ROZDZIAŁ XI

— Andhelis, gdzie schowałeś rejestr podatkowy dla Kybistry za rok ubiegły? — zapytał Skaurus.

Sekretarz przejrzał zwoje pergaminu i ze skruchą rozłożył ręce. Mrucząc przekleństwa, Skaurus wstał od biurka i wyszedł na korytarz, by sprawdzić, czy potrzebny dokument nie znajduje się u Pikridiosa Goudelesa.

Wytworny biurokrata podniósł głowę na widok wchodzącego do jego biura trybuna. Obaj traktowali się z czujnym respektem od czasu, gdy Skaurus zaczął nadzorować pracowników urzędu w imieniu Thorisina Gavrasa.

— Jakie sprzeniewierzenia wyciągnąłeś na światło dzienne tym razem? — zapytał Goudeles.

Jak zawsze w jego słowach krył się szyderczy podtekst. Kiedy Marek powiedział mu, czego potrzebuje, Goudeles ożywił się.

— Powinien być gdzieś tutaj — powiedział.

Przejrzał po kolei przegródki, rozwijając po parę cali każdego pergaminu, by zobaczyć, co zawierają. Kiedy poszukiwania nie doprowadziły do pożądanego rezultatu, jego ruchliwe brwi ściągnęły się z rozdrażnienia. Kazał paru urzędnikom sprawdzić w sąsiednich pomieszczeniach, ale oni również wrócili z niczym. Biurokrata spochmurniał jeszcze bardziej.

— Zapytaj mola i mysz — zasugerował.

— Nie, prawdopodobnie wytresowałeś je, by kłamały na twoją korzyść — powiedział Marek.

Kiedy Rzymianin zaczął wykonywać wyznaczoną mu przez Imperatora pracę, Goudeles na próbę podesłał mu kilka sfałszowanych akt. Trybun zwrócił je bez komentarza i w zamian otrzymał coś, co wyglądało na prawdziwą współpracę. Zastanawiał się, czy nie była to kolejna, bardziej subtelna pułapka.

Ale Goudeles w zadumie pocierał starannie utrzymaną brodę.

— Tego katastera może w ogóle tu nie być — rzekł z wolna. — Może już został złożony w archiwach na Ulicy Środkowej. Nie powinien, jest przecież nowy, ale nigdy nie wiadomo. Ja w każdym razie go nie mam.

— W porządku, spróbuję tam. Jeżeli na próżno, to przynajmniej rozprostuję nogi. Dzięki, Pikridiosie.

Goudeles ospale machnął ręką.

Dziwny typek — pomyślał Skaurus — wygląda i zachowuje się jak zblazowany urzędas prawie do stanu autoparodii, ale posiada wytrwałość pozwalającą mu na konfrontację z samym Thorisinem Gavrasem. No cóż — powiedział sobie — tylko w komediach ludzie są jednoznaczni.

Brązowe płyty na ulicach w drodze od Wielkiego Dworu do forum były wilgotne i śliskie. Śnieg, dotychczas pokrywający trawniki w kompleksie pałacowym, w większości już zniknął. Słońce na błękitnym niebie było prawie gorące. Trybun podejrzliwie zmierzył je wzrokiem. Parę tygodni wcześniej też tak było, po czym nastąpiła najgorsza śnieżyca zimy. Jednakże może tym razem słoneczny dzień zapowiadał prawdziwą wiosnę.

Trybun dobrze orientował się, co go czeka w urzędzie, w którym mieściło się archiwum — i nie zawiódł się. Urzędnicy przeganiali go od jednego zakurzonego regału do drugiego, póki nie zaczął nienawidzić zapachu starych pergaminów. Nie znalazł ani śladu poszukiwanego dokumentu. Prawdę mówiąc, nie natknął się na ani jeden, który miałby mniej niż trzy lata. Niektóre były dużo starsze; znalazł taki, który wspominał o Namdalen jako o części Imperium, chociaż wyblakłe i dziwne archaiczne pismo uniemożliwiało uzyskanie stuprocentowej pewności.

Kiedy pokazał starożytny zwój sekretarzowi odpowiedzialnemu za te akta, ten powiedział:

— Nie musisz patrzeć na mnie tak, jakbyś mnie obwiniał. Co spodziewałeś się znaleźć w archiwum poza starymi dokumentami? — Zdawał się zgorszony, że ktoś może oczekiwać, iż zaprezentuje mu coś nowego.

— Przetrząsnąłem obydwa piętra budynku — powiedział Skaurus, walcząc z ogarniającym go zniecierpliwieniem. — Czy jest jakieś inne miejsce, w którym może poniewierać się ten pieprzony dokument?

— Przypuszczam, że mógłby być w lochach pod więzieniem — odparł sekretarz. Jego ton dawał do zrozumienia, że sam w to nie wierzy. — Tam są składowane prawdziwe antyki.

— Skoro tu jestem, mogę spróbować.

— Weź lampę — poradził sekretarz — i trzymaj wyciągnięty miecz. Szczury tam na dole nieczęsto są niepokojone i mogą być niebezpieczne.

— Wspaniale — mruknął trybun.

Niemniej jednak uzyskał od sekretarza użyteczną informację; chociaż wiedział, że w imperialnych biurach mieszczą się więzienia, nie zdawał sobie sprawy, że coś jest jeszcze pod nimi. Sprawdził, czy lampa jest pełna oleju.

Był zadowolony, że ją zabrał, gdy tylko ruszył po schodach wiodących do więzienia, bowiem nawet one leżały poniżej poziomu ulicy i nie docierało tutaj światło dnia. Jedynie pochodnie migocące w żelaznych uchwytach, osadzonych co kilka stóp, rozjaśniały wieczny mrok. Chropowate kamienne ściany ponad nimi były czarne od sadzy, której nie usuwano od wielu lat.

Była pora więziennego posiłku. Dwóch znudzonych strażników pchało korytarzem między celami skrzypiący wózek. Dwaj inni, prawie równie znudzeni, kryli ich przygotowanymi do strzału łukami. Strażnicy rozdawali kromki czarnego, pełnego otręb chleba, małe czarki rybnej zupy, która nie pachniała zbyt świeżo, i gliniane kubki z wodą. Pożywienie było żałosne, ale więźniowie tłoczyli się przy kratach. Jeden skrzywił się, gdy posmakował zupę.

— Znowu myłeś w niej nogi, Podopagouosie — powiedział.

— Tak, potrzebowały tego — odparł niewzruszenie strażnik.

Trybun musiał zapytać o drogę do leżących niżej piwnic. Przeszedł miedzy rzędami cel do małych drzwi, których zawiasy zaskrzypiały okropnie. Jak w przypadku wielu innych drzwi w budynku, nad tymi też była osadzona podobizna Imperatora. Ale Skaurus zamrugał na widok portretu, na którym widniał pyzaty starzec z krótką białą brodą. Kto…? Podniósł lampę i przeczytał towarzyszący wizerunkowi tekst: „Niech Phos ma w swej opiece Autokratora Strobilosa Sphrantzesa”. Minęło ponad pięć lat, od kiedy Strobilos przestał być Imperatorem.

Na długo zanim dotarł do podnóża schodów, Marek wiedział, że nigdy nie znajdzie potrzebnego dokumentu, nawet jeżeli tam był. Mała gliniana lampka nie dawała dużo światła, ale zdołał w jej blasku dostrzec przypadkowo spiętrzone skrzynie z aktami. Niektóre były poprzewracane, a ich zawartość, na wpół pogrzebana w kurzu i pleśni, walała się po podłodze. Powietrze było ciężkie jak w grobowcu.

Lampa zamigotała. Skaurus poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Nie mogłoby być gorszego losu od zagubienia się tu na dnie, samemu w ciemności. Nie, nie całkiem samemu; gdy płomień znów rozbłysnął, Skaurus zobaczył dziesiątki lśniących zielono oczu. Trybun pomyślał nerwowo, że niektóre z nich są zdecydowanie wyżej nad ziemią, niż przystało na szczurze ślepia.

Zawrócił, zamykając za sobą starannie małe drzwi. Strobilos gapił się na niego bez śladu zainteresowania; nawet nadworny artysta miał kłopoty z przedstawieniem go inaczej, niż jako tępaka.

Oświetlony jasnymi i wesołymi pochodniami poziom więzienny wydawał się prawie atrakcyjny w porównaniu z tym niższym. Strażnicy z wózkiem przesunęli się nie więcej niż o sześć czy siedem cel. Ich rytm był powolny, prawie hipnotyczny — bochenek w lewo, czarka z zupą na prawo; czarka na lewo, bochenek na prawo; dzbanek z wodą na obie strony; przesunięcie skrzypiącego wózka pod kolejne kraty i od nowa to samo.

— Hej, ty tam! — zawołał ktoś z jednej celi. — Tak, ty, cudzoziemcze! — Marek miał zamiar iść dalej przekonany, że nikt tutaj nie może mówić do niego, ale drugie wołanie zatrzymało go. Rozejrzał się ciekawie.

Nie rozpoznał Tarona Leimmokheira w wyświechtanym płóciennym więziennym stroju. Eksadmirał stracił na wadze, a jego włosy i broda były długie i rozczochrane; miesiące spędzone w pozbawionej słońca ciemnicy ograbiły go z żeglarskiej opalenizny. Ale gdy Skaurus podszedł do celi, zobaczył, że Leimmokheir nadal nosi się z wojskową godnością. Sama cela, na ile to możliwe, była schludna i czysta, prawdę mówiąc porządniejsza od korytarza.

— Czego chcesz, Leimmokheirze? — zapytał trybun niezbyt grzecznie. Człowiek po drugiej stronie zardzewiałych krat kiedyś nastawał na jego życie i został skazany na więzienie za próbę zamordowania Imperatora, którego Rzymianin popierał.

— O ile to możliwe, chciałbym, żebyś przekazał wiadomość Gavrasowi. — Słowa były prośbą, ale głęboki chrapliwy głos zachował rozkazujący ton, chociaż jego właściciel był więźniem. Marek czekał.

Leimmokheir odczytał wyraz jego twarzy.

— Och, nie jestem takim głupcem, by prosić o uwolnienie. Wiem, że nie mam szans. Ale na Phosa, cudzoziemcze, powiedz Imperatorowi, że więzi niewinnego człowieka. Na Phosa i jego światło, na nadzieję na niebo i na strach przed lodem Skotosa, przysięgam. — Nakreślił znak słońca na piersi i powtórzył chrapliwie: — Więzi niewinnego!

Skazaniec z sąsiedniej celi, mężczyzna o wąskiej, przebiegłej twarzy łasicy i ziemistej cerze, łypnął koso na Skaurusa i zawołał:

— Tak, wszyscy tutaj jesteśmy niewinni! Wiesz, właśnie dlatego nas tu trzymają, by uchronić nas przed winnymi na wolności. Niewinni! — Jego śmiech sprawił, że słowo to zabrzmiało niczym sprośny żart.

Jednakże Rzymianin zatrzymał się niezdecydowanie. Leimmokheir mógł być bosy i potargany, ale jego mowa nadal miała pewną cechę, którą Marek zauważył, gdy po raz pierwszy usłyszał admirała na plaży w środku nocy. Jego głos wywoływał wrażenie, że należy do człowieka, który nie chce albo nie umie kłamać. Oczy więźnia wwierciły się w oczy trybuna i Skaurus pierwszy opuścił powieki.

Podjechał wózek. Trybun podjął decyzję.

— Zrobię co w mojej mocy — obiecał.

Leimmokheir przyjął jego słowa nie skinieniem, ale schyleniem głowy i położeniem prawej ręki na sercu. Był to salut, jaki imperialny żołnierz oddaje zwierzchnikowi. Skaurus pomyślał, że jeśli jest to gra, to zasługuje na nagrodę.

Zaczął żałować danego słowa jeszcze przed powrotem do kompleksu pałacowego. Jakby nie miał dość własnych kłopotów! Próba przekonania Gavrasa, że być może popełnił błąd, mogła się okazać fatalna w skutkach. Thorisin był bardziej nieufny w stosunku do swoich pomocników niż Mavrikios i Marek musiał przyznać, że nie bez powodu. Jeżeli Imperator kiedykolwiek dowie się, że trybun planował dezercję… Lepiej o tym nie myśleć.

Z drugiej strony, jeżeli uda mu się zbliżyć do Imperatora przez Alypię Gavrę, to może nie wzbudzi podejrzeń; tym bardziej, jeżeli księżniczka stanie po jego stronie. Może przynajmniej dowie się, co ona myśli o Leimmokheirze, dzięki czemu zyska lepsze pojecie o tym, na ile może ufać byłemu admirałowi. Marek trzasnął pięścią w dłoń, zadowolony z własnej przemyślności.

Może Alypia będzie wiedziała, gdzie zapodział się ten przeklęty dokument — pomyślał.

Mizizios, służący-eunuch, zapukał delikatnie do okazałych drzwi. Jak większość portali w małym odrębnym budynku, będącym prywatną siedzibą imperatorskiej rodziny, były zdobione intarsjami z hebanu i czerwonego cedru.

Skaurus usłyszał, jak księżniczka mówi:

— Tak, wprowadź go. — Mizizios skłonił się i nacisnął srebrną klamkę.

Wszedł za trybunem do komnaty, ale Alypia machnęła ręką.

— Zostaw nas samych. — Widząc wahanie eunucha, dodała: — Śmiało; moja cnota jest przy nim bezpieczna.

Marek pomyślał, że nie tylko rozkaz, ale zawarta w nim gorycz przyśpieszyły ucieczkę eunucha.

Ale po drwili, gdy księżniczka zaproponowała Rzymianinowi krzesło, znów była pełna wdzięku. Poczęstowała go winem i ciastkami.

— Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział. — To uprzejmie z twojej strony, żeś przyjęła mnie bez stosownego uprzedzenia.

Z przyjemnością zjadł jedno z ciasteczek. Było nadziane rodzynkami i orzechami i posypane cynamonem; lepsze od gęsi — pomyślał. Nadal dręczyło go wspomnienie świątecznego posiłku.

— Mój stryj dał nam obojgu jasno do zrozumienia, że oszustwa urzędników są kwestią najwyższej wagi, prawda? — zagadnęła, wznosząc lekko brwi.

Skaurus zastanowił się, czy postanowiła go zaskoczyć zmianą tematu, czy też kpiła sobie z niego? Nie potrafił w najmniejszym stopniu przejrzeć Alypii Gavry, a nie sądził, by ona miała z tym kłopot w stosunku do niego. Czuł, że księżniczka ma nad nim zdecydowaną przewagę.

— Jeżeli przeszkadzam… — zaczął i zawiesił głos.

— Nie mam do roboty nic, co nie mogłoby zaczekać — odparła, wskazując na biurko jak jego własne załadowane zwojami i księgami. Zdołał przeczytać złocony tytuł na grzbiecie oprawnego w skórę tomu: „Kronika Siedmiu Królestw”. Ona zobaczyła, na co patrzy, i skinęła głową.

— Historia wymaga czasu.

Samo biurko było proste, sosnowe, nie lepsze od tego, przy którym pracował Marek. Reszta mebli, łącznie z krzesłami, na których siedzieli, była równie skromna. Jedyną ozdobą była ikona nad biurkiem: surowy wizerunek Phosa.

Na pierwszy rzut oka księżniczka wyglądała prawie równie surowo. Miała na sobie bluzkę i spódnicę w kolorze ciemnobrązowym, bez żadnej biżuterii. Jej włosy ściągnięte były w mały, ciasny kok na karku. Ale w zielonych oczach — będących rzadkością wśród Videssańczyków — widniało ironiczne rozbawienie, skutecznie łagodzące surową pozę.

— O jakie nadużycie gryzipiórków chodzi? — zapytała, i Skaurus również w jej głosie usłyszał rozbawienie.

— O żadne — przyznał — chyba że przypadkiem wiesz, co zrobili z aktami podatkowymi Kybistry.

— Nie wiem — odparła natychmiast — ale z pewnością mag znajdzie je dla ciebie.

— Hmm, może spróbuje — powiedział zdumiony Skaurus.

Ten pomysł nie wpadł mu do głowy. Mimo lat spędzonych w Videssos, nadal nie akceptował magii i rzadko uświadamiał sobie, że mógłby z niej korzystać. Zastanowił się, ile magicznych praktyk odprawia się wokół niego. On ich nie zauważał, ale dla Videssańczyków stosowanie czarów było czymś tak powszednim, jak zakładanie płaszcza dla ochrony przed zimnem.

Te rozmyślania rozwiały się, gdy przypomniał sobie o głównej przyczynie złożenia wizyty księżniczce.

— Prawdę mówiąc, nie przyszedłem w sprawie urzędowej — zaczął i przedstawił historię spotkania z Taronem Leimmokheirem.

Alypia stała się poważna, czujna i skupiona. Ten wyraz doskonale pasował do jej twarzy. Marek, patrząc na nią, pomyślał o bogini Minerwie. Po zakończeniu jego sprawozdania milczała przez dłuższą chwilę, po czym zapytała:

— Co sądzisz na ten temat?

— Nie wiem, w co wierzyć. Świadczące przeciwko niemu dowody są niepodważalne, ale jednak gdy pierwszy raz usłyszałem jego głos, pomyślałem, że słowo tego człowieka jest dobrą monetą. I to mnie nęka.

— Może masz rację. Znam Leimmokheira od pięciu lat; od czasu, gdy mój ojciec zasiadł na tronie, i nigdy nie widziałam, by admirał zrobił coś nieuczciwego czy nikczemnego. — Kąciki jej ust uniosły się w niewesołym uśmiechu. — Nawet traktował mnie tak, jakbym była prawdziwą Imperatorową. Może był na tyle prostolinijny, by tak uważać.

Skaurus wsparł brodę na grzbiecie dłoni i spojrzał na podłogę.

— Wobec tego porozmawiam z twoim stryjem, zgoda? — Nie cieszyła go ta perspektywa, bowiem Thorisin w kwestii Leimmokheira miał własne zdanie.

Alypia również to rozumiała.

— Pójdę z tobą, jeżeli chcesz.

— Będę wdzięczny — rzekł szczerze. — Dzięki temu zmniejszy się prawdopodobieństwo uznania mnie za zdrajcę.

Uśmiechnęła się.

— Miejmy nadzieję. Mamy poszukać go teraz?

Nagie gałęzie drzew rzucały już długie cienie.

— Jutro wystarczy. Chciałbym zobaczyć, co robią moi ludzie. Nie mam po temu tak wielu okazji, jak powinienem.

— Zgoda. Mój stryj lubi rankiem jeździć konno, więc spotkajmy się w południe przed Wielkim Dworem.

Wstała, co było znakiem, że audiencja dobiegła końca.

— Dziękuję — powiedział Marek, również wstając.

Wziął jeszcze jedno ciastko z emaliowanej tacy, potem uśmiechnął się do siebie, gdy coś mu się przypomniało. Jadł takie ciastka wcześniej i wiedział, kto je upiekł.

— Są równie dobre jak te, które pamiętam — powiedział.

Po raz pierwszy zobaczył, że rezerwa Alypii zniknęła. Oczy księżniczki rozszerzyły się lekko, ręka zatrzepotała, jakby chciała odrzucić komplement.

— Zatem do jutra — rzekła cicho.

— Do jutra.


Po powrocie do koszar trybun dostał się w wir dyskusji. Gorgidas popełnił błąd, próbując wyjaśnić greckie pojecie demokracji Viridoviksowi i udało mu się jedynie osiągnąć to, że celtycki szlachcic popadł w bezbrzeżne zdumienie.

— To całkowicie niezgodne z naturą — podsumował Gal. — Wszak sami bogowie wynieśli niektórych ponad innych.

Arigh syn Arghuna, który przyszedł w odwiedziny do Viridoviksa i raczył się winem, z wigorem pokiwał głową.

— Bzdura — powiedział Skaurus. Rzymscy patrycjusze też próbowali wynieść jednego nad resztę ludzi. Minęły wieki, nim to się udało.

Ale Gorgidas zwrócił się do niego, warcząc:

— Co sprawiło, żeś pomyślał, że potrzebuję twojej pomocy? Twoja bezcenna rzymska republika również ma swoich arystokratów, chociaż oni kupują sobie tytuły, zamiast je dziedziczyć. Dlaczego Krassus jest człowiekiem godnym wysłuchania, jeśli nie z powodu worków z pieniędzmi?

— O co się kłócicie? — zapytał niecierpliwie Arigh; wzmianka o Krassusie znaczyła dla niego tyle co nic, a niewiele więcej dla Viridoviksa. Jednakże Arshaum był synem naczelnika i wiedział, co myśleć o idei Greka. — Klan posiada swoją szlachtę z takich samych powodów, z jakich armia ma swoich generałów. Kiedy nadchodzą kłopoty, ludzie wiedzą, za kim podążyć.

Gorgidas odpalił:

— A dlaczego podążać za kimś jedynie z powodu jego urodzenia? Mądrość byłaby lepszym przewodnikiem.

— Jeśli przychodzisz z pola z nogami brudnymi od gnoju i mówisz jak urodzony cham, nikt nie będzie chciał słuchać twych mądrości — powiedział Viridoviks.

Na płaskiej twarzy Arigha malowała się pogarda dla wszystkich ziemian; szlachty i chłopów, ale poparł stanowisko Celta. W chrapliwej, urywanej mowie powiedział do Gorgidasa:

— Cudzoziemcze, pozwól, że opowiem ci pewną historię, która pokaże, o co mi chodzi.

— Historię? Zaczekaj chwilę, dobrze?

Lekarz wybiegł truchcikiem i wrócił z tabliczką i stylusem. Jeżeli cokolwiek mogło ostudzić jego zamiłowanie do dyskusji, to tylko perspektywa dowiedzenia się więcej o świecie, w którym przyszło mu żyć. Ustawił rylec nad woskiem.

— W porządku, zaczynaj.

— Stało się to parę lat temu, rozumiecie — zaczął Arigh. — Wśród Ashraumów, którzy walczą pod sztandarem Czarnej Owcy, bliskich sąsiadów klanu mego ojca. Jeden z ich wojennych wodzów, imieniem Kuyuk, był człowiekiem nikczemnego rodu, ale miał dryg do władzy. Obalił naczelnika klanu tak schludnie, że tylko proszę, ale ponieważ nie był synem wielmoży, szlachetnie urodzeni niechętnie robili to, co kazał. Jednakże był bystry i obmyślił sobie pewien plan.

Jedną z rzeczy pozostawionych przez uciekającego naczelnika klanu była złota miednica do mycia nóg. Szlachta myła w niej nogi, tak, i sikała do niej czasami. Kuyuk kazał złotnikowi stopić naczynie i przekuć je na kształt ducha wiatru. Ustawił fetysza między namiotami i wszyscy członkowie klanu Czarnej Owcy zaczęli go czcić.

— Brzmi to jak coś z Herodota — powiedział Gorgidas. Drobne przejrzyste spirale wosku wysnuwały się spod jego szybkiego stylusa.

— Z czego? W każdym razie Kuyuk pozwolił, by ten stan rzeczy trwał przez jakiś czas, po czym zwołał swych butnych szlachciców. Zdradził im, skąd wziął się fetysz i powiedział: „Myliście nogi w tej misie i sikaliście do niej, a nawet rzygaliście. Teraz czcicie ją, ponieważ ma kształt ducha. Ta sama prawda odnosi się do mnie: kiedy byłem człowiekiem z ludu, mogliście lżyć mnie do woli, ale jako naczelnik klanu wymagam szacunku dla zajmowanego stanowiska”.

— Och, co za zmyślny człowiek! — zawołał Viridoviks z podziwem. — To powinno nauczyć ich moresu.

— Ani trochę! Najpoważniejszy wielmoża, który zwał się Mutugen, wbił nóż w serce Kuyuka. Potem wszyscy szlachetnie urodzeni zebrali się wokół i obsikali jego trupa. Mutugen powiedział: „Złoto jest złotem bez względu na kształt, a podle urodzony pozostaje podle urodzonym nawet w koronie na głowie”. Syn Mutugena, Tutukan, jest naczelnikiem Czarnej Owcy do dziś dnia. Nie chcieli podążyć za nikim innym.

— Prawda, szlachcice nie chcieli — powiedział Marek — ale co z resztą klanu? Czy przykro im było widzieć zabitego Kuyuka?

— Kto wie? A zresztą, co za różnica? — odparł szczerze zdumiony pytaniem Arigh.

Viridoviks klepnął go po plecach na zgodę.

Gorgidas wyrzucił ręce w powietrze. Teraz, w bardziej pokojowym nastroju dzięki etnograficznym dociekaniom, miał chęć przyznać rację Skaurusowi. Powiedział:

— Nie pozwól, by cię omotali, Rzymianinie. Oni nie doświadczyli demokracji i mają o niej nie większe pojecie, niż ślepy o kolorach.

— Ha! — mruknął Viridoviks. — Arigh, co powiesz, byśmy razem znaleźli jakąś arystokratyczną tawernę i obalili dzbanek czy dwa szlachetnych winorośli? — Celt i niski żylasty człowiek równin wymaszerowali z baraku ramię w ramię.

Notatki Gorgidasa i jego własna wizyta u Alypii Gavry przypomniały Markowi o innych zainteresowaniach greckiego lekarza.

— Jak tam historia, którą spisujesz? — zapytał.

— Posuwa się, Skaurusie, po troszeczku, ale się posuwa.

— Mogę zobaczyć? — zapytał Rzymianin, nagle zaciekawiony. — Moja greka nigdy nie była najlepsza, wiem, i ostatnio zardzewiała, ale chciałbym spróbować, jeśli mi pozwolisz.

Gorgidas zawahał się.

— Mam tylko jeden egzemplarz. — Ale o ile nie pisał wyłącznie dla siebie, trybun mógł być jedynym czytelnikiem jego pracy w oryginale, a żaden videssański przekład — jeżeli taki powstanie — nie mógł być taki sam. — Ale uważaj; pilnuj, by twój berbeć jej nie wysmarował.

— Oczywiście — zapewnił go Skaurus.

— Zatem zgoda, przyniosę ci ją, albo część wartą przeczytania. Nie, zostań, nie kłopocz się. Sam przyniosę.

Grek wyszedł do swej kwatery w sąsiedniej sali. Wrócił z paroma zwojami pergaminu, które niechętnie podał Markowi.

— Dziękuję — powiedział trybun, ale Gorgidas przerwał uprzejmości niecierpliwym ruchem ręki.

Marek znał go dobrze; lekarz miał wielkie serce, ale nie lubił przyznawać tego nawet przed sobą.

Skaurus zabrał pergaminy do własnej kwatery, zapalił lampę, rozłożył się na łóżku i zaczął czytać. Gdy zapadł zmierzch zrozumiał, jak nędzne i chwiejne jest to światło. Pomyślał o kapłanie Apsimarze w Imbros i aurze perłowej jasności, którą ascetyczny duchowny mógł tworzyć na zawołanie wokół własnej głowy. Czasami magia była pomocna, chociaż Apsimar wołałby o pomstę do boga, gdyby poproszono go, aby służył jako lampa do czytania…

Skaurus skoncentrował się na historii Gorgidasa. Z początku czynił niewielkie postępy. Nie czytał po grecku od kilku lat — przykro było wiedzieć, ile słów z gromadzonego w bólach słownika zagubiło się po drodze. Jednakże im dalej się zagłębiał, tym lepiej pojmował, że Grek stworzył — jak nazwał to Tukidydes? — ktema as aei, ponadczasowe dzieło.

Styl Gorgidasa był przyjemnie bezpośredni; lekarz posługiwał się płynną koine greką, z jedynie nielicznymi oryginalnymi wyjątkami dla przypomnienia, że pochodzi z Elis, miasta, w którym mówiono doryckim dialektem.

Ale jego historia miała do zaoferowania coś więcej, niż tylko przyjemny styl. Była w niej zawarta prawdziwa myśl. Gorgidas stale starał się sięgnąć poza zwykłe wypadki i naświetlić zasady, jakie one ilustrują. Marek zastanowił się, czy nie było to zasługą jego medycznego wyszkolenia. Lekarz musi rozpoznawać prawdziwą naturę choroby, nie tylko leczyć symptomy.

I tak, kiedy mówił o antynamdalajskich zamieszkach w Videssos, skrupulatnie przedstawiał, co się stało w konkretnym przypadku, ale dodawał uwagę: „Tłum miejski uwielbia kłopoty i jest nieroztropny z natury; to sprawia, że wewnętrzny konflikt może okazać się bardziej niebezpieczny i trudniejszy do zduszenia niż walka z nieprzyjacielem zewnętrznym”. Była to prawda odnosząca się nie tylko do tego Imperium.

Weszła Helvis, przerywając Markowi tok rozmyślań. Miała Dostiego na ręku i prowadziła za rękę Malrika. Starszy chłopiec, syn Hemonda, uwolnił się i skoczył Skaurusowi na brzuch.

— Spacerowaliśmy po nabrzeżu! — zawołał z nieokiełznanym entuzjazmem pięciolatka. — I mama kupiła mi kiełbaskę, i oglądaliśmy odpływające statki…

Marek uniósł pytająco brwi.

— Bouraphos — wyjaśniła Helvis.

Trybun skinął. Nadszedł czas, by Thorisin wysłał do Pityos pomoc przeciwko Yezda, a flota drungariosa mogła dotrzeć do portu na Morzu Videssańskim na długo przed siłami idącymi lądem.

Malrik trajkował dalej; Skaurus słuchał półuchem. Helvis postawiła Dostiego. Chłopiec próbował stać o własnych siłach, ale przewrócił się i na czworakach popełzł w stronę ojca.

— Ta! — zawołał. — Tatata!

Dotarł do rolki pergaminu, którą trybun odstawił na podłogę. Pamiętając na wpół poważne ostrzeżenie Gorgidasa, Marek zabrał pergamin. Twarz dziecka spochmurniała. Marek złapał synka i zaczął go podrzucać, co chyba przywróciło mu dobry humor.

— Mnie też — poprosił Malrik, ciągnąc Skaurusa za rękaw.

Trybun starał się nie faworyzować własnego syna.

— W porządku, bohaterze, ale jesteś trochę za duży, bym mógł to zrobić na leżąco. — Trybun wstał, podał Dostiego Helvis, potem zaczął podrzucać pasierba tak wysoko, że chłopiec aż piszczał z radości.

— Wystarczy — zadecydowała praktyczna Helvis — bo nie zdoła utrzymać tej kiełbasy. — Do syna powiedziała: — I tobie też wystarczy, młody człowieku. Przygotuj się do łóżka. — Po zwyczajowych protestach Malrik zdjął koszulę i spodnie i wsunął się pod koce. Zasnął natychmiast.

— A jak cię uratować przed tym? — zapytała Helvis, podnosząc Dostiego i wskazując na pergaminy. — Czy zamierzasz sypiać z podatkami?

— Mam nadzieję, że nie! — zawołał Marek; byłaby to perwersja, która nie uradowałaby nawet Vardanesa Sphrantzesa. Trybun pokazał Helvis historię Gorgidasa. Dziwne pismo wywołało niezadowolenie na jej twarzy. Chociaż potrafiła przeczytać tylko parę słów po videssańsku, znała litery i była stropiona tym, że inne znaki też mogą symbolizować dźwięki.

Coś zbliżonego do strachu pojawiło się w jej oczach, gdy powiedziała do Skaurusa:

— Czasami prawie zapominam, z jak daleka pochodzisz, kochanie, a potem jakaś błahostka niespodzianie przypomina mi o tym. To twoja łacina, prawda?

— Nie całkiem — odparł trybun. Spróbował jej to wyjaśnić, ale dostrzegł, że to wprawiło ją w zakłopotanie. Helvis nie potrafiła również zrozumieć jego zainteresowania przeszłością.

— To minęło, minęło na zawsze. Co może być bardziej bezużyteczne? — powiedziała.

— A jak można łudzić się, że zrozumie się to, co nastąpi, bez wiedzy, co stało się wcześniej?

— Co ma być, to będzie, niezależnie od tego, czy to rozumiem, czy nie. Chwila obecna wystarcza mi aż nadto.

Marek potrząsnął głową.

— Obawiam się, że drzemie w tobie wcale niemały barbarzyńca — powiedział przyjaźnie.

— I co z tego? — W jej spojrzeniu kryło się wyzwanie. Włożyła Dostiego do kołyski.

On wziął ją w ramiona.

— Nie uskarżam się — powiedział.


Skaurusa zawsze bawiło to, jak studenci i nauczyciele Akademii Videssańskiej przyglądają mu się, gdy chodzi korytarzami budowli z szarego piaskowca. Mogli być kapłanami czy szlachcicami, siwobrodymi profesorami czy utalentowanymi synami wyplataczy lin, ale widok dowódcy najemników zawsze powodował, że ciekawie odwracali głowy.

Cieszył się, że Nepos przychodzi wcześnie na zajęcia. O ile dopisałoby im szczęście, pyzaty mały kapłan mógł znaleźć zaginiony wykaz podatkowy przed wyznaczonym spotkaniem z Alypią Gavrą. Na początku wyglądało na to, że trybunowi los sprzyja, bowiem Nepos rozpoczynał wykłady jeszcze wcześniej, niż myślał. Kiedy zajrzał do refektarza, zaspany student powiedział:

— Tak, był tutaj, ale już poszedł na wykład. Dokąd? Chyba do jednej z sal na drugim piętrze, nie jestem pewien do której. — Młody człowiek wrócił do swej słodzonej miodem kaszy jęczmiennej.

Marek popędził po schodach, a potem zaglądał w otwarte drzwi sal, póki nie znalazł Neposa. Zajął wolne miejsce z tyłu. Nepos rozpromienił się na jego widok, ale nie przerwał wykładu. Około tuzina studentów gryzmoliło notatki, próbując za nim nadążyć.

Od czasu do czasu jeden z nich zadawał pytanie. Nepos rozprawiał się z problemami bez wysiłku, ale cierpliwie, zawsze na koniec wyjaśnień pytając:

— Teraz rozumiecie?

Skaurus mógłby odpowiedzieć, że nie. Na ile mógł się zorientować, poruszana przez kapłana kwestia leżała gdzieś na pograniczu teologii i czarów, i zdecydowanie była zbyt niejasna dla niewtajemniczonych. Niemniej jednak trybun uznał Neposa za świetnego mówcę, dowcipnego, myślącego i opanowanego.

— To wszystko na dzisiaj — powiedział patriarcha w chwili, gdy Marek zaczął się niecierpliwić. Większość studentów wyszła. Paru zapytało jeszcze o sprawy zbyt skomplikowane, by omawiać je w trakcie wykładu. Oni, wychodząc, również zerkali ciekawie na Skaurusa.

Podobnie jak Nepos.

— No, no — roześmiał się, potrząsając ręką trybuna. — Co cię tu sprowadza? Z pewnością nie głębokie zainteresowanie stosunkiem miedzy wszechobecnością łaski Phosa a właściwym stosowaniem prawa kontaktu.

— O nie — odparł Skaurus.

Ale kiedy wyjaśnił cel swej wizyty, Nepos wybuchnął śmiechem, aż mu policzki poczerwieniały: Trybun nie widział w tym nic śmiesznego i nie omieszkał tego powiedzieć.

— Proszę cię, wybacz. Mam dwa powody do wesołości. — Kapłan na podkreślenie słów wyciągnął dwa palce. — Po pierwsze, dla takiej drobnostki nie trzeba profesora, do którego należy katedra teoretycznej taumaturgii. Byle jaki czarnoksiężnik z rogu ulicy mógłby znaleźć twój zaginiony rejestr za parę sztuk srebra.

— Och. — Marek poczuł, że twarz mu czerwienieje. — Ale nie znam żadnego czarnoksiężnika z rogu ulicy, za to znam ciebie.

— Racja, jak najbardziej. Nie zrozum mnie źle; pomogę ci z przyjemnością, ale dla tak prostego czaru mag o mojej mocy jest nie bardziej potrzebny, niż młot kowalski do wbicia szpilki w gazę. Właśnie to wydało mi się zabawne.

— Nigdy nie twierdziłem, że wiem cokolwiek o magii. Co poza tym cię rozbawiło? — Trybun próbował ukryć swe zakłopotanie pod maską opryskliwości.

— Tylko to, że okazało się, iż temat dzisiejszego wykładu miał związek z twoim problemem. Dzięki nieograniczonej dobroci Phosa rzeczy niegdyś połączone, pozostają z sobą spokrewnione, przez co może zostać nawiązany miedzy nimi kontakt. Masz może rejestr podatkowy z miasta bliskiego Kybistrze?

Skaurus zastanowił się.

— Tak, w biurze pracuję nad dochodami z Doxonu. Nie znam dobrze tej części Imperium, ale z map wiem, że te dwa miasta leżą w odległości tylko dnia drogi.

— Wspaniale! Używanie jednego zwoju do szukania drugiego wzmacnia czar. Prowadź, przyjacielu. Nie, nie bądź głupi, przedpołudnie mam wolne, a to nie potrwa długo, obiecuję.

W drodze przez dzielnicę pałaców kapłan ani na chwilę nie przestawał mówić. Opowiadał o swych studentach, chwalił pogodę, powtarzał plotki z Akademii, które niewiele znaczyły dla Skaurusa; plótł o wszystkim, co tylko przyszło mu na myśl. Uwielbiał mówić. Rzymianin był wdzięczniejszym słuchaczem od jego rodaków, którzy również lubili słuchać dźwięku swoich głosów.

Marek pomyślał, że tworzą parę równie dziwną jak Viridoviks i Arigh: gruby, niski i łysy kapłan z krzaczastą czarną brodą oraz wysoki, jasnowłosy najemnik-biurokrata.

— Wolisz to od pola? — zapytał Nepos, gdy trybun wprowadził go do biura.

Sekretarz Pandhelis zaskoczony poderwał głowę, gdy kącikiem oka dostrzegł błękitną szatę kapłana. Skoczył na nogi i nakreślił znak słońca na piersi. Nepos uczynił to samo. Skaurus zastanowił się nad odpowiedzią.

— Myślałem, że tak będzie, gdy zaczynałem. Ostatnio często stawiam sobie to pytanie i odpowiedzi są dużo mniej jednoznaczne. — Nie chciał mówić więcej ponad to. Nie w obecności Pandhelisa. Wrócił do interesującej go sprawy. Kataster Doxonu leżał tam, gdzie go zostawił, na rogu biurka. — Czy będziesz potrzebował jakichś specjalnych przyborów? — zapytał Neposa.

— Nie, tylko parę szczypt kurzu, który posłuży za symboliczną więź między poszukującym a zaginionym przedmiotem. Kurz chyba nietrudno tu znaleźć. — Kapłan roześmiał się, Marek także; nawet Pandhelis, urodzony biurokrata, parsknął pod nosem.

Nepos zebrał kurz z parapetu i uważnie rozsypał go na środku czystego arkusza pergaminu.

— Czar manifestuje się różnorako — wyjaśnił Skaurusowi. — Gdy zaginiony przedmiot znajduje się blisko, kurz może przybrać kształt strzały wycelowanej w dane miejsce albo może wznieść się z pergaminu i poprowadzić poszukującego. Jeżeli odległość jest większa, formuje słowo czy obraz, by pokazać lokalizację.

W Rzymie trybun coś takiego uznałby za brednie, ale tutaj był mądrzejszy. Nepos zaczął mruczeć monotonnie w archaicznym videssańskim dialekcie. Trzymał wykaz z Doxonu w prawej ręce, palcami drugiej zaś kreślił w powietrzu szybkie wzory, zdumiewająco pewnie i precyzyjnie. Kapłan uśmiechał się z czystej przyjemności. Marek pomyślał o mistrzu-muzyku, rozbawionym graniem dziecięcej melodyjki.

Nepos wykrzyknął ostatnie słowo rozkazującym tonem, potem dźgnął palcem wskazującym lewej ręki w kierunku kurzu. Ale chociaż drobiny zawirowały, jak gdyby poruszone oddechem, nie ułożyły się w żaden wzór.

Nepos zmarszczył brwi, jak zrobiłby wymyślony przez Skaurusa muzyk, gdyby jedna struna lutni nagle wydała fałszywy ton. Podrapał się po brodzie i spojrzał na Rzymianina z niejakim zakłopotaniem.

— Przepraszam. Musiałem coś pomylić, chociaż nie mam pojęcia co. Spróbujmy jeszcze raz. — Jego druga próba była równie niepomyślna. Kurz poruszył się, po czym osiadł bezładnie.

Kapłan obejrzał swoje ręce, najwyraźniej zastanawiając się, czy nie zdradziły go z jakiejś własnej przyczyny.

— Ciekawe — wymamrotał. — Twoja księga nie jest zniszczona, jestem pewien, bo wtedy kurz nie poruszyłby się w ogóle. Ale czy ty jesteś pewien, że znajduje się ona w stolicy?

— A gdzie indziej mogłaby być? — odparł pytaniem Skaurus. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek chciał wywieźć z miasta taki głupi dokument.

— Spróbujemy się dowiedzieć?

Pytanie było retoryczne; Nepos już zaglądał do sakiewki, by sprawdzić, czy ma to, czego potrzebuje. Chrząknął z satysfakcją, wyjmując małą fiolkę w kształcie torebki nasiennej kwiatu. Wziął na język parę kropel płynu i skrzywił się. — Nie wszyscy czarnoksiężnicy znają tę metodę, więc ostatecznie dobrze zrobiłeś, przychodząc do mnie. Ta mikstura oczyszcza umysł z wątpliwości i pozwala widzieć dalej, tym samym wzmacniając siłę czaru.

— Co to jest? — zaciekawił się Skaurus.

Nepos zawahał się; nie lubił zdradzać tajników swego rzemiosła. Ale narkotyk już przejął nad nim władzę.

— Sok makowy i henbana — rzekł sennie.

Źrenice zmalały mu prawie do wielkości łebków od szpilki, ale głos i ręce, szkolone przez lata czarnoksięskich praktyk, wykonały inkantację bez żadnego błędu.

Znów palec wskazał na kurz. Oczy Marka rozszerzyły się, gdy drobiny nieożywionej materii zaczęły wić się niczym maleńki wąż i ułożyły się w słowo. Udana magia zawsze podnosiła mu włosy na karku.

— Interesujące — powiedział Nepos, chociaż dekokt wyparł najmniejszy ślad zainteresowania z jego głosu. — Nie sądziłem, że nawet wzmocniona magia może sięgać do Garsavry.

— Faktycznie ciekawe — odparł Skaurus — ponieważ ja też nie przypuszczałem, że dokument może być właśnie tam. — Podrapał się po głowie i zastanowił, dlaczego tak się stało. Nieważne — zadecydował. Onomagoulos zawsze może go odesłać.

Trybun kazał Pandhelisowi zabrać Neposa do rzymskich koszar i położyć go do łóżka. Kapłan udał się bez protestu. Narkotyk sprawił, że nogi się pod nim uginały, a jego zazwyczaj żywe usposobienie było przytłumione, niczym dźwięk bębna uderzanego poprzez kilka warstw grubego materiału.

— Nie, nie martw się o mnie. To wkrótce minie — zapewnił Skaurusa, walcząc z potężnym ziewnięciem. Osunął się w ramiona Pandhelisa.

Marek wyjrzał przez okno, potem szybko zszedł za sekretarzem i kapłanem na dół. Sądząc po krótkich cieniach, było prawie południe, a Alypia Gavra nie powinna czekać.

Ku swojej konsternacji zastał ją przy Wielkiej Bramie. Na szczęście księżniczka nie wyglądała na zezłoszczoną. Prawdę mówiąc, była pogrążona w rozmowie z czterema stojącymi na posterunku Rzymianami.

— Tak, twój bóg jest dość dobry, pani — mówił Minucjusz — ale tutaj brakuje mi legionowego orła. To stare ptaszysko od dawna nas strzegło.

Towarzysze legionisty ponuro pokiwali głowami — podobnie jak Alypia Gavra. Zmarszczyła czoło, jakby próbowała zakonotować uwagę Minucjusza. Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Zbyt często widywał taką ekspresję u Gorgidasa, by jej teraz nie rozpoznać; była to charakterystyczna cecha historyka przy pracy.

Minucjusz dostrzegł dowódcę i stanął na baczność, waląc w ziemię włócznią. On i jego towarzysze wykonali rzymski salut, wznosząc zaciśnięte pięści.

— W porządku, jestem tu prywatnie — rzucił lekko trybun. Skłonił się Alypii.

— Nie pozwól mi wtrącać się między twoich ludzi a ciebie — powiedziała.

— Nie wtrącasz się.

W czasie wyprawy z Cezarem do Galii najmniejszy wyłom w dyscyplinie bardzo zaniepokoiłby Marka. Dwa i pół roku służby jako najemnego kapitana nauczyły go, że istnieje różnica między markowaniem posłuchu dla świętego spokoju, a prawdziwą dyscypliną konieczną do przeżycia.

Szambelan w Wielkim Dworze zacmokał na ich widok.

— Wasza Wysokość, gdzie twoja świta? — zapytał.

— Tam gdzie jest, jak sądzę. Nie mam z niej żadnego pożytku — odparła oschle i zignorowała oburzone spojrzenie szambelana. Skaurus wychwycił ostry ton w jej głosie; jej naturalne umiłowanie prywatności mogło zostać jedynie zwiększone przez czas niewoli u Vardanesa Sphrantzesa.

Dworak wymownie wzruszył ramionami, ale skłonił się i wprowadził ich do wspartej kolumnami sali. Trybun, idąc w kierunku tronu zobaczył, że zniszczenia poczynione w czasie walki zostały naprawione. Na ścianach wisiały nowe gobeliny, w szczerby w porąbanych kolumnach wprawiono kawałki kamienia.

Po chwili zdał sobie sprawę, że nie wszystkie rany zostały wyleczone. Przeszedł przez łatę lekko odbarwionej porfirowej posadzki; łatę, której matowy połysk nie całkiem pasował do lustrzanej doskonałości reszty. Pomyślał, że to w tym miejscu płonęło ognisko Avshara. Znów się zastanowił, gdzie dzięki swym czarom znalazł się książę-czarnoksiężnik; przez całą zimę nie było o nim żadnej wieści.

Oczy Alypii były niezgłębione, ale im bliżej podchodziła do tronu — i pnących się za nim schodów — tym silniej zaciskała usta. Marek zauważył, że w pewnej chwili zaczęła je przygryzać.

Inny szambelan wyprowadzał z posłuchania u Imperatora Katakolona Kekaumenosa. Legat z Agderu obdarzył Skaurusa lodowatym uśmiechem i skłonił głowę przed Alypią Gavrą. Gdy znalazł się poza zasięgiem słuchu, księżniczka mruknęła:

— Myślałby kto, że płaci za każde wypowiedziane przez siebie słowo.

Ich przewodnik upadł przed tronem. Leżąc zawołał:

— Jej Wysokość, księżniczka Alypia Gavra! Epoptes i dowódca, Skaurus Rzyniamin! — Marek zdusił pragnienie kopnięcia go w sterczący tyłek.

— Na światło Phosa, głupcze, wiem, kim oni są — warknął Imperator, nadal nie przyzwyczajony do dworskiego ceremoniału.

Szambelan wstał. Sapnął, widząc stojącego trybuna.

— W żyłach Alypii płynie królewska krew, ale dlaczego ten cudzoziemiec jest także uprzywilejowany?

— Nieważne, Kabasilasie — powiedział Thorisin. — Mój brat dał mu przywileje, które ja potwierdzam. Jak najbardziej na nie zasłużył.

Kabasilas skłonił się i odszedł, ale jego wykrzywione usta mówiły same za siebie.

Gavras podniósł brew i spojrzał na trybuna.

— Więc, epoptesie i dowódco Skaurusie, co nowego? Czy urzędnicy podprowadzają złoto, by kupować sobie liczydła z paciorkami z rubinu i srebra?

— Mam pewne kłopoty — odparł Marek — by to udowodnić.

Powiedział Imperatorowi o zaginionym rejestrze, zamierzając prześliznąć się od łatwiejszej sprawy do trudniejszej, która była głównym celem jego przybycia.

— Uważałem cię za mądrego człowieka, a ty przychodzisz do mnie z taką bzdurą — przerwał mu niecierpliwie Thorisin. — Wyślij pismo do Baanesa, jeśli chcesz, ale nie musisz tym mnie zawracać głowy.

Skaurus przyjął kornie wymówkę; jak Mavrikios, Gavras cenił sobie bezpośredniość. Ale kiedy Rzymianin zaczął wstawiać się za Taronem Leimmokheirem, Imperator zaraz po usłyszeniu nazwiska byłego admirała ryknął:

— Nie, na brudną brodę Skotosa! Ty też stałeś się zdrajcą?

Jego ryk wibrował w Wielkim Dworze. Dworzanie zamarli w pół kroku; szambelan nieomal upuścił grubą czerwoną świecę. Świeca zgasła. Jego przekleństwo, kontralt eunucha, zawtórowało przekleństwu Gavrasa. Minugusz wsunął głowę do sali tronowej, by sprawdzić, co się stało.

— To ty powiedziałeś mi, że w tym człowieku nie ma kłamstwa — powiedział Marek. Człowiek urodzony w Imperium drżałby na samą myśl o takim uporze.

— Tak, powiedziałem, i prawie zapłaciłem życiem za swoją głupotę — odciął się Thorisin. — A ty każesz mi wpuścić osę w zanadrze, by spróbowała uciąć mnie po raz drugi. Niech siedzi tam, gdzie jest, póki nie zgnije, i niech mamroce modlitwy, żeby nie spotkało go nic gorszego.

— Stryju, myślę, że się mylisz — powiedziała Alypia Gavra. — W czasie panowania Sphrantzesów jedynie ze strony Leimmokheira spotykało mnie przyzwoite traktowanie. Z dala od swych ukochanych okrętów jest on dzieckiem, obdarzonym nie większym darem do knucia intryg niż starszy syn Marka.

Trybun zamrugał, najpierw na wspomnienie Malrika, potem dlatego, że użyła jego imienia. Kiedy używano go osobno, było to oznaką bliskich stosunków. Zastanowił się, czy Alypia zna ten rzymski zwyczaj. Mówiła dalej:

— Wiesz, że mówię prawdę, stryju. Od ilu lat znasz Leimmokheira? Z pewnością nie od roku czy dwóch. Wiesz, jaki jest. Czy naprawdę myślisz, że taki człowiek mógłby cię oszukiwać?

Pięść Imperatora trzasnęła w złoconą poręcz tronu. Starożytne siedzisko nie było przyzwyczajone do takiego traktowania i zaprotestowało bolesnym skrzypieniem. Thorisin pochylił się, by zaakcentować swoje słowa.

— Człowiek, którego znałem, nie zawiódłby pokładanego w nim zaufania. Ale Leimmokheir zrobił to, wiec tym samym nie znałem go w ogóle. Kto czyni większe zło: ten, kto pokazuje swą niegodziwość całemu światu, czy ten, kto skrywa ją, a w pewnej chwili wypuszcza przeciwko osobie darzącej go zaufaniem?

— Dobre pytanie dla kapłana — powiedziała Alypia — ale nie ma wielkiego znaczenia, jeżeli Leimmokheir jest niewinny.

— Ja tam byłem, dziewczyno. Widziałem, co zrobił, widziałem złoto Sphrantzesów w sakiewkach morderców. Niech Leimmokheir to wyjaśni, a może zarobi tym na swoją wolność. — Imperator wybuchnął śmiechem, ale nie był to wesoły dźwięk. Marek wiedział, że dalsza dyskusja jest daremna; Gavras czuł się zdradzony przez człowieka, którego uważał za uczciwego, i nie chciał — nie mógł — wysłuchać żadnych argumentów.

— Dziękuję, żeś mnie przynajmniej wysłuchał — rzekł trybun. — Dałem słowo, że poruszę z tobą tę sprawę.

— Zatem niepotrzebnie je dawałeś.

— Ja tak nie uważam.

— Czasami, cudzoziemcze, wystawiasz na próbę moją cierpliwość — powiedział niebezpiecznie niskim tonem Imperator.

Skaurus spojrzał mu w oczy, skrywając ukłucie strachu. Pozycja, jaką wyrobił sobie w Videssos, w znacznej mierze oparta była na niedopuszczaniu, by przytłoczyła go waga imperatorskiego autorytetu. Dla człowieka z republikańskiego Rzymu nie było to trudne, ale stanie twarzą w twarz z rozgniewanym Thorisinem Gavrasem było czymś zupełnie innym.

Gavras chrząknął z niezadowoleniem.

— Kabasilas! — zawołał.

Szambelan znalazł się przy jego łokciu tak szybko, że ostatnia sylaba jeszcze odbijała się echem w wysokiej komnacie. Marek spodziewał się’ jakiejś dźwięcznej formuły odprawy, ale nie było to zwyczajem Thorisina. Imperator ruchem głowy wskazał na trybuna i swoją bratanicę, i zostawił Kabasilasowi resztę.

Szambelan robił, co mógł, ale jego ukłony po szorstkości Thorisina wydawały się tym bardziej sztuczne. Inni dworzanie wyciągając szyje gapili się na wychodzącego Skaurusa i Alypię, zastanawiając się, na ile utracili oni imperatorskie łaski. Będzie, co ma być — pomyślał Marek. Zaśmiał się do siebie; była to próbka fatalizmu wartego Halogajczyka.

Kiedy raz jeszcze podeszli do Wielkiej Bramy, Alypia zatrzymała się, by jeszcze parę minut porozmawiać z rzymskimi wartownikami, potem udała się do imperatorskiej rezydencji. Skaurus poszedł do biura, by podyktować list do Baanesa Onomagoulosa; pismo Pandhelisa było dużo bardziej czytelne od jego. Dopełniwszy tego obowiązku, skąpał się w przyjemnym blasku zadowolenia z siebie i ruszył do koszar.

Zadowolenie nie trwało długo. Zobaczył Viridoviksa z dzbankiem wina w ręce i pełnym oczekiwania uśmiechem na twarzy. Gal pomachał mu radośnie i zniknął w małych drzwiach w drugim skrzydle Wielkiego Dworu.

Może powinienem był go utopić — pomyślał ze złością Marek. Czy Viridoviks miał pojęcie, w co się pakuje? Było w nim nie więcej ostrożności niż winy w Taronie Leimmokheirze. Co zrobi dalej: poprosi z sypialni Thorisina o pożyczkę? Trybun zapamiętał, by nie mówić tego na głos — Viridoviks naprawdę mógłby coś takiego zrobić.

Celt wyszedł z koszar, więc Skaurus był zaskoczony widokiem Arigha. Arshaum rozmawiał z Gorgidasem, podczas gdy Grek robił notatki. Gorgidas zapytał:

— Zatem kto zajmuje się waszymi chorobami?

Arigh, drapiący się pod zamszową tuniką, był jakby znudzony pytaniem. W końcu rzekł obojętnie:

— Szamani wypędzają złe duchy, oczywiście, a pomniejsze dolegliwości stare kobiety chyba zamawiają ziołami. Pytaj mnie o wojnę, wtedy będę mógł mówić o tym, na czym się znam. — Trzasnął w krzywą szablę u boku.

Wszedł Kwintus Glabrio; uśmiechnął się i pokiwał do Gorgidasa, nie przerywając dociekań lekarza. Powiedział do Marka:

— Cieszę się, że cię tu widzę, panie. Paru moich ludzi wdało się w kłótnię, której końca nie mogę zobaczyć. Może posłuchają ciebie.

— Wątpię, skoro ty nie zdołałeś nic zrobić — powiedział trybun, ale poszedł z Glabrio.

Legioniści stali z kamiennymi twarzami, gdy palnął im mowę. Podkreślił, że ich osobiste stosunki nie mogą mieć najmniejszego wpływu na legionową solidarność. Żołnierze pokiwali głowami. Skaurus nie dał się zwieść; skoro młodszy centurion nie zdołał wpłynąć na nich przez dłuższy czas, prawdopodobnie jego słowa także trafiły w próżnię.

Gdy wrócił, Arigha już nie było. Gorgidas pracował nad swymi notatkami, wycierając tępym końcem stylusa słowo tu, zdanie tam, a potem powrócił do wprowadzania poprawek.

— Viridoviks pomyśli, że próbujesz ukraść mu przyjaciela — powiedział trybun.

— A co mnie obchodzi, co myśli ten długonogi Gal? — zapytał Gorgidas, ale nie potrafił stłumić rozbawienia.

Czasami Viridoviks sprawiał, że jego przyjaciele mieli ochotę skręcić mu kark, ale mimo wszystko pozostawali jego przyjaciółmi. Mniej radośnie lekarz dodał:

— Przynajmniej mogę nauczyć się tego, co można, o życiu ludzi nizin.

W jego głosie brzmiała niewątpliwa gorycz. Marek wiedział, że Grek ciągle spotyka się z Neposem i innymi kapłanami-uzdrawiaczami, że nadal próbuje dorównać ich sztuce, ale niezmiennie ponosi klęskę. Nic dziwnego, że ostatnio więcej energii poświęcał historii. Na razie poznawanie miejscowej medycyny okazywało się mało satysfakcjonujące.

Skaurus ziewnął pod grubym wełnianym kocem. Równy oddech powiedział mu, że Helvis już zasnęła, z ręką niedbale przerzuconą przez jego piersi. Malrik spał po jej drugiej stronie, podczas gdy z kołyski dobiegał ciężki oddech Dostiego. Dziecko było przeziębione; Marek pomyślał sennie, że może nie złapie choroby.

Ale coś, co błądziło niespokojnie gdzieś na krańcach świadomości, powstrzymywało go od zapadnięcia w sen. Przemyślał dzienne wypadki, próbując znaleźć przyczynę niepokoju. Czyżby chodziło o niepowodzenie w uzyskaniu zwolnienia Tarona Leimmokheira? Blisko — pomyślał — ale nie całkiem. Przecież nie spodziewał się, że jego starania zakończą się sukcesem.

Zatem dlaczego blisko? Usłyszał raz jeszcze głos Alypii Gavry, gdy księżniczka rozmawiała z legionistami przed Wielkim Dworem. Uświadomił sobie, że niezależnie od tego, co wiedziała o ich życiu, doskonale znała zasady używania rzymskich imion.

Zasnął bardzo późno.

Загрузка...