ROZDZIAŁ IV

Smagły khamorthcki zwiadowca na ciemnobrązowym kosmatym kucyku, ubrany w szarobrązowe lisie skóry, wyglądał jak wielka gruda zimowego błota na tle jasnej wiosennej zieleni. Marek przyjrzał się uważnie mieszkańcowi równin i zapytał:

— Skąd mam wiedzieć, że jesteś od Thorisina Gavrasa? Może to zasadzka.

Koczownik obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. Podobnie jak dalecy kuzyni Yezda nie lubił miast, zaoranych pól ani ludzi, którzy je uprawiali. Przysiągł jednak lojalność Gavrasowi na swój miecz, a wódz klanu i pretendent do tronu wypili wino zmieszane z krwią.

— Kazał mi was zapytać, co kiedyś powiedział w namiocie o pobudliwych kobietach — odpowiedział łamanym videssańskim.

— Że można się z nimi nieźle zabawić, ale szybko się człowiekowi nudzą — odparł trybun, usatysfakcjonowany.

Aż za dobrze pamiętał tamten ranek. Bał się, że Thorisin aresztuje go za zdradę. Zdziwił się, że Gavras również to pamięta. Ówczesny Sevastokrator był wówczas bardzo pijany.

— Dobrze — pokiwał głową Khamorth. Wykrzywił usta w porozumiewawczym uśmiechu, który niwelował wszelkie różnice stylu życia. — Miał rację.

— Coś w tym jest — zgodził się Marek i też się uśmiechnął.

Według wymagań Thorisina, Helvis trudno byłoby zaliczyć do pobudliwych. Rozejm między nią a Skaurusem, początkowo kruchy, umacniał się, w miarę jak mijała zima. Jeśli nawet nie rozmawiali o pewnych rzeczach — pomyślał trybun — była to z pewnością niewielka cena za pokój.

Każdy pokój jest zbyt drogo okupiony — podszepnął po raz setny wewnętrzny głos. I po raz setny zakrzyczała go reszta umysłu. Pogrążony w zadumie Marek nie dosłyszał tego, co powiedział mieszkaniec równin.

— Słucham?

Na twarz koczownika wróciło lekceważenie. Jaki pożytek może być z tego człowieka, skoro nawet nie potrafi słuchać? Skaurus poczuł, że się czerwieni. Khamorth powtórzył takim tonem, jakby przemawiał do idioty:

— Możecie zwinąć obóz w ciągu trzech dni? Wojsko Thorisina jest daleko za mną. Pojadę na zachód i przyprowadzę je tutaj. Będziecie gotowi?

Trybuna ogarnęło podniecenie. Już nie będzie dłużej odcięty od świata. Trzy dni na zwinięcie obozu, w którym spędzili cały sezon? Jeśli Rzymianie nie zdołają tego zrobić, to znaczy, że nie zasłużyli na swoje dobre imię.

— Będziemy gotowi — oświadczył.

Koczownik obrzucił sceptycznym spojrzeniem rów, palisadę i miasteczko, które wyrosło wewnątrz umocnień. Dla jego ludu przygotowanie się do opuszczenia jakiegoś miejsca było kwestią minut, a nie godzin czy dni.

— Trzy dni — powtórzył.

Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Nie czekając na odpowiedź, zawrócił konika i odjechał.

Jego postawa świadczyła, że już za dużo miłego dnia stracił na rolnicze plemię.

Khatrish, trzymający wartę na wschodnim krańcu doliny Aptos, pomachał nad głową futrzaną czapką. Laon Pakhymer, stojący obok Marka, odpowiedział mu takim samym gestem. W polu widzenia pojawili się pierwsi jeźdźcy Thorisina Gavrasa. Wartownik nadjechał galopem.

— Sformować szyk! — ryknął trybun.

Trąbki i rogi powtórzyły jego rozkaz. Piechota sprawnie ustawiła się za dziewięcioma sztandarami manipułów, signa. Skaurusowi nadal brakowało legionowego orła.

Obok piechoty stanęli khatrishańscy jeźdźcy. Pakhymer nie próbował sformować ich w karne szeregi. Nie stanowili regularnego wojska i bardziej polegali na bitności niż dyscyplinie.

Mieszkańcy Aptos zebrali się po obu stronach drogi prowadzącej do miasta. Ojcowie sadzali dzieci na plecy, żeby mogły coś zobaczyć ponad tłumem. Tylko Phos wiedział, kiedy następnym razem przejedzie tą drogą Imperator, nawet taki, którego prawo do tytułu było niepewne.

Z rozmów, które Marek słyszał wokół siebie, wynikało, że prowincjusze zastanawiają się, czy kopyta wierzchowca Thorisina będą dotykały ziemi. Zjawiły się też osoby bardziej światowe, jak na przykład wdowa po Phorkosie, Nerse.

— Aaach! — wykrzyknęli ludzie.

W oddali pojawili się pierwsi kawalerzyści Gavrasa. Nieśli parasole. Skaurus wiedział, że są oni odpowiednikami rzymskich liktorów z toporami i pękami rózg, stanowiącymi symbole władzy. Za pierwszą pojawiły się następne dwójki, aż przed kolumną zakwitło dwanaście jedwabnych kwiatów, imperialna liczba.

Wytężając wzrok, trybun dojrzał samego Thorisina, który dosiadał wspaniałego gniadosza. Tylko czerwone buty Gavrasa świadczyły o randze. Reszta jego stroju była porządna, ale zwyczajna. Nawet po przejęciu władzy Imperator nie polubił wystawności.

Za nim jechała armia, zgodnie z videssańską tradycją niemal sama kawaleria. Ze wszystkich narodów Imperium tylko Halogajczycy woleli walczyć pieszo. Taktyka rzymskiej piechoty była nowością. Wojsko Gavrasa składało się z Videssańczyków i takiej samej liczby Vaspurakanerów. Nic dziwnego, że Thorisin bił monety odpowiadające standardowi „książąt”.

— Dobrze się prezentują — zauważył Gajusz Filipus, a Skaurus skinął głową.

Żołnierze jechali z pewnością siebie, którą zaszczepił im Thorisin, co po klęsce pod Maraghą było dużym osiągnięciem. Markowi poprawił się nastrój.

Próbował ocenić, ilu wojowników towarzyszy Gavrasowi. Tysiąc w dolinie… dwa… trzy tysiące, nie, prawdopodobnie mniej, gdyż pośrodku jechało sporo dużych wozów. Powiedzmy dwa i pół tysiąca.

Solidna pierwsza dywizja — pomyślał trybun. Za chwilę pojawi się reszta armii i wtedy będzie miał lepsze pojęcie o jej sile. Thorisin dostrzegł go, stojącego na czele legionu, i pomachał mu w mało królewski sposób. Mile połechtany Marek odwzajemnił gest.

Według jego oceny powinna już pojawić się następna część armii. Marek chciał podrapać się po głowie i zrobiło mu się głupio, kiedy palce zazgrzytały po hełmie.

— Na Herkulesa! — mruknął pod nosem Gajusz Filipus. — Myślę, że to już wszyscy.

Skaurus miał ochotę roześmiać się albo rozpłakać, lub jeszcze lepiej, zrobić obie rzeczy naraz. Więc to była ta potężna horda Thorisina Gavrasa, przy pomocy której zamierzał odzyskać Videssos i wypędzić Yezda z kraju? Wliczając kilkuset wojowników Pakhymera, sam miał prawie tyle samo żołnierzy.

Kiedy jednak Imperator mijał zgromadzonych mieszkańców Aptos, ci pochylali głowy, oddając mu cześć. A gdy zbliżył się oddziałów Marka, ustawionych w paradnym szyku, Laon Pakhymer padł na twarz, składając Gavrasowi hołd jako suwerenowi. Podobnie zrobił Gagik Bagratouni i Czerwony Zeprin, który stał obok Skaurusa.

Rzymianin, wychowany w tradycji republikańskiej, nigdy nie padał na twarz przed Mavrikiosem. Teraz też tego nie zrobił, ograniczając się do głębokiego ukłonu. Przypomniał sobie, jak wściekły był młody Gawras, kiedy przy pierwszym spotkaniu Marek nie ugiął kolan przed Imperatorem. Teraz Thorisin zatrzymał konia przed trybunem i zaśmiał się sucho.

— Uparty jak zawsze, co?

Ponieważ Imperator zwrócił się do niego bezpośrednio, Marek uniósł głowę i przyjrzał mu się z bliska. Thorisin miał w sobie tę samą energię, która zjednała mu serce obywateli Videssos, kiedy był tylko bratem Mavrikiosa. Zachował też ironiczny błysk w oczach, który sprawiał, że ludzie nie wiedzieli, czy mają go poważnie traktować. Widać w nim jednak było pewną twardość i większą dojrzałość. Upodobniało go to do Mavrikiosa.

— Czy inaczej byście mnie rozpoznali, Wasza Wysokość? — zapytał Skaurus.

Thorisin uśmiechnął się. Przesunął spojrzeniem po milczących szeregach Rzymian, oceniając ich liczbę, podobnie jak trybun oceniał jego wojsko.

— Jesteś zbyt skromny — stwierdził. — Poznałbym cię po czarach, które pozwoliły ci zachować prawie nietknięty legion. Byliście w samym środku bitwy, prawda?

Skaurus wzruszył ramionami. Najgorzej było tam, gdzie straż przyboczna Mavrikiosa, złożona z Halogajczyków, walczyła do ostatniego człowieka i poległa razem z Imperatorem. Marek nie odezwał się, ale Thorisin wyczytał to w jego oczach. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

— Pomścimy go — powiedział spokojnie. Obietnica niemal pozwoliła zapomnieć, że Mavrikios poniósł klęskę w bitwie z Yezda, mając ponad pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Jego brat podejmował się takiego samego zadania, nie mówiąc o wojnie domowej, a dysponował armią dziesięć razy mniej liczną, łącznie z Rzymianami i ich towarzyszami.

— Jeśli chcesz, możesz rozpuścić żołnierzy — powiedział Thorisin do Marka. — Im mniej ceremoniału, tym lepiej. Weź oficerów i przynieś wina. Porozmawiamy sobie.


— Więc ten miernota naprawdę zapoczątkował klęskę? — zadumał się Thorisin. — Słyszałem to już wcześniej, ale nie mogłem uwierzyć, nawet jeśli chodzi o Ortaiasa. — Potrząsnął głową. — Jeszcze jeden powód, żeby się z nim rozprawić… jakby trzeba było innego.

Z gołą głową, kubkiem w ręce i nogami w czerwonych butach, opartymi na stole, wyglądał raczej jak żołnierz odpoczywający po podróży. Jego dowódcy, Videssańczycy i Vaspurakanerzy, zachowywali się równie swobodnie. Mavrikios lubił wyszukane królewskie ceremonie dla podkreślenia własnej godności, choć uważał je za głupie. Thorisin po prostu się tym nie przejmował.

Wysłuchał uważnie opowiadania Skaurusa o wędrówkach Rzymian. Uderzył się w uda, kiedy Marek wyjaśnił mu, jak skorzystał ze sztuczki Hannibala, żeby uwolnić się od Yezda.

— Pognałeś płonące stada na nomadów? Świetny pomysł.

Trybun nie wspomniał o pożegnalnym podarunku Avshara. Gdy tylko khamorthcki zwiadowca przyniósł wieść, że Thorisin jest blisko, Marek pochował głowę Mavrikiosa. Skoro wkrótce miał się zjawić prawdziwy Gavras, ryzyko, że podszyje się pod niego fałszywy, wydawało się mniejsze.

— Dość tego gadania o nas — powiedział Viridoviks i zwrócił się do Thorisina: — Gdzie się podziewałeś, człowieku? Przez całe miesiące nikt nie wiedział, czy żyjesz, jesteś martwy czy też może znalazłeś się w zaczarowanej krainie i wrócisz za sto lat, co na nic by się nam nie zdało.

Thorisin nie obraził się za tę bezceremonialność. Jego opowieść była taka, jakiej spodziewał się trybun. Zdziesiątkowane prawe skrzydło wielkiej videssańskiej armii wycofało się w vaspurakańskie góry, jeszcze dziksze niż te, przez które przechodzili Rzymianie. Tam wojsko rozproszyło się. Pokonani żołnierze wymykali się pojedynczo lub małymi grupkami, by przedrzeć się na wschód.

Gajusz Filipus pokiwał głową.

— Domyśliłem się tego, widząc jakich masz przy sobie żołnierzy, panie — skomentował. — Zaciężni chłopi i tchórze dawno polegli albo uciekli.

— Otóż to — przyznał Thorisin.

Pod jednym względem wojsko Gavrasa przeżyło trudniejsze chwile niż Rzymianie. Yezda naprawdę ich ścigali i trzeba było dwóch czy trzech prawdziwych bitew, stoczonych przez tylną straż, żeby się od nich uwolnić.

— To ten przeklęty diabeł w białej szacie — powiedział jeden z videssańskich oficerów. — Przypiął się mocniej niż pijawka i wyssał więcej krwi.

Marek i jego towarzysze czujnie pochylili się do przodu.

— Więc Avshar szedł za wami — stwierdził trybun. — Nic dziwnego, że w tych stronach nie było po nim śladu. Nie mieliśmy pojęcia, co trzyma go z dala od Videssos.

— Ja nadal nie wiem — przyznał się Gavras. — Zniknął parę tygodni po bitwie i nie mam pojęcia, gdzie teraz jest. Tak czy inaczej, jego odejście nas uratowało. Bez niego Yezda, choć zawzięci, są jak motłoch. Z nim… — słowa uwięzły mu w krtani.

— Czy Amorion oszalało? — zapytał Marka Indakos Skylitzes, oficer, który wspomniał o Avsharze. — Posialiśmy tam człowieka, żeby zaniósł wieść o Thorisinie, a oni pogonili go kijami. Przez jeden dzień myśleliśmy, że nie przeżyje. Na Phosa, nawet w czasie wojny domowej heroldowie mają pewne prawa. — Jako videssański baron, Skylitzes wiedział, co mówi.

— To jest teraz miasto Zemarkhosa i jego słowo jest tam prawem — odparł Marek. Nagle przyszło mu coś do głowy. — Czy wasz posłaniec był przypadkiem Vaspurakanerem?

Skylitzes spojrzał na niego niepewnie, lecz Thorisin skinął głową.

— Haik Amazasp? Tak. A co to ma wspólnego… Aha. — Nachmurzył się jeszcze bardziej, kiedy przypomniał sobie, że fanatyczny kapłan Amorion chciał rozpocząć prześladowania heretyków z królewskim błogosławieństwem. — Ortaias go poprze… co nie znaczy, że Zemarkhos będzie miał z tego duży pożytek.

— Pomścisz nas, panie? — wykrzyknął zapalczywie Senpat Sviodo. — Nie pożałujesz tego. Amorion to doskonała baza do marszu na wschód. Dobrze o tym wiesz, panie.

Rozgorączkowany Vaspurakaner zerwał się z krzesła. Gagik Bagratouni również zaczął się podnosić z oczywistym zamiarem. Thorisin gestem kazał im usiąść.

— Nie. Jedziemy do Videssos, nigdzie indziej. Mając stolicę, odzyskamy całe Imperium. Bez niej kraj nie będzie naprawdę nasz. — Ujrzawszy rozczarowanie na twarzach, dodał: — Winni nie unikną zemsty. Namdalajczycy wyruszają z Phanaskertu i spodziewam się, że Amorion znajdzie się na ich drodze. Zrównają miasto z ziemią, jeśli Zemarkhos choć piśnie o herezji, a zrobi to. Jest fanatykiem.

Gavras przyjrzał się zebranym z lekkim rozbawieniem. Po chwili Vaspurakanerzy odprężyli się. Skaurus musiał przyznać, że jest w tym dużo racji.

Ciężkozbrojna jazda, złożona z sześciu lub siedmiu tysięcy ludzi, mogła wyrwać się z każdej pułapki. Więc żołnierze Duchy też się ruszyli? — pomyślał. Armie spływały jak strumyczki z topniejących śniegów. Wyglądało jednak na to, że Namdalajczycy mają znacznie więcej wojska niż Thorisin.

— W jakich stosunkach jesteś z mieszkańcami Wschodu? — zapytał.

— Jak zawsze istnieje między nami wzajemny brak zaufania — odparł Gavras. — Jeśli zobaczą, że mają wolną drogę, skoczą nam do gardeł. Nie zamierzam dawać im okazji.

— Może ludzie Onomagoulosa mogliby przyjść nam z pomocą — zasugerował Marek.

— Co? Baanes żyje? — zdumiał się Imperator.

— Jeśli można wierzyć opowieściom kupców — powiedział Gajusz Filipus, który nadal wątpił w plotkę.

Thorisin natomiast uznał ją za całkiem prawdopodobną.

— To świetnie. Stary lis. Dalej lubi płatać figle — mruknął.

Skaurus odniósł wrażenie, że Imperator nie jest zbytnio uszczęśliwiony.

Kiedy Aptos zniknęło za zakrętem drogi, Gajusz Filipus wydał długie westchnienie.

— Po raz pierwszy od wielu lat żałuję, że znowu wyruszam w drogę — powiedział.

— Na bogów, dlaczego? — spytał Marek zaskoczony.

Maszerowanie pod wiosennym niebem było jedną z przyjemności żołnierskiego życia. Po ostatnich deszczach ziemię pokrył dywan nowej trawy, a bite drogi Videssos nie zdążyły zmienić się we wstęgi duszącego kurzu. Powietrze było łagodne, balsamiczne, pełne nawoływań wracających ptaków. Nawet motyle wyglądały świeżo. Jasne skrzydełka jeszcze nie zmatowiały i nie postrzępiły się.

— Mogę ci powiedzieć — odezwał się Viridoviks. — Biedak ma złamane serce. Lepiej żeby zapomniał, gdzie umieścił uczucia.

— Do diabła z tobą — warknął Gajusz Filipus.

O jego zdenerwowaniu najlepiej świadczyło użycie celtyckiego idiomu.

Przez chwilę Marek nie miał pojęcia, o czym mówi Viridoviks ani dlaczego starszy centurion bierze poważnie jego kpiny. Szybko jednak znalazł odpowiedź.

— Nerse? — zapytał. — Wdowa po Phorkosie?

— Jeśli nawet tak, to co z tego? — mruknął Gajusz Filipus, najwyraźniej żałując, że w ogóle się odzywał.

— Dlaczego nie pozalecałeś się do niej? — wybuchnął trybun.

Gajusz Filipus zaciął się w milczeniu. Zacisnął usta i wlepił wzrok w drogę przed sobą, nie reagując na docinki Viridoviksa. Po jakimś czasie Celtowi znudziła się jednostronna zabawa i odszedł porozmawiać z Minucjuszem o szermierce.

Przyglądając się ponurej minie centuriona, Marek doszedł do pewnych wniosków. Dziwne, że człowiek nieustraszony w boju, który uważał gwałt i cudzołóstwo za część żołnierskiego fachu, bał się zbliżyć do kobiety, gdy poczuł coś więcej niż pożądanie.

Armia Thorisina Gavrasa śpieszyła na północny wschód w stronę Morza Videssańskiego. Imperator miał nadzieję zarekwirować statki i spaść na Ortaiasa, zanim uzurpator przygotuje się na spotkanie. Lecz w każdym porcie, do którego docierało wojsko, kapitanowie wypływali w morze, żeby zanieść młodemu Sphrantzesowi wieść o przybyciu rywala.

Za trzecim razem, w wiosce rybackiej Tavas, cierpliwość Thorisina wyczerpała się.

— Kupiłbym to miejsce za dwa miedziaki — warknął, chodząc jak tygrys w klatce.

Obserwował, jak kolorowe żagle pękatego statku handlowego kierują się na północ, a potem skręcają na wschód do Videssos i znikają we mgle.

Splunął z odrazą.

— Co tu zostało? Kilka łodzi rybackich. W każdej zmieściłoby się po kilkunastu ludzi.

— Powinieneś złupić tych zdradzieckich kupców i chłopów. Nauczyć ich moresu — powiedziała Komitta Rhangawe.

Zawzięta mina na szczupłej, arystokratycznej twarzy nadawała jej wygląd polującego jastrzębia; pięknego, lecz śmiertelnie niebezpiecznego.

Zaniepokojony krwiożerczą radą kobiety Gavrasa, Skaurus powiedział pośpiesznie:

— Może statek po prostu wypłynął w morze. Zresztą Ortaias pewnie jest już ostrzeżony. Jeśli flota stanie po jego stronie, nie damy rady się przeprawić.

Komitta Rhangawe spiorunowała go wzrokiem, lecz Thorisin westchnął ciężko.

— Pewnie masz rację. Gdyby udało mi się wypłynąć cztery dni temu z Prakany… — westchnął znowu. — Co zwykł mawiać ten biedak Khoumnos? „Gdyby «jeśli» i «ale» były kandyzowanymi orzechami, wszyscy byliby tłuści”.

Nephon Khoumnos nie żył od pół roku, zabity przez Avshara w bitwie pod Maraghą. Ani Gavras, ani Marek nie chcieli o tym myśleć.

— Miejscowi popierają cię, niezależnie od tego, co robią kapitanowie statków — stwierdził trybun, wyrażając bardziej bezpośredni sprzeciw wobec planów Komitty.

Uśmiech Imperatora był gorzki.

— Oczywiście, że tak. Jesteśmy na wschodzie. Tutaj lud poznał już poborców podatkowych Ortaiasa. I jego pieniądze również.

Oszukane monety Sphrantzesa były stałym przedmiotem żartów w armii jego przeciwnika. Jeśli chodzi o urzędników skarbowych, Skaurus jeszcze nie widział żadnego. Uciekali przed Thorisinem szybciej niż żeglarze.

Pięć dni później przybył poseł od Ortaiasa w towarzystwie straży złożonej z dziecięciu jeźdźców. Celowo zjawił się w obozie Thorisina wieczorem. Jeden z żołnierzy niósł białą tarczę nasadzoną na włócznię: znak rozejmu.

— Co ten tchórzliwy łajdak może mieć mi do powiedzenia? — warknął Thorisin, ale pozwolił wpuścić emisariusza.

Żołnierze Sphrantzesa nie zasługiwali na to miano. Nadawali się tylko na eskortę. Sam poseł był człowiekiem zupełnie innej miary. Marek rozpoznał w nim jednego z popleczników Vardanesa Sphrantzesa, ale nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.

Thorisin natomiast doskonale wiedział, z kim ma do czynienia.

— Ach, Pikridios, jak miło cię widzieć — powiedział, ale jego ton był jadowity.

Pikridios Goudeles udawał, że tego nie zauważył. Zsiadł z konia z westchnieniem ulgi. Niepewnie trzymał się w siodle. Wodze z pewnością raniły jego białe, wydelikacone ręce. Jedyne zgrubienie widniało na prawym środkowym palcu. Gryzipiórek — pomyślał Skaurus, doceniając trafność pogardliwego określenia, którego videssańscy żołnierze używali wobec cywilnych sług Imperium.

Mimo niewojskowego wyglądu elegancki Goudeles był człowiekiem, z którym należało się liczyć. Jego ciemne oczy błyszczały inteligencją, a o odwadze świadczyła sama obecność w obozie rywala Imperatora.

— Wasza Wysokość — powiedział do Thorisina i przykląkł na jedno kolano, pochylając głowę. Nie padł przed nim na twarz, ale wyraził szacunek w innej formie.

Niektórzy żołnierze Gavrasa wznieśli okrzyki widząc, że ambasador wroga w taki sposób honoruje ich dowódcę. Dla innych to było za mało. Sam Thorisin wyglądał na zaskoczonego.

— Wstań, wstań — powiedział niecierpliwie. Goudeles podniósł się i otrzepał kurz z eleganckich bryczesów do jazdy konnej. Cisza przedłużała się. Wreszcie przerwał ją Thorisin, przyznając mu w myślach punkt.

— I co teraz? Chcesz zmienić front? Czego żądasz w zamian?

Wargi Goudelesa skrzywiły się lekko pod cienkim wąsikiem, podobnym jak u Vardanesa, jakby poseł chciał dać do zrozumienia, że dostrzegł obrazę, ale nie zamierza reagować.

— Sevastokratorze, jestem tu tylko po to, żeby pomóc rozwiązać niefortunne nieporozumienie między wami, panie, a Jego Wysokością Autokratą Ortaiasem Sphrantzesem.

Wszyscy kawalerzyści, którzy to słyszeli, zakrzyknęli z oburzenia, kładąc dłonie na rękojeściach mieczy, sięgając do włóczni i łuków.

— Powiesić drania! — wrzasnął ktoś. — Może wtedy zrozumie, kto jest prawdziwym Imperatorem!

W jego stronę skoczyło paru mężczyzn. Goudeles na moment stracił samokontrolę i rzucił błagalne spojrzenie na Thorisina Gavrasa.

Thorisin gestem nakazał żołnierzom cofnąć się. Wykonali rozkaz z ociąganiem, jak psy odwołane od zdobyczy, którą uważają za swoją.

— Co się dzieje? — szepnął Gajusz Filipus do Marka. — Jeśli ten urzędas nie uzna Gavrasa jako Imperatora, zgodnie z prawem można go zabić.

— Wiem tyle co ty — odparł trybun.

Znając gwałtowny temperament Thorisina, Skaurus spodziewał się, że Imperator ostro rozprawi się z Goudelesem. Podczas wojny domowej łatwo odrzuca się reguły dyplomacji. Całe szczęście, że nie ma tu Komitty — pomyślał. Już by rozgrzewała kleszcze.

Lecz Thorisin nie rozgniewał się. Choć był wojownikiem z wyboru, znał się na intrygach, a lata spędzone u boku brata w stolicy wyczuliły go na subtelności, które umykały mniej doświadczonym ludziom.

— Więc nie uznajesz mnie za prawowitego Autokrato-ra? — zapytał posła spokojnym tonem.

— Żałuję, ale nie, panie — odparł Goudeles, lekko się kłaniając — podobnie jak mój pryncypał.

Rzucił Thorisinowi czujne spojrzenie. Toczyli pojedynek, jakby mieli szable w rękach.

— Tylko przeklętym buntownikiem, tak? Goudeles rozłożył ręce i wzruszył ramionami.

— Wiec dlaczego, na zawszawioną brodę Skotosa — wybuchnął Thorisin — twój cholerny pryncypał… — wypowiedział to słowo jak przekleństwo — …nadal uważa mnie za Sevastokratora? Czy ma to być ochłap dla mnie? Zachowam tytuł, a on postara się, żeby pozostał pusty? Powiedz swojemu drogiemu Sphrantzesowi, że nie tak łatwo mnie kupić.

Poseł dał wyrazem twarzy do zrozumienia, co sądzi o nieokrzesaniu Gavrasa.

— Nie rozumiesz, panie. Dlaczego nie miałbyś pozostać Sevastokratorem? Tytuł należał do ciebie podczas panowania waszego nieodżałowanego brata, a poza tym nadal jesteś blisko spokrewniony z królewskim rodem.

Thorisin spojrzał na Goudelesa, jakby ten zaczął mówić obcym językiem.

— Zwariowałeś, człowieku? Sphrantzesowie nie są moimi krewnymi. W moich żyłach nie płynie krew szakali.

Ta zniewaga również nie zrobiła wrażenia na Goudelesie.

— Więc Wasza Wysokość jeszcze nie słyszał radosnej nowiny? Jakże wolno docierają wieści do odległych prowincji!

— O czym ty bredzisz? — warknął Gavras. W jego głosie pojawiło się napięcie.

Goudeles wyczuł słaby punkt ofiary i zadał precyzyjny cios.

— Z pewnością Autokrator okaże wam szacunek należny teściowi. Minął już miesiąc, odkąd córka poległego Imperatora, Alypia, i mój pan, Ortaias, połączyli się węzłem małżeńskim.

Thorisin zbladł.

— Uciekaj, póki jesteś cały! — wydusił głosem nabrzmiałym wściekłością.

Goudeles i jego gwardziści bez ceremonii wskoczyli na konie i czym prędzej odjechali.

Gajusz Filipus miał własny pogląd na to małżeństwo.

— Wbrew oczekiwaniom nie wyjdzie to Ortaiasowi na dobre — oświadczył. — Jeśli jest takim samym kochankiem jak generałem, będzie musiał brać do łóżka książkę, żeby się dowiedzieć, co robić z żoną.

Przypomniawszy sobie księgę o tematyce militarnej, którą Sphrantzes stale trzymał pod pachą, Skaurus uśmiechnął się. Lecz wieczorem w namiocie wybuchnął.

— To podłe. Wprowadzenie Alypii do rodziny, której nienawidził jej ojciec, równa się gwałtowi.

— Dlaczego jesteś taki oburzony? — zapytała Hel vis. Była teraz bardzo gruba, niezdarna i często poirytowana. Z gorzkim kobiecym realizmem zauważyła: — Czy kiedy — kolwiek jesteśmy czymś innym niż pionkami w grze władzy? Dlaczego miałoby cię to obchodzić, oczywiście poza stroną polityczną?

— Skutki polityczne będą wystarczająco złe. Małżeństwo, wymuszone czy nie, mogło pozbawić Thorisi — na poparcia i zyskać je dla Ortaiasa i jego wuja. Lecz Helvis nie myliła się. Gniew Marka miał bardziej osobistą przyczynę.

— Nie znam jej za dobrze, ale lubiłem ją — wyznał.

— Co to ma do rzeczy? — spytała Helvis. — Od dnia kiedy przybyłeś do Videssos, znasz reguły gry. I grałeś dobrze, nie przeczę. Nie ma w niej jednak miejsca na takie drobiazgi jak sympatie.

Trybun skrzywił się na tak surowy obraz jego kariery w przybranej ojczyźnie. W Videssos knucie intryg było równie naturalne jak oddychanie. Człowiek, któremu zależało na awansie, nie mógł tego uniknąć.

Lecz Alypia Gavra nie powinna stać się ich ofiarą tylko z racji urodzenia — pomyślał. Pod maską wyuczonej rezerwy, z jaką odnosiła się do świata, trybun wyczuwał łagodność, którą na zawsze zniszczy wymuszone małżeństwo. Gdy wyobraził ją sobie nieszczęśliwą i bezbronną w łóżku Ortaiasa, zapłonęła w nim furia.

Jak ma to powiedzieć Helvis, nie wzbudzając w niej podejrzeń? Doszedł do wniosku, że lepiej będzie trzymać język za zębami.

O świcie zbudziły Skaurusa okrzyki wartowników. Potykając się, narzucił ciężki wełniany płaszcz i wybiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. Gajusz Filipus dotarł do obwałowań przed nim. Miał na sobie tylko hełm i sandały. W dłoni trzymał miecz.

Marek podążył wzrokiem za jego palcem wskazującym. Na tle blednącego nieba widać było jakiś ruch.

— Podam ci dwa domysły — powiedział starszy centurion.

— Możesz zachować dla siebie pierwszy. Potrafię rozpoznać poruszającą się armię. Widać z tego, jak szczere były słowa Goudelesa o tym, że Thorisin jest szanowanym teściem.

— Tak jakby nam trzeba było dowodów. Bierzmy się do działania. — Jego ryk wystarczył za trąbki sygnałowe: — Wstawać, cherlawe patałachy, wstawać! Mamy robotę!

Rzymianie wybiegli z namiotów, dopinając po drodze pancerze. Ogniska, które przygasły przez noc, rozniecono na nowo, żeby oświetlały drogę żołnierzom.

Marek i Gajusz Filipus spojrzeli na siebie i stwierdzili, że nie są właściwie ubrani do bitwy. Centurion zaklął i obaj pobiegli do namiotów.

Kiedy trybun pojawił się kilka minut później, wyprowadził wojsko na pole przed ufortyfikowanym obozem. Lekka jazda Pakhymera osłaniała skrzydła. Dzięki zimowemu szkoleniu Khatrishe stali się równie szybcy jak Rzymianie. Reszta armii Thorisina Gavrasa zebrała się wolniej.

Nie było czasu na opracowanie wymyślnej strategii. Thorisin przyjechał na rasowym gniadoszu i mruknął z aprobatą, widząc spokój i gotowość Rzymian.

— Staniecie na prawym skrzydle — powiedział. — Nie ustępujcie pola. Zgnieciemy ich.

— Dobrze. — Marek skinął głową.

Mniej ruchliwa niż konne oddziały videssańskiej armii, piechota zwykle odgrywała rolę bariery zatrzymującej wroga. Kiedy kawaleria Gavrasa stanęła w szyku bojowym, trybun przesunął Pakhymera na swoje prawe skrzydło, by wróg nie mógł zajść ich z tej strony.

— Wyjątkowo ładny dzień na bitwę, prawda? — zauważył Viridoviks.

Kolczugę miał pomalowaną w czarne i złote kwadraty, imitujące wzór szachownicy, charakterystyczny dla galijskich tunik. Hełm z brązu wieńczyło koło o siedmiu szprychach. Miecz, identyczny jak Skaurusa, był schowany w pochwie. Celt trzymał w ręce tylko kawałek twardego suchego chleba. Ugryzł porządny kęs.

Trybun zazdrościł mu spokoju. Przed bitwą myśl o jedzeniu przyprawiała go o mdłości, choć później odczuwał wilczy głód. Istotnie ranek był piękny, choć jeszcze chłodny. Skaurus zerknął na wschodzące słońce i powiedział:

— Ich generał zna się na robocie. O tej porze słońce będzie nam świeciło prosto w twarz.

— Tak. To rzeczywiście chytre — przyznał Celt z podziwem.

Armia Ortaiasa znajdowała się w odległości pół mili i zbliżała się szybko. Marek stwierdził z ulgą, że nie jest większa od armii Thorisina. Zastanawiał się, jaka to część całego wojska Sphrantzesa.

Tak jak trybun się spodziewał, była to kawaleria. Stuk podków przypominał grzmot.

Pila rzucajcie w konie, a nie w ludzi. — Kwintus Glabrio udzielał ostatnich instrukcji swojemu manipułowi. — Łatwiej trafić i nie chronią ich pancerze. Jeśli koń upadnie, pociągnie jeźdźca za sobą. — Młodszy centurion jak zawsze mówił spokojnym, odmierzonym tonem.

Nie było czasu na dłuższe wykłady. Wróg się zbliżał. W póranej poświacie trudno było rozpoznać poszczególnych żołnierzy. Niektórzy wyglądali na nomadów — Khamorthów albo nawet Yezda — inni zaś… lance zalśniły na moment karmazynowo, kiedy opuścili je jednoczesnym ruchem. Namdalajczycy — pomyślał Marek ponuro. Sphrantzesowie wynajęli najlepszych wojowników.

— Drax! Drax! Wielki książę Drax! — krzyknęli żołnierze Duchy, używając nazwiska dowódcy jako okrzyku bojowego.

— Na nich! — wrzasnął Thorisin Gavras i jego jeźdźcy pogalopowali na spotkanie atakującym.

Świsnęły łuki. Jakiś Namdalajczyk spadł z siodła, trafiony z dużej odległości w oko.

Lekka jazda wroga wysforowała się przed Namdalajczyków, żeby wypuścić strzały. Lecz na polu panował teraz zbyt wielki ścisk, żeby można było z powodzeniem zastosować taktykę wypadów i odwrotów. Ciężkozbrojni Videssańczycy i Vaspurakanerzy Gavrasa wyrąbywali sobie drogę miedzy nomadami, kierując się w stronę żołnierzy Duchy, którzy stanowili trzon wrogiej armii.

Hrabia Drax z Duchy jedynie Halogajczyków uważał za godnych siebie przeciwników. O Rzymianach nigdy nie słyszał. Wziął ich za zaciężnych chłopów, których Thorisin wytrzasnął Phos wie skąd. Postanowił rozgromić ich szybko, a potem bez pośpiechu zająć się kawalerią Gavrasa, nad którą miał przewagę liczebną. Machnął tarczą w stronę legionistów, wskazując swoim żołnierzom kierunek, i spiął konia ostrogami.

Skaurus z zaschniętymi ustami czekał na przyjęcie szarży. Tętent kopyt, pokrzykiwanie potężnych wojowników, pędzących na niego jak opancerzone głazy, długie lance, które zdawały się celować w jego pierś… Poczuł, że mięśnie mimowolnie napinają mu się do ucieczki. Uniósł rękę, w której trzymał miecz.

Drax zmarszczył brwi, nagle zdjęty wątpliwościami. Jeśli to są chłopi, dlaczego nie pierzchają, żeby ratować życie?

— Rzucać! — krzyknął trybun.

Na wrogów posypały się oszczepy. Trafione konie zarżały i upadły, zrzucając jeźdźców na ziemię. Inne zwierzęta potknęły się na tych, które padły pierwsze. Namdalajczycy zasłonili się tarczami i po chwili odrzucili je, przeklinając. Trzonki pila z miękkiego żelaza wbiły się w tarcze i wygięły, czyniąc je niezdatnymi do użytku.

Mimo to legioniści ugięli się pod impetem. Zagrały trąbki, wzywając oddziały z flank na pomoc zagrożonemu centrum. Fala jeźdźców zatrzymała się i skotłowała.

Rycerz, który zaatakował Skaurusa, miał około czterdziestki, zeza w prawym oku i koślawy mały palec. Unieruchomiony pod naporem następnych szeregów, pchnął trybuna lancą. Marek zrobił unik i odparował cios. Ostrze jego miecza przecięło drzewce tuż pod grotem, który wirując pofrunął w powietrze. Ze strachem w oczach Namdalajczyk zamachnął się zniszczoną lancą jak maczugą. Marek uchylił się, zrobił krok do przodu i pchnął. Poczuł, że miecz przebija kolczugę i ciało. Najemnik Sphrantzesa wydał okrzyk, który zakończył się bulgoczącym jękiem. Na jego ustach pojawiła się różowa piana. Osunął się na ziemię.

Stojący obok Marka Czerwony Zeprin uniósł nad głowę halogajski topór wojenny o długim drzewcu i opuścił go z całą siłą na koński łeb. Ukazał się szaroróżowy mózg. Koń zwalił się bezwładnie. Przygwożdżony przez niego namdalajski jeździec krzyknął, ale zaraz uciszył go drugi cios wielkiej siekiery.

Jakiś spieszony najemnik rzucił się na Skaurusa, który przyjął cios na tarczę. Jego scutum było cięższe i większe niż lekka tarcza jeźdźca. Marek zdzielił nim przeciwnika. Żołnierz Duchy zatoczył się do tyłu i potknął o leżące ciało. Jeden z legionistów wbił mu miecz w gardło.

Choć Rzymianie powstrzymali natarcie, Namdalajczycy nadal walczyli z zawziętością, którą Marek już zdążył poznać. Lucillus o niewyparzonym języku wlepił wzrok w miecz złamany zręcznym cięciem lancy.

— Dajcie mi cały! — krzyknął, ale zanim ktokolwiek to zrobił, najechał na niego jeździec Duchy.

— Na wszystkich bogów, dlaczego ci dranie nie są po naszej stronie? Za dużo z nimi roboty! — wysapał Gajusz Filipus.

Jego hełm był wyszczerbiony, a z rozcięcia nad okiem płynęła krew. Fala bitwy rozdzieliła ich, zanim Skaurus zdążył odpowiedzieć.

Jakiś Namdalajczyk pchnął lancą człowieka wijącego się przed nim na ziemi. Nie trafił, zaklął i uniósł ostrze do następnego ciosu. Był tak ogarnięty szałem zabijania, że nie zauważył Marka, póki długi galijski miecz trybuna nie zakończył jego życia.

Marek pomógł wstać niedoszłej ofierze i wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem.

— Dzięki — rzuciła Nevrata Sviodo i pocałowała go.

Skaurus czuł się tak, jakby go ktoś zdzielił obuchem w głowę. Z lekką szablą w dłoni dziewczyna skoczyła w bitewny wir, zostawiając go z otwartymi ustami.

— Uważaj na lewo, panie! — krzyknął ktoś.

Trybun odruchowo uniósł tarczę. Lanca ześliznęła się po niej. Namdalajczyk przebiegł obok niego, lecz nie zdążył zadać następnego ciosu. Marek otrząsnął się. Osłupienie omal nie kosztowało go życia.

Viridoviks rzucił się z dzikim okrzykiem na jednego z najemników i ściągnął go z wierzchowca. Zadarł do góry brodę nieszczęśnika i przeciągnął mu mieczem po gardle jak smyczkiem po strunach. Trysnęła krew. Gal krzyknął triumfalnie i dokończył cięcie. Uniósł głowę i cisnął ją w najbliższe szeregi Namdalajczyków, którzy wrzasnęli w przerażeniu i cofnęli się przed upiornym trofeum.

Hrabia Drax nie żałował, kiedy zaczął się odwrót. Jeszcze nigdy nie spotkał takiej piechoty jak ci żołnierze Thorisina. Ugięli się, ale nie rozerwali szyków, tak sprytnie przesuwając ludzi ze spokojniejszych miejsc do zagrożonych, że nigdzie nie pojawiały się słabe punkty. Całkiem profesjonalnie — pomyślał z niechętnym podziwem.

Na lewym skrzydle Khatrishe zasypywali jego osaczonych jeźdźców strzałami i szybko odskakiwali. Miał nadzieję, że to samo zrobią z ciężką kawalerią Thorisina wynajęci nomadzi. Lecz klany koczowników były wciśnięte między jego własnych ludzi a nadchodzącego wroga. Wyglądało na to, że wkrótce się załamią i rzucą do ucieczki. Narażanie życia w walce z groźnym przeciwnikiem nie leżało w ich naturze.

Drax z Namdalenu uświadomił sobie, że on również nie ma na to ochoty. Gdyby jazda Gavrasa przedarła się przez nomadów i zaatakowała jego unieruchomionych rycerzy, rezultat byłby niewesoły. Ostatecznie dowódca najemników jest winien lojalność swoim ludziom. Bez nich nie miałby nic do sprzedania. Ściągnął wodze i próbował zawrócić konia pośród gęstego tłumu.

— Wycofywać się! — krzyknął. — Do obozu! Zachować porządek!

Marek usłyszał okrzyk księcia, ale nie był pewien, czy dobrze go zrozumiał. Między sobą Namdalajczycy używali dialektu bardzo różniącego się od videssańskiego, którym mówiono w Imperium. Lecz wkrótce trybun zorientował się, jaki rozkaz wydał Drax, gdyż napór zelżał na całej linii. Żołnierze Duchy przerwali walkę i zaczęli odwrót. Zrobili to wprawnie. Znali się na swoim fachu. Nie dali legionistom sposobności zadania dużych szkód.

Trybun nie ścigał ich daleko. Kierował się tą samą zasadą co Drax: nie chciał bez potrzeby tracić ludzi. Poza tym pomysł, by piechota ścigała jazdę, nie wydawał się najlepszy. Gdyby Namdalajczycy przeprowadzili kontratak, mogliby odciąć i wybić jego niewielki oddział. W luźnym szyku Rzymianie byliby bezbronni wobec zaprawionych w bojach konnych lancetników.

Kawaleria Gavrasa i Khatrishe gonili ludzi Sphrantzesa przez jakąś milę, próbując przeobrazić odwrót w druzgoczącą klęskę. Ponieważ jednak Rzymianie nie przyłączyli się do pościgu, Namdalajczycy i nomadzi przewyższali ich liczebnie. Wycofywali się w karnym porządku.

Skaurus spojrzał w niebo i zdumiał się. Słońce, które niedawno świeciło mu prosto w twarz, znajdowało się teraz nisko na zachodzie. Marek uświadomił sobie, że jest zmęczony, głodny i spragniony jak videssański płaskowyż latem. W dodatku odczuwał jeszcze jedną pilną potrzebę. Cięcie na ręce, o którym nie pamiętał, zaczęło pulsować, tym bardziej że spływał na nie pot. Marek zgiął palce i stwierdził, że ścięgna są nienaruszone.

Legioniści przystąpili do ograbiania poległych wrogów. Inni podrzynali gardła rannym koniom i ciężko rannym Namdalajczykom. Wrogów z lżejszymi obrażeniami opatrywano tak samo jak Rzymian. Istniała możliwość otrzymania za nich okupu i dlatego byli cenniejsi żywi niż martwi.

Poważnie rannych Rzymian znoszono do obozu, gdzie zajmowali się nimi Gorgidas i Nepos. Marek zobaczył, że gruby kapłan dyryguje garstką kobiet, które czyściły i bandażowały rany. Nigdzie nie było śladu Gorgidasa. Zaskoczony Skaurus spytał o niego.

— Nie wiecie, panie? — zawołała jedna z pomocnic Neposa i roześmiała się.

Zmęczony trybun spojrzał na nią nie rozumiejącym wzrokiem.

— Znajdziesz go w swoim namiocie, Skaurusie — powiedział Nepos łagodnie.

— Co? Dlaczego…? Och! — krzyknął Marek i puścił się biegiem, choć jeszcze przed chwilą ledwo trzymał się na nogach.

Po drodze natknął się na Gorgidasa, który wracał do rannych.

— Pozdrowienia — rzucił Grek na widok trybuna. — Jak poszła wasza głupia bitwa?

— Zwyciężyliśmy — odparł Marek automatycznie. — Ale… ale… — zabrakło mu słów. Teraz istniały dla niego ważniejsze rzeczy niż wojna.

— Uspokój się, przyjacielu. Masz syna — powiedział Gorgidas z rozpromienioną twarzą i wziął trybuna pod ramię.

— Czy Helvis czuje się dobrze? — zapytał Marek, choć uśmiech lekarza wystarczał za odpowiedź.

— Jeszcze lepiej, niż się spodziewałem. To jeden z łatwiejszych porodów, jakie przyjmowałem. Niecałe pół dnia. Helvis jest silną dziewczyną, a poza tym to nie jest jej pierwsze dziecko. Wszystko w porządku.

— Dziękuję — rzucił Skaurus i chciał biec do namiotu, ale Gorgidas przytrzymał go za rękę.

Trybun spojrzał na niego uważnie. Grek wciąż się uśmiechał, lecz oczy miał zamyślone.

— Zazdroszczę ci — wyznał. — To musi być wspaniałe uczucie.

— Tak — potwierdził Marek, zaskoczony smutkiem w jego głosie. Poruszyło go zaufanie lekarza, choć jednocześnie nie miał pewności, czy było zamierzone. — Dziękuję — powtórzył.

Ich oczy spotkały się na moment w całkowitym zrozumieniu. Chwila minęła i Gorgidas na powrót stał się powściągliwy.

— Idź już — powiedział, lekko popychając trybuna. — Mam dość roboty z łataniem głupców, który wolą zabierać życie, niż je dawać. — I odszedł, potrząsając głową.

Przy Helvis czuwała towarzyszka Minucjusza. W ramionach trzymała własną dwumiesięczną córeczkę. W namiocie unosił się zapach krwi, równie intensywny jak na polu bitwy. Kobiety staczają własne bitwy — pomyślał Skaurus.

Kiedy Marek odchylił połę namiotu, Erene drgnęła. Widocznie spodziewała się Gorgidasa. Od razu domyśliła się, co oznacza jego powrót.

— Co z Minucjuszem? — zapytała niespokojnie.

— Wszystko w porządku — odparł Marek, nieświadomie powtarzając słowa Gorgidasa sprzed paru minut. — Nie ma nawet zadrapania. Jest dobrym wojownikiem.

Jego głos wyrwał Helvis z drzemki. Skaurus pochylił się nad nią i pocałował łagodnie. Erene wyśliznęła się nie zauważona z namiotu.

Helvis obdarzyła trybuna zmęczonym uśmiechem. Jej miękkie brązowe włosy były potargane i sklejone przez pot. Pod oczami widniały fioletowe kręgi. Lecz spojrzała na niego triumfalne i podniosła mały kocyk z miękkiej jagnięcej wełny. Podała go Skaurusowi.

— Tak, pozwól mi na niego spojrzeć — powiedział Marek, ostrożnie biorąc od niej zawiniątko.

— Niego? Już się widziałeś z Gorgidasem — stwierdziła Helvis, ale Marek nie słuchał. — Jest podobny do ciebie — dodała Helvis miękko.

— Co? Nonsens. — Przyjrzał się twarzyczce nowo narodzonego syna.

Niemowlę było czerwone, pomarszczone, łyse i miało płaski nosek. Nie tylko nie przypominało jego, ale w ogóle istoty ludzkiej. Duże szaroniebieskie oczy przesunęły się po twarzy trybuna, zatrzymując się na niej na moment.

Dziecko wierzgnęło. Nie przyzwyczajony Skaurus omal go nie upuścił. Z kocyka uwolniła się rączka. Maleńka piąstka machnęła w powietrzu. Marek ostrożnie wysunął palec. Macająca na oślep rączka chwyciła go i ścisnęła z zadziwiającą siłą. Trybun przyjrzał się miniaturowej dłoni, nadgarstkowi, różowym paluszkom, które obejmowały jego środkowy palec. Helvis źle odczytała jego zainteresowanie.

— Ma po dziesięć palców u rąk i nóg — zapewniła. — Wszystko, co trzeba.

Roześmiali się oboje. Hałas wystraszył dziecko; zaczęło płakać.

— Daj mi go — powiedziała Helvis i przytuliła syna do piersi. W jej wprawnych objęciach noworodek wkrótce się uspokoił.

— Damy mu takie imię, jak planowaliśmy? — zapytała.

— Chyba tak — westchnął trybun, niezbyt szczęśliwy z umowy, którą zawarli kilka miesięcy temu.

Wolałby czysto rzymskie imię przed starym rodowym Emiliusz Skaurus. Helvis twierdziła nie bez racji, że jej rodzina mogłaby się poczuć urażona. Tak więc zdecydowali, że na dziecko będą wołali Dosti po jej ojcu, a w razie potrzeby syn będzie używał dźwięcznego patronimikum.

— Dosti, syn Emiliusza Skaurusa — powiedział Marek, rozkoszując się brzmieniem tych słów. Nagle zachichotał, spoglądając na maleńkiego synka. Helvis zerknęła na niego z zaciekawieniem. — Na razie nazwisko małego mężczyzny jest dłuższe od niego samego — wyjaśnił.

— Zwariowałeś — skarciła go z uśmiechem.

Загрузка...