Słońce wczesnego lata stało wysoko na niebie. Miasto Videssos, stolica i serce Imperium noszącego taką samą nazwę, lśniło w jego blasku. Białe stiuki i marmury, brązowe piaskowce, cegły koloru krwi, miriady złotych kuł na świątyniach Phosa — wszystko wydawało się tak blisko, że wystarczyło sięgnąć ręką z zachodniego brzegu cieśniny zwanej Końskim Brodem.
Lecz miedzy armią a obiektem jej pożądania krążyły niezliczone statki wojenne o dziobach z brązu. Ortaias Sphrantzes stracił przedmieścia stolicy po drugiej stronie cieśniny, ale zostawił na tym brzegu tylko kilka jednostek większych od rybackich kutrów. Nawet porywczy Thorisin Gavras nie palił się do przeprawy, choć rosła w nim frustracja.
Zwołał naradę oficerów w rezydencji gubernatora, który uciekł do Ortaiasa. Wychodzące na wschód okno z czystego szkła dawało wspaniały widok na Koński Bród i Videssos. Marek podejrzewał, że Gavras celowo wybrał to miejsce jako przynętę dla generałów.
— Thorisinie — odezwał się Baanes Onomagoulos — nie mając statków, będziemy tutaj tkwili aż do śmierci ze starości. Moglibyśmy mieć dziesięć razy więcej wojska, ale dla nas byłoby tyle warte co fałszywy miedziak.
Uderzył laską w stół. Z powodu odniesionej rany miał krótszą prawą nogę.
Thorisin spiorunował go wzrokiem nie za to, co powiedział, lecz za protekgonalny ton. Niski, szczupły i łysy Onomagoulos miał twarz o ostrych rysach i dużym nosie. Był towarzyszem Mavrikiosa Gavrasa od dzieciństwa, ale jeszcze nie pogodził się z myślą, że mały braciszek poległego Imperatora jest teraz dorosłym mężczyzną.
— Chciałbym mieć statki — warknął Thorisin. — Sphrantzesowie dobrze płacą kapitanom. Wiedzą, że tylko dzięki nim ich głowy jeszcze nie zdobią Kamienia Milowego.
Marek uznał to za czczą przechwałkę. Oprócz dumnych budowli i pięknych ogrodów widać było stąd również fortyfikacje Videssos, najpotężniejsze, jakie Rzymianin kiedykolwiek widział. Myśl o szturmie na podwójną linię groźnych ciemnych murów zatrwożyłaby każdego żołnierza, nawet gdyby udało się im jakoś pokonać Koński Bród. Po kolei, nie wszystko naraz — pomyślał.
— Onomagoulos ma rację. Bez statków nic nie wskóramy. A może by je wziąć od Duchy?
Utprand syn Dagobera po raz pierwszy włączył się do narady. Sądząc po wyspiarskim akcencie, można by go wziąć za Halogajczyka, kuzyna Namdalajczyków. Jego ludzie zjawili się niedawno. Dotarli tutaj z Phanaskertu przez zachodnie ziemie Videssos, tocząc po drodze walki z Yezda.
— To jest myśl — powiedział Thorisin sucho. Najwyraźniej niezbyt mu się podobała, ale siły Utpranda wzmocniły jego armię o jedną trzecią, co skłaniało Imperatora do ostrożności.
Namdalajczyk uśmiechnął się chłodno. Miał niebieskie oczy, zimne jak lodowce, które jego przodkowie zostawili za sobą, kiedy dwieście lat temu opanowali Namdalen, zabierając go Imperium.
— Chyba nie wątpicie, panie, w naszą dobrą wolę? — zapytał takim samym ironicznym tonem jak Thorisin.
— Oczywiście, że nie — odparł Thorisin.
Przy stole rozległy się śmiechy. Duchy było cierniem w ciele Videssos od czasu burzliwych narodzin. Halogajscy zdobywcy, nieokrzesani piraci, wiele nauczyli się od cywilizowanych poddanych. Ich wspólni potomkowie stali się wyrafinowanymi i niebezpiecznymi wojownikami. Walczyli dla Imperium, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że w sprzyjających okolicznościach sięgną po nie.
— Wiec jak będzie? — zapytał Gavrasa Soteryk syn Dostiego.
Brat Helvis siedział po lewej ręce Utpranda. Młody Namdalajczyk zaszedł wysoko od czasu, kiedy trybun ostatnio go widział.
— Wolisz, panie, wygrać wojnę z naszą pomocą czy przegrać bez nas? — mówił dalej.
Skaurus drgnął. Soteryk zawsze w taki sposób formułował pytania, że równie trudno było odpowiedzieć „tak”, jak i „nie”. Z wyjątkiem dumnego nosa, który świadczył o videssańskim dziedzictwie, rysy miał takie same jak siostra, ale jego duże usta zwykle były ściągnięte w cienką linię.
Thorisin przesunął wzrok z niego na trybuna i z powrotem. Marek też zacisnął wargi. Wiedział, że Imperator nieufnie odnosi się do więzów przyjaźni i krwi między Namdalajczykami i Rzymianami.
— Są jeszcze inne możliwości — powiedział spokojnie Gavras i popatrzył na Skaurusa. — Co na to powiesz? Na razie niewiele się odzywasz.
Trybun był zadowolony z pytania, na które mógł odpowiedzieć beznamiętnie.
— Nikt nie wątpi, że statki są potrzebne. Jeśli chodzi o to, jak je zdobyć, inni wiedzą lepiej ode mnie. My, Rzymianie, zawsze woleliśmy walczyć na lądzie niż na morzu. Przewieźcie mnie na drugą stronę cieśniny, a udzielę wam rad, nie ma obawy. Thorisin uśmiechnął się niewesoło.
— Wierzę. W dniu, w którym nie wypowiesz swojego zdania, zacznę cię podejrzewać. Z pewnością milczenie jest lepsze niż mielenie językiem, kiedy nie ma się nic mądrego do powiedzenia.
Przyznawszy się do nieznajomości reguł wojny morskiej, Marek wrócił myślami do utraconej ojczyzny.
— Moi rodacy walczyli z krajem zwanym Kartaginą, który w przeciwieństwie do nas miał silną flotę. Kiedy jeden z ich statków wpadł na mieliznę, wykorzystaliśmy go jako model i wkrótce rzuciliśmy im wyzwanie na morzach. Czy nie możemy tutaj zbudować własnych statków?
Pomysł nie spodobał się Gavrasowi, który brał pod uwagę tylko istniejące jednostki. W zamyśleniu podrapał się po brodzie. Marek stwierdził, że białe pasma po obu stronach szczęki są szersze niż przed rokiem.
— Ile czasu zajęło twojemu ludowi zbudowanie floty? — zapytał Imperator.
— Sześćdziesiąt dni na pierwszy statek.
— Za długo, za długo — mruknął Thorisin, bardziej do siebie niż do zebranych. — Żal mi każdego dnia. Tylko Phos wie, co Yezda wyprawiają nam za plecami.
— Nie tylko Phos — odezwał się Soteryk tak cicho, że Gavras chyba nie usłyszał.
Z podróży przez Videssos Namdalajczycy przynieśli niewiele radosnych wieści. Choć nie kochali Thorisina Gavrasa, zgadzali się, że im prędzej wygra wojnę domową, tym większe będą szansę odzyskania zachodnich ziem Imperium.
Thorisin napełnił kubek winem z kształtnej karafki wykonanej z pozłacanego srebra, należącej, podobnie jak dom, do zbiegłego gubernatora. Splunął na podłogę na znak pogardy dla Skotosa i jego dzieł, a potem uniósł oczy i ręce, zanosząc modlitwę do Phosa. Ten sam rytuał Skaurus widział pierwszego dnia po tym, jak znalazł się w Imperium.
Uświadomił sobie z zaskoczeniem, że rozumie modlitwę. Gorgidas miał rację. Videssos stopniowo zostawiało na nim swoje piętno.
Pół godziny jazdy na południe od przedmieścia, które Videssańczycy nazywali po prostu „Po Drugiej Stronie”, ciągnęły się do samego morza sady cytrusowe. Od wody oddzielał je tylko wąski pas białej plaży. Skaurus przywiązał pożyczonego konia do gładkiego pnia drzewa i zaklął cicho, kiedy w ciemności zadrapał się o kolec.
Dochodziła północ. Na bezksiężycowym niebie jaśniały obce konstelacje. Światła wielkiego miasta leżącego na wschodnim brzegu cieśniny byłyby bardziej użyteczne niż ich zimny blask, gdyby nie zasłaniała ich groźna sylweta wojennej galery. Zsiadający z koni obok Marka ludzie stanowili czarne cienie.
Gajusz Filipus omal nie upadł.
— Niech diabli wezmą te ostrogi — mruknął po łacinie. — Wiedziałem, że o nich zapomnę.
— Cisza tam — syknął Thorisin Gavras i ruszył w stronę plaży.
Reszta podążyła za nim. W niemal zupełnej ciemności trudno było rozpoznać członków grupy. Trochę światła odbijało się od wygolonej czaszki Neposa i ukazywało jego niską baryłkowatą postać. Baanesa Onomagoulosa zdradzał kołyszący krok. Pozostali oficerowie wyglądali identycznie.
Gavras trzy razy odsłonił małą latarnię. Gdzieś w trawie zacykał świerszcz. Idący aż podskoczyli i szybko zdusili nerwowe śmiechy. Lecz głos owada nie był umówionym sygnałem.
— Jest nas tutaj za dużo — rzucił niespokojnie Onomagoulos i po chwili dodał: — Wasz drogi przyjaciel wyczuje pismo nosem.
— Cisza — powtórzył Gavras, robiąc niewidoczny w ciemności gest.
Na dziobie statku wojennego dwa razy błysnęło światło.
Thorisin mruknął z zadowoleniem i wysłał w odpowiedzi pojedynczy błysk. Po chwili Marek usłyszał cichy plusk fal o drewno. Z galery spuszczono łódź.
Trybun zacisnął dłoń na rękojeści miecza. „Inne możliwości”, przypomniał sobie słowa Gavrasa sprzed tygodnia. Uważał te pertraktacje za głupi i samobójczy pomysł. Gdyby admirał z biremy — jego tytuł brzmiał drungarios floty — postanowił zdradzić i wysadził na brzeg żeglarzy, rebelia przeciwko Sphrantzesom szybko by się skończyła.
Thorisin tylko się roześmiał, kiedy Skaurus przedstawił mu swoje obawy.
— Nigdy nie spotkałeś Tarona Leimmokheira, bo inaczej nie wygadywałbyś takich bzdur. Jeśli obiecuje bezpieczne spotkanie, to będzie ono bezpieczne. Kłamstwo nie leży w jego naturze.
Łódź wypłynęła z cienia macierzystego statku i Skaurus przekonał się, że Gavras miał rację. Siedzieli w niej tylko trzej ludzie: dwóch wiosłujących i nieruchoma postać przy sterze. To musiał być sam drungarios. Wioślarze tak zręcznie zanurzali wiosła, że sunęli po wodzie bezszelestnie. Tylko zielononiebieska fosforyzująca piana, która tworzyła się przy każdym pociągnięciu, świadczyła o tym, że płyną do brzegu.
Kil zazgrzytał cicho o piasek. Mała łódź wiosłowa dobiła do plaży. Wioślarze wyskoczyli i wciągnęli ją poza zasięg fal. Leimmokheir ruszył dużymi krokami w stronę mężczyzn czekających między drzewami. Albo miał szczęście, albo doskonale widział w nocy, gdyż nieomylnie wyłowił Thorisina Gavrasa spośród grupki.
— Cześć, Gavras — powiedział, uderzając dłonią o dłoń Thorisina. — Skradanie się po nocy to podejrzana sprawa, ale mnie nie obchodzi.
Miał głęboki, ochrypły głos, zdarty po latach przekrzykiwania wiatru i fal. Usłyszawszy go, Marek zrozumiał, dlaczego Thorisin Gavras ufa temu człowiekowi. Trudno było sobie wyobrazić, by mógł zdradzić.
— Sprawa jest prosta — odparł Gavras. — Pomóż nam przeprawić się przez cieśninę i wypędzić głupca Ortaiasa i jego wuja pająka. Na Phosa, człowieku, od pół roku obserwujesz rządy tych dwóch. Nie nadają się do czyszczenia czerwonych butów, nie mówiąc o ich noszeniu.
Taron Leimmokheir wciągnął powoli powietrze.
— Złożyłem przysięgę Ortaiasowi Sphrantzesowi, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy żyjesz. Chcesz, żebym zdradził? Ci, którzy łamią przysięgi, trafiają do lodowego domu Skotosa.
— Chcesz, żeby Imperium popadło w ruinę przez twoje skrupuły? — odparował Thorisin.
Czasami mówił podobnie jak Soteryk. Skaurus wyczuł, że Imperator obiera złą taktykę wobec drungariosa.
— Po co z nim walczyć, skoro można współpracować? — odwzajemnił się Leimmokheir. — Są gotowi przysiąc, że dadzą ci tytuł, który miałeś za rządów swojego brata, niech dobry Phos świeci nad nim.
— Przysięgi Sphrantzesa cenię jeszcze mniej niż jego monety.
To był celny strzał. Leimmokheir wybuchnął śmiechem, lecz nie zmienił zdania.
— Stałeś się zgorzkniały i nieufny — stwierdził. — Przed łamaniem przysiąg powstrzyma ich choćby fakt, że jesteście teraz spowinowaceni poprzez małżeństwo. Podwójnie potępieni są ci, którzy ośmielają się występować przeciwko rodzinie.
— Jesteś uczciwym, pobożnym człowiekiem, Taronie — powiedział z żalem Thorisin. — Ponieważ nie ma w tobie zła, nie widzisz go w innych.
Drungarios złożył lekki ukłon.
— Możliwe, ale muszę robić, co do mnie należy. Kiedy spotkamy się następnym razem, będę z tobą walczył.
— Brać go! — zawołał Soteryk.
Dwaj żołnierze Leimmokheira przyjęli czujną postawę, lecz Gavras potrząsnął głową.
— Chcesz zrobić ze mnie Sphrantzesa, Namdalajczyku? Z boku rozległo się burknięcie Utpranda. Thorisin zignorował go i zwrócił się do Tarona Leimmokheira.
— Odejdź — powiedział.
Marek nigdy nie słyszał takiej goryczy i znużenia w jego głosie.
Drungarios ukłonił się w pas. Ruszył wolno w stronę łodzi, ale po paru krokach odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć. Rozmyślił się jednak. Usiadł przy sterze. Jego ludzie zepchnęli łódź na wodę i sami wskoczyli. Chwycili za wiosła. Łódź okręciła się i popłynęła w stronę galery.
Marek usłyszał trzeszczenie drabinki sznurowej. Dźwięk niósł się wyraźnie po wodzie. Taron Leimmokheir wydał chrapliwym basem jakąś komendę. Wiosła biremy ożyły. Statek ruszył cicho na poKidnie jak monstrualna stonoga i wkrótce zniknął za cyplem.
Thorisin obserwował ją z rozczarowaniem widocznym w całej postawie.
— Uczciwy i pobożny, ale z drugiej strony zbyt ufny — powiedział do siebie. — Pewnego dnia zapłaci za to.
— Jeśli najpierw my nie zapłacimy! — wykrzyknął Indakos Skylitzes. — Patrzcie tam!
Z północy ku samotnemu skrawkowi plaży sunął po wodzie barkas. Był to dwudziestostopowiec załadowany uzbrojonymi ludźmi.
— Zdrada! — rzucił Gavras z niedowierzaniem w głosie. Przez chwilę stał skamieniały. W tym czasie statek przybił do brzegu. — Phos niech wyklnie podłego zdrajcę na całą wieczność. Pewnie wysadził żołnierzy na południe od nas, gdy tylko zniknął z widoku.
Zabrzęczał miecz wyjęty z pochwy. Ostrze błysnęło w świetle obojętnych gwiazd.
— Jest nas tu więcej, niż naliczył admirał. Stańmy do walki. Videssos! — wykrzyknął i popędził w stronę barkasa, z którego żołnierze wyskakiwali na plażę.
Skaurus pognał za Gavrasem, a za nim pozostali oficerowie. Tylko Nepos i Onomagoulos zostali z tyłu. Ten pierwszy nie był wojownikiem, a drugi ledwo chodził.
Napastnicy mieli przewagę liczebną nad grupą Gavrasa. Było ich z dwudziestu. Lecz zamiast to wykorzystać, stali zaskoczeni, czekając na wrogów.
— Ha, łotry! — krzyknął Thorisin. — Nie będzie łatwego zabójstwa, jak wam obiecano, co?
Zamachnął się mieczem na jednego z marynarzy. Ten odparował cios i też zaatakował. Thorisin uskoczył zręcznie i ciął znowu. Przeciwnik jęknął i upuścił broń, chwytając się z lewe ramię, z którego tryskała krew. Ostatni cios, zadany oburącz, rozpłatał mu brzuch. Nieszczęśnik zwalił się na piasek i znieruchomiał.
Ta bitwa w ciemności należała do najgorszych, jakie stoczył Marek. Prawie niemożliwe było odróżnienie przyjaciela od wroga, nie mówiąc o wymierzaniu ciosów. Walkę utrudniał jeszcze zdradliwy piasek, który obsuwał się spod nóg.
Jeden z napastników zamachnął się na Skaurusa. Szabla świsnęła tuż obok ucha trybuna. Marek cofnął się chwiejnie, żałując, że nie ma tarczy ani pancerza. Nadstawił miecz. Przeciwnik, który sądził, że wróg jest na jego łasce, zrobił wypad i nadział się na niewidoczne ostrze. Zacharczał i skonał.
Podobnie jak towarzysze Gavrasa, napastnicy nie mieli na sobie zbroi. Wypływając w morze, nie chcieli ryzykować, że jej ciężar ściągnie ich na dno. Sprzymierzeńcy Thorisina byli mistrzami sztuki wojennej, żołnierzami doświadczonymi i zaprawionymi w bojach. Te cechy w połączeniu z wściekłością z powodu zdrady równoważyły przewagę, którą dawała wrogowi liczebność.
Wkrótce niedoszli mordercy zaczęli ratować się ucieczką, ale nie mieli szczęścia. Trzej, którzy próbowali wsiąść na statek, padli pod ciosami mieczy.
Soteryk puścił się po plaży za ostatnim siepaczem. Ten stwierdził, że ucieczka nie ma sensu, i postanowił się bronić. Stal zadźwięczała o stal. Marek niewiele widział w ciemności. Namdalajczyk zadał przeciwnikowi miażdżący cios i powalił go zakrwawionego na biały piasek.
Skaurus rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu innych wrogów, ale nie dostrzegł żadnego. Czekało go teraz gorsze zadanie: sprawdzenie własnych strat. Na ziemi leżał Indakos Skylitzes i dwaj vaspurarańscy oficerowie, których trybun nie znał dobrze, oraz Namdalajczyk, towarzysz Utpranda i Soteryka. Trybun pomyślał, że życie osoby, która dostanie miecz poległego, nagle legnie w gruzach.
— Wspaniała walka! — krzyknął rozradowany Gavras na całą plażę. — Taki los czeka morderców! Oni… hej, przestań! Co robisz, na imię Phosa?
Baanes Onomagoulos chodził kulejąc wśród pobojowiska i metodycznie podrzynał gardła napastnikom, którzy jeszcze się ruszali. Jego ręce lśniły wilgocią w bladym świetle gwiazd.
— A jak myślisz? — warknął Onomagoulos. — Przeklęci żeglarze Leimmokheira zjawią się w każdej chwili. Mam zostawić tych sukinsynów, żeby im powiedzieli, gdzie jesteśmy?
— Nie — przyznał Thorisin. — Mogłeś oszczędzić jednego. Zadalibyśmy mu parę pytań.
— Za późno. — Onomagoulos rozłożył zakrwawione ręce. — Nepos! — zawołał. — Poświeć mi. Myślę, że zaraz uzyskamy odpowiedź na wszelkie pytania.
Kapłan podszedł do Onomagoulosa. Oficerowie westchnęli z nabożnym podziwem, kiedy wokół dłoni Neposa pojawił się bladozłoty blask. Marek nie zdziwił się, gdyż już wcześniej widział ten cud w wykonaniu Apsimara, prałata Imbros.
Jeśli chodzi o reakcję Baanesa Onomagoulosa, Nepos mógłby równie dobrze rozpalić pochodnię. Kulawy szlachcic z trudem pochylił się nad jednym z poległych wrogów. Nożem przeciął jego sakiewkę. Na piasek wysypało się dużo sztuk złota. Onomagoulos zgarnął je i przysunął do świecących rąk Neposa. Wszyscy stłoczyli się wokół kapłana.
— Ort. I Sphr., Aut. Vid. — odczytał Onomagoulos z monety, nie zadając sobie trudu, żeby rozwinąć skróty. Tutaj znowu Ort. I. — Odwrócił pieniądz. — I znowu. Wszędzie tylko przeklęty przez Phosa Ort. I.
— Tak, świeżo bite — zauważył Utprand syn Dagobera, przeciągając samogłoski.
— Czym innym mógłby Leimmokheir zapłacić wynajętym zabójcom? — zapytał Onomagoulos retorycznie.
— Jak tego dokonali Sphrantzesowie? — zdziwił się Thorisin. — Vardanes musiał sprzymierzyć się ze Skotosem, żeby namówić do zdrady Tarona Leimmokheira.
Nikt mu nie odpowiedział. Od południa dobiegł głośny trzask rozgarnianych krzaków. Błysnęły miecze. Światełko zgasło.
— Sukinsyn wysadził marynarzy! — ryknął Onomagoulos.
— Nie sądzę — powiedział Gąjusz Filipus, obyty w lasach. — Myślę, że lis albo borsuk.
— Chyba masz rację — stwierdził Utprand.
Lecz namdalajski centurion najwyraźniej nie miał ochoty czekać na gości. Razem z towarzyszami pośpieszył w stronę wierzchowców. Soteryk, Skaurus i Nepos zaciągnęli ciała poległych do miejsca, gdzie były przywiązane konie. Chwilę później kłusowali przez sady, smagani gałęziami.
Nikt ich nie ścigał. Kiedy wypadli spomiędzy pachnących drzew, Imperator przegalopował pół mili z czystej radości, że żyje. Potem zatrzymał się i czekał niecierpliwie na swoich ludzi. Gdy do niego dołączyli, miał minę człowieka, który podjął decyzję.
— Skoro nie możemy przeprawić się z pomocą Leimmokheira, zrobimy to na przekór niemu — oświadczył.
— Na przekór — powtórzył Gorgidas następnego ranka. — Dźwięczna fraza, bez wątpienia.
W rzymskim obozie zawrzało, kiedy dotarła do niego wieść o nocnej przygodzie. Zielony z zazdrości Viridoviks dąsał się przez wiele godzin, jak zawsze kiedy ominęła go walka. Dopiero Skaurusowi udało się go obłaskawić.
Legioniści zasypywali trybuna i Gajusza Filipusa pytaniami. Większość zadowalała się jednym lub dwoma, tylko Gorgidas usilnie próbował wyciągnąć z nich wszelkie szczegóły. Jego natarczywość w końcu zirytowała centuriona, który w przeciwieństwie do refleksyjnego Skaurusa miał niewiele cierpliwości do wszystkiego, co nie miało praktycznego zastosowania.
— Najchętniej byś porozmawiał z jednym z wynajętych zabójców, którym Onomagoulos poderżnął gardła — stwierdził. — Przystąpiłbyś do niego z kleszczami i rozpalonym żelazem.
— Onomagoulos, tak? — podchwycił Grek. — Dzięki, że przypomniałeś mi o czymś jeszcze. Skąd on wiedział, że znajdzie pieniądze Ortaiasa z sakiewce poległego?
— Wielcy bogowie, to powinno być oczywiste nawet dla ciebie. — Gąjusz Filipus uniósł ręce. — Skoro drungarios wynajął morderców, musiał im zapłacić pieniędzmi swojego pana. — Centurion zaśmiał krótko. — Mało prawdopodobne, żeby miał jakieś Thorisina. A teraz bez wymigiwania się powiedz mi, dlaczego zadajesz te wszystkie pytania.
Wygadany Grek nagle zaniemówił. Uniósł brew i wlepił spojrzenie w Gajusza Filipusa.
— Można by pomyśleć, że piszesz historię — odezwał się Marek, przychodząc centurionowi z pomocą.
Na twarz Gorgidasa wypełzł rumieniec. Skaurus zorientował się, że jego żart trafił w sedno.
— Wybacz — powiedział. — Nie wiedziałem. Od jak dawna nad tym pracujesz?
— Co? Odkąd nauczyłem się videssańskiego na tyle, by poprosić o pióro i pergamin. Wiesz, że nie mają tutaj papirusu.
— W jakim języku piszesz? — zapytał trybun.
— Hellenisti, ma Dia! Po grecku, na Zeusa! W jakim innym języku można wyrazić poważne myśli? — odparł lekarz, przechodząc na ojczystą mowę.
Gąjusz Filipus wpatrywał się w niego ze zdumieniem. Jego znajomość greki ograniczała się do kilkunastu słów, przeważnie sprośnych, ale rozpoznał język.
— Po grecku, powiadasz? Ze wszystkich bezsensownych rzeczy, o których słyszałem, ta przebija wszystkie! Po grecku, w Videssos, gdzie nikt nie zna ani słowa w tym języku. Człowieku, mógłbyś być Homerem albo tym pierwszym historykiem… jak mu tam? Słyszałem o nim kiedyś, ale niech mnie diabli, jeśli sobie przypomnę… — Zerknął na Skaurusa, szukając u niego pomocy.
— Herodot — podsunął trybun.
— Dzięki, o to nazwisko mi chodziło. Jak powiedziałem, Gorgidasie, mógłbyś być jednym z tych mądrali albo nawet nimi oboma jednocześnie, i kto by się na tym poznał? Po grecku! — powtórzył z lekceważeniem i zdumieniem.
Lekarz poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Tak, po grecku. Dlaczego nie? — powiedział ostro. — Może któregoś dnia będę na tyle mocny w videssańskim, żeby zacząć w nim pisać albo jeden z tutejszych uczonych pomoże mi przetłumaczyć to, co napisałem. Manetho Egipcjanin i Berosos z Babilonu pisali po grecku, żeby Hellenowie poznali dawną chwałę ich narodów. Byłoby nieźle, gdyby w Videssos została pamięć po nas.
Mówił z wielkim zapałem, ale nie zrobiło to wrażenia na Gajuszu Filipusie. Centuriona zupełnie nie obchodziło, co będzie po jego śmierci. Wyczuł jednak, że starczy docinków. Na swój sposób lubił lekarza, więc wzruszył ramionami i powiedział:
— Takie gadanie to strata czasu. Lepiej pójdę pomusztrować ludzi. Są tłuści i leniwi.
Odmaszerował dumnym krokiem, potrząsając głową.
— Videssańczycy będą zainteresowani twoją pracą — stwierdził Marek. — Mają własnych historyków. Alypia Gavra mówiła, że ich czyta. Zdaje się, że robiła notatki do własnej książki. Ostatecznie zasiadała w radzie wojennej Mavrikiosa. Mogłaby ci pomóc.
W oczach lekarza pojawił się błysk wdzięczności. Lecz Gorgidas nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił uszczypliwej uwagi.
— Może i tak, gdyby nie to, że przebywa po drugiej stronie cieśniny i jest poślubiona niewłaściwemu Imperatorowi. Ale to przecież szczegóły.
— Już dobrze, dobrze, masz rację. Powiem ci jednak, że nawet gdyby Alypia była po drugiej stronie księżyca, i tak chciałbym ujrzeć twoje dzieło.
— No jasne, przecież ty czytasz po grecku. Zapomniałem. — Westchnął i dodał z żalem: — Po prawdzie, Skaurusie, to zacząłem pisać przede wszystkim dlatego, żeby nie zapomnieć liter. Bogowie wiedzą, że nie jestem… ee, jak on się nazywa? — Zachichotał. — Przy okazji stwierdziłem, że potrafię składać zrozumiałe zdania.
— Chciałbym zobaczyć to, co już napisałeś — powiedział Skaurus. Mówił szczerze.
Zawsze lubił historię z jej beznamiętnym podejściem. Stanowiła dla niego rzetelniejszą przewodniczkę po dziejach świata niż górnolotne mowy oratorów. Tukidydes i Polibios byli warci dziesięć razy więcej niż Demostenes, który sprzedawał swój język jak kobieta cnotę i czasami układał mowy dla oskarżenia i obrony w tej samej sprawie.
— Skoro już o tym mówimy — odezwał się Gorgidas, przerywając jego zamyślenie — czy Gawas nie wspomniał, jak zamierza pokonać Koński Bród? Nie pytam jako historyk, tylko jako człowiek, który chciałby jeszcze trochę pożyć.
— Ja też nie mam ochoty ginąć — przyznał Marek. — Lecz nie wiem, co on zamierza. W każdym razie jego plan może się powieść. Thorisin przypomina Odyseusza. To sophron.
— Sophron? — powtórzył Gorgidas. — Cóż, miejmy nadzieję, że się nie mylisz.
Greckie słowo oznaczało człowieka górującego roztropnością i umiarkowaniem nad innymi ludźmi. Gorgidas nie był pewien, czy to określenie pasuje do Gavrasa. Stwierdził natomiast, że świetnie oddaje charakter Skaurusa.
Mewy o czarnych łebkach krążyły w powietrzu, nurkowały i skrzeczały z dezaprobatą na uzbrojonych ludzi, którzy wchodzili po rozklekotanej drabince do kutra rybackiego pamiętającego lepsze czasy.
— Sio, przebrzydłe morskie wrony! — krzyknął na nie Viridoviks, potrząsając pięścią. — Mnie też się to nie podoba!
Wzdłuż nabrzeży i plaż zachodnich przedmieść Videssos armia wchodziła na pokłady jednostek pływających, które tworzyły najdziwniejszą flotę, jaką widział Marek. Trzon skleconej naprędce armady Thorisina Gavrasa stanowiły cztery zbożowce. W jej skład wchodziły również liczne kutry rybackie, nieomylnie rozpoznawane węchem, łodzie przemytnicze o smukłych kształtach i dużych żaglach, małe poławiacze gąbek — niektóre wielkości łodzi wiosłowych, o masztach nie grubszych od drzewca włóczni — a także bezkilowe barki rzeczne. Nikt nie miał ochoty zgadywać, jak będą się sprawowały na otwartym morzu. Było też wiele statków, których funkcji trybun, słabo obeznany z morzem, nawet nie próbował się domyślać. Pomógł Neposowi wejść na pokład kutra rybackiego.
— Dziękuję — powiedział kapłan i oparł się o kabinę. Deski zatrzeszczały pod jego ciężarem, ale Nepos nie zmienił pozycji. — Na litościwego Phosa, ależ jestem zmęczony.
Pod oczami, z których nie zniknęły wesołe iskierki, widniały ciemne kręgi, a słowa wypowiadał powoli, jakby każde wymagało ogromnego wysiłku.
— Masz prawo — przyznał Skaurus. Wspomagany przez trzech czarnoksiężników, kapłan ostatnie dwa i pół tygodnia poświęcił rzucaniu czarów na wszystkie łodzie, które Thorisin zebrał z całego zachodniego wybrzeża. Główny ciężar zadania spoczywał na barkach Neposa jako członka Akademii Videssańskiej. Jego koledzy, prowincjonalni czarodzieje, nie mieli wybitnych talentów. Nawet zwykła magia była ciężką, wyczerpującą pracą, a to, czego dokonał kapłan, nie było czarnoksięstwem w najprostszym wydaniu.
Gorgidas zeskoczył na pokład miękko jak kot. Chwilę później pojawił się przy nim Gajusz Filipus, który przybrał taką postawę, jakby rzucał wyzwanie lekko kołyszącej się łodzi.
— Viridoviks!
Ciche wołanie dobiegło z sąsiedniej łodzi, kutra rybackiego o łacińskim ożaglowaniu, jeszcze niniejszego i brudniejszego niż ten, który Celt miał dzielić z innymi rzymskimi oficerami.
— Hej, Bagratouni! — odkrzyknął Viridoviks. — Jesteś zadowolony, że znalazłeś się na morzu?
Pochodzący z leżącego w głębi lądu Vaspurakanu, Gagik Bagratouni wyraził kiedyś żal, że nie zna morza. Teraz twarz nakharara o lwich rysach była wyraźnie zielona.
— Zawsze się tak rusza? — zapytał.
— Niepotrzebnie mi przypomniałeś — powiedział z wyrzutem Viridoviks i głośno przełknął ślinę.
— Przez poręcz, a nie na pokład — ostrzegł go kapitan, chudy, ciemny mężczyzna w średnim wieku, o włosach i brodzie takiego samego koloru jak wypłowiałe od słońca deski. Jego mina wyrażała zdumienie. Jak człowiek może chorować na prawie nieruchomej łodzi?
— Jeśli mój żołądek zdecyduje się podejść do gardła, skorzystam z tego, co mam pod sobą, nie pytając o pozwolenie — oświadczył Viridoviks po łacinie.
— I co teraz? — zapytał Marek Neposa i wskazał na galery patrolowe, których szerokie żagle wyglądały jak płetwy rekinów. — Będziemy dla nich niewidzialni jak przez chwilę Yezda w czasie wielkiej bitwy?
Oblewał się zimnym potem za każdym razem, kiedy o tym myślał, choć videssańscy czarnoksiężnicy szybko rzucili kontrczary, dzięki którym nomadzi na powrót stali się widzialni.
— Nie, nie. — W głosie kapłana brzmiała jednocześnie niecierpliwość i zmęczenie. — Czar jest skuteczny, póki w pobliżu nie ma wrogiego maga. W przeciwnym razie równie dobrze można rozpalić ognisko na dziobie.
Kapitan gwałtownie odwrócił głowę w ich stronę. Nie chciał nic słyszeć o ogniskach.
— Poza tym — kontynuował Nepos — łatwo jest przezwyciężyć czar niewidzialności, a gdyby to przydarzyło się nam na morzu, rzeź byłaby straszna. Skorzystamy z subtelniejszej metody, opracowanej w zeszłym roku w Akademii. W rzeczywistości będziemy doskonale widoczni przez całą drogę na wschodni brzeg Końskiego Brodu.
— I to ma być magia? — odezwał się Gajusz Filipus. — Sam mógłbym tam dopłynąć, choć nie sprawiłoby mi to przyjemności.
— Chwileczkę — zaprotestował Nepos. — Pozwól mi dokończyć. Przepłyniemy wrogom pod samym nosem, a oni nas nie zobaczą. Na tym polega sztuka. Ich wzrok będzie prześlizgiwał się po nas.
— Rozumiem — powiedział centurion z aprobatą. — Tak samo zdarza się, kiedy poluję na kuropatwy. Przechodzę obok i nie zauważam ich, ponieważ kolor upierzenia zlewa się z barwą krzaków i roślin, w których się chowają.
— Coś w tym rodzaju — zgodził się Nepos. — Ale niezupełnie. To nie będzie zwykły kamuflaż, lecz magia, łagodniejsza niż czar niewidzialności i prawie niemożliwa do wykrycia, chyba że czarnoksiężnik o niej wie.
— Jest sygnał — oznajmił kapitan.
Na okręcie flagowym Thorisina Gavrasa, smukłym statku przemytniczym, dość dużym, by mógł się zmierzyć z galerą wojenną Ortaiasa, załopotał błękitny proporzec Imperium Videssańskiego. Gdy rozwinął się na północno-zachodnim wietrze, zajaśniało wyszyte pośrodku słońce Phosa.
Jeden z żeglarzy odwiązał liny cumownicze, cisnął je na pokład i wskoczył zwinnie do łodzi. Kapitan rzucił rozkazy i czteroosobowa załoga postawiła kwadratowy żagiel. Płótno było stare, wyciągnięte i połatane, lecz chwyciło wiatr. Kołysząc się lekko na niewielkiej fali, kuter wypłynął na Koński Bród.
Skaurus i jego towarzysze przeszli na dziób, żeby usunąć się z drogi żeglarzom. W zachodniej części cieśniny roiło się od birem, ale żadna nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Jak do tej pory magia Neposa działała.
— Co zrobisz, jeśli czar zawiedzie w połowie przeprawy? — zapytał Marek.
— Zacznę się modlić — odparł Nepos krótko. Widząc jednak, że Skaurusowi wcale nie chodziło o to, żeby się z nim podrażnić, dodał: — Niewiele więcej mógłbym zrobić. To skomplikowany czar, niełatwo go rzucić.
Od chwili wypłynięcia w morze Viridoviks przestał zwracać uwagę na otoczenie, pochłonięty własnym cierpieniem. Wychylał się za burtę, z taką desperacją trzymając się relingu, że zbielały mu kostki. Gajusz Filipus, który nie wiedział co to choroba morską, spytał Neposa:
— Powiedz mi, kapłanie, czy twój czar tłumi również odgłos rzygania?
Na twardym gruncie taka uwaga wywołałby kłótnię, ale tutaj Celt tylko jęknął i chwycił się mocniej barierki. Nagle wyprostował się.
— Co to było? — zawołał ze zdumieniem, wskazując na wodę.
Obecni podążyli wzrokiem za jego palcem, ale nie zobaczyli niczego oprócz niebieskiego morza i śladu w postaci białej piany.
— Następna! — zawołał Viridoviks. Niedaleko od łodzi wyskoczył nad powierzchnię morza gładki srebrny kształt, przeleciał czterdzieści metrów w powietrzu i wpadł do wody. — Co to za czary? Dobry omen czy zły?
— Masz na myśli latającą rybę? — spytał Gorgidas zaskoczony.
Wychowani nad ciepłym Morzem Śródziemnym Rzymianie znali te stworzenia, których nie spotykało się w chłodnych wodach pomocnego oceanu. Uparty Gal nie chciał uwierzyć zapewnieniom przyjaciół i Neposa, że to tylko gatunek ryby.
— Próbujecie mnie nabrać — stwierdził. — Jesteście wyjątkowo okrutni. Korzystacie z tego, że się tak okropnie czuję, i w ogóle.
Z powodu choroby był rozdrażniony. Mówił tonem nabrzmiałym wrogością.
— A niech to… — powiedział wyprowadzony z równowagi Gajusz Filipus. — Durny Celt!
Wokół łodzi pojawiło się mnóstwo latających ryb, które prawdopodobnie uciekały przed tuńczykiem. Jedna, od-ważniejsza, ale zarazem bardziej pechowa od towarzyszek, wylądowała na pokładzie niemal u stóp centuriona. Gajusz Filipus wyjął sztylet i uderzył ją trzonkiem w głowę.
Podniósł rybę i podał Galowi. Szerokie płetwy wisiały bezwładnie. Złote oczy już zmętniały, błękitny grzbiet i srebrny brzuch utraciły połysk i nabrały odcienia trupiej szarości.
— Zabiłeś ją — stwierdził Viridoviks z konsternacją i wrzucił stworzenie do morza.
— Kolejne głupstwo — skwitował centurion. — Usmażone smakują doskonale.
Lecz Viridoviks tylko potrząsnął głową. Według niego zginęła baśniowa istota, a nie ryba. Poza tym nie mógł myśleć o jedzeniu.
— Powinieneś być wdzięczny — zauważył Gorgidas. — Tak cię zainteresowały latające ryby, że zapomniałeś o chorobie.
— Rzeczywiście — powiedział Celt ze zdumieniem.
Na twarz wrócił mu szeroki uśmiech. Lecz w tym momencie o dziób kutra rozbiła się większa fala. Lekka łódź zakołysała się łagodnie. Viridoviks wytrzeszczył oczy, zbladł i znowu musiał poszukać poręczy.
— Niech cię diabli, że mi przypomniałeś — wykrztusił między atakami mdłości.
Niektóre z łodzi Thorisina znajdowały się teraz blisko galer patrolowych, ale nic nie wskazywało na to, by zostały zauważone. Płynąc do miejsca lądowania, wyznaczonego kilka mil na południe od stolicy, kuter Marka minął okręt wojenny Sphrantzesów w odległości stu metrów.
Była to chwila pełna napięcia, mimo czarów chroniących flotę Gavrasa. Trybun odczytał bez trudu nazwę namalowaną złotą farbą na dziobie statku: „Niszczyciel Korsarzy”. Ostry dziób z brązu, zaśniedziały od morskiej wody, pojawiał się i znikał z pola widzenia. Na deskach zwykłe znajdujących się pod linią zanurzenia widniały białe osady ze skorupiaków. Na przednim pokładzie stała machina do miotania strzał, załadowana i gotowa do użycia. Od stalowych grotów odbijało się światło.
Dwa rzędy długich wioseł unosiły się i opadały równym ruchem. Nawet taki szczur lądowy jak Skaurus potrafił ocenić, że wioślarze stanowią zgraną załogę. Niezależni od wiatru, płynęli stałym kursem na pomoc. Ponad skrzyp i uderzenia wioseł o wodę wybijała się piosenka śpiewana basowym głosem, która pomagała utrzymać tempo:
Mały ptaszek z żółtym dziobkiem
Usiadł na parapecie mojego okna…
Videssańska armia również ją śpiewała i Rzymianie szybko nauczyli się jej słów. Liczyła pięćdziesiąt dwie zwrotki, dowcipne, niektóre brutalne, inne sprośne, a w większości występowały te trzy elementy.
Płynący z dużą szybkością „Niszczyciel Korsarzy” oddalił się i śpiew ucichł. Podoficerowie stali przy bliźniaczych wiosłach sterowych na rufie. Obserwator znajdował się na maszcie, żeby krzykiem ostrzegać o niebezpieczeństwie. Marek uśmiechnął się do siebie. Gdyby czar Neposa nagle zniknął, biedak zapewne dostałby ataku serca.
Trybun uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy zobaczył, jak zbieranina zwana flotą Imperatora przepływa Koński Bród pod nosem imperialnej armady. Szybsze łodzie prawie dobijały do brzegu. Nawet wolniejsze, niezgrabne barki już minęły galery Ortaiasa. Videssos powinno być zbyt zaskoczone widokiem armii Gavrasa pojawiającej się znikąd pod murami miasta, żeby stawić zdecydowany opór.
— Świetna robota — powiedział wylewnie do Neposa. — Dzięki niej wojna jest już prawie wygrana.
Jak wszyscy kapłani Phosa, Nepos ślubował pokorę. Zaczerwienił się teraz, słysząc pochwałę.
— Dziękuję — odparł nieśmiało. Ponieważ jednak był nie tylko kapłanem, ale i akademikiem, dorzucił: — Ten sukces przeniesie ważny nowy czar ze sfery teorii do sfery praktyki. Badania oczywiście były dziełem wielu osób. To zwykły przypadek, że akurat ja go wypróbowałem. To…
Kapłan zachwiał się i spurpurowiał na twarzy. Nie był to rumieniec skromności. Wyglądało to, jakby na jego szyi zacisnęły się ręce dusiciela. Marek i Gorgidas rzucili mu się na ratunek sądząc, że przepracowanie spowodowało atak apopleksji.
Lecz Nepos nie dostał ataku. Łzy toczyły mu się po policzkach, ginąc w gęstej brodzie. Rękami rozpaczliwie chwytał powietrze. Szeptał coś pośpiesznie.
— Co się dzieje? — warknął Gajusz Filipus.
Choć nie znał się na morzu ani na magii, potrafił rozpoznać kłopoty. Sięgnął dłonią do rękojeści miecza, ale znajomy gest nie dodał mu otuchy.
— Kontrczar! — wykrztusił Nepos pomiędzy szybko powtarzanymi zaklęciami. Trząsł się jak człowiek chory na malarię. — Skierowany przeciwko mnie i mojemu czarowi. Zły i silny, na Phosa, kto to może być? Nigdy nie doświadczyłem na sobie takiej siły. Niemal mnie powalił.
Między tymi zdaniami dalej mamrotał zaklęcia. Kiedy wyjaśnił im sytuację, skupił się całkowicie na magii. Dzięki niej uratował siebie, ale nie mógł już utrzymać czaru.
— Już po nas! Kot wyczuł myszy w kredensie! — krzyknął Viridoviks wiszący na relingu.
W polu widzenia znajdowało się siedem galer oprócz „Niszczyciela Korsarzy”. Mark nie potrafił sobie wyobrazić, co czują kapitanowie i wioślarze, którzy nagle zobaczyli, że w cieśninie roi się od nieprzyjacielskich statków. Nie dostali jednak palpitacji, czego im kilka minut temu życzył w duchu trybun. Zaatakowali małe jednostki osaczając je jak wilki stado owiec.
Serce skoczyło Markowi do gardła, kiedy zobaczył, że jeden ze statków z okrutnym dziobem kieruje się na najbliższą barkę pełną legionistów. Lecz przynajmniej kapitan tej biremy był wystarczająco przerażony pojawieniem się wrogów, by popełnić fatalny błąd w ocenie. Zamiast zaufać taranowi statku, kazał unieść wiosła na lewej burcie, podpłynął zręcznie bokiem do barki i zażądał poddania się.
W swojej pysze zapomniał jednak, że w grę wchodzi nie tylko szybka galera przeciwko nieruchawej barce rzecznej. Nie wziął pod uwagę ludzi. W powietrzu śmignęły liny, oplatając się jak węże wokół kołków cumowniczych i wioseł sterowych, łącząc oba statki ciasno jak w uścisku kochanków. Za linami skoczyli przez niskie burty galery Rzymianie, wydając wilcze okrzyki radości. Wrzucili garstkę marynarzy do wody. Pluski oznaczały ich śmierć, ponieważ nie będąc prawdziwymi żeglarzami, nosili pancerze, tym razem nie dla ochrony, tylko na własną zgubę.
Widząc to, kapitan uciekł na wysoką rufę. On również miał na sobie zbroję, pozłacaną na znak rangi. Zaświeciła na moment, kiedy skoczył do morza, zbyt dumny, by przeżyć własny głupi błąd.
Nie miało to dużego znaczenia, jeśli chodzi o wynik walki. Rzymianie złapali pilota biremy i przyłożyli mu miecz do gardła. Zachęcony w ten sposób, wykrzyknął załodze rozkazy. Wiosła ożyły. Żagiel rozwinął się i wydął. Galera ruszyła w stronę plaży, jak koń wyścigowy pośród szkap pociągowych.
Gdzie indziej rzeczy nie układały się tak pomyślnie. Ostrzeżeni pomyłką kolegi, kapitanowie statków wojennych Ortaiasa nie robili następnych niemądrych posunięć. Po bliskim spotkaniu z ostrym dziobem, kutry rybackie po prostu przestawały istnieć, z wyjątkiem mokrego płótna, roztrzaskanych desek i ludzi miotających się w ciepłych błękitnych wodach cieśniny. Co gorsza, w mieście rozdzwoniły się dzwony alarmowe. Przez huk fal rozbijających się o falochrony Marek usłyszał rozkazy oficerów skrzykujących żołnierzy na pokłady nowych galer.
Wszystko to jednak wymagało czasu, a Sphrantzesowie nie mieli go wiele. Łodzie Gavrasa już dobijały do plaży, żołnierze wyskakiwali na brzeg. Każdy atak oznaczał dla statków wojennych stratę cennych minut, gdyż ich ofiary manewrowały i kluczyły z całą desperacką zręcznością, na jaką potrafiły się zdobyć załogi. Nawet jeśli taran trafiał w cel, następowała zwłoka, kiedy triumfująca birema wciągała wiosła, żeby uwolnić się od zdobyczy. Wyplątanie się było delikatnym zadaniem, jeśli galera wojenna nie chciała zostawić żądła w ranie jak pszczoła, z równie smutnym dla siebie rezultatem. Marek krzyknął z całej siły, kiedy zobaczył, że taran mija o włos jedną z barek. Był tak pochłonięty morską bitwą, że ledwo usłyszał przerażony okrzyk sternika.
— Phos niech ma nad nami litość! Jeden z drani siedzi nam na ogonie!
— Kurs na północ — rozkazał natychmiast kapitan, jednym wprawnym spojrzeniem oceniając wiatr, brzeg i przeciwnika.
— Stracimy wiatr — zaprotestował sternik.
— Tak, ale będzie bliżej do brzegu. Steruj jak mówię, do diabła!
Pobladły sternik wykonał rozkaz.
Skaurus przygryzł wargi, nie tyle ze strachu, co z frustracji. Decydował się tu jego los, a on mógł tylko bezradnie czekać. Jeśli wygarbowany morskim wiatrem kapitan znał swój fach, łódź mogła wyjść z tego cało, jeśli nie, nie miała szans. Tak czy inaczej, trybun nie mógł nic tutaj pomóc ani zaszkodzić. Jego umiejętności były bezużyteczne, opinia bez wartości.
Brzeg wydawał się wcale nie zbliżać, gdy tymczasem z tyłu nadpływała galera, zwinna i groźna jak rekin. Za szybko — pomyślał Marek. Achilles z pewnością złapie żółwia.
Gajusz Filipus dokonał takich samych niewesołych obliczeń.
— Da nam kopa w tyłek, zanim wylądujemy — stwierdził. — Jeśli zrzucimy teraz kolczugi, będziemy mieli szansę dopłynąć do brzegu.
Porzucenie zbroi oznaczało przyznanie się do klęski, ale nie z tego powodu Marek odniósł się niechętnie do pomysłu centuriona. Na przeklętej biremie znajdowali się łucznicy. Już zaświstało kilka strzał, szybszych i smuklejszych niż łatające ryby. Nie miał ochoty skończyć w morzu, postrzelony z łuku.
Gdyby znaleźli się w zasięgu strzał, pościg wkrótce by się skończył. Z niezdrową fascynacją trybun obserwował imperialny proporzec na dziobie statku wojennego. Pod nim znajdował się drugi, karmazynowy z pięcioma brązowymi pasami, emblemat drungariosa. A więc zatopi ich sam Leimmokheir — pomyślał Marek. Chętnie zrezygnowałby z tego zaszczytu.
Lecz przy burcie imperialnego okrętu pojawił się inny statek, nie tak duży, ale załadowany aż po górne brzegi burt uzbrojonymi ludźmi. Na dziobie powiewała imperialna flaga.
— Dalej, Leimmokheir, dalej, ty podstępny łotrze! — wrzasnął Thorisin Gavras. Jego wściekły ryk brzmiał jak pieśń w uszach Skaurusa. — Taranuj, a potem staw mi czoło! Nie masz jaj!
Żadna obelga, żadne wyzwanie nie mogło sprowadzić videssańskiego admirała z obranego kursu, lecz uczyniła to twarda rzeczywistość. Gdyby zatopił rybacki kuter, Gavras z pewnością dokonałby abordażu, a ponieważ miał na statku tylu żołnierzy, wynik walki mógł być tylko jeden.
— Do portu! — krzyknął Leimmokheir i jego okręt wykonał zwrot przez burtę, uciekając przed niebezpieczeństwem.
— Tchórz! Zdrajca! — wrzasnęli za nim Thorisin i jego żołnierze.
— Nie jestem zdrajcą! — Dobiegł chropowaty bas Leimmokheira. — Zapowiedziałem, że będę z tobą walczył, jeśli się spotkamy.
— Myślałeś, że to nigdy nie nastąpi. Ty i twoi wynajęci mordercy!
Odpowiedź admirała porwał wiatr. Thorisin potrząsnął pięścią w stronę oddalającej się galery i posłał za nią stek przekleństw, których Leimmokheir już nie usłyszał.
Marek pomachał do Imperatora, dziękując mu.
— To ciebie uratowałem? — krzyknął Gavras. — Chyba jednak ci ufam, a może nie wiedziałem, kto jest na łodzi!
Trybun wolałby, żeby Thorisin nie dorzucał tej drwiącej uwagi. Było w niej za dużo prawdy.
— Płycizna — ostrzegł jeden z żeglarzy i chwycił się relingu.
Gorgidas i Nepos zrobili to samo. Chwilę później deski zajęczały, a łódź zaszorowała o dno. Marek i Gajusz Filipus runęli na pokład. Viridoviks, nadal wiszący na poręczy, omal nie wypadł za burtę.
— Słona woda rozprawi się z moją zbroją — powiedział Gajusz Filipus żałobnym tonem, brnąc z pluskiem na brzeg.
Marek szedł za nim, trzymając miecz nad głową. W pewnym momencie fala zwaliła Viridoviksa z nóg. Gdy się wynurzył, wyglądał jak zmoknięty kot. Wąsy i długie czerwone loki przykleiły mu się do twarzy. Mimo to błysnął zębami w uśmiechu.
— Nareszcie wysiadłem z łodzi! — zakrzyknął. Kiedy tylko znalazł się poza linią przyboju, starannie osuszył klingę w białym piasku. W wielu sprawach był niedbały, ale nigdy jeśli chodzi o broń.
Na całej plaży małe oddzialiki armii Gavrasa łączyły się w większe. Ze schwytanej videssańskiej biremy, która wylądowała ćwierć mili dalej, przymaszerował do trybuna jeden z manipułów. Na czele szedł Kwintus Glabrio.
— Myślałem, że już po was, kiedy ten sukinsyn zaatakował! — zawołał Marek, oddając salut młodszemu centurionowi. — „Dobra robota” to za mało powiedziane.
Jak zwykle Glabrio skwitował pochwałę wzruszeniem ramion.
— Gdyby nie popełnił błędu, nie skończyłoby się tak dobrze.
Obok łodzi, którą przypłynęli Skaurus i jego towarzysze, dobił do brzegu statek Gavrasa.
— Pośpieszcie się tam! — pogonił Imperator żołnierzy, który schodzili na ląd. — Sformujcie czworobok! Jeśli Sphrantzesowie mają dość rozumu i zrobią wypad, wolałbym znowu być na tamtym brzegu. Szybciej!
Thorisin wziął manipuł Glabrio jako część swojej straży przybocznej. Skaurus oddał mu go bez sprzeciwu. Co chwilę rzucał nerwowe spojrzenia na groźne mury Videssos i wielkie bramy, zastanawiając się, czy uzurpator przeszkodzi rywalowi w lądowaniu.
Lecz zamiast wyrzucić z siebie uzbrojonych ludzi, bramy miasta zatrzasnęły się przez intruzami. Łoskot był wyraźnie słyszalny w miejscu, gdzie stali ludzie Gavrasa.
— Gryzipiórki! Urzędasy! — rzucił Thorisin z pogardą. — Ortaias i jego podstępny wuj myślą, że wygrają wojnę, chowając się za murami. Mają nadzieję, że znudzę się i odejdę lub powiedzie się następny plan morderstwa. Nie ma wśród nich prawdziwego żołnierza. Nikogo, kto by im powiedział, że same mury nie wystarczą, by wytrzymać oblężenie. To wymaga rozumu i odwagi. Phos wie, że młody Sphrantzes nie ma ani jednego, ani drugiego. Przyznaję, że Vardanes jest przebiegły, ale brakuje mu odwagi.
Skaurus pokiwał głową, zgadzając się z tą oceną, choć podejrzewał, że Vardanes Sphrantzes jest więcej wart, niż przypuszczał Thorisin. Lecz nawet kiedy stało się jasne, że nie będzie wypadu z Videssos, wzrok trybuna uporczywie wracał do podwójnego muru z surowego brązowego kamienia. Ile trzeba sprytu, żeby odeprzeć szturm, kryjąc się za takimi umocnieniami? Musiał wypowiedzieć tę myśl na głos, bo Gajusz Filipus skomentował trzeźwo.
— Prawidłowe pytanie brzmi: ile trzeba sprytu, żeby dostać się do środka?