— Trybunie, jesteś bardzo upartym człowiekiem — powiedział Viridoviks do Skaurusa dzień po tym, jak usłyszeli wstrząsającą nowinę Kananosa. — Padniemy, a nigdy nie dogonimy tego łotra Sphrantzesa.
Zmęczony i sfrustrowany Skaurus zatrzymał się. Wściekłość na Ortaiasa, który ośmielił się przybrać królewski tytuł, sprawiła, że popędził małą armię na północ w pogoni za uzurpatorem. Lecz Viridoviks miał rację. Kiedy Marek spojrzał na to racjonalnie, a nie przez czerwoną mgłę gniewu stwierdził, że Rzymianie nie mają szansy go dopaść. Sphrantzes jechał konno, bez kobiet i rannych utrudniających marsz, i miał dzień przewagi. Ponadto legioniści spotykali po drodze coraz więcej Yezda i do tego coraz bardziej wrogo nastawionych.
Rzymianie zdawali sobie sprawę z daremności pościgu. Zdyscyplinowani, parli w kierunku Pityos, lecz bez zapału. Po każdym postoju wyruszali niechętnie, a tempo marszu spadało. Natomiast żołnierzy, którzy dołączyli do nich po klęsce pod Maraghą, trzymał tylko strach, że w przeciwnym razie będą zdani na własne siły. Wszyscy pogardzali Ortaiasem Sphrantzesem, ale wiedzieli, że go nie złapią.
Do Marka podjechał Laon Pakhymer, który wyczuł, że ten postój jest inny od poprzednich.
— Nareszcie masz dość?
W jego głosie brzmiała sympatia — też nienawidził Sphrantzesa — a jednocześnie surowość, która świadczyła, że on również traci cierpliwość do daremnego polowania.
Marek przesunął wzrok z niego na Gala, a potem z nadzieją na Gajusza Filipusa, którego pogarda dla samozwańczego Imperatora nie znała granic.
— Pytasz mnie, co o tym sądzę? — odezwał się starszy centurion.
Marek skinął głową.
— Więc dobrze. Nie mamy szansy dogonić tego nikczemnika. W głębi duszy wiesz o tym równie dobrze jak ja.
— Chyba tak — westchnął trybun. — Ale dlaczego nie powiedziałeś tego, kiedy wyruszaliśmy?
Mimo rzymskiej dyscypliny Skaurus rzadko wątpił w trafność sądów Gajusza Filipusa.
— To proste. Uznałem, że Pityos to dobry cel podróży, niezależnie od tego, czy przydybiemy Sphrantzesa. Gdyby Ortaias popłynął do Videssos, my również moglibyśmy to zrobić i oszczędzić sobie przedzierania się przez zachodnie ziemie. Wygląda jednak na to, że między nami a portem jest zbyt wielu cholernych Yezda, byśmy tam zdołali dotrzeć cało.
— Obawiam się, że masz rację. Szkoda, że nie wiemy co z Thorisinem.
— Właśnie. Lecz nie możemy tego sprawdzić, bo na zachodzie roi się od Yezda.
— Wiem. — Marek zacisnął pięści. Bardziej niż kiedykolwiek żałował, że nie ma wieści od brata zabitego Imperatora, a wybór, którego musiał teraz dokonać, uniemożliwiał jej rychłe otrzymanie. — Musimy więc skierować się na wschód.
Rozmawiali po łacinie. Kiedy trybun dostrzegł puste spojrzenie Pakhymera, szybko przetłumaczył decyzję na videssański.
— To rozsądne — stwierdził Khatrish. Swoim zwyczajem przekrzywił głowę i zapytał: — Tylko czy macie pojecie, co was czeka? „Wschód” to olbrzymi obszar, a wy go zupełnie nie znacie.
Marek nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, mimo że był w ponurym nastroju.
— Yezda chyba nie wypędzili wszystkich mieszkańców. Musiał tam zostać ktoś, kto nam pokaże drogę, choćby po to, żeby się nas pozbyć.
Laon Pakhymer zaśmiał się i rozłożył ręce.
— To prawda. Sam bym nie chciał, żeby ta obdarta hałastra obozowała w pobliżu mojego domu dłużej niż to konieczne.
Starszy centurion chrząknął. Może i był zadowolony ze zgody Khatrisha, ale nie z mało pochlebnego opisu legionistów.
Ostre odgłosy kłótni obudziły Marka następnego dnia przed świtem. Zaspany wymamrotał przekleństwo i usiadł na posłaniu, zmęczony po całodziennym marszu przez trudny teren. Leżąca obok niego Helvis westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Malrik, który zwykle marudził, kiedy trybun i Helvis chcieli, żeby spał, teraz nawet się nie poruszył.
Skaurus wysadził głowę za namiot i zobaczył towarzyszkę Kwintusa Glabrio, Damaris, która wyskoczyła z namiotu młodszego centuriona i odmaszerowała dumnym krokiem, wykrzykując obelgi:
— …trudno znaleźć bardziej bezużytecznego mężczyznę! Nie mam pojęcia, co ja w tobie widziałam!
Zniknęła trybunowi z oczu. Skaurus dziwił się raczej, co w niej dostrzegł Glabrio. To prawda, że była dość pociągająca. Miała ostre rysy videssańskich kobiet i płonące brązowe oczy, ale za to figurę kościstą jak u chłopca i temperament odpowiedni do wyglądu. Była równie zapalczywa jak kochanka Thorisina, Komitta Rhangawe, a to o czymś świadczyło. Natomiast Kwintusowi brakowało porywczości Gavrasa.
Glabrio wyjrzał za Damaris jak człowiek, który wystawia głowę przez drzwi, żeby zobaczyć, czy minęła burza. Dostrzegł Marka, wzruszył ramionami i z ponurą miną schował się do namiotu. Zakłopotany trybun zrobił to samo.
Ostatni wybuch Damaris w końcu obudził Helvis, ale Malrik spał dalej. Odgarnąwszy z twarzy potargane brązowe włosy, kobieta ziewnęła i usiadła.
— Dobrze, że my tak ze sobą nie walczymy, Hemondzie… — urwała skonfundowana.
Marek chrząknął i uśmiechnął się krzywo. Wiedział, że nie powinien się obrażać o to, że Helvis niechcący nazwała go imieniem zmarłego męża, ale za każdym razem, kiedy to się zdarzało, czuł ukłucie zazdrości i nic nie mógł na to poradzić.
— Możesz budzić chłopca — powiedział. — Za chwilę zacznie się ruch w obozie.
Marek tak usilnie starał się nie okazać urazy, że jego głos był zupełnie wyprany z emocji, twardy jak marmurowa płyta i bezbarwny.
Nieskuteczna próba ukrycia gniewu przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego. Helvis zrobiła, co jej kazał, ale jej twarz zastygła jak maska, która nie potrafiła ukryć zranionych uczuć podobnie jak jego beznamiętny ton. Zapowiada się wspaniały poranek, naprawdę wspaniały — pomyślał trybun, nakładając zbroję.
Rzucił się w wir pracy, żeby odwrócić myśli od kłótni wiszącej w powietrzu. Tak dokładnie nadzorował zwijanie obozu, jakby legioniści robili to po raz pierwszy, a nie trzysetny albo i trzytysięczny. Słyszał, jak Kwintus Glabrio łaje ludzi ze swojego manipułu — co spokojnemu oficerowi zdarzało się niezwykle rzadko — i wiedział, że nie tylko jego nerwy są napięte.
Kwestia przewodników rozwiązała się tak, jak przewidział Gajusz Filipus. Rzymianie maszerowali przez nierówny teren, pocięty mnóstwem skalistych dolinek biegnących we wszystkich kierunkach. Przybycie obcych na to odludzie musiało wywołać poruszenie. Przybycie armii, nawet zdziesiątkowanej, niemal wywołało panikę.
Odcięci od świata rolnicy i hodowcy zwierząt, którzy rzadko widywali poborcę podatków — co w Videssos rzeczywiście świadczyło o izolacji — chcieli tylko, żeby Rzymianie wynieśli się z wiosek, zanim zaczną się grabieże i gwałty. W każdym siole trafiali się młodzi ludzie, którzy chętnie, wręcz gorliwie wskazywali im drogę… często do rywali mieszkających w sąsiedniej dolinie.
Czasami żołnierzy spotykało serdeczniejsze przyjęcie. Bandy Yezda, wytrwałych i ruchliwych koczowników, docierały nawet w te niegościnne okolice. Kiedy Rzymianie pojawiali się w samą porę jako wybawcy, wieśniacy gotowi byli przychylić im nieba.
— Nie mam wątpliwości, że to jest życie dla mnie — oświadczył Viridoviks po jednym z takich małych zwycięstw. Siedział przy ognisku. W prawej ręce trzymał kufel piwa, a przed nim leżała na ziemi góra ogryzionych żeberek wieprzowych. Pociągnął z kufla duży łyk i beknął. — Moglibyśmy tu sobie żyć jak królowie do końca naszych dni. Kto by nam czegokolwiek odmówił?
— Na przykład ja — rzucił pośpiesznie Gajusz Filipus. — To kraj wieśniaków. Nawet dziwki są leniwe i niezręczne.
— Istnieje coś więcej oprócz kutasa — odparł Viridoviks.
Świętoszkowaty ton wywołał salwy śmiechu u wszystkich, którzy słyszeli Celta. Gajusz Filipus w milczącym geście wyciągnął dłoń z trzema uniesionymi palcami. W pomarańczowym blasku ogniska trudno było stwierdzić, czy Viridoviks, który i tak miał twarz spieczoną od słońca, poczerwieniał. W każdym razie szarpnął sumiaste wąsy.
— A czy to wszystko… — rozrzucił nogą stos kości — …nie sprawia, że na myśl o żołnierskich racjach chce się wymiotować? Papkowata owsianka, spleśniały chleb, wędzone mięso o smaku podeszwy. Po dniu takiego żarcia każdego by zemdliło, a my jemy to całymi tygodniami.
— Galijski przyjacielu, czasami jesteś naiwny jak dziecko — odezwał się Gorgidas. — Jak często, według ciebie, mieszkańcy tej biednej doliny mogliby wydawać takie uczty?
Zatoczył ręką koło. Słuchaczom przypomniały się mizerne, kamieniste poletka, które czasami wdzierały się na górskie zbocza.
— Wychowałem się w takiej dolinie jak ta — kontynuował lekarz. — Z powodu dzisiejszej uczty miejscowi będą jedli gorzej tej zimy. Gdyby nas gościli przez dwa tygodnie, na przednówku przymieraliby głodem. Razem z nami.
Viridoviks spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem. Był przyzwyczajony do urodzajnych ziem rodzinnej Galii, łagodnych zim, chłodnych miesięcy letnich i obfitych deszczy. Tam drewno na opał wypuszczało zielone pędy. W videssańskich górach usychały drzewa z korzeniami.
— Istnieje więcej powodów, by iść dalej — odezwał się Marek zaniepokojony, że pomysł, który Viridoviks rzucił półżartem, wzbudził zainteresowanie. — Choć bardzo chcielibyśmy zapomnieć o całym świecie, obawiam się, że on nie zapomni o nas. Albo Yezda zrównają Imperium z ziemią, co wydaje się bardzo prawdopodobne, albo Videssos cudem ich odeprze. Ktokolwiek wygra, rozciągnie panowanie na tę krainę. Myślicie, że potrafilibyśmy stawić mu czoło?
— Najpierw musieliby nas znaleźć. — Senpat Sviodo nieoczekiwanie poparł Viridoviksa. — Sądząc po naszych przewodnikach, nawet miejscowi nie wiedzą, co się znajduje trzy doliny dalej.
Wokół ogniska rozległy się zgodne pomruki.
— Sądząc po naszych przewodnikach, miejscowi nie potrafią nawet kucnąć, kiedy srają — rzucił Gajusz Filipus.
Nikt nie zamierzał się z tym sprzeczać.
— Ten ostatni jest najlepszy — powiedział Skaurus zadowolony ze zmiany tematu.
Centurion skinął głową. Ostatni przewodnik Rzymian był mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, o twarzy poznaczonej bliznami. Nazywał się Leksos Blemmydes. Miał ruchy weterana i mówił po videssańsku z lekkim obcym akcentem. Marek nie mógł się opędzić wrażeniu, że już kiedyś widział Blemmydesa, ale żaden z legionistów nie przypominał go sobie.
Trybun zastanawiał się, czy Blemmydes nie jest dezerterem z rozgromionej armii videssańskiej. Mężczyzna przyłączył się do Rzymian przed kilkoma dniami. Przyszedł któregoś wieczora do obozu i zapytał, czy nie potrzebują przewodnika. Kimkolwiek był, z całą pewnością znał drogę przez skalny labirynt. Jego opisy terenu, wiosek, a nawet poszczególnych wodzów okazywały się niezwykle dokładne.
Zaintrygowany Skaurus zaczął szukać wzrokiem Blemmydesa po całym obozie, aż spostrzegł go przy jednym z ognisk grającego w kości z dwoma Khatrishami.
— Leksos! — zawołał.
Videssanin nie podniósł oczu, więc Marek powtórzył głośniej. Kiedy przewodnik w końcu odwrócił głowę, trybun przywołał go gestem.
Blemmydes oderwał się od gry i podszedł do niego z miną wytrawnego gracza.
— Co mogę dla was zrobić, panie? — zapytał.
W jego głosie brzmiała rezygnacja i cierpliwość zwykłego żołnierza stojącego przed oficerem, lecz kości pobrzękiwały niestrudzenie w zaciśniętej pięści.
— Po prawdzie to niewiele — powiedział Marek. — Zastanawialiśmy się tylko, skąd tak dobrze znasz te okolice.
Wyraz twarzy Blemmydesa nie uległ zmianie, lecz oczy stały się czujne.
— Zawsze stawiam sobie za cel poznanie najlepszych dróg kraju, przez który podróżuję. Nie chcę, żeby mnie zaskoczono w czasie drzemki — odpowiedział powoli.
Skaurus pochylił się do przodu. Już prawie sobie przypomniał, gdzie natknął się wcześniej na tego żołnierza o nieruchomej twarzy, kiedy Gajusz Filipus roześmiał się.
— Sam sobie stawiasz taki cel, co? W porządku. Wracaj do gry.
Blemmydes nie uśmiechnął się, tylko skinął głową i odmaszerował. Marek na próżno wysilał pamięć
— Prawdopodobnie jest przemytnikiem albo zwykłym złodziejem koni — stwierdził rozbawiony starszy centurion. — I to nie byle jakim. Ktoś, kto ma tyle wyobraźni, żeby wziąć sobie półtoratysieczną uzbrojoną gwardię do zacierania śladów, zasługuje na powodzenie.
— Chyba tak — westchnął Skaurus i zapomniał o sprawie.
Tej nocy pogoda załamała się. Lato nie mogło trwać wiecznie. Zamiast stałego gorącego wiatru od strony spieczonych yezdeńskich równin powiał czysty i świeży od Morza Videssańskiego. Ranek był mglisty, a niskie szare chmury rozeszły się dopiero koło południa.
— Hurra! — wykrzyknął Viridoviks, kiedy wyjrzał z namiotu i zobaczył pochmurny dzień. — Moja biedna skóra wreszcie odpocznie. Dość smarowania cuchnącymi mazidłami Gorgidasa. Hurra!
— Tak, hurra — zawtórował mu Gajusz Filipus, patrząc ponuro w niebo. — Za tydzień zacznie padać deszcz i nie przestanie aż do pierwszych śniegów. Nie wiem jak ty, ale ja nie przepadam za błotem. Do wiosny utkniemy w tej dziczy.
Marek słuchał tego z niepokojem. Nie chciał zostać odcięty od świata, póki sytuacja w Videssos była niepewna… i rządził Ortaias Sphrantzes.
— Jeśli my nie będziemy mogli maszerować, inni też nie — zauważył Kwintus Glabrio.
Oczywista prawda trochę pocieszyła trybuna, który myślał tylko o swoim legionie i zapominał, że natura ma wpływ na wszystkich — Rzymian, Videssańczyków, Namdalajczyków i Yezda.
Leksos Blemmydes poprowadził oddział Skaurusa na południowy wschód, do Amorion leżącego nad rzeką Ithome. Trybun chciał dotrzeć do tego miasta, zanim jesienne deszcze uniemożliwą podróż. Amorion kontrolowało znaczną część zachodniego płaskowyżu i mogło stanowić bazę wypadową w razie wojny, której się spodziewał na wiosnę… jeśli Thorisin jeszcze będzie żył.
Gorgidas niemal więził Neposa. Kapłan leczył legionistów i starał się nauczyć Greka sztuki uzdrawiania. Jego wysiłki były bezowocne, co doprowadzało Gorgidasa do rozpaczy.
— W głębi duszy nie wierzę, że potrafię to robić — jęczał — więc nie potrafię.
Skaurus coraz bardziej polegał na Blemmydesie. Mimo doskonałej znajomości kraju przewodnik wypytywał wszystkich napotkanych ludzi — nielicznych kupców, wioskowych kacyków, rolników i pasterzy. Czasami trasa, którą wybierał, była okrężna, ale bezpieczna.
Pewnego wieczoru Rzymianie dotarli do miejsca, gdzie jedna z dolin rozdzielała się na dwie. Rzeki, które je wyżłobiły, były teraz wyschnięte, ale Marek wiedział, że jesienne ulewy wkrótce zamienią je w rwące strumienie.
Blemmydes przekrzywił głowę i spoglądał ku obu wąwozom, jakby nasłuchiwał. Stał tak przez długi czas, dłuższy niż zwykle zabierało mu podjęcie decyzji. Skaurus obrzucił go zdziwionym wzrokiem.
— Północna — wybrał w końcu przewodnik.
Gajusz Filipus również zauważył zwłokę i spojrzał pytająco na trybuna.
— Do tej pory zawsze miał rację — powiedział Marek.
Starszy centurion wzruszył ramionami i dał Rzymianom rozkaz, by ruszyli drogą, którą wybrał Blemmydes.
Skaurus w pierwszej chwili pomyślał, że przewodnik ich zdradził. Dolina była pełna pasącego się bydła i pasterzy, którzy wyglądali na Yezda. Gdy hodowcy zobaczyli kolumnę uzbrojonych żołnierzy, popędzili zwierzęta w górę skalistych zboczy, w czym pomagały im psy.
Obawy Rzymian okazały się nieuzasadnione. Pasterze byli Videssańczykami, którzy wzięli żołnierzy Marka za najeźdźców. Kiedy zrozumieli błąd, przywitali się z przybyszami, zachowując czujność. Imperialne armie potrafiły łupić równie bezlitośnie jak nomadzi. Dopiero kiedy Skaurus zapłacił za parę sztuk bydła, pasterze stali się życzliwsi.
— Chyba nie zamierzasz robić tego często? — zaniepokoił się Senpat Sviodo, patrząc jak pieniądze przechodzą z ręki do ręki.
— Hmm? Dlaczego nie? — Trybun był zdziwiony. — Im mniej bierzemy siłą, tym lepsze będziemy mieli stosunki z miejscowymi.
— To prawda, ale niektórzy mogą umrzeć z szoku, że nie zostali obrabowani.
Marek roześmiał się, ale Nepos nie zawtórował mu. Kapłanowi w końcu udało się wyrwać Gorgidasowi na kilka minut i spacerował sobie, przyglądając się, jak Rzymianie rozbijają obóz.
— Nigdy nie należy kpić z człowieka o dobrym sercu. Nasz przyjaciel okazuje taką samą łaskawość jak wtedy, kiedy dał szansę odkupienia winy człowiekowi, który popadł w niełaskę.
Vaspurakaner, wcale nie taki cyniczny, jak sugerowały jego słowa, zrobił skruszoną minę, natomiast Marek zdziwił się.
— O czym ty mówisz? — spytał.
Zdezorientowany Nepos podrapał się po głowie. Podobnie jak Rzymianie, nie miał wielu okazji, żeby się ogolić, więc jego czaszka pokryła się szczeciną.
— Nie musisz być skromny. Z pewnością tylko człowiek wielkoduszny okazałby zaufanie i przywrócił wiarę w siebie żołnierzowi, którego sam usunął z Gwardii Imperialnej.
— Co ty, u licha… — zaczął Marek i zamilkł. Przypomniał sobie dwóch gwardzistów, których usunął za spanie na warcie przed apartamentami Mavrikiosa. Blemmydes był starszym z tych dwóch. Dopiero dzięki Neposowi Skaurus skojarzył fakty.
Przypomniał sobie również zawziętość i butę, którą okazali obaj wezwani do raportu, oraz ich wysiłki, żeby zrzucić winę na niego. Gdy im się to nie udało, zostali sromotnie wypędzeni ze stolicy. Trudno było sobie wyobrazić, żeby Blemmydes żywił wobec Rzymian przyjazne uczucia.
Co oznaczało… Trybun wezwał wartownika.
— Znajdź przewodnika i przyprowadź go do mnie. Musi mi odpowiedzieć na parę pytań.
Legionista zasalutował pięścią i oddalił się biegiem. Nepos i Senpat Sviodo wlepiali wzrok w Skaurusa.
— Więc nie przyjąłeś Leksosa na próbę? — zapytał kapłan.
— Na próbę? Nie — odpowiedział Marek, udając, że nie słyszy rozczarowania w jego głosie. — Prawdę mówiąc, przez te wszystkie miesiące zupełnie zapomniałem, że sukinsyn istnieje. Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym tydzień temu?
Nepos z żalem rozłożył ręce.
— Przypuszczałem, że wiesz, kim on jest, i dobrze o tobie pomyślałem.
— Wspaniale — mruknął trybun. Zastanawiał się, ile jego pomyłka będzie kosztowała Rzymian. Podejrzenie zmieniło się w pewność, kiedy zobaczył, że strażnik wraca sam. — I co? — warknął, nie mogąc zapanować nad strachem.
— Przykro mi, panie, ale nigdzie go nie ma — zameldował legionista ostrożnie, choć w przeciwieństwie do Gajusza Filipusa trybun zwykle nie wyładowywał się na żołnierzach.
— Tego brakowało — powiedział Marek z rozgoryczeniem, uderzając pięścią we wnętrze dłoni. — Tylko wielkoduszny idiota przyjąłby takiego człowieka.
Zapewne Blemmydes już dokonał zemsty, skoro uciekł. Marek poczuł pogardę wobec samego siebie. Na błędy innych patrzył z tolerancją, którą dało mu stoickie wychowanie. Trudno oczekiwać od ludzi doskonałości. Z drugiej strony jego własne braki i pomyłki wzbudzały w nim gniew większy, niż odczuwał wobec wrogów na polu bitwy.
Z trudem pohamował wściekłość i zaczął się zastanawiać, jak naprawić błąd. Najpierw musiał się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja.
— Pakhymer! — zawołał.
Po chwili Khatrish zjawił się przy nim.
— Znam ten ton — stwierdził uśmiechając się krzywo. — Co się stało?
— Może nic — odparł trybun z wymuszonym uśmiechem, choć nie wierzył w to ani przez chwilę. — Może dużo. — I opowiedział mu pokrótce, co się stało.
Pakhymer wysłuchał go bez komentarza i zagwizdał przez zęby.
— Myślisz, że wprowadził nas w zasadzkę? — odezwał się w końcu.
— Obawiam się, że tak.
Laon skinął głową.
— To dlatego mnie wezwałeś. Powinienem cię za to obciążyć. — W jego słowach nie było złości, tylko rozbawienie i kpina, charakterystyczne dla postawy Khatrishów wobec życia. — W porządku, wyślę paru chłopaków, żeby rozejrzeli się po okolicy. Inni spróbują wytropić naszego drogiego Blemmydesa. — Widząc, że Skaurus się krzywi, dodał: — Nikt nie może wszystkiego przewidzieć, nawet Phos. W przeciwnym razie nie byłoby Skotosa.
Ta uwaga pocieszyła trybuna, lecz wywołała konsternację Neposa. Stosunek Khatrishów do religii był równie niefrasobliwy jak oni sami. Pakhymer oddalił się, zanim Nepos zaprotestował. Kapłan był dobrym człowiekiem, bardziej tolerancyjnym niż wielu jego kolegów, ale istniały granice tolerancji, których nie mógł przekroczyć.
Ciekawe, jak Balsamon zareagowałby na uwagę Khatrisha — pomyślał Marek. Patriarcha Videssos prawdopodobnie roześmiałby się serdecznie.
Teraz nie pozostawało nic innego do roboty jak czekać na powrót zwiadowców. Grupa wysłana w pościg za Blemmydesem wróciła pierwsza, z pustymi rękami. Marek nie był tym zaskoczony. W takiej okolicy istniały setki możliwych kryjówek.
Zgodnie z przewidywaniem, niezwykłe poruszenie w obozie wprawiło języki w ruch. Tym razem jednak plotki mogły okazać się korzystne. Kiedy ludzie spodziewają się kłopotów, szybciej na nie reagują. Trybun doszedł do wniosku, że szybkość będzie miała duże znaczenie, jeśli sprawdzą się jego obawy.
Wkrótce ze wschodu nadjechali Khatrishe z drugiej grupy zwiadowców, zeskoczyli z koni i podbiegli do Pakhymera z wieściami. Nie odzywali się do żołnierzy, którzy po drodze zasypywali ich pytaniami. Po raz setny trybun doszedł do wniosku, że jeźdźcy są dobrymi żołnierzami, choć nie mają dyscypliny Rzymian.
Kiedy ich dowódca zbliżył się do Skaurusa, w twarzy pokrytej bliznami nie było zwykłej wesołości.
— Aż tak źle? — zapytał Marek.
— Aż tak źle — potwierdził Pakhymer ponuro. — W sąsiedniej dolinie roi się od Yezda. Z tego, co mówią moi chłopcy, musi ich być dwa albo trzy razy więcej niż nas.
— Wygląda na to, że Blemmydes się zemścił — stwierdził Skaurus gorzko. — Pewnie przez cały czas szukał Yezda i kiedy znalazł wystarczająco liczną bandę, uciekł.
— Chłopaki nie policzyli dokładnie — próbował go pocieszyć Laon — tylko zerknęli zza skał i zobaczyli namioty i ogniska.
— Ogniska — powtórzył Marek.
Ogniska, w których upieką Rzymian.
W związku z ogniem zaczęła go dręczyć jakaś nieuchwytna myśl. Było to znajome uczucie, takie samo jak wtedy, gdy bez powodzenia próbował sobie przypomnieć, gdzie widział Leksosa Blemmydesa. Teraz stał bez ruchu i nie próbował niczego sobie przypominać na siłę, tylko czekał, aż skojarzenie samo się nasunie.
Pakhymer zaczął coś mówić, lecz umilkł, kiedy dostrzegł zamyślenie Skaurusa.
Trybun po raz drugi uderzył pięścią we wnętrze dłoni, tym razem dla przypieczętowania decyzji.
— Chwała bogom za to, że nauczyłem się czytać po grecku! — wykrzyknął.
Laon Pakhymer nic nie zrozumiał, ale spostrzegł, że Rzymianin znowu jest sobą. Odwrócił się, żeby odejść, ale Skaurus go zatrzymał, mówiąc:
— Będę potrzebował twoich ludzi. Są lepszymi hodowcami i poganiaczami bydła niż Rzymianie.
— I co z tego? — spytał zdumiony Khatrish.
Zanim Marek zdążył mu to wyjaśnić, podszedł do nich Gajusz Filipus.
— Na Marsa, co się dzieje? — zapytał. — W całym obozie wrze jak w kotle, a nikt nie wie dlaczego.
Trybun przedstawił mu sytuację i starszy centurion zaklął brzydko.
— Mniejsza o to — powiedział Skaurus. Kiedy wreszcie odzyskał jasność myślenia, zaczęło mu się śpieszyć. — Weź parę manipułów. Pójdziecie razem z ludźmi Pakhymera. Spędźcie tu całe bydło z doliny. Macie na to godzinę.
Khatris i centurion wytrzeszczyli oczy. Byli pewni, że trybun postradał rozum. Po chwili Gajusz Filipus zgiął się wpół ze śmiechu.
— Wspaniały plan — wykrztusił. — I to nie my przyjmiemy na siebie natarcie.
— Ty również czytałeś Polibiusza? — spytał Skaurus, jednocześnie urażony i zdumiony. Starszy centurion miał trudności z czytaniem po łacinie, wiec Marek nie sadził, że potrafi czytać po grecku.
— Kogo? Ach, to jeden z twoich ulubionych historyków? Jasne, że nie. — Po raz pierwszy uśmiech Gajusza Filipusa nie miał w sobie nic wilczego. — Jest więcej sposobów zapamiętywania różnych rzeczy niż czytanie książek. Każdy weteran zna tę sztuczkę, od kiedy zastosował ją Hannibal, i wie, że pamięć mu ją podsunie, kiedy zajdzie taka potrzeba.
— Czy wreszcie zaczniecie mówić z sensem? — rzucił z irytacją Pakhymer, ale rozbawieni Rzymianie nie zamierzali go oświecić.
Wyjaśnili plan Viridoviksowi. Marek przewidział dla niego szczególną rolę.
— Jasne! — wykrzyknął Celt z entuzjazmem, kiedy ich wysłuchał. — Gdybyście próbowali wziąć kogoś innego na moje miejsce, zabiłbym go.
Hodowcy, którzy wychwalali Skaurusa pod niebiosa, kiedy słońce jeszcze świeciło, przeklinali jego imię, kiedy nastała ciemność. Bez litości i wyjaśnień zabrano im całe bydło. Mieli włócznie i noże, żeby bronić się przed poborcami podatków, ale byli bezradni wobec mieczy i kolczug legionistów oraz łuków i koni Khatrishów.
Poganiane przez konfiskatorów bydło ruszyło doliną, rycząc żałośnie z powodu zmiany ustalonego porządku. Co odważniejsze psy pasterskie skoczyły mu na pomoc, lecz odpędzone włóczniami uciekły ze skamleniem.
Marek przekonał się, że Gajusz Filipus miał rację. Kiedy rozkazał porąbać palisadę na kawałki długości ramienia, legioniści uśmiechnęli się porozumiewawczo i przystąpili do pracy jak mali chłopcy przygotowujący wielki psikus. Kobiety i nie-Rzymianie obserwowali ich z taką samą ostrożnością, z jaką przyglądaliby się grupie ludzi ogarniętych zbiorowym szaleństwem.
Trybun nie musiał wydawać następnych rozkazów. Gdy tylko spędzono bydło, żołnierze przywiązali mu do rogów wyciosane paliki.
— Marku, przepraszam, że ci zawracam głowę, ale co u licha się dzieje? — spytała Helvis.
— Kiedyś twój brat Soteryk powiedział, że mamy przewagę w tym świecie, ponieważ znamy mnóstwo sztuczek, których nie zna nikt inny — odpowiedział Skaurus tajemniczo. — Pora się przekonać, czy miał rację.
Prawdopodobnie wyjaśniłby jej wszystko za chwilę, ale zwiadowca Khatrish przyniósł mu złą wiadomość.
— Cokolwiek planujecie, pośpieszcie się. W dolinie zjawiło się paru Yezda, żeby zobaczyć, co to za raban. Strzeliłem do nich, ale chybiłem w ciemności.
Skaurus poszedł dopilnować przygotowań. Wiązkami kijów przyozdobiono już około dwóch tysięcy sztuk bydła.
— To fascynujące — stwierdził Pakhymer ironicznie. — Sadzisz, że Yezda uciekną przed szarżującym lasem?
— Wątpię. Ale może uciekną przed pożarem lasu. Trybun wyjął z obozowego ogniska płonącą głownię i podszedł do stada. Oczy Pakhymera zrobiły się okrągłe.
— Uderzmy na nich teraz, powiadam!
— Uspokój się, Yahush. Rano też tu będą. Mówiący te słowa krępy Yezda w średnim wieku wyciągnął z ogniska szpikulec i podał siostrzeńcowi skwierczące mięso.
Yahush odmówił gniewnym gestem. Miał szczupłą twarz zeloty, orli videssański nos i poruszał się z gracją drapieżnika.
— Kiedy widzisz wroga, Prypet, zabij go! — warknął. — Tak mówi Avshar i ma rację.
— Tak zrobimy — rzekł pojednawczo Prypet. — To będzie łatwe. Jeśli zwiadowcy nie kłamią, żołnierze imperialni biegają po obozie jak szaleńcy. Tak czy inaczej, co najmniej dwukrotnie przewyższamy ich liczebnie.
Machnął ręką w ciemność, wskazując na wojłokowe namioty, które wyrosły w dolinie jak muchomory.
Stada utuczą się w nowym rozległym kraju — pomyślał Prypet. Podniósł do ust dzban wina, kolejną zdobycz wojenną. To prawda — zadumał się — że Avshar wygrał bitwę, która dała nomadom przestrzeń, ale kto go widział od tamtej pory? W każdym razie to on, Prypet, prowadzi klan, a nie ten czarnoksiężnik, którego twarzy nikt nie zna, nawet syn siostry jego żony.
Mimo to chłopak był obiecujący i nie należało go tłamsić.
— Przez ostatnie tygodnie dużo podróżowaliśmy. Będziemy walczyli lepiej po nocnym odpoczynku. Usiądź i odpręż się. Weź sobie chleba.
Wziął gumowaty przaśny bochenek z lekkiej kraty, która służyła Yezda jako piec.
— Za bardzo sobie dogadzasz, wuju — stwierdził Yahush, pewien własnej racji, co niweczyło wszelką nadzieję, że starszy mężczyzna go wysłucha.
Prypet wstał, a z jego twarzy zniknęła cała łagodność. Siostrzeniec czy nie, Yahush posuwał się za daleko.
— Jeśli chcesz, chłopcze, możesz znaleźć przeciwnika bliżej niż w sąsiedniej dolinie — powiedział spokojnie.
Yahush pochylił się do przodu.
— W każdej chwili… — Nagle zamrugał oczami. — Na czarny łuk Avshara! Co to?
Ziemia zaczęła im dudnić pod stopami, a z drugiej strony doliny niósł się łoskot. Towarzyszyły mu basowe ryki bólu i przerażenia.
— Uspokój się, szczeniaku — rzucił Prypet z pogardą. — Nie poznajesz krów?
Yahush poczerwieniał.
— Oczywiście. Na Skotosa, jestem dziś podenerwowany.
Jego wuj rozluźnił się widząc, że napięcie opadło.
— Nie martw się. Rolnicy nie potrafią sobie radzić z bydłem… żeby tak puścić stado. Byłoby nieźle, gdyby paru ludzi wskoczyło na siodła i zagnało tu parę sztuk.
— Ja to zrobię — zaoferował się młody mężczyzna. — To mi uspokoi nerwy.
Ruszył w stronę konia i zamarł w pół kroku. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
Prypet spojrzał na zachód i poczuł na plecach zimny dreszcz. Łoskot był teraz głośniejszy i zbliżał się do doliny, gdzie obozowali Yezda. Bydło? Nie, to nie mogło być bydło. W ich stronę pędziło z szybkością dobrego biegacza falujące i huczące morze ognia. A na fali unosił się diabeł. Jego nieziemskie wycie przebijało się przez hałas. Z miecza, którym wymachiwał, sypały się szkarłatne iskry.
Przywódca klanu był wojownikiem zaprawionym w niezliczonych bojach, ale wobec takiej magii stracił całą odwagę.
— Ratuj się kto może! — wrzasnął.
Yezda wybiegli z namiotów, spojrzeli na zachód i w panice rzucili się do wierzchowców.
— Demony! Demony! — krzyknęli.
Popędzili konie ostrogami, nie oglądając się za siebie. Dolina opustoszała w jednej chwili. Płonące morze przetoczyło się po namiotach. Nie został po nich prawie żaden ślad.
Yahush uciekłby razem z wujem i członkami klanu, ale z przerażenia przez kilka minut nie mógł się ruszyć. Chciałeś ich zaatakować, głupcze — powtarzał sobie w myślach — a oni mają czarnoksiężnika, który potrafiłby zdmuchnąć Avshara jak świecę.
Ryczący ocean ognia zbliżał się. Młody koczownik czekał sparaliżowany, aż go pochłonie. I wtedy zobaczył roześmianych jeźdźców pędzących bydło, płonące gałęzie przywiązane do rogów, zapach dymu, odór palonej sierści.
Ogarnęła go wściekłość, uwalniając ducha i ciało ze szponów paniki. Yahush wskoczył na spętanego konia. Jednym ruchem szabli przeciął postronek. Spiął konia ostrogami, uniósł broń i popędził prosto na torturowane stado.
— Wracajcie! Wracajcie! To podstęp! — krzyczał do uciekających towarzyszy, którzy go nie słyszeli pośród zgiełku.
Ktoś jednak go usłyszał.
— Nie jesteś zbyt hałaśliwy? — zapytał go głos z dziwnym akcentem.
Yahush za późno przypomniał sobie diabelskie okrzyki. Przed oszalałym stadem gnał na kucyku jakiś człowiek. Długie proste ostrze spadło na kark koczownika.
Kiedy osuwał się z konia, jego ostatnią myślą było, że żołnierze imperialni nie walczą uczciwie.
Gdyby Yezda zaprzestali panicznej ucieczki i wrócili, żeby zbadać sytuację, zapewne wypędziliby Rzymian z doliny. Legioniści Marka i wojownicy Pakhymera tańczyli wokół ognisk, gwizdali, klaskali, przytupywali, strzelali palcami i krzyczeli z radości, by usłyszał ich cały świat.
Pakhymer nie brał udziału w zabawie, tylko błąkał się po obozie. Wreszcie znalazł Skaurusa, który hulał razem z legionistami, i wyciągnął go z kręgu. Helvis spiorunowała wzrokiem Khatrisha. Trybun również miał zamiar się rozgniewać, ale dostrzegł jego zagubione spojrzenie.
— Bydło — powiedział Pakhymer tępo. — Mieszkańcy równin, spędzający życie wśród bydła, poganie, zabijający dla zabawy, uciekają jak wystraszone dzieci przed bezbronnym stadem. — Uderzył się dłonią w czoło, jakby próbował zrozumieć.
Marek, który wypił sporo wina, nie znalazł lepszej odpowiedzi niż wzruszenie ramion i szeroki głupkowaty uśmiech. Lecz Gorgidas, stojący dość blisko, by usłyszeć komentarz Pakhymera, był w miarę trzeźwy. Zachował grecki zwyczaj dolewania wody do wina i co więcej, uważał wiedzę za słodszy owoc niż te, z których robiono wino.
— Sądzisz, iż nomadzi wiedzieli, że szarżuje na nich bydło? — odezwał się do Khatrisha. — Pomyślałbyś tak w kraju tkwiącym w przesądach? Jeśli wszędzie węszysz czarną magię, znajdziesz ją. — Jego usta wykrzywiły się w grymasie, który nie był uśmiechem. — Najważniejsza jest wiara. Kiedy studiowałem medycynę, nauczono mnie odrzucać magię i wszystko, co się z nią wiąże. Tutaj przekonałem się, że magia naprawdę leczy, ale mnie nie będzie służyć.
— Może ty powinieneś służyć jej — powiedział Pakhymer.
— Czy wszyscy tutaj przemawiają jak kapłani? — burknął Gorgidas, lecz wzrok miał zamyślony.
— Jasne, że nie. — Viridoviks podchwycił tylko ostatnie słowa.
Obejmował w pasie dwie dziewczyny i wcale nie przypominał kapłana.
Marek za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć ich imion. Po pierwsze, Celt zawsze zwracał się do nich „kochanie” albo „złotko”, co zmniejszało możliwość kłopotliwej pomyłki. Po drugie, choć wszystkie były zgrabne i piękne jak kwiaty, żadna nie miała dość charakteru, by wryć się ludziom w pamięć.
Viridoviks nagle dostrzegł Skaurusa, który stał z greckim lekarzem i Laonem Pakhymerem. Puścił dziewczyny i złapał trybuna w niedźwiedzi uścisk. Mimo że sam był pijany, poczuł od niego wino. Przez chwilę trzymał Marka na wyciągnięcie ręki i przyglądał mu się z uwagą.
— Spójrz na niego — powiedział, zwracając się do Gorgidasa. — Stoi sobie spokojnie po największym kawale w historii, który w dodatku uratował nam życie. Ja jestem bohaterem, że siedziałem na grzbiecie śmierdzącego konia i wystraszyłem śmiertelnie bandę koczowników. A gdzie podziw dla człowieka, który przydzielił mi tę rolę?
— Zasłużyłeś na to — zaprotestował Marek. — A gdyby Yezda zaatakowali zamiast uciekać? Jeden tak zrobił.
— Ten biedny głupiec? — Viridoviks prychnął z pogardą. — Gapił się na mnie przez godzinę. Obudził się dopiero, kiedy popuścił w spodnie. Kto by pomyślał, że zostanę jeźdźcem.
— Raczej poganiaczem bydła — powiedział Laon Pakhymer, patrząc na niego spode łba.
— Hmm. — Celtowi zaiskrzyły się oczy. — Przewodnikiem stada, byłoby bliższe prawdy. Co wy na to, kochane? — spytał, prowadząc dziewczyny w stronę wspólnego namiotu. Obie nachyliły się ku niemu w milczącej zgodzie.
Pakhymer rzucił Viridoviksowi zazdrosne spojrzenie.
— Co on z nimi robi? — zastanowił się na głos.
— Zapytaj go — poradził Gorgidas. — Na pewno ci powie. Trudno naszego celtyckiego przyjaciela nazwać nieśmiałym.
Pakhymer obserwował grupkę, która na moment zarysowała się w świetle, kiedy Viridoviks odchylił połę namiotu.
— Nie — westchnął. — Chyba nie jest.
Następnego ranka Marek przez chwilę sadził, że bębnienie kropel deszczu o namiot to puls szumiący mu w uszach. Bolała go głowa. W ustach miał smak ścieków. Kiedy usiadł zbyt gwałtownie, żołądek podszedł mu do gardła, a otoczenie zawirowało.
Ruch obudził Helvis. Kobieta ziewnęła i przeciągnęła się.
— Dzień dobry, kochany — powiedziała z uśmiechem, dotykając jego ramienia. — Jak się czujesz?
Nawet jej łagodny kontralt brzmiał dla niego zgrzytliwie.
— Okropnie — wychrypiał trybun, trzymając się za głowę. — Myślisz, że Nepos umie leczyć kaca? — Odbiło mu się.
— Gdyby istniało lekarstwo na mdłości, z pewnością kobiety w ciąży by je znały. Możemy pomęczyć się razem — zaproponowała żartobliwie, ale widząc nieszczęśliwą minę Skaurusa, dodała: — Postaram się, żeby Malrik był cicho. — Chłopiec już ruszał się pod kocem.
— Dziękuję — powiedział Marek.
Naprawdę był wdzięczny. Hałaśliwy trzylatek mógłby go dobić.
Ulewa oznaczała, że nie będzie ognisk. Rzymianie zjedli na śniadanie zimną owsiankę, zimną wołowinę i rozmoknięty chleb. Trybun zignorował narzekania żołnierzy. Myśl o jakimkolwiek jedzeniu napawała go wstrętem. Usłyszał, że Gajusz Filipus wydaje instrukcje, brnąc z chlupotem przez błoto od jednej grupki do drugiej.
— Nie zapomnijcie naoliwić zbroi. To łatwiejsze niż później zeskrobywać rdzę i łatać przegniłą skórę, bo byliście leniwi. Nasmarujcie też broń, choć niech was bogowie bronią, skoro muszę wam o tym przypominać.
Po zniknięciu Leksosa Blemmydesa nie miał kto wskazać oddziałowi Skaurusa drogi do Amorion. Dolina była nie zamieszkana. Rozgniewani hodowcy, których bydło posłużyło rozgromieniu Yezda, nie chcieli pomóc żołnierzom. Według nich przybysze najpierw zaprzyjaźnili się z nimi, a potem zdradzili.
Z dużym opóźnieniem armia w końcu ruszyła błotnistym szlakiem na południowy wschód. Niebo miało kolor ołowiu. Deszcz padał przez wiele godzin, czasem drobnymi kroplami, kiedy indziej zaś nieprzezroczystymi płachtami, które niósł szczypiący zimowym chłodem wiatr.
W tych warunkach trudno było zachować stały kierunek marszu. Przemoczeni i nieszczęśliwi legioniści pokonywali serię przecinających się małych kanionów, istny labirynt Minosa.
Pod wieczór nawałnica ustała. Słońce wyjrzało przepraszająco na świat przez postrzępione chmury. Żołnierze z przestrachem zawołali, że zachodzi na wschodzie, gdyż świeciło im prosto w twarze.
Usłyszawszy to, Kwintus Glabrio potrząsnął z rezygnacją głową.
— Czy to nie typowe? Prędzej odwrócą niebiosa do góry nogami, niż przyznają, że się pomylili.
— Za dużo czasu spędzasz w towarzystwie Gorgidasa — stwierdził Gajusz Filipus. — Zaczynasz mówić jak on.
Skaurus odniósł takie samo wrażenie, choć sięgając pamięcią wstecz, nie mógł sobie przypomnieć, by często widział razem młodszego centuriona i lekarza.
— Zdarzają się gorsze rzeczy — zachichotał Glabrio.
Gajusz Filipus poprzestał na tym. Tolerował wady młodszego oficera, nawet jeśli go nie do końca rozumiał.
Marek, który poczuł się trochę lepiej, był zadowolony, że nie doszło do sprzeczki. Nie jadł przez cały dzień i lekko kręciło mu się w głowie. Nie miał dość sił, by położyć kres prawdziwej kłótni.
O świcie tylko strzępy pędzących szarych chmur i czerwonobrązowe błoto, które zdzierało sandały ze stóp, wskazywały, że przeszła burza. Kolor brei skojarzył się Markowi z chorągwiami Yezda. Z zadowoleniem spostrzegł wyrastające z niej drobne zielone pędy, którym się wydawało, że to wiosna. Podzielił się tą myślą z Gajuszem Filipusem. Starszy centurion wybuchnął ochrypłym śmiechem.
— Wkrótce się przekonają, jak bardzo się pomyliły. — Wciągnął rześki północny wiatr. Po latach spędzonych na otwartych przestrzeniach, znał się na pogodzie. — Niedługo spadnie śnieg.
Zupełnie przypadkiem, gdyż nadal nie mieli przewodnika, dotarli po południu do jakiegoś miasta. Nazywało się Aptos i liczyło około pięciu tysięcy mieszkańców. Nie miało murów i najwyraźniej było nie znane Yezda. Na jego widok trybun omal się nie rozpłakał. Według niego takie miasta stanowiły największe osiągnięcie Videssos. Kolejne pokolenia żyły w nich bez obawy, że następnego dnia zjawią się najeźdźcy, którzy zagarną owoce wielu lat pracy. Podobne oazy spokoju były teraz rzadkością na ziemiach zachodnich. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce nie ostanie się żadna.
Mnisi, którzy wyrywali chwasty ze zmiękczonej przez deszcz ziemi ogrodów warzywnych, patrzyli w zdumieniu na oddział ubłoconych najemników. Zgodnie z nakazem gościnności pośpieszyli do spiżarń i wrócili ze świeżym chlebem i dzbanami wina. Stali przy drodze, rozdzielając dary wszystkim, którzy zatrzymali się choć na chwilę.
Skaurus miał mieszane uczucia w stosunku do videssańskich kapłanów. Tacy jak ci serdeczni mnisi byli najlepszymi ludźmi pod słońcem. Pomyślał też o Neposie i patriarsze Balsamonie. Lecz czasami gorliwość czyniła z nich groźnych ksenofobów. Trybun przypomniał sobie antynamdalajskie zamieszki w stolicy i pogrom, który kapłan Zemarkhos próbowało zgotować Vaspurakanerom z Amorion. Marek zacisnął usta, gdy sobie uświadomił, że fanatyk nadal tam mieszkał.
Pozłacane kule na iglicach monastyru zostały za Rzymianami. Kiedy maszerowali przez Aptos, otoczyła ich banda rozwrzeszczanych małych chłopców, którzy zasypywali ich pytaniami: Czy to prawda, że Yezda mają dziewięć stóp wzrostu? Czy w Videssos ulice są wysadzane perłami? Czy żołnierskie życie nie jest najwspanialsze na świecie?
Ładny chłopiec, który zadał to ostatnie pytanie, miał około dwunastu lat. Ogarnięty marzeniem o dorosołości, aż się palił, żeby uciec z armią.
— Nie wierz w to ani przez minutę, chłopcze — odparł Gajusz Filipus z powagą, którą Marek rzadko u niego widywał. — Żołnierka to zajęcie jak każde inne, może trochę brudniejsze. Wybierz ją dla chwały, a umrzesz młodo.
Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem, jakby usłyszał, że jeden z mnichów bluźni. Skrzywił się. Kiedy ma się dwanaście lat, łzy parzą.
— Dlaczego to chłopcu zrobiłeś? — zapytał Viridoviks. — Nie ma nic złego w podsycaniu marzeń.
— Czyżby? — Pytanie zabrzmiało jak trzask drzwi. — Mój młodszy brat myślał tak samo. Nie żyje od trzydziestu lat.
Spojrzał na Celta kamiennym wzrokiem, prowokując do kłótni. Viridoviks poczerwieniał i nie odezwał się więcej.
W mieście Skaurus dowiedział się, że Amorion leży zaledwie cztery dni marszu na południowy wschód od Aptos. Dorośli wskazali Rzymianom drogę, ale żaden nie palił się, żeby ich tam zaprowadzić.
— Nie można nie trafić — oświadczył pewien pulchny obywatel z optymizmem typowym dla wszystkich prowincjuszy.
— Może nie, ale na pewno spróbujemy — mruknął do siebie Gajusz Filipus.
Marek był skłonny zgodzić się z nim. Często jakiś punkt orientacyjny był nim dlatego, że miejscowi widywali go każdego dnia. Dla obcego stanowił tylko kolejne drzewo, wzgórze albo stodołę.
Co gorsza, o świcie następnego dnia wrócił deszcz. Nie była to złośliwa nawałnica taka jak poprzednio, lecz ulewa niesiona wiatrem od morza. Droga do Amorion, i tak w złym stanie, wkrótce stała się nieprzejezdna. Wozy i fury grzęzły po osie z tłustym błocie. Gdy mimo to legioniści wyruszyli, w niedługim czasie dwa konie złamały nogi i żołnierze musieli je dobić. Pomagali zwierzętom, lecz tempo marszu było żółwie. Zapewnienia mieszkańców Aptos, że podróż do Amorion potrwa cztery dni, zakrawały aa okrutną drwinę.
— Czuję się jak zmokły szczur — poskarżył się Gorgidas. Zwykle elegancki, teraz wyglądał jak ostatnie nieszczęście.
Deszcz rozprostował kręcone włosy, które przyklejały mu się do czoła i wchodziły do oczu. Przemoczony, obryzgany błotem płaszcz oblepiał ciało. Krótko mówiąc, Grek nie różnił się niczym od towarzyszy. Viridoviks powiedział to na głos. Może miał nadzieję rozdrażnić lekarza, sprowokować do kłótni i wyrwać z depresji. Gal był subtelniejszy, niż można by sądzić po pozorach. Skaurus przypomniał sobie, że już wcześniej skutecznie zastosował tę sztuczkę.
Tym razem jednak Gorgidas nie chwycił przynęty. Mieszkaniec słonecznego kraju, zmuszony znosić obrzydliwą pogodę, brnął z chlupotem przez błoto w ponurym milczeniu. Viridoviks, dla którego ulewy były rzeczą normalną, radził sobie lepiej.
Strugi deszczu ograniczały widoczność, wiec Rzymianie, zajęci własnymi troskami, nie zauważyli obcych, dopóki ci nie wyłonili się przed nimi z wodnej kurtyny.
Marek odruchowo wyciągnął miecz. Legioniści najeżyli się jak złe psy i również sięgnęli po broń. Gajusz Filipus zaczerpnął powietrza, żeby wydać rozkaz uformowania szyku bojowego.
Zanim centurion zdążył to zrobić, Senpat Sviodo podbiegł do prowadzącego jeźdźca.
— Bagratouni! — zawołał.
Na dźwięk tego nazwiska Skaurusa opuścił strach. Zamiast hordy Yezda wyskakujących z mgły trybun zobaczył sponiewierany szwadron vaspurarańskich uciekinierów.
Gagik Bagratouni, równie zaskoczony jak Marek, omal przed chwilą nie dał rozkazu do ostatniego desperackiego ataku. Teraz wytrzeszczył oczy.
— To nasi przyjaciele, Rzymianie! — krzyknął do swoich wojowników.
Na zmęczonych, przybitych twarzach pojawiły się niepewne uśmiechy, jakby Vaspurakanerzy przypomnieli sobie dawno nie używane słowo.
Kiedy trybun podszedł do Bagratouniego, zauważył wstrząśnięty, że nakharar bardzo się postarzał od czasu bitwy pod Maraghą. Skóra wisiała na wydatnych kościach policzkowych, pod oczami widniały ciemne kręgi. Nos wyglądał jak dziób, a nie jak dawny symbol siły.
Najgorsze, że Vaspurakaner stracił moc, która zawsze z niego promieniowała. Był teraz odsłonięty, jakby zgubił ubranie.
Sztywno zsiadł z konia, podtrzymywany przez zastępcę, Mesropa Anhoghina. Widząc smutne spojrzenie chudego adiutanta o gęstej brodzie, Skaurus upewnił się, że nie ponosi go wyobraźnia.
— Pozdrowienia — powiedział Anhoghin, wyczerpując tym samym całą znajomość videssańskiego.
— Pozdrowienia — odparł Rzymianin.
Przy jego boku pojawił się Senpat, gotowy tłumaczyć, lecz Skaurus zwrócił się bezpośrednio do Gagika Bagratouniego, który płynnie władał videssańskim, choć z wyraźnym obcym akcentem.
— Czy miedzy nami a Amorion jest dużo Yezda?
— Amorion? — powtórzył nakharar stłumionym głosem. — Skąd wiesz, że byliśmy w Amorion?
— Po pierwsze, nadjeżdżacie z tamtego kierunku. Po drugie, cóż… — Skaurus wskazał ręką na grupę zmęczonych jeźdźców.
Wojownicy Gagika Bagratouniego byli w większości Vaspurakanerami przepędzonym z własnej ziemi przez Yezda, którzy osiedlili się z ich kobietami w Amorion lub okolicy. Vaspurakanerzy zostawili je w domu, kiedy przyjęli służbę u Imperatora. Niektóre były teraz z nimi. Wyglądały na równie wycieńczone jak mężczyźni.
Niektóre… a gdzie żona Bagratouniego, pulchna, wesoła kobieta? Marek poznał ją w domu nakharara przypominającym fortecę.
— Gagik — zaczął z niepokojem — czy Zabel…? — urwał, nie wiedząc, czy powinien zapytać.
— Zabel? — W ustach Bagratouniego zabrzmiało to jak imię obcej osoby. — Zabel nie żyje — powiedział wolno i rozpłakał się. Plecy mu się trzęsły, łzy zmywał obojętny deszcz.
Widok załamanego żołnierza był straszniejszy niż klęski, których świadkami byli Rzymianie.
— Zajmij się nim, dobrze? — szepnął Skaurus do Gorgidasa.
Współczucie w oczach lekarza natychmiast ustąpiło miejsca irytacji.
— Zawsze chcesz, żebym dokonywał cudów, a nie leczył. — Lecz podszedł do Bagratouniego i powiedział: — Chodźcie ze mną, panie, dam wam coś na sen. — I po grecku rzucił Skaurusowi: — Dam mu coś, co go zetnie z nóg na dwa dni. Może to trochę pomoże.
Nakharar pozwolił się prowadzić, obojętny na wszystko. Marek, który nie mógł sobie pozwolić na obojętność, zaczął za pośrednictwem Senpata Sviodo wypytywać Yas-pukaranerów. Chciał się dowiedzieć, co doprowadziło ich dowódcę do takiego stanu.
Odpowiedź była taka, jakiej się obawiał. Żołnierzom Bagratouniego udało się wyrwać z pola bitwy pod Maraghą. Rozpacz i wściekłość, że armia Videssos nie wyzwoliła ich kraju sprawiły, że raz po raz zadawali klęski Yezda. Młodsi mężczyźni i kawalerowie rozproszyli się w górach Vaspukaranu, żeby prowadzić walkę. Reszta minęła Khliat i pomaszerowała prosto do rodzin w Amorion.
To, co zastali po trudach wojny i wytężonym marszu przez spustoszone ziemie zachodnie, było najokrutniejszą ironią. Z Videssańczykami u boku walczyli przeciwko nomadom, ale w Amorion inni Videssańczycy, wykorzystując jako pretekst vaspurakańską heterodoksję, obrócili się przeciwko nim z większą zaciekłością niż Yezda.
Trybun domyślił się, co nastąpiło potem. Zemarkhos zapoczątkował pogrom. Marek pamiętał płonące, fanatyczne spojrzenie kapłana, jego nienawiść wobec wszystkich, którzy mieli choć trochę odmienny pogląd, jak powinno się wielbić Phosa. Pamiętał również, że on sam powstrzymał Gagika Bagratouniego przed rozprawą z Zemarkhosem, kiedy ten nazwał psa Vaspurem od imienia księcia, którego Vaspurakanerzy uważali za pierwszego człowieka i swojego przodka. Jaki był rezultat tej wspaniałomyślności? Okrzyk „śmierć heretykom!” i zemsta na bezbronnych rodzinach nieobecnych wojowników.
Motłoch ogarnięty furią odważył się stawić czoło powracającemu oddziałowi Bagratouniego. W walkach ulicznych zawziętość liczy się tak samo jak dyscyplina, a zmęczeni Vaspurakanerzy przypominali własne cienie. Zdołali jedynie uratować tych bliskich, którzy ocaleli z pogromu. Dla większości pomoc nadeszła za późno.
Mesrop Anhoghin beznamiętnie opowiedział tę historię, przerywając co chwilę, żeby Senpat mógł przetłumaczyć. W końcu Skaurus nie mógł znieść niewzruszonej miny wojownika. Jego samego dręczył wstyd i poczucie winy.
— Jak możesz na mnie patrzeć, a tym bardziej mówić w taki sposób? — spytał, zakrywając twarz dłońmi. — Gdyby nie ja, to wszystko by się nie wydarzyło!
Krzyknął po videssańsku, ale Anhoghin nie potrzebował tłumacza. Usłyszał udrękę w głosie Rzymianina. Zrobił sztywno krok do przodu i spojrzał trybunowi w twarz. Był wysoki jak na Vaspurakanera, wiec jego oczy znalazły się na poziomie oczu Skaurusa.
— Jesteśmy pierwszymi stworzeniami Phosa — powiedział za pośrednictwem Senpata Sviodo. — Dlatego doświadcza nas bardziej niż zwykłych ludzi.
— To nie jest odpowiedź! — jęknął trybun.
Sam był niewierzący, więc nie mógł pojąć, że innym wiara daje siłę. Anhoghin chyba to wyczuł.
— Może dla ciebie nie! — odparł. — Kiedy poprosiłeś mojego dowódcę, żeby oszczędził Zemarkhosa, nie kierowałeś się miłością, tylko nie chciałeś, by został męczennikiem. Nie zmusiłeś Bagratouniego, żeby oszczędził kapłana. On sam to zrobił z powodów, które uznał za właściwe. I kto wie? Może w przeciwnym razie byłoby jeszcze gorzej.
Anhoghin nie udzielał mu przebaczenia. Mówił, że nie jest potrzebne. Ogarnięty wdzięcznością Skaurus stał przez dłuższy czas w milczeniu, po kostki w błocie, nie zważając za krople deszczu spływające po twarzy.
— Dziękuję — wyszeptał w końcu.
Zapłonęła w nim wściekłość, że Vaspurakanerzy, spokojni, porządni ludzie, którzy nie prosili świata o nic więcej, tylko żeby ich zostawił w spokoju, nie mogli go znaleźć we własnym podbitym kraju ani w Amorion będącym ich azylem. W tej pierwszej sprawie nic nie mógł zrobić. Okazało się to nawet ponad siły Imperium. Jeśli chodzi o drugą…
— Mamy was pomścić? — spytał Anhoghina w zawziętością, która zaskoczyła jego samego.
Pod wpływem chwili zapomniał o chłodnej kalkulacji z ostatnich tygodni.
— Tak! — krzyknął natychmiast Senpat Sviodo.
Zawsze można było liczyć na nieprzejednanego Vaspukaranera, jeśli chodziło o dowolny plan wymagający działania. Kiedy jednak przetłumaczył to Mesropowi Anhoghinowi, ten potrząsnął głową.
— Czemu by to miało służyć? Ci z nas, którzy mogli uciec, zrobili to, a umarli nie dbają o zemstę. Ten kraj ma dosyć wojen. Yezda śmialiby się widząc, że walczymy miedzy sobą.
Skaurus otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nic nie powiedział. Kiedy indziej roześmiałby się, gdyby z ust innego człowieka usłyszał argumenty, które sam często wysuwał. Lecz wyczerpany, ubłocony i przemoczony Anhoghin ze zmierzwioną brodą i poczuciem klęski w oczach nie wzbudzał śmiechu.
Trybun przygarbił się.
— Niech cię diabli, masz rację — powiedział ze znużeniem i dostrzegł rozczarowanie na wyrazistej twarzy Sviodo. — Skoro nie możemy iść dalej, lepiej wracajmy do Aptos.
Odwrócił się, żeby wydać stosowne rozkazy, i po raz pierwszy w życiu poczuł się stary.