nie pozbyliśmy się ich definitywnie, ale namyślą się, zanim znowu tu przylezą.

Stuknęli się nad stołem. Dziewczyny są zadowolone, ale Alchemik, choć udaje wesołość, ciągle nie może zapomnieć badawczego spojrzenia inspektora.


* * *

Laszlo, nieludzko zmęczony, wrócił do swojej kryjówki. Nie przypuszczał, że zadanie, którego się podjął, okaże się tak trudne w realizacji… Przez sześć godzin obserwował smarkaterię przy pomniku. Przemarzł na wylot, zgłodniał. Wracając do kwatery, za ostatnie parę groszy kupił sobie grzane piwo. Uratowało mu życie, a na pewno uchroniło przed zapaleniem płuc.

Otworzył drzwi i wdrapywał się po schodach na piętro. Oto i jego kryjówka… Naraz zamarł w pół kroku, widząc sączący się spod drzwi blask. Czyżby zostawił zapaloną żarówkę? Cóż, nie jest to wykluczone. Ale mało prawdopodobne. Znieruchomiał na wyłożonym płytkami podeście. Musiał zostać tutaj, w miejscu, gdzie podłoga nie skrzypi pod nogami. Wsłuchał się w ciszę. Stary budynek pełen był dziwnych dźwięków. Pod podłogami harcowały myszy, gdzieś na dolnym piętrze dokazywały młode koty. Skrzypiały framugi, wiatr łomotał kawałkiem blachy na dachu.

Wsłuchanie się w ciszę nie jest łatwe. Wymaga sporo treningu. Najważniejsze jest eliminowanie niepotrzebnych odgłosów. Laszlo opadł na kolana. Zza pazuchy wydobył nabity samopał, odbezpieczył i położył obok siebie.

Ludzie nie szanują swojego słuchu, niszczą go zupełnie bezmyślnie. On nauczył się używać uszu lepiej. Życie go zmusiło. Miał kiedyś stare, radzieckie radio. Ściszał dźwięk powoli, krok po kroku, dzień po dniu. Musiał przeprogramować zmysły, gdy ćwiczył, zawsze zamykał oczy. Ucho dostosowywało się, mózg zrozumiał, że gdy nic nie widać, trzeba użyć innych zmysłów. Po wielu tygodniach wszedł do komórki z królikami. Było ciemno, a on słyszał w mroku ich poświstywanie, szmer, tupot łapek. Stał długo w ciemności, ucząc się dalej. Policzył je wszystkie trzy razy i dopiero zapalił światło. Pomylił się o sześć…

Pół roku później nadszedł pamiętny grudzień ‘89. Drugiego dnia świąt, wieczorem, Laszlo wszedł do starej cegielni. Usłyszał w ciemności oddechy ludzi. I od razu domyślił się, że to członkowie tajnej rumuńskiej policji Securitate. Poczuł ich zapach, woń znoszonych butów, ziemi, prochu i krwi. Wczoraj na wozie, dziś pod wozem… Dawni panowie regionu zamienili się w ściganą zwierzynę. Trafił do ich kryjówki i dlatego musiał umrzeć. I nie miało dla nich znaczenia, że niedawno skończył dwanaście lat. Stali tam w ciemności z bronią w ręce, gotowi, czujni. Na tle otwartych drzwi był doskonale widoczny. Wiedział, że jeśli skoczy do tyłu, naszpikują go kulami. Nawet, jeśli zdąży schować się za futryną, pociski zabiją go przez cienkie, drewniane ściany… Zatrzasnął więc drzwi za sobą i został w środku, w ciemności. Tym razem się nie pomylił. Stąpając ostrożnie po podłodze pełnej pokruszonych cegieł, w ciągu dwóch minut zabił bezszelestnie wszystkich pięciu. Dziadek, obejrzawszy za dnia ciała, uznał, że wnuk jest wystarczająco dorosły, by zacząć go szkolić na łowcę…

A zatem do dzieła. Zacisnął powieki. Myszy i szczury, słyszał je coraz wyraźniej, skrobanie pazurków na starej rurze, świergot ptaków za oknem, tramwaj w oddali, gdzieś przy Plantach szum samochodów… Ciche skrzypnięcie drewna, jak gdyby ktoś ostrożnie zmieniał pozycję na starym, rozeschniętym krześle. Jeszcze jeden zgrzyt. Ktoś wstaje. Skrzypnięcie podłogi, krok jak skradanie się kota.

Bez trudu wyobraził sobie wygodne obuwie z mięciutkiej skóry, wykonane przez dobrego szewca na zamówienie… Człowiek za drzwiami nie mógł być policjantem, oni noszą ciężkie buciory produkowane seryjnie. Smugę światła na chwilę przeciął cień. Ktoś przeszedł i teraz znajdował się koło okna…

Laszlo się zadumał. Czy wróg jest uzbrojony? Prawdopodobnie nie. To musi być jakiś kompletny amator, fachowiec zgasiłby lampę… A może zwykły złodziej? Też nie. Włamywacz nie poruszałby się tak ostrożnie. Złodziej ze starej, odeskiej szkoły, należący do cechu, szkolony od dziecka do tego fachu? Mało prawdopodobne. Po pierwsze, skąd wziąłby się taki specjalista tu w Krakowie, po drugie, wewnątrz nie było nic, absolutnie nic cennego.

I nagle przyszła mu do głowy myśl, szalona, a jednocześnie logiczna. Wampirzyca. Wyśledziła go i przygotowała zasadzkę. Nie. One nie potrzebują światła. A, pal diabli! Poderwał się z miejsca jak sprężyna, skoczył do przodu, jednym kopniakiem otworzył podwójne drzwi.

Jasne światło żarówki oślepiło go tylko na ułamek sekundy. Zlokalizował cel i targnął za spust. Samopał szarpnął się w jego dłoni, ogłuszający huk wstrząsnął budynkiem. Z sufitu sypnął się wiekowy kurz. Zapachniało palonym prochem. Dobrze znał ten zapach, woń śmierci…

Żarówka zatańczyła pod sufitem i teraz dopiero spostrzegł swoją pomyłkę. Wypalił i trafił w portret kandydata na prezydenta miasta, nalepiony na dykcie przybitej do futryny. Mimowolnie uśmiechnął się na widok efektu. Rozpryskowa kula trafiła w okucie framugi, wywaliła całe okno, odłamki siepnęły wokoło, znacząc drewno i ściany jasnymi smugami odprysków.

Jednym ruchem odrzucił dymiącą jeszcze lufę, ale nie zdążył już sięgnąć po bagnet. Gwałtowne uderzenie miotnęło nim o ścianę.


* * *

Alchemik siadł w fotelu i ściągnął pocztę. List od dominikanów miał zakodowany załącznik. Kilka minut trwało łamanie szyfru. Wczytał się w raport i zagryzł nerwowo wargi. Delikatny wywiad przeprowadzony w osiemdziesięciu punktach skupu złota pozwolił na poznanie skali zjawiska. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wprowadzono do obiegu około dwudziestu kilogramów złotonośnego kwarcu, czyli mniej więcej dwa kilo kruszcu. Pół roku wcześniej odnotowano pojawienie się kilkudziesięciu sztabek z chińskimi oznaczeniami z połowy XIX wieku. Zdołano nabyć i zbadać dwie z nich. Nadal wykazywały radiację nieco wyższą od tła…

Jeszcze jeden załącznik. Otworzył go w Excelu. Gwizdnął cicho. Mnisi zestawili ceny złota z całego kraju. Długie, skomplikowane wykresy pokazały więcej niż można było się dowiedzieć, chodząc po kantorach, lombardach i sklepach jubilerskich. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ceny tu, w Krakowie, kształtowały się od trzech do siedmiu procent niżej niż w pozostałej części kraju. Niski kurs wynikał z ciągłego nasycania rynku kruszcem.

Rynek złota pozostaje w stanie chybotliwej równowagi. Jeśli w jakimś mieście stanie się tańsze, jubilerzy i handlarze z innych regionów je wykupują. Jeśli kurs spada drastycznie, ludzie lokujący w nim oszczędności sprzedają swoje sztabki gdzie indziej. Kurs w kraju jest w zasadzie jednolity i ewentualne lokalne anomalie szybko przestają istnieć.

Kolejny załącznik, kilka stron skomplikowanych wzorów i ich przekształceń. Alchemik badał je powoli i dokładnie. Symulacja, ile kruszcu wprowadzono do obiegu, by uzyskać tak niskie ceny… Zdumiała go fachowość i kompetencja autorów raportu. Cóż, zakon zawsze skupiał naprawdę tęgie głowy…

Wynik końcowy go zaszokował. Tu, w Krakowie, produkowano i sprzedawano dwa kilogramy sztucznego złota miesięcznie.

Trzecia część raportu uspokoiła go trochę. Analiza kursów złota z terenu całej Europy wykazała, że zaburzenia występują tylko w Krakowie. Owszem, zdarzały się gwałtowne spadki i skoki kursu, ale spowodowane były lokalnymi incydentami. Ot, na przykład, ruska mafia sprzedała gdzieś ćwierć tony, wywołując krótkotrwałą panikę na rynku, jednak wszystko szybko wracało do normy.

A zatem Bractwo Drugiej Drogi zadekowało się w Krakowie. Skąd brali rtęć do swoich doświadczeń? Nie udało się ustalić. A przecież potrzebowali jej setki litrów… Czy nadal używali krwi młodych dziewic? Zapewne tak. Mnisi, z racji pomocy świadczonej rodzinom, których członkowie uciekli do sekt religijnych, posiadali pewne fragmentaryczne dane dotyczące zaginięć. Jednak niewiele tego było. Za mało, by wyciągnąć sensowne wnioski. Próbowali powiązać fluktuacje kursu ze swoją bazą danych o kobietach, których nie udało się odnaleźć, jednak daleko im było do precyzyjnych wyników.


* * *

Laszlo doszedł do siebie niemal natychmiast. Leżał jednak z zamkniętymi oczyma i analizował sytuację. Tuż obok twarzy widział kolbę samopału, ale ładunek poszedł w okno. W powietrzu nadal pachniało palonym prochem. Gdzie podział się przeciwnik? Bo przecież ktoś tu był.

Wciągnął ostrożnie powietrze. Węch, zniszczony przez lata życia w miastach, nie był już tak dobry jak kiedyś, ale bez większego trudu uchwycił obcy zapach. Jakiś dezodorant? Może ten „Gierałt”, który widział w kiosku? Nie, to raczej coś markowego. Wróg nadal tu jest. Pewnie ogłuszony hukiem, przerażony. A zatem będzie można go dobić.

Poderwał się jednym gibkim ruchem, a raczej próbował się poderwać. Potylica zderzyła się z czymś boleśnie, i opadł na brudne deski. Uderzenie było punktowe, pewnie nadział się na koniec lufy karabinu lub pistoletu. A więc przeciwnik stoi nad nim i celuje mu w głowę. Gdzie jest? Z przodu na pewno nie. Może być po lewej lub po prawej.

Co robić w tej sytuacji? Nagły przewrót w bok. Uderzy barkiem pod kolano wroga. Ten straci równowagę, nie zdąży wypalić, runie na ziemię, a wtedy szanse się wyrównają. Tylko po której stronie stoi? To złożone pytanie. W sumie nieważne, w którą stronę uderzy. Pięćdziesiąt procent szans, że go podetnie. Po prawej. Zdecydowanie po prawej. Wprawdzie wskoczył przez drzwi, strzelił niemal na wprost, ale przecież chwilę wcześniej widział przesuwający się w szparze cień. No to do dzieła.

Odbił się od ziemi i przetoczył na wznak. Pudło. Sukinsyn stanął gdzie indziej. Bolesny kopniak w żebra i dotyk lufy na czole. Łowca spojrzał do góry. Stojący nad nim człowiek mógł mieć około stu lat. Był szczupły, w zasadzie pasowałoby do niego określenie „wyschnięty jak mumia”. To, co trzymał w ręce, bez problemu dało się zidentyfikować. Rosyjski mosin, wzór 1938… Dobry karabin, wprawdzie archaiczny, ale zapewniający niezłą siłę ognia i celność nawet niewyszkolonemu ignorantowi. Wzrok leżącego spotkał się ze spojrzeniem wroga. I wtedy Węgier zrozumiał, że wpadł po uszy. Ten człowiek na pewno nie był ignorantem.

– Uspokój się – warknął mężczyzna, opuszczając lufę. – Nie chcę cię zabić. Arminius Vamblery, przyrodnik – przedstawił się. – A ty pewnie jesteś kimś z klanu starego Mefiu… – Przeszedł płynnie na węgierski.

– To był mój dziadek – przyznał Laszlo.

– Wstawaj, nie wyleguj się na podłodze, kiedy robota czeka. – Uśmiechnął się nieznajomy.

– Czego pan, do licha, chce?

– Nasz cel jest jeden. Uchronić ludzkość przed nimi… Ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. Tropisz księżniczkę Monikę Stiepankovic. Jasne włosy, niebieskie oczy, wiek z wyglądu szesnaście lat…

– Skąd pan wie?

– Ja też podążam jej śladem – wyjaśnił. – Mam informatora w Kosowie, przekazał mi, że ktoś młody i ambitny pytał o nią… I że udał się do Polski. Trzy dni zajęło, zanim cię wyśledziłem.

– Jakim cudem…

Stuknął palcami w skroń.

– Telepatia. Wyczuwam wampiry i wyczuwam łowców.

– Ona jest moja. – Laszlo spojrzał wyzywająco. – Tropię ją od sześciu lat…

– Nie, mój drogi. Ona jest nasza. Oczywiście, nie ma znaczenia, który z nas ją zabije – dodał, widząc, jak młody się krzywi. – Zważywszy na mój wiek, lepiej żebyś zrobił to ty. Mnie po prostu brakuje już siły i szybkości. Ale pomogę ci.

– Zgoda. – Laszlo się odprężył.

– Zaś co do twoich praw wynikających z tropienia… – Arminius uśmiechnął się. – Ja szukam jej, od kiedy byłem w twoim wieku.

– Jak to!?

– Jeśli nie wierzysz, zobacz moje materiały.

Zasiedli przy stole.

Arminius wyciąga z portfela złożone wpół zdjęcie z polaroidu. Rozkłada je. Przetarło się na linii zgięcia.

– Oryginał wisi w Muzeum Narodowym w Sofii. Prawie dwa wieki temu bułgarski malarz Weszin namalował portret zatytułowany „Góralka z koszem śliwek”. W 1877 roku wojska rosyjskie na rozkaz cara Aleksandra II uderzyły na imperium tureckie, przynosząc Bułgarii niepodległość. Wraz z armią przybyli malarze. Cykle ich obrazów, przedstawiających losy wojny z poganami, są dziś prawie zapomniane. Obok scen batalistycznych, zapierających dech w piersiach rozmachem, zachował się niewielki obrazek, przedstawiający siostrę miłosierdzia opatrującą rannych.

Kolejna fotografia. To znakomite dzieło. Dziewczyna trzyma w dłoni oliwny kaganek. Światło wydobywa z mroku żołnierza rannego w głowę oraz nieliczne sprzęty. Rozjaśnia może dziesięć procent powierzchni obrazu, reszta tonie w nieprzeniknionej ciemności.

Jeden rzut oka wystarcza, by stwierdzić, że góralka ze śliwkami z pierwszego obrazu i pielęgniarka z drugiego to ta sama osoba. Na obu wizerunkach ma około szesnastu lat, choć daty ich powstania oddziela blisko połowa stulecia… I wycinek z gazety, trzecie zdjęcie, wykonane przed wojną w kosowskim mieście Mitrovica. Młoda, niezwykle utalentowana skrzypaczka odbiera kwiaty po koncercie. Kto je wręcza? Fotograf uchwycił wręczającą bukiet dziewczynę z profilu, ale trudno się pomylić…


* * *

Dwa materace, śpiwory. W nieogrzewanej ruinie bywa chłodno, więc przed snem strzelili sobie po szklaneczce rakiji z zapasów starego. Odpoczną chwilę i do roboty.

– Trudno zabić wampira – westchnął Arminius. – Pamiętam pierwszego… Teraz, po latach, sądzę, że miałem po prostu bardzo dużo szczęścia.

– Nie lubią czosnku…

– Owszem. Nie lubią, ale nie szkodzi im specjalnie… Podobnie jak światło słoneczne. Zupełnie im nie przeszkadza, choć ich oczy przystosowane są do widzenia w ciemności. Noktolopia…

– Co? – zdziwił się Laszlo.

– Są w stanie czytać gazetę przy blasku księżyca. Robiłem kiedyś sekcję wampira, badałem też oczy. Nie różniły się specjalnie od naszych. Może teraz warto by powtórzyć badania przy użyciu nowoczesnego mikroskopu?

Laszlo spojrzał z zainteresowaniem na starego.

– A wtedy…

– Wtedy miałem taki śmieszny, mały, szpitalny mikroskopik, nadający się głównie do tego, by oglądać bakterie w próbkach krwi. Dopiero kilka lat później zaczęła się moda na barwienie preparatów. I wraz z odkryciami wzrosło zainteresowanie tą gałęzią optyki. Zaraz też pojawił się lepszy sprzęt.

Łowca jednym susem wyskoczył spod koca i siadłszy okrakiem na starym, przyłożył mu ostrze bagnetu pod brodę.

– Ile ty masz lat? – syknął.

– Łatwo policzyć. – Staruszek nie przejął się zupełnie. – Gdy dorwałem w Londynie księcia Vlada, był rok 1895. A ja miałem już prawie trzydzieści lat.

W głosie starego było coś, co sprawiło, że Laszlo z miejsca uwierzył.

– Vlada Palownika, znanego jako hrabia Dracula?

– Tego samego. Zaplątałem się rok później do pensjonatu w Szwajcarii. Siedziało tam wesołe towarzystwo, przyznam, pochlałem się wtedy w trzy dupy, no i może trochę ubarwiłem swoją opowieść. A potem ten idiota Stocker napisał swoją książczynę. Nawiasem mówiąc, też ją ubarwił. Przyznam, że byłem wściekły, jak się dowiedziałem. Mógł mi coś odpalić za prawa autorskie i tak dalej. Zwłaszcza, że zrobił na niej fortunę. Ale najbardziej wkurzyło mnie, że kretyn nie zapamiętał, jak się nazywam, i w swojej wersji dał mi takie fikuśne nazwisko…

– Abraham van Helsing!


Rozdział V

Stary, żydowski cmentarz otoczony był wysokim murem. W czasie wojny cudem uniknął całkowitego zniszczenia. Po prostu hitlerowcy nie zdążyli… Od strony ulicy lepiej nie próbować – ktoś mógłby zauważyć. Do nekropolii przylega rozległe boisko szkolne. Wystarczy oprzeć drabinę i już można windować się do góry.

Laszlo usiadł okrakiem na koronie muru i podał rękę Arminiusowi. Potem wciągnął lekką, aluminiową drabinę i opuścił ją po drugiej stronie. Zeszli na ziemię.

– Po co tu przyszliśmy? – Młody rozejrzał się ciekawie wokoło.

Stare macewy, przeważnie wykonane z piaskowca. Głęboko cięte hebrajskie litery. Czas nie jest litościwy dla nagrobków. Lwy podtrzymujące drzewo życia osypują się, szczegóły bordiur zacierają…

– To jedyne miejsce w okolicy, w którym występuje pewien interesujący nas materiał – wyjaśnił Arminius.

– Żydowskie kości? – Na twarzy łowcy odmalował się niepewny uśmiech.

– Nie, dobra jakościowo glina… Zatrzymał się pośrodku alejki.

– Tu z pewnością nikt nie został pogrzebany – powiedział – więc możesz z czystym sumieniem kopać. Będę potrzebował około metra sześciennego. Nasze złoże znajduje się pod powierzchnią ziemi.

Laszlo wziął w dłoń saperkę i bez przekonania zabrał się za kucie zamarzniętej gleby. Arminius poszedł z wiadrem do pompy. No tak, kran był suchy – widocznie na czas zimy odcięli wodę, aby, zamarzając w rurach, nie rozsadziła ich… Ale obok, w betonowym zbiorniku, było jej pod dostatkiem. Trzeba tylko rozkruszyć cieniutką warstewkę lodu. Wydobytą z wykopu glinę uformował na ziemi i oblał wodą. Założył grube, gumowe rękawice i, przyklęknąwszy na złożonej gazecie, zaczął lepić. Pracował szybko.

– Co to będzie? – zainteresował się Laszlo.

– A co, do człowieka niepodobne? – Uśmiechnął się stary, mrużąc lekko oczy.

– Posąg? Nie poniesiemy go, rozleci się na kawałki… Trzeba by go najpierw dobrze wysuszyć.

– Dużo jeszcze musisz się nauczyć – stwierdził przyrodnik. – A czasu nie mamy już wiele. Słyszałeś legendy o golemie?

– Legendy! – Młody zaakcentował to słowo.

– W każdej bajce jest źdźbło prawdy. W czasie wojny ukrywałem kilku żydowskich mędrców. Kosztowało mnie to dużo strachu, ryzyko było naprawdę poważne. Naziści są gorsi od wampirów… Ale udało się. A dzięki temu zdobyłem wiedzę, której poznanie w innych okolicznościach byłoby niemożliwe.

Godzinę później zakończył pracę. Obejrzał swoje dzieło i skrzywił się w duchu.

– Brak mi trochę talentu rzeźbiarskiego – mruknął – ale na nasze potrzeby powinno wystarczyć.

– Hmm. Zakładając, że uda się ożywić to coś. – Laszlo, widząc wprawę starego łowcy, pozbył się części wątpliwości. – Skąd będziemy wiedzieli, gdzie go posłać?

– Nie musimy. – Stary uśmiechnął się krzywo. – Sam znajdzie cel.

– A jak się dowiemy, że wykonał zadanie?

– No cóż, każemy, żeby urwał jej głowę i przyniósł do nas na kwaterę.

Młody Węgier nie miał już więcej pytań.


* * *

Siedziały właśnie przy kolacji. Stanisława chwilę wcześniej spokojnie przechyliła słój nad garnkiem. Słodki sok pigwowy popłynął szeroką strugą. Potrząsnęła lekko poszatkowanymi owocami, by wydusić jeszcze kilka kropli i sięgnęła po flaszki ze śliwowicą. Cztery litry aromatycznej horyłki. Jeszcze kilka dni i będzie można ją zlać, a potem wymieszać z odzyskanym wcześniej sokiem…

– Nie mam pojęcia, skąd bierze się rtęć – powiedziała agentka. – Ale to może być trudne do ustalenia. Rynek rtęci nie istnieje. W Polsce praktycznie się jej nie wydobywa. Eksport jest ściśle reglamentowany z uwagi na toksyczność substancji. Bractwo musi mieć własną, nielegalną kopalnię lub zaopatrywać się na czarnym rynku. Czy istnieje w Polsce czarny rynek tego metalu? Trudno ocenić, brak danych…

Nagle coś walnęło w drzwi. Stanisława uniosła leniwe spojrzenie znad talerza. W pierwszej chwili pomyślała, że kopnął w nie dzieciak od sąsiadów, ale w tej sekundzie nastąpiło drugie uderzenie. Pośrodku skrzydła pojawiło się pęknięcie.

Zaraz po tym, jak kupiła mieszkanie, wymieniła drzwi. Poprzedni właściciel z niewiadomych przyczyn zadowalał się jakąś tandetą z płyty paździerzowej, obitej blachą aluminiową. A ona wstawiła sobie solidne, antywłamaniowe. Drewno, w środku dwie warstwy stali, wypełnienie z waty mineralnej, w której dodatkowo spoczywały pręty zbrojeniowe. Do tego dwa patentowe zamki i blokady z tytanu. Trzecie uderzenie. Drzwi przełamały się na pół.

Pierwsza myśl Stanisławy była zgoła idiotyczna: sprzedawca dał na nie dwadzieścia pięć lat gwarancji, będzie musiał wstawić nowe… Wyłamane skrzydło padło w tył, a w otworze pojawił się intruz.

– Cholera – wyrwało się z ust Katarzyny.

Miał dwa metry wzrostu, był potwornie szeroki w barach. Morda głupia, tępa, z kwadratową szczęką. Włosy, szare i skołtunione, opadały mu na ślepia. Musiał już wcześniej rozrabiać, bowiem na jego czole widniała blizna w kształcie litery Y. Jedną rękę miał poharataną i do Stanisławy dotarło wreszcie, że ten koleś wyważył antywłamaniowe drzwi gołymi rękami. Runęła do sąsiedniego pokoju po nagana. Katarzyna była szybsza. Wyciągnęła z torebki czeczeński rewolwer ze stali narzędziowej i wycelowała w napastnika.

– Centralne Biuro Śledcze! Jesteś aresztowany!

Kafar ruszył naprzód. Utykał silnie na jedną nogę.

– Stój, bo strzelam. Strzał ostrzegawczy! – Rąbnęła w sufit.

Kolejną kulą trafiła go w udo. Z niewiadomych przyczyn gliniarze psioczą na przepisy, które nakazują najpierw ostrzec, potem strzelać w górę, a dopiero potem do zatrzymanego. Przecież wszystkie te trzy czynności można wykonać w ciągu maksimum dwóch sekund…

Pocisk trafił w cel, zostawiając na spodniach niewielkie wgniecenie… i to był jedyny, dostrzegamy efekt. Kafar nawet nie zwolnił. Przeciwnie, odbił się do skoku. Katarzyna zrobiła unik, pakując w niego kolejne dziesięć kul. Dwa niewypały, jedną chybiła, ale siedem utkwiło w celu. Trzy razy trafiła go w głowę. Trzy czarne dziurki na twarzy. Powinien już nie żyć. Odwrócił się w jej stronę. Nieludzkie oczy, całkowicie nieruchome, jak namalowane. Gęba nie wyrażała nic. Frankenstein? Robot? Terminator? Co za diabeł… Zaparta plecami w ścianę poderwała nogi i złączonymi stopami kopnęła go w mostek. To było piękne uderzenie. Normalny człowiek w tej chwili z połamaną połową żeber robiłby salto do tyłu. A tymczasem… Poczuła, jakby uderzyła w mur. Ile drań waży, tonę? Ale zdołała odepchnąć go na środek pokoju.

Powietrze rozdarł upiorny huk. To Stasia wróciła z naganem. Ech, carska Rosja. Ci to umieli robić proch. Naboje miały po dziewięćdziesiąt lat, a odpaliły wszystkie. Koleś po każdym strzale zataczał się w tył, ale nie padał. Koniec amunicji. Alchemiczka obojętnie odrzuciła rewolwer na kanapę i płynnym ruchem wydobyła szablę z pochwy.

Monika tymczasem zaszła wroga od tyłu. Gwizdnęła w duchu, widząc w jego plecach dziury wylotowe. Ale nie zawahała się ani chwili. Przy drzwiach stała metalowa rura, noga od stolika komputerowego. Osiemdziesiąt dwa centymetry długości, grubościenna, solidna stal. Na końcu malownicze uchwyty do śrub, w sam raz stworzone do łamania kości czerepu. I co najmniej pięć kilo wagi.

To było wspaniałe uderzenie. Trafiła w potylicę, wyrwała połowę czaszki, zgruchotała kark, rozorała plecy, miażdżąc kręgosłup aż do kości krzyżowej. Przy okazji zahaczyła jakoś o jedną łopatkę, wydzierając w tym miejscu dziurę. Na koniec wykonała pchnięcie, celując w okolicę serca. Rura wyszła przodem. Uderzyła tak, aby zabić od razu.

Każda istota rozumna posiada centralny ośrodek nerwowy. Każda ma serce pompujące krew, każda wyposażona jest w inne wrażliwe narządy wewnętrzne. Nawet potwór doktora Frankensteina coś tam miał w środku. Roboty posiadają serwomechanizmy, jednostkę centralną, źródła zasilania. Idea ich działania jest zbliżona i metody walki takoż. Zombie bez kręgosłupa i kawałka głowy daleko nie zajdzie. Ba, nawet ożywiona jakimś cudem mumia po takim urazie grzecznie wróciłaby do sarkofagu. A tu guzik. Nawet się nie przewrócił.

Stasia też nie próżnowała. Zatopiła ostrze batorówki w wątrobie wroga. Stał nieruchomo, jakby oszołomiony. Wyszarpnęła szablę i uderzyła nisko, celując między nogi. Gdzieś tam powinna być tętnica udowa oraz pewne narządy, nader wrażliwe na obcinanie. Cięcie eunusze – bo tak się to nazywa – alchemiczka ma opanowane do perfekcji. Nie raz je stosowała…

Monika wyrwała rurę i uniosła ją do kolejnego ciosu. Katarzyna uporała się z nabojami, zatrzasnęła bębenek i poderwała broń do strzału. Wróg przez ułamek sekundy wahał się, wyraźnie niepewny, czy stawić im czoła. Otaczały go jak rozwścieczone kotki osaczające kundla, który nieopatrznie zapuścił się do piwnicy.

Parkiet zatrzeszczał pod jego stopami. Obcy runął w stronę okna. Monika zadała cios rurą, był już jednak za daleko. Trafiła go w piętę, miażdżąc ją, i ciężko opadła na kolana. Stasia machnęła szablą, gdy przebiegał obok. To było znakomite poziome cięcie, normalnego człowieka rozpłatałoby na pół…

A on odbił się i runął w okno. Wyłamał szyby i ramy. Spowolniło go to tylko na chwilę, ale ten moment wystarczył. Informatyczka pociągnęła za spust dwanaście razy. Znowu siedem trafień, trzy niewypały. Dwa ostatnie pociski poleciały w niebo.

Wróg spadł w dół, na ulicę. Huknęły pękające płyty chodnikowe. Dziewczyny rzuciły się do okna. Zagadkowy napastnik chwiejnie wstał na nogi i pobiegł w mrok…

Spojrzały po sobie zaskoczone.

– Co to było? – jęknęła Katarzyna.

Stanisława pochyliła się nad podłogą. Już wcześniej zauważyła, że ta istota nie krwawiła. Nigdzie nie było też śladu tkanki, choć zostawił w pokoju połowę łba… Sen? Nie, coś jednak po nim zostało…

– Jak wyglądały rany od tyłu? – zapytała Monikę.

Księżniczka zawahała się na chwilę.

– Ani krwi, ani nic – powiedziała wreszcie. – Tylko niebieskawe… – Strzeliła palcami, nie mogąc przypomnieć sobie odpowiedniego słowa.

– Błoto? – podpowiedziała Stanisława. – Glina?

– No właśnie. – Wampirzyca skinęła głową. – Kości też nie miał… Stawiało opór, jakbym cięła pryzmę torfu.

Alchemiczka przeryła opuszkami cienką warstewkę sinobłękitnego pyłu, pokrywającą parkiet. Ostrożnie dotknęła palców językiem, by posmakować nieznanej substancji. Glina…

– Golem – syknęła.

– To przecież niemożli… – zaczęła jej kuzynka.

– A wampirów nie ma i nie da się zrobić złota z ołowiu. – Księżniczka pierwsza odzyskała humor. – Ale jeśli masz lepsze wyjaśnienie…

W tym momencie na schodach zadudniły ciężkie kroki. Stanisława porwała rewolwer i zaczęła go spokojnie nabijać. Katarzyna pokręciła głową.

Wyszła na podest. Przeczucie ją nie myliło. Czterej policjanci z pistoletami w dłoniach.

– Centralne Biuro Śledcze. – Zastąpiła im drogę i pokazała legitymację.

CBŚ ma naprawdę fajne identyfikatory. Jest w nich zdjęcie właściciela, nazwa biura oraz godło państwowe. Reszta informacji na wszelki wypadek jest zakodowana. Data ważności, dziwnym trafem, też. Zatrzymali się jak wryci.

– Co tu się stało? – wykrztusił najwyższy. – Ludzie słyszeli strzały…

I co mu mądrego odpowiedzieć? Prawda odpada. Jeśli powie, że ich ekipa już zabezpiecza ślady – może chcieć to sprawdzić. A zatem należy go zniechęcić do zadawania pytań.

– To tylko ćwiczenia – powiedziała ze sztucznie radosnym uśmiechem.

Zrozumiał od razu. Dzieją się tu paskudne, ściśle tajne sprawy, w które dobry policjant nie powinien pchać nosa.

– Oczywiście, ćwiczcie dalej. – On też się uśmiechnął i razem ze swoimi ludźmi odmaszerował.

Katarzyna wróciła do mieszkania. Teraz dopiero poczuła, jak bardzo się ochłodziło. Przez wyrwane okno wiał lodowaty, zimowy wiatr. Stanęła przy parapecie i w zadumie patrzyła, jak trzej policjanci znikają między drzewami. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwiczki radiowozu. Stanisława sięgnęła po telefon, aby wezwać szklarza. Przyszedł po godzinie i zaraz zabrał się do dzieła. W tym czasie Monika wyjęła drzwi od mniejszego pokoju, wstawiła je na miejsce wejściowych. A jutro pomyśli się o czymś solidniejszym. Dopiero gdy szklarz poszedł, znalazły chwilę, by porozmawiać.

– Dlaczego to draństwo wlazło akurat do nas? – Katarzyna miała zwyczaj rozbierania każdego problemu na czynniki pierwsze.

– Ktoś mnie nie lubi. Bardzo nie lubi – powiedziała w zadumie alchemiczka. – Tylko pytanie, kto… – zafrasowała się.

– Dlaczego sądzisz, że przyszedł zabić właśnie ciebie? – Monika spojrzała na nią uważnie.

Jedno oko błękitne, drugie brązowe. Stasia nie mogła jakoś przywyknąć. Wzdrygnęła się lekko.

– Kasię wykluczamy – powiedziała. – Gdyby ktoś chciał zlikwidować ją, przyszedłby ubrany w dres Adidasa i z kałachem w ręce… Albo bombę by podłożył.

Agentka uśmiechnęła się lekko. Gdyby któryś z obalonych ministrów domyślił się jej istnienia, raczej wysłałby faceta w garniturze, uzbrojonego w pistolet z tłumikiem. Ale kuzynka ogólnie ma rację. Użycie golema… Niezwykła broń przeciw niezwykłym przeciwniczkom.

– Ja chyba nie mam wrogów – stwierdziła Monika. – A w każdym razie nie przypominam sobie…

– Dymitr nie żyje, wychodzi na to, że ja też nie mam wrogów – mruknęła Stanisława. – Ale musimy pogadać z Mistrzem Michałem. Miał wielu przyjaciół wśród żydowskich kabalistów. Może będzie wiedział, jak to draństwo powstrzymać, w razie gdyby wróciło…

– Nie jest do końca niewrażliwe na ciosy – oceniła Katarzyna. – Nie ma chyba narządów wewnętrznych, które można by uszkodzić? – Spojrzała pytająco na wampirkę.

– Chyba nie. W ranach było tylko błękitne błoto – potwierdziła. – W każdym razie rurką w nic nie trafiłam…

Katarzyna odzyskała humor.

– A zatem pistolet maszynowy z nabojami eksplodującymi. Golem nie jest w stanie zregenerować od ręki uszkodzeń. Kule przechodzą przez niego jak przez glinę… Po wpakowaniu trzydziestu pocisków powinien się rozpaść na kawałki – powiedziała.

– Taka amunicja jest chyba zakazana? – zaniepokoiła się alchemiczka.

– Owszem. Pistoletu maszynowego też raczej mi nie pożyczą… Albo lekki granatnik. Można by w ostateczności spróbować z wojskową petardą, jeśli zdołamy wcisnąć mu ją do środka.

– Musimy się poradzić Mistrza. – Stanisława sięgnęła po telefon. – Na pewno jeszcze nie śpi…


* * *

Alchemik siedział zamyślony, trawiąc to, co usłyszał. Szary, zimowy, marznący deszcz bił w szyby nad ich głowami. Na kominku wolno żarzyła się szczapa akacjowego drewna.

– Raz w życiu spotkałem człowieka, który umiał zbudować golema – powiedział wreszcie. – Tu, w Krakowie, jeszcze przed wojną.

– Kto to był? – zainteresowała się Stanisława. – Wprawdzie w latach dwudziestych mieszkałam w Warszawie, ale…

– Salomon Storm. Wielki znawca kabały, cadyk i baal-szem-tow – obdarzony mocami cudotwórca. Fascynująca postać. Nawiasem mówiąc, nie mógł uwierzyć w transmutację metali, choć własnoręcznie przeprowadzał doświadczenia z moją tynkturą… Ja z kolei nie wierzyłem, że jest w stanie zbudować golema, więc mi pokazał. Nie do końca, tylko do momentu, gdy ciało ulepione z prochu ziemi zaczynało żyć.

– To trudne? – zapytała Katarzyna.

Spojrzał jej prosto w oczy.

– Moglibyśmy wyjść na trawnik przed kamienicą i w ciągu dwudziestu minut stworzyć własnego. Dlatego rytuał powołujący go do życia jest pilnie chroniony. Widziałem to raz, ale niewiele już pamiętam. Minęło siedemdziesiąt lat.

– Każda tajemnica wcześniej czy później może wyjść na jaw – powiedziała Monika.

– Jeśli ten golem stał się niezdolny do użytku, to czy łatwo będzie zbudować nowego? – Katarzyna przywykła do konkretnych pytań i konkretnych odpowiedzi.

– Banalnie łatwo. Nasz wróg odtworzy go, gdy tylko będzie miał chwilę czasu i około dwustu kilogramów błota. Najlepsza do tego celu jest oczywiście glina…

– Ta była jakby lekko błękitnawa – zauważyła Monika.

Spojrzał z zainteresowaniem.

– Jesteś pewna?

– Tak.

Zdjął z półki opasłą monografię, przekartkował machinalnie i odstawił na miejsce.

– Glina – mruknął – występuje na naszych ziemiach w dwu odmianach. Kaolinowa i żelazista.

– Czym się różną? – zapytała agentka.

– Żelazista zawiera domieszkę żelaza, więc po wypaleniu, zarówno garnki z niej wykonane, jak i cegły przybierają różową lub czerwoną barwę. Metal, stykając się z powietrzem, ulega utlenieniu…

– A siwaki? – zaciekawiła się Stanisława.

Mistrz dostrzegł pytające spojrzenie księżniczki.

– Siwaki to naczynia barwy szarej, siwej, czasem czarnej – wyjaśnił. – Robi się je też z glin żelazistych, ale w piecach innej konstrukcji, bez dostępu tlenu. Drugi rodzaj gliny – wrócił do tematu – nie zawiera żelaza, więc po wypaleniu są białe lub jasnokremowe. Czasami jasnoszare…

– A jak uzyskać kolor niebieski?

– Przez domieszkę kobaltu – wyjaśnił. – Wtedy uzyskujemy barwy od sinej do fioletowej. Gliny z domieszką kobaltu występują w Chinach, Brazylii, Indiach, RPA… Nazywamy je kimberlitowymi.

– Od kopalni diamentów w Kimberley – natychmiast domyśliła się Stanisława.

– Owszem. W takich złożach znajduje się surowiec na pierścionki. W Polsce znam jedno miejsce, gdzie można znaleźć takie glinki.

– Tutaj? – zapytała Monika.

Kiwnął głową, ale nie odpowiedział wprost. Wstał z fotela i przeszedł się po swoim poddaszu.

– Mamy do rozwiązania dwa problemy – powiedział. – Primo, golem. Nie bardzo się znam na tym draństwie… Secundo, Bractwo Drugiej Drogi. Oba te problemy rozwiązać możemy bardzo prosto. Musimy zdobyć fachową literaturę i doczytać…

– Fachową literaturę – jęknęła Katarzyna. – Poszukamy w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego?

Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem.

– Miałem na myśli naprawdę fachową literaturę. Są książki, których strzeże się pilnie, by nigdy nie wpadły w ręce profanów. By zawarte w nich tajemnice nie stały się własnością ogółu.

– Biblioteka Watykańska? – zaproponowała Stanisława.

– Między innymi. Ale tu, w Krakowie, był bogaty zbiór takiej właśnie literatury. Kiedyś nawet z niego korzystałem.

– Czy nadal istnieje? – Monika podniosła głowę.

– Nie da się wykluczyć. To księgozbiór cadyka Salomona Storma. Kilkanaście tysięcy ksiąg, co najmniej połowa rękopiśmienna. Manuskrypty arabskie, egipskie, żydowskie, hinduskie, perskie… A wszystkie dotyczące sztuk tajemnych. – Jego oczy zasnuła mgiełka rozmarzenia.

– Może zaczniemy od ustalenia, gdzie się znajdował – zaproponowała Katarzyna. – Potem sprawdzimy, czy jest tam nadal, jeśli nie – zaczniemy szukać. Jeżeli wpadł w ręce hitlerowców, mógł zostać zniszczony lub trafić do instytutu Ahnenerbe założonego przez Himmlera. A jego archiwum szczęśliwie odnalazło się kilka lat temu w Poznaniu.

Alchemik wytrzeszczył oczy.

– Naprawdę!? – zdumiał się.

– Pisali o tym w gazetach. Zabezpieczono trzy szafy starodruków i rękopisów. Trzymają je teraz w archiwum uniwersytetu.

– Muszę się do tego dorwać. – Zatarł dłonie. – Ale księgozbiór Storma nie zmieściłby się w trzech szafach. Zresztą, gdyby trafił w ich ręce, wygraliby wojnę…

– Dobrze. – Katarzyna wróciła do przerwanego wątku. – Rozbierzmy problem warstwami. Gdzie go przeglądałeś, Mistrzu?

– Hmmm. Głupio to zabrzmi. Cadyk odrobinę mi nie ufał. Zresztą nikomu nie ufał. Zawiązał mi oczy. Potem długo łaziliśmy po Starym Mieście, żebym stracił orientację. I wreszcie weszliśmy do jakiegoś budynku, tam pozwolił mi zdjąć opaskę. Okna były starannie zasłonięte… Wyprowadził mnie tak samo.

– Do licha – wycedziła Katarzyna ze złością. – Łatwo powiedzieć: gdzieś na Starym Mieście. Tu jest kilkaset kamienic, w każdej po kilkanaście mieszkań. Te książki mogą być gdziekolwiek.

Alchemik dostojnie kiwnął głową.

– Sądzę, że to nie mogło być zwykłe mieszkanie – powiedział. – Tylko czy woluminy tam zostały? Wyobraź sobie tę sytuację. Wojna, Żydzi przeczuwają, że może ich spotkać straszny los…

– Od uchodźców z Rzeszy tego i owego mogli się dowiedzieć – zauważyła informatyczka.

– Muszą ukryć bezcenne starodruki i rękopisy. Sądzisz, że zostawiliby to w zwykłym mieszkaniu? A gdyby Niemcy, tak jak robili w innych miastach, wysiedlili całą dzielnicę, by tam zamieszkać? Jak w razie nagłej decyzji władz wywieźć kilkadziesiąt metrów sześciennych papieru?

– Co pan sugeruje?

– Gdybym ja to ukrywał, a miałbym mieszkanie, powiedzmy, pięciopokojowe, trzy pokoje zapełniłbym książkami, a potem… Potem zamurowałbym wejście i udawał, że mieszkanie jest dwupokojowe. Druga możliwość to oddzielenie części strychu fałszywą pochyłą ścianą udającą dach, ale to uznałbym za ostateczność. Jest wojna, mogą być bombardowania. Lepiej ukrywać na niższych piętrach.

– A w piwnicach?

– Trudno ocenić, ale tam jest przeważnie wilgotno. Nie wiedzieli, ile czasu upłynie, zanim skończy się okupacja. Jasne, że mogli zawinąć książki w nawoskowane gazety i pozamykać w skrzyniach, ale jeśli musieli działać szybko i dyskretnie, ten wariant odpada.

– Hmm. Pytanie jeszcze, czy nie wydobyli tego po wojnie. Nawet, jeśli wszyscy zginęli, to mogli powierzyć informacje znajomym, krewnym, mogli je zostawić gdzieś w postaci szyfru, który byliby w stanie złamać inni miłośnicy matematyki sefiriotycznej…

– To jedna z możliwości.

– Chyba muszę wybrać się do hipoteki, a potem do administracji budynków komunalnych – powiedziała z westchnieniem.

– I co chcesz zrobić? – zaciekawił się.

– Muszę przejrzeć wszystkie przedwojenne księgi wieczyste, a potem porównać dane ze stanem obecnym. Znajdę, wcześniej czy później, jego adres.

– Wspominał, że mieszkanie jest kupione na kogoś innego. On je tylko wynajmował, żeby trzymać tam bibliotekę.

– W księgach będą numery działek i powierzchnia użytkowa lokali. Pośród tych kilku, kilkunastu tysięcy mieszkań trzeba znaleźć to jedno, którego powierzchnia zmniejszyła się skokowo, powiedzmy, o jedną trzecią. Trzeba będzie też uwzględnić mieszkania, które powstały przez podział dużych przedwojennych na mniejsze.

– To brzmi bardzo poważnie.

– Owszem. Robótka będzie upojna…

– Mogą się pojawić fałszywe tropy – zauważyła Stasia. – Jeśli czynsz naliczany jest na postawie powierzchni, to każdemu chyba zależy, żeby urwać kilka metrów kwadratowych. Z kolei po wojnie, jeśli robiono tu zagęszczanie, ludzie mogli zamurowywać pokoje, aby władza nie mogła ich odnaleźć… A potem, w spokojniejszych czasach, po ich otwarciu już tego faktu nie zgłaszali…

– Do diaska.

Zamilkli.

– A gdyby podejść od drugiej strony? – zapytała księżniczka. – Może niepotrzebna nam biblioteka cadyka Storma, może wystarczy ktoś obeznany w kabale, kto nam o tym opowie i poradzi, jak się zabezpieczyć?

– Moi przyjaciele z pewnością już nie żyją. – Sędziwój podrapał się po głowie. – Ale… Może jeden został? Spotkałem go piętnaście lat temu, teraz musiałby mieć dziewięćdziesiąt. Spróbuję go odnaleźć. Jednak biblioteka bardzo by nam się przydała. Golem nie jest jedynym problemem, z którym przyszło nam się zmierzyć. Muszę ustalić pewien numer telefonu… Jutro sobota – przypomniał sobie. – To wyjątkowo kiepski dzień, żeby załatwiać sprawy z Żydami.

– Hipoteka też pewnie zamknięta – zauważyła Stasia.

– Jeszcze jedno pytanie. Przyjmijmy, że znajdziemy mieszkanie, w którym brakuje dwu pokoi. Co wtedy? – Katarzyna przekrzywiła głowę.

– Jestem durniem – mruknął. – Szyby.

– Co szyby?

– Gdyby kilka pokoi stało latami zamurowane, to szkło w ich oknach byłoby potwornie brudne.

– Poszukamy zatem, patrząc po oknach. – W jej oczach zalśniły figlarne ogniki. – A potem przystawimy drabinę.

– Część może być od podwórza – zauważyła Monika.

– A w wielu bramach są domofony…

– W podwórzu raczej nie, bo ludzie mieszkają tam okno w okno, i sąsiedzi z naprzeciwka dostrzegliby coś podejrzanego – rzuciła Stasia. – Do chrzanu. Od strony ulicy też nie.

– Chyba że od Plant – podsunęła księżniczka.

Poskrobał się po brodzie.

– Wiesz – powiedział wreszcie – z tymi oknami to był dobry pomysł, ale jednak nie do końca. Musimy opracować inną metodę.

– Piece – podsunęła agentka. – Sądzę, że na Starym Mieście dawno już zainstalowano centralne ogrzewanie. Tymczasem część mieszkania, która oficjalnie nie istnieje, nie może być oficjalnie ogrzewana. Zatem pali się tam nadal w piecach kaflowych.

– Błąd logiczny. – Pokręcił głową. – Jeśli gdzieś instaluje się ogrzewanie, to po pionach. Robotnicy wywierciliby w suficie dziurkę piętro wyżej i wleźli prosto do tajnej biblioteki. Ale powiedziałaś tu coś, co kieruje nas na zupełnie nowe tropy.

Katarzyna zastanawiała się nie dłużej niż dziesięć sekund.

– Ludzie – powiedziała wreszcie. – Do tej pory sądziliśmy, że to pomieszczenie jest zamknięte od 1939 roku, ale być może właściciel mieszkania wie o tych hipotetycznych trzech pokojach. Zainstalował tam kaloryfery, chodzi, myje okna i zmienia firanki.

– Tak. Strażnik. Depozytariusz.

– A może już dawno wywiózł bibliotekę w walizkach po kilka książek naraz? Do Ameryki lub Izraela. Albo na Kazimierz.

Alchemik trzasnął dłonią w stół.

– Jestem pełen podziwu – stwierdził ze smutkiem. – Masz główkę nie od parady…

– Takie wykształcenie – odparła, mrużąc oko. – Uczono nas przede wszystkim szukać dziur w całym i wynajdywać każdą lukę w logicznym, zdawałoby się, wywodzie…

– Wyślę maile do Izraela – powiedział spokojnie. – Poproszę, by skontaktowali mnie z jakimś miejscowym fachowcem. Biblioteka biblioteką, jeśli jej odnalezienie jest zbyt trudne albo niemożliwe, obejdziemy ten problem bokiem.

– Napiszesz do nich, co się stało?

– Nie. Jeśli to oni przysłali golema, to lepiej nie odkrywać naszych kart.

Zegar melodyjnie wybił drugą w nocy.

– Pora na nas – powiedziała Stanisława, spoglądając z niechęcią na smagane deszczem szyby.

– Na podwórzu stoi niebieski fiat. – Podał jej kluczyki. – W wolnej chwili odstawcie mi go z powrotem.


* * *

Laszlo i Arminius w zadumie patrzyli na gliniane ciało wstrząsane drgawkami. Golem, straszliwie poharatany, leżał na ceglanej podłodze. Co chwila otwierał oczy i próbował się podnieść, jednak zaraz opadał bezsilnie.

– Dziwne – cmoknął starszy łowca. – Powinien się zregenerować, ale jakoś mu nie idzie. I zadania chyba nie wykonał…

– Co robimy?

– Męczy się, trzeba dobić… Właściwie nawet nie dobić, przecież to nie żyje…

Pochylił się nad ciałem z nożykiem w dłoni i jednym pociągnięciem usunął literę alef z przedramienia stwora. Na twarzy istoty odmalowało się coś na kształt wdzięczności, po czym golem sapnął i rozsypał się w kopczyk błękitnych okruchów.

– Nie sądziłem, że cwaniara jest taka silna… Wrócił zmaltretowany, jakby zderzył się z lokomotywą.

– Skoro jego tak załatwiła, to czy my mamy choćby minimalne szansę przeżycia? – Młody poskrobał się po głowie.

Po raz pierwszy w życiu poczuł, że polowanie na wampiry niekoniecznie musi być dobrym sposobem na życie.

– Najwyżej zginiemy…

– Z golemem tak czy siak koniec – mruknął Laszlo. – Co dalej? Budujemy kolejnego?

– Nie wiem. Nie poradził sobie przecież. Raczej wykombinujemy coś innego. Wiesz, czym jest wyrzutnia kurczaków? – zapytał Arminius.

– Nie. Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem. – Pokręcił głową Węgier. – Ale sama nazwa brzmi idiotycznie.

– To urządzenie testujące szyby samolotowe w USA. Wkłada się do odpowiedniej komory martwego kurczaka i wystrzeliwuje przez specjalną dyszę z szybkością dwu machów.

– Symuluje zderzenie się samolotu z ptakiem?

– Dokładnie tak. A nam posłuży do wystrzelenia kołka. Po kolejnych fuszerkach Monika będzie bardzo ostrożna, niewielkie mamy szansę dopaść ją na otwartej przestrzeni.

– Innymi słowy, upolujemy ją, gdy na przykład będzie jechała samochodem?

– Tak. Przyładujemy z wyrzutni i przykołkujemy ją elegancko.

– Hmmm. Kołek jest twardszy od kurczaka, ale czy to aby najlepszy pomysł? Nawet, jeśli z taką szybkością uderzy, to może nie przebić kamizelki kuloodpornej…

– Masz jakiś pomysł?

– Okuć koniec kołka srebrem. Albo zastosować srebrny kołek.

– Nie mamy tyle kruszcu. Ale wiesz co? Wpadłem na pewien pomysł. Zamrozimy kołek ciekłym azotem. Będzie miał wtedy twardość stali. Dodatkowo naostrzymy go ślicznie na szlifierce… I powinno się udać.

– Hmmm. Wyrzutnia. Jak ją zbudować?

– To bardzo proste. Będziemy potrzebowali butli z gazem. Może być dowolny, na przykład dwutlenek węgla. Tylko potrzebny jest szeroki zawór, tak ze dwa całe średnicy. Damy dziesięć metrów rurki dwucalowej, potem reduktorek, dziesięć metrów półtoracalowej, dziesięć metrów jednocalowej, dziesięć metrów półcalowej, jeszcze dziesięć metrów ćwierćcalowej. Ciśnienie u wylotu powinno wynieść kilkadziesiąt atmosfer.

– I będziemy celowali z armaty długości pięćdziesięciu metrów!?

– Ależ nie. Rurki zwiniemy. Powielacz ciśnienia może być wielkości sporej beczki.

– Pierońska robota. Umiesz giąć rury?

– Szczerze powiedziawszy, liczyłem na ciebie.

– O, cholera…


* * *

Sobota. Można by sobie pospać. A figę. Telefon od Mistrza poderwał je na nogi o ósmej rano.

– Dostałem wiadomość z Izraela – powiedział spokojnie. – Pozwolono nam skorzystać z biblioteki Storma.

– Jak to? – zdumiała się Katarzyna. – Tak po prostu?

– Powiedzmy, że są mi winni pewną przysługę. – Przez telefon mogła się tylko domyślać jego uśmiechu. – Spotkajmy się za godzinę przed klasztorem Dominikanów.

Antykwariat od strony Placu Dominikańskiego miał tylko jedną, niewielką witrynę. Łatwo było go przegapić. Na wystawie leżał ciekawy zbiór książek, jednak najstarsze z nich wydrukowano w XIX wieku.

– Adres się zgadza – mruknął Alchemik, patrząc na wydobyty z kieszeni świstek.

– Właśnie otwarli. – Monika wskazała dłonią wywieszkę na starych, żelaznych drzwiach.

Pokonali kilka schodków i weszli do ciemnego wnętrza. Nieduże salki ciągnęły się amfiladą gdzieś w głąb. Aż po belkowany sufit sięgały stare, drewniane regały, uginające się pod ciężarem zakurzonych książek. Powietrze przesycone było zapachem wosku i starego papieru, nieuchwytną wonią historii…

Przy świetle jednej stuwatowej żarówki krzątał się staruszek. Na oko sądząc, miał co najmniej dziewięćdziesiąt lat. Utykał silnie na jedną nogę. Słysząc ich, odwrócił się z uprzejmym uśmiechem. Na jego śniadym czole nieco jaśniejszą linią odznaczała się blizna w kształcie dwu krzyżujących się kresek.

Czarne oczy zlustrowały ich jednym szybkim spojrzeniem, rzuconym spod krzaczastych brwi. Na wydatnym, semickim nosie trzymały się binokle, wyprodukowane grubo przed drugą wojną światową. Był niski, ale chudy, przez co wydawał się wyższy niż w rzeczywistości.

– Czym mogę służyć? – Akcent w jego głosie był ledwo wyczuwalny.

– Przybywamy jako głupcy, zanurzeni w ciemności, szukając pochodni prawdy – Alchemik wygłosił w jidysz stare powitanie kabalistów.

Na twarzy starca nie drgnął żaden mięsień.

– Nie ujrzycie światła, nim przekroczycie siódme wrota – powiedział, a potem poskrobał się po ciemieniu. – A może siódmych wrót? Nie pamiętam, czy to prawidłowy odzew – westchnął. – Ostatni raz słyszałem te słowa… No, będzie z pół wieku temu. Dostałem maila, że przyjdziecie i żeby wam pomóc. – Wskazał gestem ekran komputera.

– Jestem Michał Sędziwój z Sanoka – przedstawił się Mistrz. – A to moje uczennice: Katarzyna i Stanisława Kruszewskie oraz jej wysokość księżniczka Monika Stiepankovic.

– Izaak Apfelbaum – starzec przedstawił się z godnością.

Z kurtuazją pocałował wszystkie trzy w rękę. Trzymając dłoń Moniki, zamyślił się na moment.

– Wasza wysokość jest wampirem? – bardziej stwierdził niż zapytał, przekrzywiając zabawnie głowę.

Nie było po nim widać strachu.

– Owszem – odparła. – Jak pan się domyślił?

– My, Żydzi, żyjemy na tej planecie bardzo długo. I wiemy, że ludzie nie są tu sami… Chodźcie, mam na zapleczu mały, podręczny księgozbiór – rzekł z błyskiem w oku. – Tam sobie usiądziemy i spokojnie pogadamy, a jeśli temat was zainteresuje, to literatura fachowa będzie pod ręką.

Na końcu antykwariatu, za ostatnim regałem, w ścianę wpuszczono małe, metalowe drzwiczki. Gospodarz wyjął z kieszeni pęczek kluczy i otworzył je.

– Proszę za mną – powiedział poważnie.

Wkroczyli w ciemność. Powietrze pachniało kurzem i starym papierem. Po chwili przewodnik pstryknął przełącznikiem. Kilka słabych żarówek rozjaśniło pomieszczenie, jednak cienie nadal zalegały po kątach.

– O w mordę… – wyrwało się Katarzynie.

Stali na dnie szybu klatki schodowej. Schody pięły się do góry spiralą i nikły w mroku gdzieś pod dachem cztery kondygnacje wyżej. Do ścian przymocowano półki, na nich ciasno tłoczyły się książki. Tysiące, nie, dziesiątki tysięcy woluminów. Jedne oprawione w szare płótno, inne połyskujące złotem tłoczonych skórzanych okładek.

– Biblioteka cadyka Salomona Storma! – wyszeptał Alchemik.

Agentka zlustrowała pomieszczenie uważnym wzrokiem.

– Ta kamienica miała dwie klatki schodowe – powiedziała wreszcie. – Główna pozostała, a drugą ukryliście. Zamurowaliście wszystkie drzwi do niej prowadzące i wszystkie okna. Położyliście świeże tynki i zostawiliście tylko jedno wejście, to ze sklepu.

– W czasie wojny i ono było zamurowane.

– Jak to możliwe? – zdziwiła się Monika – Przecież ktoś musiał wiedzieć…

– Tu mieszkali tylko Żydzi – wyjaśnił staruszek. – Te schody przeznaczone były dla służby i prowadziły tylko do pięciu mieszkań. Wszyscy wiedzieli oczywiście, ale poszli do getta. Tu zamieszkali Polacy, którzy przed wojną nie bywali w tym domu, więc nie zorientowali się, że czegoś brakuje. Po wojnie wróciło tylko kilkoro naszych i jakoś nikogo nie zdziwił fakt, że teraz tego przejścia nie ma. Nie mieli już służby i nikomu nie były potrzebne kuchenne schody.

Na dnie szybu stał stolik, a wokół niego sześć krzeseł. Antykwariusz zapalił grubą, woskową świecę w lichtarzu stojącym pośrodku blatu. Płomień sprawił, że cienie zalegające w kątach ożyły. Zgasił żarówki i biblioteka pogrążyła się prawie w zupełnych ciemnościach. Goście zasiedli wygodnie.

– Co was interesuje? – zapytał.

– Ktoś zbudował golema – wyjaśnił Alchemik.

Gospodarz się uśmiechnął.

– Oczywiście, że zbudowano golema. Jak w każdym pokoleniu. Dlaczego was to niepokoi?

– Kto go zbudował? – Stanisława aż poderwała się z miejsca.

– Nie wiem, nie dopuszczono mnie do wszystkich tajemnic. Kazano mi jednak odpowiedzieć na wasze pytania. Oczywiście na te, na które będę znał odpowiedź.

– Ktoś użył golema cztery dni temu. Próbował nas zabić – zaczęła Monika.

– Niemożliwe.

– Ktoś go zbudował, wykorzystując glinę z waszego cmentarza – dodał Alchemik.

Apfelbaum milczał, zadumany.

– Jeśli macie rację – powiedział wreszcie – to muszę zawiadomić naszych. Jesteście pewni, że to był golem?

– Wpakowałyśmy w niego ze dwadzieścia kul. A zamiast krwi miałyśmy na podłodze warstewkę glinianego pyłu – wyjaśniła alchemiczka.

– Dziwne. – Antykwariusz poprawił binokle na nosie.

– Może opowie pan nam coś więcej na temat golemów? – zagadnęła Katarzyna.

Po twarzach Stanisławy i Mistrza przebiegł cień zniecierpliwienia. Jednak starzec nie dostrzegł tego. Usiadł wygodnie i zaczął wykład.

– Wedle naszych wierzeń raz na trzysta sześćdziesiąt lat Bóg pochyla się nad światem, jak kiedyś pochylił się nad Sodomą i Gomorą. Patrzy i ocenia nas, a w jego sercu wzbiera smutek i żal. Czy wiecie, jak mógł być oddalony los tych dwu miast?

– Bóg wysłał do nich Abrahama. Ten miał głosić nawrócenie i szukać sprawiedliwych. Gdyby znalazł choć jednego, Bóg zmieniłby swój wyrok – odparła księżniczka.

– Tak jest i dziś. Gdy On pochyla się nad światem, wypatruje sprawiedliwych. W każdym pokoleniu żyje trzydziestu sześciu świątobliwych Żydów. Póki żaden z nich nie zdradzi, nie przejdzie na stronę szatana, nie pogrąży się w zepsuciu, możemy czuć się bezpiecznie… Nie nadejdzie koniec świata, gdyż razem z nami, grzesznymi i pełnymi żądz, ogień gniewu dotknąłby i ich. Czasem domyślamy się, kim są, częściej ich tożsamość jest przed nami zakryta. Mówiono, że Storm był jednym z nich, a może to nieprawda… – zamyślił się.

Wszyscy milczeli, czekając, aż podejmie opowieść. Wreszcie przemówił.

– Świątobliwi nie znają się nawzajem, w większości przypadków nie podejrzewają nawet, że to oni podtrzymują istnienie świata. Rozpoznają ich jedynie Bóg i szatan. Dla tego ostatniego stają się celem szczególnie silnych ataków – wyjaśnił. – Dlatego, aby ich chronić, raz na pokolenie najznamienitsi kabaliści budują golema. Ma on bronić sprawiedliwych. On też potrafi ich rozpoznać…

– A jeśli któryś z nich umrze? – zaciekawiła się Katarzyna.

– Rodzi się nowy. Nie zabraknie ich nigdy. Przynajmniej mamy taką nadzieję…

– A więc mędrcy kabaliści zbudowali golema i przebywa on obecnie w… – zaczęła Katarzyna.

– Tak. Zawsze buduje się dwa i, poddawszy je próbom, niszczy mniej doskonałego. Dobrze wykonany jest prawie nie do rozpoznania.

– Hmm… Czyli następnym razem może zaskoczyć nas na ulicy? Nie da się go jakoś wyłuskać z tłumu?

– Ma kilka charakterystycznych cech. Nazywamy je stygmatami golema. Po nich daje się go rozpoznać. Nawet w tłumie…

– Jakie to cechy? – zapytała księżniczka.

– Stygmaty są psychiczne i fizyczne. Golem jest bezpłodny, nie odczuwa pociągu seksualnego, najczęściej ma niewykształcone narządy rodne. Czasem nie umie się wysłowić, jąka się lub mówi rzeczy niezrozumiałe. I nie czuje przynależności do rodzaju ludzkiego. Jego ciało jest doskonalsze niż ciało człowieka. Może nie spać przez wiele dni, wytrzymuje niezwykle długo bez wody i pożywienia. Można go zamurować żywcem, a on i tak przetrwa całe lata, gdyż nie potrzebuje powietrza. Ma płuca, ale służą one tylko po to, by mógł wydawać dźwięki. Gdy nie mówi, nie oddycha. Prawidłowo wykonany w zasadzie nie różni się od ludzi, można go jednak rozpoznać po tym, że ma pewne cechy szczególne. Na klatce piersiowej w okolicy serca posiada zagłębienie w kształcie misy. Na czole widnieje u niego znak w kształcie litery Y lub X. Jego lewa stopa jest odrobinę bezwładna. I jest długowieczny. Może żyć nawet sto pięćdziesiąt lat.

– Jasna cholera! – Katarzyna domyśliła się pierwsza.

Zerwała się od stołu, wywracając krzesło. Pozostali też odskoczyli do tyłu. W następnym ułamku sekundy trzymała już w ręce pistolet, a koniec lufy celował w czoło starca.

– Pociski z ołowianymi czubkami, rusz się tylko, a wpakuję w ciebie dwanaście! – krzyknęła.

Spojrzał na nią zupełnie obojętnie.

– I naprawdę sądzisz, że mnie to zabije? – Uśmiechnął się. – Przeżyłem gorsze rzeczy niż odstrzelenie głowy.

Stanisława poczuła, jakby połknęła kostkę lodu. Jej żołądek promieniował chłodem.

Wystarczy, że zdmuchnie świecę, pomyślała. W ciemności wykończy nas w kilka sekund.

– Usiądźcie – poprosił łagodnym, spokojnym głosem. – Gdybym chciał was zabić lub gdybym dostał takie polecenie, dawno byście nie żyli.

Alchemik zdecydował się pierwszy.

– Golemy można zbudować na dwa sposoby – podjął opowieść antykwariusz. – W sposób, nazwijmy to, naukowy, nadając im rozum, wdrażając do procedur logicznego myślenia, a nawet planowania przyszłości. I na sposób drugi. Mnie zbudował cadyk Salomon Storm przy współudziale wszystkich kabalistów z Krakowa oraz kilku przesiedleńców z Rzeszy. Wyposażył mnie w umysł niemal równy swojemu i nakazał strzec biblioteki. Nie posiadam mocy koniecznej do ochrony sprawiedliwych i nie jest to moim zadaniem. Można też zrobić wszystko po partacku… Tak jak Jehuda ben Becalel z czeskiej Pragi, który do tego był tak nieostrożny, że o jego doświadczeniach dowiedzieli się goje… Można to zrobić szybko, zwalić na stos kupę gliny, ulepić z niej kukłę, napisać na dłoni kilka hebrajskich liter i tchnąć w nią życie pobawione rozumu. Tak wykonany golem będzie miał wszystkie cechy prawdziwego, ale nadawać się będzie do jednorazowej akcji. Można go wysłać, by ukręcił komuś głowę, i trzeba go zniszczyć, nim nadejdzie czas szabasu.

– Dlaczego? – Monika pierwsza zadała pytanie.

– Będzie próbował dostać się do synagogi, a nie wolno mu tego uczynić, gdyż, podobnie jak ja, pozbawiony jest duszy.

– Jak to, to pan… – wykrztusiła Katarzyna.

– Duszę może dać tylko Bóg, a mnie uczyniła ręka człowieka. Jest też jeszcze jedna cecha golema. Brak wolnej woli. Mnie zakazano chodzić do synagogi, dlatego, mimo przemożnej chęci, pozostaję tutaj.

– Brak wolnej woli, czy to znaczy…? – zapytał Mistrz.

– Cadyk nakazał mi pilnować biblioteki. Więc pilnuję. I będę pilnował, póki moje istnienie nie dobiegnie końca.

– Minęło prawie siedemdziesiąt lat.

– Mój czas biegnie inaczej niż wasz. Poza tym nie zabroniono mi umilać go sobie czytaniem książek. O co jeszcze chcielibyście zapytać?

– Jak zabić golema? – W oczach agentki zapłonęła determinacja.

– To bardzo proste – wyjaśnił. – Nad tą stopą, na którą utyka, na łydce jest zgrubienie. Trafienie tam powoduje u nas śmierć przez wykrwawienie.

– Ale przecież wy nie macie krwi… – zauważyła księżniczka.

– Mamy. Ale to jedyne miejsce, gdzie przybiera ona z grubsza materialną formę istnienia. Druga metoda jest trudniejsza. Ożywia nas zaklęcie hebrajskie. – Podwinął rękaw koszuli. Na przedramieniu widniał ciąg znaków. – Jak widzicie, ostatni wyraz brzmi emet, czyli prawda, jeśli jednak zetrze się literę alef, zamienia się on w słowo mot, czyli śmierć. Usunięcie tej jednej litery wystarczy, by zamienić żywą istotę z powrotem w pył, z którego się zrodziła.

– Nie boi się pan mówić tego tak otwarcie? – zdumiała się alchemiczka.

– Przecież widzę, że mnie nie zabijecie. – Wzruszył ramionami. – Więc czego mam się obawiać?


* * *

Arminius obejrzał samopał.

– Jestem pełen podziwu – powiedział wreszcie. – Ale czy to bezpieczne?

– Dobra stal narzędziowa. Oczywiście, używając normalnego prochu trzeba się liczyć z tym, że naprężenia będą zbyt duże i struktura metalu wcześniej czy później się podda. Strzeliłem z niego jak na razie dwa razy. Raz dla sprawdzenia, czy działa, i raz…

– …do mnie. Ile jeszcze wytrzyma?

– Może pięć strzałów, może dwadzieścia… Ale wolałbym kropnąć ją jednym strzałem i zrobić nową pukawkę.

– Bardzo rozsądnie.

– Mamy jeszcze karabin – przypomniał sobie Laszlo. – Ten, którym mnie trzymałeś w szachu. Możemy go w razie czego wykorzystać.

– Nie bardzo. Kupiłem go od handlarza starociami. Komora nabojowa dawno już przewiercona, zresztą i tak nie miałem do niego amunicji. Co najwyżej lufa może się przydać…


* * *

Zakurzony wolumin oprawiony w szare płótno. Sporządzono go pod koniec osiemnastego wieku, jednak jego treść odnosi się także do wydarzeń wcześniejszych. Alchemik próbował odczytać wyblakły atrament, ale nie poradził sobie. Za słabo poznał jidysz, z kabalistami zawsze rozmawiał po hebrajsku lub aramejsku. Izaak Apfelbaum, golem, bez najmniejszego kłopotu tłumaczy zawiłości rękopisu. Nie ograniczają go ludzkie słabości, nie czuje zmęczenia, nie nuży jednostajna praca.

Bractwo Drugiej Drogi posiada w Krakowie swoich adeptów. Ci z tłumu ni ubiorem, ni zachowaniem wyróżnić się nie dają, jednakowoż gdy między sobą rzeczy czynią, w habity na kształt zakonnych świętokradczo członki swe oblekają. Niektórzy dawniej z wiarą naszą mojżeszową ich wiązali, prawdą to jednak nie było, gdyż wiary oni żadnej nie dochowują, a przez grzech sodomii i mordy popełnianie w nienawiści u żydów i chrześcijan się znajdują. O ile jednak rabini ludowi o nich powiedzieli, o tyle magistrat i rada pachołkom starościńskim ich ściganie powierzyli, uświadomienia ludu chrześcijańskiego w tym względzie zaniedbując, przeto trudy, z miasta zarazy tej kainowej wyplewienia, na nas wyłącznie spadają.

– To niewiele – mruknął Alchemik. – Mniej nawet niż ja wiem. Nie zachowały się jakieś księgi sądowe, dokumenty dotyczące tych schwytanych? Jeśli tak bardzo ich nienawidziliście, to logiczne wydaje się, że przed śmiercią wyciśnięto z nich to i owo…

Antykwariusz ruszył gdzieś na górę po schodach. Świecę zostawił na dole.

– On nie potrzebuje nawet światła – szepnęła Stanisława.

– Ja też nie. – Wzruszyła ramionami Monika.

Wrócił po chwili z kolejną zakurzoną księgą.

– To rękopis o alchemii – powiedział. – Sporządził go Mojżesz Issereles Auerbach czyli Rabbi Moses Remuch.

– Znałem go – wymamrotał Alchemik. – To był wielki człowiek…

Michał Sędziwój z Sanoka, otrzymał sekret tynktury od swego nauczyciela i mistrza Setoniusa zwanego Cosmopolitą – czytał Apfelbaum. – On też sekret natury zjawiska transmutacji pragnął poznać i mnie w niektóre arkana alchemii wprowadził, sądząc, iż mógłbym być mu pomocnym…

Przerzucił kilkanaście stron.

– Dziwnie słuchać relacji o własnych dokonaniach – mruknął Mistrz.

Bractwo Drugiej Drogi, które wedle tego, co wiemy, plugawców i rzezimieszków skupia, którzy arkana alchemii zgłębić próbują, jednak nie dla mądrości ukrytej poznania, ale by złoto zdobyć, a wraz z nim władzę nad ludźmi, której szczególnie pożądają. Pojawiwszy się w Krakowie około 1602 roku, zrazu brata Marka dominikanina porwali i srodze torturując, wiedzę jego wysondować próbowali. Odkrywcą on był sztuki, jak złoto przez dodanie niklu do srebra podobnym uczynić i sekret ten na torturach im wydał, nic więcej jednak z niego nie wydarli, przeto poranionego ciężko pod miastem ostawili, aż po trzech dniach skutkiem zadanych gwałtów zmarł. Wtedy mistrza Michała Sędziwoja dopadli i srogim go poddali sztukom, pięty mu żywym ogniem paląc.

Katarzyna spojrzała na Alchemika. Siedział zasłuchany, widać przypominając sobie dawne dzieje…

On jednak dzielnie tortury przetrzymał, a chwilę sposobną wykorzystawszy, ręką uwolnioną kata swego zdławił i z okowów oswobodzon, na wolność się wyrwał, mimo okulawienia srogiego, siedmiu członków sekty po drodze zabijając. Wrócił dnia następnego na czele przyjaciół i szturmem siedzibę łotrów wzięli, wewnątrz jednak ducha żywego już nie zastali, a jedynie garść złotych ziaren z pyłu podłóg zebrawszy, domyślać się mogli, że druga droga transmutacji istotnie odkrytą została.

– W odwecie zabili potem w ciągu kilku lat sześciu adeptów alchemii, nieomal kładąc jej kres – westchnął Michał. – Wtedy też zebrałem grupę godnych zaufania ludzi i zacząłem ich szkolić. – Skinął głową w stronę Stanisławy. – Jednak Bractwo nie dało już potem znaku życia…

– Druga droga. – Agentka spojrzała na wampirzycę. – Wspominałaś coś o oliwie i ludzkiej krwi?

– W Bizancjum było trochę alchemików – odpowiedziała. – Większość greckich, ale i trochę uchodźców z krajów arabskich, głównie z Egiptu.

– Imamowie zakazali alchemii pod karą śmierci po tym, jak alchemicy zabrali się za masowe robienie spirytusu z daktyli – wyjaśnił Mistrz.

– I właśnie ci z Egiptu zostali oskarżeni o magię i produkcję złota – dodała Monika. – Ponoć kupowali młode niewolnice, by coś robić z ich krwią. Rozbito całą szajkę i spalono ich oraz ich księgi…

– Geber wspominał mi o „Księdze Tota” – mruknął Sędziwój. – Na niej oparł się, tworząc tynkturę, ale była tam opisana też druga droga… Krew, rtęć i oliwa nie wystarczą – zwrócił się do Moniki. – Zwłaszcza, że oliwa to tylko paliwo… Dodawali jeszcze czegoś, jakieś metale, minerały.

– Jeśli to rzadkie dodatki, to może da się ich w ten sposób wyśledzić – zasugerowała Katarzyna.

– Owszem, ale nie pamiętam jakie – westchnął.

Spojrzał na golema w milczeniu siedzącego za stołem.

– Czy w tej bibliotece znajduje się „Księga Tota”?

– Niestety. – Strażnik zbiorów pokręcił przecząco głową. – Cadyk Storm tylko słyszał o niej, ale mimo wieloletnich poszukiwań nie znalazł ani jednego egzemplarza. Być może w księgozbiorze papieskim znaleźlibyście ten rękopis… A może nie ocalał ani jeden.

– Do zbiorów Biblioteki Watykańskiej nas nie dopuszczą – mruknęła Stanisława.

– Hmm. Może i znam kogoś, kto będzie potrafił streścić nam jej zawartość… – zadumał się Alchemik. – Ale nie wiem, czy skórka warta wyprawki… Znasz może koptyjski? – Spojrzał na Monikę.

– Mieszkałam kilka lat w Aleksandrii – księżniczka pokręciła głową – ale nie mówiłam w nim biegle.

– Fatalnie… Jednak chyba nie mamy innego wyjścia. Gdzieś tam – objął gestem półki – znajduje się „Księga Uchylonych Wrót” – zwrócił się do antykwariusza.

– Znajduje się – potwierdził bardzo powściągliwie.

– Musimy ją pożyczyć.

Zapadło długie, bardzo długie milczenie. Golem nie zna uczuć, litości, miłości, empatii. Utrudniałyby zadanie. Wpojono mu poczucie lojalności i pozbawiono woli w znacznym stopniu. Golem nie złamie rozkazu swego twórcy, nawet jeśli miałoby go to kosztować życie. Golem nie zna strachu. Prawie. Posiada instynkt samozachowawczy, który sprawia, że czasem może się przestraszyć. Jednak powody muszą być naprawdę poważne.

– Jesteście świadomi ryzyka? – zapytał wreszcie.

– Tak.

– Zrobię wam ksero – zadecydował. – Ale będziecie je musieli zniszczyć zaraz potem. To nie może trafić w obce ręce.

– Wiem. Nie trafi.

Zniknął w ciemnościach, a po kilku minutach wrócił z metalowym tubusem, kryjącym wewnątrz zwój pergaminu zapisany hebrajskimi literkami.

Загрузка...