VII

Stary, przeżarty rdzą łańcuch pękł z brzękiem od pierwszego ciosu mieczem. Ogromne wrota pokryte pajęczynami zaskrzypiały, gdy naparł na nie z całej siły. Trzasnęły nadwątlone deski, z góry posypały się drobinki próchna. Zapach stęchlizny był teraz mocniejszy. Z mrocznego wnętrza śmierdziało wilgocią, szczurzym łajnem i zgnilizną.

Wszedł do ciemnego, wąskiego pomieszczenia, pobrzękując zbroją. W smugach światła latarni wirowały drobinki kurzu. Nikt nie odwiedzał tej ponurej, samotnej wieży od przeszło dwudziestu lat. Drewniane sprzęty zmurszały i nadgniły. Wilgoć przeżarła deski podłogi, po której stąpał.

Opadł na kolana, począł ścierać kurz i wieloletni osad pyłu. Wkrótce jego dłoń w pancernej rękawicy wymacała zardzewiały żelazny pierścień – uchwyt od ledwie widocznej klapy. Ostrożnie pociągnął. Żelazo trzymało się dobrze, jeszcze nie zamierzało rozpadać się w proch.

Szarpnął. Klapa z trzaskiem uniosła się w górę. Sięgnął po latarnię i ostrożnie postawił stopę obutą w stalowy trzewik na pierwszym stopniu schodów. Dębowy bal zatrzeszczał, ale wytrzymał ciężar mężczyzny w pełnej zbroi. Zszedł niżej, a wówczas złotawe światło wydobyło z mroku zarysy zakurzonych piszczeli, białawe oczodoły małych czaszek, potrzaskane kości oblepione wyschniętą, bladą jak pergamin skórą, strzępy szmat i łachmanów. Ponury loch pod wieżą był wypełniony szczątkami dzieci. Małe czaszki leżały na stosach piszczeli. Długie, jasne włosy zaplecione w zakurzone warkoczyki przeplatały wyschnięte żebra. Żółte ząbki szczerzyły się doń we wdzięcznym dziecięcym uśmiechu.

– Jesteście – wyszeptał zauroczony. – Czekałyście na mnie. Taaaaak. Moje, dobre. Nakarmię was wkrótce. Poczekajcie.

Szybko wrócił na górę, zapalił świece, nakreślił kredą pantakl.

Jęk przemknął po cmentarzysku. Czaszki poruszyły się, zachrobotały.

– Chodźcie do mnie, maleństwa! – wychrypiał, kładąc rękę na sercu, a więc na jace, na której ogromny lew wspierał się na herbowej tarczy.

Jęk ucichł jak ucięty nożem. A potem rozbrzmiały szepty. Coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Osaczały go ze wszystkich stron, groźne, złowrogie, zjadliwe. Zamknął oczy i nie otwierał ich.

– Idźcie, gdzie wam każę, maleństwa. I czyńcie to, co wam każę. Moje maleńkie… Moje kochane.

Posłuchały go. Nie miały innego wyboru.


* * *

Nadgniły, śmierdzący burak uderzył z łoskotem w deskę tuż obok głowy poety. Villon zamrugał oczami i skrzywił się.

– Chybiłeś, dupojebcu chędożony! – zakrzyknął do krępego jegomościa o pałąkowatych, krzywych nogach, przybranego w porwaną jopulę i skórzany czepiec, spod którego wyzierały kaprawe oczy wiejskiego przygłupa. – Słyszysz, chabeciarzu?! Wyżej celuj, bo jeszcze jakiejś przechodce oko wybijesz!

Tłum pospólstwa, który zgromadził się przed poetą, odpowiedział śmiechami, gwizdami i wyzwiskami.

– Patrzajta, ludziska! Toż koniobijca w srakę chlastany! – zawrzasnął gruby chłop w śmierdzącym kożuchu i utytłanej w gnoju Włosienicy. – Ciska się jako trzy szelągi w kalecie!

– To poeta gołodupiec! – zarechotała gruba baba w rańtuchu i poplamionym, sztywnym od brudu czepcu, prezentując przy okazji liczne dziury po zmurszałych zębach. – Wędrowny szarpidrut w rzyć chędożony! Hej, włóczęgo, zobaczymy, jak się pośmiejesz, kiedy będą cię włóczyć po rynku.

Niewysoki, koślawy oberwaniec cisnął w Villona bryłą błota zmieszanego z końskim łajnem. Tym razem trafił go prosto w nos, co zważywszy na fakt, iż prawy bark złośnika był znacznie niższy od lewego, zakrawało prawie na cud. Szelma gwizdnął dwa razy, budząc salwy śmiechu wśród miejskiej hołoty. Splunął przez okazałą szczerbę w przednich zębach.

– Oż ty w mordę kopany! – jęknął Villon. – Patrzcie, trafił, poczciwi mieszczanie! Nagroda dla niego! Dla odważnego palisznika będzie piękna meretryca! – Wskazał ruchem głowy starą, grubą jak piec prukwę o twarzy wymalowanej barwiczkami. – Hej, ty tam, kurewnico! Zadrzyj kieckę, coby uczcić bohatera, a wy, szlachetni mieszczanie, nosy zawrzyjcie, bo sztynk pójdzie jak od beczki po śledziach!

– Zawrzyj ty gębę, capie! – ryknęła obrażona. – Ty, bęsiu dupodajca w pindol jebanego! Bo jak chycę drąga, jak ci ten kudłaty łeb uchędożę, to nie będziesz wyglądał jak chłop, jeno jak półdupiec!

Villon roześmiał się złośliwie. Dysputa robiła się coraz gorętsza. Nie przyszedł tu jednak po to, aby wygłosić uczoną mowę dla plebsu. A i miejsce, w którym przebywał, nie było bynajmniej uniwersytecką katedrą. Dziś rano przyprowadzono go pod strażą do tego starego pręgierza i wystawiono na pośmiewisko miejskiego motłochu, z rękoma i szyją zatrzaśniętymi w otworach nadgniłych dyb. A wszystko dlatego, że wczorajszego wieczoru wdał się w sprzeczkę z kilkoma przechodzonymi kokocicami przy bramie Aude, a kłótnia owa przerodziła się w dłuższą wymianę obelg. I nie minęły trzy pacierze, jak w spór wmieszali się strażnicy miejscy, a Villon wylądował w podziemiach pod ratuszem, oskarżony o napaść, pobicie i znieważenie leciwych narożnic, a dodatkowo – o niezapłacenie za przyjemność, którą te sparszywiałe murwy jakoby miały mu wyświadczyć. Ten ostatni zarzut był doprawdy czczym i bezczelnym wymysłem przeklętych ladacznic. Villon wolałby już znaleźć sobie szparę w murach miejskich, niż wykorzystać do ars amandi którąś z wiekowych lampucer wystających w bramie Aude w nadziei zwabienia w ciemny zaułek pijaka lub wsiowego famullusa. Niestety, bliższe zaznajomienie się z wdziękami tych przechodek groziło utratą smaku i powonienia na najbliższe pół roku. Cóż jednak z tego, gdy bajlif tego pięknego miasta nie dał wiary słowom poety. Nie lubił sztuki, nie cenił piękna wierszy i ballad. I dlatego Villon pokutował wystawiony na pośmiewisko plebsu i pospólstwa.

Przy pręgierzu zebrał się już spory tłumek mieszczan. Oczywiście nie było w nim żadnych patrycjuszy. Villona otaczały brudne, powykrzywiane gęby pospólstwa, pełne czyraków i blizn po ospie. Gęby przywykłe do przekleństw, ziejące wonią kwaśnego piwa, cebuli i czosnku, smrodem z dziur po spróchniałych zębach, przerażające głupotą i grubiaństwem wypisanymi na obliczach. Pospólstwo było spragnione taniego i pospolitego widowiska, jakim był skazaniec w dybach.

Gruba pecyna końskiego nawozu uderzyła go w policzek. Sprawca tego niecnego czynu – mały karypel z jednym okiem większym, a drugim małym i zapadniętym w głąb czaszki, rżał z uciechy jak młody żak przed pierwszym chędożeniem. Gdy trząsł głową, cienkie nitki śliny ściekały mu z dolnej wargi.

– I z czego się cieszysz, fajfusie francowatej kurwy?! – zakrzyknął Villon. – Myślisz, że jak trafiłeś poetę łajnem, toś już chłop, a twój bratnal na każde zawołanie stanie jak armata?

– Ty poskrom swój jęzor, wierszokleto! – zawrzasnął ospowaty drab ze złamanym nosem. Sądząc po zakrwawionym fartuchu i towarzyszącym mu odorze zgnilizny, był to czeladnik rzeźnicki z pobliskiej jatki, a wnosząc ze składnego języka, chyba najbardziej elokwentny człek z gromady plebsu, czeladzi i miejskiej biedoty. – Tera żeś hardy, ale wczora pogoniły ci kota stare murwy. Tako na tobie jechały jako Pan Jezus na łysej kobyle, żeś za przyjemność paniom swawolnym nie zapłacił. Nie dały ci piczki za twoje wierszydła, dupniku, bo tyle poezyje twe warte, co łajno na dupie!

Tłumek zarechotał znowu. Kamienie świsnęły w powietrzu.

– A bodaj ci grób kuśkami obrósł! – zapiszczała hoża dziewoja w sfatygowanej houppelande. Miała tak dziobate i szpetne oblicze, jakby jej chłop bijał ją co tydzień deską z wystającym bretnalem. O dziwo, gamratka trzymała za rękę śliczną małą dziewczynkę o dużych, ciemnych oczach, delikatnych brwiach i kształtnych usteczkach. – Masz, Paula. – Podniosła kamień i wcisnęła w dłoń dziecku. – Naucz plugawca rozumu.

Dziewczynka natychmiast zrobiła użytek z brukowca. Rzuciła celnie. Villon spojrzał na nią z wyrzutem, wykrzywił gębę w szkaradnym uśmiechu i wysunął język.

– A masz, baraśniku! – zawrzasnęła gruba matrona, ciskając w poetę kawałkiem zgniłej rzepy. – Naści, kutergębo, wydmikuflu parszywy!

– A dymajcie wy się ode mnie, końskie mineciary! – syknął Villon pod adresem obecnych w tłumie bab. – Won mi spod pręgierza, jebichy, małpy, pindole! Takie z was niewiasty jak ze starej chabety łabądziewa. A jak na wasze sparszywiałe gęby patrzę, to mi się wszystko z żywota cofa i zaraz zawartość swą objawię!

Niewiasty nie były tak spolegliwe jak kmiecie, czeladnicy i włóczędzy. Kamienie i odpadki poleciały gęściej. Villon przymknął oczy, odruchowo przygiął głowę w dół, do śmierdzącej dechy pręgierza.

Wszystko przez Marion! – pomyślał ze złością. Gdyby nie ona, nie znalazłby się tutaj, w dybach na placu Saint-Nazaire. Przyjechał do tego miasta specjalnie dla niej, przeklętej ladacznicy. Szukał jej pół dnia, aż w końcu zaczął wypytywać o nią stare murwy pod bramą Aude. Nie chciały nic powiedzieć, doszło zatem do kłótni, zwady i awantury, której ostatni akt nastąpił na ratuszu, a epilog tutaj – na brudnym, błotnistym placu.

Marion… Już prawie nie pamiętał zapachu jej włosów, zarysów oblicza. Mijały cztery lata, odkąd opuścił ją i wyruszył do Paryża. Teraz, po tych czterech zimach, wracał do niej jako bakałarz, poeta i… banita skazany na dziesięć lat wygnania ze stolicy, a i tak miał szczęście, iż udało mu się ujść cało z rąk paryskiego kata i uniknąć świeżo narychtowanej szubienicy.

Gdyby nie ona, nigdy w życiu nie wróciłby do podupadającego Carcassonne, miasta wież i murów, do starej twierdzy śmierdzącej łajnem i krwią, potem i brudem. Gdy rozglądał się dokoła, widział sławetną Dziewicę Langwedocji unurzaną w parszywych odchodach miejskich przygłupów, równie szpetną jak wiekowe murwy spod bramy Aude. Plac otaczały stare, osypujące się domy z kamienia. Masywne łuki, przypory i ostrołukowe okna pobliskiej katedry pokryte były grubą warstwą sadzy i kopciu. Nieco dalej dostrzegał wieże przy pobliskich murach: Więzienną, Saint-Martin i Saint-Nazaire, pomiędzy którymi świstał wiatr. Na jesiennym niebie, pokrytym grubą warstwą chmur, krążyły stada wron. Odwrócił wzrok od nieba. Nie czas było bujać w przestworzach, gdyż zamiast w niebie uwięziony był w dybach na placu zawalonym gnojem i odpadkami. Tuż obok niego szczury walczyły z krukami o ścierwa z rynsztoków, śmierdziały krwią pobliskie jatki i budy, a obdarty tłum pokrzywników zgromadzonych wokół pręgierza roztaczał najgorszą z możliwych woni – odór nędzy, brudu i zwyrodnienia.

Celnie rzucona bryła błota przerwała jego rozmyślania. Podniósł głowę. Dwóch podpitych zawalidrogów z pobliskiej karczmy urządziło sobie zawody w rzucaniu do celu. Opuścił głowę. W szarym tłumie łachmaniarzy dostrzegł małego chłopczyka o jasnych, złocistych włosach. Dzieciak wpatrywał się weń szeroko rozwartymi oczyma, zupełnie jak gdyby pierwszy raz widział człowieka postawionego pod pręgierzem. Poeta uśmiechnął się doń szkaradnie.

– Hej, mały! – zakrzyknął. – Patrz i zapamiętaj, co spotyka szelmów i hultajów. I ja byłem kiedyś małym, niewinnym otrokiem, a teraz jak wyglądam? I na co mi przyszło?! Zamiast godzinki odmawiać na probostwie, jestem pośmiewiskiem plebsu! A ty tak samo skończysz, jeśli do Bozi nie będziesz się modlił!

Buzia chłopca skrzywiła się od płaczu. Popłakał się, ale otarł łzy i też sięgnął po kamyk. Niestety, nie dorzucił do celu.

– Gerard, co ty robisz?! – żachnęła się jego matka, leciwa matrona w wyświechtanej, świecącej dziurami houppelande. – Gerard, przecież się spocisz! I będziesz chorował!

– Ja powiem wszystko ojcu! – zaszlochał mały. – A temu… Temu złemu… Utnie głowę!

– Drapichrust, szelma, dziad, pokrzywnik! – wołało do Villona dwóch starszych chłopaków. Co chwila punktowali go celnie grudami zmarzłego błota.

– Pierre, Louis, dość tego! – krzyczał ktoś z tłumu na niesfornych synów. – Do domu, psiejuchy!


* * *

Etienne Marquard odwrócił głowę od uciesznego widowiska, jakie przedstawiał obrzucany kamieniami oberwany wierszokleta w dybach. Płaszcz i robe tego nędznika wisiały w strzępach, ciżmy były podarte, twarz brudna i pokryta wielodniowym zarostem. Doprawdy – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy!

Nie wypadało, aby tak znany i szanowany mistrz cechu konwisarskiego tracił czas na plebejskie rozrywki. Szybko ruszył uliczką Dame Carcass do placu Piotra Augusta. Był potrzebny w warsztacie.

Szedł po plugawym miejskim bruku, zasłanym śmieciami, gnojem i błotem. Minął katedrę Saint-Nazaire – szeroką, niską i krępą budowlę, osadzoną niby okręt między skałami wśród stromych dachów górnego miasta. Za nią wstąpił w zaułek wiodący ku ulicy Świętego Ludwika. Z obu stron otaczały go poszczerbione kamienice o fasadach zjeżonych ostrzami sterczyn. Przy brudnych, pokrytych liszajami ścianach stały kramy, budy, wozy i beczki. Mętne światło pochodni i latarń odbijało się od mokrych kamieni i kałuż, rzucało bladą poświatę na mury, które nabierały barwy szarych ludzkich kości.

– Etienne… Mistrzu Etienne.

Konwisarz zadrżał, słysząc zjadliwy szept, a zaraz po nim tupot stóp. Tuż obok niego przemknęła dwójka dzieci w łachmanach. Zdało mu się, że dzieci były pokryte krwią, a na ich ciałach widniały świeże rany. Odwrócił się, ale mali żebracy znikli już za stosami beczek i za rozklekotanym wozem powroźnika.

Etienne rozejrzał się zaniepokojony. Czuł lęk, być może dlatego, że jasne włosy chłopca i ciemne dziewczynki przypominały mu… Vincenta i Jehannette?! Nie, niemożliwe. Coś pomieszało mu się w głowie. Przecież jego dzieci były pod dobrą opieką. Przecież nic nie mogło im się stać!

Przeżegnał się i ruszył w górę uliczki. Z ulgą rozpoznał znajome drzwi swego warsztatu. Nacisnął klamkę i wszedł do wnętrza. To znaczy chciał wejść, ale coś zwróciło jego uwagę.

Drzwi były uszkodzone. Któryś z podłych szelmów, żebraków albo drzemcarzy zarysował furtę w bramie – wydrapał na niej ostrym narzędziem jakieś znaki. Literę V i dwie kreski… Zaraz… To była rzymska cyfra VII.

Pchnął furtę i wkroczył do wielkiej szopy. W nozdrza uderzyła go woń rozgrzanego spiżu, poczuł gorąco, usłyszał brzęk metalu. Krwawy blask buchał z pieca, w którym podtrzymywali ogień jego czeladnicy – krępe, małomówne chłopy w skórzanych kaftanach i czepcach. W czerwonym blasku wyglądali jak czarty z piekielnej kuźni.

Etienne zatrzymał się przy dole formierskim. Obejrzał i opukał fundament oraz wymurowany na nim rdzeń. To była dobra, fachowa robota. Choć forma jeszcze nie została napełniona brązem, niemal czuł dotykiem chłód, ciężar i dźwięk ogromnej czaszy, która miała zostać tu odlana. Rex Regis. Dzwon dla katedry miejskiej. To zaszczyt, że wykonanie go powierzono właśnie jemu, jednemu z wielu mistrzów konwisarskiego rzemiosła w tym mieście.

– Dawajcie szablon i wrzeciono!

Czeladnicy krzątali się jak w ukropie. Gorący metal błyskał ogniem, rzucał krwawy blask na ściany warsztatu. Czerwona poświata zamazywała kontury postaci, oślepiała oczy.

– Spuszczajcie brąz!

Gliniany czop rozpękł się na kawałki już od pierwszego uderzenia młota. Czerwona struga pomknęła rynnami z szelestem, szumem i bulgotaniem. Ogromna forma zaczęła napełniać się stopem.

– Nie spuszczajcie aż tyle!

Delikatny dech poruszył siwymi włosami mistrza konwisarzy. Drzwi do warsztatu otwarły się nagle pchnięte podmuchem wiatru, uderzyły z łoskotem o wrzeciądze bramy. Etienne zamarł, bo choć rozpalony metal syczał, piszczał i skwierczał, zdało mu się, że wewnątrz warsztatu usłyszał chrzęst i łoskot ciężkich stóp, a potem zgrzyt kopyt na kamieniach – zupełnie jakby coś weszło do środka. Nie – chyba mu się tylko zdawało! W migotliwym świetle nie dostrzegał nikogo poza krzątającą się gromadą czeladników. Rzucił za siebie krótkie spojrzenie. Miał wrażenie, że coś stoi za nim – coś ciężkiego i potężnego, co przed chwilą przekroczyło otwarte wrota konwisarni…

– Garnier, zamknijże drzwi! – ryknął na jednego z czeladników. Z ulgą stwierdził, iż forma dzwonu napełniła się spiżem. Teraz wystarczyło tylko poczekać, aż ostygnie. – Zatkajcie rynny!

Terminatorzy i pachołkowie rzucili się do pieca, aby wstrzymać wypływający z niego metal. Zatkali rozpalony otwór gliną, powstrzymali wypływ surówki, a wówczas Etienne usłyszał syk. Najpierw cichy, potem potężniejący z każdą sekundą!

Mistrz nie zdążył się przestraszyć. Piec konwisarski zabłysnął ogniem. Z hukiem i błyskiem rozleciały się zaczopowane ujścia dla rozgrzanego spiżu, skórzane miechy zajęły się ogniem…

– Dlaboga, co się dzieje!? – zakrzyknął Etienne.

Piec strzelił iskrami, zatrzeszczał, zarysował się pęknięciami. Mistrz konwisarskiego fachu widział coś takiego po raz pierwszy! Zadrżał i poderwał się na nogi.

– Na ziemię! – ryknął. – Na ziemię, to życie ocalicie.

Za późno! Konwisarski piec pękł, rozleciał się! Eksplozja rozerwała go od środka, cisnęła na wszystkie strony płomienisty deszcz odłamków i ciężkich, gorejących kropel surówki. Wybuch zmieszał się z wrzaskiem umierających, palących się w żywym ogniu ludzi, z rykiem ognia i sykiem stygnącego stopu. Ciężkie, okopcone kolumny podpierające strop pękły w jednej chwili. Z góry zwaliły się dachówki, bele i deski.

– Gore… – zajęczał Etienne. Wybuch rzucił go aż pod ścianę. Był strasznie poparzony, widział tylko na jedno oko, a jego obszyty futrem płaszcz tlił się. Jęcząc, a potem niemal wyjąc z bólu świdrującego głowę, pierś i lewe ramię, zaczął się dźwigać na nogi…

Ktoś przebiegł obok z opętańczym wyciem. To był płonący czeladnik z warsztatu. Wypadł na zewnątrz przez nadpaloną bramę. Wrzeszcząc z bólu, strachu i przerażenia, pognał w dół uliczki.

– Ratujcie! – zajęczał Etienne. – Gore, pomóżcie…

Płomienie wystrzeliły ponad zrujnowany dach odlewni. Liznęły krokwie i dachówki na sąsiedniej kamienicy, przeniosły się dalej wraz z iskrami. Etienne pełzł między płonącymi belkami, osuwał się na martwe ciała uczniów i pachołków, aż w końcu oparł się o glinianą ścianę formy. Dzwon przetrwał! Rex Regis nie został uszkodzony. Etienne zatrząsł się od szlochu, a potem zamarł z popaloną głową złożoną na krawędzi dołu formierskiego, wśród ryczących płomieni i trzasku pękających desek.


* * *

Dwie ulice dalej Villon podniósł głowę. Zdziwiło go, że wokół drewnianego podwyższenia z dybami nie było już gapiów. Zobaczył blask płomieni ponad dachami miasta, usłyszał wrzaski i nawoływania mieszczan. Ludzie biegli z wiadrami do pożaru, przepychali się i klęli. Dzwony z katedry biły jak oszalałe, a złowrogi huk płomieni stawał się coraz silniejszy i coraz bardziej nieubłagany.

– O, do kroćset! – wyszeptał poeta. – Wracajcie, psie syny! Co, macie mnie dosyć?!

Nikt go nie słuchał. Wszyscy pędzili do pożaru.

Загрузка...