Tak jak obiecał, poszedł do drzewa sam. Zastanawiał się długo, czy to, co robi, ma sens. Miał wrażenie, że bez żadnej przyczyny wpakował się jak głupiec w tę ponurą i straszną historię. Jednak każde rozwiązanie kolejnej zagadki przybliżało go do Marion, której związki z tymi ponurymi wydarzeniami były niezaprzeczalne. Musiał ją odnaleźć. Musiał zamienić z nią choć jedno słowo.
Jesienny las tonął w mgłach. Villon stąpał po grubym dywanie wyschłych liści, przekradał się od drzewa do drzewa, omijał wykroty i zwalone pnie. Kiedy w białym oparze zamajaczyły przed nim potężne, rozczapierzone gałęzie Drzewa Umarłych, zatrzymał się i ukrył za zmurszałym pniakiem. Naciągnął na głowę kaptur od starego, porwanego płaszcza i ostrożnie wyjrzał.
Wieki temu na polanie zbudowano kaplicę lub mały kościół. Gdy budowlę opuszczono, a dach zawalił się, na jej środku wyrósł ogromny, poskręcany dąb, który w ciągu stuleci podważył część ścian i przypór budowli, skruszył kamienie i resztki kolebkowego sklepienia. Ogromne drzewo wzniosło się ponad ruiny, a potem uschło i tak już pozostało, wyciągając na wszystkie strony kikuty pokrzywionych gałęzi – niby łapa diabła, która wynurzyła się spod ziemi, rozdzierając na kawałki kaplicę. To było upiorne i paskudne miejsce.
Villon podkradł się jeszcze bliżej. Wokół kaplicy nie widział niczego podejrzanego. Las był pusty, spowity mgłą i oparami. Z duszą na ramieniu szedł zatem dalej, zbliżył się do półkolistego, poszczerbionego portalu, na którym deszcze kilku wieków zatarły już prawie wszystkie zdobienia. Rozmyte, popękane figury Chrystusa i rycerzy patrzyły na niego kamiennymi oczyma, gdy przekraczał próg.
Wszedł do budowli i znalazł się pomiędzy rozwalonymi resztkami murów. Zamiast podłogi pod stopami miał brunatną ziemię pokrytą stosami złotych liści, a nad głową niebo zasnute jesiennymi oparami.
Podszedł do drzewa, które wznosiło się wśród ruin, ponure i złe, powykręcane przez wichry i deszcze. Obszedł je dokoła, ale nie zobaczył nic szczególnego. Spojrzał pod nogi, obejrzał korzenie, resztki arkad, mury budowli.
Nigdzie nie znalazł nic podejrzanego. Żadnych śladów kopania ani znaków, żadnych rzymskich cyfr wydrapanych na murze. To były tylko stara, opuszczona dawno ruina i mroczne drzewo, które mogłoby się przyśnić w koszmarnym śnie niejednemu bogobojnemu mieszczuchowi.
Nagle z tyłu, przy wejściu do zrujnowanej kaplicy, trzasnęła gałązka. Villon odwrócił się spłoszony, z ręką na cinquedei. Przy portalu stało trzech mężczyzn zakutanych w długie, szare płaszcze.
Nie wyglądali na zaskoczonych tym spotkaniem. Spokojnie, bez pośpiechu, weszli do wnętrza budowli, a potem każdy z nich przyklęknął trzykrotnie.
– Witaj, dobry człowieku – odezwał się jeden z nieznajomych.
Villon zamarł. Tamci nie mieli chyba złych zamiarów, choć byli uzbrojeni. Jeden dźwigał na plecach kuszę, a pozostali nosili kordy pod płaszczami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na wszelki wypadek przyklęknął – również trzykrotnie.
– Rad was witam – powiedział. – Jeno że nie jestem dobrym człowiekiem, ale łotrem, szelmą i pijanicą, który ma nadzieję, że za odpowiednią pokutą dane mu będzie przestąpić bramy raju.
– My również nie jesteśmy dobrymi ludźmi – odrzekł nieznajomy. Długie, białe włosy wymykały się spod jego kaptura. – Zaczekajmy tedy na chrześcijanina zacniejszego od nas. Niedługo powinien przybyć.
Villon kiwnął głową. Domyślał się, że za chwilę stanie się świadkiem jakiegoś dziwnego obrzędu, wezwania duchów, a może oddania czci diabłu. Zdaje się, że ci ludzie wzięli go za jednego ze swoich. Nie wiedział, co począć – uciec, czy też pozostać i udawać wtajemniczonego? Polecił duszę Bogu i czekał pokornie na to, co nastąpi.
– Od dawna tu przychodzicie? – zapytał po chwili nieznajomy.
– Od niedawna.
– Szkoda, bo ja takoż – wyszeptał. – A rad bym posłuchać o dobrych chrześcijanach. Może w końcu oni udzieliliby mi odpuszczenia grzechów.
– Wiele ich macie?
– Tyle, co gwiazd na niebie.
– Tak samo jak ja.
– O nie – rzekł tamten – na pewno ja mam więcej. Nawet proboszcz Walther nie dał mi pokuty i rozgrzeszenia – dodał szeptem.
Gdzieś z tyłu rozległy się głosy. A potem do wnętrza ruin wkroczyło kilka osób. Wszyscy byli odziani skromnie – w płaszcze z kapturami i szare houppelande. Villon rozpoznał, że były wśród nich kobiety. Przybywało ludzi, co chwila dochodził ktoś nowy. Po brzęku rycerskich ostróg, po czerwonych i błękitnych materiach wyzierających czasem spod ciemnych płaszczy, po wąsach, brodach i podgolonych łbach można było przypuszczać, że znaleźli się tu zarówno patrycjusze z miasta, jak i przedstawiciele rycerskiego stanu. Tuż obok nich klękali zapatrzeni przed siebie żebracy i kalecy, starcy i zwykli chłopi. Pasterze i czeladnicy. Piękne damy i szkaradne staruchy.
– Bracia i siostry!
Villon drgnął. Garbus z katedry, przybrany w czarne pątnicze szaty, pojawił się w ruinach jak diabełek z magicznego puzderka. Stał przy Drzewie Umarłych i zdawać by się mogło, że jego postać rośnie, potężnieje, niemal wznosi się ponad zgromadzonymi.
– Zebraliście się tutaj gnani lękiem i trwogą przed nadejściem Bestii, która prześladuje wasze miasto i wkrótce sprawi, że ulice Carcassonne spłyną krwią. Nie można jej pokonać, gdyż jest to dzieło i twór diabła, Demiurga zła, władcy mroku i nieprawości. Otwórzcie tedy serca na prawdę i przekonajcie się, jakie jest prawdziwe oblicze świata, który jest dla was więzieniem i pułapką. Bestia naocznie dowodzi, że świat, który oglądacie, jest zły, jest piekłem i wieczystą drogą potępienia. Świat, który otacza nas dokoła, należy do diabła i jego demonów. Nie ma na nim sprawiedliwości i cnoty, nie ma miłosierdzia ani litości. Księża i mnisi okłamują was, twierdząc, że mogą ocalić wasze dusze przed Demiurgiem, gdyż Kościół to Nierządnica Babilońska, która jest od wieków we władaniu złego!
Słuchacze opuścili głowy. Głos mówiącego potężniał, brzmiał głośno, dźwięczał jak anielskie trąby i w niczym nie przypominał bełkotu oślinionego, głupawego garbusa.
– Księża i kapłani nie mają mocy, aby obronić was przed Bestią! Czyż nie modliliście się w świątyniach o pomoc i łaskę? Czy modlitwy księży zostały wysłuchane? Nie! Gdy wierni błagali Boga o przebaczenie, spadł na nich dzwon, który zabił wielu ludzi. Fałszywa moc Kościoła prysła w starciu z Bestią, gdyż zarówno księża, jak i demon służą temu samemu panu – księciu ciemności!
Villon podniósł głowę i zadrżał. Garbus naprawdę urósł, wyprostował się.
– Jak mamy bronić się przed demonem, bracie?! – zapytał ktoś ze zgromadzonych. – Jak możemy się uratować? Czy mamy opuścić miasto?
– Jeśli otworzycie oczy na prawdę, Bestia nie tknie was. A co więcej – ocalicie swoje nieśmiertelne dusze i wyzwolicie je z cielesnej powłoki. Wyzwolicie, albowiem jesteśmy wszyscy skazani na uwięzienie w tym świecie, w potwornych, zwyrodniałych i kalekich ciałach. Jesteśmy aniołami, które wieki temu zgrzeszyły przeciw Ojcu Światłości i zostały skazane na pobyt w ciałach śmiertelników. Dopóki w nich jesteście, pozostajecie zależni od woli Demiurga i zesłanej przez niego Bestii.
– Cóż mamy czynić? – zapytał ktoś inny.
– Wyzwólcie się z ziemskiej powłoki! Przyjmijcie consolamentum, a wtedy uwięziony w was anioł odzyska wolność po śmierci ciała i powróci w zaświaty, aby połączyć się z Ojcem Niebieskim. Dawno temu ja także miałem zasłonę na oczach. Ale przejrzałem, gdy przed laty Dobrzy mnisi pokazali mi tu, w tym właśnie miejscu, że nasz świat jest więzieniem. Pójdźcie moim śladem i zostańcie Dobrymi ludźmi. Otwórzcie swe dusze na consolamentum, jak czyni to dzisiaj nasz brat Vincent, a zły demon nie tknie was ani waszych rodzin.
Consolamentum, Dobrzy ludzie… Villon wiedział już, w co wdepnął. W Carcassonne ponad dwa wieki po krucjatach działała sekta albigensów! A garbus był chyba jednym z Perfecti – katarskich Doskonałych, którzy wieki temu wędrowali po całej Langwedocji, głosząc swoją wiarę i udzielając wiernym pocieszenia.
Garbus wzniósł się ponad wiernych – ogromny, wspaniały, dumny i nieugięty jak anioł. Villon zdumiał się. Wydawało mu się, że Doskonały rośnie i potężnieje, że przewyższa o kilka głów wszystkich tu obecnych, a nawet – że u jego ramion pojawiły się srebrzyste skrzydła.
Garbus szedł do Villona! Nie! Minął go o krok. Z tłumu wystąpił młodzieniec, który złożył przed kaleką trzykrotny pokłon. Poeta aż zadygotał. Bał się, że zostanie rozpoznany. Już niemal chwycił za sztylet.
– Proś Boga za mną, grzesznikiem, aby zechciał mnie uczynić Dobrym chrześcijaninem i doprowadził do dobrego końca – wyszeptał młodzieniec.
– Niech Bóg będzie upraszany, aby zechciał uczynić cię Dobrym chrześcijaninem – odparł garbus. – Jesteś tu, aby przyjąć pocieszenie i przebaczenie grzechów, łaskę przez pośrednictwo Dobrych chrześcijan. To jest chrzest duchowy Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego! Jeśli zatem chcesz wytrwać w swym zamiarze i wyzwolić się z cielesnej powłoki, nazwij Boga jego imieniem.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi. Chleba naszego nadprzyrodzonego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie. Ale nas zbaw ode złego. Bo twoje jest królestwo i cnota, i chwała na wieki. Amen.
Villon popatrywał na to kątem oka. A więc tak wyglądało consolamentum, o którym słyszał i czytywał w księgach. Oto przed chwilą usłyszał Modlitwę Pańską w jej katarskiej odmianie.
– Oto pyta nas brat nasz, azaliż odpuścimy mu jego grzechy. Albowiem powiedział Pan: nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone!
– Odpuszczamy! – powtórzyli chórem wszyscy obecni, a Villon, chcąc nie chcąc, uczynił to samo. Poeta nie wiedział, jak wielkie mogły być przewiny owego młodzieńca; jedno nie ulegało wątpliwości – z pewnością były one kilkakroć lżejsze niż jego własne grzechy.
– Bracie Vincencie, czy nie zataiłeś żadnych grzechów? Czy chcesz z własnej woli i nieprzymuszony przyjąć dziś chrzest duchowy, będąc świadom tego, co on oznacza? Czy chcesz wyzwolić się z cielesnej powłoki, aby jak anioł wzlecieć ponad tym strasznym światem? Czy chcesz zostać Dobrym chrześcijaninem?
– Pobłogosławcie mnie.
– Ja chrzczę wodą, lecz ten, który po mnie powinien przyjść, jest mocniejszy ode mnie. On was ochrzci Duchem Świętym i ogniem.
Garbus podszedł bliżej i położył ręce na ramionach młodzieńca.
– A kiedy Paweł nałożył im ręce, Duch Święty spłynął na nich. Niechaj tedy spłynie i na ciebie w tej godzinie. Przyjmij błogosławieństwo od Boga i od nas. Niech Bóg cię błogosławi i niech zachowa twoją duszę przed złą śmiercią, i doprowadzi cię do dobrego końca. I niechaj uchroni cię przed Bestią.
Jeden z Credentes podał garbusowi Świętą Księgę. Ten podniósł Ewangelię do góry, a potem nałożył ją młodzieńcowi na głowę.
– Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła…
Tak zatem, Vincencie, jesteś teraz Dobrym chrześcijaninem. Pamiętaj jednak o postach i ascezie. Nie wolno ci współżyć cieleśnie, czynić zła, przysięgać, kraść, zabijać, spożywać mięsa ani innych rzeczy, które są wynikiem spółkowania. Albowiem we wszelakich istotach żywych są zamknięte duchy aniołów, które zostały strącone z nieba na ziemię, a zabijając je, zmuszamy naszych braci do wiecznej wędrówki w ciałach – bez celu i na zatracenie. A wy radujcie się, Wierzący, gdyż oto jeszcze jeden z was szczęśliwie dostąpił zbawienia i od dziś nie musi już lękać się Bestii.
Wierni zaczęli klękać i kłaniać się po trzykroć.
– Pomóż nam! – zawołała jakaś kobieta. – Ocal przed Bestią. Błagam…
– Każdy, kto przyjmie consolamentum – powiedział garbus – będzie wolny od strachu przed demonem. Ale i wy, zacni Credentes, nie musicie lękać się jej tchnienia. Wypatrujcie znaków! Wypatrujcie cyfr od Boga, którymi ostrzega on przed nadchodzącym nieszczęściem. Jeśli je zobaczycie, uciekajcie od nich jak najszybciej, a nic wam nie będzie!
Villon pochylił głowę. Nie słuchał. Znaki… Cyfry, które garbus rył na murach i bramach, były sygnałem dla albigensów, iż wkrótce w naznaczonym w taki sposób miejscu wydarzy się nieszczęście. A więc o to chodziło… Kościół był bezsilny wobec kataklizmów zapowiadających nadejście Bestii. I nie potrafił jej zatrzymać. W obliczu śmierci i pod wpływem grozy mieszczanie i rycerze odwracali się zatem od rzymskiego krzyża i zwracali w stronę wiary Dobrych ludzi… Kim jednak byli owi Dobrzy mnisi? I jaką rolę w tym wszystkim odgrywała Marion? I skąd, u diabła, garbus wiedział, gdzie wydarzą się kolejne kataklizmy?
Podniósł głowę i zamarł. Garbusa nie było już przy drzewie. Do diabła, gdzie on poszedł?! Villon rzucił krótkie spojrzenie za siebie. Katarzy przyklękli, spuścili głowy, a kaleka przepychał się pomiędzy nimi, kołysząc się pokracznie. Doskonały zmalał, zszarzał. Znów był ohydnym garbusem w porwanej jopuli, zmierzał szybko w stronę wyjścia.
Villon nie mógł stracić go z oczu. Poderwał się na nogi i ruszył za Doskonałym, ścigany zdziwionymi spojrzeniami. Potrącił kogoś, nastąpił na nogę jednemu z wyznawców. Wiedział, że w ten sposób łatwo ściągnie na siebie podejrzenia, ale nie mógł zaryzykować, że garbus zniknie mu z oczu. Wypadł przez portal kaplicy i zatrzymał się zdyszany. Las tonął w wilgotnych mgłach, a po garbusie nie pozostał nawet ślad…
Villon wytężył wzrok, starając się przebić przez opary. Dostrzegł go! Daleko, w wykrocie, zauważył poruszającego się pokracznie kalekę. Łotr nie czekał. Puścił się pędem – od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka. Ukrywał się, gdy miał wrażenie, że tamten zaraz się odwróci, nadrabiał zaś biegiem, gdy tamten wtulał głowę w koślawe ramiona i pędził przez las. Villon był już pewien, że garbus nie może mu uciec.
– Isabelle, Margot! Co wam się stało?
Dzieci odwróciły się ku ojcu, a wówczas Alloise zadrżał. Jego córki miały wyłupione oczy. Z czarnych dziur kapała krew…
– O Boże! Dzieci! Moje dzieci! – zaszlochał Alloise.
– Bestia jest już blisko – rzekła Isabelle martwym głosem. Wskazała na zachód ręką pozbawioną palców.
Jej siostra zacharczała. Pluła krwią. A potem odchyliła łachmany, ukazując ojcu przecięty brzuch, z którego wypływały trzewia.
– Wydarzą się jeszcze trzy nieszczęścia. Zapowiadają one nadejście Bestii, która zniszczy miasto.
Alloise rzucił się w stronę dzieci. Chciał chwycić Isabelle za rękę, ale… nie poczuł pod palcami nic. Ręka przeszła przez jej ciało jak przez dym.
Widmo jego córki odwróciło się… Teraz była o wiele straszniejsza. Otwarła zakrwawione usta pełne ostrych ząbków, a potem zbladła, rozmyła się i z wyciem uleciała gdzieś w górę…
Kupiec pozostał sam w wąskiej uliczce. Rzucił się pędem w stronę domu. Jak burza wpadł do bramy i wyskoczył na błotniste, cuchnące podwórze.
Jego córki bawiły się wśród zgrai innych dzieciaków z sąsiedztwa. A mówiąc ściślej, uciekały ze śmiechem przed Vincentem, który gonił je, trzymając za ogon zdechłego szczura.
– Margot! Isabelle!
Posłusznie podbiegły do ojca. Były całe i zdrowe. Kupiec chwycił je w ramiona i zaszlochał.
– Co tobie, panie ojcze? – zapytała starsza i bardziej rezolutna Isabelle.
– Co z nami będzie? – wydyszał kupiec. – Co będzie z nami wszystkimi?!
– Nic wam się nie stanie… Pomodlimy się z siostrą za wasze zdrowie… Razem z Matką Boską. Tak, ojcze. Wszystko będzie dobrze – wyszeptała Isabelle.
Niestety, Alloise nie dosłyszał tych słów.
Villon dopadł garbusa przy trzecim przęśle mostu łączącego Dolne Miasto z górną częścią Carcassonne. Przecisnął się przez tłum proszalnych dziadów i żebraków, w ostatniej chwili uskoczył przed wozami wiozącymi na targ śledzie i beczki z winem. Odpędził dwa bezpańskie psy, które miały nieodpartą pokusę dobrać się do jego porwanej jopuli, i przemknął obok poborców myta, zajętych sprzeczką ze starym Żydem niosącym na handel wiklinowy kosz napełniony czosnkiem i cebulą.
Garbus stał przy kamiennym krzyżu na trzecim z dwunastu mostowych łuków, plecami do Villona i gwaru ulicy. Poeta zbliżał się do niego, trzymając pod płaszczem wydobytą z pochwy cinquedeę. Gdy miał jeszcze dwa kroki, garbus odwrócił się. Rozejrzał się przerażony, ale nie bardzo miał dokąd uciec. Chyba że skoczyłby w odmęty wezbranej jesiennymi deszczami Aude…
Villon chwycił go za ramię i pchnął na krzyż. Garbus jęknął, targnął się w uścisku, jednak łotr powstrzymał go bez trudu, zasłonił od ludzi, a potem przyłożył mu ostrze do gardła.
– Dlaczego chcesz sprowadzić Bestię do miasta?!
– Nie ja! – wychrypiał garbus. – Nie ja. To nie ja zrobiłem.
– Ty i twoja sekta walczycie z Kościołem. Z powodu Bestii ludzie odwracają się od klechów i zasilają wasze szeregi. Zamiast chodzić do spowiedzi, przyjmują wasze consolamentum! Tylko wy czerpiecie zyski z nieszczęść.
– To nie ja sprowadziłem tu Bestię… Błagam, wysłuchaj mnie!
– Jeśli nie ty, to kto?
– Powiedz inkwizytorowi, że proboszcz Walther z parafii Świętego Nazaira… On znał tajemnicę. On wiedział, że to nastąpi. U niego szukajcie śladów…
– Po pierwsze: skąd wiesz o tajemnicy proboszcza? A po drugie: nie jestem sługusem inkwizytora. Mam tylko układ z księdzem diakonem. W zamian za pomoc w sprawie Bestii pozwolił mi zostać w mieście, aby odszukać pewną osobę, z którą ciebie widywano. I z tą właśnie dzierlatką wiąże się moje kolejne pytanie. Najważniejsze pytanie. Gdzie jest Marion? Jaki ma związek z twoją sektą i Bestią?
– Ma… Marion?
– Tak. Marion, ladacznica z zamtuza Augota, która odeszła ponad dwa tygodnie temu. Nikt jej nie widział, nikt o niej nie słyszał, ale podobnież widywano ją razem z tobą. Posłuchaj – wydyszał Villon wprost w twarz garbusowi – furda mi Bestia, inkwizycja i całe to zawszone, śmierdzące miasto. Ja chcę odnaleźć Marion. Muszę ją widzieć.
– Nie pytaj o nią…
– Dlaczego?
– Marion odeszła. Nie ma jej już. Nie ma kobiety, którą znałeś…
– Zginęła? Zabiłeś ją, szelmo! – Villon zacisnął palce na gardle garbusa.
– Straciła samą siebie. Oddała…
Villon spojrzał prosto w oczy garbusa. Doskonały nie patrzył na niego. Wpatrywał się w coś ponad jego ramieniem.
Nagle poeta usłyszał świst. Natychmiast puścił garbusa, opadł na kolana wiedziony nieomylnym złodziejskim instynktem!
I tylko dzięki temu ostrze miecza, które miało pozbawić go głowy, przecięło powietrze, skrzesało iskrę i wyszczerbiło się na kamiennym krzyżu.
Villon błyskawicznie przetoczył się na bok, zerwał, a w jego rękach błysnęły cinquedea i wydobyty zza cholewy buta sztylet.
Stali przed nim we trzech.
Z prawej wysoki mąż z podgolonym na rycerską modłę siwym łbem, z blizną przecinającą skroń, lewą brew i policzek, w szarym płaszczu, spod którego wystawał rąbek karmazynowej robe. W ręku trzymał obnażony kord. Z lewej ten, który chciał przed chwilą zabić Villona – młody, długowłosy, w białej jace narzuconej na skórznię sznurowaną z boków rzemieniami. W dłoni dzierżył wyszczerbiony miecz. Z tyłu popatrywał trzeci – w czepcu i skórzanym kaftanie. Z okrutnym żelaznym morgensternem.
Rycerz, giermek i pachołek. Villon widział ich w zrujnowanej kaplicy przy Drzewie Umarłych. Byli katarami…
– Miałeś szczęście, że zdążyliśmy, Dobry bracie – odezwał się siwowłosy. – Ten łajdak przyczepił się do ciebie jak rzep do psiego chwostu. Lazł za wami od samej kaplicy.
– To szpieg inkwizycji – mruknął młody. – Sługa Babilonu, który święty Jan nazwał matką cudzołóstwa i plugastwa.
– Zarąbmy go! – rzucił niecierpliwie rycerz. – No już.
– Nie – powiedział garbus. – Puśćcie go wolno, kiedy odejdę.
– Oszalałeś, bracie?!
– Rzekłem.
Rycerz pokiwał głową.
Garbus odstąpił i ruszył przez most, kołysząc się pokracznie. Villon chciał rzucić się za nim, ale siwowłosy zagrodził mu drogę.
– Dokąd, psi synu?! Jeszcze nie skończyliśmy.
– Zali naprawdę chcecie go puścić, bracie Murdoch?
Poeta rozejrzał się. Nie wiadomo dlaczego, ale most był pusty. Wokół straganów, kramów i bud nie widział żywej duszy. Jesienny wiatr podrywał z ziemi pył i kurz, łopotał płóciennymi pałubami.
– Dobry człowiek się mylił. Zabijcie go! – rozkazał rycerz.
Villon charknął i splunął pod nogi gęstą śliną. Roztarł ją w pyle i kurzu.
– Zabawimy się – rzekł ponuro. – Spisaliście testamenty, zacni ludzie? Poleciliście duszę Bogu, a ostatnie srebrniki swoim kurewnicom?
– A ty spisałeś swój? – zapytał siwowłosy.
– Niewiele ja posiadam mienia, którego bym mógł zażyć…
Rycerz opuścił kord, lekceważąc Villona. Wzrokiem dał znać swemu paziowi.
Łotr nie czekał ani chwili i jak błyskawica sam rzucił się na długowłosego giermka. Przyjął cięcie jego miecza na skrzyżowane przed sobą ostrza sztyletów, a jednocześnie wymierzył potężnego kopniaka w krocze. Giermek zawył, zakrztusił się śliną i osunął na kolana. Broń wypadła mu z ręki, poleciała na bruk.
Siwowłosy wrzasnął.
Pachołek zamierzył się morgensternem!
Chybił.
Kolczasta kula ledwo musnęła ramię Villona.
– No chodźcie, dymańce! – syknął poeta. – Dalejże, fajfusy czyszczone! Co tak gały wytrzeszczacie?!
– Zabić go! – ryknął siwowłosy. – No już!
Ruszyli na niego niemal równocześnie. Pachołek z lewej, rycerz od strony kramów. Villon odbił sztyletem cios miecza, błyskawicznie padł na ziemię i przetoczył przez bark. Przygłup znowu machnął morgensternem, omal nie trafiając swego pana.
Poeta zerwał się na równe nogi. Chciał biec na zachodnią część mostu, w kierunku Dolnego Miasta, jednak drogę zagradzał długowłosy giermek, który właśnie doszedł do siebie. Zawrócił zatem na pięcie i pognał w drugą stronę.
– Póki rozumu pełnią władam, z tego, czym raczył mnie obdarzyć Bóg (ludzie mało!), w mej niedoli spisuję testament walny, na znak ostatniej mojej woli, jedyny i nieodwołalny! – wydyszał przez zęby.
Wrogowie popędzili za nim. Jednak Villon był szybszy. Biegł co tchu po opustoszałym moście. Wiedział już, dlaczego było tu tak mało ludzi. Od wschodu, od Wysokiego Zamku, szła procesja biczowników. Były ich setki, może tysiące… Villonowi zdało się, że prawie całe Carcassonne wyległo na ten stary most, aby ukorzyć się przed Panem. Głowy przykryte kapturami z wycięciami na oczy schylały się kornie w takt świstów batów, biczy i rzemieni spadających na nagie plecy, przecinających skórę, wytaczających z półnagich ciał strugi krwi plamiące bruk.
– Panie wszechmogący, Boże prawdziwy i prawdziwy człowieku, Ty, który zrodziłeś się bez grzechu z ciała Dziewicy Maryi, Ty, który przyjąłeś mękę oraz śmierć na drzewcu prawdziwego krzyża, Ty, którego ręce i nogi zostały przebite, Ty, którego jeden bok zraniła włócznia, skąd wyszła krew, dzięki której zostaliśmy odkupieni z grzechu – przekaż mi łzę tej wody, która z Ciebie wyszła, aby obmyła moje serce ze wszelkiej brzydoty i wszelkiego grzechu – powtarzały tysiące warg.
Villon wpadł pomiędzy pątników, roztrącił pierwsze szeregi, znalazł się w środku tłumu. Rycerz i jego ludzie klęli, wrzeszczeli, przepychali się za nim. Śmierć była blisko, bardzo blisko.
– Ratujcie, zacni chrześcijanie! – zakrzyknął Villon. – Heretycy mnie gonią! Albigensi, wyznawcy Bestii!
Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nawet nie spojrzał. Baty i rzemienie w równym tempie spadały na nagie plecy, grzechotały kołatki, ludzie zataczali się, potrącali, deptali, chlastali po plecach i karkach.
– Libera nos, quaesumus, Domine… – oto była odpowiedź na jego wołania.
Już wypatrzyli go! Już odkryli. Pierwszy rzucił się w jego stronę giermek. Ciął z góry, szybko jak żmija! Villon odbił cios, puszczając jednocześnie sztylet, złapał lewą ręką za rękaw jopuli wroga, przyciągnął go do siebie. Giermek chciał wrazić mu palce w oczy, lecz poeta uchylił się, chwycił tamtego wpół, skoczył mu za plecy, a potem szybkim ruchem wbił cinquedeę nieco powyżej krzyża. Giermek zacharczał, zadrgał, a Villon przytrzymał go w objęciach. Młodzieniec rzęził, wyrzucał z ust krew, która spływała po skórzanym pancerzu, mieszała się w pyle i prochu z krwią kapników. Żaden nie zwrócił na nich uwagi.
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra neąuitiam et insidias diaboli esto praesidium…
Villon zamarł. Stał bez ruchu, trzymając zakrwawionego przeciwnika, zbryzgany krwią kapników. Otoczony tłumem biczujących się ludzi. Na szczycie kamiennego przęsła mostu dostrzegł wydrapany znak III. Rzymską trójkę! Znak Bestii.
Bicz spadł na nich zupełnie niespodziewanie. Villon zawył, gdy rzemień rozciął mu skórę na policzku, karku i plecach. Wrzasnął i puścił umierającego, zasłonił się ramieniem. Ktoś popchnął go, ktoś inny potrącił. I tylko dzięki temu cios zadany kordem siwowłosego jedynie rozciął mu skórę na barku i plecach, zamiast zgruchotać krzyż i kości…
Poeta rzucił się w tłum. Siwowłosy skoczył za nim, ciął znowu, tym razem chybił. Potem zadał pchnięcie, które uwięzło w tłumie. Villon upadł, znowu dostał batem, ktoś kopnął go, popchnął, nastąpił na nogę. Posiniaczony i zakrwawiony pełzł wśród kapników, a rycerz przebijał się za nim.
Sztylet! Gdzie leżał sztylet?! Villon dostrzegł go, zwrócił się na czworakach w tamtą stronę, ale czyjaś noga odtrąciła go w bok. Sztylet znikł wśród bosych stóp.
– …Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude…
Wokół nich szły kobiety. Młode, obnażone do pasa, ukrywające głowy w kapturach, spod których wymykały się czarne i jasne kędziory. Niewiasty pokutujące i ofiarowujące swój ból w zamian za opiekę i ochronę przed Bestią. Krew spływała po ich kształtnych piersiach i plecach, pozostawiała na półnagich ciałach ciemne smugi.
Villon już wstawał. Jednak ktoś kopnął go w głowę i poeta przewrócił się na wznak. Krzyknął, gdy dostrzegł nad sobą zamierzającego się do uderzenia siwowłosego. Wyciągnął rękę, aby przekręcić się na bok, a wówczas jego dłoń napotkała coś śliskiego i zimnego… Rękojeść miecza wypuszczonego przez giermka! To był znak. Znak od Boga. A może złodziejskie szczęście Villona?
Zasłonił się w ostatniej chwili. Odbił ostrze kordą, przekręcił się na bok i zerwał z ziemi. Siwowłosy zamierzył się, ciął z góry, potem cofnął ostrze, wyprowadzając zwód do pchnięcia. Poeta uniknął go niemal cudem.
Tłum kapników rozdzielił ich, roztrącił, porwał w dwie różne strony. Villon uderzył plecami o jeden z drewnianych kramów.
Znaki… Były wszędzie. Na budach, na kamiennych przęsłach mostu, na płóciennych pałubach…
– Mieszczanie! – Villon zachrypł, więc ledwie szept wydobył się z jego krtani. – Ludzieeee! Uciekajcie! Tu jest znak Bestii! Będzie katastrofa. Uciekajcie z mostu!
– Oremus. Deus refugium nostrum et virtus, populum ad te clamantem propitius respice; et intercedente gloriosa et immaculata Virgine Dei Genitrice Maria, cum beato Josepho eius Sponso…
Taka była ich odpowiedź. Villon zamachał zakrwawionym mieczem, uderzył pięścią najbliższego z kapników, popchnął drugiego, ale nikt go nie słuchał. Nikt nie zwracał nań uwagi. Musiał stąd uciekać! Uciekać jak najszybciej!
Znajdował się przy czwartej arkadzie mostu. Bliżej Carcassonne niż Dolnego Miasta. Odwrócił się w stronę cytadeli, a wówczas ostrze kordu zgruchotało deski, przecięło żerdzie, na których była uwiązana płócienna płachta. Villon odskoczył. Wpadł między kramy, rozdzierając jopulę o jakiś gwóźdź, a potem wskoczył na kamienną balustradę.
Siwowłosy rzucił się za nim. Starli się tuż pod bokiem kapników. Stal zadźwięczała, gdy ostrza skrzyżowały się znowu. Walczyli jak równy z równym, cięcie, zasłona, pchnięcie, unik, dystans…
– Uciekaj! – krzyknął Villon. – Most się zawali! Uchodźmy!
– Do piekła, głupcze! – ryknął rycerz.
Łotr uderzał z całych sił. Walił jak młotem w kowadło, zbijał ciosy, starając się za wszelką cenę przedrzeć w stronę krańca mostu. Musiał stąd uciec! Musiał przeżyć. Musiał odnaleźć Marion!
Siwowłosy nie pokazał po sobie nic, jego twarz nawet nie drgnęła, ale wyczulony słuch Villona od razu wychwycił cichy chrzęst kamieni za plecami. Ten drugi… Pachołek zachodził go od tyłu! Poeta nie mógł zeskoczyć w tłum, bo po prawej stronie stały stosy beczek i worków. Jedyne, co mógł uczynić, to…
Słońce… Już dawno wyjrzało spoza chmur, kładąc krwawy blask na most, obramowując szkarłatem wieżyce Carcassonne.
Villon usłyszał świst powietrza przecinanego łańcuchem – pachołek wziął zamach morgensternem! Poeta w jednej chwili cofnął się, przypadł do ziemi i cisnął miecz z zamachem za siebie.
Cień pachołka na pałubie kupieckiego kramu zachwiał się, gdy miecz wbił się w jego bok. Jednocześnie kolczasta kula roztrzaskała czaszkę rycerza, który akurat wychylił się, aby przyszpilić kordem Villona.
Most nagle zadrgał. Kamienne filary zaczęły pękać z trzaskiem. Poeta poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Przeskoczył nad wielką szczerbą i dopadł szerokiej balustrady. Odwrócił się, aby spojrzeć na procesję kapników.
– Uciekajcie! – krzyknął.
Za późno!
Z hukiem pękły kamienne filary i sklepienia. Dwa przęsła mostu runęły do rzeki, pociągając ludzi. Chóralne modły, świst batów i kołatek przerodziły się w jęk, wrzask, ochrypły ryk przerażenia i bólu. Szeregi półnagich postaci zamarły, a potem tłum runął – wyjąc i tratując się wzajemnie – ku krańcom mostu, z dala od wyrwy, od rzeki, w której miotali się tonący.
Villon stał na balustradzie. Krwawiący z ran, wyczerpany, drżący. Bestia znowu minęła go o krok. I znów całe mile oddzielały go od Marion.
– Wszystko powoli staje się jasne – rzekł diakon. – To ten piekielny garbus i jego sekta albigensów chcą przywołać Bestię, aby zniszczyć Kościół w Carcassonne. Muszę jak najszybciej skontaktować się z inkwizytorem. I zlecić strażom schwytanie garbusa.
– Au! – jęknął Villon. – Nie tak mocno.
Leżał na ławie, a diakon, który – jak się okazało – był też cyrulikiem, właśnie zszywał mu ranę na plecach.
– Musi boleć. Nieźle cię oporządzili. Dla takiego obwiesia jak ty to tylko parę bardziej zaszczytnych blizn, którymi będziesz się chwalił przed sprzedajnymi dziewkami.
– Garbus twierdził, że to nie on wezwał demona – powiedział łotr. – Kazał to przekazać inkwizycji. Więc mówię o tym wam. No i raz uratował mi życie… Za drugim też niby chciał, ale go nie posłuchali.
– Kłamał. Jak powiadał Bernard Gui, nawet uczeni mężowie bywają zbici z tropu przez kacerzy, którzy jeszcze bardziej dufni w sobie się stają, kiedy widzą, że mogą się z nich naigrawać.
Villon znowu jęknął, gdyż ksiądz wrócił do zszywania rany.
– Tak więc cała ta sprawa znajdzie chyba wreszcie zakończenie. Odnaleźliśmy ciało jednego z napastników, którzy chcieli cię zabić. To Murdoch de Vermilles. Pan ze zubożałego rodu, spod Rousillon, który od dawna był podejrzewany o sprzyjanie heretykom. Myślę, że po nici szybko dojdziemy do kłębka, a przy okazji upleciemy niejeden katowski powróz.
– A jednak, księże, tuszę, że nie poznaliśmy jeszcze całej historii. Tajemnicy, którą wedle słów garbusa ukrywał proboszcz waszej parafii. Kim byli Dobrzy mnisi, o których wspominał garbus? Ci, co wedle jego słów przekonali go do katarskiej herezji? Kto przemawiał przez usta Jeana Valere? Wiele jest zagadek, na które nie znamy odpowiedzi. Być może, u podstaw tego wszystkiego legła jakaś ponura historia, w którą był zamieszany ksiądz dobrodziej Walther. Tak czy owak, coś łączyło go z garbusem… Rad bym wiedzieć, co.
– Do czego zmierzasz?
– Kim mogli być ci Dobrzy mnisi? Zapewne albigensami! A jeśli pochodzili z klasztoru, w którym byliśmy? Au!
– Jedyny klasztor w okolicy to Saint-Roche-des-Pres. Prepozyt chełpi się, że w jego opactwie nigdy nie doszło do zbrodni apostazji.
– Może to również znaczyć, że coś ukrywa. A jeśli to mnisi z opactwa dopuścili się kiedyś herezji, to gdzie szukać wieści o nich? W rocznikach?
Diakon zamarł z zakrwawioną dratwą w ręku.
– Nie napiszą o tym w żadnych kronikach klasztornych. Ale może znajdziesz ich w rulonie zmarłych.
– A co to takiego?
– Księga, w której zapisywane są imiona i przydomki zmarłych braci. Także tych, którzy zostali wydaleni z zakonu – wówczas bowiem stają się umarłymi dla innych.
– Czy przeor da mi dostęp do tych ksiąg?
– Zaopatrzę cię w list do niego. Oficjalnie, jako mój sekretarz, będziesz szukać nazwisk zasłużonych braci, których, powiedzmy, chcemy wymienić i polecić Bogu w czasie dziękczynnej mszy za pomyślność i szczęście opactwa. Gdy już będziesz w klasztorze, miej oczy i uszy szeroko otwarte.