– Musisz pomodlić się za duszę pana ojca. – Mała Maria Magdalena trzymała się za kikut ręki owinięty krwawym bandażem. – Na Szymona i Judy wyjdziesz z innymi dziećmi za miasto razem z Matką Boską, aby prosić Jezusa o miłosierdzie dla twoich rodziców. Dzięki temu Bestia nie zrobi im krzywdy.
– Nie wierzę ci – powiedziała Paula. – Nie jesteś świętą! Nie waż się tknąć mojego ojca!
– A więc zostaniesz sierotą – wysyczała Maria Magdalena. – Za kilka dni do drzwi twojego domu zastuka Bestia i pożre żywcem ciebie oraz twego małego braciszka.
– Zostaw w spokoju Wilhelma! – zaszlochała Paula. – On jest maleńki… Nic wam nie zrobił. Powiem wszystko ojcu! Powiem, o czym mi mówiłaś. Pan ojciec zrobi z tobą porządek! On jest nadzorcą we młynie!
– Jeśli mu powiesz, że rozmawiałaś ze mną, spotka go śmierć.
– Nie wierzę ci! Idź sobie! Niedobra!
Paula rozpłakała się i uciekła. Popędziła ulicą Notre-Dame wprost ku murom. Wypadła na szranki przez niską furtę przy wieży Samsona, a potem skręciła w lewo. Odetchnęła z ulgą, widząc swego ojca wśród wozów. Jak zwykle miał na sobie cudaczny strój – płócienne spodnie i buty. W jego ubiorze nie było ani jednej metalowej części. Nawet wełniany kaftan przewiązywał zwykłym sznurem zamiast pasem.
– Paula, co ty tu robisz?! – wykrzyknął, gdy córka podbiegła do wozu, z którego pachołkowie wyładowywali ciężkie beczki z saletrą. – Nie wolno ci tutaj przychodzić!
– Ojcze, ona mówiła, że jest świętą, ale to nieprawda! To nie mogła być prawda, bo nie wyglądała jak… jak panie z obrazów w katedrze.
– Co ty mówisz? Jaka święta? Wracaj do matki!
– Ojcze, ona mówiła, że przyjdzie po ciebie Bestia. Ale ty się jej nie boisz? Nie boisz się jej, prawda?
– Idź do domu, Paula! Tu nie miejsce dla ciebie.
– Ona mówiła… Mówiła, że jest Marią Magdaleną. Ale ja jej nie wierzę.
– Dobrze, dobrze. Idź już. Nie mam czasu!
– Gadała, że jeśli o tym powiem, przyjdzie Bestia i umrzesz. Ojcze, chodź do domu…
Henriet Testart, nadzorca młyna w baszcie Marii Panny, nie zwracał uwagi na dalsze paplanie Pauli. Odwrócił się i ruszył w stronę wieży. Musiał przypilnować, aby pachołkowie zabezpieczyli dobrze dzisiejszą dostawę saletry. Pchnął drewniane, nabijane bretnalami drzwi i znalazł się w mrocznym i chłodnym wnętrzu młyna prochowego. Latarnie zawieszone na słupach rzucały słabe światło na zębate tryby, kamienne stępy i uderzające w nie stępory, wprawiane w ruch przez koła i dźwignie. Cicho skrzypiały liny, którymi transportowano saletrę, węgiel drzewny i siarkę do wyższych części młyna. To miejsce było bardzo niebezpieczne. Starczył jeden płomyk albo gorejąca głownia, aby wszczął się pożar lub doszło do strasznego wybuchu. Dlatego nikt z czeladników i pachołków nie miał żadnej metalowej części odzieży – guzików, sprzączek, okuć – wszyscy wchodzili do młyna w płóciennych i skórzanych ubraniach. Metal mógł bowiem łatwo skrzesać iskrę. A iskra oznaczała zagładę dla wszystkich.
Testart zszedł na dół po drewnianych schodach. Pachołkowie krzątali się przy stępach – podsypywali siarki, saletry i węgla, wygarniali z komór gotowe składniki. Z lewej tłuczono miałki proch dla hufnic i taraśnic, a w tych z prawej – cięższy pulver, zawierający lepszą, dobrze oczyszczoną saletrę, przeznaczony do najcięższych bombard.
Nadzorca sprawdził jakość prochu wysypanego na płócienne płachty rozwieszone pomiędzy drewnianymi wspornikami. Roztarł w ręku garść czarnego pyłu. Proch był dobrze przetarty, choć jeszcze niegranulowany.
Z wyższego piętra baszty prochowej padł na nich cień. Zupełnie jakby ktoś przebiegł po jednej z belek, przesłaniając na chwilę światło. Testart spojrzał w górę, ale nic nie dostrzegł.
– Mistrzu, tam ktoś jest! – zawołał jeden z pachołków.
– Gdzie? Nic nie widzę?
– Schował się za beczkami!
– Uciekł!
Belki przerzucone nad stępami zatrzeszczały znowu, jakby łaziło po nich coś ciężkiego. Testart poczuł powiew wiatru we wnętrzu młyna. Dolne drzwi skrzypnęły i otworzyły się na oścież, wpuszczając do baszty prochowej nieco światła. Dopiero teraz prochownik zobaczył wyryty na nich znak. Rzymską czwórkę wydrapaną jakimś ostrym narzędziem.
Coś spadło z góry. Zabrzęczało, uderzając o którąś ze stęp. Testart zamarł, serce podeszło mu aż do gardła. To był kawałek metalu! Stary bretnal z którejś ze zmurszałych, rozchwierutanych belek! Wpadł do stępy! O Boże!
– Zatrzymajcie stępy! – ryknął do czeladników.
Ktoś wypadł z wieży i rzucił się do szopy, w której znajdował się konny kierat napędzający młyn prochowy. Nadzorca doskoczył do stęp, starając się odgadnąć, do której wpadł przeklęty kawałek metalu. Musiał go znaleźć, musiał odszukać, jeśli chciał ocalić młyn!
Stęp było cztery. Ale wszystkie pracowały równo. Kamienne stępory podnoszone przez tryby opadały w dół, tłukąc saletrę, siarkę i węgiel drzewny. Nadzorca przyskoczył do pierwszej, potem do drugiej…
Gwóźdź był w ostatniej! Gdy stępor opadał, dochodził z niej dziwny chrzęst zmieszany z brzęczeniem metalu. Nadzorca zajrzał do środka, gdy stępor podnosił się, ale nic nie zobaczył. Przeklęty bretnal musiał wpaść głęboko na dno komory.
– Zatrzymajcie młyn! – ryknął. – Odwiążcie konie!
Za późno! Metal skrzesał iskrę. W szczelinie stępy pojawił się najpierw błysk ognia, a potem płomienie. Ogień zaszumiał, zasyczał, wzbił się w górę i pomknął wzdłuż stępora.
– Uchodźcie! – krzyknął Testart, rzucając się ku drzwiom. – W nooogiiiiiii!
Płomienie strzeliły wyżej, dotarły do płótna z prochem, które zapaliło się od razu. Ogień zahuczał, liznął beczki z prochem, worki z węglem drzewnym i saletrą, podniósł się wysoko, aż pod sam dach wieży.
Z błyskiem i przerażającym hukiem eksplodowały beczki w dolnej komorze baszty. Belki i dźwigary pękły od razu, drewniane wały, tryby i osie wypadły z obejm, roztrzaskując się o ściany, rozpadając się na kawałki pełne ostrych drzazg. Wnętrze wieży w jednej chwili zmieniło się w piekło. A potem ogień sięgnął zapasów gotowego, granulowanego prochu. Błysk rozpruł basztę od szczytu do podstawy, wyrzucił w powietrze potrzaskane bale, rozerwane na strzępy ludzkie ciała, deski i ogromne kamienie z muru…
Daleko, na szrankach, szlochająca Paula skuliła się ze strachu, gdy podmuch eksplozji cisnął obok niej kawałek deski z drzwi do baszty prochowej, na której była wydrapana rzymska cyfra IV.
Tym razem prepozyt czekał na nich na progu kapitularza. Była kompleta, mnisi udawali się na spoczynek, a jesienne, czerwone słońce kryło się we mgłach nad górami, rzucając krwawy blask na mury kościoła, barwiąc szkarłatem krużganki wirydarza.
– Bracie prepozycie, sprawa jest poważna. Musicie zezwolić nam na widzenie z bratem Arnaldem Czcigodnym. Żądam tego w imię miłosierdzia Chrystusa. W mieście znowu zginęli ludzie. Nie opanujemy wściekłości demona bez pomocy egzorcysty. Ja błagam o pomoc, bracie prepozycie. Pomnijcie, że jeśli jej nie udzielicie, a Święte Oficjum dowie się o całej sprawie, będę zmuszony rzec zgodnie z prawdą, iż wzbranialiście się przed wspomożeniem nas.
Przeor drgnął. Villon zauważył to.
– Nie mamy nic do ukrycia, bracie diakonie.
– Tym bardziej zatem winniście dbać o dobre imię opactwa.
– Nie mogę zakazać wam odwiedzin u brata Arnalda – rzekł zrezygnowany przeor. – Sęk jeno w tym, iż to wielebny brat egzorcysta sam musi zdecydować, czy chce z wami rozmawiać. Brat Arnald odbywa szczególną… pokutę. I rozmowa z nim nie jest tak prosta, jak wam się wydaje. Jeśli wyrazi zgodę, nie będę miał nic przeciwko temu.
– A dlaczegóż miałby nam odmówić? Albo to wyglądamy na Saracenów czy łotrów z gościńca, niegodnych jego wzroku? Jesteśmy pobożnymi chrześcijanami, wartymi wsparcia w potrzebie.
– Bracie furtianie – rzekł przeor – idźcie do brata Arnalda i zapowiedzcie, że chcą z nim rozmawiać brat Bernard Audry, diakon z katedry Świętego Nazaira w Carcassonne, oraz…
– …François Villon, bakałarz Uniwersytetu Paryskiego – dokończył składnie poeta, nie dodając oczywiście żadnego ze swoich oficjalnych przydomków, nadanych przez kamratów z łotrowskiego fachu, ani nie wspominając o tym, iż rzemiosło, którym trudnił się od lat, miało niewiele wspólnego z pobożnym żywotem.
– Bracie furtianie. Zapowiedz naszych gości.
Zakonnik skłonił się i odszedł w stronę kapitularza przylegającego do kościoła. Słońce schowało się prawie za góry, klasztor począł pogrążać się w ciemności. Villon zatopił wzrok w odległej linii postrzępionych szczytów. Otulił się mocniej robe, gdyż od murów opactwa wiało chłodem.
Brat furtian wrócił szybciej, niż się go spodziewano. Szedł wolno, ze zwieszoną głową. Gdy podniósł wzrok, spojrzał wprost na łotra.
– Brat Arnald Czcigodny zgodził się na krótką rozmowę.
Diakon wstał, obciągnął sutannę. Już chciał ruszyć w stronę kościoła, ale mnich powstrzymał go gestem dłoni.
– Brat Arnald chce mówić tylko z osobą, która zwie się François Villon! – warknął ze złością.
– Jak to?
– Czyżbyście się, bracie, przesłyszeli?
– Za grzechy moje, przyjmuję! – Bernard opuścił głowę. – Idźcie, panie Villon.
Poeta ruszył za furtianem. Zrazu myślał, że skierują się do dormitorium albo do rozmównicy, jednak benedyktyn poprowadził go przez krużganki do kościoła. Otworzył kluczem boczne drzwi i wprowadził gościa do chóru. W świątyni panował mrok. Ogromne sklepienie ukryte było w ciemności, gigantyczne kolumny strzelały w mrok, łącząc się z niewidocznymi żebrami. Przez witraże w zachodniej rozecie wpadały czerwone promienie słońca, kładąc błękitne, czerwone i zielonkawe blaski na szeregu kaplic w ramionach transeptu. To było jedyne światło w kościele. Wskazywało jednak bezbłędnie drogę, ku której zmierzali. Furtian otworzył kluczem kratę do tej z kaplic, na której ścianach wiły się węże i bazyliszki, a na kamiennym epitafium śmierć przybrana we wspaniałą pełną norymberską zbroję płytową zapraszała w tany opata albo prepozyta klasztoru.
– Nie dziwujcie się niczemu – wychrypiał benedyktyn. – Brat Arnald nie mieszka w dormitorium między mnichami. Przed laty skazał się na samotność i poświęca czas jedynie modlitwom oraz wsparciu dla ubogich.
Skierowali się do rogu kaplicy. Tutaj, wciśnięte pomiędzy ścienny relief wyobrażający Matkę Boską wśród kościotrupów dzieci i nagrobek jakiegoś bogatego rycerza w kolczudze – zapewne fundatora lub dobroczyńcę kościoła – znajdowały się kamienne schodki opadające do katakumb. Furtian wyciągnął z uchwytu pochodnię, skrzesał ognia i poprowadził Villona przez mrok podziemi. Zeszli w dół, skręcili w prawo i ruszyli korytarzem biegnącym przez ossuarium, gdzie blask pochodni odbijał się w kałużach i wilgotnych, pokrytych saletrą ścianach, a wśród kości i żółtawych czaszek przemykały szczury. Brat furtian odemknął kolejną kratę – przeżartą rdzą i wypaczoną, a potem wprowadził Villona do niewielkiego okrągłego pomieszczenia. Na poszczerbionych kolumnach widniały stare wzory i ornamenty, na ścianach zachowały się resztki zniszczonych łacińskich napisów. Na jednej ze stel ocalały szczątki liter: Narbo Martius III, po czym było można poznać, iż znaleźli się w najstarszej części, pamiętającej jeszcze czasy wiecznego cesarstwa rzymskiego.
– Czy jesteś gotowy na spotkanie z bratem Arnaldem? – spytał furtian. – Czy oczyściłeś swoją duszę na przyjęcie jego głosu?
Villon zamarł. Nigdzie nie widział żadnego zakonnika. Było tu chłodno, ale nie wilgotno, światło zachodzącego słońca przenikało przez wąską szczelinę w ścianie. Czerwonawy snop padał na kamienną cembrowinę studni, koło, wiadro i łańcuch pośrodku pomieszczenia.
– Nie widzę tu brata Arnalda.
– Ślepy jesteś i głuchy, bracie – wycharczał furtian. – Otwórz swoje serce, a zobaczysz. I nie trwóż się, albowiem wiara winna być twą tarczą. Tu, pod nami, jest cela brata Arnalda.
Furtian podprowadził go ku cembrowinie. Villon myślał, że zobaczy tam studnię bez dna, tymczasem dostrzegł szczelinę, w której nie zmieściłby się człowiek, wiodącą w dół ku tajemnej czeluści. Na końcu kanału pełgał ciepły, żółtawy blask płomienia świecy, a może pochodni. Wszystko wskazywało na to, że głęboko poniżej miejsca, w którym przebywali, znajdowało się zamknięte pomieszczenie, a w nim…
– Brat Arnald nie może opuścić celi, gdyż nie ma ona wyjścia. Jedynie przez ten otwór otrzymuje słowa pociechy i strawę.
Villon nie spodziewał się czegoś takiego. Coś tak strasznego widział po raz pierwszy w życiu. Patrzył w dół, a usta otwierały mu się z przerażenia. Zobaczył, że niżej, na końcu kanału, słaby blask światła przygasł, jak gdyby ktoś tam przebywający usłyszał ich rozmowę i zbliżył się do otworu.
– Pisz, bracie, co chciałbyś wiedzieć. – Furtian wcisnął Villonowi w dłoń woskową tabliczkę i rylec. – A potem odczytaj w pokorze odpowiedzi brata Arnalda.
Villon poczuł, że oblewa się potem. Zebrał się w sobie i chwycił za rysik.
Czcigodny bracie. Potrzeba nam pomocy i wsparcia.
W mieście pojawiają się kalekie dzieci. Wieszczą nadejście Bestii, które poprzedzi siedem nieszczęść. Czy Bestia to demon? Jeśli tak, to kto stoi za jej przyzwaniem?
Pomóżcie!
Furtian włożył tabliczkę do wiadra i z łoskotem opuścił je w głąb tajemnej czeluści. Nie czekali długo. Wkrótce łańcuch napiął się dwukrotnie, jak gdyby brat Arnald dawał znak, że można już wciągać wiadro. Benedyktyn naparł na kołowrót i jakiś czas potem ceber znalazł się na górze. Leżała w nim ta sama woskowa tablica, teraz pokryta niewyraźnymi napisami.
Villon zadrżał, gdy wziął ją w ręce. Pismo brata Arnalda było trzęsące się, rozmazane.
I rzekł Jezus: Poznaj to, co jest przed twoim obliczem, a to, co ukryte przed tobą, wyjawi się tobie. Nie ma bowiem niczego ukrytego, co nie zostanie odkryte.
Ile lat mógł spędzić w tak strasznym odosobnieniu brat Arnald? Zdawał się być równie stary jak ten klasztor. Villonowi drżały ręce, gdy odpisywał na tabliczce:
Bracie Arnoldzie!
Cóż tedy jest przed moim obliczem, czego nie spostrzegam?
Łańcuch zagrzechotał znowu, gdy posyłał swe zapytanie do otchłani. Na odpowiedź nie czekał zbyt długo. Na tabliczce było nagryzmolone tylko kilka słów.
Idź jutro do Drzewa Umarłych, gdy tylko wybije hora prima.
Sola beatitudo.
Gdy Villon przeczytał te słowa, furtian odebrał mu tabliczkę.
– Na dziś starczy – rzekł. – Brat Arnald daje znać, że nie życzy sobie więcej rozmowy. Chodźmy!
Villon spojrzał w dół. Żółtawa poświata na końcu szczeliny rozbłysła mocniej, jak gdyby mnich odszedł od studzienki i przestał zasłaniać kaganek lub świeczkę. Furtian wskazał powrotną drogę. Ruszyli poprzez mrok.
– Od ilu lat brat Arnald Czcigodny jest skazany na odosobnienie?
– Bóg raczy wiedzieć – wychrypiał furtian. – Był tu, gdy ja przyszedłem do klasztoru, to jest jakieś trzydzieści lat temu. I pewnie będzie, gdy moje kości połączą się z ziemią. Jego odosobnienie nie jest karą. Ten świątobliwy mąż sam kazał zamurować się w celi, aby poświęcić się modlitwie oraz rozważaniom i nie czuć żadnych pokus ze strony świata. Korytarz wiodący do tej celi został zawalony głazami, drzwi nie ma. Tylko przez szczelinę od góry nasz czcigodny brat przyjmuje skromną strawę, oliwę do kaganka i księgi.
– Czy to prawda, że niegdyś był egzorcystą?
Furtian wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nigdy nie wspominał o tym. Jednak tak mądry człowiek z pewnością obcuje na co dzień z duchami i demonami.
– Czy jednak jego poświęcenie nie było zbyt wielkie?
– To wszystko stało się jeszcze za poprzedniego opata – Ruperta z Rousillon. Nie wiem, dlaczego na to zezwolił. Brat Arnald cieszy się wielkim zaufaniem naszych mnichów. To świątobliwy człowiek, którego anieli wezmą żywcem do raju, który w dodatku czyta w umysłach wiernych jak w otwartej księdze. A od naszych braci dowiaduje się, co dzieje się na świecie.
Villon zadrżał, gdy pomyślał o tym, co mógł przeżywać człowiek, który przez tyle lat pozostawał w samotności, w zamkniętej, zamurowanej celi, pogrążony w modlitwach, sam na sam z księgami. Jak wyglądał? Jak zmienił się jego umysł i ciało?
Przeszył go zimny chłód. Ruszył żwawo za furtianem, aby jak najszybciej wyjść z podziemnych labiryntów klasztoru.
– Drzewo Umarłych? – Diakon Bernard zmarszczył czoło. – No tak, to chyba stary dąb nieopodal rozstajnych dróg pod Carcassonne.
– Dziwnie się nazywa.
– Plebs i chłopi powiadają, że tam straszy. Nie słyszałem jednak, aby znajdowało się tam coś szczególnego. No cóż, jutro czeka nas mała przechadzka.
– Pójdę sam.
– A skąd wiesz, co znajdziesz pod drzewem? A jeśli spotkasz Bestię?
– Zaryzykuję, wielebny diakonie.