II

– Doprawdy godne to i sprawiedliwe, że ojciec Bernard pamięta o naszym skromnym opactwie – rzekł brat thesaurarius, kładąc kolejną grubą księgę na tabula plicata, przy której zasiadał Villon. – Wybierzcie mądrze braci, których cnoty są warte wspomnienia.

Dopiero co zaczęły się nieszpory, więc w klasztornym skryptorium, położonym na piętrze kapitularza, było zupełnie pusto. Być może dlatego thesaurarius – niski, gruby mnich o bezwłosej głowie i szyi zakończonej trzema podbródkami – pozwalał sobie wobec Villona na drobne czułości. Najpierw, niby przypadkiem, otarł się ramieniem o pierś poety, potem nachylał nisko, paplając coś bez ładu i składu, przy czym jego usta i język znajdowały się niebezpiecznie blisko ucha Villona, ostatnio zaś bezceremonialnie poklepał łotra po udzie. Villon znosił to ze spokojem godnym Zenona stoika i z pogodą ducha Seneki. Wszak każda strona oprawionej w płótno księgi mogła przybliżyć go do wyjaśnienia tajemnicy.

– Ta msza dziękczynna to nic innego, jeno zwieńczenie waszego zbożnego żywota – rzekł Villon. – Wszak wszystkim dobrze wiadomo, że klasztor wasz nigdy nie splamił się grzechem apostazji. Godne to pochwały, bracie.

– A to prawda. – Mnich pochylił się nad uchem Villona i znów prawie musnął je językiem. – W całej Langwedocji nie znajdziecie tylu zacnych i bogobojnych braci. Nie ma u nas sodomii jak w Cluny czy Citeaux, nie ma folgowania występnym chuciom. – Język thesaurariusa załaskotał Villona w małżowinę. – Bo wszak wiadomo wam pewnie, że w innych przybytkach często mnisi oddają się bezbożnej sodomii z mężczyznami. Tfu! Sromota boska!

Villon delikatnie strącił rękę mnicha ze swojego kolana. Ten oblizał się paskudnie i podreptał do biblioteki. Zachichotał przy tym zalotnie i puścił oko do poety.

François westchnął i zagłębił się w księgach. Ach, ci duchowni! Wiecznie im były w głowie amory. Wszak kilka lat temu jego cała świetnie się zapowiadająca kariera padła w gruzy, gdy pchnął sztyletem księdza Sermoire’a, który stał się zbyt natarczywy i złożył mu pewną ofertę, przy której lubieżne wymysły mieszkańców Sodomy były tylko niewinnymi igraszkami młodych pacholąt z własnym przyrodzeniem.

Wrócił do lektury. Przerzucał kolejne karty wszyte nierówno do księgi. Wertował grube foliały i nie mógł znaleźć niczego, co naprowadziłoby go na ślad owych Dobrych mnichów, o których wspominał garbus.

Kim byli? Czy pochodzili z tego klasztoru? Rulony zmarłych niewiele o tym mówiły. To były spisy zakonników zmarłych ze starości lub od choroby, a przy prawie wszystkich dopisywano rozliczne epitafia, wiersze i modlitwy. Niektóre karty były zniszczone, inne podarte – widać, że przechodziły różne koleje losu. Większość oprawiono w skórzane i płócienne księgi, przycięto lub złożono, gdy były zbyt duże.

Doszedł do końca. Przejrzał wszystkie księgi zmarłych, począwszy od roku Pańskiego 1371, i nie znalazł niczego podejrzanego. Nie wiedział, czy szukać wcześniej. Wszak garbus wspominał, iż Dobrzy mnisi nawrócili go na wiarę katarów. A to znaczyło, że musiał spotkać ich za swego życia. Ile mógł mieć teraz lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Chyba jednak nie więcej niż sześć krzyżyków.

Czy gdyby jacyś mnisi naprawdę stali się heretykami, to umieszczono by ich imiona w księdze zmarłych? Zaraz, zaraz… Każdego mnicha wpisywano zwykle dwa razy. Po raz pierwszy, gdy wstępował do klasztoru, a po raz drugi i ostatni, gdy umierał. Czy śmierć heretyka na pewno byłaby odnotowana? A może raczej w takim wypadku przeor czy skryba chciałby wykreślić jego nazwisko, zatrzeć wszelki ślad po nim i usunąć go z listy bogobojnych braci. Wobec tego musiałby zamazać lub wytrzeć imię wpisane do księgi, gdy brat apostata był przyjmowany do klasztoru. A zatem być może powinien szukać nie nazwisk, ale takich ustępów w księgach, które mogły zostać zmienione lub zatarte.

Wrócił znowu do foliałów, które już przewertował. Teraz nie czytał – jego palce ślizgały się po chropowatym papierze, zwojach i rulonach. Przyglądał się kartom, szukając przekreśleń lub ubytków.

Nie wiedział, jak długo to trwało. Niespodziewanie pod rokiem Pańskim 1414 jego palce natrafiły na coś chropowatego. Zamarł. Karta, którą przeglądał, była nierówna. W pewnym miejscu, dokładnie na środku, naklejono na nią kawałek innego papieru.

Czuł, że oto pod jego palcami znajduje się tajemnica, która być może doprowadzi go do Marion. Papier był sklejony mocno. Zasłaniał spory fragment strony z księgi umarłych. Villon podniósł głowę.

– Bracie thesaurariusie – rzekł – potrzeba mi waszej pomocy. Chcę zobaczyć księgi sprzed roku Pańskiego 1371. Bardzo… odwdzięczę się wam za pomoc.

Thesaurarius pokiwał łysą głową i ruszył w głąb biblioteki, aby przynieść stamtąd kolejny opasły tom. Villon rozejrzał się dokoła, przeżegnał, a potem szybkim ruchem wydobył sztylet, podważył ostrzem doklejoną kartę i oderwał ją od strony.

Pod warstwą zeschłego gesso nie zobaczył zrazu nic. Skrzesał więc ognia i zapalił świecę, a potem przybliżył ją do karty. Dostrzegł jakieś niewyraźne znaki i linie, które być może były niegdyś literami. Przysunął księgę bliżej płomienia…

Napisy zostały zatarte! Dawno temu, przed wieloma laty, wpisy wydrapano. To były tylko same krótkie słowa – zapewne imiona i przydomki mnichów, którzy zostali skazani na niepamięć. Dziś pozostały z nich tylko postrzępione resztki liter. Villon nie był w stanie odczytać absolutnie nic.

Tajemnica pozostała tajemnicą. Policzył zamazane wiersze. Siedem. Siedem imion. Dobrych mnichów było siedmiu. Siedmiu heretyków. To już była jakaś wiadomość. Jakiś kolejny ślad. Czy to oni przyzwali na ten świat Bestię? Co się z nimi stało? Dlaczego dopuścili się odstępstwa od wiary? Jedno było pewne – to właśnie owi mnisi sprawili, że garbus stał się albigensem. Czy proboszcz Walther wiedział o nich? Czy coś łączyło jego, katarów i garbusa? Co znaczyły dziwne napisy na glinianych skorupach, które mieli garbus i Marion?

Zagadki.

Same zagadki.

Villon schował do sakwy wyrwany fragment karty i zatrzasnął księgę. A potem wstał.

Brat thesaurarius wyszedł z biblioteki z naręczem foliałów. Spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Już skończyliście?

– Znalazłem wszystkich waszych braci, którzy warci są wspomnienia – rzekł cicho Villon. – Jego wielebność diakon odprawi za nich nie jedną, ale siedem mszy.

– Chcecie już iść?! – wyszeptał zakonnik. – Tak szybko?

– Mój dług u was, wielebny bracie, rośnie jak procenty u lichwiarza. Teraz – Villon ujął w dłonie głowę mnicha – zaprowadzicie mnie do brata Arnalda Czcigodnego.

– To zakazane – wydyszał mnich. – Brat przeor…

– …O niczym się nie dowie. Gdyż za okazaną pomoc będę mógł oddać wam przysługę.


* * *

Villon zakręcił korbą. Posłał drewniany ceber w głąb mrocznej czeluści.


Gdzie mogę znaleźć garbusa, ojcze Arnaldzie?


Na odpowiedź nie czekał długo. Łańcuch zabrzęczał szarpnięty ręką gdzieś w ciemnej czeluści studni. Poeta naparł na korbę.


Kaleka jest bez winy. Pokutuje.


Villon znowu sięgnął po rysik. I napisał:


Za co?


Na odpowiedź czekał przez kilka chwil.


Znajdź go i zapytaj.


Gdzie mam go znaleźć?


Tym razem musiał czekać dłużej. Minęło pół pacierza, zanim mnich dał znać szarpnięciem.


Szukaj… Każdy, kto prosi, otrzymuje; a kto szuka, znajduje…


Villon przygryzł wargi. Co by się stało, gdyby podzielił się z Arnaldem odkryciem, skąd pochodziło siedmiu Dobrych mnichów? Jak zareagowałby Czcigodny? Co mógłby zrobić? Czy powie o tym odkryciu przeorowi i innym mnichom?


W klasztorze Anno Domini 1414 doszło do apostazji. Czy siedmiu Doskonałych, ma jakiś związek z Bestią?


Tym razem Czcigodny zamilkł. Jasna poświata na dole studni przygasła, potem rozjarzyła się znowu. Po bardzo długiej chwili mnich dał znać, aby Villon wciągnął wiadro.


I powiedział Pan: szukajcie, a znajdziecie; ale tego, o co pytaliście w tych dniach, nie powiedziałem wam wtedy. Teraz chcę wam powiedzieć, a wy oto nie pytacie. Idź w mieście tam, gdzie dotąd nie uderzyła Bestia.


Idź w mieście tam, gdzie Bestia nie uderzyła… Czyli gdzie? A może tam, gdzie do tej pory nie było kataklizmów? Villon wytężył swój złodziejski umysł. Gdzie do tej pory nie było żadnej katastrofy? Dolne Miasto!


Czy mam pójść do Dolnego Miasta?


Znów cisza. I po chwili odpowiedź:


Bestia boi się.


Villon zamarł. To było coś nowego.


Kogo boi się demon?


Śmierci.


I dlatego zabija?


Chce być nieśmiertelna.


Villon otarł pot z czoła. Nic nie pasowało do tej układanki. Niby dlaczego Bestia miała być śmiertelna? Przecież była demonem, diabłem albo jego sługą. Wszak czart nie mógł umrzeć, co najwyżej porzucić swoją cielesną powłokę.

Nie mógł wpaść na żaden sensowny trop, przynajmniej dopóki nie schwytał garbusa.


Dlaczego chce być nieśmiertelna?


Odpowiedzi nie było długo. Wreszcie przyszła.


Silentium est.


Nic więcej. Tak dużo i tak mało. Poeta nic z tego nie rozumiał.

– Chodź, bracie – wyszeptał zakonnik. – Czcigodny nie chce już mówić.

Villon spojrzał w dół. W szczelinie zapanowała ciemność. Rozmowa była skończona.

Łotr zatoczył się i wsparł o cembrowinę studni. Wszystko zawirowało wokół niego. Miał kilka elementów tej układanki, ale żaden nie pasował do drugiego. Marion… Garbusa. Tajemnicze skorupki, które znalazł przy nich. Siedmiu Dobrych mnichów, którzy byli heretykami i pochodzili z tego klasztoru. Katarski Doskonały, czyli garbus… I Bestia, która… bała się śmierci. To było za dużo na jego głowę. Musiał jechać. Musiał sprawdzić, co się stanie na Dolnym Mieście. O ile, oczywiście, Bestia miała się tam naprawdę pojawić.

Brat thesaurarius objął go z tyłu. Jego cuchnący oddech wyrwał Villona z zamyślenia.

– Chodź! – wydyszał zakonnik. – Przysługa za przysługę, bracie!

– Zaraz, nie tutaj.

– A tak! – Zakonnik uderzył się pięścią w czoło. – Coby brat Arnald Czcigodny nie słyszał.

– Od dawna jest tutaj?

– Mnie się widzi, bracie, że on – thesaurarius ściszył głos – jest równie stary jak nasze opactwo. Przyszedłem tu, a był Arnald. Zestarzałem się, a Arnald ciągle siedział w swojej celi. Arnald – mnich pochylił się do ucha Villona – był niegdyś egzorcystą. Słyszałem, jak gadali, że kazał się tu zamknąć, bo nie mógł wypędzić demona z pewnej wieśniaczki.

Villon pokiwał głową.

– A inni mówią, że zamiast wypędzić czarta, poświęcił się i…

– I co?

– Przyjął go do swego ciała. A potem kazał się zamurować żywcem… Chodź… Chodź do mnie… – Brat thesaurarius objął Villona od tyłu. Jego język załaskotał poetę w ucho.

Łotr zadygotał, odwrócił się błyskawicznie i uderzył mnicha pięścią w brzuch. Benedyktyn zgiął się z jękiem, a wówczas poeta kopnął go w krocze i zdzielił z zamachu kułakiem w potylicę. Thesaurarius zwalił się na ziemię, aż gruchnęło, zaszlochał, zapłakał.

– Za co… – wykrztusił. – Zgni… Zgni… jesz w wieży. Ty… Ty…

– Więcej pokory, bracie – wysyczał Villon. – Pan powiedział: „Idź i nie grzesz więcej”. Nieś w pokorze swój krzyż i w umiłowaniu cierpienia dostrzegaj mękę Pana, co umarł na krzyżu za twoją nieśmiertelną duszyczkę.

Mnich jęczał, klął, zwijał się z bólu. Nie był chyba zachwycony słowami poety, nie widać też było po nim oznak, aby chciał w pokorze znosić ten krzyż. Villon zatem dołożył mu solidnego kopniaka, a potem odwrócił się, splunął i ruszył szybkim krokiem w stronę wyjścia z podziemi.


* * *

Ledwie dotarł do drewnianych opłotków Dolnego Miasta, wiedział już, że się spóźnił. Ponaglił spienionego konia, wpadł między chałupy, kramy i szopy, ściągnął wodze na niewielkim placyku i rozejrzał się. Wokół było cicho i pusto. Nie widział żadnych ludzi, nie słyszał gwaru rozmów, śmiechów. Nie zaszczekały psy, nie rżały konie. Nad dachami domów nie unosiły się dymy. Głucha cisza i groza spowijały plugawą dolną dzielnicę Carcassonne.

Villon wiedział… Już domyślał się, że coś się stało. Nigdzie nie dostrzegał znaków świadczących o nadejściu Bestii, ale to jeszcze bardziej wzmagało jego niepokój.

Zeskoczył z konia i przywiązał go do palika przy studni. Ostrożnie podszedł do najbliższej z chałup. Załomotał w drewniane drzwi. Cisza. Ostrożnie pchnął je i wkroczył do wnętrza.

W niskiej, śmierdzącej izbie było zimno i pusto. Na stole leżały poprzewracane naczynia, drewniane talerze, stał garniec z wystygłą polewką. Okna były rozbite; rozdarte błony kołysały się na wietrze, ogień w kominie dawno zgasł.

Villon usłyszał pomruk, szelest i odgłos dartej materii. Sztylety błysnęły w jego dłoniach. Zbliżył się do stołu, zza którego dochodziły odgłosy, i powoli zaczynał wszystko rozumieć.

Smugi krwi na ścianie, zaschnięte czerwone plamy na podłodze… Znad dwóch rozszarpanych ciał podniosły się dwa piekielne ogary. Dwoje sług Bestii, które jeszcze przed chwilą chłeptały ludzką krew. A Villon już wiedział. Już zrozumiał, co stało się na przedmieściach Dolnego Miasta. Tej jesieni w lasach całej Langwedocji brakowało zwierzyny. Głód przygnał do Carcassonne watahy rozwścieczonych wilków…

Nowy pomruk dobiegł go z boku. Z zakrwawionej kołyski wyskoczyła trzecia bestia. Zawarczała, spoglądając na poetę ognistymi zwierzęcymi ślepiami.

Villon cofnął się, nie chciał okazywać strachu, który wzbierał w jego sercu. Musiał zachować spokój.

Na próżno!

Szare cielska poderwały się z ziemi. Ale nie złapały Villona, który szybciej niż wiatr obrócił się i rzucił do drzwi. Szczęki pierwszej z bestii kłapnęły tuż przy jego udzie, ale łotr skoczył za próg, zatrzasnął drzwi i podparł je ramieniem. Uderzenie, które na nie spadło, omal nie wyrwało mu ręki z barku. Drzwi załomotały, deski zatrzeszczały. Poeta wyrwał z ziemi spory kamień, zablokował nim drzwi, a potem odskoczył w stronę wierzchowca.

Przez okno chaty śmignął szary kształt. Ogromny basior wypadł na plac, skręcił w stronę człowieka, zamarł z nisko pochylonym łbem, zawarczał.

Villon zatrzymał się. Wpatrywał się jak zauroczony w żółtawe ślepia zwierzęcia. Stał, nie śmiąc uczynić kroku, choć nieopodal jego koń szarpał się na uwięzi, rżał ze strachu. Za sobą poeta słyszał trzeszczenie rozwalanych drzwi.

Basior nie wytrzymał jego wzroku. Spuścił łeb, cofnął się. A wówczas Villon jednym skokiem znalazł się koło niego! Zwierz warknął, skoczył do szyi człowieka, ale łotr wbił mu od dołu ostrze cinquedei – prosto w gardło. Wilk zaskomlał. Wpadł całym ciężarem na Villona, obalił go, zalał krwią. Potężne szczęki kłapnęły tuż przed twarzą poety, zadrgały i zacisnęły się w ostatnich konwulsjach.

Drzwi do chaty rozpadły się z trzaskiem. Wilki przemknęły nad progiem.

Villon odtoczył na bok ścierwo zdychającej bestii. Od razu dostrzegł gorejące ślepia i rozwarte pyski. Na czworakach rzucił się w stronę spienionego wierzchowca, poderwał się na równe nogi, aby wskoczyć na siodło. Oszalały z przerażenia rumak machnął głową, uderzył przednimi kopytami w błoto, stanął dęba, zrywając uzdę, a potem rzucił się do ucieczki.

W ostatniej chwili! W ostatnim momencie Villon chwycił sztylet w zęby, a jego palce zacisnęły się na żelaznym strzemieniu. Koń porwał go za sobą, pociągnął przez piach, kamienie i kałuże, odciągnął od rozwścieczonych wilków. Jopula i płaszcz łotra poszły w strzępy. Zatrzeszczały sak i pludry wleczone po kamieniach. Villon zacisnął zęby i podciągnął się wyżej.

Uliczki przedmieścia nagle rozbrzmiały wrzawą. Zawyły wilki, rozległy się krzyki i wrzaski. Villon miał wrażenie, jakby spłoszony koń porwał go wprost do piekła. A potem puślisko pękło. Rumak skręcił w bok, odrzucił go od siebie i uwolniony od ciężaru człowieka pogalopował w boczną uliczkę. Villon wyrżnął w kamienną podmurówkę chaty i zamarł w błocie, potłuczony, poobijany, broczący krwią z zadrapań.

Szybko jednak zerwał się na nogi. Śmierć przeszła niedawno nad tym zaułkiem. Na progach domów, wśród błota i stert śmieci, leżały trupy rozszarpane przez wilki. Ruszył przez kręte uliczki. Wymijał ciała, martwe dzieci, psy i bydło. Przeskakiwał nad kałużami, w których mętna woda mieszała się z gnojem i czerwoną posoką. Raz napadł go poraniony wilk. Był szybki, chwycił go za rękaw, lecz Villon pozbył się go dwoma celnie wymierzonymi pchnięciami. Szedł dalej, klucząc zaułkami, ukrywając się w pustych szopach i kramach, gdy słyszał najdrobniejszy hałas.

Zatrzymał się nagle, gdy trafił w wąski zaułek. Leżało tu pięć ciał. Czterech rosłych pachołków w skórzanych kaftanach i czepcach. I ten piąty… Skrzywiony pokracznie, podrygujący w gnoju i błocie garbus!

Przypadł do niego jednym skokiem. Garbus żył jeszcze, dygotał i charczał. Wilki nie oszczędziły go. Jego twarz była zmasakrowana, jedno oko wypłynęło, brakowało lewej dłoni. Gdy Villon pochylił się nad nim, na wargach pojawiły się krwawe pęcherzyki.

– Spóźniłem się – wycharczał. – Nie ostrze-e-e-e-e-głem niko-o-o-ogo. Schwytali mnie… – Kiwnięciem głowy wskazał pachołków. – Nie zdą-ą-ą-ą-żyłem.

Villon dostrzegł na jednym z domów wydrapany ślad rzymskiej cyfry II. Czyżby strażnicy zaskoczyli garbusa w trakcie zostawiania ostrzeżenia?

– Be… Bestia przyjdzie tu. U-u-u-u-ciekaj…

Villon pokręcił głową.

– Najpierw muszę poznać prawdę. Czy Bestię wezwało siedmiu here… Dobrych mnichów z klasztoru Saint-Roche? Czy to oni? Powiedz, błagam!

Garbus pokręcił głową, śmiał się przez krew.

– Ja… ja ich zabiłem… Ja skazałem na śmierć, lata temu.

– Jak to?!

– Pół wieku temu. Anno 1414… Ja byłem dzwonnikiem… W klasztorze. Siedmiu naszych braci i dawny przeor… Oni byli Doskonałymi. Otworzyli mi oczy na prawdę. Ale wszystko wyszło na jaw. Dowiedział się opat… I ksiądz Walther od świętego Nazaira…

Villon zamarł. Tajemnica proboszcza, o której mówił diakon. Czyżby o to chodziło?! Czyżby Walther kazał zabić przed laty siedmiu Doskonałych? Czy to o tej tajemnicy wspominał diakonowi?

– Mów! – Potrząsnął garbusem. – Mów wszystko, błagam!

– Opat i ksiądz bali się inkwizycji… Chcieli ukręcić łeb herezji po cichu… Zaszantażowali mnie, a ja ze strachu… wydałem mych braci. Wskazałem miejsce… Drzewo Umarłych. Tam się spotykali.

– I co? Co było dalej?!

– Ksiądz zaczaił się na nich… z pachołkami. Po cichu ścięli wszystkich. Zaa-a-a-abili Dobrych ludzi… Ja tam nie by-y-y-yłem, ale wiem… Ścięli głowy. Po-o-o-grzebali na miejscu. Mnie za zdradę wysłali na pokutę. A całą sprawę zataili przed inkwizy-y-y-y-torem. Nikt nie wiedział…

– Dlaczego zatem pokutujesz za ich winę?

– Jakiś czas temu… Przyszła Marion… Ona wiedziała… Ktoś powiedział jej, że by-y-y-yłem… Doskonałym. Ósmym z klasztoru. Dzwonnikiem. Rzekła, że wyda mnie inkwizycji, jeśli jej nie pomogę… zniszczyć miasta… Musia-a-a-ałem jej pomóc… W czarach. Bestia się objawiła… Po-o-o-tem chcia-a-ała, abym gło-o-o-o-sił Słowo Boże… Bym stał się na nowo Doskonałym…

Villon zamarł. Marion, o Boże, w co ona się wpakowała?!

– Tttto… było tttak… – wystękał garbus. – Ja pomagałem w cza-a-a-arach… Ale ostrzega-a-a-ałem. Liczyłem kataklizmy, coby Dobrzy chrześcijanie wiedzieli, coby się strzegli i u-c-ci-ciekali. Pokutowałem za moją zdra-a-a-a-dę.

– A więc to Marion sprowadziła tu Bestię?

– Nie… Nie Marion… Ma-a-arion jest sługą…

– Czyim sługą?!

– Swe-e-e-ego Pa-a-a-a-na. Ucie-kaj. Od niego. Ratuj się, Vi-i-i-illon…

– Kim jest ten pan?! – Łotr potrząsnął ciałem garbusa. – Jak brzmi imię Bestii?! Mówże, człowieku!

– Ktoś wiedział o mej zdra-a-a-dzie… Ktoś… Nie wiem… Wiedzieli o tym proboszcz i opat… Ale nie żyją. Wiedzieli pachołkowie, ale pomarli… I ktoś jeszcze się dowiedział… Znajdź go… Znajdź, a dowiesz się… wszystkiego…

Garbus zacharczał, zadygotał. Skonał w kałuży krwi i bydlęcego łajna. W ramionach Françoisa Villona, łotra, szelmy i poety.


* * *

Do Drzewa Umarłych przyjechał wieczorem tego samego dnia. Kiedy po raz pierwszy zagłębił w ziemi łopatę, poczuł mrowienie na karku. Rozejrzał się dokoła, ale jesienny las wokół zrujnowanej kaplicy był pusty. Prawie pusty. Usłyszał łopot skrzydeł. Na krawędzi muru przysiadł kruk. Beznamiętnie spoglądał na poetę czarnymi paciorkami oczu.

Villon wrócił do kopania. Odgarnął liście spod drzewa i wyrzucał ziemię na popękane kamienne płyty starej kaplicy. Rył coraz głębiej, kopał szeroką jamę od strony, która nie była zabrukowana kamieniami.

Na głębokości dwóch stóp coś zazgrzytało pod okuciem łopaty. Spomiędzy zmurszałych łachmanów i resztek odzienia Villon wygrzebał pożółkłą czaszkę.

Łopot skrzydeł sprawił, że znowu podniósł głowę. Kruków było więcej. Obsiadły gałęzie drzewa i mur. Nie opuściły go już.

Kopał dalej. Musiał dowiedzieć się prawdy. Łudził się, że przy zabitych znajdzie jakiś trop. Nie miał nowego śladu wiodącego do Bestii. Nie znalazł Marion, a garbus nie żył. Pozostawało mu tylko jedno – kopać.

Niebawem pod warstwą ziemi zmieszanej z gliną odnalazł resztki szkieletu. Potem czaszkę. I jeszcze jedną. Później odgrzebał kolejny szkielet. Dokopał się w końcu do jamy, do której prawie pół wieku temu wrzucono martwe ciała siedmiu Doskonałych. Już wiedział, jak się to wszystko odbyło. Gdy brał w rękę pierwszą czaszkę, przed jego oczyma poczęły przelatywać urywane obrazy. Widział zakrwawione ręce unoszące katowski miecz. Błysk opadającego ostrza, bezgłowe ciało opadające w drgawkach na ziemię. Zakapturzonych oprawców wrzucających zwłoki do dołu…

Czwarta czaszka.

Kruki były niespokojne. Co chwila któryś z nich zrywał się do lotu, okrążał posępne drzewo i zrujnowaną kaplicę. Ciekawe, czy takie same ptaki towarzyszyły egzekucji Doskonałych? Bo to była egzekucja. Ksiądz przyszedł tu razem z pachołkami, schwytał mnichów, a potem, po krótkim sądzie, kazał ściąć ich po kolei.

Piąta czaszka.

Kopał coraz szybciej. Zapadał zmierzch, a czerwona łuna słońca ukrywającego się za welonem oparów i mgieł rozjarzyła się na zachodnim widnokręgu. Brał coraz większy chłód, ale Villonowi robiło się gorąco. Musiał trafić na jakiś trop. Musiał przekonać się, o co chodziło w tym wszystkim. Musiał odnaleźć kogoś, kto jeszcze, poza proboszczem i opatem, wiedział o zdradzie garbusa i o siedmiu Doskonałych z opactwa.

Na samym dnie dołu spomiędzy splątanych korzeni drzewa wygrzebał szóstą czaszkę. Odkrył kolejny szkielet, ale ten prawie rozleciał mu się w rękach. Pozostał jeszcze jeden. Siódmy.

Kopał dalej. Kruki śledziły jego ruchy. Patrzyły zobojętniałymi ptasimi oczyma.

Łopata zgrzytnęła na twardych korzeniach. Głęboko pod powierzchnią kaplicy rozgałęziały się grube kawały zmurszałego drzewa. Nie sposób było wetknąć pomiędzy nie łopaty. Do diaska, gdzie była siódma czaszka? Gdzie zakopano ostatni szkielet?

Poszerzył jamę aż do miejsca, w którym do tej pory zachowała się kamienna posadzka kaplicy. Nie znalazł nic. Co to miało znaczyć? Czyżby ostatniego z mnichów nie pochowano razem z innymi? I czy w ogóle go pochowano?

Wyskoczył z dołu i obejrzał szczątki. Nie znalazł żadnych śladów mogących naprowadzić go na dalszy trop. Żadnych pierścieni, resztek pieczęci, pergaminów. Tylko fragmenty postrzępionych łachmanów.

A więc wszystko mogło się zacząć pięć dziesiątek lat temu. Kiedy w klasztorze siedmiu mnichów uległo herezji katarskiej. Opat i proboszcz od świętego Nazaira domyślali się tego albo wpadli na jakiś trop. Obawiali się inkwizycji. Opat drżał zapewne o dobre imię opactwa. Razem zmusili garbusa, aby wydał swoich współwyznawców. Ten wskazał im miejsce, gdzie odprawiali obrzędy, czyli zrujnowaną kaplicę. Proboszcz zaczaił się tam ze swoimi ludźmi, schwytał Doskonałych i kazał ich ściąć, a potem pogrzebać pod drzewem. Ich imiona wykreślono z księgi umarłych, aby zatrzeć po nich wszelki ślad.

Po latach, gdy umarł proboszcz, a od dawna nie żył opat, ktoś przysłał Marion do garbusa. Ktoś wiedział o tym, co się stało, i szantażował kalekę, chcąc, aby ten pomógł jej sprowadzić Bestię i zaczął głosić znowu wiarę Dobrych chrześcijan. Być może, ten sam człowiek (a może diabeł?) wysyłał do garbusa i ladacznicy tabliczki z łacińskimi sentencjami. Kim był? Czyżby ostatnim z siedmiu Dobrych? Wszak kaleka twierdził, iż był ósmym z Doskonałych! Czyżby Bestię teraz przyzwał ten, którego czaszki brakowało w grobie? Jeśli nie, to dlaczego jeden z mnichów uniknął kary? Czy darowano mu życie? Ale dlaczego? Po co?

Villon otarł pot z czoła. Wreszcie znalazł jakiś ślad. Wiódł go do ostatniego z siedmiu mnichów. Człowieka, który z dziwnych przyczyn nie został zabity pod drzewem i teraz chciał zemścić się za kaźń nad swoimi współbraćmi. Kimkolwiek teraz był, okazał się wcieloną Bestią…

Jeszcze raz obejrzał kości. A potem wrzucił je do dołu i zasypał ziemią. Wiedział już, co trzeba było zrobić. Musiał się spieszyć. Wydarzyło się już sześć katastrof zapowiadających nadejście demona. Musiał poznać prawdę, zanim dojdzie do ostatniej, siódmej.

Stado kruków odleciało z łoskotem skrzydeł.


* * *

– Macie zadziwiający dar przekonywania, bracie – powiedział prepozyt. – Wielu patrycjuszy z miasta czeka lata i daje ogromne datki, aby tylko ojciec Arnald raczył się za nich pomodlić lub przekazał im słowa otuchy. A wy gościcie u niego bez przerwy. I co więcej, Czcigodny bez wahania godzi się na rozmowę z wami, zawsze kiedy sobie tego życzycie.

– Widocznie brat Arnald poznał we mnie prawdziwego samarytanina – odparł Villon. – Nie chadzam do niego, aby wspólnie odmawiać godzinki. Czcigodny pomaga mi rozwiązać zagadkę kataklizmów nawiedzających miasto.

– Jak tedy przebiega śledztwo?

– Niestety, błądzimy, bracie prepozycie.

Errare humanum est.

– Trafiliście w sedno, czcigodny prepozycie. Czy dużo ludzi odwiedzało już brata Arnalda?

– Czcigodny spotyka się tylko z tymi wiernymi, z którymi sam chce porozmawiać. Zdarzyło się już, że pomagał zakonnikom z kilku pobliskich klasztorów. Ale ze świeckim bratem spotyka się po raz drugi albo trzeci.

– Ktoś jeszcze z nim rozmawiał?

– Lata temu przyjął pewnego rycerza ze szlachetnego rodu. Kiedy indziej pewną szlachetną damę.

– Marion?

– Nie. Zwała się… Przepomniałem. Ale to była można pani. Sama wicehrabina Beziers. No, idźcie już. Brat Arnald czeka na was.


* * *

Villon zbliżył się do studni z bijącym sercem. Pustelnik naprawdę czekał na niego. Ledwie spojrzał w szczelinę, zobaczył w dole delikatny, drżący cień starca. Starca?

Jak mógł wyglądać człowiek, który od lat przebywał w zamknięciu w strasznych warunkach? Dlaczego skazał sam siebie na taką pokutę? To było wprost nie do pojęcia. Poeta sięgnął po tabliczkę. Napisał:


Znalazłem grób Dobrych ludzi, zakonników z klasztoru, których przed laty zabito na rozkaz proboszcza Walthera. Było w nim tylko sześć czaszek. Jeden z Doskonałych przeżył masakrę. Jeśli ten katar żyje, to on jest Bestia, która chce się zemścić za śmierć współbraci.


Odpowiedź nadeszła od razu.


Błądzisz. Ostatni z heretyków nie przywołał Bestii.


Villon przygryzł wargi. Ciekawe, skąd Czcigodny wiedział o tym wszystkim. Czyżby znał mnichów wyrżniętych w starej kaplicy ponad pół wieku temu? Było to całkiem możliwe.


Gdzie mogę znaleźć ostatniego z siedmiu?


Na odpowiedź musiał chwilę poczekać.


Nie tego musisz znaleźć, który policzony został między umarłych, ale Bestię. Smoka siedmiogłowego, który zbliża się do was.


Jak mogę znaleźć Bestię? Przecież to demon.


Demon jest jak lew wsparty na tarczy. Wiara to skuteczny puklerz przeciw Nieprzyjacielowi. Któż jednak przeciwstawi się złemu człowiekowi?


Czy to była podpowiedź? Co to miało znaczyć?


Czy Bestia jest człowiekiem?


Tym razem czekał długo, zanim mnich dał znać, że można wciągnąć wiadro na górę.


Tylko człowiek ma wolną wolę czynienia zła.


Gdzie znajdę tego człowieka?


Mnich odpowiedział po długiej chwili. Ale nie była to odpowiedź, której oczekiwał Villon.


Bestia już sama cię znalazła. Czekaj i bądź cierpliwy. Finis.


Bestia to człowiek. Nie… To wydawało się niewiarygodne. Kto mógłby nim być? „Bestia sama cię znalazła”. Ktoś, kogo Villon znał? Łotr zamarł. Poczuł chłód na skroniach. Wsparł się o cembrowinę studni. Chciał spytać o coś jeszcze, ale wiedział, że Arnald nie odpowie. Rozmowa była skończona.

Karzeł, ladacznica, Bestia, skorupy, siedmiu Doskonałych… Wszystkie obrazy latały Villonowi przed oczyma. Zamyślony odłożył tabliczkę, a potem ruszył przez podziemia, zataczając się i ślizgając w kałużach. Demon szedł do niego. Dlaczego? Za co? Czyżby dowiedział się, że Villon go szukał, i postanowił sam objawić swą obecność?

Miał mało czasu. Wydarzyło się już sześć katastrof. Sześć z siedmiu zapowiadających nadejście owej biblijnej Bestii. Czy siódma miała być ostatnią, czy też właśnie w tym kataklizmie miał objawić się demon? Demon… Kto mógłby być na tyle szalony, aby wywoływać w Carcassonne okropne kataklizmy, aby mordować niewinnych? Po co miałby to czynić? Aby wzbudzić strach? Aby ludzie odwrócili się od Kościoła? Czy był heretykiem? Jeśli nie, to co chciał osiągnąć? I wreszcie, do czego mu była Marion?

Ladacznica wsiąkła jak kamień w wodę. Szukał jej po całym Carcassonne, wykorzystywał nawet znajomości diakona. Nie znalazł nic. Znikła dwa tygodnie temu, a od tego czasu nie widziano jej nigdzie.

Szedł do bramy oszołomiony, zataczał się, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami zakonników. Gdzie była Bestia? Gdzie przebywał i co knuł człowiek, który miał się stać demonem? Villon miał coraz mniej czasu. Co jeszcze miało się wydarzyć?

Wyszedł przed wrota i omal nie stratowali go żebracy, którzy tak jak każdego poranka gromadzili się przy wyjściu z klasztoru, skamląc o miłosierdzie. Zakonnicy wynosili wiklinowe kosze pełne oliwek, sera i chleba, rozdzielali je wśród nędzarzy, dbając, aby każdy z proszalnych dziadów otrzymał swoją porcję.

Villon chciał przejść obok nich obojętnie. Jednak coś przykuło jego uwagę.

Zatrzymał się jak wryty. Stał niby słup soli i patrzył… Spoglądał na jednego z braciszków, który wyjmował z kosza gliniane skorupy garnków i rozdzielał je między żebraków.

– O Boże, ja śnię! – wyszeptał do siebie poeta.

Podszedł do zakonnika, wpatrując się w zawartość kosza.

– Chcecie, bracie, słowa pocieszenia? – zapytał niepewnie benedyktyn.

Villon wziął w ręce jedną ze skorup. Odczytał łaciński napis: Ora et labora.

– Co to… Co to jest? – wychrypiał nieswoim głosem.

– To nasze odznaki pątnicze. Słowa pocieszenia dla pielgrzymów i ubogich. Zwykle klasztory rozdają im znaki muszli, a my – modlitwy i przypowieści wypisane na okruchach garnków.

– Kto… Kto spisuje te okruchy?

– Nasi nowicjusze. A niektóre to nawet – mnich ściszył głos – sam brat Arnald Czcigodny.

Arnald… Wszystko zawirowało Villonowi w głowie. A więc to Czcigodny porozumiewał się z Marion i garbusem. Czcigodny kazał kalece głosić herezję w mieście… To było straszne! Straszne! Straszne!

Ale prawdziwe… Arnald Czcigodny był człowiekiem. Bestia naprawdę sama znalazła Villona. Wszystko się zgadzało.

Poeta ukląkł zdjęty nagłą słabością. Kim był ten przeklęty mnich, zamknięty od lat w ponurej celi? W jaką Bestię zmienił się przez tyle lat niewoli… Jeśli wierzyć w historię opowiedzianą przez garbusa, musiał siedzieć tam od przeszło pięciu dekad. Czy to on był zatem ostatnim z siedmiu Dobrych mnichów? Czyżby to jego czaszka powinna znaleźć się w grobie pod Drzewem Umarłych? Nie wiedział, co robić. Czy biec do opata, czy może jechać do miasta i rozmówić się z diakonem? Miał mało czasu. Diablo mało czasu!

Jedno było pewne. Tu mógł pomóc jedynie diakon z katedry Świętego Nazaira. Musiał się spieszyć.

Mnisi patrzyli na niego uważnie. Ich wzrok przeszywał go jak ostrza sztyletów. Czyżby już domyślali się wszystkiego? Czyżby wiedzieli?

Wskoczył na kulbakę i co koń wyskoczy pognał do Carcassonne.


* * *

Zakonnicy czekali na nich tuż za bramą, na niewielkim dziedzińcu pomiędzy klasztornym murem a refektarzem. Stali zbici w gromadę, zagradzając przejście, otuleni w habity i kukulle, ze spuszczonymi głowami. Był jesienny wieczór. Dzwony biły na nieszpory, a ich głos rozchodził się głuchym echem po całym klasztorze.

– Brat Arnald nie życzy sobie żadnych gości – wysyczał przeor, gdy diakon zbliżył się do niego. – Nie chce widzieć ani was, ani waszego przydupasa, wielebny diakonie.

– A jednak będzie musiał poświęcić nam kilka cennych chwil. Nie ustąpię, bracie prepozycie. Muszę poradzić się Czcigodnego w kilku ważnych kwestiach, zanim dojdzie do tragedii.

– Nie zezwolę na to. I nie dopuszczę was do niego. Powiem wprost. – Przeor bez wysiłku zrzucił z siebie maskę zacnego samarytanina. – Wynoście się z mego klasztoru. A jak sami nie pójdziecie precz, to opuścicie nasz przybytek wbrew swej woli. Więcej, zostaniecie do tego zmuszeni siłą.

– Pohamuj swój język, bracie – rzekł diakon. – Nie przystoi bowiem bluźnić przeciwko sługom Pana w tym świętym przybytku, który wedle was nigdy nie splamił się grzechem apostazji. Twe nieopatrzne słowa mogą bowiem naprowadzić mnie łatwo na wnioski, że być może coś ukrywasz!

– Doniosę na was do Świętego Oficjum!

– A więc posłuchaj. – Diakon podszedł bliżej do prepozyta, a potem pochylił się do jego ucha i coś cichutko szepnął.

Przeor zadrżał. Wytrzeszczył oczy i przerażony wpatrzył się w diakona.

– Jak to…? – wydyszał. – Bracie… Jak to… Czy wy…

– Na razie niczego się nie lękajcie, ale jeśli uczynicie coś nie po mojej myśli, to klnę się, że przyjedzie tu do was inkwizytor Ojca Świętego. Jeśli nie wykażecie dobrej woli, to kto wie, co się stanie. Pozwólcie mi zatem pomówić z bratem Arnaldem.

Prepozyt dał znak pozostałym mnichom i zakonnicy rozstąpili się, odsłaniając przejście do wirydarza. Diakon bez słowa ruszył przed siebie. Benedyktyni rozstępowali się, unikając jego wzroku. Villon dogonił księdza, zrównał się z nim.

– Co im powiedzieliście?

– Słowo. – Diakon uśmiechnął się. – Słowo, które było na początku.

– Nie rozumiem.

– Nie jesteś tu od rozumienia, Villon.

Przeszli wirydarz i skierowali się do kościoła. Potem weszli do kaplicy i przez wilgotny labirynt lochów i krypt dotarli do pomieszczenia ze studnią nad celą Arnalda Czcigodnego.

– Pytaj – nakazał szeptem Bernard. – Dowiedz się, dlaczego został Bestią i co zamierza.

Villon sięgnął po tabliczkę z woskiem. Napisał:


Wy jesteście Bestią. Byliście ostatnim z siedmiu Doskonałych mnichów. Nie zabito was pod Drzewem, ale zamurowano w celi. To wy jesteście winni śmierci mieszczan i wszystkich nieszczęść…

Pisaliście, że Bestia sama mnie znalazła. Prawda – znaleźliście mnie.


Villon posłał wiadro w dół, w mroczną ciemność. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewał.


Wreszcie do tego doszedłeś, Villon.

Byłem Dobrym chrześcijaninem. Najstarszym z siedmiu. Nie zginąłem, albowiem opat chciał skazać mnie na cierpienie po stokroć gorsze niż śmierć.

Nie ja jednak przywołałem Bestię ani nią nie jestem. Poniechałem myśli o zemście. Wykorzystałem jedynie to, co nieuchronne, aby otworzyć ludziom oczy na świat. Pokazać marność diabelskich sług. Dlatego posłałem garbusa, by pokutował i głosił Słowo Boże.


Villon napisał znowu:


Do czego wykorzystałeś ladacznicę i garbusa? Dlaczego wysyłałeś do nich skorupy?


Oni cierpieli. Z ludzkiej krzywdy i wspomnienia niegodziwości, której się dopuścili. Obiecałem im pociechę. I odkupienie grzechów.


Skoro nie ty, to czy któreś z nich jest demonem?


Nie ma w nich winy.


Villon spojrzał pytająco na diakona. Bernard otarł pot z czoła.

– Łże – wyszeptał. – On jest Bestią! To przeklęty heretyk!

Poeta sięgnął po tabliczkę.


Wszystkie tropy wiodą do ciebie.


Odpowiedź przyszła od razu:


Nie chcecie – nie wierzcie. Przekonacie się sami…

Większy kłamca niźli ja to wilk w owczej skórze przy twoim boku. Spytaj go, kim jest naprawdę brat Bernard…


Villon spojrzał na Bernarda. Ksiądz spuścił wzrok. Poeta zaczynał powoli domyślać się wszystkiego.

– Tak, mój synu – szepnął. – Skłamałem. Nie jestem diakonem Bernardem. Niechaj Bóg mi wybaczy, ale działałem w ukryciu. Jestem dominikaninem, a moje imię to Nicholas Jacquier…

– Inkwizytor… – jęknął Villon. – Jak to?!

– Wszystko dla chwały Pana, mój synu… Nie jestem tu znany, więc wolałem rozgłosić wieść o moim przyjeździe, a sam przeoblekłem się w sutannę brata Bernarda… diakona. Wiedziałem, że wszyscy boją się Świętego Oficjum. Chciałem tedy działać dyskretnie. Dowiedziałem się, że mieszczanie sami chcą rozwiązać zagadkę Bestii, więc zaproponowałem im pomoc.

Villon zadrżał. Nie wiedział, co robić. Co to wszystko miało znaczyć?! Czy Jacquier miał posłać go na tortury, na śmierć? Na stos?!

– Nie bądź głupcem, Villon – syknął inkwizytor, jakby czytał w jego myślach. – Sam wiesz, że jedno skinienie mego palca wystarczyłoby, abyś wylądował na stosie. Ja jednak poręczyłem za ciebie. I wyratowałem z katowskiej ławy. Zaprawdę okazałeś się bardzo przydatny. Doprowadziłeś mnie po nitce do kłębka. Tak więc nie biadol teraz, ale zmuś tego diabła, aby zaprzestał czarów i nie sprowadzał na miasto kolejnego nieszczęścia.


Osiągnąłeś swój cel. Lud jest przerażony. Wszyscy błagają o litość. Wielu odeszło od Kościoła… Zlituj się i nie krzywdź więcej niewinnych ludzi.


Zerknął z ukosa na inkwizytora. Ten skinął głową.


To nie ja jestem Bestią. On przeleje krew najniewinniejszych po to, aby być nieśmiertelnym. A ja skorzystam na tym tyle, że otworzę ludziom oczy na prawdziwy porządek tego świata. Pokażę, że świat jest więzieniem i pułapka. A nade wszystko – że Kościół jest ladacznicę babilońską i nie ma mocy, aby obronić wiernych przed demonem. Bestii nie da się powstrzymać, nie da uniknąć, tak jak nie w waszej mocy jest uniknięcie wylewu rzeki.


A zatem zabije również Dobrych chrześcijan?


Nie, gdyż ci zostali już ostrzeżeni. Nikt, kto należy do Credentes lub przyjął consolamentum, nie lęka się diabła w ludzkiej skórze.


Jeśli nie ty, to kto jest Bestią?


Nie ja, Villon. Ja tylko wiedziałem, co się święci. I przygotowałem się na to, co nieuchronne, aby pokazać wiernym, że bezsilni są słudzy babilońskiej ladacznicy.


Dlaczego mi pomagałeś?


Czy ślepiec może prowadzić innego ślepca? Czyż obaj nie wpadną w przepaść? Uczeń i nauczyciel nie są sobie równi, ale każdy, kto postępuje sprawiedliwie, ten jest nauczycielem!


Wskaż, kto jest Bestią, a uratujesz duszę.


Arnald nie odpowiadał. Z jego celi nie dochodził najmniejszy dźwięk. Inkwizytor odepchnął Villona i pochylił się nad studnią. Spojrzał w mrok, zmarszczył brwi.

– Módl się, bracie Arnaldzie – wycedził przez zęby. – Módl się, bo to ostatnie chwile twego spokojnego żywota. Jeszcze dziś wrócę tu z kamieniarzami. Jeszcze dziś rozkuję skałę, a potem wydostanę cię z tej ciemnicy. A potem, klnę się na wszystkich świętych, że połamię cię kołem tak strasznie, że wyśpiewasz mi wszystko jak na spowiedzi! A kiedy już podzielisz się ze mną swą wiedzą, umrzesz. Umrzesz pogodzony z Bogiem, albowiem ostatecznie i nieodwołalnie uratuję twoją duszę przed potępieniem.

Inkwizytor odwrócił się i wyszedł.

Villon miał pójść w jego ślady, ale Arnald dał znak szarpnięciem. Pociągnął za łańcuch. W wiadrze leżała woskowa tabliczka z jego pytaniem. I żadnej odpowiedzi. Nie, w cebrze było coś jeszcze… Gliniana skorupa garnka, na której ktoś wydrapał rzymską cyfrę I.I słowa: Memento mori.

Poeta ruszył szybko za inkwizytorem i po chwili go dogonił.

– Niedaleko jest kamieniołom! – rzucił Jacquier. – Sprowadzę tu pachołków i kamieniarzy. Rozbijemy sklepienie, przekopiemy się do celi tego herezjarchy, a potem wydusimy z niego wszystko, co wie!

Villon milczał.

– Ach tak, wiem, co myślisz, poeto. O okrucieństwie inkwizycji. O mękach i torturach. O stosie. Tak, to prawda. Chcę posłać tego nędznika w płomienie. Ale dzięki temu zapobiegnę kolejnej katastrofie, w której zginęliby niewinni ludzie, kobiety, dzieci… Widzisz jakieś inne wyjście, mój wierszokleto?!

Villon spuścił wzrok. Nic nie powiedział.

Szli przez podziemia. Inkwizytor kroczył szybko, potrącając kamienie i kości, rozganiając szczury, płosząc wielkie, ślepe jaszczurki, potykając się na kamienych płytach. Gdy byli w ossuarium, Villon chwycił go za ramię. Jacquier zatrzymał się. Spojrzał na łotra przenikliwym wzrokiem.

– Zanim wasza dostojność wróci z miasta, może być za późno. Arnald za dużo wie. Zbyt dobrze zna tę ponurą historię. Wniosek jest prosty – ktoś musiał donosić mu o tym, co się dzieje w mieście. Ktoś musiał bywać u niego. Musimy spytać przeora, który z mnichów bywał u niego najczęściej. I czy poza mną odwiedzali go jacyś ludzie spoza klasztoru.

– Masz łeb, Villon – mruknął inkwizytor. – Zrobiłbyś nielichą karierę na służbie Świętego Oficjum.

– Jest jeden szkopuł, wasza dostojność…

– Jaki znowu szkopuł?

– Należę do cechu buchaczy, gildii drzemcarzy, a takoż do wędrownych trup komediantów. Jestem zatem ekskluzentem i nie mogę przystępować do komunii.

– A zatem dzisiaj wrócisz na łono Kościoła, Villon – rzekł inkwizytor. – Już ja się o to postaram. A teraz chodź!

Villon nie wiedział, czy weselić się, czy płakać.


* * *

Prepozyt był przerażony. Wstrząśnięty. Nie mógł ukryć drżenia rąk. Garbił się i kurczył pod przenikliwym wzrokiem Jacquiera.

– Herezja w naszym klasztorze?! Wasza wielebność raczy się mylić…

– Musimy przesłuchać brata Arnalda, gdyż był i jest członkiem sekty albigensów.

– To niemożliwe! Toż on nigdy nie opuścił swej celi.

– Arnald był niegdyś katarskim Perfecti, który za przestępstwo apostazji został skazany na dożywotnią pokutę. Nie wmawiajcie mi, bracie prepozycie, że nic o tym nie wiedzieliście!

– Na rany Chrystusa! Bracie… Nikt mi nie powiedział. Gdybym tylko wiedział. Opat… Poprzedni opat zabrał tę tajemnicę do grobu. Sądziłem, że Arnald to były egzorcysta, który sam skazał siebie na odosobnienie…

– Mówiliście mi kiedyś, że w ciągu kilku ostatnich lat zdarzyły się dwa przypadki, iż Arnald rozmawiał z ludźmi spoza klasztoru. Czy pamiętacie, bracie, kto taki odwiedził go w samotni?

Prepozyt zatrząsł się, zadygotał.

– Lepiej wytężcie pamięć. – Inkwizytor uśmiechnął się zimno. – Znam środki, po których oskarżony przypomina sobie nie tylko całe swoje życie, lecz także wszystkie cytaty z Pisma Świętego. A zwłaszcza wszystkie plugawe apokryfy.

– Ja nie…

– Kto odwiedzał Arnalda? No, przypomnijcie sobie, proszę.

– Dwa… Dwa razy – wystękał przeor. – Za mojej pamięci to było dwa razy. Kilka lat temu. Przyjechała można pani… Gormonda, wicehrabina Beziers.

– Gdzie możemy ją znaleźć?

– Na cmentarzu… Dawno już pomarła.

– A potem? Był u niego ktoś jeszcze?

– Nie wiem… Nie pamiętam…

– Przypomnijcie sobie, bracie prepozycie – syknął inkwizytor. – Bardzo was o to proszę.

– Napijcie się wina. – Villon nalał do szklanicy normandzkiego cydru i podsunął ją prepozytowi. – I pomyślcie spokojnie.

Prepozyt upił nieco wina, zakaszlał. Zakrztusił się i odchrząknął.

– Był… Był jeszcze ktoś – wyszeptał. – Pół roku temu. Pewien możny rycerz. Z wysokiego rodu.

– Jak się nazywał?

– Chy… chyba… Gilly…

– Gilly?

– Nie, klnę się na świętego Nepomucena… Gilles się zwał.

– A dalej? – zapytał inkwizytor lodowatym tonem. – Skoro był szlachetnego rodu, to chyba miał jakieś miano. Skoro raz na kilka lat zdarzy się taki gość u Arnalda, to chyba nie zapomnieliście jego imienia?!

– To był… To był… Gilles. Gilles de Sille.

– Kto taki?!

– Si… Sille…

Inkwizytor zerwał się z jesionowego krzesła. Chwycił prepozyta za habit pod szyją i potrząsnął.

– Kto?! – zakrzyknął z rozpaczą. – Jak wyglądał?! Mów, mów!

– Si… siwe, długie włosy… Mia… miał bliznę na obliczu…

– To ten! – jęknął inkwizytor. – Doszliśmy do sedna spisku, Villon.

– Kto to? Kto to jest?

– To ostatni żyjący poplecznik diabła z Bretanii. Sinobrodego, Gillesa de Rais, marszałka królestwa, który ponad dwie dekady temu składał diabłu w ofierze dzieci. I który został spalony na stosie Anno Domini 1440.

Villon zadrżał. Któż nie znał historii o Sinobrodym, okrutnym mordercy z Bretanii, za sprawą którego ginęły dzieci, chłopcy i dziewczęta. Ich ciała znajdowano potem okrutnie okaleczone. De Rais był jednak wspomnieniem. Już przed ponad dwudziestu laty oddał swe nikczemne życie na stosie, oskarżony o herezję, morderstwa i zbrodnię czarnoksięstwa.

„Tylko człowiek ma wolną wolę czynienia zła”. Kto to powiedział? Czyż nie Arnald?!

– De Sille miał zostać skazany na śmierć, jednak uszedł sprawiedliwości. Jan de Malestroit, biskup Nantes, nie zdołał go nigdy schwytać. Zaginął o nim wszelki słuch. Aż do teraz. Jeśli ten człowiek żyje, to zaprawdę może być wcieloną Bestią… Demon to naprawdę zwykły śmiertelnik!

– Czy on jest aż tak niebezpieczny?

– De Sille znał wszystkie tajemnice Sinobrodego. Razem oddawali cześć diabłu. Wspólnie prowadzili alchemiczne eksperymenty. I porywali niewiniątka, aby oddawać się plugawym orgiom z ich ciałami. Zabijali i dusili chłopców oraz dziewczynki, aby poznać ostateczne granice rozkoszy.

Dzieci w mieście. Okrutnie okaleczone dzieci w mieście… To coś oznaczało. To był jakiś ślad.

– Dzieci… – jęknął Villon. – W mieście pojawiały się okaleczone dzieci, które zapowiadały wszystkie nieszczęścia… Sam je widziałem przed katedrą. Nikt nie wiedział, skąd przychodziły. Wieszczyły nadciągającą Bestię.

– Sinobrody zabił wiele niewiniątek. Odnaleziono tylko część ciał. Być może, Gilles de Sille wezwał duchy niepogrzebanych dziatek, aby pomogły mu sprowadzić nieszczęścia na miasto.

– Częstokroć złe duchy objawiają się, przybierając postać ofiar przyszłych nieszczęść – wtrącił przeor. – Lata temu, Anno Domini 1212, kiedy w Vendome zgromadziła się nieszczęsna krucjata niewiniątek pod wodzą Stefana z Cloyes i wyruszyła, aby oswobodzić Ziemię Świętą, miał miejsce podobny przypadek. Wówczas, gdy pielgrzymi dotarli do Marsylii, pojawiły się tam widma dzieci w kajdanach i łańcuchach, jako przyszła zapowiedź ich losu. A jak wszak wiecie, wielebni, marsylczycy sprzedali potem niewiniątka Saracenom.

– Chryste miłosierny! – jęknął inkwizytor. – Zaczynam to wszystko rozumieć. Gilles chce zrobić coś złego dzieciom z Carcassonne. Trzeba natychmiast tam jechać i ostrzec mieszczan! Villon, na koń!

Poeta skłonił się i zarazem odetchnął. W całej tej sprawie nie padło na razie imię Marion. Miał nadzieję, że dominikanin zapomniał o ladacznicy. A może jednak nie była w to wszystko zamieszana?

Загрузка...