ROZDZIAŁ VII

— Co? Resaina poddała się Yezda? — mówił Gajusz Filipus do Viridoviksa. — Gdzie to słyszałeś?

— Powiedział mi jeden z żeglarzy, wczoraj w nocy przy kościach. Twierdził, że to pewne. Żeglarze cały czas się kręcą tu i tam, i znoszą wieści.

— Tak, i to zawsze złe — odezwał się Marek, wkładając do ust łyżkę porannej owsianki. — Kybistra padła kilka tygodni temu, a teraz to.

Utrata Resainy była ciężkim ciosem. Miasto leżało dwa dni marszu na południe do Zatoki Rhyax, na wschód od Amorion. Jeśli naprawdę padło, oznaczało to, że Yezda pokonali przeszkodę stojącą im na drodze, choć to drugie miasto znajdowało się w rękach fanatyków Zemarkhosa.

Podczas gdy miasta na ziemiach zachodnich jedno po drugim stawały się łupem najeźdźców, oblężenie Videssos przeciągało się. Nocami ludzie zaczynali wykradać się za mury, inni uciekali w małych łodziach. Przynosili wieści o kapryśnych i coraz brutalniejszych rządach, o zaciskaniu pasa.

Mimo reżimu Sphrantzesów, podwójne mury stolicy i wysokie wieże były zawsze obsadzone przez gotowych do walki obrońców.

— Thorisin jest miedzy młotem a kowadłem — zadumał się trybun. — Nie może wrócić na drugą stronę Końskiego Brodu, żeby walczyć z Yezda, bo Ortaias i Yardanes ruszą za nim. Lecz jeśli tego nie zrobi, nie zostanie mu wiele z Imperium, nawet gdyby zdobył stolicę.

— Musimy ją zdobyć — oświadczył Gajusz Filipus — i to szybko. To oznacza jednak szturmowanie murów, a trzęsę się za każdym razem, kiedy o tym pomyślę.

— O rany, nie widziałem drugiej takiej pary ponuraków — stwierdził Viridoviks. — Możemy iść, możemy zostać, możemy walczyć gdziekolwiek. Możemy się też upić, skoro nie mamy nic lepszego do roboty.

— Słyszałem pomysły, które mi się mniej podobały — zaśmiał się Gajusz Filipus.

Niefrasobliwa postawa Celta zirytowała Marka. Ukłonił mu się ironicznie i zapytał:

— Co więc nam zostało, skoro rozprawiłeś się ze wszystkimi możliwościami?

— Wcale nie ze wszystkimi, Rzymianinie — odpalił Gal z błyskiem w zielonych oczach. — Pominąłeś zdradę. Nie przyszło ci to do głowy, bo jesteś zbyt uczciwy.

— Hmm — chrząknął Skaurus, nie przecząc, że Viridoviks trafił w sedno.

Nie dbał jednak o opinię Celta, który miał zapewne na myśli „zbyt łatwowierny”. Co więcej, nie uważał, by na nią zasłużył. Nie powtórzył nocy z dziwką ani tego nie pragnął. Nawet kiedy wpiła mu się paznokciami w plecy, wiedział, że nie jest lekarstwem na jego kłopoty z Helvis. Prawdę mówiąc, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Bywało, że jego milczenie wisiało między nimi jak kotara.

Był zadowolony, kiedy z niewesołych rozmyślań wyrwał go wysoki Videssańczyk, który przybył od Gavrasa. Marek pociągnął ostatni łyk cienkiego, kwaśnego piwa; videssańskie wino było o tak wczesnej porze zbyt ciężkie dla jego żołądka.

— Co mogę dla was zrobić? — zapytał.

Żołnierz ukłonił się jak przed zwierzchnikiem, ale Skaurus dostrzegł jego lekko uniesione brwi i skrzywienie warg. Videssańscy arystokraci uważali piwo za napój wieśniaków.

— W kwaterze Jego Wysokości odbędzie się wpół do drugiej zebranie oficerów.

Videssańczycy dzielili dzień i noc na dwanaście godzin, liczonych od wschodu i zachodu słońca. Trybun spojrzał na niebo. Słońce dopiero co wzeszło.

— Jest jeszcze dużo czasu na przygotowanie się — stwierdził. — Przyjdę.

— Raczycie spróbować kropelkę, panie? — zapytał Viridoviks oficera, podając mu małą beczułkę.

Marek dostrzegł, że pod rudymi wąsami czai się uśmiech.

— Dziękuję, nie — odparł posłaniec. Jego twarz i głos były zupełnie bez wyrazu. — Muszę poinformować innych dowódców.

Ukłonił się ponownie i odszedł z niestosownym pośpiechem.

Gdy tylko zniknął z widoku, Gajusz Filipus klepnął Viridoviksa po plecach.

— Dziękuję, nie — powiedział, naśladując Videssańczyka.

Obaj wybuchnęli śmiechem, zapominając o warczeniu na siebie.

— Macie, panie, ochotę na kropelkę piwa? — spytał go Viridoviks.

— Ja? Na bogów, nie! Nienawidzę tego świństwa.

— Więc lepiej nie będę go marnował — skwitował Viridoviks i pociągnął haust z beczułki.

Łatwo było podzielić dowódców znajdujących się-w namiocie Thorisina na dwie grupy: tych, którzy wiedzieli o upadku Resainy, i resztę. W pierwszej wyczuwało się napięcie oczekiwania. Nikt nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Ci, którzy o niczym nie słyszeli, w większości przychodzili późno, jak na każdą inną nudną naradę.

Przez jakiś czas wydawało się, że mieli rację. Jako pierwszą rozpatrywano sprawę videssańskiego porucznika z kłaczkowatą brodą, którego przyciągnęli dwaj krzepcy strażnicy. Młodzik wyglądał na wystraszonego i skacowanego.

— I co tutaj mamy? — odezwał się niecierpliwie Thorisin, bębniąc palcami po stole.

Miał ważniejsze rzeczy na głowie.

— Wasza Wysokość… — zaczął porucznik drżącym głosem, ale Gavras uciszył go wzrokiem i spojrzał pytająco na starszego strażnika.

— Panie, więzień, niejaki Pastillas Monotes, ostatniego wieczora lżył grubiańsko Waszą Wysokość w obecności swojego oddziału.

Żołnierz wyrecytował z pamięci oskarżenie przeciwko nieszczęsnemu Monotesowi, głosem monotonnym i pozbawionym emocji.

Videssańscy oficerowie siedzący przy stole zesztywnieli, a na twarzy Thorisina Garvasa pojawił się czujny wyraz. Dla Namdalajczyków, Khamorthów i Rzymian wolność słowa była czymś naturalnym, ale w starym Imperium do władców tradycyjnie odnoszono się z całym ceremoniałem i szacunkiem. Nawet tak nietypowy Imperator jak Thorisin nie mógł lekko potraktować obrazy majestatu, nie narażając się na utratę poważania u własnych poddanych. Marek współczuł wystraszonemu żołnierzowi, ale wiedział, że nie ośmieli się interweniować w tej sprawie.

— W jaki sposób lżył mnie Monotes? — zapytał Imperator oficjalnym tonem.

— Panie, więzień stwierdził, że skoro nie potraficie zrobić nic więcej, tylko oblegać Videssos, jesteście kundlem, durniem o sercu eunucha i człowiekiem, który ryczy jak lew, ale ucieka przed myszą — powtórzył strażnik z pamięci. — Takie były słowa więźnia, panie. Na jego usprawiedliwienie można dodać, że wypił za dużo trunków — zakończył i wreszcie w jego głosie pojawił się ludzki ton.

Thorisin przechylił głowę i spojrzał kpiąco na Monotesa, który najwyraźniej próbował zapaść pod ziemię.

— Lubisz zwierzęta, co? — zauważył.

Nadzieje Skaurusa wzrosły. Te słowa raczej nie wskazywały na to, że Imperator zamierza ogłosić rutynowy wyrok.

— Chłopcze, naprawdę powiedziałeś o mnie te wszystkie rzeczy? — zapytał Gavras z czystą ciekawością w głosie.

— Tak, Wasza Wysokość — szepnął porucznik żałośnie, z twarzą bladą jak nie farbowany jedwab. Wziął głęboki oddech. — Pewnie bym wymyślił dużo gorsze rzeczy, gdybym wypił więcej wina.

— Haniebne — mruknął Baanes Onomagoulos.

Thorisin natomiast zaczął się krztusić. Po chwili poddał się i wybuchnął śmiechem.

— Zabierzcie go — rozkazał strażnikom. — Wypędźcie z niego opary wina i wszystko będzie w porządku. Mysz, też coś! — prychnął, wycierając oczy. — Wynoś się — powiedział do Monotesa, który próbował dziękować — albo pożałujesz, że nią nie jestem.

Porucznik omal nie upadł, kiedy strażnicy go popchnęli. Czym prędzej wyskoczył z namiotu. Dobry humor Gavrasa zniknął razem z nim.

— Gdzie reszta? — burknął.

W rzeczywistości tylko kilka miejsc było pustych. Kiedy niespiesznie zjawił się ostatni wódz Khamorthów, Thorisin spiorunował go wzrokiem. Nomada nie zmieszał się. Gniew człowieka osiadłego, nawet króla, nie mógł zrobić na nim wrażenia.

— Dobrze, że do nas dołączyłeś — rzucił Gavras, ale sarkazm był równie chybiony jak gniew.

Następne słowa Imperatora przyciągnęły uwagę wszystkich obecnych.

— Proponuję przypuścić szturm na miasto za dwa dni o wschodzie słońca.

Po chwili zupełnej ciszy wybuchł gwar, jakiego Skaurus jeszcze nie słyszał podczas narad. Wybił się ponad niego okrzyk Soteryka.

— Więc jesteście durniem, panie, i straciliście resztki rozumu!

— Co was skłoniło do tego szaleństwa? — poparł go Utprand syn Dagobera.

W głosie Soteryka brzmiała wściekłość, natomiast w słowach starego Namdalajczyka słychać było zwykłą ciekawość. Plan Thorisina zainteresował go mniej więcej tak samo, jak trudny tekst w świętych pismach.

— Wyspiarze nigdy nie wiedzą, co się dzieje — mruknął Gajusz Filipus do Marka.

Wrzawa zagłuszyła jego pogardliwą uwagę. Dla najemnika znajomość sytuacji była na wagę złota. Jak na wysokie wymagania starszego centuriona Namdalajczycy zbyt często dawali się zaskakiwać.

Skaurus rozumiał jego dezaprobatę, ale jako człowiek bardziej obeznany w intrygach niż prosty centurion orientował się, dlaczego żołnierze Duchy wiedzą czasami mniej niż inni. Nie tylko byli heretykami w oczach Videssańczyków, ale zarazem poddanymi księcia, który sam by napadł na Imperium, gdyby uznał to za stosowne. Nic dziwnego, że wieści docierały do nich z opóźnieniem.

Thorisin Gavras czekał, aż gwar ucichnie. Marek wiedział, że Imperator jest najbardziej niebezpieczny, gdy trzyma nerwy na wodzy.

— Straciłem rozum, tak? — powiedział Gavras zimno, mierząc Soteryka wzrokiem.

Tak samo mógłby orzeł spoglądać z nieba na młodego wilczka.

Soteryk w końcu spuścił oczy, ale trybun mimo to podziwiał silne nerwy szwagra, skoro nie mógł rozsądku.

— Tak, na Zakład — odparł Namdalajczyk. — Ile już tygodni siedzimy na tyłkach, żeby wziąć szubrawców głodem? A teraz nagle w górę miecze i na nich. Twierdzę, że to idiotyzm.

— Uważaj na słowa, wyspiarzu — zagrzmiał Baanes Onomagoulos.

Jego niechęć do Namdalajczyków przewyższała mieszane uczucia wobec Thorisina.

Inni videssańscy oficerowie wydali zgodny pomruk. Gdyby Soteryk przemawiał tak do Mavrikiosa Gavrasa, młodszy brat króla wpadłby w gniew. Lecz cierniste słowa skierowane do siebie Thorisin przyjmował zwyczajnie. Podobnie jak Mavrikios — przypomniał sobie Marek.

— Wcale nie „nagle”, synu Dostiego — odezwał się Imperator.

Soteryk zrobił zdziwioną minę, gdy usłyszał rodowe imię. Skaurus przypomniał sobie, że starszy z Gavrasów też używał jego pełnego nazwiska. Zorientował się, że Thorisin zapożyczył od Mavrikiosa kolejną sztuczkę.

— Posłuchajcie — powiedział Thorisin i w kilku zdaniach wyjaśnił sytuację. — Tak więc, bohaterze, co według ciebie powinienem zrobić?

W jego głosie słychać było zniecierpliwienie.

Młody Namdalajczyk, wyczuwając drwinę, przygryzł wargi w gniewie i zakłopotaniu.

— Szturmować miasto — wykrztusił.

Nie powiedział — nie musiał mówić — że nikt jeszcze nie zdobył tych murów. Wszyscy zebrani o tym wiedzieli.

— Tak, szturmować miasto — zwrócił się Utprand do Thorisina. — Łatwo wam mówić. My jesteśmy z Duchy i płacimy za to, że zdobywamy dla was, panie, Imperium. Płacimy krwią.

Skaurus nie mógł się powstrzymać, żeby nie skinąć głową. Dowódca najemników, który stracił wojsko, nie miał nic do sprzedania.

— Więc idźcie do mroźnego piekła Skotosa — warknął Gavras, tracąc panowanie nad sobą. — Weź swoich Namdalajczyków i wracaj do domu, skoro nie chcesz walczyć. Mówisz, że płacicie krwią? Ja płacę podwójnie, cudzoziemcze. Każdy człowiek, wszystko jedno czy przyjaciel, czy wróg, który ginie w tej wojnie, zubaża mnie, bo ja jestem Autokratą całego Videssos i wszyscy jego obywatele są moimi poddanymi. Idźcie, wynoście się. Wasz widok mnie brzydzi.

Marek spodziewał się, że po tej tyradzie Utprand dumnym krokiem wymaszeruje z namiotu. Soteryk już odepchnął krzesło, ale powstrzymało go spojrzenie starszego Namdalajczyka. W gorących słowach Thorisina była prawda, która wcześniej nie dotarła do Utpranda, więc postanowił należycie je przemyśleć.

— Niech tak będzie — odezwał się w końcu. — Za dwa dni.

Zasalutował i wyszedł, skinąwszy na Soteryka.

Narada szybko się zakończyła. Oficerowie wychodzili po kilku naraz, rozprawiając z zapałem o tym, co usłyszeli. Marek napotkał spojrzenie Thorisina, który omawiał strategię z admirałem Bouraphosem. W oczach Imperatora dostrzegł wyraźny triumf. Zadał sobie pytanie, czy Gavras naprawdę się rozgniewał, czy też celowo doprowadził do tego, że Namdalajczycy z własnej woli postanowili zrobić to, co zaplanował.

Armia Gavrasa szykowała się do ataku. Wytoczono miotacze strzał i kamieni, które miały osłaniać szturmujących. Łucznicy napełnili kołczany. Wewnątrz zakrytych skórami osłon kołysały się tarany na łańcuchach.

— Bardzo imponujące — mruknął Gorgidas, obserwując przygotowania. — Pewnie w mieście grzeją olej, żeby zgotować nam gorące przyjęcie.

Absit omen — rzucił Marek, ale wiedział, że to bardzo prawdopodobne.

Krzątanina była nazbyt widoczna z murów, by obrońcy mieli jakieś wątpliwości, co się szykuje, mimo wysiłków armii Thorisina, żeby zachować wszystko w tajemnicy.

— Gdyby trafił się jakiś dowódca z głową na karku i odwagą, zrobiłby teraz wypad i opóźnił atak o tydzień — stwierdził Gajusz Filipus, patrząc na żołnierzy Sphrantzesa maszerujących czwórkami wzdłuż blanków.

— Nie sądzę — powiedział Skaurus. — Gryzipiórki mają władzę nad generałami, bo inaczej zaatakowano by nas już dawno temu. Ortaias odgrywa wojownika, ale Yardanes rządzi za pomocą podatków i intryg, a nie stali. Nie ufa żołnierzom.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz — westchnął centurion.

Marek zauważył, że zastępca na wszelki wypadek podwoił patrole i posterunki wartowników. Nie zmienił jego dyspozycji. Ostrożność zawsze popłacała.

Rzymianie nie byli więc zaskoczeni, kiedy po zmroku z bocznej furty ukrytej przy jednej z wież zewnętrznego muru wyskoczyli wrogowie. Oprócz mieczy i łuków nieśli płonące głownie. Zasypali nimi sprzęt oblężniczy. Buchnęły nienaturalnie jasne płomienie. Pożar szybko się rozprzestrzenił. Videssańczycy byli zręcznymi podpalaczami.

Razem z pociskami nadleciały okrzyki: „Ortaias!” i „Sphrantzesowie!”. Odpowiedziały im wrzaski zaalarmowanych wartowników „Gavras!” i jęki pierwszych rannych. Rozległ się jeszcze jeden okrzyk bojowy, który sprawił, że Skaurus, który zwykle bez entuzjazmu stawał do bitwy, zatrzasnął hełm i ruszył do walki: „Rhavas! Rhavas!”.

Wielu atakujących zatrzymało się na wale ziemnym, który oddzielał miasto Videssos od Imperium. Natknęli się tam na rzymskie posterunki, rzucili pochodnie i płonące strzały, a gdy zobaczyli, że obrońcy są gotowi na ich przyjęcie, wycofali się. Bandyci Outisa Rhavasa rzeczywiście walczyli tak, jak mówiono: po śmiałym zrywie szybko tracili siły i zapał.

Jedna zdeterminowana grupa wdarła się jednak na wał obronny i zaczęła walczyć z Rzymianami na miecze oraz rąbać machiny oblężnicze siekierami, łomami i dużymi drewnianymi młotami. Dowodził nimi wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, który musiał być samym Rhavasem. Marek ruszył na niego z okrzykiem „Stawaj i walcz, morderco!”.

Ku rozczarowaniu trybuna, wróg miał opuszczony wizjer hełmu. Marek chciał zobaczyć oczy tego człowieka, kiedy go będzie zabijał. Rhavas nie był tchórzem. Skoczył w stronę Skaurusa, trzymając w górze miecz. Dwa ostrza spotkały się z brzękiem stali. Marek poczuł ból w całym ramieniu. Znaki druidów na jego galijskim mieczu zapłonęły żółto. Były gorętsze i jaśniejsze niż kiedykolwiek od czasu pojedynku, który Rzymianin stoczył tuż po przybyciu do stolicy z Avsharem, księciem-czarnoksiężnikiem. Skaurus zacisnął wargi. Więc Rhavas też miał zaczarowaną broń. Na nic mu się to nie zda.

Po następnej, nie rozstrzygniętej wymianie ciosów, rozdzielili ich walczący. W tym momencie Rhavasa zaatakował Phostis Apokavkos. Ogarnięty mścicielskim szałem, zapomniał o regułach walki na miecze, które wpoili mu legioniści.

Wymachiwał gladiusem, którego klinga była o wiele za krótka do takiej walki. Rhavas bawił się z nim jak kot z myszą, przez cały czas śmiejąc się okrutnie. W końcu zmęczył się zabawą i postanowił ją zakończyć. Uniósł miecz i opuścił go na hełm przeciwnika. Phostis zatoczył się i chwycił rękami za głowę. Miał ją jeszcze na karku, gdyż cios okazał się za słaby. Rhavas skoczył na Apokavkosa z rykiem wściekłości, lecz drogę zastąpił mu Gajusz Filipus.

— Odsuń się, człowieczku — syknął Rhavas — albo pożałujesz.

Apokavkos opadł na kolana za starszym centurionem. Z ucha ciekła mu krew. Gajusz Filipus zaparł się nogami, czekając na gwałtowny atak. Splunął przez ramię.

Spadł na niego grad ciosów, wściekły jak jesienne oberwanie chmury na zachodnich płaskowyżach. Rzymianin był jednak bardziej zaprawiony w bojach niż Phostis Apokavkos i nie próbował rewanżować się przeciwnikowi. Stał w pozycji obronnej, kontratakując tylko wtedy, gdy miał pewność, że nie narazi się na niebezpieczeństwo.

Rhavas wykonał manewr mylący i próbował okrążyć wroga, lecz starszy centurion przesunął się szybko w bok, oddzielając gigantycznego wojownika od ofiary. Marek pośpieszył towarzyszowi na pomoc. Nadbiegło kilkunastu legionistów. Viridoviks, który jak zwykle wystarczał za całą armię, powalił dwóch napastników na ziemię i zaszedł Rhavasa z drugiej strony.

Ciskając przekleństwami, zbir pokierował odwrotem, trzymając Rzymian w szachu, gdy tymczasem reszta jego ludzi utorowała sobie drogę przez wał obronny. Rhavas przeskoczył go jako ostatni i już po drugiej stronie oddał Skaurusowi drwiący salut.

— Będą jeszcze następne okazje! — zawołał, a brzmiąca w jego głosie złowroga pewność siebie sprawiła, że trybunowi ciarki przeszły po plecach.

— Ścigamy go? — zapytał Gajusz Filipus.

Herszt bandytów stał na ziemi niczyjej, najwyraźniej prowokując. Rzymian do pościgu.

— Nie — odparł Marek z żalem. — On chce nas zwabić w zasięg machin miotających.

— Tak, szkoda życia dla takiego sukinsyna — przyznał Gajusz Filipus. Zgiął lewe ramię, skrzywił się i powiedział: — Jest silny jak niedźwiedź, niech go diabli. Parę razy myślałem, że mi złamał rękę. Scutum już nie będzie mi tak służyła jak dawniej.

Górna krawędź z brązu była wyszczerbiona, a grube deski samej tarczy rozłupane silnymi ciosami Rhavasa.

Woda nie mogła ugasić pożarów, które wzniecili napastnicy. Trzeba było zasypać je piaskiem. Ogień zniszczył kilka miotaczy strzał i jedną wielką machinę miotająca kamienie, a kilkanaście innych porąbali siekierami i łomami ludzie Rhavasa. Skaurus dziwił się, że straty nie są większe. Na szczęście, wrogowie mieli tylko kilka minut na przeprowadzenie ataku.

Straty wśród ludzi również były niewielkie. Viridoviks zaliczył na swoje konto połowę zabitych wrogów. Marek wiedział, że w nadchodzących tygodniach jeszcze nieraz usłyszy o podobnym wyczynie. Nie zginął żaden Rzymianin, co uradowało serce trybuna. Każdy poległy legionista oznaczał, że zerwało się kolejne ogniwo łączące Skaurusa ze światem, którego miał już nigdy nie zobaczyć. Odchodził na zawsze człowiek, który dzielił jego wspomnienia.

Najciężej ranny był Apokavkos. Gorgidas zdjął mu hełm i wprawnymi palcami obmacał czaszkę. Phostis próbował coś powiedzieć, lecz wydobył z siebie tylko niezrozumiały bełkot.

Skaurus przeraził się, ale grecki lekarz wydał pomruk zadowolenia.

— Cios spowodował wstrząs mózgu, i nic dziwnego — powiedział do trybuna. — Biedak na jakiś czas stracił mowę, ale wyzdrowieje. Czaszka nie jest pęknięta. Phostis może poruszać kończynami, prawda?

Videssańczyk poruszył się, żeby to zademonstrować. Znowu próbował się odezwać, ale gdy mu się to nie udało, potrząsnął głową z irytacją i natychmiast się skrzywił. „Boli głowa”, nabazgrał na ziemi.

— Umiesz pisać? Interesujące — zadziwił się Gorgidas, nie zwracając uwagi na wiadomość. Przez chwilę patrzył na Apokavkosa jak na rzadki okaz, a potem roześmiał się z zakłopotaniem: — Dam ci wina zmieszanego z makowym wyciągiem. Prześpisz cały dzień, a kiedy się obudzisz, ból głowy powinien minąć. Wtedy też pewnie wróci ci mowa.

„Dziękuję”, napisał Apokavkos po videssańsku. Choć mówił po łacinie, nie potrafił w tym języku pisać. Wstał z trudem i poszedł z Gorgidasem po obiecane lekarstwo.

— Dobrze, że Namdalajczycy Draxa i regularne wojsko videssańskie nie ruszyło za zbójami Rhavasa na wypad — powiedział Marek do Gajusza Filipusa tej samej nocy. — Szturm rzeczywiście by się opóźnił, a nie możemy sobie na to pozwolić, kiedy na zachodzie dzieją się niedobre rzeczy.

Centurion starannie ogryzł pieczone kurze udko i cisnął kość w ognisko.

— Dlaczego mieliby pójść za Rhavasem? — spytał. — Znasz Namdalajczyków i imperialnych. Myślisz, że im się podoba ta banda rzezimieszków? Pewnie mieli nadzieję, że sporo ich wybijemy. Założę się, że by ich nie opłakiwali.

Marek doszedł do wniosku, że Gajusz Filipus ma rację. Obrońcy byli w większości takimi samymi żołnierzami jak inni i bez wątpienia pogardzali bandytami, podobnie jak całe regularne wojsko. To dowódcy posługiwali się takimi ludźmi, a nie szeregowcy.

— Sphrantzesowie — powiedział z obrzydzeniem.

Gajusz Filipus skinął głową. Rozumiał go doskonale.

Ranek, który Thorisin Gavras wybrał na szturm, wstał szary i mglisty. Mgła, choć nie tak gęsta jak w tę noc, kiedy przypłynęły statki z Klucza, ograniczała widoczność do stu kroków.

— Widzę, że niektóre moje modlitwy zostały wysłuchane — stwierdził Gajusz Filipus, wywołując słabe uśmiechy na twarzach legionistów.

Kończyli przygotowania z ponurymi minami. Wiedzieli, co ich czeka.

— Bardzo dużo zależy od twoich ludzi — mówił Marek do Laona Pakhymera.

Khatrish przyprowadził swoich ludzi, którzy do tej pory zajmowali się zaopatrzeniem. Teraz mieli pomóc w ataku na stolicę.

— Wiem — odparł Pakhymer. — Nasze kołczany są pełne. Doprowadziliśmy rzemieślników do szału, prosząc o tyle strzał. — Z niechęcią łypnął na pochmurne niebo. — Trudno będzie trafić w cele.

— Oczywiście — powiedział Skaurus, nagle mniej zadowolony z mgły. — Wystarczy, że zasypiecie strzałami szczyt muru. Nie musicie od razu zabić.

— Oczywiście — powtórzył Pakhymer ironicznie.

Trybun poczuł, że się czerwieni. A to dobre! Robi wykład o łucznictwie Khatrishowi, który zapewne dostał łuk w rękę, kiedy skończył trzy lata. Marek pośpiesznie zmienił temat.

Rozbrzmiał głos trąby; wysoki i piskliwy w porannej ciszy. Marek rozpoznał imperialną fanfarę, sygnał do ataku.

Strach rozwiał się. Skończyło się czekanie. Zbliżała się bitwa, jakikolwiek miał być jej wynik.

Ostatnia nuta jeszcze wisiała w powietrzu, kiedy ożyły rogi. Rzymianie z całych sił zakrzyknęli „Gavras!” i ruszyli biegiem w stronę Srebrnej Bramy i bocznej furtki, przez którą Rhavas dokonał wypadu. Legioniści przystąpili do zasypywania biegnącej wokół miasta fosy ziemią, gałęziami i wiązkami kijów, żeby zrobić miejsce dla taranów.

Pierwszą linię obrony stanowił wał ziemny sięgający człowiekowi do piersi, nie różniący się wiele od tego, który usypali ludzie Gavrasa, tyle że był oblicowany kamieniami. Szybko uporano się z posterunkami, którym obrońcy wcale nie byli skłonni rzucić się na ratunek.

Wysoko na Srebrnej Bramie stały ikony Phosa przypominające, że Videssos to jego święte miasto. Teraz potraktowano je brutalnie. Bzycząc nad głowami Rzymian jak rój wściekłych komarów, nadleciały strzały Khatrishów. Zaraz potem dał się słyszeć hałas miotaczy strzał i łoskot katapult wyrzucających kamienie.

— Ładować! No dalej, żwawo! — poganiał załogę jeden z artylerzystów.

Marek doszedł do wniosku, że stanowi on doskonałą videssańską kopię Gajusza Filipusa. Starszy centurion poganiał krzykiem legionistów, którzy toczyli tarany w stronę wzmocnionej żelaznymi obręczami Srebrnej Bramy. Drewniane skrzynie o ściętych bokach, pokryte skórami dla ochrony przed ogniem, wrzącym olejem i piaskiem, sunęły ociężale naprzód.

Spoglądając w górę na mury zwieńczone blankami, Skaurus poczuł przypływ nadziei. Wbrew jego oczekiwaniom pociski szybko wypędziły obrońców ze stanowisk. Tarany bez przeszkód zajęły pozycje. Korytarz za bramą rozbrzmiał echem pierwszych uderzeń niczym w wielki bęben.

Lecz Khatrishe nie mogli dłużej utrzymywać morderczego ognia. Ramiona im omdlały, cięciwy rozciągnęły się i strzały przestały dolatywać do celu. Na murach znowu pojawili się żołnierze. Jeden z Vaspurakanerów Bagratouniego wrzasnął, kiedy gorący olej przedostał się przez spojenia zbroi i przypiekł ciało. Kolejny obrońca już miał wylać na Rzymian kocioł wrzącego tłuszczu, gdy strzała Khatrisha trafiła go w twarz. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, chlustając wrzącym płynem na swoich towarzyszy. Rzymianie zaczęli wiwatować, słysząc w górze wrzaski bólu i strachu.

Z wież wewnętrznego muru posypały się na legionistów kamienie i inne pociski. Khatrishów było za mało, a poza tym stali za daleko, by unieszkodliwić strzelców i katapulty.

Ponad bitewną wrzawę wybił się krzyk „Drabiny!”, „Drabiny!”.

Skaurus rzucił spojrzenie w tamtym kierunku i zobaczył ludzi wdrapujących się błyskawicznie na mury. Wiedzieli, że stracą życie, jeśli nie dotrą do szczytu, zanim wrogom uda się odepchnąć drabiny. Legioniści nie próbowali tej taktyki. Trybun ocenił, że jest zbyt ryzykowna.

Tarany waliły bez ustanku. W góry opuścił się łańcuch z umieszczonym na końcu hakiem, lecz Rzymianie, czujni na takie sztuczki, odepchnęli go. Ogromne żelazne klamry łączące bramę z murem zgrzytały i jęczały po każdym ciosie. Grube dębowe portale zaczęły się wyginać do wewnątrz.

— Teraz ich mamy! — krzyknął Viridoviks.

Jego oczy płonęły podnieceniem. Machnął mieczem w stronę oblężonych. Z niecierpliwością czekał, kiedy wreszcie się z nimi zmierzy. Walka na odległość oraz pojedynek taranów i katapult były marnym substytutem walki wręcz, za którą tęsknił.

Marek mniej się do niej palił, lecz jego pewność siebie rosła. Ludzie Ortaiasa nie stawiali zażartego oporu. Właściwie to Rzymianie nie powinni nawet przytoczyć taranów w pobliże Srebrnej Bramy, nie mówiąc o jej roztrzaskaniu, co im się prawie udało. Zastanawiał się, ilu żołnierzy związały statki Elissaiosa Bouraphosa, atakujące Videssos od strony morza. Czasami flota okazywała się przydatna.

Walka przy furcie wypadowej nie przebiegała dla legionistów tak pomyślnie. Ostry uskok w murze chronił ją przed machinami i pozwalał obrońcom strzelać do atakujących. Kiedy straty wzrosły, Skaurus wycofał swoich żołnierzy, zostawiając dwa oddziały, które miały pilnować, by oblężeni Videssańczycy nie dokonali wypadu.

Ostatnie uderzenie pracujących zgodnie taranów trafiło w nadwerężone deski Srebrnej Bramy, która runęła do środka. Rzymianie wyskoczyli zza osłon taranów krzycząc, że miasto jest zdobyte.

Triumfowali przedwcześnie. Przejście między zewnętrznymi a wewnętrznymi wrotami było otoczone murem i zadaszone, a drogę zagradzała potężna krata. Zza niej łucznicy siali śmierć pośród legionistów.

Dzielni jak zawsze Khatrishe Laona Pakhymera przybiegli na ratunek. Ucierpieli na tym, ponieważ mieli na sobie tylko lekkie zbroje. Ludzie Ortaiasa zebrali wśród nich obfite żniwo. Laon Pakhymer patrzył na to bez wyrazu, ale twarz mu pobladła i wyraźniej odznaczyły się na niej dzioby. Mimo to wysłał naprzód kolejnych wojowników.

Jeszcze więcej łuczników strzelało do Rzymian z otworów wybitych w ścianach nad przejściem. Nie były puste tak jak poprzedniego lata w ogarniętym paniką Khliat, lecz obsadzone przez ludzi i niebezpieczne.

Testudo! — krzyknął Gajusz Filipus i nad głowami legionistów pojawiły się scuta dla ochrony przed deszczem strzał.

Zaraz jednak spadło na nich coś gorszego niż strzały. Rozgrzany do czerwoności piasek, wrząca woda, pryskający olej wylały się z otworów strzelniczych, a złączone tarcze nie mogły ochronić żołnierzy. Poparzeni ludzie zaczęli przeklinać i wrzeszczeć.

Jeszcze straszniejsze były butelki z witriolem, którymi obrońcy rzucali w Rzymian. Pokrycie tarcz dymiło i pokrywało się bąblami, a jeśli kropla zetknęła się z ciałem, wypalała je do kości.

Skaurus zazgrzytał zębami z frustracji. Sforsowawszy Srebrną Bramę, jego ludzie wpadli w okrutną pułapkę. Już lepiej, gdyby przegrali od razu. Tarany, chronione przez płaszcze, sunęły wytrwale w stronę kraty. Jeden z ludzi siedzących wewnątrz osłony padł trafiony strzałą, która ominęła tarczę.

Lecz za kratą znajdowały się drugie wrota, jeszcze mocniejsze niż pierwsze. Czy mógł rozkazać żołnierzom, żeby pokonali tę przeszkodę i zaatakowali świeże oddziały Ortaiasa?

Gdyby miał do dyspozycji wielką armię, mógłby tego spróbować. Jego siły były jednak ograniczone. Gdyby teraz stracił legionistów, straciłby ich na zawsze. Choć bardzo chciał pomóc Thorisinowi, musiał pamiętać o credo dowódcy najemników: należy chronić swoich ludzi. Bez nich nic nie można zrobić.

— Wycofywać się — rzucił komendę i dał znak trębaczom, żeby odtrąbili odwrót.

Tego rozkazu legioniści słuchali bez przykrości. Wyruszali do ataku w bojowym nastroju, ale znali granice swoich możliwości.

Khatrishe osłaniali Rzymian. Zwłaszcza wycofanie taranów było trudnym zadaniem ze względu na ich wielkość i ciężar. Laon Pakhymer machnięciem ręki zbył podziękowania Marka.

— Wy zrobiliście dla nas więcej w zeszłym roku. — Po chwili milczenia dodał: — Czy możemy prosić o pomoc waszego kłótliwego lekarza?

— Oczywiście — odparł Skaurus.

— Zatem dziękuję. Jego ręce są delikatne, choć język ostry, a ten instrument do wyciągania strzał to sprytne urządzenie.

— Gorgidas! — zawołał Marek.

Grecki lekarz nadbiegł truchtem, powiewając bandażem trzymanym w ręce.

— Czego chcesz, Skaurusie? Jeśli musisz wysyłać ludzi na rzeź, przynajmniej pozwól mi ich teraz poskładać do kupy. Nie chcę tracić czasu na gadanie.

— Zajmij się również Khatrishami, dobrze? Nasi sprzymierzeńcy noszą lżejsze panoplie, więc łucznicy bardziej dali się im we znaki. Pakhymer bardzo chwali twój wyciągacz strzał.

— Łyżkę Dioklesa? Tak, to użyteczne narzędzie. — Wyciągnął je zza paska. Gładki brąz był zaplamiony krwią. Gorgidas pokazał instrument dwóm oficerom. — Możecie mi powiedzieć, czyja to krew; Rzymianina, Khatrisha czy też może imperialnego? — Nie czekał na odpowiedź, tylko mówił dalej: — Ja też nie potrafię tego stwierdzić. Nie przyglądałem się rannym… i nie zamierzam. Jestem zajętym człowiekiem, dzięki wam dwóm, więc łaskawie pozwólcie mi wykonywać pracę.

Pakhymer spojrzał w ślad za nim.

— Czy to oznaczało „tak”?

— To oznaczało, że zajmował się twoimi ludźmi przez cały czas. Powinienem był wiedzieć.

— Tego człowieka prześladują demony — stwierdził Pakhymer powoli. W jego oczach czaił się przesądny lęk. Chciał, by jego słowa zostały wzięte dosłownie. — Demony są dzisiaj wszędzie — mruknął — naruszają Równowagę.

W oczach Videssańczyków Khatrishe byli jeszcze większymi heretykami niż Namdalajczycy. Mieszkańcy Duchy mówili o Zakładzie Phosa z nadzieją, że Phos w końcu pokona Skotosa, natomiast ziomkowie Pakhymera utrzymywali, że walka między dobrem i złem jest wyrównana i nie wiadomo, kto będzie ostatecznym zwycięzcą.

Skaurus był zbyt zmęczony i rozczarowany, by spierać się na temat subtelności religii, której nie wyznawał. Z zaskoczeniem stwierdził, że niebo jest czyste i niebieskie. Gdzie się podziała mgła? Słońce świeciło mu w oczy. Jego cień się wydłużył. Szturm trwał prawie cały dzień. Zważywszy na rezultat, mogli do niego w ogóle nie przystępować.

Kiedy Rzymianie zaczęli odwrót, z murów posypały się szyderstwa. Wybijał się ponad nie grzmiący, pogardliwy śmiech Outisa Rhavasa.

— Wracajcie do mamuś, chłopaczki! — ryczał zbir ze złośliwą radością. — Wzięliście udział w nie swojej grze i dostaliście za to lanie! Wracajcie do domu, bądźcie grzeczni, a nie stanie się wam krzywda!

Marek z trudem przełknął ślinę. Klęska z rąk Rhavasa była pięć razy gorsza niż jakakolwiek inna. Ze zwieszoną głową prowadził do obozu strudzony, wykrwawiony legion.

W Videssos żołnierze Sphrantzesów długo w noc świętowali zwycięstwo. Mieli powody do radości. Żaden ze szturmów Thorisina nie był tak bliski powodzenia jak atak Rzymian, choć Skaurus dobrze wiedział, że legionistom wiele brakowało do zdobycia miasta.

Odgłosy hulanki wprawiały w jeszcze bardziej ponury nastrój armię Gavrasa, która lizała rany za wałem obronnym. Trybun słyszał gniewne rozmowy wokół rzymskich ognisk i nie winił za nie żołnierzy. Walczyli najlepiej jak mogli, lecz kamienie, cegły i żelazo są mocniejsze niż ciało i krew.

Gdy w rzymskim obozie zjawił się jakiś Namdalajczyk, nerwowi wartownicy omal go nie przebili włócznią. Ledwo zdołał ich przekonać, że jest przyjacielem. Zapytał o Skaurusa. Uparł się, że będzie rozmawiał tylko z nim. Trybun poszedł do północnej bramy, wyciągając po drodze miecz. Nie ufał nikomu.

Okazało się jednak, że zna posłańca. Był nim najemnik o nazwisku Fayard, który kiedyś służył pod rozkazami męża Helvis, Hemonda. Wyszedł z ciemności i namdalajskim zwyczajem uścisnął dłoń trybuna obiema rękami.

— Soteryk pyta, czy napijecie się z nim wina w naszym obozie — powiedział.

Po latach spędzonych w Imperium mówił po videssańsku prawie bez obcego akcentu.

— To tę wiadomość miałeś przekazać mi osobiście? — spytał Skaurus zaskoczony.

— Taki dostałem rozkaz. — Fayard wzruszył ramionami.

Miał zrezygnowaną minę żołnierza nawykłego do przekazywania poleceń, niezależnie od tego, czy widział w nich sens.

— Oczywiście, że przyjdę. Zaczekaj chwilę.

Marek szybko odszukał Gajusza Filipusa i powiedział mu o zaproszeniu Soteryka. Starszy centurion przymrużył oczy i w zamyśleniu pogładził się po brodzie.

— Czegoś od nas chce — stwierdził. — Nie jest zbyt dobry w tej grze, co? Cały obóz zaraz będzie wiedział, że wybierasz się na sekretne spotkanie, skoro jego człowiek właśnie wyśpiewał to przy bramie.

— Może powinienem odsunąć cię od walki — powiedział Marek. — Robi się z ciebie niezły intrygant.

Gajusz Filipus prychnął. Wiedział, że to czcza pogróżka.

— Ha! Nie trzeba być krową, żeby wiedzieć, skąd się bierze mleko.

Skaurus nie mógł zwalczyć pokusy.

— Masz rację. To byłoby wyjątkowo śmieszne. Odszedł pogwizdując. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek od czasu nieudanego ataku.

On i Fayard byli trzy razy zatrzymywani w czasie dziesięciominutowego marszu do namdalajskiego obozu i raz wewnątrz palisady. Strażnicy, którzy poprzedniej nocy zignorowaliby cały pluton, teraz sięgali po włócznię albo łuk na najmniejszy ruch. Klęska sprawiła, że ludzie boją się cienia — pomyślał Marek.

Kolejny uzbrojony strażnik stał przed namiotem Soteryka. Przyjrzał się trybunowi z bliska i dopiero wtedy odsunął się, żeby go przepuścić. Fayard dwornie uchylił połę namiotu.

— Ty nie wchodzisz? — zapytał Marek.

— Ja? Na Zakład, nie — odparł Namdalajczyk. — Soteryk oderwał mnie od gry w kości, i to akurat kiedy zaczynałem wygrywać. Więc za pozwoleniem…

Zniknął nie kończąc zdania.

— Wchodź, Skaurusie, a przynajmniej opuść połę! — zawołał Soteryk. — Wiatr zgasi świece.

Jeśli Marek miał jakiekolwiek wątpliwości, czy zaproszenie jest czysto towarzyskie, rozwiały się na widok zgromadzonych. Na macie obok Soteryka siedział Utprand syn Dagobera z zabandażowaną ręką. Jak zwykle, jego zimne oczy i cała postawa były czujne jak u wilka. Obok niego trybun zobaczył dwóch Namdalajczyków, których znał tylko z nazwiska: Clozart Skórzane Spodnie i Turgot Sotevag. Obaj pochodzili z miasta leżącego na wschodnim wybrzeżu wyspy Duchy. Cała czwórka reprezentowała wszystkich wyspiarzy, którzy służyli Gavrasowi.

Przesunęli się, robiąc miejsce Skaurusowi. Turgot zaklął cicho, kiedy się poruszył.

— Mam zabandażowany tyłek — wyjaśnił Rzymianinowi. — Dostałem strzałę prosto w pośladek.

— Twój tyłek nic go nie obchodzi — zagrzmiał Clozart.

Marek stwierdził, że ten mężczyzna o surowej, grubo ciosanej twarzy wygląda głupio w obcisłych skórzanych spodniach — miał prawie pięćdziesiąt lat i pokaźny brzuch — ale sprawia wrażenie twardego człowieka, który działa i nie myśli o konsekwencjach.

— Napij się wina — powiedział Turgot, nalewając gościowi z pękatego dzbana. — Nie chcielibyśmy, żeby Fayard wyszedł na kłamcę, prawda?

Marek potrząsnął głową i z uprzejmości łyknął wina. Mimo ostentacyjnej pogardy dla videssańskich zwyczajów, niektórzy Namdalajczycy z wielkim zapałem bawili się w dwuznaczności, której to gry nauczyli się od Videssańczyków.

Soteryk do nich nie należał. Jednym haustem wychylił swój kubek i zapytał otwarcie:

— I co sądzisz o dzisiejszej klęsce?

— To samo co myślałem wcześniej — odparł trybun. — Za takimi murami nawet garstka chromych starców zdołałaby powstrzymać armię, gdyby tylko pamiętali, że mają zrzucać wrogom kamienie na głowy.

— Ha! Dobrze powiedziane — stwierdził Utprand, obnażając zęby w grymasie, który miał być uśmiechem. — Za tym pytaniem kryje się jednak coś więcej. Gavras wysłał nas na pewną śmierć. Wiedział, że tych umocnień nie da się zdobyć. Dlaczego mamy służyć takiemu człowiekowi?

— Myślicie o przejściu na stronę Sphrantzesów? — zapytał Marek ostrożnie.

Wiedział, że jeśli przytakną, będzie musiał posłużyć się całym sprytem, by opuścić obóz wyspiarzy. Nie zamierzał dokonywać takiego wyboru. A jeśli spryt go zawiedzie…

Zmienił pozycję, przesuwając miecz tak, żeby go było łatwiej wyjąć.

— Pierdzę Ortaiasowi w twarz — wybuchnął Clozart z pogardą.

— Niech go pokręci — dodał Soteryk. — Gryzipiórek-laluś to jeszcze gorzej niż Gavras. On i te jego „sztuki złota”!

— Więc jaka jest inna możliwość? — spytał zaintrygowany Skaurus.

— Dom — odparł Turgot natychmiast i w jego oczach pojawiła się tęsknota. — Chłopcy już dość się nawojowali i ja też. Niech przeklęci imperialni sami się między sobą tłuką. Oddajcie mi chłodny Sotevag i długie fale na nieskończonym szarym oceanie, to jeśli znowu trafią do mnie werbownicy z Imperium, poszczuję ich psami jak wasz vaspurarański przyjaciel videssanskiego kapłana.

Trybun nie czuł tęsknoty, tylko zazdrość, która już powoli wygasała. W tym świecie on i jego ludzie nie mieli domu i było mało prawdopodobne, by się to zmieniło.

— W twoich ustach wydaje się to takie proste — stwierdził sucho. — Proponujesz pomaszerować przez wschodnie ziemie Imperium do swojego kraju?

Zamierzony sarkazm nie trafił w cel.

— Tak — odparł Clozart. — Tyle że drogą morską. Dlaczego nie? Jak nas powstrzymają imperiami?

— To powinno być łatwe — zgodził się Utprand. — Imperium zabrało żołnierzy ze wszystkich garnizonów na wojnę z Yezda, a teraz na domową. Gdy tylko wydostaniemy się z Videssos, nikt nam nie przeszkodzi. A Tho-risin będzie nas musiał puścić. Jeśli spróbuje nas zatrzymać, zaatakują go Sphrantzesowie.

Wywód był przekonujący, podobnie jak sam Utprand. Jeśli zimny Namdalajczyk twierdził, że coś jest do zrobienia, najprawdopodobniej miał rację. Markowi przyszło do głowy tylko jedno pytanie:

— Dlaczego mi o tym mówicie?

— Chcemy, żebyście poszli z nami; ty i twoi ludzie — odpowiedział Soteryk.

Trybun wytrzeszczył oczy, oniemiały z zaskoczenia.

— Książę Tomond, niech go Phos kocha, byłby dumny, mając takich wojowników. W Duchy jest dość miejsca i wolnej ziemi. Twoi ludzie dostaliby działki na własność. Zostaliby rolnikami, a ty księciem. Jak ci się to podoba? „Skaurus, Skaurus, wielki książę Skaurus!”, gdybyś zdecydował się iść na wojnę.

Próby Soteryka, by połechtać jego próżność, nie zrobiły na Marku wrażenia. Miał więcej wpływów jako generał w Imperium niż w Namdalen z wymyślnym tytułem szlacheckim. Lecz po raz pierwszy, odkąd Rzymianie znaleźli się w tym świecie, czuł pokusę, by porzucić służbę dla Videssos. Oferowano mu coś, co uważał za niemożliwe do zdobycia: dom — miejsce, które mógłby nazwać swoim.

Sama obietnica otrzymania ziemi wydałaby się cudem jego żołnierzom. W Rzymie toczono wojny domowe, żeby wypełnić zobowiązania wobec weteranów. „Dość wolnej ziemi…”.

— Tak, cudzoziemcze, nasz kraj jest piękny — powiedział Turgot, który wpadł w sentymentalny nastrój. — Sotevag leży na wybrzeżu, między dębowymi lasami i polami uprawnymi. Spędzam tam dużo czasu. Mam również gospodarstwo na wzgórzach porośniętych wrzosami i jałowcami. Pasą się tam stada owiec. Niebo ma inny kolor niż tutaj; kolor głębokiego błękitu. Wydaje się, że można przejrzeć je na wylot. Wiatr niesie muzykę, a nie smród końskiego łajna i kurzu.

Rzymianin siedział w milczeniu, pochłonięty wspomnieniami utraconego na zawsze Mediolanu, pokrytych śniegiem Alp widocznych z bezpiecznego, ciepłego domu, cierpkiego, włoskiego wina. Chciał znowu mówić po łacinie, zamiast z trudem dobierać wyuczone słowa obcego języka…

Czterej Namdalajczycy przyglądali mu się uważnie. Clozart zauważył jego walkę wewnętrzną, ale źle ją odczytał, gdyż nie ufał nikomu, kto nie pochodził z jego rodzinnej wyspy.

— Mówiłem wam, że nie powinniśmy tego robić — powiedział do towarzyszy w ojczystym języku, którego żołnierze Duchy używali między sobą. — Spójrzcie na niego. Zastanawia się, czy nas nie wydać.

Nie przypuszczał, że Skaurus rozumie jego mowę. Niewielu Videssańczyków ją znało. Lecz spędził z Helvis ponad rok i dało to mu pobieżną znajomość wyspiarskiego dialektu. Jego optymizm zgasł. On i jego żołnierze byli równie obcy Namdalajczykom, jak mieszkańcom Videssos.

Soteryk, który znał go lepiej niż inni, zorientował się, że Marek zrozumiał uwagę. Rzucił Clozartowi jadowite spojrzenie i przeprosił szwagra najuprzejmiej, jak potrafił.

— Wiemy, ile jesteś wart — odezwał się Utprand. — Inaczej by cię tu nie było.

Marek podziękował mu skinieniem głowy. Pochwałą od takiego żołnierza można było się szczycić.

— Przedstawię propozycję swoim żołnierzom — oznajmił.

Na surowej twarzy Clozarta odbiło się niedowierzanie, ale trybun mówił szczerze. Nie miało sensu ukrywanie oferty Namdalajczyków przed legionistami. Musiałby ich wszystkich zamknąć w obozie i zabijać każdego wyspiarza, który by się znalazł w zasięgu głosu. Znacznie lepiej jest kierować losem, niż dać się ponieść fali wydarzeń.

Kiedy trybun wyszedł z namiotu szwagra, nigdzie nie dostrzegł Fayarda. Namdalajczycy mieli dusze hazardzistów. Posłaniec z pewnością doszedł do wniosku, że gość zna drogę do swojej kwatery.

Skaurusowi wirowało w głowie, kiedy wracał do obozu. Pamiętał swoją pierwszą reakcję na propozycję Soteryka. Po rzymskim wychowaniu i niemal dwóch latach spędzonych w Imperium Videssos możliwość zostania księciem w Duchy nie wydawała mu się czymś wspaniałym; byłby dużym wilkiem w małym stadzie. Poza tym nie palił się, żeby opuścić Imperium. Głównym wrogiem byli Yezda, na których miała przyjść kolej po wygraniu wojny domowej.

Z drugiej strony, gdy pomyślał o legionistach, Namdalen rysował się naprawdę atrakcyjnie. Marek nie mógł uwierzyć, że jest tam wolna ziemia, którą rozdaje się żołnierzom za darmo. W Rzymie trzymał ją zazdrośnie Senat. W Imperium znajdowała się w rękach szlachciców i gnębionych podatkami drobnych posiadaczy. Ziemia… tak, to mogło znęcić jego ludzi.

Poza tym Helvis na pewno by go rzuciła, gdyby odmówił Soterykowi, a tego by nie chciał. Łączące ich uczucie nie chciało wygasnąć, choć oboje wystawiali je na próbę. Zresztą mieli syna… Czy nigdy nic nie jest proste?

Przy bramie czekał na niego Gajusz Filipus, który spacerował niespokojnie w tę i z powrotem. Jego ponura twarz rozjaśniła się, kiedy zobaczył Skaurusa.

— W samą porę — powiedział. — Jeszcze godzina i poszedłbym za tobą z paroma ludźmi.

— Nie było potrzeby — odparł Marek. — Porozmawialiśmy sobie. Sprowadź Glabrio i Gorgidasa. Spotkajmy się tutaj. Pójdziemy na spacer za palisadę. Weź Celta. Jego to również dotyczy.

— Viridoviksa? Chcesz rozmowy czy awantury? — zaśmiał się Gajusz Filipus, ale odszedł pośpiesznie, żeby spełnić prośbę trybuna.

Marek zauważył, że Rzymianie go obserwują. Wiedzieli, że coś się szykuje. Przeklęty Soteryk i jego amatorskie przedstawienia teatralne — pomyślał.

Po zaledwie kilku minutach otoczyli go towarzysze, którym najbardziej ufał. Na ich twarzach malowała się ciekawość. Poprowadził ich w noc, mówiąc przez cały czas o mało ważnych rzeczach. Na próżno starał się zachować pozory normalnej narady.

Gdy znaleźli się poza obozem, zrezygnował z udawania i opowiedział o tym, co zaszło. Zapadła cisza. Towarzysze pogrążyli się w rozmyślaniach, podobnie jak on w drodze powrotnej z namiotu Soteryka.

Pierwszy przerwał milczenie Gajusz Filipus.

— Gdyby to zależało ode mnie, powiedziałbym im „nie”. Nie mam nic przeciwko wyspiarzom; są dzielnymi żołnierzami i dobrymi kompanami do wypitki, ale nie chcę spędzić reszty swoich dni wśród barbarzyńców.

Starszy centurion miał wysoko rozwinięte poczucie wyższości, które Rzymianie odczuwali wobec innych ludów z wyjątkiem Greków. W tym świecie Videssos było wzorcem, według którego oceniało się takie rzeczy. Centurion identyfikował się z mieszkańcami Imperium zapominając, że oni uważają go za takiego samego barbarzyńcę jak Namdalajczyków.

Gorgidas rozumiał to doskonale, ale jego decyzja była identyczna.

— Wiele lat temu zostawiłem Elis dla Rzymu, ponieważ wiedziałem, że mój dom to zaścianek. Mam postąpić odwrotnie? Nie. Zostaję tutaj. Muszę się jeszcze dużo nauczyć. Mieszkańcy Duchy mało wiedzą o świecie i o sobie.

Pozostali dwaj przyjaciele nie śpieszyli się z odpowiedzią.

— Stawiasz przed nami niełatwy wybór, Skaurusie — odezwał się w końcu Viridoviks — ale jestem za zmianą. Być może z tych samych powodów, dla których ci dwaj są przeciwko. Łatwiej mi się dogadać z wyspiarzami niż z chytrymi, wyniosłymi imperialnymi. Człowiek nigdy nie wie, co taki sobie myśli, póki któregoś dnia nie poczuje sztyletu miedzy żebrami tylko dlatego, że nie spodobał się tamtemu krój tuniki. Tak, ja jadę.

W ten sposób został tylko Kwintus Glabrio. Sadząc po bólu malującym się na twarzy młodszego centuriona, dla niego był to najtrudniejszy wybór.

— Ja też — oznajmił w końcu. Zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę, kiedy stojący obok niego Gorgidas gwałtownie zaczerpnął powietrza. — Chodzi głównie o ziemię — mówił dalej. — Z jej powodu wstąpiłem do legionów. To byk szansa, że pewnego dnia będę panem samego siebie, a nie czyimś niewolnikiem. Bez ziemi człowiek tak naprawdę nie ma niczego.

— Jest się większym niewolnikiem ziemi niż drugiego człowieka — odparował Gajusz Filipus. — Zostałem żołnierzem, żeby uchronić się przed śmiercią głodową na nędznym skrawku kamienistej ziemi, na której się urodziłem. Chcesz chodzić za wolim zadkiem od wschodu do zachodu słońca, chłopcze? Musisz być stuknięty.

Lecz Glabrio tylko potrząsnął głową. Gorzkie wspomnienia centuriona nie mogły zniszczyć jego marzenia, ważniejszego nawet niż więź z Gorgidasem. Lekarz miał minę żołnierza zmagającego się z bólem, ale nie poskarżył się na decyzję towarzysza, choć jego oczy wyrażały co innego. Myśląc o własnych obawach, Marek tym bardziej go podziwiał. Zastanawiał się, w jaki sposób wpłyną na jego wybór.

Centurionowie byli zbyt zdyscyplinowani, a Gorgidas zbyt uprzejmy, żeby zadać oczywiste pytanie, za to Viridoviks się nie krępował:

— A co wy, panie, zamierzacie zrobić?

Skaurus miał nadzieję, że towarzysze będą zgodni w decyzjach, ale okazało się, że ich zdania są podzielone, podobnie jak on był rozdarty wewnętrznie. Przez długą chwilę stał w milczeniu czując, że szala przechyla się to na jedną, to na drugą stronę.

— Po nieskutecznym szturmie Gavras nie ma realnej szansy zdobycia miasta, a bez niego przegra wojnę domową — odezwał się. — Chyba udam się do Namdalen. Pod rządami Sphrantzesów Imperium upadnie, zresztą nie zamierzam im służyć. Już chyba Yezda są lepsi, bo przynajmniej nie noszą maski cnoty.

Choć podjął decyzję, wcale nie był pewien, czy jest właściwa.

— Nie będę wydawał nikomu rozkazów w tej sprawie. Niech każdy zrobi, jak chce. Gajuszu, przyjacielu, wiem, że doskonale poradzisz sobie z ludźmi, którzy zadecydują tak samo jak ty.

Objęli się. Skaurus był zaszokowany, kiedy zobaczył łzy na policzkach weterana.

— Człowiek robi to, co uważa za słuszne — stwierdził Gajusz Filipus. — Dawno temu, kiedy byłem zaledwie chłopcem, walczyłem u boku Mariusza w wojnie domowej, a mój najbliższy przyjaciel po stronie Sulli. Podczas bitwy zabiłbym go, gdybym mógł, ale wiele lat później spotkałem go przypadkiem w szynku i razem się upiliśmy. Może tak będzie z tobą i ze mną któregoś dnia.

— Może — szepnął Marek. Jego twarz również była mokra.

Teraz z kolei Viridoviks uściskał Gajusza Filipusa, mówiąc:

— Niech mnie rozdziobą kruki, jeśli nie będę za tobą tęsknił, ty twardy kurduplu!

— A ja za tobą, ty wielki dzikusie!

Gorgidas i Glabrio, przywykli do zachowywania dyskrecji, nie zdradzili się z myślami.

— Nie ma sensu robić w nocy zamieszania w obozie — stwierdził Marek. — Poranna musztra będzie odpowiednią porą, żeby przedstawić żołnierzom sytuację. Do tego czasu zachowajcie milczenie.

Wszyscy pokiwali głowami. Wrócili do obozu wolnym krokiem. Dumali o tym, że może ostatni raz są razem. Nagle w ich myśli wdarły się ochrypłe okrzyki dobiegające zza murów miasta. Brzmi to tak, jakby wybuchły zamieszki albo jakby mieszkańcy coś świętowali — pomyślał trybun gorzko. Znowu przeklął Sphrantzesów za to, że zmusili go do podjęcia decyzji, której nie chciał podejmować.

Wartownicy oklapli jak kwiaty w czasie suszy, kiedy oficerowie minęli ich, nie zdradzając się, o czym rozmawiali. W całym obozie legioniści zerkali w ich stronę.

— Niech was diabli! — krzyknął Viridoviks. — Nie wyrosła mi druga głowa ani grzebień z fioletowych piór, przestańcie więc wlepiać we mnie gały!

Wybuch Celta poskutkował. Żołnierze wrócili do kolacji, rozmów lub nie kończących się gier hazardowych.

— Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Muszę zająć się rannymi, choć niewiele mogę dla nich zrobić — powiedział Gorgidas.

Był niepocieszony tym, że nadal leczył rany substancjami tamującymi krwawienie, maściami, opaskami uciskowymi i łubkami. Nepos twierdził, że Grek ma talent i może się nauczyć videssańskiej sztuki uzdrawiania, ale jego wysiłki nie przynosiły rezultatów. Skaurus podejrzewał, że głównie z tego powodu Gorgidas zdecydował się zostać w Videssos.

Kwintus Glabrio poszedł za lekarzem, mówiąc coś do niego głosem zbyt cichym, by Skaurus usłyszał. Zobaczył, że Gorgidas twierdząco kiwa głową.

Ktoś pomachał bukłakiem wina. Viridoviks ruszył w tamtą stronę, jak przyciągany przez magnes.

Helvis spała, kiedy trybun wszedł do namiotu. Dotknął jej policzka. Kobieta poruszyła się i usiadła, starając się nie obudzić Malrika i Dostiego.

— Jest późno — poskarżyła się sennym głosem. — Czego chcesz?

Skaurus opowiedział jej o planach brata. Mówił zwięźle jak do swoich oficerów. Kiedy skończył, nie odzywała się przez całą minutę.

— Co zrobisz? — zapytała w końcu.

Powiedziała to dziwnym, bezbarwnym głosem, w napięciu czekając na odpowiedź.

— Pojadę — odparł krótko.

Powody nie miały teraz znaczenia. Najważniejsza była sama decyzja.

Mimo ciemności zobaczył, że jej oczy się rozszerzają. Przygotowała się na „nie” i nieuchronny wybuch.

— Pojedziesz? Pojedziemy? — wykrztusiła i roześmiała się, zapominając o śpiących dzieciach.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go w usta. Jej radość wcale go nie upewniła w trafności podjętej decyzji, a wręcz pogłębiła wątpliwości. Podniecona, nie zauważyła jego ponurego nastroju.

— Kiedy wyjeżdżamy? — zapytała, rozgorączkowana i jednocześnie praktyczna.

— Myślę, że za trzy lub cztery dni — odpowiedział Marek z niechęcią. Określenie daty uczyniło wyjazd boleśnie realnym.

W tym momencie obudził się Malrik i powiedział zagniewany:

— Przestańcie tyle gadać. Chcę spać.

Helvis chwyciła go i uściskała.

— Mówimy tyle, bo jesteśmy szczęśliwi. Wkrótce jedziemy do domu.

Jej słowa nic nie znaczyły dla syna, który urodził się w Videssos i nie znał innego życia oprócz obozowego.

— Jak możemy pojechać do domu? — zapytał. — Jesteśmy w domu.

Trybun nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.

— Jak zamierzasz mu to wyjaśnić?

— Cii — powiedziała Helvis, kołysząc rozespanego chłopca. — Dzięki Phosowi, dowie się, co naprawdę oznacza to słowo. I dzięki tobie, mój kochany, bo dałeś mu szansę. Kocham cię za to.

Skaurus krótko skinął głową. Nadal toczył wewnętrzną walkę, a pochwała wydawała mu się podejrzana. Lecz skoro dokonał wyboru, po co miał obarczać ją własnymi obawami? Lepiej zachować je dla siebie — pomyślał.

Wsunął się pod koc. Ten dzień go wykończył, a pod innym względem nadchodzący miał być jeszcze gorszy. Do rana było jednak dużo czasu.

O brzasku obudziła go wrzawa. Przetarł oczy, zaklął nieprzytomny i nagle usiadł prosto. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że jego ludzie jakoś się o wszystkim dowiedzieli. Narzucił na siebie płaszcz i wyskoczył z namiotu. Zamieszanie łatwo mogło przerodzić się w bunt.

Nie dostrzegł jednak żadnych oznak buntu, choć legioniści nie szykowali się przed namiotami do musztry. Tłoczyli się natomiast przy zachodniej ścianie obozu, pokrzykując w wielkim podnieceniu i przepychając się do palisady. W miarę jak obóz się budził, przybywali następni.

Trybun przedarł się przez tłum. Żołnierze rozstępowali się i salutowali mu. Byli tak stłoczeni, że kilka minut zajęło mu dotarcie do wału obronnego.

Nie musiał iść tak daleko. Wzrost pozwalał mu spojrzeć ponad głowami legionistów. Ktoś klepnął go po plecach. Minucjusz. Oczy wojownika jaśniały triumfem, a surowa twarz rozpogodziła się w uśmiechu.

— Tylko spójrzcie na to, panie! — wykrzyknął. — Tylko spójrzcie.

Przez chwilę Marek nie wiedział, co żołnierz ma na myśli. Przed sobą widział przedpiersie obozu, a za nim fortyfikacje stolicy, ciche i niedostępne jak zawsze.

W tym momencie do niego dotarło. Nic dziwnego, że wielkie podwójne mury wydawały się ciche. Nie było na nich ani jednego obrońcy.

Zakręciło mu się w głowie, jakby wypił haustem dzbanek mocnego wina.

— Odsuńcie się! Zróbcie miejsce! — krzyknął, torując sobie drogę.

Chciał znaleźć się jak najbliżej, zobaczyć jak najwięcej. Normalnie byłby zawstydzony, że w ten sposób wykorzystuje rangę, ale w podnieceniu nie zastanawiał się nad tym.

Przed sobą zobaczył niezdobytą Srebrną Bramę. Teraz była szeroko otwarta. Stali w niej trzej ludzie z pochodniami, którzy niecierpliwie wymachiwali rękami, zapraszając oblegających do Videssos. Ich okrzyki docierały przez ziemię niczyją, rozciągającą się między miastem a przed-piersiami obozu.

— Hurra, Thorisin Gavras, Autokrata Videssańczyków!

Загрузка...