Odwrót z pola bitwy, na którym poniósł śmierć Imperator Videssos, dał się Rzymianom mocno we znaki. Zbliżał się koniec lata. Ziemie, przez które maszerowali, były gorące i spieczone. W oddali pojawiały się miraże, podstępnie obiecując jeziora w miejscach, gdzie cudem trafiłaby się błotnista sadzawka. Bandy Yezda nękały uciekinierów, wszczynając potyczki i wyłapując maruderów.
Skaurus niósł uciętą głowę Mavrikiosa Gavrasa; jedyny dowód, że Imperator nie żyje. Trybun wiedział, że po upadku Mavrikiosa w kraju zapanuje chaos, i zamierzał przeszkodzić pretendentom, którzy mogli powoływać się na królewskie imię w dążeniu do władzy. W Videssos zdarzały się już takie rzeczy.
— Szkoda, że mnie nie było, kiedy ten czarny łotr, Avshar, rzucił ci głowę — powiedział Viridoviks do trybuna. Mówił po łacinie z melodyjnym celtyckim akcentem. — Miałem niezły łeb Yezda. Mogłem mu go odrzucić.
Zgodnie z okrutnym zwyczajem swojego ludu, Gal wziął głowę zabitego wroga jako trofeum.
Kiedy indziej Marek uznałby to za odrażające. Ogarnięty goryczą z powodu klęski, powiedział:
— Ja też żałuję.
— Tak, dałoby to sukinsynowi do myślenia — dodał Gajusz Filipus.
Starszy centurion zwykłe lubił się kłócić z Viridoviksem, ale teraz pogodziła ich nienawiść do księcia-czarnoksiężnika Yezda.
Marek potarł brodę. Poczuł pod palcami szorstką szczecinę. Jak większość Rzymian, golił się w kraju brodaczy, ale ostatnio nie miał na to czasu. Wyrwał włosek, który w świetle słonecznym zalśnił złotem. Skaurus pochodził z Mediolanu i miał w żyłach sporo północnej krwi. W armii Cezara w Galii drażniono się z nim mówiąc, że wygląda jak Celt. Videssańczycy często brali go za Halogajczyka. Wielu wojowników tego ludu porzucało chłodną ojczyznę dla służby najemnej w Imperium.
Smukły i śniady Gorgidas uwijał się niestrudzenie przy rannych. Zmieniał opatrunki, składał złamane kości i aplikował resztki maści i leków. Choć sam ranny, grecki lekarz nie zważał na ból, niosąc innym ulgę.
Osłaniani przez oddział lekkiej kawalerii z Khatrish, sąsiadującego od wschodu z Videssos, legioniści posuwali się na wschód w stronę miasta Khliat tak szybko, jak byli w stanie, mając tylu rannych. Gdyby szli przez ziemie pozostające pod rządami Rzymu, Skaurus skierowałby się raczej na pomocny zachód, by dołączyć do Thorisina Gavrasa i prawego skrzydła rozbitej armii imperialnej. Miało to militarny sens, gdyż brat Imperatora — nie, teraz już sam Imperator — wyprowadził swoje oddziały w karnym szyku. Na nim spoczywał teraz główny ciężar walki z Yezda.
Marek był nie tylko oficerem legionów, lecz jednocześnie dowódcą najemników. Musiał liczyć się z faktem, że rodziny, które legioniści założyli po przybyciu do Videssos, zostały w vaspurakańskim mieście, bazie przegranej kampanii wojennej Mavrikiosa. Żaden rozkaz nie mógł odwieść Rzymian od marszu do Khliat. Tym bardziej nie posłuchałyby go setki niedobitków, którzy przyłączyli się w jego wojska, traktując je jako ostatni ratunek.
Marek wcale nie zamierzał wydawać takiego rozkazu. Jego towarzyszka życia, Helvis, oczekująca dziecka, przebywała w Khliat razem z synkiem z pierwszego związku.
Przynajmniej taką miał nadzieję. Niepewność dręczyła legionistów równie dotkliwie jak Yezda. Skaurus wiedział, że wrogowie mogli napaść na Khliat i zabić albo wziąć do niewoli wszystkich mieszkańców. Nawet jeśli tego nie zrobili, z pewnością do miasta dotarli zbiegowie z wieścią o klęsce, która spotkała videssańską armię.
Po usłyszeniu takiej nowiny cywile mogli uciec na wschód, co było bardziej niebezpieczne, niż gdyby zostali za murami obronnymi. Marka nękały bez przerwy ponure wizje: Helvis nie żyje, Helvis schwytana przez Yezda, ciężarna Helvis z trzyletnim dzieckiem podążająca na wschód przez wrogi kraj…
Wysiłkiem woli odsunął od siebie niespokojne myśli. Nie po raz pierwszy był wdzięczny, że studiował w szkole stoików, gdzie nauczył się odrzucać bezproduktywne spekulacje. Wkrótce dowie się wszystkiego i wtedy nadejdzie czas działania.
Półtora dnia drogi od Khliat do rzymskiego trybuna przybył zwiadowca.
— Od wschodu zbliża się jeździec, panie — zameldował. Mówił z wyraźnym khatriszerskim akcentem i Skaurus miał trudności ze zrozumieniem. Videssański trybuna też był daleki od doskonałości. Kiedy Marek wreszcie zrozumiał, co mówi zwiadowca, obudziło się w nim zainteresowanie.
— Ze wschodu? Samotny jeździec?
Khatrish rozłożył ręce.
— O ile mogłem stwierdzić. Był wystraszony i schował się, gdy tylko nas zauważył. Wyglądał mi na Vaspurakanera.
— Nic dziwnego, że zachował czujność. Pewnie wziął cię za Yezda.
Wojowniczy nomadzi od lat pustoszyli Vaspurakan. Miejscowi znienawidzili ich. Khatrishe również wywodzili się z koczowników i mimo że przejęli wiele zwyczajów videssańskich, zostało w nich sporo cech mieszkańców równin.
— Przyprowadźcie go, lecz nie róbcie mu krzywdy — zadecydował Marek. — Ktoś głupi na tyle, by podróżować na zachód, gdy wszyscy ciągną w przeciwną stronę, musi mieć po temu dobry powód. Może niesie wieści z Khliat — dodał, wbrew sobie ogarnięty nadzieją.
Zwiadowca machnął mu wesoło — Khatrishe byli wolnymi ludźmi — i popędził konia. Skaurus nie spodziewał się go szybko. Nie sądził, by z takim wyglądem przekonanie Vaspurakanera o własnej nieszkodliwości przyszło mu łatwo. Trybun był zaskoczony, kiedy Khatrish wkrótce pojawił się z obcym jeźdźcem.
Towarzysz zwiadowcy wyglądał znajomo, nawet z pewnej odległości. Zanim trybun zdążył mu się przyjrzeć, Senpat Sviodo krzyknął radośnie, spiął konia ostrogami i popędził na spotkanie przybysza.
— Nevrata! — wrzasnął Vaspurakaner. — Zwariowałaś? Podróżujesz samotnie przez ziemie wilków?
Jego żona odłączyła się od eskorty i w chwilę później rzuciła mu się w objęcia. Khatrish wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta. W luźnym pokrytym kurzem stroju podróżnym, z kręconymi czarnymi włosami upchniętymi pod vaspurakańską skórzaną czapką z trzema rogami, obcy nie wyglądał na kobietę. Zdradzały go tylko gładkie policzki. Nevrata była uzbrojona jak mężczyzna. W rękach trzymała łuk z nasadzoną strzałą, a do pasa miała przytroczoną szablę.
Oboje z Senpatem trajkotali w gardłowym języku, wracając powoli w stronę kolumny najemników. Khatrish jechał za nimi, potrząsając głową.
— Wasz zwiadowca ma głowę na karku — powiedziała do Skaurusa, przechodząc na videssański. — Wzięłam całą grupę za Yezda, mimo że wrzeszczeli „przyjaciele”, „swoi”! Dopiero kiedy ten krzyknął „Rzymianie”, od razu się zorientowałam, że nie jest szakalem.
— Cieszę się, że mu zaufałaś — odparł Marek.
Podobała mu się dzielna śniada dziewczyna. Innym Rzymianom również. Rozległy się wiwaty, kiedy mężczyźni ją rozpoznali. Nevrata błysnęła w uśmiechu białymi zębami. Senpat Sviodo, dumny z wyczynu żony i szczęśliwy, że bezpiecznie do niego przyjechała, również uśmiechnął się szeroko.
Pytanie Senpata kołatało się trybunowi w głowie. Nagle poraziła go straszna myśl.
— Na imię Phosa, Nevrato, dlaczego opuściłaś Khliat? Miasto padło?
— Wczoraj rano, kiedy wyruszałam, jeszcze stało — odparła dziewczyna.
Rzymianie, którzy usłyszeli odpowiedź, znowu wznieśli okrzyki, tym razem pełne ulgi. Nevrata szybko ostudziła ich radość.
— Wewnątrz murów panuje większy chaos niż ten, który widziałam po drodze.
Gajusz Filipus skinął głową, jakby usłyszał to, czego się spodziewał.
— Wpadli w panikę, kiedy dotarła wieść, że zostaliśmy pobici?
Mówił zrezygnowanym tonem. Widział dość zwycięstw i klęsk, by ich następstwa nie stanowiły dla niego tajemnicy.
Rzymianie stłoczyli się wokół Nevraty, wykrzykując imiona swoich kobiet i zasypując ją pytaniami.
— Wyjechałam wczoraj. Kiedy ostatnio je widziałam, były całe i zdrowe. Wasze dziewczyny są rozsądne. Mają dość rozumu, by nie uciekać z miasta.
— Więc mieszkańcy zamierzają uciec? — zapytał Skaurus czując, że zamiera mu serce.
Nevrata natychmiast położyła kres jego obawom.
— Helvis zna wojnę, Marku. Mam ci przekazać, że zostanie w Khliat, póki pierwszy Yezda nie pojawi się na murach.
Trybun bał się, że głos go zawiedzie, wiec tylko skinął głową w podziękowaniu. Poczuł nagle, jakby zdjęto mu ciężar z ramion. Wiedział jednak, że Helvis nie miała takiej pewności, iż on żyje.
Dla innych Rzymian również były nowiny z Khliat.
— Jest tutaj Kwintus Glabrio?
Młody centurion stał niemal przy Nevracie, ale jak zwykle nie zwracał na siebie uwagi. Zrobił krok do przodu. Nevrata roześmiała się zaskoczona.
— Przepraszam. Twoja Damaris obiecała, że będzie na ciebie czekać w mieście.
— Jestem pewien, że będzie robić nie tylko to — odparł z uśmiechem.
Rzymianie, którzy znali Damaris, roześmiali się. Gorąca videssańska dziewczyna potrafiła mówić za siebie i za Glabrio.
— Minucjuszu — mówiła dalej Nevrata. — Erene przekazuje ci, że przestała wymiotować. Trochę się zaokrągliła.
— Miło to słyszeć — powiedział krzepki legionista.
Po tygodniu bez brzytwy miał gęsty czarny zarost.
Nevrata spojrzała na Marka z rozbawieniem w brązowych oczach.
— Helvis nie ma dla ciebie takiej samej wiadomości, przyjacielu. Przez większość czasu jest zielona jak por.
— Dobrze się czuje? — zapytał niespokojnie.
— Tak, świetnie. Nie ma się czym martwić. Wy mężczyźni jesteście jak dzieci w tych sprawach.
Miała tyle pocieszających i uspokajających nowin, że ktoś wreszcie zawołał:
— Skoro jest tak dobrze, dlaczego uciekłaś z miasta?!
— Nie jest aż tak dobrze — odparła. — Pamiętajcie, że wiadomości przynoszę od osób, które miały dość rozsądku, żeby zostać, i dość hartu, by wierzyć, że znowu was zobaczą. Większość jest innego pokroju. Uciekają jak zające od chwili, kiedy Ortaias Sphrantzes przygalopował do miasta z wieścią, że wszystko stracone.
Na dźwięk nazwiska młodego arystokraty podniosły się gniewne okrzyki i przekleństwa. To on dowodził lewym skrzydłem armii videssańskiej i jego paniczna ucieczka zamieniła spokojny odwrót w druzgoczącą klęskę. Nevrata skinieniem głowy skwitowała wybuch Rzymian. Nie widziała ucieczki Ortaiasa z pola bitwy, ale była w Khliat.
— Zatrzymał się tylko po to, by zmienić konie — rzuciła pogardliwie. — Ten, którego zajeździł, padł następnego dnia. Biedne stworzenie. Ortaias natychmiast znowu pognał na wschód. I krzyżyk mu na drogę, jeśli kogoś interesuje, co myślę.
— Masz rację, dziewczyno — odezwał się Gajusz Filipus i jako żołnierz z krwi i kości zapytał od razu: — Widziałaś po drodze jakichś Yezda albo naszych?
— Wielu Yezda. Na wschodzie jest ich więcej, ale nie ma wśród nich żadnej dyscypliny. Skaczą jak żaby za muchami, atakują wszystko, co się rusza. Połączyła ich królewska armia. Po rozgromieniu jej znowu się podzielili i szukają nowych terenów. Całe Videssos po tej stronie Końskiego Brodu stoi przed nimi otworem.
Marek wyobraził sobie zachodnie ziemie Videssos spustoszone przez nomadów, żyzne pola spalone, miasta, które nawet nie miały murów obronnych, gdyż od dawna żyły w pokoju, a teraz mogły stać się igraszką barbarzyńskich najeźdźców, o płonących ołtarzach i krwawych ofiarach dla mrocznego boga Yezda Skotosa. Odsunął od siebie te straszne obrazy i powtórzył drugą część pytania Gajusza Filipusa:
— A co z wojskami Imperium?
— Większość została równie mocno przetrzebiona jak oddziały Ortaiasa. Widziałam trzech Yezda, którzy ścigali cały szwadron kawalerii i zaśmiewali się do rozpuku. Jeden ruszył za mną, ale zgubiłam go w skalistym terenie. — Jednym zdaniem Nevrata skwitowała dwie godziny przerażenia. — Dzień jazdy od was widziałam resztkę regimentu Namdalajczyków. Nomadzi omijali ich szerokim łukiem.
— To możliwe — wtrącił Viridoviks. — Namdalajczycy są twardzi jak skała.
Rzymianie podzielali tę opinię. Wojownicy z namdalajskiej wyspy Duchy, ambitni jak wszyscy najemnicy, byli w oczach Videssan heretykami, ale walczyli tak dobrze, że Imperium chętnie ich wynajmowało.
— Widziałaś Thorisina Gavrasa? — zapytał Skaurus.
Znowu pomyślał o przyłączeniu się do niego.
— Sevastokratora? Nie. Nic też o nim nie słyszałam. Czy to prawda, że Imperator nie żyje? Ortaias twierdził, że tak.
— To prawda. — Marek nie wspomniał o upiornym dowodzie śmierci Mavrikiosa.
— Skąd Sphrantzes mógł to wiedzieć? — zapytał Gorgidas, który wychwycił coś, co trybun przeoczył. — Uciekł, zanim Imperator zginął.
Gdy Rzymianie zrozumieli, co to oznacza, wydali pomruk.
— Może tak bardzo tego chciał, że nie miał żadnych wątpliwości — zasugerował Kwintus Glabrio. — Ludzie często wierzą w to, czego najbardziej pragną.
Glabrio zwykle przypisywał ludziom najlepsze intencje. Markowi, który w rodzinnym Mediolanie parał się polityką, nasunęło się inne wytłumaczenie. Ortaias Sphrantzes pochodził z rodu, który rządził Imperium. Jego wuj Yardanes Sphrantzes, Sevastos czy też inaczej premier, był głównym rywalem Mavrikiosa.
— Czy nie dość się nagadaliśmy? — Gajusz Filipus przerwał rozmyślania Skaurusa. — Im szybciej wyruszymy do Khliat, tym prędzej będziemy mogli przystąpić do działania zamiast strzępić języki.
— Nie masz litości — stwierdził Viridoviks, wycierając wierzchem dłoni spocone czoło. — Zapominasz, że nie wszyscy są jak ten niestrudzony gigant z brązu, o którym opowiadają Grecy…
Spojrzał pytająco na Gorgidasa.
— Talos — podpowiedział mu Grek.
— Właśnie — ucieszył się Celt.
Był zapalczywy, energiczny i niezrównany, jeśli chodzi o krótkotrwały wysiłek, lecz starszy centurion — podobnie jak wielu Rzymian — przewyższał go wytrzymałością.
Mimo narzekań Viridoviksa Marek doszedł do wniosku, że Gajusz Filipus ma rację. On też uważał, że posuwali się za wolno. Mieli wielu rannych, którzy mogli sami iść, ale innych trzeba było nieść na noszach. Rzymianie powinni jak najszybciej dotrzeć do Khliat, zanim Yezda napadną na miasto i pokonają słaby garnizon, którego morale z pewnością było niskie. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl.
— Ostatnie pytanie, zanim ruszymy — powiedział do Nevraty. — Czy coś wiadomo o Avsharze?
Był pewien, że książę-czarnoksiężnik próbuje zorganizować niesfornych nomadów, żeby przystąpić do ataku.
Nevrata potrząsnęła głową.
— Zupełnie nic, podobnie jak o Thorisinie. Dziwne, nieprawdaż?
Znała wojnę i brała udział w walkach, kiedy Yezda pierwszy raz napadli na Vaspurakan. W lot zrozumiała, o co chodzi trybunowi.
Przed zapadnięciem nocy Rzymianie i ich towarzysze znaleźli się niecały dzień drogi od Khliat. Nie nękani przez Yezda, rozbili ufortyfikowany obóz. Robili to już wielokrotnie. Legioniści uwijali się po obozowisku, kopiąc rów, budując przedpiersie i palisadę. Wewnątrz niej ustawili w równych rzędach skórzane ośmioosobowe namioty.
Rzymianie pokazali Videssańczykom i innym sprzymierzeńcom, co mają robić, i pilnowali wykonania zadań. Przeklinając i pokrzykując, Gajusz Filipus powoli zaprowadził porządek w szeregach legionistów. Nowi przybysze uzupełnili manipuły, zajmując miejsca zabitych Rzymian.
— To pierwszy krok, żeby zrobić z nich legionistów — pochwalił Skaurus.
— Właśnie tak pomyślałem — stwierdził Gajusz Filipus. — Niektórzy uciekną, ale nad innymi popracujemy i jeszcze będzie z nich pociecha. Dotrą się wśród dobrych żołnierzy.
Do Marcusa podszedł Senpat Sviodo i ukłonił się nisko.
— Mam nadzieję, że nie sprzeciwisz się, panie, by moja żona spędziła noc wewnątrz umocnień — powiedział z ironicznym błyskiem w oczach.
Skaurus poczerwieniał. Do czasu klęski videssańskiej armii przestrzegał rzymskiego zwyczaju i nie pozwalał kobietom przebywać w kwaterach żołnierzy. W rezultacie, Senpat i Nevrata, którzy przedkładali swoje towarzystwo nad legionową dyscyplinę, zawsze rozbijali namiot tuż za rzymskim obozem. Teraz jednak…
— Oczywiście — odparł trybun. — Kiedy dotrzemy do Khliat, będzie miała liczne towarzystwo. — Nie powiedział „jeśli dotrzemy do Khliat”… Nie śmiał tak myśleć.
— To dobrze. — Senpat przyjrzał się trybunowi. — Więc jednak potrafisz być miękki, panie? Zawsze mnie to intrygowało.
— Chyba tak — westchnął Marek z takim żalem w głosie, że obaj ze Sviodo się roześmiali.
Więc kobiety będą z nami, dokądkolwiek pójdziemy? — pomyślał trybun. — Jeszcze jeden krok na drodze od oficera legionów do dowódcy kompanii najemników. Znowu roześmiał się z samego siebie, tym razem w duchu. W Imperium Videssos będzie co najwyżej dowódcą najemników i najwyższy czas, żeby przyzwyczaił się do tej myśli.
Wokół Khliat roiło się od Yezda. Ostatni dzień marszu był jednym pasmem potyczek. Lecz samo miasto, ku zaskoczeniu Skaurusa, nie było oblężone. Nikt też nie stawiał Rzymianom oporu. Jak zauważyła Nevrata, nomadzi zapomnieli o dowódcach, dzięki którym odnieśli zwycięstwo.
I całe szczęście, gdyż Khliat nie odparłoby poważnego ataku. Marek spodziewał się, że mury będą najeżone włóczniami, lecz zobaczył tylko garstkę mężczyzn i kobiet. Wstrząśnięty stwierdził, że bramy są otwarte.
— Dlaczego nie? — rzucił pogardliwie Gajusz Filipus. — Uciekinierzy zdeptaliby Yezda, którzy by próbowali dostać się do środka.
Drogę na wschód przesłaniał tuman szarobrązowego kurzu, znacząc trasę ucieczki mieszkańców miasta.
Wewnątrz murów panował chaos. Tłuści markietanie, ludzie wyrachowani, którzy potrafili wyczuć miedziaki nawet w gnoju, wyprzedali towary wszystkim, którzy chcieli je brać. Mogli więc uciekać nie obciążeni. Pojedynczo i małymi grupkami żołnierze wędrowali po krętych uliczkach i zaułkach miasta, wykrzykując imiona przyjaciółek i kochanek w nadziei, że otrzymają odpowiedź.
Bardziej żałosny widok stanowiły kobiety zbite w gromadkę przy zachodniej bramie Khliat. Niektóre daremnie czekały na swoich mężczyzn. Inne, wystrojone i obwieszone biżuterią, już pogodziły się z losem i były gotowe oddać się każdemu wojownikowi, który mógł się nimi zaopiekować.
Pierwsi weszli do Khliat Khatrishe. W większości nie mieli tutaj kobiet, gdyż służyli Videssos tylko podczas tej jednej kampanii, a żony i ukochane zostawili w lesistej ojczyźnie.
Trybun przeszedł pod niskim szarym łukiem z kamienia i pod kratą z żelaznymi kolcami, która strzegła zachodniej bramy miasta. Spojrzał na otwory strzelnicze i potrząsnął głową. Gdzie byli łucznicy, gotowi zastrzelić każdego intruza? Gdzie kadzie z wrzącym olejem i topionym ołowiem, żeby zgotować wrogowi gorące przyjęcie? Najprawdopodobniej dowódca garnizonu uciekł i nikt nie zajął się przygotowaniem obrony — pomyślał trybun.
Stracił jednak zainteresowanie dla spraw militarnych, gdy Helvis, nie zważając na twardą zbroję, uścisnęła go mocno. Śmiała się i płakała jednocześnie.
— Marku! Och, Marku! — wykrzyknęła i zasypała go pocałunkami.
Dla niej również skończyła się męka oczekiwania.
Inne kobiety płakały z radości i biegły w objęcia swoich mężczyzn. Trzy dziewczyny rzuciły się w stronę Viridoviksa i zatrzymały się skonsternowane, gdy zorientowały się, że zmierzają do jednego celu.
— Wolałbym stanąć oko w oko z Yezda — skomentował to Gajusz Filipus, lecz Viridoviks podjął wyzwanie bez lęku.
Z idealną bezstronnością wielki Gal rozdzielał pocałunki, uściski i miłe słówka między wszystkie trzy kochanki. Urok, dzięki któremu uwiódł je wcześniej każdą z osobna, teraz podziałał na nie znowu.
— To niesamowite! — mruknął z zazdrością starszy centurion.
Sam nie miał szczęścia do kobiet, głównie dlatego, że nie interesowało go nic poza zaspokojeniem żądz.
— Rzymianie! Rzymianie!
Od zachodniej bramy poniosły się okrzyki po całym Khliat, zanim ostatni legionista wkroczył do miasta. Zbiegli się bliscy. Nastąpiły radosne powitania. Było też wiele kobiet, które dowiedziały się — w łagodny sposób od innych żołnierzy lub poprzez brutalny fakt nieobecności ukochanego — że nie mają na kogo czekać. Niektórzy Rzymianie na próżno wypatrywali kochanych twarzy w podnieconym tłumie i zwieszali głowy, ogarnięci smutkiem spotęgowanym radością towarzyszy.
— Gdzie jest Malrik? — zapytał Marek. Musiał krzyczeć, żeby Helvis go usłyszała.
— Z Erene. Kiedy ona wczoraj trzymała wartę przy bramie, pilnowałam jej dwóch dziewczynek. Muszę pójść i powiadomić ją, że już jesteście.
Nie wypuścił jej z objęć.
— Całe miasto już wie — zaprotestował. — Zostań chwilę ze mną.
Ze zdumieniem stwierdził, że przez krótki czas, kiedy byli razem, przywykł do jej urody. Teraz, po dłuższej rozłące i licznych niebezpieczeństwach, odniósł wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy.
Nie miała rzeźbionych, orlich rysów videssańskich kobiet. Była Namdalajką o zadartym nosie i szerokiej twarzy, miała intensywnie niebieskie oczy oraz wydatne i namiętne usta, na których często gościł uśmiech. Ciąża jeszcze nie zniekształciła jej zgrabnej figury, lecz twarz promieniała obietnicą nowego życia.
Trybun pocałował ją wolno i z namaszczeniem, a potem zwrócił się do Gajusza Filipusa z rozkazami.
— Samotni zaczekają, aż reszta odszuka rodziny i przyprowadzi je tutaj. Daj nam, hmmm… — spojrzał na zachodzące słońce — dwie godziny. Potem wyznaczysz stu godnych zaufania żołnierzy i zajmiesz się głupcami, którzy dojdą do wniosku, że sami sobie lepiej poradzą.
— Tak jest. — Zawzięta mina centuriona powinna każdemu potencjalnemu dezerterowi dać do myślenia. — Można by wyznaczyć Khatrishów do patrolu — zasugerował.
— To jest myśl — przyznał Marek i zawołał: — Pakhymer!
Dowódca jeźdźców z Khatrish podjechał do trybuna na małym kudłatym koniku. Skaurus wyjaśnił mu, o co chodzi. Polecenie wyraził w formie prośby. Khatrishe nie podlegali jego rozkazom, lecz byli towarzyszami niedoli.
Laon Pakhymer z nieobecnym wyrazem twarzy podrapał się po policzku. Jak wszyscy jego ziomkowie był brodaty. Gęste bokobrody zakrywały dzioby po ospie.
— Zrobię to pod warunkiem, że patrole będą łączone — odezwał się wreszcie. — Chcę mieć świadków na wypadek, gdyby któryś z waszych żołnierzy się awanturował i trzeba będzie go zdzielić w głowę. Lepiej nie prowokować wendety, której trudno położyć kres.
Nie po raz pierwszy Skaurus podziwiał zdrowy rozsądek Pakhymera. W obszarpanych skórzanych spodniach i przepoconej czapce z lisa wyglądał na prostego nomadę. Khatrishe rzeczywiście prowadzili kiedyś koczowniczy tryb życia, lecz nabrali ogłady od czasu, kiedy przed ośmiuset laty ich przodkowie Khamorthci wyruszyli z równin Pardraji i zagarnęli jedną z prowincji Videssos. Byli jak dobre wino w tanich dzbanach, którego jakość trudno jest docenić przy pośpiesznym piciu.
Trybun dał znak trębaczom. Legioniści stanęli na baczność, a Marek wydał im rozkazy:
— Niektórzy z was zapewne sądzą, że uda się im wymknąć i nigdy nie zostaną złapani — dodał na koniec. — Może mają rację. Radzę jednak pamiętać, co was czeka za murami. Niedługo byście się cieszyli wolnością.
Zapadła cisza, którą przerwał ryk Gajusza Filipusa: „Spocznij!”. Żonaci mężczyźni rozeszli się po mieście. Kawalerowie zostali, by czekać na ich powrót. Niektórzy ruszyli ku kobietom zgromadzonym przy bramie. Najwyraźniej chcieli zmienić status; na stałe lub na trochę. Gajusz Filipus uniósł brew i spojrzał pytająco na Skaurusa. Trybun wzruszył ramionami na znak, że nie ma nic przeciwko temu, by żołnierze znaleźli sobie pocieszenie.
— Minucjuszu, pójdziesz z Helvis i ze mną? — zapytał. — Erene pilnuje Malrika.
Legionista uśmiechnął się szeroko.
— Tak, panie. Jestem pewien, że ucieszy się na mój widok, mając na głowie trójkę dzieciaków. Zawsze to będzie dla niej ulga i miła odmiana.
Marek zaśmiał się i przetłumaczył Helvis jego słowa. Między sobą Rzymianie rozmawiali przeważnie po łacinie.
— Nawet nie wiesz, ile racji jest w tym, co mówisz — powiedziała Helvis do Minucjusza, wywracając oczami.
— Ależ wiem, moja damo — odparł legionista, przechodząc na videssański. — Na małej farmie, na której dorastałem, byłem najstarszy z ośmiorga dzieci, nie licząc dwójki, która umarła w niemowlęctwie. Nie mam pojęcia, kiedy moja matka spała.
Nawet w ciężkich czasach niektóre rzeczy w Khliat nie zmieniały się. Kiedy Helvis, Marek i Minucjusz szli przez miejski rynek, musieli torować sobie drogę wśród gołębi, kosów i wróbli, które robiły harmider wokół straganów ze zbożem. Ptaki były pewne, że nie zabraknie im jedzenia i czuły się bezpiecznie.
— Wkrótce zmądrzeją — stwierdził Minucjusz, omijając gołębia, który nie chciał mu ustąpić drogi. — Przyjdzie oblężenie i przez pierwsze dni będzie dużo wykwintnych pieczeni. Potem ptaki zrozumieją, że dobre czasy się skończyły, i człowiek nie zbliży się do żadnego na odległość pięćdziesięciu kroków.
Na rynku nadal siedzieli żebracy, choć wyglądało na to, że co sprawniejsi udali się w bezpieczniejsze strony. Minucjusz pogrzebał w sakiewce, żeby dać parę groszy chudemu, siwobrodemu starcowi z jedną nogą, który rozłożył się przed otwartymi drzwiami szynku.
— Dasz mu złoto? — spytał Marek zaskoczony widząc, że żołnierz wyjmuje małą monetę zamiast jednego z dużych miedziaków bitych w Videssos.
— Jakie złoto? To pieniądze tego gryzipiórka Strobilosa. Nic nie warte.
Stryjeczny dziadek Ortaiasa Sphrantzesa, Strobilos, był autokratą do czasu, kiedy przed czterema laty jego miejsce zajął Mavrikios Gavras. Bite przez niego pieniądze straciły na wartości jeszcze więcej niż za poprzednich biurokratycznych Imperatorów; „złota” moneta z jego pucołowatą twarzą była warta niewiele więcej niż pół miedziaka.
Minucjusz rzucił monetę żebrakowi, który chwycił ją w powietrzu. Rzadko otrzymywał takie datki. Skłonił głowę i podziękował Rzymianinowi po videssańsku z vaspurakańskim akcentem. Potem wsadził pieniądz do ust i wczołgał się do karczmy.
— Mam nadzieję, że staruszek sobie pohula — skomentował Minucjusz. — Chyba nie zostało mu już dużo czasu.
Skaurus spojrzał na niego podejrzliwie. Zaskoczyła go wrażliwość podwładnego, który był tak samo oddany legionowi jak Gajusz Filipus, choć brakowało mu lat doświadczenia starszego centuriona.
— Jeśli chcesz zobaczyć Erene tak bardzo jak ona ciebie — powiedziała wesoło Helvis — czekają was miłe chwile. Ona mówi tylko o tobie.
Brodata twarz włoskiego wieśniaka rozpromieniła się w uśmiechu, który złagodził twarde rysy.
— Naprawdę? — spytał ze zdumieniem i nieśmiałością piętnastolatka. — Przez ostatnie miesiące uważałem siebie za najszczęśliwszego człowieka na świecie… — i zaczął wychwalać Erene.
Słuchając go przez całą drogę do domku obu kobiet, Marek zrozumiał, skąd się wziął niespodziewany przypływ wrażliwości. Minucjusz zakochał się bez pamięci. Właściwie trybun poczuł ukłucie zazdrości. Helvis była wspaniałą kochanką, dobrą towarzyszką i do tego niegłupią kobietą, ale Marek nie odnajdował w sobie tego uczucia, którym promieniował Minucjusz. Owszem, był szczęśliwy, ale nie bez granic.
Cóż — powiedział do siebie — masz na karku czwarty krzyżyk, a Minucjusz skończył dopiero dwadzieścia dwa łata. Lecz czy rzecz w tym, że jestem starszy, czy też po prostu z natury chłodniejszy? Był dość uczciwy, by przyznać, że nie wie.
Helvis zdjęła z szyi klucz i otworzyła drzwi domku. W progu skoczył na nią Malrik, krzycząc: „Mama! Mama!”.
— Cześć, tato! — dodał, kiedy matka go podniosła i podrzuciła w górę.
— Cześć, chłopcze — powiedział Marek, biorąc go od Hełvis.
— Przywiozłeś mi głowę Yezda, tato? — zapytał Malrik, przypomniawszy sobie, o co prosił Skaurusa, zanim imperialna armia opuściła Khliat.
— Będziesz musiał poprosić o to Viridoviksa — odparł trybun.
Minucjusz wybuchnął śmiechem.
— Oto przyszły wojownik — powiedział.
Na dźwięk jego głosu z wnętrza domu dobiegł radosny okrzyk. Chwilę później zjawiła się Erene, krępa mała videssańska dziewczyna, która ledwo sięgała mu do ramienia. Rzuciła się na ukochanego, omal go nie przewracając.
— Spokojnie, kochanie, spokojnie! — powiedział Minucjusz, trzymając ją na długość ramienia. — Gdybym cię uściskał tak mocno, jak pragnę, wydusiłbym z ciebie dziecko. — Pogładził ją po policzku dłonią stwardniałą od miecza.
— Wszystko w porządku? — spytała Erene niespokojnie. — Nie jesteś ranny?
— Nawet nie mam zadrapania. Tyle się wydarzyło…
Marek zakaszlał sucho.
— Obawiam się, że to będzie musiało zaczekać. Erene, spakuj najpotrzebniejsze rzeczy i zawołaj dziewczynki. Chcemy wyruszyć z miasta przed zachodem słońca.
Minucjusz spojrzał na niego z naganą, ale był zbyt zdyscyplinowanym żołnierzem, by się sprzeczać. Spodziewał się protestów ze strony Erene, ale ona powiedziała:
— Jestem gotowa od dwóch dni. On… — ścisnęła Minucjusza za ramię — potrafi podróżować bez zbędnych bagaży i nauczył mnie tego.
— A ja — odezwała się Helvis, kiedy Skaurus spojrzał na nią — jestem z tobą dość długo, by wiedzieć, że masz fioła na tym punkcie. Chcesz, by twoi ludzie wszystko taszczyli na plecach. Nigdy nie zrozumiem, co masz przeciwko wozom i jucznym koniom.
Namdalajczycy walczyli na koniach i byli z nimi bardziej obeznani niż rzymska piechota.
— Im bardziej niezależna jest armia, tym lepiej. Yezda są tego najlepszym przykładem. Teraz jednak mamy ze sobą tyłu cywilów, że przydałyby się wozy i zwierzęta. Myślisz, że znajdziemy jakieś w Khliat?
Erene potrząsnęła głową, a Helvis wyjaśniła:
— Jeszcze wczoraj tak, ale ostatniej nocy Utprand przyprowadził regiment i wyczyścił wszystkie stajnie. O świcie skierował się na południe.
Najprawdopodobniej namdalajski kapitan prowadził wojsko do Phanaskertu, by dołączyć do ziomków, którzy stanowili garnizon tego miasta. Z jego punktu widzenia było to logiczne posunięcie: umożliwiało połączenie wszystkich sił Duchy. Utpranda zapewne nie obchodziło — albo w ogóle tego nie zauważył — że usuwając się z drogi Yezda, zostawił Videssos na ich pastwę. Najemnicy myślą przede wszystkim o sobie. Podobnie jak ja — uświadomił sobie trybun.
Pogrążony w myślach, nie dosłyszał następnego pytania Helvis.
— Słucham?
— Powiedziałam, że zapewne pojedziemy w tym samym kierunku.
— Co? Nie, oczywiście, że nie.
W tej samej chwili przypomniał sobie, że jej brat Soteryk stacjonuje w Phanaskercie. Helvis zacisnęła wargi i groźnie zmrużyła oczy.
— Dlaczego? Z tego, co słyszałam, twój legion i ludzie Utpranda walczyli z Yezda do końca, nawet kiedy inni uciekli. — Zwykłą pogardę żywioną przez najemników wobec-narodów, które mieli bronić, pogłębiał fakt, że Videssańczycy i Namdalajczycy uważali się nawzajem za heretyków. — Phanaskert to potężne miasto, silniejsze niż Khliat. Za jego murami można śmiać się z nomadów.
Trybun stłumił westchnienie ulgi. Nie zamierzał iść do Phanaskertu, a Helvis nieświadomie dostarczyła mu świetnego militarnego uzasadnienia, by tego nie robić. Nie chciał też sprzeczać się z nią. Miała silną wolę, a w rozdrażnieniu potrafiła być gwałtowna. Tak czy inaczej, nie miał czasu na kłótnie.
— Mury miasta są słabszą ochroną przeciwko nomadom, niż sądzisz. Wrogowie spalą okoliczne pola, wybiją wieśniaków i głodem zmuszą miasto do poddania. Przekonałaś się o tym w Imperium i w Vaspurakanie. Yezda, niech szczezną, równie dobrze sobie radzą z oblężeniem jak z walką na otwartym polu.
Helvis przygryzła wargi. Miała ochotę dalej się sprzeczać, ale zauważyła, że Skaurus już podjął decyzję.
— Dobrze — rzuciła wreszcie z krzywym uśmiechem. — Nie będę się spierać z tobą w wojskowych sprawach. Mam rację czy nie, nic mi z tego nie przyjdzie.
Marek był zadowolony, że na tym się skończyło. Nie powiedział całej prawdy. Nie miał ochoty utknąć w prowincjonalnym mieście, gdy w Videssos po śmierci Mavrikiosa szykowały się wielkie wydarzenia. Jak wszyscy dowódcy najemników był na swój sposób ambitny i zdawał sobie sprawę, że chaos można wykorzystać dla zdobycia chwały. Ponieważ jednak dowodził tylko garstką legionistów, musiał wiązać nadzieje z rządem imperialnym.
Nie zdradził się z tymi myślami. Żałował, że już nie jest jednym z młodszych oficerów Cezara, ze ściśle określonymi obowiązkami, że nie ma nikogo, kto by za niego podejmował decyzje. Wzruszył ramionami. Doktryna stoicka, którą studiował w Italii, nauczyła go cieszyć się z tego, co ma, i porzucić mrzonki. Było to dobre credo dla spokojnego człowieka.
— Ruszajmy więc, skoro jesteście gotowe — powiedział do Helvis i Erene.
— Pewnie jestem spalony na węgielek — poskarżył się Viridoviks.
W rzeczywistości nie był czarny, lecz czerwony jak niedopieczone mięso. Jasna celtycka skóra spiekła się na ostrym vaspurakańskim słońcu, lecz nie chciała zbrązowieć. Gorgidas aplikował mu różne śmierdzące maści. Schodziły razem z każdą nową warstwą łuszczącej się skóry.
Gal zaklął, kiedy kropla potu wyżłobiła piekący ślad na twarzy.
— Mam dla was zagadkę! — zawołał. — Dlaczego nawet głupia mewa jest mądrzejsza ode mnie?
— Mógłbym wymyślić kilkanaście powodów — odezwał się Gajusz Filipus, który nie mógł przepuścić takiej okazji. — Podaj nam swój.
Viridoviks spiorunował go wzrokiem, ale odpowiedział:
— Ponieważ ma dość rozsądku, by nie zapuszczać się do Vaspurakanu.
Rzymianie, brudni i spaleni słońcem, zaśmiali się z aprobatą. Tylko Senpat Sviodo obraził się, słysząc niepochlebne słowa o własnym kraju.
— Uświadomię wam — rzekł wyniośle — że jest to pierwsza kraina, którą stworzył Phos, i zarazem ziemia ojczysta naszego przodka Vaspura, pierwszego człowieka.
Rozległy się gwizdy Videssańczyków, którzy towarzyszyli Rzymianom. Vaspurakanie mogli siebie nazywać księciami Phosa, ale nikt spoza kraju „książąt” nie brał poważnie ich teologii.
Viridoviksa nie obchodziły spory teologiczne. Miał obiekcje innego rodzaju. Obejrzał się na Senpata jadącego konno i powiedział:
— Jeśli chodzi o wasze pokrewieństwo z pierwszym człowiekiem, nie wypowiem się w tej kwestii. Nie znam się na tym. Wierzę jednak, że ten kraj to pierwsze dzieło waszego Phosa, bo wystarczy rzut oka, by stwierdzić, że biedakowi przydałoby się więcej praktyki.
Widząc osłupiałą minę Senpata, legioniści wznieśli okrzyki, a Videssańczycy i Khatrishe roześmiali się z wybornego bluźnierstwa Viridoviksa.
— Możesz winić tylko siebie — powiedział życzliwie Gajusz Filipus do młodego Vaspurakanera. — Każdy, kto ma język dość giętki, by zadowolić trzy kochanki, jest za dobrym przeciwnikiem dla takiego szczeniaka jak ty.
— Chyba tak — mruknął Senpat. — Ale kto by pomyślał, że potrafi nim również mówić?
Spieczony Yiridoviks nie mógł poczerwienieć bardziej, lecz zduszone prychnięcie świadczyło, że Vaspurakaner choć trochę się zemścił.
Rzymianie i ich towarzysze maszerowali na wschód w takim szyku jak zagrożone stado. Khatrishe pełnili rolę zwiadowców, osłaniali główny trzon małej armii i ostrzegali przed niebezpieczeństwami. Legioniści, jak stare samce, otaczali czworobokiem kobiety, dzieci i rannych.
Porządek i wyraźna gotowość do podjęcia walki chroniły przed atakami. Oddział liczący około trzystu Yezda podążał równolegle do Rzymian przez jeden dzień, jak wilki, które czają się, by porwać słabsze sztuki ze stada bawołów. W końcu nomadzi doszli do wniosku, że nie ma nadziei na upolowanie zwierzyny, i odjechali w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy.
Marek nie mógł sprzeciwiać się obecności kobiet w obozie. Choć był zadowolony, że Helvis dzieli z nim namiot, irytowało go naruszanie zasad. Godził się na to, lecz bez entuzjazmu. Kiedy Senpat Sviodo zaczął z niego pokpiwać, zimne spojrzenie położyło kres dalszym docinkom.
Rankiem czwartego dnia po opuszczeniu Khliat nadjechał z południa khatrisherski zwiadowca. Niedbale zasalutował Markowi i zameldował:
— Coś dzieje się na wzgórzach. Odgłosy wskazują na walkę, ale są dość dziwne. Nie przyglądałem się z bliska. W tej okolicy lepiej poruszać się pieszo niż konno. To stromy i kamienisty teren.
— Wskaż mi kierunek — powiedział trybun. Podążył wzrokiem za palcem Khatrisha. Zobaczył małą chmurę kurzu, a niżej błyski światła, jakby słońce odbijało się od stali. Jeśli nawet toczyła się tam bitwa, nie mogła być duża.
Lecz jeśli to videssańskie lub vaspurakańskie niedobitki walczyły z przednią strażą sporego oddziału Yezda, Rzymianie powinni o tym wiedzieć.
— Wyznacz ośmiu ludzi i dobrego podoficera — polecił Skaurus Gajuszowi Filipusowi. — Niech sprawdzą, co się tam dzieje.
— Tak jest, ośmiu ludzi — centurion wskazał głową na wybranych legionistów. — A jeśli chodzi o dowódcę, proponuję…
Marek przerwał mu pod wpływem impulsu.
— Mniejsza o to. Ja ich poprowadzę.
Twarz Gajusza Filipusa stężała i tylko niesforna brew uniosła się jako milczący wyraz zgorszenia, którego będąc karnym żołnierzem nie zamierzał wyrazić na głos. Lecz Skaurus miał doskonały słuch. Kiedy ruszył z oddziałem rozpoznawczym, usłyszał, jak centurion mruczy do siebie: — Głupi amatorzy, zawsze muszą wysuwać się na czoło.
Tak się złożyło, że chęć dowodzenia nie odgrywała prawie żadnej roli w nagłej decyzji trybuna. Znacznie ważniejsza była ciekawość, którą w nim wzbudził dziwny opis Khatrisha. „Odgłosy wskazują na walkę, ale są dość dziwne”. To zasługiwało na bliższe zbadanie.
— Podwójne tempo — rzucił Skaurus oddziałowi i pospieszył na południe. Dzięki długim nogom błyskawicznie pokonywał przestrzeń.
Choć legioniści byli krępi i niżsi od niego, dotrzymywali mu kroku. Szybki marsz, niemal trucht, nie pozwalał na pogawędki. Dwie mile pokonali w milczeniu przerywanym tylko ciężkimi oddechami, kłapaniem sandałów na ubitej ziemi i pobrzękiwaniem mieczy o żołnierskie spódniczki nabijane ćwiekami.
Teren zaczął się wznosić, a marsz utrudniały drobne kamienie i żwir. Raz Marek potknął się i musiał wyciągnąć ręce, żeby uchronić się przed upadkiem. Jeden z ludzi idących z tyłu zaklął, kiedy to samo przytrafiło się jemu. Skaurus stwierdził, że Khatrish miał rację, gdy nie chciał wjeżdżać konno na zbocze. W takim terenie lepiej było poruszać się na dwóch nogach.
Znajdowali się teraz dość blisko, by usłyszeć hałas, o którym meldował zwiadowca, choć wielkie głazy zasłaniały jego źródło. Khatrish mówił prawdę. Początkowo brzmiało to jak ostra potyczka, ale kiedy Rzymianie podeszli bliżej, zaczęli spoglądać na siebie w zdumieniu. Stal uderzająca o stal nie wydawała takich dźwięków. Nie było też słychać okrzyków walczących. A gdzie tupot ciężkich butów? I co mogło być źródłem wysokiego, ledwo słyszalnego zawodzenia?
Marek wyciągnął galijski miecz. Poczuł w dłoni miły ciężar. Za sobą usłyszał zgrzyt krótkich gladiusów wysuwanych z mosiężnych pochew. Rzymianie obeszli ostatnią przeszkodę i znaleźli się na w miarę płaskim skrawku terenu.
Na małym płaskowyżu kilkunastu Yezda zagrzewanych przez mężczyznę o surowej twarzy, w szatach koloru zaschniętej krwi, atakowało garstkę Videssańczyków skupionych wokół pulchnego, łysego człowieka, którego zakurzona szata mogła być kiedyś niebieska.
— Nepos! — krzyknął Skaurus, rozpoznawszy pękatego kapłana Phosa.
Nepos odwrócił głowę. Nierówna walka stała się jeszcze bardziej desperacka. Krąg wokół kapłana zacieśnił się. Ani videssańscy żołnierze, ani ich wrogowie najwyraźniej nie zauważyli przybycia Rzymian.
— Na nich! — krzyknął Marek.
Jeśli Yezda chcieli zachowywać się jak głupcy, to ich sprawa.
Mężczyzna w czerwonej szacie uśmiechnął się lekko, kiedy legioniści zaatakowali.
Jego ludzie ani na moment nie odwrócili uwagi od przeciwników. Rzymianie wydali okrzyki zdumienia i przerażenia, gdy ich miecze przeszły przez Yezda jak przez dym, a ciała nie napotkały oporu.
Mimo wznoszonych okrzyków bojowych, mimo szczęku ostrzy uderzających w klingi Yezda, żołnierze videssańscy byli równie bezcieleśni jak napastnicy. Marek otrząsnął się z chwilowego przerażenia. Wiedział, że czarnoksiężnicy Yezda noszą czerwonobrązowe szaty, a sam Nepos był nie tylko kapłanem, ale i magiem. Na oczach Rzymian rozgrywał się pojedynek czarodziejów. Przeciwnik Neposa nie był słabeuszem, skoro potrafił zmusić tłustego kapłana do zajęcia pozycji defensywnej.
Miecz Skaurusa przebił jeden z fantomów. Runy na ostrzu zaiskrzyły się żółto. Yezda zgasł jak płomień świecy. Kolejny rozpłynął się po drugim ciosie, potem następny i następny. Jednocześnie z twarzy czarnoksiężnika Yezda zniknął uśmiech.
Nepos wykorzystał sytuację i rzucił do ataku zjawy stworzone przez siebie. Teraz z kolei przeciwnik otoczył się linią obrony. Ostrze Marka, zaczarowane przez galijskich druidów, okazało się kiedyś odporne na czary samego Avshara. Tym bardziej nie mogła mu podołać magia jego sługi. Trybun zadawał bezlitosne pchnięcia, unicestwiając niematerialnych wojowników.
Kiedy zniknął ostatni z nich, mag w czerwonej szacie udowodnił, że nie jest tchórzem ani słabeuszem. Był dość potężny, by powstrzymać atak Neposa. Nie dosięgnął go żaden videssański miecz, choć omijały go o włos. Rzuciwszy przekleństwo w gardłowym języku, Yezda wyciągnął sztylet i skoczył na Skaurusa.
Mimo odwagi napastnika walka mogła się zakończyć tylko w jeden sposób. Rzymianin odparował cios tarczą i wykonał śmiertelne pchniecie legionistów. Jego miecz przebił ciało, a nie bezcielesną zjawę. Z ust Yezda trysnęła krew, tłumiąc nie dokończoną klątwę.
Kiedy wróg padł, fantomy Neposa zniknęły. Videssański kapłan chwiał się śmiertelnie wyczerpany. Pot lał się z wygolonej czaszki, krople połyskiwały na brodzie. Mały człowieczek podszedł do trybuna i chwycił go za ramię.
— Dzięki Phosowi, który przysyła światło, że zesłał mi was w potrzebie — powiedział urywanym, chrapliwym głosem i spojrzał na skurczone ciało martwego Yezda. — Zabiłby mnie, gdybyście się nie zjawili w porę.
— Jak doszło do pojedynku magów? — zapytał Marcus.
— Chowaliśmy się przed sobą wśród skał. Zobaczyłem, że on ma broń, więc chciałem go odstraszyć fantomami. Lecz Yezda stanął do walki i okazał się silny. — Nepos potrząsnął głową. — A przecież wyglądał na zwykłego szamana, podczas gdy ja jestem magiem Akademii Videssańskiej. Czyżby jego mroczny Skotos był potężniejszym bogiem od Phosa? Czyżby praca całego mojego życia poszła na marne?
Skaurus klepnął go po plecach. Nepos był z natury wesołym człowiekiem, lecz łatwo poddawał się zniechęceniu, kiedy sprawy przybierały zły obrót.
— Głowa do góry! — pocieszył go trybun. — Oni wszyscy trzymają się szaty Avshara. Jedno zwycięstwo i już myślą, że mają u stóp cały świat. — Przyjrzał się wyczerpanemu kapłanowi. — A ty, przyjacielu, nie jesteś w najlepszej formie.
— Właśnie — przyznał Nepos.
Wytarł spoconą i brudną twarz jeszcze brudniejszym rękawem i potrząsnął głową w konsternacji, jakby spojrzał na siebie po raz pierwszy od wielu dni. Udało mu się przywołać słaby uśmiech.
— Nie wyglądam najlepiej, prawda?
— Istotnie — potwierdził Marek. — Nie mogę ci obiecać żadnych wygód, ale przynajmniej dotrzesz bezpiecznie do domu.
Uśmiech Neposa stał się szerszy.
— Mam nadzieję. — Westchnął i zwrócił się do legionistów. — Zdaje się, że będę musiał maszerować z wami, dryblasy.
Rzymianie wyszczerzyli się do niego. Wszyscy byli wyżsi — i szczuplejsi — od baryłkowatego kapłana.
Nepos przebierał krótkimi nóżkami, starając się dotrzymać im kroku.
— Nieźle — powiedział jeden z żołnierzy, kiedy zbliżali się do kolumny Rzymian. Uśmiechnął się chytrze. — Jest z nami wielu Videssańczyków. Może znajdziemy jakąś kolczugę i plecak i zrobimy z was, panie, prawdziwego legionistę.
— Niech Phos broni! — wysapał Nepos, wznosząc oczy ku niebu.
— A może położymy was, panie, na ziemi i potoczymy — zasugerował inny Rzymianin.
Spojrzenie, które kapłan posłał Markowi, było tak pełne oburzenia i błagania, że trybun zakaszlał i położył kres żartom.
Gajusz Filipus już ruszył z całym manipułem żołnierzy na ratunek Skaurusowi. Kiedy zobaczył wracający oddział, pomachał ręką.
— Wszystko w porządku? — zawołał, gdy podeszli bliżej. Marek w odpowiedzi uniósł kciuk jak na arenie. Starszy centurion odwzajemnił gest i zawrócił manipuł do szeregów. Mimo pomruków Gajusza Filipusa o amatorach i osobistym przywództwie, Skaurus nie zauważył, by ktokolwiek chciał zająć miejsce centuriona.
Z kolumny Rzymian wyszła na powitanie oddziału zwiadowczego szczupła postać w chlamidzie i sandałach. Gorgidas zignorował Marka, a jeśli chodzi o legionistów, mogłoby ich tam w ogóle nie być. Całą uwagę skupił na Neposie.
— Znasz videssańską sztukę uzdrawiania? — zapytał. Pochylił się do przodu, jakby czekał na potwierdzenie.
— No tak, trochę, ale…
Gorgidas nie pozwolił na żadne protesty. On i Nepos przeprowadzili wiele rozmów od serca, ale Grek nie chciał teraz tracić czasu. Chwycił kapłana za ramię i pociągnął w stronę noszy z ciężko rannymi, mówiąc:
— Bogowie wiedzą, że od wielu dni modliłem się, byśmy trafili na jakiegoś mądrego maga. Musiałem patrzeć, jak ludzie umierają, i nie mogłem im pomóc. Lecz wy, chłopcy… — urwał i potrząsnął głową. Chcąc nie chcąc, musiał uznać potęgę sił niepojętych dla racjonalisty.
Zaciekawieni Rzymianie, łącznie z Markiem, ruszyli za dziwną parą. Skaurus był kiedyś świadkiem, jak kapłan-uzdrawiacz uratował Sekstusa Minucjusza i jeszcze jednego legionistę tuż po tym, gdy Rzymianie trafili do Videssos. Cuda mogą się powtarzać — pomyślał.
Nepos przez cały czas protestował. Umilkł dopiero, kiedy stanął oko w oko rannymi. Niektórzy żołnierze już umarli z powodu ran, trudów marszu i niewystarczającej opieki.
Tym, którzy jeszcze czepiali się życia, nie pozostało wiele czasu. Szok, zakażenia i gorączka w połączeniu z niedostatkiem wody i palącym słońcem sprawiały, że śmierć była częstym gościem. Smród zainfekowanych ran przyprawiał o mdłości mimo aromatycznych maści, które aplikował Gorgidas. Mężczyźni nieprzytomni od gorączki trzęśli się w południowym upale i bredzili. Było to najbardziej ponure oblicze wojny.
Na widok takiego nieszczęścia w Neposie dokonało się przeobrażenie. Gorgidas miał nadzieję, że to samo stanie się z rannymi. Kapłana opuściło zmęczenie. Kiedy się wyprostował, sprawiał wrażenie, jakby urósł o kilka cali.
— Pokaż mi biedaków w najgorszym stanie — powiedział do Gorgidasa władczym tonem, przejmując inicjatywę.
Jeśli nawet Gorgidas zauważył zamianę ról, nie przejawił niepokoju. Zadowolił się podrzędną rolą. Najważniejsze było dla niego uratowanie pacjentów.
— W najgorszym stanie? — zastanowił się, pocierając brodę smukłą dłonią. — Chyba Publiusz Flakkus. Tędy, proszę.
Publiusz Flakkus już miał za sobą etap dreszczy i majaczenia. Tylko szybki ruch klatki piersiowej świadczył, że legionista jeszcze żyje. Leżał nieruchomo na noszach. Sztywna czarna szczecina kontrastowała z woskową, naciągniętą skórą twarzy. Szabla Yezda rozorała mu lewe udo od pachwiny do kolana. Gorgidasowi jakoś udało się zatamować krwotok, ale rana wkrótce się zaogniła i zapalenie przerodziło się w gangrenę.
Zielonkawożółta ropa posklejała bandaże, którymi była owinięta ranna noga. Muchy zwabione odorem rozkładu tworzyły chmurę wokół Flakkusa. Odleciały z bzyczeniem, kiedy Nepos pochylił się nad rannym Rzymianinem.
Kapłan zrobił zatroskaną minę.
— Zrobię co w mojej mocy — powiedział do Gorgidasa. — Zdejmij bandaże. Muszę mieć kontakt z ciałem.
Gorgidas ukląkł obok nieprzytomnego i zręcznie odwinął bandaże, które założył poprzedniego dnia.
Zaprawieni w bojach żołnierze cofnęli się, kiedy ukazała się długa cięta rana. Smród był nie do zniesienia, lecz kapłan ani lekarz nawet się nie wzdrygnęli.
— Teraz rozumiem Philoktetesa — mruknął do siebie Gorgidas w ojczystym języku.
Nepos spojrzał na niego nie rozumiejącym wzrokiem. Lekarz nie pośpieszył z wyjaśnieniami nieświadomy, że w ogóle coś mówił.
Do Marka również dotarła prawda zawarta w sztuce Sofoklesa. Obecność ciężko rannego człowieka mogła stać się uciążliwa do tego stopnia, że zmusiła towarzyszy do porzucenia go. Myśl pojawiła się na moment i zgasła w chwili, gdy Nepos pochylił się i dotknął rękami uda Publiusza Flakkusa.
Kapłan miał zamknięte oczy. Ścisnął poharataną nogę tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Gdyby Flakkus był przytomny, wrzasnąłby w agonii. Teraz nawet się nie poruszył. Z opuchniętej rany wylała się na ręce Neposa świeża ropa. Skupiony kapłan nie zwrócił na to uwagi.
Rok wcześniej w Imbros Gorgidas mówił o uzdrawiającej mocy, którą mag przekazuje pacjentowi. Wytłumaczenie było niejasne, ale Skaurus nie znalazł wtedy lepszego, podobnie jak teraz. Zjeżyły mu się włoski na karku, kiedy poczuł strumień energii przepływający między Neposem i Flakkusem, choć nie potrafił nazwać tego wrażenia.
By lepiej się skoncentrować, Nepos szeptał nie kończącą się litanię. Videssański dialekt, którym się posługiwał, był tak archaiczny, że Skaurus tylko od czasu do czasu wychwytywał znajome słowo. Nawet imię patrona dobra zmieniło się. We współczesnym języku brzmiało Phos, lecz w ustach Neposa przypominało to raczej „Phaos”.
Z początku Marek zastanawiał się, czy to tylko gra wyobraźni podsycanej przez nadzieję, ale po chwili nie miał już wątpliwości. Cuchnąca ropa znikała z plugawej rany, a napuchnięte i zaognione brzegi wyraźnie się zasklepiały.
— Widzicie to? — szepnął Rzymianin z nabożnym lękiem w głosie.
Inni legioniści zaczęli wzywać bogów, których znali dłużej niż Phosa.
Nepos nie zwracał uwagi na otoczenie. Wszystko wokół niego mogłoby zniknąć pośród trzasku piorunów, a on nadal by klęczał, nie bacząc na nic, przy nieruchomym Publiuszu Flakkusie.
Ranny legionista jęknął, poruszył się i otworzył oczy po raz pierwszy od dwóch dni. Były zapadnięte, ale przytomne. Gorgidas wsunął ramię pod plecy Flakkusa i podał mu menażkę. Rzymianin zaczął pić łapczywie.
— Dziękuję — wyszeptał.
Dopiero na dźwięk tego głosu Nepos się ocknął. Puścił udo Flakkusa. Podobnie jak legionista, on również sprawiał wrażenie, jakby dopiero teraz odzyskał przytomność. Wziął w dłonie rękę rannego.
— Chwała niech będzie Phosowi, że posłużył się mną jako narzędziem przy uzdrowieniu tego człowieka — powiedział.
Marek i pozostali Rzymianie patrzyli ze zdumieniem na cud, którego dokonał Nepos. Gnijąca, cuchnąca rana, która o mały włos nie zabiła Publiusza Flakkusa, oczyściła się i wszystko wskazywało na to, że zaczyna goić się normalnie. A sam Flakkus, już bez gorączki, próbował usiąść i żartować z legionistami, którzy stłoczyli się wokół niego. Tylko stos bandaży przesiąkniętych ropą świadczył o tym, co się wydarzyło.
Z rozpromienioną twarzą Gorgidas podszedł do Neposa, żeby mu pomóc wstać.
— Musisz mnie nauczyć swojej sztuki — poprosił. — Dam ci za to wszystko, co mam.
Kapłan podniósł się chwiejnie, lecz mimo zmęczenia uśmiechnął się blado.
— Nie mów o zapłacie. Pokażę ci wszystko, co umiem. Słudze Phosa zależy najbardziej na tym, by talent został mądrze wykorzystany, jeśli go masz.
— Dziękuję — odparł Gorgidas cicho, równie wdzięczny za dar, który ofiarował mu Nepos, jak Flakkus za łyk wody. Szybko się jednak otrząsnął. — Na razie jesteś sam, a ludzi, którzy potrzebują pomocy, wielu. Zwłaszcza Kotyliusz Rufus. Tam są jego nosze.
Pociągnął Neposa przez tłumek zebrany wokół Flakkusa.
Kapłan zrobił kilka kroków, wywrócił oczami i osunął się na ziemię. Gorgidas spojrzał z przerażeniem i pochylił się nad leżącą postacią. Podniósł powiekę, poszukał pulsu.
— Śpi — stwierdził z oburzeniem.
Marek położył mu dłoń na ramieniu.
— Leczenie nie tylko pomaga cierpiącemu, ale wyczerpuje uzdrawiacza. A Nepos już wcześniej był zmęczony, zanim go porwałeś. Niech biedak odpocznie.
— W porządku — ustąpił Gorgidas niechętnie. — Ostatecznie jest człowiekiem, a nie skalpelem czy płynem do przemywania oczu. Nic dobrego by z tego nie wynikło, gdybym stracił główne narzędzie z powodu przepracowania. Lepiej niech się szybko obudzi. — I lekarz usiadł obok lekko pochrapującego Neposa, żeby poczekać.
Kiedy Rzymianie i ich towarzysze dotarli kilka dni później do Soli stwierdzili, że wcześniej złożyli tam wizytę Yezda. Ruiny nowego miasta bez murów obronnych, leżącego nad rzeką Rhamnos, zostały splądrowane, prawdopodobnie po raz kolejny w ciągu kilkudziesięciu lat,, odkąd nomadzi zaczęli napadać na Videssos. W powietrze unosiły się spiralą małe szare obłoczki dymu. Skaurus nie miał pojęcia, co najeźdźcy znaleźli do spalenia.
Na urwisku górującym nad rzeką przetrwało za murami Stare Soli, częściowo odbudowane. Dobiegły stamtąd ostrzegawcze krzyki i dźwięki trąb, kiedy czujki wypatrzyły zbliżające się wojsko. Marek miał trudności z przekonaniem wartowników, że Rzymianie są przyjaciółmi, zwłaszcza że Yezda pędzili przed sobą videssańskich jeńców, podszywając się pod armię imperialną.
Kiedy potężne bramy miasta wreszcie się otworzyły, pojawił się w nich hypasteos, czyli burmistrz, by przywitać legionistów. Był wysokim, chudym mężczyzną około czterdziestki, z przygarbionymi plecami i zgorzkniałą twarzą. Trybun nie widział go podczas marszu na zachód, ale pamiętał, że burmistrz nazywa się Evghenios Kananos.
Kananos przyjrzał się gościom uważnie, jakby nie był pewny, czy nie są Yezda w przebraniu.
— Jesteście pierwszym dużym oddziałem naszej armii, który tu zawitał. Już myślałem, że nikt nie ocalał — powiedział do Marka.
Miał nosowy prowincjonalny akcent, który pasował do jego surowego wyglądu.
— Niektóre regimenty uratowały się z pogromu — odparł trybun. — My…
Kananos mówił dalej, jakby nie dosłyszał Skaurusa.
— Nie widziałem żadnego, z wyjątkiem żałosnej grupki, która zjawiła się wczoraj z Imperatorem na czele. Wyruszył do Pityos, a potem zamierzał dotrzeć morzem do stolicy.
Marek otworzył usta i spojrzał ze zdumieniem na hypasteosa. Wszyscy, którzy usłyszeli nowinę, również zamarli.
— Imperator?
Pytanie zadał Czerwony Zeprin, który przepchnął się łokciami przez szeregi Rzymian. Krzepki Halogajczyk był jednym z dowódców Imperialnej Gwardii Mavrikiosa. Fakt, że nie udało mu się uratować pana, pogrążył impulsywnego mieszkańca Pomocy w głębokiej depresji. Wojownik maszerował, nie odzywając się ani słowem przez całe dni. Teraz nagle się ożywił.
— Imperator? — powtórzył w napięciu.
— Tak powiedziałem — przyznał Kananos.
Był oszczędny w słowach. Sprawiał wrażenie, jakby powrót do znanych rzeczy sprawiał mu ból.
— Jak Thorisin Gavras mógł tutaj dotrzeć bez naszej wiedzy? — zapytał Gajusz Filipus, jak zwykle rzeczowy. — Poza tym nie nazwałbym jego wojska „żałosną grupką”. Wycofywali się w sprawnym szyku.
— Thorisin Gavras? — Evghenios Kananos spojrzał na centuriona ze zdumieniem i lekką podejrzliwością. — Nie wspomniałem ani słowem o Thorisinie Gavrasie. Mówiłem o Imperatorze, Imperatorze Otraiasie. O ile się orientuję, nie ma innego.