ROZDZIAŁ XII

Trybun kichnął. Gajusz Filipus spojrzał nań z odrazą.

— Jeszcze nie przeszło ci to cholerstwo?

— Męczy mnie i męczy — powiedział żałośnie Marek, wycierając nos. Oczy mu łzawiły i miał wrażenie, że głowa jest trzy razy większa niż normalnie. — Ile to już, trzy tygodnie?

— Co najmniej. Oto cena za posiadanie dzieci. — Gajusz Filipus, sam oburzająco zdrowy, przemieszał śniadaniową owsiankę i pociągnął potężny łyk wina. — To jest dobre! — Poklepał się po brzuchu.

Skaurus nie miał apetytu, co nie było złe, bowiem stracił smak.

Do baraku wmaszerował Viridoviks, prezentujący się wspaniale w pelerynie ze szkarłatnych skór. Poczęstował się pieprzną kiełbasą z baraniny, owsianką i winem, po czym klapnął na krześle obok trybuna i starszego centuriona.

— Dobrego dnia! — zawołał, wznosząc kubek w toaście.

— Wzajemnie — odparł Marek. Zmierzył Celta wzrokiem od góry do dołu. — Po coś się tak wystroił od samego rana?

— Może dla niektórych to wczesny ranek, drogi Skaurusie, ale dla mnie to koniec nocy. — Mrugnął znacząco do dwóch Rzymian.

— Hmm… — mruknął Marek tak niezobowiązująco, jak tylko możliwe.

Normalnie przechwałki Viridoviksa go bawiły, ale od kiedy Gal wplątał się w romans z Komittą Rhangawe, im mniej wiedział, tym lepiej. Brak zainteresowania ze strony Gajusza Filipusa również nie stanowił zachęty dla Viridoviksa. Marek był pewien, że starszy centurion zazdrości Celtowi powodzenia, ale prędzej dałby się porąbać, niż do tego przyznał.

Viridoviks, gadatliwy jak zawsze, nie potrzebował zachęty. Po długim, hałaśliwym siorbnięciu zauważył:

— Nie pytacie, ale wam powiem! Czy uwierzycie, ta dziwka miała czelność powiedzieć mi, bym odprawił wszystkie moje dziewczyny i miał tylko ją? I żebym ja sam dzielił się nią z nim bez słowa. To szczyt bezczelności! — Ugryzł kiełbasę, skrzywił się, gdy trafił na pieprz, i znów napił się wina.

— Dzielił się kim z kim? — zapytał Gajusz Filipus, skonfundowany tymi zaimkami.

— Nieważne — rzekł szybko Marek.

Im mniej ludzi wiedziało o schadzkach Viridoviksa, tym później wieść o nich dotrze do Thorisina Gavrasa. Nawet Viridoviks to zrozumiał, bo nagle przybrał chytry wyraz twarzy. Ale jego słowa o tym, co powiedziała Komittą, zaniepokoiły trybuna na tyle, że zapytał:

— Co odpowiedziałeś tej pani?

— Oczywiście to, co powiedziałby każdy celtycki szlachcic i dżentelmen: każ się wypchać. Żadna dziewczyna tak mi nie przygadała.

— Och, nie! — Skaurus miał ochotę ująć obolałą głowę w dłonie.

Biorąc pod uwagę zapalczywy charakter Komitety i jej poczucie własnego znaczenia, dziwne, że Viridoviks miał okazję opowiadać swe przeżycia.

— A ona co na to?

— Och, dąsała się trochę, jasne, ale wybiłem jej to z głowy. — Viridoviks przeciągnął się z zadowoleniem.

Trybun patrzył na niego ze strachem w oczach. Jeżeli to prawda, Gal rzeczywiście był prawdziwym ogierem.

Viridoviks wydłubał paznokciem kawałek chrząstki spomiędzy zębów, potem beknął.

— Trzeba odpocząć — powiedział — jeśli człowiek odstawia kocura po nocach, musi swoje odespać w dzień. Nieco snu nigdy nie zaszkodzi, zatem za pozwoleniem… — Wstał, dopił wino i wyszedł, pogwizdując radośnie.

— Dobra, co z tym twoim „nieważne”? — zapytał Gajusz Filipus, gdy tylko Celt zniknął z pola widzenia. — O co tu chodzi?

I tak Marek opowiedział o Komitcie i miał niejaką przyjemność widząc, jak starszemu centurionowi szczęka opada ze zdziwienia.

— Jowiszu wszechmogący! — Wydusił w końcu Gajusz. — Ten chłopak wcale nie myśli, prawda?

Zastanawiał się przez minutę, po czym dodał:

— Wolałbym naostrzyć swój instrument na ostrzu miecza, niż zbliżyć się do tej kocicy. Mimo wszystko to bezpieczniejsze.

Trybun skrzywił się na to porównanie, ale powoli pokiwał głową; w głębi duszy uważał tak samo.

Z nadejściem wiosny trybun coraz mniej czasu spędzał przy rejestrach podatkowych. Większość z nich miała nadejść po jesiennych żniwach, a poza tym nadrobił zaległości, nim dni znów zaczęły się wydłużać. Wiedział, że nadzorując videssańską biurokrację wykonał niezbyt dobrą robotę. Było to zadanie zbyt wielkie, zbyt skomplikowane i zbyt dobrze strzeżone przez urzędników, by mógł sobie poradzić z nim jeden człowiek, w dodatku cudzoziemiec. Ale był przekonany, że zrobił trochę dobrego i do skarbu Imperium wpływało więcej pieniędzy, niż gdyby jego nie było.

Tylko że aż za dobrze zdawał sobie sprawę z własnych niepowodzeń. Pewnego popołudnia Pikridios Goudeles upokorzył go, przychodząc do biura z masywnym złotym pierścieniem z ogromnym szmaragdem. Minister nosił go z tak wielką ostentacją i błyskał nim w oczy trybunowi tak otwarcie, że Marek był pewien, iż kupił go za sprzeniewierzone fundusze. Rzeczywiście, Goudeles nie zawracał sobie głowy zaprzeczaniem, uśmiechnął się jedynie z wyższością. Skaurus próbował na wszelkie sposoby, ale nie potrafił znaleźć błędu w księgach.

Goudeles pozwolił mu dojrzewać przez kilka dni, potem protekcjonalnie pokazał, do jakiej to chytrej sztuczki się uciekł.

— Ponieważ — powiedział — sam jej używałem, nie chcę, by z jej pomocą oszukiwał cię ktoś inny. To odbiłoby się na moich umiejętnościach.

Marek podziękował mu mniej lub bardziej szczerze i już nie wspominał o pierścieniu; przegrał walkę na spryt z biurokratą tak samo, jak wygrał wcześniejszą. Pozostali nie całkiem przyjaciółmi, żywiąc szacunek dla kompetencji drugiego. Skaurusowi, coraz rzadziej zaglądającemu do biura w skrzydle Wielkiego Dworu, czasami brakowało oschłego, wyrafinowanego dowcipu biurokraty i jego doskonałego wyczucia, w jakie miejsce należy użądlić.

Niebawem tylko jedna nie załatwiona sprawa wyróżniała się na liście trybuna: dokument z Kybistry. Onomagoulos zignorował jego pierwszą prośbę, wysłał więc drugą, znacznie ostrzejszą.

— To echo wróci po długim czasie, jak sądzę — powiedział Goudeles.

— Co? Dlaczego? — zapytał z rozdrażnieniem Marek.

Brwi biurokraty nie mogły unieść się ponad gąszcz włosów, ale udało mu się sprawić, że Rzymianin poczuł się niczym małe, głupiutkie dziecko.

— No cóż — wymruczał Goudeles — wtedy wszędzie panował bałagan.

Skaurus walnął się ręką w czoło, zły na siebie, że w swym dochodzeniu pominął coś tak oczywistego. Onomagoulos po Maragrze znalazł schronienie w Kybistrze. Trybun zastanowił się, jaka część jego sprawozdania nie wytrzymałaby bliższej analizy. Thorisin — pomyślał — także byłby zainteresowany odpowiedzią na to pytanie.

I tak było. Ze stolicy wysłano imperatorski reskrypt do Garsavry. Do tego czasu Marek stracił zainteresowanie tą sprawą. Pracował ciężko ze swymi żołnierzami, przygotowując ich do nadchodzącej letniej kampanii. Nagrodą za pot wylany na placu ćwiczebnym był widok malejącego brzucha, który urósł mu w czasie zimowego braku ruchu.

Rzymskie techniki szkoleniowe były wystarczające, by wytopić tłuszcz z każdego. Videssańczycy, Vaspukaranerzy i inni miejscowi, którzy służyli z Rzymianami, narzekali bez końca, jak żołnierze na każde ćwiczenia. Gajusz Filipus, naturalnie, cisnął ich tym twardziej, im głośniej się skarżyli. Sam Skaurus rzucił się w wir ćwiczeń z entuzjazmem, jakiego nie czuł nawet po wstąpieniu do legionów.

Żołnierze ćwiczyli drewnianą bronią o podwójnej wadze i walczyli z manekinami, póki ręce ich nie rozbolały, wyprowadzając ciosy w twarze, boki i znów w twarze. Używali również ciężkich wiklinowych tarcz i doskonalili podchodzenie i wycofywanie się od wyobrażonego wroga.

— To ciężka robota — powiedział Gagik Bagratouni.

Vaspurakański nakharar nadal dowodził swymi robakami i nauczył się kląć w łamanej łacinie tak paskudnie, jak w niewiele lepszym videssańskim.

— Prawdziwa bitwa będzie istnym odpoczynkiem.

— I o to chodzi — odparł Gajusz Filipus.

Bargatouni jęknął i potrząsnął głową, rozsiewając na wszystkie strony krople potu. Był dobrze po czterdziestce i rzymski dryl był dla niego ciężki. Starał się z zapamiętaniem człowieka próbującego zapomnieć o cieniach przeszłości, a jego rodacy wykazywali hart i dyscyplinę, która wzbudzała podziw Rzymian.

Jedyną rzeczą, która przerażała górali, była nauka pływania. Rzeki w ich ojczyźnie przez większą część roku były strumyczkami, a przez resztę powodziami. Nauczyli się, ale nigdy nie cieszyli się wodą jak Rzymianie, dla których kąpiel była przyjemnym sposobem zakończenia ciężkiego dnia ćwiczeń.

Videssańczycy nie całkiem dorastali do wysokich wymagań legionistów. Tuziny razy dziennie Marek słyszał, jak jakiś Rzymianin wrzeszczy:

— Czubkiem, cholera, czubkiem! Niech syfilis weźmie to cholerne ostrze! Do niczego się nie nadaje!

Żołnierze zawsze obiecywali, że poprawią technikę walki na miecze, i zawsze o tym zapominali. W większości byli niegdyś kawalerzystami, przyzwyczajonymi do kolistego cięcia szablą. Sztychy krótkim gladiusem kłóciły się z ich instynktem.

Kwintus Glabrio, bardziej cierpliwy od swych kolegów, wyjaśniał:

— Nieważne, jak silnie tniesz, zbroja i kości ochronią żywotne narządy twego przeciwnika, ale nawet kiepsko wyprowadzony sztych może zabić. Poza tym dźgając nie odsłaniasz swego ciała i często możesz zabić człowieka, nim pozna, że go trafiłeś.

Videssańczycy poważnie kiwali głowami i robili, co im przykazano… przez chwilę.

Dalej byli ci, dla których rzymska dyscyplina absolutnie nic nie znaczyła. Viridoviks był najstraszliwszym wojownikiem, jakiego Skaurus w życiu widział, ale całkowicie nie pasował do porządnych szeregów rzymskich manipułów.

Nawet Gajusz Filipus zrezygnował z prób narzucenia mu dyscypliny. Komentarz starszego centuriona brzmiał:

— Po prostu cieszę się, że jest po naszej stronie.

Czerwony Zeprin był drugim wilkiem samotnikiem. Jego potężny topór — i temperament — nie pozwalały mu walczyć wśród włóczni i mieczy legionistów. Podczas gdy Viridoviks widział w bitwie doskonałą rozrywkę, Halogajczyk uważał walkę za sprawdzian zadany przez swych zimnych bogów.

— Ich służki-dziewice zabierają dusze tych, którzy dzielnie polegli. Z krwi moich wrogów zbuduję moje schody do nieba — zadudnił, sprawdzając kciukiem ostrość dwustronnego topora.

Nikt nie był skłonny do sprzeczki, chociaż dla Videssańczyków było to pogańskim przesądem najgorszego rodzaju.

Drax Namdalajczyk i jego kapitanowie kilka razy przychodzili na plac ćwiczeń, by obserwować Rzymian. Ich ostra musztra wywarła wielkie wrażenie na hrabii, który rzekł Skaurusowi:

— Na Wagera, żałuję, że ten suczy syn, Goudeles, nie uprzedził mnie, jakich masz ludzi. Myślałem, że moi rycerze przejadą po waszych brzuchach i zwiną konia Thorisina niczym parę spodni. — Ponuro potrząsnął głową. — Nie całkiem tak wyszło.

— Ty też dałeś nam niezłą nauczkę — trybun odwzajemnił komplement.

Drax pozostał dla niego zagadką — zręczny wojownik, z pewnością, ale człowiek, który nie zdradzał się przed światem. Chociaż nieskazitelnie uprzejmy, miał nieodgadnioną twarz, której mógłby mu pozazdrościć handlarz koni.

— On mi przypomina Vardanesa Sphrantzesa z wygolonym tyłem głowy — powiedział po odejściu wyspiarza Gajusz Filipus, ale Marek nie posunął się tak daleko w swych osądach. Cokolwiek skrywała maska Draxa, nie sądził, że było to okrucieństwo nie opłakiwanego Sevastosa.

Niezależnie od podziwu Namdalajczyków, starszy centurion nadal był niezadowolony z legionistów.

— Są miękcy — labidził. — Potrzeba im paru dni prawdziwego marszu, by raz na zawsze wygnać z nich zimowe lenistwo.

— Zatem zróbmy to — powiedział Marek, chociaż poczuł przenikające go drżenie. Jeżeli żołnierze potrzebowali takiej zaprawy, to co z nim?

— Jutro w pełnym rynsztunku — usłyszał rozkaz Gajusza Filipusa, a moment później chór oślich ryków.

Pełny rynsztunek Rzymianina sięgał wysokości jednej trzeciej wzrostu człowieka; obok broni i żelaznych racji zawierał bandaże, kubek, zapasowe ubranie w małym wiklinowym koszyku, części namiotów, słupki albo drewno na opał, poza tym piłę, kołek, łopatę bądź sierp potrzebne do rozbicia obozu i zdobycia pożywienia. Nic dziwnego, że legioniści nazywali siebie mułami.

Świt był tylko obietnicą, gdy wymaszerowali z miasta i ruszyli na pomoc. Załoga strzegąca bramy Videssos potrząsała ze współczuciem głowami na ich widok.

— Z drogi! — warknął Gajusz Filipus i woźnice spiesznie sprowadzili na bok załadowane produktami wozy.

Jak większość videssańskich cywilów, niewiele wiedzieli o najemnikach, ale nie zależało im, by poznać ich bliżej.

Marek ściągnął okrągłe, rumiane jabłko z jednego z wozów. Rzucił woźnicy drobnego miedziaka i dosłownie musiał się roześmiać, gdy zobaczył niedowierzanie na jego twarzy.

— Prawdopodobnie ten kmiotek myślał, że zamiast jabłka, jego zjesz na śniadanie — powiedział Viridoviks.

W ciągu dnia mieli zdecydowanie mniej okazji do śmiechu. Wojskowy krok był czymś, co Rzymianie wykonywali odruchowo, automatycznie utrzymując swoje miejsca w formacjach manipułów. Ludzie, którzy wstąpili do służby po przybyciu legionistów do Videssos, robili co mogli, by ich naśladować, ale bez powodzenia. I ponieważ nowi byli mniej zdyscyplinowani, szybciej się męczyli.

Jednakże prawie nikt nie odpadł z szeregów, bez względu na to, jak bardzo był obolały. Pokryte pęcherzami palce były niczym w porównaniu z rykiem, jakiego Gajusz Filipus nie szczędziłby maruderom, a poza tym nikt nie chciał narażać się na drwiny kolegów.

Phostis Apokavkos, pierwszy z Videssańczyków, który został legionistą, garbiąc się lekko pod ciężarem ekwipunku, maszerował równo między dwoma Rzymianami. Jego długą twarz wykrzywił uśmiech, gdy oddał honory Skaurusowi.

Trybun zasalutował w odpowiedzi. Już prawie zapomniał, że Apokavkos jest Videssańczykiem. Na rękach byłego wieśniaka, jak na rękach każdego syna Italii, widniał wypalony znak legionów. Kiedy nowo upieczony legionista poznał znaczenie znaku, uparł się, że musi mieć taki sam. Był wyjątkiem; Skaurus nie wymagał tego od innych rekrutów, a oni też nie wyrażali chęci.

Do popołudnia trybun był zadowolony z siebie. Miał wrażenie, że piersi uciska mu opaska z gorącego żelaza, a nogi bolały go przy każdym kroku, ale bez problemów nadążał za innymi. Nie sądził, by mogli zrobić dwadzieścia mil, które wymagały dnia dobrego marszu, ale niewiele brakowało.

Po wydostaniu się z pasa przedmieść, który otulał mury Videssos, znaleźli się na wsi. Pola obsiane pszenicą, lasy i winnice cieszyły oczy świeżą zielenią. Nad głową krążyły ptaki, które niedawno powróciły z zimowisk. Jaskółka spadła z góry — „Czirrik! Czirrik!” — złajała legionistów, potem śmignęła w nie kończący się pościg za owadami. Małe stadko makolągw o szkarłatnych łebkach i jasnych piersiach rozszczebiotało się, gdy brnęli ku porośniętemu kolcolistem szczytowi wzgórza.

Gajusz Filipus zaczął przebiegać wzrokiem malownicze pola w poszukiwaniu miejsca na obóz. W końcu znalazł takie, jakie mu odpowiadało, z doskonałym widokiem na okolicę i bystrym czystym strumieniem w sąsiedztwie. Drzewa na skraju pola miały dostarczyć paliwa do ognisk. Starszy centurion spojrzał pytająco na Skaurusa, który skinął w odpowiedzi.

— Doskonałe — powiedział.

Mimo, że były to tylko ćwiczenia, Gajusz Filipus był po prostu niezdolny do wybrania złego miejsca.

Trębacze zagrali sygnał zatrzymania. Legioniści wyciągnęli narzędzia i zaczęli kopać rów, i usypywać wał na planie kwadratu. W ziemny wał powbijali zaostrzone pale. Wewnątrz kwadratu ustawili w schludnych rzędach namioty, pozostawiając miejsce na przecinające się pod kątem prostym ulice i przyzwoitych rozmiarów forum na środku. Nim słońce skryło się za horyzontem, Marek był pewien, że obóz oparłby się siłom trzy bądź nawet cztery razy liczniejszym od jego półtoratysięcznej armii.

Jacyś okoliczni wieśniacy musieli zawiadomić swego pana o przybyciu Rzymian, bowiem gdy tylko zapadł zmrok, wjechał on do obozu na czele uzbrojonych sług. Marek uprzejmie oprowadził go po obozie; wielmoża czuł się jakby nieswojo w otoczeniu tak zdyscyplinowanych żołnierzy.

— Mówisz, że jutro odejdziecie? — upewniał się po raz trzeci. — No cóż, to dobrze. Zatem przyjemnej nocy.

Odjechał wraz ze swymi ludźmi, niespokojnie zerkając przez ramię.

— I po co te ceregiele? — zapytał Gajusz Filipus. — Dlaczego nie powiedziałeś mu po prostu, żeby się wypchał?

— Nigdy nie będziesz politykiem — odparł Marek. — Po tym, co u nas zobaczył, nie miał odwagi żądać odszkodowania za wycięte drzewa, a ja nie musiałem wprawiać jego w zakłopotanie stwierdzeniem, że nie ma prawa pyskować. W ten sposób wszyscy zachowaliśmy twarze.

— Hmmm.

Jasne było, że Gajusz Filipus mało się przejmuje uczuciami szlachcica. Jednakże trybun wolał unikać niepotrzebnych antagonizmów, chociaż nie było to łatwe, gdy miało się do czynienia z drażliwymi Videssańczykami.

Trybun usiadł przy ognisku, by przegryźć suchara, wędzone mięso i cebulę oraz opróżnić manierkę z resztką wina. Kiedy zebrał się, by wstać i opłukać ją w strumieniu odkrył, że ledwo może kuśtykać. Zemściła się pierwsza dłuższa przerwa po całym dniu marszu — nogi natychmiast zesztywniały i odmówiły posłuszeństwa.

Wielu legionistów miało ten sam problem. Gorgidas chodził od jednego do drugiego, masując nękane kurczami łydki i uda. Chudy Grek, sam słaniający się po ciężkim marszu, zauważył utykającego Marka.

Rai su, tekton? — zapytał w ojczystym języku. — Ty też, synu? Wyciągnij się tutaj, a ja zobaczę, co da się zrobić.

Skaurus posłusznie położył się na plecach. Sapnął, gdy lekarz wbił palce w jego nogi.

— Chyba wolałbym mieć kurcze — jęknął, ale obaj wiedzieli, że kłamie.

Kiedy Grek skończył masaż, trybun przekonał się, że znów może chodzić; lepiej lub gorzej, ale zawsze.

— Nie bądź z siebie zbyt dumny — poradził Gorgidas, przyglądając się jego wysiłkom z wyrozumiałością ojca, który obserwuje raczkującego brzdąca. — Rano znów będzie bolało.

Lekarz, jak zwykle, miał rację. Marek, powłócząc nogami, zszedł chwiejnie do strumienia, by przemyć twarz. Miał wrażenie, że dopiero uczy się chodzić. Jego jedyną pociechą był fakt, że nie był w tym osamotniony; mniej więcej jeden legionista na trzech wyglądał tak, jakby jego nogom w ciągu nocy przybyło trzydzieści lat.

— Ruszać się, leniwe sukinsyny! Z powrotem nie jest dalej, niż w tę stronę! — wrzeszczał bez śladu współczucia Gajusz Filipus. Był jednym z najstarszych w obozie, ale nie widać było po nim zmęczenia.

— Och, krukom cię dać! — odkrzyknął Viridoviks; nie podlegając rzymskiej dyscyplinie, mógł powiedzieć głośno to, co myśleli legioniści.

Marsz był bardzo ciężki dla Gala. Chociaż był większy i silniejszy od prawie wszystkich Rzymian, brakowało mu ich wytrzymałości.

Gajusz Filipus zmuszał legionistów do największego wysiłku, lecz nie osiągnął pożądanego tempa. Ku niewymownej odrazie starszego centuriona, w dalszym ciągu byli o parę mil od Videssos, gdy zapadła noc.

— Tutaj rozbijemy obóz — warknął, znów wybierając pierwszorzędne ze względu na obronę miejsce na pastwisku między dwoma przedmieściami. — Nie chcę, żebyście snuli się po nocy niczym banda rzezimieszków, a w dodatku, sucze syny, nie zasłużyliście na rozkosze miasta. Próżnowanie to nic dobrego! Cezar wstydziłby się za wielu z was. — Te słowa niewiele znaczyły dla Videssańczyków i Vaspurakanerów, ale wystarczyły, by Rzymianie zwiesili głowy. Wzmianka o ich dawnym przywódcy była prawie zbyt bolesna do zniesienia.

Kiedy Marek przebudził się następnego dnia rano, ze zdziwieniem stwierdził, że jest mniej obolały niż poprzedniego dnia.

— Ja czuję to samo — rzekł z jednym ze swoich rzadkich uśmiechów Kwintus Glabrio. — Prawdopodobnie zdrętwieliśmy od pasa w dół.

Na Końskim Brodzie widać było kilka jasnych żagli; prawdopodobnie konwój ze zbożem z południowego wybrzeża ziem zachodnich — pomyślał Skaurus. Miasto wielkości Videssos było zbyt wielkie, by wyżywiły je okoliczne wioski.

Po niecałej godzinie marszu legioniści dotarli do potężnych murów.

— Udała się wycieczka? — zapytał jeden z wartowników. Wyszczerzył radośnie zęby, gdy w odpowiedzi poczęstowano go soczystym przekleństwem.

Był wczesny ranek; ulice Videssos, na których wkrótce miał zapanować codzienny tłok, na razie były prawie wyludnione. Kilku rannych ptaszków zmierzało do świątyń Phosa na poranne nabożeństwa. Gdzieniegdzie ludzie nocy — dziwki, złodzieje, hazardziści — nadal kroczyli dumnie lub przemykali chyłkiem. Kot śmignął przed legionistami, z jego pyszczka zwieszał się rybi ogon.

Całe miasto spowijał słodki zapach pieczonego chleba. Piekarze stawali przy piecach przed wschodem słońca i mieli się krzątać do nocy; pocili się jak dzień długi, by nakarmić nienasycone Videssos. Marek uśmiechnął się, czując rozdymające się nozdrza i burczenie w żołądku. Suchary zwalczały głód, ale sama myśl o świeżym, miękkim, parującym bochenku wzbudziła w nim wilczy apetyt.

Legioniści weszli w obręb kompleksu pałacowego od północy, obok Akademii Videssańskiej. Promienie słońca lśniły na złoconej kopule wysokiej wieży. Chociaż była dopiero wczesna wiosna, dzień zapowiadał się gorący i duszny. Marek z przyjemnością szedł w długim, chłodnym cieniu granitowej kolumnady.

Nagle za zakrętem zadudniły podkowy, niezwykle głośne w porannej ciszy. Trybun uniósł brwi. Któż to galopował krętymi ścieżkami w takim zawrotnym tempie? Skaurus jako typowy Rzymianin nie bardzo znał się na koniach, ale nie trzeba było eksperta, aby zrozumieć, że jeździec prosi się o złamanie karku. Zza zakrętu wyłonił się wielki gniady ogier. Marek poczuł ucisk w żołądku — był to wierzchowiec Imperatora! Ale to nie Thorisin siedział w siodle; konia dosiadała Alypia Gavra, ledwo nad nim panując. Zmusiła zwierzę do zatrzymania się przed pierwszymi szeregami Rzymian, którzy rozstąpili się na widok najwyraźniej ponoszącego ogiera.

Niezadowolony ogier zarżał i zarzucił głową, pragnąc raz jeszcze puścić się w szalony cwał. Alypia nie zwracała na niego uwagi. Patrzyła z rozpaczą na długą kolumnę.

— Więc wy też nas zdradziliście! — krzyknęła.

Glabrio wysunął się z szeregu i złapał konia za uzdę. Skaurus powiedział:

— Zdradziliśmy was? Ćwiczebnym marszem?

Księżniczka i Rzymianin wymienili długie, zmieszane spojrzenia. Potem Alypia zawołała:

— Och, Phosowi niech będą dzięki! Chodźcie natychmiast; banda zabójców atakuje prywatne komnaty!

— Co? — zapytał głupawo Marek, ale nim zdążył nabrać powietrza w płuca, by wydać rozkaz legionistom, usłyszał ryk Gajusza Filipusa:

— Szyk bojowy! Naprzód w zdwojonym tempie!

Skaurus zazdrościł starszemu centurionowi odporności na tego typu niespodzianki.

— Krzyczcie „Gavras!” — dodał. — Niech obie strony wiedzą, że pomoc jest w drodze!

Legioniści zdjęli z pleców pila, dobyli miecze z mosiężnych pochew. — Gavras! — ryknęli. Koń Imperatora zarżał strwożony i stanął dęba, wyrywając wodze z rąk Kwintusa Glabrio. Alypia pewnie trzymała się w siodle. Umiała jeździć konno, jak przystało na córkę niegdyś prowincjonalnego szlachcica. Chociaż przerażony rumak Thorisina nie dałby się łatwo prowadzić nikomu, zawróciła i pogalopowała ku czołu biegnących Rzymian.

— Wracaj, pani! — zawołał Marek.

Kiedy nie po słuchała, kazał sześciu ludziom zatrzymać konia i nie pozwolić księżniczce zbliżać się do miejsca walki. Żołnierze zignorowali protesty Alypii i zrobili, co im kazano.

Prywatna rezydencja, stojąca w kępie wiśni, które właśnie zaczynały kwitnąć, była stworzona do spokoju. Ale teraz jej frontowe drzwi stały otworem, a przed nimi w kałuży krwi leżało ciało wartownika.

— Otoczyć budynek! — warknął Marek i wyznaczone manipuły rzuciły się w prawo i lewo.

Bał się, że przybyli za późno, lecz gdy pędzili w kierunku otwartych drzwi, usłyszał odgłosy trwającej wewnątrz walki.

— To pomoc, nie zemsta! — zawył.

Legioniści ryknęli:

— Gavras! Gavras!

Z wejścia wyskoczył łucznik i wypuścił strzałę. Biegnący blisko za Skaurusem Rzymianin złapał się za twarz i upadł. Nie było czasu ani na to, by zobaczyć, kto poległ, ani by Videssańczyk strzelił po raz drugi. Mężczyzna odrzucił łuk na bok i wyciągnął szablę.

Widząc setki biegnących ku niemu ludzi musiał wiedzieć, że to beznadziejne, jednakże przyjął postawę i czekał. Trybun przez chwilę, nim spotkały się ich ostrza, podziwiał jego odwagę. Potem wszystko stało się automatyczną reakcją: pchnięcie, sparowanie, cięcie, riposta, sparowanie — sztych! Marek poczuł, że jego broń wdziera się w ciało, i przekręcił nadgarstek, by mieć pewność, że cios będzie śmiertelny. Jego przeciwnik jęknął i powoli osunął się na ziemię.

Rzymianie wpadli na korytarz, ich podbite ćwiekami caligae szczękały na mozaikowej posadzce. Światło, które wlewało się strumieniem przez alabastrowe tafle sufitu, było blade i chłodne, zupełnie nie pasujące do gorączki bitwy. A bitwa musiała być zażarta: trupy wartowników i eunuchów leżały splątane ze zwłokami zabójców. Czerwone kamyki, wchodzące w skład przedstawiającej myśliwską scenę mozaiki, były zbryzgane jaśniejszą purpurą prawdziwej krwi; krew plamiła również bezcenne ikony i popiersia zapomnianych od wieków Autokratorów.

Marek zobaczył martwego Miziziosa. Eunuch miał miecz w ręku, a na głowie starodawny hełm, będący dowodem dawnych videssańskich triumfów. Szybko myślał, skoro założył go na głowę, ale nie uratowało go to przed śmiercią. Wielka szabla rozpruła mu brzuch; wnętrzności wylały się na posadzkę.

Legioniści kierowali się krzykiem i dudnieniem. Buntownicy atakowali siekierami zabarykadowane drzwi. Gdy Rzymianie skręcali za ostatnim rogiem, zostali zatrzymani przez dziki kontratak zabójców. Korytarz był tak wąski, że przewaga liczebna legionistów nie miała znaczenia. Żołnierze przepychali się, klęli i uderzali, prawie na oślep machając mieczami.

Przywódcą zabójców był krzepki mężczyzna około czterdziestki w porządnie zmaltretowanej kolczudze. Wznosząc w prawej ręce pochodnię, krzyknął przez drzwi do Thorisina:

— Twoje psy przybyły za późno, Gavrasie! Zanim zdołają coś zrobić, ty będziesz kawałem pieczonego mięsa!

— Nie tak prędko! — wrzasnął Czerwony Zeprin, który walczył w pierwszym szeregu legionistów. Nadal obwiniał się za śmierć Mavrikiosa Gavrasa i nie chciał dopuścić, by drugi Imperator ciążył mu na sumieniu. Potężnie zbudowany Halogajczyk zamachnął się wielkim wojennym toporem na człowieka z pochodnią. Trudno nazwać ten cios udanym; pomieszczenie było zbyt ciasne. Celował w piersi Videssańczyka, ale zamiast tego trafił go końcem styliska w żołądek. Kolczuga była niewielką ochroną; mężczyzna zwinął się jak kopnięty przez woła. Dymiąca pochodnia upadła na posadzkę i zgasła.

Jeden ze schwytanych w pułapkę zabójców zaklął dziko i skoczył na Zeprina, który przez sekundę stał bezbronny. Halogajczyk nie uciekł — nie mógł uciec. Zrobił unik, złapał napastnika i przycisnął go do piersi. Mięśnie napięły się w jego potężnych ramionach; ręce przeciwnika opadły bezwładnie wzdłuż boków. Mimo hałasu bitwy Skaurus usłyszał chrzęst łamanych kości. Po chwili Zeprin odrzucił na bok trupa.

W tym samym czasie Viridoviks zamachnął się oburącz i ściął innemu zabójcy głowę. Trybun wyczuwał, że bandytów opuszcza odwaga. Skrytobójcze morderstwo było jedną rzeczą, ale stawianie czoła takim szaleńcom było czymś zupełnie innym. A Rzymianie nie próżnowali. Ich krótkie miecze omijały obronę Videssańczyków, podczas gdy olbrzymie scuta przyjmowały cios za ciosem. — Gavras! — krzyczeli i spychali wrogów.

Potem drzwi stanęły otworem i Thorisin wraz z czterema czy pięcioma ocalałymi strażnikami zaatakowali nieprzyjaciela od tyłu, krzycząc — Rzymianie! Rzymianie! — Było to posunięcie bardziej rycerskie niż mądre, ale Thorisina cechowało obce Videssańczykom umiłowanie bitwy.

Niektórzy z napastników odwrócili się w ich stronę, nadal próbując wypełnić swoją misję. Gajusz Filipus ciał jednego od tyłu.

— Ty cholerny głupi sukinsynu — warknął, wyszarpując gladius.

Marek zaklął, gdy szabla rozcięła mu przedramię. Spróbował zacisnąć palce na rękojeści miecza. Udało się — ścięgna nie zostały przecięte — ale rękojeść stała się śliska od krwi.

Thorisin zabił swego przeciwnika. Był człowiekiem nieprzywykłym do uciekania nawet przed przeważającymi siłami i teraz walczył z dziką zaciekłością, jakby próbował zmazać hańbę, którą — jak tylko jemu się wydawało — go okryła. Gdyby był Sevastokratorem, prawdopodobnie dałby ujście swej furii do końca, ale obecne stanowisko utemperowało go tak, jak niegdyś jego brata. Widząc tylko garść napastników na nogach, krzyknął:

— Brać ich żywcem! Chcę wiedzieć, kto za tym stoi! Większość zabójców, znając czekający ich los, tym zagorzałej rzuciła się w wir bitwy; woleli zginąć na miejscu. Jeden nie wytrzymał napięcia i zadał sobie śmierć własną ręką. Ale paru zostało rzuconych na podłogę i związanych jak barany. Podobny los spotkał przywódcę, który nadal z trudem oddychał, nie mówiąc o walce.

— W samą porę — powiedział Thorisin, oglądając Marka od stóp do głów. Zaczął wyciągać rękę na powitanie, ale zauważył ranę trybuna.

Skaurus, prawdę mówiąc, jeszcze jej nie czuł. Odpowiedział:

— Podziękuj swej bratanicy, nie mnie. Spieniła ci konia, ale chyba jej wybaczysz.

Imperator uśmiechnął się przelotnie.

— Chyba tak. Mówisz, że wzięła tę bestię?

Rzymianin wyjaśnił mu, jak spotkał Alypię. Uśmiech Thorisina poszerzył się.

— Nigdy nie przywiązywałem wagi do jej bazgraniny za zamkniętymi drzwiami, ale na to też już nigdy nie będę narzekał. Musiała uciec przez okno, gdy zaczęła się bitwa, i pobiegła do stajni. Ognistonogi zwykle jest osiodłany o świcie. — Marek wspomniał zamiłowanie Gavrasa do porannych przejażdżek.

Thorisin trącił trupa nogą.

— Dobrze, że te wszy były za głupie, by opasać budynek kordonem. — Klepnął Skaurusa po plecach. — Dość gadania; zrób coś z tą ręką. Tracisz krew.

Trybun oddarł pas materiału z kaftana trupa; Gavras pomógł mu założyć prowizoryczny opatrunek. Ręka, odrętwiała parę minut wcześniej, zaczęła okropnie boleć. Udał się na poszukiwanie Gorgidasa.

Trybun z niepokojem stwierdził, że lekarza nie ma w rezydencji Imperatora. Jakkolwiek legioniści byli znacznie liczniejsi od napastników, których było około czterdziestu, nie wyszli z potyczki bez szwanku. Pięciu ludzi poległo — w tym dwóch niezastąpionych Rzymian — a dużo więcej odniosło rany, bardziej czy mniej poważne. Skaurus, stękając i zaciskając pięść w walce z bólem, wyszedł na zewnątrz.

Zobaczył Gorgidasa klęczącego nad człowiekiem leżącym na ścieżce — Rzymianinem, sadząc po zbroi — ale nie zdążył do niego podejść. Podbiegła do niego Alypia Gavra.

— Czy mój stryj… — zaczęła i urwała, nie chcąc nawet dokończyć pytania.

— Nawet nie draśnięty, dzięki tobie — zapewnił ją Skaurus.

— Phosowi niech będą dzięki — wyszeptała, a potem, ku przyjemnemu zaskoczeniu trybuna, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.

Legioniści, którzy dotychczas powstrzymywali ją od wejścia do rezydencji, zahukali radośnie. Na ten dźwięk księżniczka szarpnęła się strwożona, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę ze swego postępku.

Marek wyciągnął ku niej ręce, ale niechętnie opuścił je, gdy zobaczył jej przestrach. Takie otwarte okazanie sympatii, aczkolwiek krótkie, sprawiło mu przyjemność może większą, niż był gotów sam przed sobą przyznać. Powtarzał sobie, że jest to tylko zadowolenie na widok gojących się ran jej duszy, ale wiedział, że kłamie.

— Jesteś ranny! — zawołała, po raz pierwszy dostrzegając skrwawione bandaże.

— Nic poważnego.

Otworzył i zaniknął dłoń, by pokazać, że może to zrobić, chociaż dowód ten kosztował go wiele bólu. Zgodnie ze swym stoickim treningiem próbował zachować kamienny wyraz twarzy, ale księżniczka zobaczyła pot spływający mu po czole.

— Trzeba to opatrzyć — powiedziała stanowczo, najwyraźniej czując ulgę, że jest w stanie udzielić rady jednocześnie rozsądnej i bezosobowej.

Skaurus zawahał się; żałował, że brakuje mu tupetu Viridoviksa. Niestety, nie miał go i chwila minęła. Cokolwiek by powiedział, prawdopodobnie wypadłoby nie tak, jak trzeba.

Powoli podszedł do Gorgidasa. Lekarz nie zauważył go. Nadal trwał schylony nisko nad poległym legionistą, przyciskając ręce do jego twarzy — na sposób, uświadomił sobie Marek, videssańskiego uzdrowiciela. Ramiona Greka drżały z wysiłku.

— Ożyj, cholera, ożyj! — powtarzał w ojczystym języku.

Ale życie legionisty dobiegło nieodwracalnego kresu.

Spomiędzy palców lekarza wystawała strzała o zielonych lotkach. Marek nie potrafił powiedzieć, czy Gorgidas wreszcie opanował uzdrawiającą siłę, ale teraz nie miało to znaczenia; nawet Videssańczycy nie mogli wskrzeszać martwych.

W końcu Grek wyczuł obecność Skaurusa. Podniósł głowę, a trybun cofnął się na widok żalu, udręki i nieopisanego gniewu, który wykrzywiał mu rysy.

— Bez sensu — powiedział Gorgidas, bardziej do siebie niż do Skaurusa. — Wszystko bez sensu. — Zgarbił się w poczuciu klęski, a jego ręce, czerwono-czarne od zaczynającej krzepnąć krwi, oderwały się od twarzy martwego żołnierza.

Marek nagle zapomniał o swojej ranie.

— Na najlepszego i największego Jupitera — wyszeptał; zaklął tak po raz pierwszy od dni chłopięcych, gdy jeszcze wierzył w bogów.

Na ziemi leżał Kwintus Glabrio. Jego rysy już tężały w pustą maskę śmierci. Strzała, która wystawała spod jego prawego oka, musiała zabić go natychmiast. Mucha przysiadła na piórze i uciekła, gdy zadrżało ono pod jej ciężarem.

— Daj mi obejrzeć tę ranę — powiedział obojętnie Gorgidas.

Trybun wyciągnął rękę jak automat. Lekarz przemył ranę gąbką umoczoną w occie. Skaurus robił wszystko, by powstrzymać się od płaczu. Gorgidas spiął ranę, odcinając czubek każdej fibuli po przepchnięciu jej przez ciało. Marek, z ręką odrętwiałą z bólu i octowej kąpieli, ledwo czuł ukłucia. Łzy spływały po policzkach Greka, gdy opatrywał cięcie; dopiero za trzecim razem udało mu się zamocować klamerkę zabezpieczającą poszczególne spinki.

— Bardziej boli? — zapytał Skaurusa. — Tak być musi.

— Tak, trochę.

Lekarz odwrócił się, by odejść, ale Marek zatrzymał go zdrową ręką.

— Jest mi bardziej przykro, niż potrafię wyrazić — zaczął niezgrabnie. — Dla mnie był wspaniałym oficerem, dobrym człowiekiem i przyjacielem, ale… — Przerwał niepewny, co powiedzieć.

— Wiedziałem, że wiesz, mimo twojej dyskrecji, Skaurusie — rzekł ze zmęczeniem Gorgidas. — To już jednak nie ma najmniejszego znaczenia, prawda? A teraz pozwól, że zajmę się innymi, dobrze?

Marek nadal stał niezdecydowanie.

— Czy mogę jakoś ci pomóc?

— Niech bogowie cię przeklną, Rzymianinie; jesteś przyzwoitym durniem, ale niemniej durniem. On tu leży. On; wszystko, co było mi drogie w tym bezwartościowym świecie, a ja z całą swą wiedzą i umiejętnością leczenia ran nie mogę mu pomóc. Co mogę zrobić? Czuję, jak stygnie pod moimi dłońmi…

Odsunął się od trybuna.

— Daj mi odejść; zobaczymy, jakie cuda potrafię zrobić dla innych biednych sukinsynów. — Wszedł w otwarte drzwi rezydencji Imperatora — chudy, samotny człowiek, spowity bólem jak płaszczem.

— Co dolega waszemu uzdrawiaczowi? — zapytała Alypia Gavra.

Skaurus drgnął; zagubiony w myślach nie słyszał, jak podeszła.

— To jego bliski przyjaciel — rzekł krótko, ruchem głowy wskazując na Glabrio — i mój.

Księżniczka odeszła, słysząc jego ton. Marek postanowił nie zwracać na to uwagi; smak triumfu był zaprawiony goryczą.


— Ślicznie tu, prawda? — powiedział Thorisin do Marka, gdy spotkali się po południu.

Mała komnata audiencyjna w apartamencie Imperatora była zdemolowana. Oparcie sofy, na której siedział trybun, było przecięte; wyłaziło z niego końskie włosie. Marmurową posadzkę znaczyły plamy krwi.

Imperator ciągnął:

— Kiedy kazałem ci zająć się katastrami, cudzoziemcze, myślałem, że będziesz pilnował gryzipiórków, ale wydaje się, że zamiast tego zaszczułeś wielmożę.

Skaurus stał się czujny.

— Zatem byli to ludzie Onomagoulosa? — Zabójcy walczyli w ponurym milczeniu; równie dobrze mógł ich wynająć Ortaias Sphrantzes.

Gavras jednakże nie docenił jego przenikliwości i chyba uważał za durnia.

— Oczywiście, że Baanesa. Prawie nie musiałem ich o to pytać.

— Nie rozumiem — przyznał Skaurus.

— Aż jakiego innego powodu ten plugawy, zarażony bękart taniej kurwy, Elissaios Bouraphos, miałby sprowadzić swoją cholerną zbieraninę statków z Pityos? Dla przyjemności? Na światło Phosa, człowieku, on się z tym wcale nie kryje. Musiałeś widzieć żagle galer, gdy maszerowałeś dziś rano do miasta.

Marek poczuł, że twarz mu czerwienieje.

— Myślałem, że to statki ze zbożem.

— Szczur lądowy! — mruknął Gavras, przewracając oczami. — Przecież to jasne jak słońce, co powinien dostrzec każdy, kto ma oczy w głowie. Plan był dość prosty; gdy tylko zostanę załatwiony, Baanes przybędzie zająć moje miejsce. — Thorisin splunął ze wstrętem. — Jakby potrafił! Ten łysy konus nie ma dość sprytu, by puszczać bąki i lać w tym samym czasie. A podczas gdy on próbuje mnie zamordować, a ja go usadzam, kto zyskuje? Yezda, oczywiście. Ciekaw jestem, czy nie jest na ich usługach.

Skaurus pomyślał, że Imperator ma niebezpieczne przyzwyczajenie polegające na niedocenianiu swoich wrogów. Postąpił tak z Sphrantzesami, a teraz znów z Onomagoulosem, który, lojalny czy nie, był zdolnym, choć aroganckim żołnierzem. Marek miał zamiar zwrócić na to uwagę, ale wspomniał, jak zaczęła się rozmowa, i zamiast tego zapytał:

— Dlaczego przypuszczałeś… — to wydawało się bezpieczniejszym słowem niż „posądzanie” — …że biorę udział w spisku Baanesa?

— Ponieważ podjudzałeś go tym wykazem podatkowym dla Kybistry. Zawierał rzeczy, których lepiej było nie zapisywać.

— Ach? — mruknął z zainteresowaniem Marek, by nakłonić Imperatora do podania szczegółów.

— Tak, prawda, prawda. Twój przyjaciel Nepos napompował zabójców taką dawką narkotyku, że wyrzygali wszystko, co wiedzieli. Ich przywódca, niech go Skotos porwie, też dużo wiedział. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego w zeszłym roku, gdy po pertraktacjach wpadliśmy w zasadzkę, nasz przyjaciel Baanes z taką troską zadbał, by wszystkim bandytom poderżnąć gardła?

— Ach — powtórzył Marek.

Zerwał się, gdy korytarzem przeszło kilku ludzi w ciężkich butach, ale byli to tylko robotnicy, którzy przyszli usunąć zniszczenia. Pomyślał, że wystarczy przez pewien czas pomieszkać w Videssos, a zacznie się szukać morderców pod każdą poduszką — lecz w dniu, w którym się tego zaniedba, pojawią się naprawdę.

Thorisin, porwany rozpalonym na nowo gniewem, nie zauważył nerwowego skoku trybuna. Mówił dalej:

— Ten wyskrobek sam wynajął nożowników i zapłacił im monetą Ortaiasa, żeby nikt nie mógł wskazać na niego, gdyby coś poszło nie po jego myśli. Ale zapisał wszystkie wydatki, żeby mógł rozliczyć się ze Sphrantzesami, jeżeli mnie zabije, i umieścił to w rejestrze Kybistry. Dlaczego nie? Miał go ze sobą; ostatecznie sam zbierał tam podatki po Maraghrze. W takim wypadku raczej nie mógł ci go pokazać, ale nie mógł też przysłać fałszywego, prawda? — Imperator zachichotał, wyobrażając sobie konsternację rywala.

Skaurus też się roześmiał. Videssańskie katastry były nieważne, jeżeli coś w nich wymazano czy wykreślono; tylko nie naruszone egzemplarze trafiały do stolicy. A skoro raz znalazły się w Videssos, obwieszano je festonami pieczęci i ostemplowywano — a Onomagoulos nie miał oczywiście dostępu do tajnych pieczęci, skoro wyruszył na prowincję.

— Musiał go ukraść, gdy tylko dowiedział się, że będę sprawdzał dokumenty — zadecydował trybun.

— Bardzo dobrze — powiedział Gavras, szyderczo bijąc mu brawo.

Marek zarumienił się jeszcze bardziej. Czasami jego rzymska prostota była dla wyrafinowanych Videssańczyków szalenie zabawna. Nawet pozornie rubaszni i tępawi osobnicy, jak Thorisin i Onomagoulos, byli pogrążeni w skomplikowanych intrygach jak kandyzowane owoce w miodzie.

Marek westchnął i podjął wyjaśnienia, tyleż dla siebie, co dla Imperatora.

— Urzędnik, nawet logotheta, nie robiłby sobie wiele z takiej machlojki; prawdopodobnie założyłby, że Onomagoulos nabija własną kabzę i nie przejmowałby się tym w ogóle. Ale on wiedział, że ja byłem na tej plaży, i musiał dojść do wniosku, że skojarzę pewne rzeczy. Pamiętam, jak się upierał, że to pieniądze Ortaiasa, tak, ale skłamałbym mówiąc, że parę linijek w nudnym dokumencie na pewno pobudzi moją pamięć. Byłby sprytniejszy, gdyby zostawił rzeczy samym sobie.

Thorisin znów zachichotał, tym razem bez śladu humoru.

— „Sumienie zwodzi złoczyńcę z pewnej ścieżki Prosa” — powiedział, cytując z videssańskiej świętej księgi, jak Grek z Homera. — On wiedział, że jest winny. To, czy ty również byś to odkrył, jest już mniej ważne.

— I jeżeli jest winny, to oznacza, że Taron Leimmokheir jest niewinny! — zawołał Marek z triumfem. Rozgorzało w nim przekonanie, że ma rację. W jego stwierdzeniu kryła się taka logika, że z pewnością każdy musiał ją dostrzec.

Ale Thorisin spochmurniał.

— Skąd ta obsesja na punkcie tego siwobrodego zdrajcy? Co za różnica, że spiskował z Onomagoulosem a nie z Ortaiasem? — rzekł oschle.

Skaurus potrafił rozpoznać nieugięty ton i znów się poddał. Nakłonienie Thorisina do zmiany zdania wymagało czegoś więcej niż tylko logiki; Imperator przypominał człowieka z tabliczką, który przebił się rylcem przez wosk i teraz zapamiętale skrobie drewno pod spodem.


— Rusz się, Rzymianinie drogi. Jesteś bohaterem dzisiejszego wieczora, nie duchem trupa, który wcale, ale to wcale nie zostałby zaproszony na kolację — powiedział Viridoviks, gdy szli w kierunku Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Świadomie używał przesadnego akcentu, próbując rozbawić Marka, ale mówił po videssańsku, żeby rozumiały go Helvis i jego trzy towarzyszki.

— Błagam o wybaczenie. Nie zdawałem sobie sprawy, że to tak widać — wymruczał trybun; myślał o Glabrio.

Helvis ścisnęła go za lewą rękę. Uśmiech, który zdołał zaprezentować, jemu samemu wydał się upiorny, ale na zewnątrz wyglądał nieźle.

Mistrz ceremonii, tęgi mężczyzna — nie eunuch, bowiem miał gęstą brodę — skłonił się szybko kilka razy jak marionetka na sznurku, gdy Rzymianie stanęli w drzwiach z polerowanego brązu.

— Videssos jest twoim dłużnikiem — powiedział, ujmując rękę Marka w swoją bladą i wilgotną dłoń. Ukłonił się raz jeszcze, po czym odwrócił i zawołał do obecnych: — Panowie i panie, dzielni Rzymianie!

Skaurus zamrugał i wybaczył mu oślizły uścisk dłoni.

— Dowódca i epoptes Skaurus i szlachetna Helvis z Namdalenu! — To było łatwe; czekały go gorsze wyzwania. — Viridoviks, syn Drappesa, i jego, ech… damy!

Imię Celta dla Videssańczyków było prawie nie do wymówienia; krótka przerwa mistrza protokołu wyrażała jego zdanie na temat związku z tyloma kobietami. Marek nagle jęknął — na szczęście bezgłośnie. Miała tu być Komitta Rhangawe.

Nie miał czasu, by cokolwiek powiedzieć. Mistrz ceremonii brnął dalej.

— Starszy centurion Gajusz Filipus! Młodszy centurion Juniusz Blesus!

Blesus od dawna był podoficerem i dobrym żołnierzem, ale Skaurus wiedział, że nie uda mu się w pełni zastąpić Kwintusa Glabrio.

— Podoficer Minucjusz i pani Erene!

Nie „szlachetna” — zauważył Skaurus; — cholerny snobistyczny pachołek.

Minucjusz, dumny z awansu, wypolerował do połysku swoją kolczugę.

Dwa kolejne nazwiska zamknęły listę przybyłych legionistów:

— Nakharar Gagik Bagratouni, dowódca oddziału podlegającego Rzymianom! Czerwony Zeprin, strażnik Halogajczyk w służbie rzymskiej!

Mimo namawiań, Gorgidas postanowił zostać sam ze swym żalem.

Bagratouni także był w żałobie, ale czas stępił jego ból. Vaspurakański wielmoża, torując sobie drogę do wina, omiótł gorącym wzrokiem wiotkie Videssanki. Skaurus zobaczył, że jego oczy skaczą to w tę, to w drugą stronę. Bez wątpienia Bagratouni doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywiera na kobietach.

Trybun i Helvis podeszli do stołu zastawionego tacami z kruszonym lodem, na którym spoczywały przysmaki różnych rodzajów, głównie owoce morza.

— Smakołyk, którego nie zobaczycie na co dzień — zachwalał podstarzały sługa, wskazując na mięso ośmiornicy. — Zwinięta ośmiornica z tylko jednym rzędem macek na każdym ramieniu. Wspaniała!

Skaurus skosztował mięso. Było gąbczaste i lekko pachniało morzem, jak wszystkie inne próbowane przez niego wcześniej ośmiornice.

Zastanowił się, co otaczający go smakosze powiedzieliby na taki rzymski delikates jak koszatki w maku i miodzie.

Mała orkiestra grała cicho w kącie sali: flety, instrumenty strunowe, których nazwy wciąż mu się myliły, i podzwaniający klawikord. Helvis radośnie klasnęła w ręce.

— To samo rondo grali wówczas, gdy się poznaliśmy — powiedziała. — Pamiętasz?

— Tamtą noc? Naturalnie. To… jak nazwałaś ten utwór? Wiedziałabyś, że kłamię, gdybym zaprzeczył.

Tego wieczora wiele się wydarzyło. Nie tylko spotkał Helvis — chociaż Hemond wtedy żył jeszcze, oczywiście — ale również Alypię Gavrę. I Avshara, jeśli o to idzie; jak zawsze spochmurniał na wspomnienie księcia-czarnoksiężnika.

Mijali oddzielne grupki: biurokratów, żołnierzy i ambasadorów, wymieniając ze wszystkimi pozdrowienia i krótkie uwagi. Skaurus, mając przyjaciół we wszystkich trzech grupach, był kimś wyjątkowym. Obydwie imperialne frakcje pogardzały sobą wzajemnie. Videssańscy oficerowie woleli towarzystwo najemników, którym nie ufali, od gryzipiórków, którymi gardzili, co tylko potwierdzało ich prostactwo w oczach biurokratów.

Taso Vones, z imponująco wysoką videssańską damą — nie Plakidią Teletze — skłonił się trybunowi.

— Skąd idziesz? — zapytał, mrugając okiem. — Może wiesz, jak podkuwać kawaleryjskie konie albo znasz najlepszy sposób ułożenia memorandum na nieistotny temat?

— Najlepiej tego nie robić — odparła bez namysłu Helvis.

— Bluźnierstwo, moja droga; urzędasy palą ludzi, którzy głoszą takie herezje. Ale z drugiej strony, kawaleryjskie konie są według mnie nie bardziej inspirujące.

Łatwo poznać — pomyślał Skaurus — dlaczego Vones trzyma się z dala i od wojowników, i od biurokratów.

— Jego Świątobliwość Patriarcha Phosa, Balsamon! — zawołał mistrz ceremonii i hałas ucichł na pełną szacunku chwilę, gdy gruby starzec wtoczył się do komnaty. Jego prezencja natychmiast kazała zapomnieć o pozbawionym wdzięku chodzie.

Patriarcha rozejrzał się, potem z uśmiechem i udawanym żałosnym westchnieniem rzekł:

— Ach, gdybyście tylko poświęcali mi tyle samo uwagi w Najwyższej Świątyni! — Wziął z lodu kryształowy puchar z winem i wychylił go z widoczną przyjemnością.

— Ten człowiek niczego nie traktuje poważnie — powiedział z dezaprobatą Soteryk.

Chociaż nie golił tyłu głowy w zwyczajowy wyspiarski sposób, w obcisłych spodniach i krótkiej futrzanej kurtce nadal wyglądał na nie zasymilowanego z Videssańczykami Namdalajczyka.

Marek powiedział:

— Tracenie czasu na martwienie się jego wadami jest do ciebie niepodobne. Ostatecznie, Bałsamon jest dla ciebie heretykiem, prawda?

Wyszczerzył zęby, gdy brat Helvis zaczął zastanawiać się nad odpowiedzią. Prawda — pomyślał — jest prosta; videssański patriarcha jest zbyt ciekawą postacią, by nie zwracać na niego uwagi.

Słudzy zaczęli wynosić bufety z przekąskami z powrotem do kuchni i zastępować je stołami do uczty i złoconymi krzesłami. Na podstawie poprzednich bankietów w Sali Dziewiętnastu Tapczanów Marek wiedział, że to sygnał zapowiadający przybycie Imperatora. Pomyślał, że wcześniej musi porozmawiać z Balsamonem.

— Co tym razem, przyjacielu? — zapytał patriarcha, gdy Skaurus do niego podszedł. — Ilekroć zbliżasz się do mnie z taką ponurą determinacją w oku wiem, że szukasz drogi do dalszych kłopotów.

Jak Alypia Gavra, Balsamon potrafił sprawić, że trybun czuł się jak nagi. Spróbował ukryć zdenerwowanie i był pewien, że Balsamon to również zauważył. Bardziej wzburzony niż kiedykolwiek, zaczął opowiadać.

— Leimmokheir, co? — mruknął Balsamon, gdy trybun skończył. — Tak, Taron jest dobrym człowiekiem.

O ile Skaurusa pamięć nie myliła, patriarcha po raz pierwszy określił kogoś w ten sposób. Balsamon ciągnął:

— Dlaczego uważasz, że moje wstawiennictwo byłoby warte choć zgniłego jabłka?

— Dlatego — brnął Marek — że jeżeli Gavras nie posłucha ciebie…

— …nie posłucha nikogo, jak prawdopodobnie będzie. To uparty szczeniak — powiedział patriarcha bez żenady o swoim suwerenie.

Jego małe czarne oczka, nadal bystre mimo zwałów tłuszczu, zmierzyły bacznie Rzymianina.

— I ty też o tym wiesz. Po co wiec chłostać zdechłego muła?

— Obiecałem — rzekł wolno Marek, nie mogąc znaleźć lepszej odpowiedzi.

Zanim Balsam on zdążył się odezwać, mistrz ceremonii krzyknął:

— Jej Wysokość Księżniczka Alypia Gavra! Szlachetna Komitta Rhangawe! Jego Imperatorska Wysokość, Autokrator Videssańczyków, Thorisin Gavras!

Mężczyźni skłonili się na znak szacunku dla Imperatora; jako że okazja miała charakter bardziej towarzyski, akt poddaństwa nie był wymagany. Kobiety dygnęły dwornie. Thorisin przyjaźnie pokiwał głową, potem zawołał:

— Gdzie są goście honorowi?!

Szambelanowie otoczyli Rzymian oraz damy i podprowadzili do Imperatora. Thorisin przedstawił ich zebranym, co wywołało drugą turę radosnych okrzyków.

Oczy Komitty Rhangawe zwęziły się niebezpiecznie, gdy przeskakiwały z jednej kobiety Viridoviksa na drugą. Kochanka Imperatora wyglądała niezwykle pięknie w obcisłej spódnicy z kwiecistego płótna, jednakże Marek wolałby wziąć do łóżka jadowitą żmiję. Viridoviks jakby nie widział jej wściekłego spojrzenia, ale również nie był szczęśliwy.

— Coś nie tak? — zapytał trybun, gdy szli w kierunku stołów.

— Tak, stary. Arigh powiedział mi, że Videssańczycy wysyłają poselstwo do jego klanu. Są skłonni wynająć najemników, i on pojedzie z nimi, by dopomóc im w namówieniu swych pobratymców do wstąpienia na służbę Imperium. Będzie to półroczna wyprawa, może nawet dłuższa, a on jest najsympatyczniejszym kompanem do picia, jakiego spotkałem w tym mieście. Będzie mi brakowało tego omadhauna, niech mnie licho, jeżeli kłamię.

Słudzy usadzili legionistów zgodnie z ich znaczeniem. Marek zajął miejsce na prawo od imperatorskiego towarzystwa, obok księżniczki Alypii. Imperator zasiadł miedzy nią a Komitta Rhangawe. Komitta była nie tyle jego metresą, ile żoną, i równie dobrze ona i księżniczka mogłyby zamienić się miejscami. Obok niej zajął miejsce Viridoviks; Skaurus pomyślał, że to zły omen. Trzy towarzyszki Gala szczebiotały ze sobą, podniecone sąsiedztwem Videssańczyków wysokiego rodu, i nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji.

Na pierwsze danie podano przyjemnie delikatną zupę cebulową z wieprzowiną. Marek opróżnił talerz, prawie nie czując jej smaku, bo w napięciu czekał na jego zdaniem nieuchronny wybuch po lewej stronie. Ale Komitta wykazywała praktyczny takt, co było cnotą, o jaką jej nie posądzał. Odprężył się i z przyjemnością wygarnął parę ostatnich łyżek zupy; było mu przykro, gdy sługa zabrał pustą czarkę. Jednakże puchar z winem zawsze był pełny. Ilekroć go osuszał, natychmiast podchodził służący z błyszczącą srebrną karafką. Chociaż wino było słodkie i gęste, uśpiło ból w jego rannej ręce.

Pojawiły się małe pieczone kuropatwy, faszerowane smażonymi grzybami. Balsamon, siedzący obok Helvis po prawej stronie trybuna, pochłaniał je z apetytem, który przynosił zaszczyt człowiekowi w jego wieku. Poklepał się po pokaźnym brzuchu i powiedział do Skaurusa:

— Widzisz teraz, że zapracowałem na niego uczciwie.

Alypia Gavra pochyliła się w jego stronę.

— Wiesz doskonale, że bez niego nie byłbyś sobą. — Mówiła do niego w taki sposób, jakby był jej ulubionym starym wujaszkiem czy dziadkiem.

Balsamem przewrócił oczami i skrzywił się udając, że jest dotknięty do żywego.

— Widzisz, takiemu grubemu i staremu durniowi trudno jest zdobyć szacunek — powiedział do Helvis. — Powinienem budzić grozę jak dawni patriarchowie i rzucać heretyków na kolana. Mam nadzieję, że ty jesteś przerażona? — zapytał, mrugając do niej.

— Ani trochę — odparła z miejsca. — Z równym skutkiem możesz mi wmawiać, że jesteś błaznem, jakiego udajesz.

Oczy Balsamona w pewien sposób nadal były rozbawione, ale już nie wesołe.

— Jest w tobie okropna uczciwość twego brata — powiedział, i Skaurus nie sadził, by był to komplement.

Dania zmieniały się co pewien czas: ogony homarów w maśle z kaparami; ciasta w kształcie pawich jaj; rodzynki, figi i słodkie daktyle; pieczona gęś — pachnąca znajomym serem i cynamonowym sosem (Marek odmówił); kapuśniak; gotowane gołębie z kiełbaskami i cebulą… i, oczywiście, odpowiednie wina. Skaurus miał wrażenie, że jego prawa ręka znajduje się gdzieś daleko. Czuł, że drętwieje mu koniuszek nosa, co było nieomylnym znakiem, że staje się pijany.

I nie tylko on jeden. Wielki hrabia Drax, który w przeciwieństwie do Soteryka i Utpranda ubierał się na styl videssański, śpiewał jedną z pięćdziesięciu dwóch zwrotek marszowej piosenki, w czym pomagali mu Czerwony Zeprin i Mertikes Zigabenos. A Viridoviks właśnie zabawiał lewą stronę imperatorskiego stołu historyjką o… — Marek przeczyścił palcem ucho, bo nie mógł uwierzyć w bezczelność Celta… — o czterech żonach jednego mężczyzny.

Thorisin ryknął śmiechem wraz z resztą, wycierając załzawione oczy.

— Dziękuję państwu — powiedział Viridoviks.

Komitta Rhangawe nie przyłączyła się do ogólnej wesołości. Jej długie, smukłe palce i paznokcie wymalowane na kolor krwi nad wyraz przypominały pazury.

Przyniesiono desery, składające się na mniejszą ucztę po wielkiej: tłuczony lód z imperatorskich lodowni doprawiony do smaku słodkim syropem. Ulubione zimowe danie trudne było do sprokurowania w cieplejszej porze roku.

Imperator wstał, co było sygnałem dla wszystkich innych, by zrobili to samo. Marek nie słyszał, co powiedział patriarcha, ale burkliwa odpowiedź Thorisina była dość głośna, by głowy odwróciły się w jego stronę.

— Ty też? Nie! Nie, powtarzałem setki razy, a teraz mówię sto pierwszy!

Trybun miał ochotę zniknąć. Zanosiło się na to, że Taron Leimmokheir nigdy nie wyjdzie z lochów.

Gdy goście zadecydowali, że wybuch Gavrasa nie pociągnie za sobą dalszych kłopotów, powrócili do przerwanych rozmów. Soteryk podszedł do Helvis, by przekazać jej nowiny z Namdalen, które usłyszał od jednego z ludzi Draxa.

— Co? Bedard Drewniany Ząb został hrabią Nustadu na stałym lądzie? Nie wierzę — powiedziała. — Wybacz, kochanie, muszę usłyszeć to na własne uszy. — I odeszła wraz z bratem, wykrzykując z podnieceniem w wyspiarskim dialekcie.

Pozostawiony samemu sobie, trybun wychylił kolejny puchar wina. Doszedł do wniosku, że po kilku kolejkach videssańskie wino smakuje doskonale. Jednakże Sala Dziewiętnastu Tapczanów zaczynała wirować, ilekroć poruszył głową.

— Bydlę! — syknęła Komitta Rhangawe niczym dzika kotka, celując w Viridoviksa. — Czy ten syn ladacznicy z twojej opowiastki byłby równie dobry z każdą ze swych żon, gdyby obciąć mu jaja?!

Wychlusnęła resztę wina w twarz Celta i strzaskała kryształowy puchar o podłogę. Później odwróciła się gwałtownie i wyszła z sali; każdy jej krok w pełnej zaskoczenia ciszy brzmiał podwójnie głośno.

— Co się stało? — zapytał Imperator, patrząc na oddalające się plecy kochanki.

Rozmawiał z Draxem i Zigabenosem, i, podobnie jak Skaurusowi, umknął mu początek sceny.

Czerwone wino ściekało Viridoviksowi z wąsów, ale Gal nie stracił zimnej krwi.

— Och, ta dama poczuła się urażona opowiedzianą przeze mnie dykteryjką — rzucił lekkim tonem.

Służący przyniósł mu wilgotny ręcznik; Gal przeciągnął nim po twarzy.

— Żałuję, że mnie nie uprzedziła. Wyszedłbym przebrać się w byle jakie łachy.

Thorisin parsknął, uspokojony żartobliwą odpowiedzią wygadanego Celta i tym, co wiedział na temat porywczego usposobienia Komitty, a wiedział niemało.

— Zatem wszystko w porządku. Miejmy nadzieję, że to wino bardziej przypadnie ci do smaku. — Skinął na służącego, kazał mu napełnić własny puchar i podać go Viridoviksowi. Goście zamruczeli, widząc łaskawość okazaną Galowi, po czym znów odetchnęli z ulgą.

Siedzący po drugiej stronie sali Gajusz Filipus pochwycił wzrok Marka, po czym powoli wzniósł i opuścił ramiona w przesadnym westchnieniu ulgi. Trybun skinął — przez chwilę był tak przerażony, że prawie wytrzeźwiał.

Zastanawiał się właśnie, ile wypił; zbyt wiele, sądząc z tętniącego bólu, który zaczął odczuwać gdzieś za oczami. Helvis nadal była pochłonięta rozmową z paroma namdalajskimi oficerami. Sala nagle stała się nieznośnie hałaśliwa, tłoczna i gorąca. Marek ruszył chwiejnie do drzwi. Może świeże powietrze rozjaśni mu w głowie.

Mistrz ceremonii skłonił się, gdy trybun wychodził w noc. Marek odpowiedział skinieniem, lecz natychmiast tego pożałował — wszelki ruch wzmagał ból głowy. Z rozkoszą napełnił płuca chłodnym nocnym powietrzem; było słodsze od wina.

Zszedł po schodach z przesadną ostrożnością pijaka. Muzyka i gwar rozmów cichły za jego plecami, ale nie było mu z tego powodu przykro. Nawet rechot drzewnych żab w pobliskich gajach cytrusowych był torturą dla jego uszu. Westchnął, już krzywiąc się na myśl o jutrzejszym kacu.

Zerknął na gwiazdy, mając nadzieję, że ich chłodna niezmienność przyniesie mu jakąś ulgę. Noc była jasna i bezksiężycowa, ale gwiazdy były jeszcze niewyraźne. Zaćmiewały je światła Videssos i dym wznoszący się z niezliczonych palenisk.

Spacerował bez celu przez parę minut. Jego podkute caligae szczękały na wyłożonej kamieniami ścieżce, a potem ucichły, gdy wszedł na trawnik. Nagle usłyszał czyjś oddech.

— Kto…? — zaczął, łapiąc rękojeść miecza.

Oczami wyobraźni zobaczył morderców; desant ze statków Bouraphosa może, podkradających się do Sali Dziewiętnastu Tapczanów.

— Nie jestem bandą wynajętych zabójców — powiedziała Alypia Gavra i Skaurus wyraźnie usłyszał drwinę, która tak często brzmiała w jej głosie.

Odsunął dłoń od miecza, tak jakby był on rozpalony do czerwoności.

— Wybacz, pani — wydukał. — Zaskoczyłaś mnie… wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem.

— Jak ja, jakiś czas temu, i zrozumiałam, że wolę ciszę od tego harmideru. Możesz dzielić ją ze mną, jeżeli masz ochotę.

Trybun podszedł do niej, w dalszym ciągu czując się jak głupek. Nadal słyszał hałas dobiegający z sali, ale z takiej odległości był on do zniesienia. Światło, które sączyło się z szerokich okien, również było stonowane. Widział jedynie zarys sylwetki księżniczki.

Przez chwilę stali w milczeniu, które przerwała Alypia Gavra. Odwróciła ku niemu zadumaną twarz.

— Jesteś dziwnym człowiekiem, Marku Emiliuszu Skaurusie. — Jej videssański akcent sprawiał, że dźwięczne głoski jego imienia zabrzmiały jakoś melodyjnie. — Nigdy nie jestem całkiem pewna, co myślisz.

— Nie? — powiedział Skaurus, znów zaskoczony. — Zawsze miałem wrażenie, że możesz czytać we mnie jak w otwartej księdze.

— Jeżeli to ci pomoże, to nie. Niełatwo wpasować cię do jakiejś kategorii; nie jesteś aroganckim wielmożą z prowincji, kochającym się w końskim pocie i stali, ani też jednym ze szczwanych biurokratów, który prędzej by umarł, niż nazwał coś po imieniu. I trudno uważać cię za zwyczajnego dowódcę najemników, bo jest w tobie niewiele żądzy niszczenia. Więc, cudzoziemcze, kim jesteś? — Przyglądała mu się uważnie, jak gdyby chciała znaleźć odpowiedź na tę zagadkę w jego oczach.

Wiedział, że to pytanie wymagało uczciwej odpowiedzi i żałował, że jego zmysły nie są na to dość jasne.

— Człowiekiem doświadczonym — rzekł w końcu.

— Ach — mruknęła cicho; było to bardziej westchnienie niż słowo. — Nie dziwota zatem, że rozumiemy się wzajemnie.

— Rozumiemy się?

Marek zdumiał się, ale otoczył ją ramionami, gdy wzniosła ku niemu twarz.

Jej ciało było szczupłe, prawie chłopięce — tym bardziej, że był przyzwyczajony do bujnych kształtów Helvis — ale jej usta i język były słodkie, jak najbardziej kobiece. Smakował je przez czas potrzebny, by serce uderzyło kilka razy, a wtedy z jej piersi wyrwało się stłumione westchnienie i Alypia uwolniła się z jego objęć.

Marek, zatrwożony, próbował znaleźć słowa przeprosin, ale smutny, zmęczony gest powstrzymał go, nim zaczął mówić.

— To nie twoja wina. Jeżeli czyjaś, to tylko moja. Niezależnie od tego, co pragnęłabym czuć, istnieją wspomnienia, których nie mogę tak łatwo zapomnieć.

Trybun poczuł, że jego dłonie zaciskają się w pięści. Nie najmniejszym z przestępstw Avshara — pomyślał po raz kolejny — była łatwa śmierć, jaką zadał Vardanesowi Sphrantzesowi.

Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Był wilgotny. Ona zaczęła się cofać, ale wyczuła, że gest zawiera w sobie zarówno pieszczotę, jak zrozumienie. Jej zraniona siła, cechująca ją mieszanina bezbronności i opanowania, bardzo go pociągała; robił co mógł, by zachować zimną krew. Pragnął wziąć ją w ramiona, lecz był pewien, że robiąc to, odstraszy ją na zawsze.

Powiedziała:

— Wtedy, gdy byłam wymalowaną ladacznicą, pokazałeś mi, jak mam to znieść, ale dlatego, że byłam tym, kim byłam, nie mogę ci teraz niczego ofiarować. Życie jest jak splątany motek, prawda? — Roześmiała się; był to cichy i drżący dźwięk.

— To, że tu jesteś i wracasz do zdrowia, jest wystarczającym darem — odparł Skaurus. Nie dodał, że i tak jest zbyt pijany, by sprostać darowi innego rodzaju.

Ale Alypia na szczęście nie potrafiła czytać w myślach. Jej napięte rysy złagodniały; przysunęła się i delikatnie go pocałowała.

— Lepiej wracaj — powiedziała. — Ostatecznie jesteś gościem honorowym.

— Chyba tak.

Trybun prawie zapomniał o bankiecie. Alypia stała obok niego nie dłużej niż sekundę, po czym odwróciła się i odeszła.

— Idź.

Marek niechętnie ruszył w kierunku Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Kiedy obejrzał się, by spojrzeć na nią raz jeszcze, Alypii już nie było. Może była cieniem między drzewami, sunącym w stronę rezydencji Imperatora? Trybun pobrnął dalej, z głową ciężką od myśli i wina.

Wiedział, że większość najemników, gdyby tylko miała okazję na taki romans, bez wahania przecięłaby wszelkie więzy stojące im na drodze. Drax zrobiłby to w jednej chwili — pomyślał; był człowiekiem, który aż nazbyt dobrze przystosowywał się do każdych warunków. Jak brzmiało przezwisko, które tamten Ateńczyk zarobił w czasie wojny peloponeskiej? „But sceniczny”, ponieważ pasował na obie nogi…

Ale Skaurusowi dużo brakowało, by utożsamiać się z wielkim hrabim. Mimo pociągu i sympatii, jaką czuł do Alypii Gavry, nie był przygotowany na odrzucenie Helvis. Oboje czasami naprężali łączącą ich więź, ale mimo kłótni i różnic nie chciała ona pęknąć ani też on tego nie pragnął. Poza tym był również Dosti…

— Brakowało nam ciebie, panie.

Mistrz ceremonii powitał go kolejnym niskim ukłonem, gdy Marek zataczając się nieco wrócił do sali. Rzymianin ledwo go słyszał.

Jak na człowieka, który nazwał się doświadczonym, miał niepospolity dar komplikowania sobie życia.

Загрузка...