Rozdział VIII

Monika leży wygodnie wyciągnięta na reniferowej skórze. Ciekawie, co za idiota wymyślił, że wampiry lubią spać w trumnach? Stocker? Nie, zaraz, kto jako pierwszy opisał w powieści wampiry? Nie pamięta. Przymyka oczy… Srebrzone bizantyjskie okucie od siodła powiesiła na wstążeczce nad łóżkiem.

Stanisława krząta się po kuchni. Zlała ze słoja wódkę, w której wymoczyły się pigwy, i miesza ją teraz z odzyskanym wcześniej syropem. Wstrząsa balonem, kosztuje, mruczy sama do siebie. Nie jest do końca zadowolona z uzyskanego efektu, a to oznacza, że wyszło jej znakomicie.

Księżniczka spogląda na okucie i popada w zadumę. Czuje przemożną chęć posiadania jeszcze jakiegoś sympatycznego drobiazgu. Czegoś, co przypomni jej dom… Przymyka oczy. W skarbczyku za antykwariatem było coś na półce. Koncentruje się. Nieduże, kremowej barwy… Kaganek? Coś w tym stylu.

– Wychodzę! – woła w głąb mieszkania.

– Tylko uważaj na siebie – dobiega ją głos przyjaciółki.

Ogląda się przez ramię. Obraz, który widzi, to nagłe spojrzenie przez dziurę w czasie. Stanisława w siedemnastowiecznej sukni uniosła szklany balon i w blasku woskowej świecy ocenia kolor nalewki. Alchemiczka przy pracy. Mniejsza o to, co robi…

Wampirzyca uśmiecha się lekko. Przepis sprzed czterech stuleci, kamienica, która stoi tu dopiero wiek, woskowa świeca kupiona dwa dni temu, gąsior, który może mieć rok lub siedemdziesiąt, nalewka, którą należy skosztować dopiero za kilka tygodni. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość – splatają się w gordyjski węzeł. I po co sobie łamać głowę, co zdarzyło się kiedy?

Nad Krakowem wiszą ciężkie, deszczowe chmury. Ochłodziło się, ale goretexowa kurtka na polarowej podpince skutecznie chroni ją przed zimnem. Nie lubi chłodu, w ciągu ostatnich lat miała aż za dużo okazji, by przemarznąć do szpiku kości. Zbyt wiele razy dreptała w przemoczonych butach, głodna, ścigana, nieludzko zmęczona. Los się odmienił.

Antykwariat jest czynny. Sprzedawca ją poznaje i bez ceregieli zaprasza gestem na zaplecze.

– Czym mogę służyć tym razem?

Omiata półki spojrzeniem. Kaganek ciągle stoi na swoim miejscu.

– Można to zobaczyć?

– Kosztuje tysiąc osiemset złotych. Proszę zwrócić uwagę, jaki ładny… Lewant, ósmy wiek naszej ery…

Kaganek został posklejany z kawałków. Kilka brakujących fragmentów uzupełniono jasnym gipsem.

– Rekonstruowany – zauważa.

– Te, które dotrwały do naszych czasów w całości, są dużo droższe…

Pokiwała głową w zadumie, a potem smukłą dłonią ujęła lampkę. Przymknęła oczy.

Był wieczór. Znad morza wiała chłodna, orzeźwiająca bryza. Księżniczka siedziała na szerokim parapecie okna. Po południu goniec przyniósł jej list, wezwanie do rezydencji biskupa. Wiedziała, dlaczego. Mieszkała w Myrze już od ośmiu lat. Przez ostatnie pięć nie postarzała się ani o rok, ciągle wyglądała na szesnaście. Rok wcześniej uduszono srebrnym łańcuchem siostrzenicę cesarza. Stare legendy, podania nagle ożyły. Na każdym targu, gdzie tylko pojawiali się sprzedawcy zwojów, można było kupić rozprawy rozmaitych „uczonych” na temat wampirów. Wcześniej czy później ktoś musiał skojarzyć.

A zatem koniec spokojnego życia w willi na brzegu morza. Trzeba uciekać, zdać się na niepewny los… Posiada kilka ładnych majątków ziemskich wokoło miasta. Gdyby miała choć tydzień czasu, mogłaby sprzedać je za niezłą sumkę. A tak, przepadło. Zza jedwabnego paska wyjęła tubus na dokumenty i wysypała jego zawartość na suknię. Klejnoty, spora garść złota, połyskującej emalii i szlachetnych kamieni. Zapinki, szpile. Przeżyje za to kilka lat. W Italii lub Armenii. Życie… Tak. Jej życie dopiero się zaczyna. Tu nie może zostać, ale przecież… Przecież cały wielki świat leży dosłownie u jej stóp! Zgarnęła kosztowności z powrotem.

Odległe stukanie do drzwi. Lekki krok na mozaikowej podłodze.

– Pani…

Oderwała wzrok od morza i zachodzącego słońca. Śliczna, śniadoskóra Alodyjka stała w drzwiach z kagankiem w dłoni. Niewolnica sąsiadów. Czasem księżniczka pożyczała ją, gdy chciała posłuchać gry na flecie. Chciała nawet odkupić, żal jej było samotnego dziecka, cierpiącego niewolę tak daleko od domu…

Ma piękny odcień skóry, szary jak piaski pustyni. Na szyi kropelki potu… Mały krzyżyk na rzemyku, wycięty z czarnego drewna. Tam na południu za Egiptem też żyją chrześcijanie. I ona jest chrześcijanką, więźniem w domu chrześcijan. Czemu Grecy nie słuchają słów biskupów? Czemu od pogan kupują swych braci, by im służyli? Dziewczynka pokłoniła się nisko.

– Pani, słyszałam w mieście, że jutro mają cię aresztować – wydyszała. – Ludzie na targu mówią, że staniesz przed sądem biskupim jako wampir… Musisz natychmiast uciekać.

Już jutro. Przez twarz księżniczki przebiegł cień. Sądziła, że ma więcej czasu. Stłumiła panikę. Jutro to jutro. Figę będą mieli, nie aresztowanie. Na rączym koniku zrobi tej nocy szmat drogi…

– A ty? – Monika spojrzała spokojnie. – Co sądzisz? Jestem winna czy niewinna? – Na wargach pojawił się smutny uśmiech.

Oczy, ciemne jak noc nad lewantyńskim wybrzeżem, zalśniły.

– Pani, ja wiem. Od dwu lat się domyślałam, widziałam cię w stajni wtedy… Ale to nie tak, jak piszą i mówią. – Przechyliła głowę, a jej oczy błysnęły inteligencją. – Przecież tyle razy byłyśmy same, a ja ciągle żyję. Nie zrobiłaś mi nic, nawet gdy coś pomyliłam.

Wiedziała i nie doniosła. Boi się, ale przyszła mnie ostrzec…

– Owszem, to nie tak, jak piszą w książkach… Przynieś mi przybory do pisania.

Dziewczyna znała jej dom, znalazła je bez trudu. Księżniczka siadła przy stole. Niewolnica stanęła przy niej z kagankiem w ręce. Szybko przycięła papirus do odpowiednich rozmiarów. Tusz nieco zgęstniał, więc popluła do miseczki i ująwszy w dłoń trzcinę, sprawnie skreśliła kilkanaście słów. Posypała kartę piaskiem i pospiesznie ucięła ze zwoju kolejną. Znowu kilkanaście słów.

– Dla ciebie. Posłuchaj mnie uważnie. To list do biskupa Pachomiosa. Wyrusza jutro o świcie statkiem do Aleksandrii. Jest mi winny przysługę. Zabierzesz się z nim jako dziewczyna do posług. Nie zna cię, więc napisałam, że jesteś córką kupca, który zmarł w podróży. Z Egiptu do Dongoli jest daleko, ale może nasi bracia w wierze pomogą ci. Drugi papier to potwierdzenie, że jesteś moją niewolnicą i jedziesz na południe na moje polecenie. Nie wiem, czy Arabowie będą to honorować, ale kto wie… Może zapewni ci choć częściową ochronę. Na pewno będziesz potrzebować pieniędzy. – Rzuciła na papiery sakiewkę z pięcioma złotymi solidarni.

Uniosła głowę i spojrzała niewolnicy w oczy. Spostrzegła łzy.

– Nie daj się złapać – powiedziała ciepło – bo w żaden sposób nie będę mogła pomóc ci…

– Pani, czym zasłużyłam…

– Nie zdradziłaś mnie. A my, Stiepankovice, wysoko cenimy lojalność. Biegnij teraz do domu, pokręć się jeszcze po willi, żeby wszystko wyglądało jak zwykle. Ale nie wolno ci iść spać. Gdy niebo się zaróżowi, spiesz do portu. Statek odbija o świcie, płynie prosto do Aleksandrii. Zanim podniosą alarm, będziesz daleko.

Kaganek wysunął się z dłoni dziewczyny i z trzaskiem rozprysł się na podłodze.

Jeden przedmiot i tyle wspomnień. Ten czy nie ten? Po tylu latach pamięć szczegółów się zatarła… Chyba inny. Ale i tak ładny.

– Drogo – mruczy.

– Jeśli pani nie może zdecydować się w tej chwili…

Przechodzą do ogólnodostępnej części sklepu. Księżniczka Monika przegląda w zadumie zwartość gablotek. Wybiera złotą szpilę do włosów, ozdobioną pięknymi, czerwonymi granatami. Prawie dwa tysiące, ale płaci bez wahania.

– Ma pani gust. – Uśmiecha się sprzedawca. – To unikat… Secesyjna, niestety, nie sygnowana.

Kiwa głową. Secesja, coś jej to mówi. Trzeba będzie doczytać. A może jednak powinna kupić kaganek? E, nie. Po co odgrzebywać stare wspomnienia?

– Mogę prosić jakieś lustro?

Sprzedawca gestem wskazuje jej kryształową taflę w złoconej, rokokowej ramie. Włosy nieźle jej już odrosły. Spina je w kok i przetyka go od razu szpilą.

– Przydałyby się jeszcze kolczyki. – Staruszek przekrzywia głowę. – Mam tu jedną parę, ale nie wiem, czy będą pasowały…

Złote kolczyki z tymi samymi kamieniami, czerwonymi jak krew, ładnie komponują się ze złocistymi włosami. Jeszcze trzysta złotych…

– Dwieście. – Sprzedawca nieoczekiwanie obniża cenę i dyskretnie patrzy na zegarek. Powinien zamknąć dziesięć minut temu. – Pięknie pani wygląda. Jak prawdziwa księżniczka…

Monika obdarza go ciepłym uśmiechem.

– Może jestem księżniczką. – Jej oczy lśnią wewnętrznym blaskiem.

Idzie do domu, co jakiś czas przeglądając się w witrynach sklepów. Wygląda szykownie. To był dobry zakup. Nieoczekiwanie przypomina sobie niewolnicę. Ciekawe, czy dotarła szczęśliwie do domu. W sumie nigdy o tym nie myślała. Przecież mogła po prostu pojechać z nią…

Stary sprzedawca zapomniał, że ma zamknąć sklep. Siedzi za biurkiem i zastanawia się, czy zagadkowa klientka faktycznie jest księżniczką.


* * *

Stanisława zlała zawartość słoja. Księżniczki nie ma w domu. Można przekazywać rodzinne sekrety zupełnie otwarcie.

– Zastosowanie śliwowicy zamiast zwykłej wódki to, oczywiście, nie wszystko – wyjaśnia spokojnie. – Trzeba dodać jeszcze kilka składników.

– Dosypiesz jeszcze czegoś?

– Oczywiście. Kardamon, odrobina cynamonu, ćwierć laski wanilii, cztery goździki i kilka kawałków litworu w cukrze. Tylko pamiętaj, żeby wszystko dobrze odcedzić, jak będziesz zlewać do butelek, bo jeszcze ktoś by się domyślił przepisu…


* * *

Arminius zaparzył mocną cejlońską herbatę. Jej niebiański zapach sprawił, że Laszlo otworzył oczy.

– Znowu mamy dzień – powiedział stary łowca. – Co powiesz na to, by przejść się po sklepach?

– Cierpię na chroniczną chorobę…

– …objawiającą się dziurami w kieszeni. Ja stawiam.

– A co konkretnie mamy kupić?

– Po pierwsze: srebro, po drugie: rtęć, po trzecie: jakiś garnitur dla ciebie. I odpowiednie dodatki: muszkę, buty.

– W jakim celu?

Stary rzucił mu gazetę, kupioną kilka minut temu w sklepiku za rogiem.

– Zobacz sam. Akademia Muzyczna daje dziś koncert. Wstęp wolny. Będą wykonywali ten sam poemat symfoniczny Ciurlionisa, który grała ta bośniacka orkiestra młodzieżowa, gdy Monika była jej członkiem.

– Sądzisz, że?

– Prawdopodobieństwo, że znajdzie się pośród wykonawców jest minimalne, ale nie da się wykluczyć. Możemy też założyć, że ją to zainteresuje i przyjedzie sobie posłuchać. W każdym razie o osiemnastej musimy być gotowi. Przygotuj formę do kul, za godzinę wychodzimy. Wrócimy z surowcem. Samopał masz sprawny?

– Oczywiście.

– Zapas prochu? Spłonki?

– Na jakieś trzy wystrzały wystarczy.

– Jeśli dobrze pójdzie, dziś ją kropniemy.

Forma z gipsu to robota na dwadzieścia minut. Położył ją na piecu, żeby dobrze wyschła. Arminius w tym czasie przygotował śniadanie. Posilili się, wypili herbatę. I byli gotowi do wyjścia. Samochód zostawili na podwórzu, pojechali autobusem. W supermarkecie budowlanym kupili lampę lutowniczą oraz kilka puszek z propan-butanem. W sklepiku z materiałami jubilerskimi granulat srebra, wreszcie zanurkowali do sklepu z modą ślubną, z którego Laszlo wynurzył się odstawiony jak stróż w Boże Ciało. Ogolony starannie i w garniturze wyglądał tak szykownie, że oglądały się za nim dziewczyny.

– Wreszcie wyglądamy jak profesjonaliści. – Stary przyrodnik też się odpowiednio ubrał. – Teraz możemy wykonywać naszą misję…

Wrócili na kwaterę i zdjęli odświętne stroje.

– A zatem… – Arminius zakrzątnął się przy piecu. – Po pierwsze, nie potrzeba nam temperatury rzędu kilku tysięcy stopni. Wystarczy tysiąc dwieście, a tyle da nam palniczek gazowy. Po drugie, co za bezsens grzać metal w blaszanej puszce? Użyjemy porcelanowego tygla. Wytrzyma półtora tysiąca stopni, a tyle nawet nie jest nam potrzebne…

Bez problemu w kilkanaście minut stopił kruszec i wlał w formy. Poczekał, aż odlew wystygnie. W tym czasie stłukł dziesięć termometrów i zgromadził rtęć w małym słoiczku. Laszlo milczał wstrząśnięty, podziwiając precyzję łowcy.

– Nie można schłodzić wodą? – Wskazał na formy.

– Metal mógłby popękać.

Wreszcie wyjął kule i zakręcił w imadle. Szybko wywiercił w nich dziury.

– Jak zabezpieczyłeś, żeby rtęć się nie wylewała? – zapytał przyrodnik.

– Klejem dwuskładnikowym… – wykrztusił młody.

– Tak myślałem. – Pokręcił głową, a na jego twarzy odmalowało się politowanie. – Energia poszła głównie do tyłu, zamiast do przodu i na boki. Przy uderzeniu o przeszkodę wywaliło dekiel…

– To jak to zrobić? – obraził się Laszlo.

Arminius wyjął niedużą lutownicę. Do otworów wlał rtęć i zręcznie zalutował.

– No, i teraz to jest konkret – mruknął. – Jak jesteśmy z czasem?

– Szesnasta.

– Nabij spluwę i będziemy się zbierać. Zajrzymy jeszcze do empiku.


* * *

Stanisława odłożyła gazetę na biurko. Popatrzyła na swoje uczennice. Jej wzrok mógł przyprawić o zawał.

– Naprawdę nie wiecie, kto to był Ciurlionis? – Była zaskoczona.

Odpowiedziało jej przerażone spojrzenie dwudziestu par oczu. Tylko Monika uśmiechnęła się skromnie.

– Nasza cywilizacja umiera – zawyrokowała nauczycielka. – Hańba! – huknęła, a potem pogrążyła się w gorzkiej zadumie. Uczennice siedziały wstrząśnięte i milczały.

Wigilia 1904 roku, uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych zwalili się niemal w komplecie do pracowni na poddaszu, domu przy Żurawiej… Przyszła odrobinę spóźniona: nie mogła złapać dorożki. Dwadzieścia stopni mrozu, skostniała. Wdrapała się po długachnych, wąskich, drewnianych schodach i zapukała do drzwi. Otworzył jej Pawliszak, młody malarz, wtedy już naznaczony piętnem nieustannego cierpienia. Gruźlica kości toczyła go powoli, ale nieubłaganie. Za rok zginie zastrzelony w kawiarni przez tego łajdaka Ksawerego Dunikowskiego. Ale dziś jest bal… Konstantinas właśnie wyjmował wewnętrzne drzwi, które miały służyć za stół. Wiktuały czekały w wiklinowych koszach. Jakaś dziewczyna rozpalała samowar. Większość przybyłych otoczyła jednak blaszany piecyk. Grzali dłonie. Któryś z braci kompozytora wyjął z walizki haftowany litewski obrus.

Szmer rozmowy. Oderwana nagle od swoich wspomnień, spojrzała na klasę zupełnie dzikim wzrokiem. A potem wyszła, trzaskając drzwiami. Teraz naprawdę się przestraszyły. Może trzeba iść na koncert? Pani profesor ma dobry gust, jeśli ona twierdzi, że dobre… Tak, trzeba iść.


* * *

Księżniczka okręciła się przed lustrem. Czarna, aksamitna sukienka, włosy spięte w kok, przetknięte szpilą z granatami. Kolczyki w uszach. Leciutko zadarty nosek, mocno zarysowane kości policzkowe, delikatnie wykrojone wargi, długie rzęsy i grube brwi. Dawno nie wyglądała tak uroczo i jednocześnie szykownie. Jeden tylko element psuje odrobinę doskonałość jej urody. Jedno oko ma błękitne jak niebo nad Szwecją w pogodny, letni dzień, drugie ciemnobrązowe, prawie czarne, przywodzi na myśl noce w krajach Lewantu…

– Zaraz wychodzimy. – Stanisława pojawia się obok.

W siedemnastowiecznej sukni byłoby jej do twarzy, ale nie lubi aż tak rzucać się w oczy. Długa, jasnobrązowa spódnica i biała, haftowana, ukraińska bluzka, a do tego bordowa kamizelka z cieniutkiej skóry będą bardziej na miejscu. Nie nosi biżuterii. Srebrny krzyżyk z pięcioma rubinami na stalowym łańcuszku wystarczy.

– Idźcie. – Głos Katarzyny dobiegający z ubikacji jest trochę zduszony. – Ja nie dam rady.

– A nie mówiłam? – Jej kuzynka lubi pozrzędzić. – Dobra, będziemy z powrotem za jakieś dwie godziny. Węgiel jest w apteczce, a śliwowica w lodówce.

Wychodzą w ciemność, w wilgotne, chłodne objęcia zimowego wieczoru. Stasia dalej zrzędzi.

– Kaszanki jej się zachciało – parska. – No i zerwał się żołądek z kotwicy.

– Nie lubisz kaszanki? – dziwi się księżniczka.

– Nie znoszę. Gdy byłam mała, nikt tego świństwa do ust nie brał. Robili ją, i owszem, ale to było pożywienie dla psów… Nawet ktoś kiedyś powiedział: „że się tego Polakom jeść nie godzi, boby nam psi nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich potrawa”. Jan Chryzostom Pasek zdaje się…

– A ja zjadłam pół talerza i dobrze się czuję. – Księżniczka uśmiechnęła się lekko.

Alchemiczka nie znalazła żadnej ciętej repliki, więc zmilczała. Na Plantach było dość paskudnie, pod naporem ostrego wiatru drzewa szumiały złowrogo, niebawem jednak obie dziewczyny znalazły się koło budynku Akademii. Jasno oświetlony hol wabił obietnicą ciepła i bezpieczeństwa…


* * *

Weszli do budynku Akademii Muzycznej i zatrzymali się nieco zdezorientowani. Takich tłumów się nie spodziewali. Kupa ludzi w garniturach, kilkoro we frakach. Arminius otrząsnął się pierwszy.

– Gdzieś tu musi być szatnia…

Powiesili płaszcze, pobrali numerki. Weszli do sali koncertowej i usiedli sobie skromnie z tyłu. Tu, w rogu mieli dobry widok i na widownię, i na podium.

– Jak myślisz, przyjdzie czy nie przyjdzie? – Laszlo pomacał przez skórę kolbę samopału spoczywającego w aktówce.

– Jeżeli nie przyjdzie, to sobie przynajmniej koncertu posłuchamy. – Uśmiechnął się stary. – I mile spędzimy czas. Przyjdzie, czuję ją.

Znajome mrowienie nasiliło się. Sala się wypełniała. Mężczyźni, elegancko ubrane kobiety, garść studentów i studentek, kilka licealistek, przejętych atmosferą, siedzących poważnie w kącie.

– Jest nasza zguba – mruknął przyrodnik.

Laszlo spojrzał i pierwszy raz w życiu zobaczył wampira. Śliczne, młodziutkie, złotowłose cielątko… No, nie takie młodziutkie. Jeśli wierzyć fotografiom, od dobrych dwu stuleci ciągle ma szesnaście lat. Podeszła do koleżanek, a te aż rozdziawiły buzie ze zdumienia.

– Rany, ale pięknie wyglądasz – wykrztusiła Gosia. – Jak… – przypomniała sobie słowa Alchemika. – Jak księżniczka.

Monika uśmiechnęła się skromnie i usiadła obok nich. Stanisława zajęła miejsce rząd dalej. Laszlo po raz dziesiąty zajrzał do torby. Samopał lśnił ponuro sinobłękitną barwą najlepszej stali narzędziowej.

– Uspokój się, bo spudłujesz. – Stary łowca ścisnął go za ramię. – Nerwy trzymaj na wodzy.

– Kropnę ją tutaj – zaproponował. – Narobię huku, rozwalę na kawałki, wybuchnie panika, nikt nas nie zatrzyma.

– Idiota.

Na salę weszli muzycy, wspaniały poemat symfoniczny „W lesie” genialnego kompozytora wstrząsnął murami Akademii. Księżniczka trwała zasłuchana, gdy nieoczekiwanie poczuła dziwny ciężar w żołądku.

Z trudem dotrwała do końca i wyleciała z sali jak oparzona. Znalazła toaletę i zaryglowała się w kabinie. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak się struła. Odetchnęła kilka razy głęboko. I znowu ją złapało. Istny katar kiszek… Zadzwonił telefon komórkowy. Odebrała.

– Halo? – jęknęła.

– Gdzie jesteś? – zapytała alchemiczka.

– W ubikacji…

– A nie mówiłam? Cholera, zachciało się wam świństwami objadać. Czekam przy szatni.

Monika wyłoniła się z toalety blada i roztrzęsiona. Miała dreszcze i ból głowy, o brzuchu nie wspominając. Przyjaciółka na jej widok załamała ręce.

– Chodźmy do domu – zarządziła. – A po drodze kupimy coś w sam raz na takie kłopoty…

Podała jej polar, a widząc, że mała trzęsie się z zimna, narzuciła na nią jeszcze swoją kurtkę. Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Po drodze skręciły do monopolowego przy Floriańskiej. W domu Stanisława zaaplikowała kuzynce i księżniczce po setce orzechówki. Upiorny trunek, ale szybko postawił obie na nogi… Ona też spróbowała, ale nie była zachwycona. Partacze. Żeby zrobić naprawdę leczniczą wódkę, trzeba dać więcej orzechów i muszą być jeszcze zielone… A zresztą, pal diabli. Ważne, że pomogło.


* * *

Obaj Węgrzy wyszli chyłkiem z sali, odebrali płaszcze i zaczaili się przy wejściu. Strumień ludzi, najpierw gęsty, szybko zaczął rzednąć.

– Gdzie ona jest? – Laszlo ze zdenerwowania zaczął się jąkać.

– Nie wiem. Może poszła do toalety? Czekajmy, to jedyne wyjście z budynku.

Ludzie przestali wychodzić. Arminius popatrzył na zegarek i zaklął.

– Koncert skończył się dwadzieścia cztery minuty temu – powiedział.

– Wygląda na to, że wszyscy wyszli – burknął Laszlo. – W każdym razie dziewczyny, z którymi siedziała, dawno już sobie poszły.

– Hmm. Jeśli ja ją wyczułem, to może ona mnie też – zadumał się stary łowca. – Do diaska. Zwiała.

– Zdążyła przed nami?

– Niekoniecznie. Mogła się zadekować w jakimś zakamarku i zamienić w nietoperza. A potem wyleciała pierwszym z brzegu lufcikiem. Diabli nadali… Idziemy.

– Zwróciłeś uwagę? – zapytał stary. – Przyszła, przywitała się z koleżankami i usiadła obok nich.

Laszlo przymknął oczy i, przypomniawszy sobie, kiwnął głową.

– Przy nich nie było żadnego chłopaka i żaden nie próbował ich zagadywać. Na sali nie było ani jednego w ich wieku. Niewykluczone, że przyszły tam na wycieczkę ze szkoły. Albo organizowaną przez ich szkołę. Skoro żaden chłopak nie wybrał się zobaczyć, jak też jego koleżanki wyglądają w wieczorowych kreacjach, może to oznaczać…

– …że jest to szkoła żeńska. A do tego chyba prywatna.

– A ona tam uczęszcza.

– Właśnie, mój drogi. Ile może być prywatnych szkół żeńskich w Krakowie?

– Pewnie nie więcej niż kilka. Tu, chyba jak i u nas, było tylko szkolnictwo państwowe i koedukacyjne zarazem. Prywatne dopiero się odradza…

– Tak też i ja myślę…

Dotarli na kwaterę. Arminius przyniósł z kuchni książkę telefoniczną i słownik polsko-węgierski.

– Hmmm. Jest. Liceum Żeńskie Sióstr Prezentek.

– Nie wyglądały na uczennice szkoły przyzakonnej – zaprotestował młody. – Zbyt frywolnie ubrane, zbyt swobodnie się zachowywały.

– Masz rację… W takim razie zostaje nam tylko ta jedna szkoła. – Zakreślił adres długopisem. – Zajmiemy się tym jutro.

Zatarł z radości długie, cienkie palce.


* * *

Dochodziła czwarta. Nocny strażnik uchylił drzwi sali egipskiej. Kropka laserowego celownika zatańczyła po pomieszczeniu. Pusto. Cicho. Martwo. Ma szczęście, komisja oczyściła go z zarzutów. Niczego nie zaniedbał. Z dyrektorem pomówił otwarcie. Opowiedział mu, co widział. Szef zna go od ośmiu lat. Uwierzył we wszystko. On też od dawna miał pewne podejrzenia co do mumii kapłana. Dlatego od razu wezwał fachowca z osikowym kołkiem.

Tylko czy to wystarczy? Strażnik nie był pewien, dlatego zdecydował się, wbrew regulaminowi, założyć dodatkowe zabezpieczenie. W drzwiach sali leży solidny radziecki potrzask na niedźwiedzie. Dwa stalowe półkola, najeżone kolcami, czekają na jeden nieostrożny krok. Gdyby kapłan znowu się obudził, z urwaną nogą daleko nie zajdzie…


* * *

O siódmej rano zaparkowali samochód opodal szkoły, tak, aby mieć dobry widok na wejście do budynku, a jednocześnie, żeby nie wzbudzić zaniepokojenia pracowników.

– Ładnie tu. – Laszlo rozejrzał się po okolicy.

Stare kamienice, nieco już zniszczone przez czas i dziesięciolecia zaniedbania, drzewa, mokre po całonocnej ulewie, sterczące nagimi konarami w szare niebo. A jednak to sympatyczny zakątek, wystarczy wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał wiosną lub latem. Dla Węgra piękny jest z innego powodu. Tu spełnią się jego marzenia, tu przeżyje inicjację i stanie się prawdziwym łowcą wampirów.

Przymknął oczy. A może… Może gdy kropnie Monikę, powinien wyryć na kolbie samopału kreskę? Jak traper z westernu, jeden karb za każdego złodzieja bydła? Uniósł do oczu lornetkę. Pierwsze uczennice zaczynają się schodzić do szkoły. Jest i cielaczek…

– Dziabniemy ją?

– Nie. Nie teraz. – Arminius pokręcił głową. – Poczekamy, aż wyjdzie ze szkoły, pojedziemy za nią i poszukamy dogodnej okazji. Cierpliwości… Już nam nie ucieknie.

– Czemu nie tutaj?

– To proste. Jeśli przypadkiem sfuszerujemy zamach, to nie domyśli się, że śledziliśmy ją spod szkoły. I będziemy mogli powtórzyć ten manewr.

– Chyba nie ma ryzyka.

– Chyba nie. Ale zawsze trzeba zostawić sobie furtkę. Nie palić mostów. Wtedy, w razie czego, można przypuścić kolejny atak z pozycji, które są już opanowane…


* * *

Do dzwonka na lekcję zostały może cztery minuty. Księżniczka weszła do klasy i jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce w swojej ławce. Gosia spojrzała na nią. Monika wytrzymała jej spojrzenie, uśmiechając się leciutko.

Jej koleżanka wyglądała na nieco zaskoczoną. Faktycznie wczoraj wampirzyca wyglądała porażająco. A dziś znowu zupełnie normalnie. Rozpuściła włosy, wypięła z uszu kolczyki, założyła jeansowe spodnie. Wszystko, co podkreślało jej nieziemską urodę, znikło.

– Zastanawiałyśmy się tak wczoraj po koncercie – odezwała się Magda – czy ty przypadkiem naprawdę nie jesteś księżniczką. Sprawdziłyśmy, w czasach, gdy Bośnia była niepodległym państwem, Stiepankovice…

Ich koleżanka uśmiechnęła się leciutko.

– Wybaczcie, ale ród książęcy Stiepankoviców wymarł w XV wieku.

– Może boczna linia? – jęknęła Gosia.

Nie przesłyszała się. One tak na to liczą. One chcą, żeby okazała się księżniczką. Nie wiadomo po co… Ale chyba się domyśla. W szarym, zwyczajnym życiu byłoby to jak promyk światła.

– O rany – westchnęła. – Ubzdurałyście coś sobie. U nas na Bałkanach to nazwisko popularne jak u was, na przykład, Malinowski.

– Ale wyglądasz jak księżniczka – szepnęła Gosia, przygryzając koniec warkocza.

– Nie żartujcie. Za dużo bajek się naczytałyście… Zakodowały wam się niebieskie oczy i jasne włosy, do tego pewnie smok, zamek i kwiatek w ręce… Nie mam pałacu, smoka, diademu, rycerzy.

– Nie przyzna się – mruknęła Gosia.

– Ale jakbyś kiedyś potrzebowała dam dworu, to pamiętaj o nas… – Magda puściła oko.

– Co!?

– Widać po tobie, że jesteś, jak to się u nas mówi, ulepiona z innej gliny. Jest coś, co łączy waszą trójkę: ciebie, panią Stanisławę i tego nowego biologa, Michała.

– To znaczy? – Przechyliła głowę.

– Nie rozumiemy was. Po nich widać, że tylko się bawią. Muszą mieć forsy jak lodu, ale uczą w szkole, bo w jakiś sposób to lubią. Jak gdyby zaspokajali w ten sposób potrzebę serca…

– A ja?

– Nie wiemy. Ale też do nas nie pasujesz. Chodzisz tu jakby od niechcenia. My zdobywamy wykształcenie, żeby mieć papierek i dostać się na studia. A ty… ty wyglądasz, jakbyś bywała tu dla rozrywki. Słuchasz poleceń, ale od niechcenia. Nie boisz się nikogo: ani dyrektora, ani fizyczki, nawet pani Stanisławy…

– Bo tak naprawdę nie zależy ci na ocenach – weszła jej w słowo Gosia. – Jesteś wolna. My walczymy, żeby wypaść jak najlepiej, a tobie to niepotrzebne, ty już coś osiągnęłaś. Dlatego sądzimy, że pisana jest ci inna przyszłość…

Zamyśliła się głęboko.

– Zawsze w życiu spadasz na cztery łapy – dodała Magda. – Bo po prostu takie jest twoje przeznaczenie.

Milczała długo. Tak długo, iż prawie straciły nadzieję na odpowiedź.

– Rzeczywiście byłam i na wozie, i pod wozem. I nie mylicie się. Lubię chodzić do szkoły, bo w przeciwieństwie do was nie boję się nauczycieli. I rzeczywiście nie przejmuję się ocenami. Są w życiu rzeczy ważniejsze niż trója ze sprawdzianu. Za kilka lat nie będziecie nawet pamiętały, jakie oceny dostaniecie z dzisiejszej klasówki. A co do strachu, wybaczcie… Trzy miesiące temu w ostatniej chwili wasi żołnierze uratowali mnie z rąk kilku gniewnych albańskich starców, którzy planowali udusić mnie łańcuchem. Chyba do końca życia nie spotkam nauczyciela, którego bym się mogła przestraszyć. Bo co on mi może zrobić? Przecież mnie nie zabije… – Nagle przypomniała sobie Siekluckiego i dreszcz przebiegł jej po plecach. – Zaś co do przeznaczenia. – Tu uśmiechnęła się szeroko. – Miałam w życiu dużo szczęścia i kilka razy udało mi się przeżyć tylko cudem… Ale spadać na cztery łapy po prostu się nauczyłam. Macie rację co do jednego.

Spojrzała na nie i uśmiechnęła się ciepło.

– Faktycznie płynie we mnie błękitna krew. Ale niech to zostanie między nami.

Kiwnęły przejęte głowami, wdzięczne za dopuszczenie do sekretu.


* * *

Wyszły ze szkoły. W powietrzu skąpo wirowały kropelki deszczu. Ochłodziło się znacznie. Stanisława zapięła szczelniej polar, Katarzyna postawiła kołnierz kożuszka.

– Przejdę się do biblioteki na orientalistyce – powiedziała alchemiczka. – Macie ochotę się ze mną przespacerować?

Katarzyna wytrzeszczyła oczy.

– Po co?

– Poczytać książki – wyjaśniła jej kuzynka z błyskiem w oku. – Jak to w bibliotece… Sprawdzę tę asyryjską księgę „Wrota pieca”, może akurat będą mieli?

– Wrócę do domu i przygotuję obiad – mruknęła informatyczka.

– Ja też wybiorę się do biblioteki. – Monika uśmiechnęła się lekko. – Może znajdę utwory Szoty Rustawelego? Nie czytałam „Witezia” od dobrych stu pięćdziesięciu lat…

Ruszyły w drogę. Katarzyna pomaszerowała w drugą stronę, nucąc pod nosem motywy z Partity c-moll Bacha.

– Jak dotąd Bractwo Drugiej Drogi nie objawiło się ponownie – powiedziała w zadumie alchemiczka.

– Może to dobrze? Znaczy, że sparzyli się w starciu z Alchemikiem, a teraz przestrzegają pilnie zasad konspiracji i nie planują konfrontacji…

– Nie da się wykluczyć… Ale jeśli do pokoju wpadnie szerszeń, wolę wiedzieć, w którym jest miejscu. Czuję, że są gdzieś w mieście.

Zatopione w rozmowie, nie zauważyły, że w ślad za nimi wolno jedzie czerwone audi na dyplomatycznych numerach archipelagu wysp Tuvalu. Laszlo prowadził ostrożnie, utrzymując spory dystans. Samopał leżał na kolanach siedzącego obok Arminiusa. Spłonka na panewce, kurek naciągnięty. Do lufy wsypali miarkę prochu, srebrna kula, przybitka… Parę razy hamował i zatrzymywał się na chwilę, ale ciągle był zbyt daleko, by zaryzykować strzał.

– Ona? – zapytał nauczyciela po raz czwarty.

– Ona – potwierdził.

– A ta druga, co z nią?

– A bo ja wiem? Nauczycielka z tej jej szkoły. Normalna chyba. Wyczuwam tylko jednego wampira. Sprawdzimy później.

Monika i Stanisława zatrzymały się przed wejściem. Węgier spokojnie spuścił szybę i ująwszy samopał, złożył się do strzału. Wokoło snuło się trochę ludzi. Bez znaczenia. Gruchnie jak z armaty, dziewczynę rozerwie na kawałki, wybuchnie panika. Nikt go nie zatrzyma, mało kto w ogóle skojarzy, skąd padł strzał. W USA musiałby się liczyć z koniecznością wymiany ognia, ale w tym kraju studentom nie wolno posiadać broni…

Odległość była, niestety, spora, ale jasna kurtka dziewczyny stanowiła dobry cel. Muszka, szczerbinka, powinien przy odrobinie szczęścia trafić ją między łopatki.

– No to ognia – mruknął stary łowca.

Spokojnym, miarowym ruchem, tak jak go dziadek nauczył, ściągnął spust. Strzeliła spłonka i zasyczał proch na panewce. Huknął strzał. I w tej samej chwili coś na ułamek sekundy zasłoniło cel. Laszlo gwałtownie wdusił pedał gazu i po chwili znikał już w perspektywie uliczki. Pierdut – tylna szyba rozprysła się w drobny mak. Brzdęk – zadzwoniły blachy bagażnika. Coś z gwizdem przemknęło tuż koło jego głowy i rozwaliło przednią szybę. Kto, u diabła, do niego strzela? Arminius klął po węgiersku i niemiecku, kryjąc się za siedzeniem. Łubudu! – coś rozerwało zagłówek, obsypując ich sieczką strzępków gąbki.

– Kto do nas wali!?

– Nie wiem – jęknął stary.

Nie miał czasu ani możliwości, by sprawdzić, Laszlo zatrzymał się w wąskiej uliczce nieopodal Kleparza. Tak podziurawionym samochodem daleko się nie zajedzie, zwinie ich pierwszy napotkany patrol drogówki. I nie będą patrzeć na proporczyk ani dyplomatyczne numery. A zatem wóz trzeba porzucić. Samopał z rozgrzaną luft leżał na gumowym dywaniku. Laszlo zawinął broń w szmatę i wsadził do ortalionowej torby. Wysiedli. Arminius przez chwilę szarpał się, usiłując, nie wiadomo po co, zatrzasnąć drzwiczki, ale młody pociągnął go za ramię.

Dwa strzały z pistoletu gazowego pod nogi, z pozdrowieniami dla piesków tropiących, i ruszyli przed siebie. Bazar, a niedaleko niego przystanek. Zajęli miejsca w tramwaju i gdy ten ze zgrzytem ruszył naprzód, zaczęli analizować sytuację.

– Co poszło nie tak? – zadumał się Laszlo.

– W ostatniej chwili między ciebie a cel wlazła Murzynka z teczką… Dobrze, że trafiłeś w aktówkę, i dobrze, że była wypchana czymś twardym, bo miałbyś kobietę na sumieniu.

– Nie zasłoniła jej celowo?

– Nie. Chyba nie. Ale dziwi mnie jedno. Padły na ziemię obie, wampirzyca i ta nauczycielka.

– Nie rozumiem?

– Proch syknął na panewce. Usłyszały to i obie jednocześnie odruchowo padły. Mogłeś tego nie zauważyć, bo w tym momencie gruchnął strzał, a cel już zasłaniała ta czarna…

– Znają ten dźwięk? Syk prochu?

– Tak mi się wydaje. Teraz pytanie skąd. Wampirzyca wiadomo – była na wojnie. I to w epoce, gdy w tamtych stronach skałkówki nie były czymś nadzwyczajnym, ale pani nauczycielka…?

– Dwie wampirzyce?

– Może… I wiesz, wydaje mi się, że to ona do nas strzelała.

– Hmm… Jesteś pewien? Gruchnęło jak z armaty, rozwaliło teczkę, nikt nie wie, co się stało, a ona ot tak, wstaje i wali w nas całą serię? Przecież szok, konsternacja…

– Musiała się błyskawicznie pozbierać… Albo też była na wojnie, albo ma nerwy jak ze stali…


* * *

Kulę rozerwało, gdy była wewnątrz torby. Któraś kolejna książka po prostu wyhamowała jej morderczy bieg. Odłamki srebra poszarpały kartki na ścinki i wyrzuciły je na zewnątrz. Strzępy papieru sypią się z nieba jak płatki śniegu. Siła uderzenia była potworna, Murzynka leży na wznak na chodniku. Wiatr rozwiewa papierki pokryte robaczkami arabskiego pisma.

Stanisława opuściła dymiący jeszcze rewolwer. Uciekł, bydlak. Na siedem strzałów miała trzy niewypały… Trzeba wykorzystać chwilę, gdy wszyscy są jeszcze zdezorientowani. Któryś ze studentów wyciągnął z kieszeni komórkę, ale osadziła go jednym spojrzeniem i pogroziła lufą. Kilkanaście osób w chwili strzałów wyjrzało przez okna. Trzeba wiać. Złapała Monikę za ramię i jednym szarpnięciem postawiła ją do pionu. Obrzuciła spojrzeniem Murzynkę. Nie doznała żadnych obrażeń, tylko aktówkę musi spisać na straty. Brak czasu, ale maniery wpojone jej w domu przeważyły. Pochyliła się i podała jej rękę, pomagając wstać.

– Dziękujemy za pomoc – powiedziała w fusha.

Gdzieś daleko rozległ się namolny dźwięk syreny radiowozu. A zatem chodu. Puściły się sprintem. Jedna uliczka, druga, jeszcze kilka zaułków i, zatoczywszy spory łuk, dotarły do Starego Miasta.

Nas nie dogoniat – wysapała zadyszana Stanisława. Podsłuchała ten zwrot u uczennic.

Zanurkowały w znajomą bramę. Padły na krzesła przy stoliku kawiarni.

– Dwie wody mineralne – zadysponowała Monika na widok kelnerki.

Ile przebiegły? Może półtora kilometra.

– Krucho u nas z kondycją, moja droga – mruknęła nauczycielka. – Widziałaś tę czarną?

– Złapała kulę na teczkę. Zasłoniła się jak tarczą, a potem przesunęła odrobinę w bok, tak, by uderzyła w sam środek.

– Jesteś pewna?

– Ona jest wampirem.

Stasia spojrzała na nią uważne.

– Skąd to podejrzenie?

– Widziała kulę. My czasem to potrafimy, szybko poruszające się rzeczy są dla nas jak długie smugi.

– Szybciej reagują ci nerwy wzrokowe, przewodzące sygnał z oka do mózgu, albo masz nieco szersze spektrum widzenia i dostrzegasz ciepło fali balistycznej.

– Nie. Ja nie umiem, ale moja kuzynka była bardzo szybka. Łapała muchy w locie, potrafiła chwycić strzałę wypuszczoną z łuku. Mnie nigdy się to nie udawało…

– Skąd ona się wzięła?

– Znam ją. A może lepiej będzie powiedzieć, że znałam kiedyś. – Księżniczka z zadumą spojrzała przez okno w skrawek błękitnego nieba wysoko nad podwórzem. – Choć może to… Może tylko przypadkowe podobieństwo? Jest starsza…

– Za wyjątkiem nas dwu i mistrza Michała wszyscy ludzie się starzeją.

– Nie o kilka lat na przestrzeni milenium…

Kelnerka wróciła, niosąc dwie butelki wody i szklanki z lodem.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Jeśli to ona… Poznałam kiedyś w Myrze niewolnicę. Nie była wampirem. E, to chyba przypadkowe podobieństwo. Sprawdzę.

– Ciekawe tylko, kto do nas strzelał. Naraziłaś się kiedyś jakiemuś dyplomacie?

– Nigdy.

Milczały przez chwilę.

– Miałam wielu wrogów – powiedziała wreszcie Stanisława. – W Etiopii i Sudanie. Może ktoś mnie odnalazł.

– A może to ci z Bractwa Drugiej Drogi?

– Jasne. – Przygryzła wargi. – Że też o tym nie pomyślałam…


* * *

Mistrz Michał odebrał maile. Jeden z nich przyszedł z Berlina. Nadawcą był pracownik wydziału archeologii tamtejszego uniwersytetu… Alchemik kliknął myszką i otworzył załącznik. Asyryjski traktat „Wrota pieca” z VII wieku przed naszą erą spisano trzciną na glinianych tabliczkach. Jego tekst nie był przeznaczony dla profanów, tabliczki ukryto skrzętnie w bibliotece pałacowej, założonej jeszcze przez króla Ascharodona. Być może istniał tylko jeden odpis? Prawdopodobnie zaufany człowiek miał nauczyć się tego tekstu na pamięć, a potem tabliczki zostałyby zniszczone. Traf chciał, że stało się inaczej. W 614 roku p.n.e. sprzymierzone armie medyjska i babilońska rozbiły asyryjskie wojsko i obległy Niniwę. Miasto padło, a król Sinszariszkun zginął w gruzach płonącego pałacu. Ogień strawił dzieła sztuki, ale dla biblioteki okazał się zbawienny. W płomieniach wielogodzinnego pożaru gliniane tabliczki wypaliły się na cegłę… Dzięki temu przetrwały prawie trzy tysiące lat, nim wydobyły je z ziemi łopaty niemieckich archeologów.

Każdy tekst alchemiczny posiada kilka warstw. Profan zrozumie piąte przez dziesiąte, zagubi się w wymyślnych konstrukcjach stylistycznych, nie przebrnie przez złożoną symbolikę. Dobry fachowiec, zgłębiający dzieła hermetyczne, pojmie więcej. Ba, może mu się nawet wydawać, że zrozumiał wszystko. Ale dopiero prawdziwy alchemik, adept sztuk hermetycznych, który spędził całe lata na studiowaniu dzieł swoich poprzedników, zrozumie wszystko. On się domyśli, gdzie tekst należy rozumieć dosłownie, a gdzie doszukiwać się ukrytego sensu. On będzie wiedział, które partie należy odczytać zupełnie odwrotnie…

Asyria dysponowała najlepszym wywiadem wojskowym i cywilnym na świecie. Skąd zdobyli dane zawarte w księdze? Kogo przekupili, kogo przeciągnęli na swoją stronę, kogo torturowali dla wydarcia tajemnicy? Czyta i nie może pozbyć się natrętnego uczucia szacunku.

Autor, a może autorzy „Wrót pieca” musieli przeniknąć do środowiska alchemików egipskich. Nie piszą o tym wprost, ale rozległe fragmenty to opis metod zawartych w „Księdze Tota”. Seton miał ją w ręce, być może jako ostatni z żyjących… Ale tysiąc sześćset lat wcześniej, gdy Asyryjczycy pisali ten traktat, dostęp do niej musiał być łatwiejszy. Opisana przez nich metoda to nic innego, jak przepis na uwarzenie kamienia filozoficznego… Ale to tylko część księgi. Opisują też inną metodę, wynalezioną przez Chaldejczyków. To właśnie druga droga. Użyta symbolika nieco różni się od tej stosowanej przez Setona, Sędziwój ma problemy ze zrozumieniem. Ale wszystko powoli staje się jasne. Potrzebna jest rtęć i oliwa. I krew dziewicy. Rtęć miesza się z krwią. Dodaje coś jeszcze, tego nie zdołał zrozumieć, a potem podgrzewa wiadro rtęci na oliwnym kaganku. Ile czasu? Przez rok bez przerwy… W tym czasie w rtęci rodzi się kruszec. Wreszcie trzeba wyprażyć amalgamat w ogniu i odzyskać złoto. Asyryjscy alchemicy, wspominając o tej metodzie, trzeźwo zauważyli, że wobec cen oliwy produkcja kruszcu tą drogą jest zupełnie nieopłacalna.

Mistrz czyta i kręci ze zdziwieniem głową. Najwyraźniej asyryjscy alchemicy z Niniwy nie poradzili sobie z metodą pierwszą i spróbowali zaadaptować metodę drugą dla swoich potrzeb. Zamiast oliwy użyli oleju ziemnego, czyli pospolitej ropy naftowej, jednak, jak wynika z opisu, uzyskali tylko śladowe ilości złota. Zapewne trzeba zachować temperaturę spalania. Użyli krwi koziej, a nie ludzkiej. Humaniści…

Jest i opis trzeciego sposobu. Tu go naprawdę zaskoczyli. Symbolika wymyka się jego rozumieniu. Brak tu starych alchemicznych znaków: jaja, kruka, węża, róży, słońca, księżyca, władcy i ognia… Zamiast tego mowa jest o kości smoka, okrągłym kamieniu, kobiecie przybyłej ze słońca, żabie, która przynosi powodzenie, i o płynie, który zamienia brąz w złoto. Z tym sobie nie poradzi. Ale czuje, że wiedza ta pochodzi z daleka. Smok i żaba wskazują na Chiny. Kobieta ze słońca może być japońską boginią Amaterasu-o-mi-Kami. Tynktura w postaci roztworu? W sumie, czemu nie. Wyłączył komputer.

Wiele jest dróg prowadzących do celu. Od swego nauczyciela i mistrza Setona Gebera Cosmopolity nauczył się, że jest jedna droga cnoty i druga, która jest drogą występku. Dziś dowiedział się o istnieniu metody trzeciej. Chińska alchemia… Może warto się tym zająć? Może trzeba pojechać na Tajwan i odszukać miejscowych hermetystów? Czy przyjęliby go do swojego grona? Pewnie tak…

– Wszystkie rzeczy wzięły się z jednego – mruczy sam do siebie. – I jedna jest ojczyzna ludzi światłych: wiedza.

Ale na razie… Na razie trzeba odszukać członków Bractwa Drugiej Drogi i wykonać na nich wyrok. Wzdraga się na myśl o konieczności zabijania, ale wie, że to nieuniknione. Degeneraci, którzy gotowi są mordować, by zdobyć złoto, muszą umrzeć.

Загрузка...