VI

Villon wtulił się głębiej w załom murów przy wieży du Moulin d’Avar. Przeczekał, aż ulicą przejdzie patrol straży miejskiej. Od kiedy w warsztacie konwisarskim wybuchł pożar, w którym zgorzały dwa domy, podwojono straże, a przeklętych miejskich śledzi spotykało się na każdej ulicy. Latarnia niesiona przez dowódcę rzucała krwawy poblask na mokry bruk, mury i ściany domów pokryte osadem z wieloletniego brudu. Gdy stała się małym, wątłym światełkiem na końcu uliczki, Villon odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w mrocznej otchłani pomiędzy omszałym kamiennym murem Carcassonne a ścianą utworzoną przez fasady starych, rozsypujących się kamienic. Coś czaiło się w mroku. Coś dużego i ciężkiego. Villon usłyszał cichy brzęk żelaza na kamieniach. Czyżby było to podkute kopyto? Zamarł i wpatrzył się w ciemność, jednak nic nie zobaczył. Wstrząsnął nim dreszcz. Szybko podbiegł do niskiej, okutej żelazem furty i załomotał trzy razy. Minęła długa chwila, zanim z drugiej strony usłyszał kroki.

– Nie widzisz, że zamknięte, dupniku! – rozdarł się ochrypły, paskudny starobabski głos. – Wygrzeb se dorkę w ziemi, jak kapucyna pod sakiem nie strzymasz! A jeślić chuć bierze, to rano przychodź, bo wszytkie gamratki śpią, dupowłazie!

– To ja, poborca mostowego, nie poznajecie? – zaskrzeczał poeta. – Myto nadpłaciliśta, to wam przyniosłem. Chyba się przyda te parę liwrów…

– Zara, czekaj! – warknęła stara zmienionym głosem.

Villon usłyszał, jak szczęknęła zasuwka, a potem drzwi otworzyły się, przepuszczając smugę żółtego blasku. Na schodach prowadzących w głąb wieży stała stara, gruba baba w porwanym gieźle. Miała skrzywione, złośliwe oczka i wielkie wory pod oczami. Rozpuszczone siwe kudły wymykały się spod brudnego czepca.

Na widok Villona chciała zatrzasnąć drzwi, jednak poeta był szybszy. Jednym ruchem wstawił stopę w szczelinę, jednym zamachem silnych ramion otworzył furtę na oścież i wskoczył do środka. Przycisnął babę do ściany. Lampucera chciała wrzasnąć, ale krzyk zamarł jej w ustach, zamienił się w rzężenie, gdy Villon wsadził jej pod brodę ostrze cinquedei.

– Ani mi drgnij, stara małpo! – wysyczał. – Ani piśnij, bo jak ci poderżnę gardziołko, to zakwilisz jak słowik! Gdzie jest Marion?

– Nnnie… Nie wiem.

– Jak to nie wiesz? Przecież garowała w twoim zamtuzie, kiedy stąd wyjeżdżałem.

– Po… poszła… – zacharczała baba.

– Dokąd? – Sztylet Villona uczynił jeszcze głębszy dołek w nalanym podbródku mamy Margot. – Na dno Aude? Do innego lupanaru? Do gacha? Gadaj!

– Ja jej dawno… nie widziałam… gamratki chędożonej… Nic nie wiem…

– Skoro nie wiesz, tedy nie widzę powodu, dla którego nie miałbym poderżnąć ci gardziołka. Sprzedałaś ją innemu baraśnikowi?

– Poga… gadaj z Augotem…

– To on jeszcze dycha? Jak odjeżdżałem, był na dogorywku.

– Jeszcze się… nie zawinął…

– Prowadź!

Cofnął sztylet i przepuścił starą na schody. Margot ruszyła na górę po trzeszczących stopniach. Wieża była wilgotna i ciemna. Cuchnęło w niej mysim łajnem i stęchlizną – jak w większości domów w tym parszywym, gnijącym mieście. Villon miał wrażenie, że nie sprzątano tu od czasów Ludwika IX, fundatora siedemnastu wież Carcassonne.

Stara lampucera zatrzymała się na półpiętrze. Pchnęła zmurszałe drzwi i wskazała gestem przejście za nimi. Villon nie wszedł. Stanął na progu, mając Margot na oku. Tej starej wiedźmie mogło przecież przyjść do głowy, aby zatrzasnąć za nim wrota.

W komnacie było ciemno. Poeta usłyszał cichy szelest słomy, potem skrzyp desek, jak gdyby ktoś przewracał się na łóżku.

– Augot, stary capie, słyszysz mnie?

– K-k-k-k-k-t-o m-ó-w-w-w-i – wyjąkał jakiś głos w ciemności.

– Gdzie jest Marion?

– M-m-m-m-ar-r-r-io-ion… Ode… odeszła.

– Kiedy i dokąd?

– Dwie-e-e nie-nie-dzie-le-le t-t-t-e-e-emu. W w-w-w-wigilię Anio-o-o-ołów Stró-ó-ó-óżów. Ktt-to tu?

– Villon.

W ciemności znów rozległ się szelest słomy i skrzyp desek w łóżku. Pisnęły cienko myszy albo szczury. Augot widać przewracał się na wyrku.

– Vi-vi-vi-vi-vi-llon?! Ja-a-a-k to?

Z ciemności, rozjaśnianej blaskiem świecy, wychynęła pomarszczona, skrzywiona twarz. Ogromna brodawka zniekształcała lewe oko tego człowieka. Dla odmiany prawą połowę twarzy przecinała świeża, opuchnięta blizna ciągnąca się od czoła przez brew, policzek, aż do wargi. Villon drgnął. Stwierdzenie, że Augot miał w sobie choć trochę powabu, byłoby ordynarnym szyderstwem, łgarstwem komedianta z parszywej trupy włóczącej się po gościńcach. Teraz zaś, kiedy został dodatkowo oszpecony, trudno było nazwać go człowiekiem nie budzącym wstrętu i mdłości.

– Una. T-t-t-to u-n-n-na zro-zro-zro-zro-bi-bi-bi-ła. Ta ku-ku-ku-ku-rwa. – Augot dotknął zakrzywionym, brudnym paluchem twarzy w okolicach prawego oka. – Za-za-zanim, ode-ode-ode-szła.

– Dokąd poszła?

– U-u-u-na mia-mia-miała dia-dia-diabła we łbie.

– Ta suka hołubiła diabła w sobie – wycharczała Margot, dysząc zgniłym oddechem, parskając śliną i złością. – Toż wredna wyrypanka! Przecie tu jak u matki miała… Ja jej delicjały dawała, limony, miód, hołubiła jak córę. Toż do niej gachy przyjeżdżały możne. Sam szlachetny pan de Sille… A precz poszła. Z garbusem, diabelskim nasieniem.

– Z garbusem? Jakim garbusem?!

– Przyłaził do niej karypel taki, zakręcony, co to mało se nosem jajec nie wybił. Powiadali, że to niby dzwonnik ze Świętego Nazaira. Ale ja powiem: sługa to diabła, czarownik przeklęty. Bo musi taki szpetny – to tylko od czarów…

– Jak się nazywał?

– Kto go tam wi…

– Jak wyglądał?

– Jako tyn koń saraceński u Maurów w Grenadzie.

W ciemnej komorze znów rozległ się chrzęst słomy i skrzypienie zbutwiałego drewna.

– Czego chcesz od Marion?

– Ty zawrzyj lepiej paszczękę, krzywa kądziołko. Pokażcie mi jej komnatę.

Augot i mama Margot spojrzeli na siebie badawczo. Villon złowił ich wzrok. Coś ukrywali? A może rodziła się między nimi zmowa?

Chwycił Augota za kudły i błysnął mu przed oczyma ostrzem sztyletu.

– Jeśli powiedziałeś choć jedno słowo nieprawdy, stary capie, to pamiętaj o tym. – Potrząsnął cinquedeą. – Miej mnie przed oczami cały czas, Augot. Bo wrócę tu i wypruję z ciebie flaki!

Augot zatrząsł się, zamrugał okiem. Villon puścił go i warknął do starej:

– Prowadźcie do jej komnaty!

Mama Margot prawie zgięła się wpół i wstąpiła na schody. Villon ruszył za nią ostrożnie, cicho jak kot. Nie schował sztyletu. W zamtuzie Margot nieraz szlachtowano ludzi za mniejsze przewinienia niż pogrożenie gospodarzowi sztyletem. Zdaje się nawet, że gdzieś w lochach pod wieżą był cuchnący dół z wapnem, gdzie rozkładały się kości kilku zuchwałych chwatów, którzy niepokoili gospodarza po nocy i okazali nieco mniej ostrożności niż poeta. Villon nie miał najmniejszej ochoty dołączyć do ich wesołego towarzystwa.

Weszli po trzeszczących stopniach na ostatnie piętro wieży. Najwyższa kondygnacja starego, nigdy nieużywanego donżonu została zamieniona w szereg niewielkich sal poprzedzielanych drewnianymi ściankami. Było tu zimno i wilgotno. Wiatr zawodził w szparach murów, z góry kapały krople wody, bo na zewnątrz zaczęło padać.

Margot wskazała drogę. Villon wyszarpnął jej z ręki świecę i pchnął wypaczone drzwi. Nie były zamknięte, więc wszedł do małej, wilgotnej komnaty. Blask płomienia wydobywał z mroku zarysy drewnianego łoża z popękanymi deskami, przewróconą balię w kącie, zydel, ławę, zniszczoną, zjedzoną przez korniki skrzynię i porozwieszane w kątach pajęczyny. Za oknem szumiał deszcz, w powietrzu czuć było wilgoć i stęchliznę. Na ścianie wisiał spłowiały gobelin przedstawiający Archanioła Michała zanoszącego Chrystusowi serwetę pełną dusz. Twarzy Chrystusa nie było. Zamiast niej widniała dziura wygryziona przez szczury. Tuż obok wisiało zwierciadło – brudne, powleczone srebrną farbą, która odłaziła od drewna. Obrus leżący na rozchybotanym stole dawno już nadgryzły mole i myszy.

To było wszystko. Wszystko, co zostało po Marion.

Villon przeszukał komnatę. Zajrzał pod łóżko, sprawdził obluzowane deski w ścianach, obejrzał podłogę. Nic. Ladacznica nie zostawiła po sobie żadnego znaku, śladu, niczego, co wskazywałoby, gdzie jej szukać.

Podszedł do okna, a właściwie wąskiej strzelnicy, i wówczas jego wzrok padł na niewielkie palenisko w załomie murów. Gdy obejrzał je starannie, zauważył leżące w popiele skorupy. Wziął do ręki największą z nich, przyjrzał się jej w słabym blasku świecy. To była zwykła skorupka z wypalonej gliny – pozostałość po starym garnku. A więc znowu nic. Już miał rzucić ją w palenisko, gdy pod palcami poczuł jakieś zadrapania.

Ostrożnie zbliżył przedmiot do światła. Na glinianej powierzchni wydrapano jakimś ostrym narzędziem litery układające się w łaciński napis: Pareatis. Deum sequere.

Villon pokręcił głową. To było ciekawe… Idź za głosem Boga. Może Marion naprawdę poszła. Znikła wszak ponad dwie niedziele temu…

Obejrzał resztę skorup, ale nie były pokryte żadnymi napisami. Cisnął je do kominka, splunął i wsunął w zanadrze kawałek naczynia, na którym wydrapano koślawe litery. Nie miał już tutaj nic do roboty. Pozostawało tylko odszukać dzwonnika z katedry Świętego Nazaira.


* * *

– Poszedł, kurwi syn – zasyczała Margot w ciemność.

– T-t-t-t-o idź. Zawia-a-a-a-dom…

– A jak wróci? Gardła poderżnie…

– Nie w-w-wr-ó-ó-ó-ci… Nie w-ró-ró-ró-ró-róci.


* * *

Katedra miejska pod wezwaniem Świętego Nazaira, pradawnego męczennika z Mediolanu, wznosiła się majestatycznie ponad poszczerbionymi dachami domów Carcassonne. Nie była tak smukła i wyniosła jak paryska Notre-Dame, lecz szeroka, masywna niby strudzone plecy wieśniaka z Langwedocji czy Owernii. Jej absyda, zwrócona bokiem w stronę placu Saint-Nazaire i wież Saint-Martin i Więziennej, pomalowana na biało, już z daleka odróżniała się od poszarzałych i czarnych ścian domostw, od kamiennych, mokrych murów i baszt, nad którymi ścieliły się kłęby jesiennej mgły.

Z bliska katedra wydawała się znacznie wyższa. Być może dlatego, że podmalowane na niebieskawo maswerki okien i rozet nadawały jej pozorów lekkości i smukłości. A może rosła w oczach dlatego, że chciała oderwać się od błotnistego, paskudnego placu, od plugawego, oberwanego tłumu, który kłębił się przy jej pięknych białych przyporach. Stare, wiekowe ladacznice, ukrywające blizny, zmarszczki i szankry pod grubą warstwą barwiczek, ślepcy żebrzący z psami i dziećmi, kuglarze oraz franci. Tuż pod masywnymi przyporami czatowali na bogobojnych mieszczan żebracy i proszalne dziady skomlący o datki, czepiający się sukien oraz kabatów, a czasem nawet zagradzający przejście.

Villon bez trudu przepychał się przez rozwrzeszczany tłum. Szelmy i obwiesie rozpoznawali w nim bratnią duszę, namolni zwykle żebracy usuwali się z drogi, a ślepcy już z daleka dostrzegali, że to członek konfraterni łotrów, cechu szelmów i królestwa podrzynaczy gardeł, i nie nagabywali o datek.

Villon utknął na chwilę w tłumie, który zgromadził się przed portalem prowadzącym do południowego ramienia transeptu. Choć była hora nona, termin zwykłej popołudniowej mszy, a cały tydzień pozostał do święta Szymona i Judy Apostołów, do katedry garnęły się prawdziwe tłumy. Być może dlatego, że dzień był mroczny i deszczowy, słońce ukrywało się za zasłoną mgieł, a okna świątyni, rozświetlone złotawą łuną świec, zdawały się jedynym ciepłym miejscem na ponurym placu. Placu, na którym dwa dni temu zakuty w dyby Villon wystawiony był na pośmiewisko miejskiej gawiedzi.

Tuż przed wejściem do ostrołukowego portalu tłum mieszczan i biedaków przerzedził się. Nieopodal kamiennego progu katedry stało dziecko w łachmanach, od którego odsuwano się jak od trędowatego. Villon skorzystał z okazji. Chciał przemknąć obok niego, aby skrócić sobie drogę do drzwi.

– Nie idź do katedry, Villon – usłyszał za sobą.

Odwrócił się i zobaczył dziecko. Dziewczynka podniosła powieki i wówczas łotr dostrzegł dwie czarne plamy w miejscu jej oczu. Villon zadrżał. Widywał w życiu różne okrucieństwa, często był świadkiem, jak żebracy okaleczali własne dzieci, aby skuteczniej mogły zarabiać na chleb, zbierając datki od bogobojnych i miłosiernych głupców, ale nigdy nie oglądał tak bezlitośnie potraktowanego maleństwa. Kto jej to zrobił? Dlaczego?

– Muszę odnaleźć Marion. Garbus z katedry…

– Nie ma tu ladacznicy, którą porzuciłeś – powiedziała mała żebraczka. – Wielki Smok barwy ognia spadnie z nieba. Smok mający siedem głów i dziesięć rogów. Oto wydarzy się kolejne nieszczęście zwiastujące nadejście Bestii, która zniszczy to miasto. Przed wami jeszcze sześć kataklizmów zwiastujących jej powrót.

Ludzie otaczający dziecko cofnęli się jeszcze dalej, depcząc sobie po ciżmach i bosych stopach, przepychając się i potrącając.

– Colette! – krzyknęła w tłumie jakaś niewiasta, próbując dopchać się bliżej. – Moja mała Colette, co się stało? Kto ci to zrobił?!

– To nie Colette – zakrzyknął niski, gruby mężczyzna w poplamionym kubraku, próbując odciągnąć kobietę od małej żebraczki. – Toż ona w domu siedzi, a z nią Angelina… Gdzie ty naszą córę widzisz? No gdzie, głupia?! Stój, bo jak w gębę dam, to się kulasami nakryjesz…

Villon nie słuchał dalej, dał się ponieść tłumowi i przepchał się przez próg. Był w katedrze.

Trójnawowe wnętrze wypełniali ludzie. Szlachetnie urodzeni i mieszczanie tłoczyli się w ławach, pospólstwo klęczało na posadzce, modliło się, szlochało wpatrzone w chór i ołtarz. Mroczne wnętrze rozświetlały setki świec rzucających ciepłą, migotliwą poświatę na blade twarze mężczyzn i kobiet. Tylko u góry promienie jesiennego słońca przesączały się przez kolorowe szybki witraży północnej rozety, rzucały błękitne i czerwone snopy światła na chór, kaplicę, celebransa i strzeliste kolumny podtrzymujące strop.

Villon uniósł głowę. Królowa niebios – wyniosła i czysta – spoglądała na niego z wysokości, jakby ze zdziwieniem, iż zamiast modlić się, przyszedł tu szukać plugawego karła i parszywej ladacznicy z miejskiego zamtuza. Villon unikał jej wzroku. Rozglądał się po ciemnym wnętrzu. Przyszedł, aby odszukać garbusa, którego widywano z Marion, i jak się okazało, nie mógł wybrać gorszej pory. Nie sądził, że katedra będzie aż tak wypełniona ludźmi, i teraz bezradnie szukał w tłumie pałąkowatych pleców garbatego, skrzywionego człowieka.

Trwał confiteor. Wpatrzony w ołtarz celebrans mówił szeptem, który rozchodził się po całej nawie:

Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper virgini, beato Michaeli archangelo, beato Joanni Baptistae…

Villon, skulony za kolumną, drgnął. Po drugiej stronie katedry, w bocznej nawie, ktoś garbaty powoli przeciskał się przez tłum. Czy to był garbus? Niestety, migotliwe światło świec rozpraszało wzrok.

Łotr skierował się w tamtą stronę. Potrącał ludzi, deptał im po stopach i ciżmach, a jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy – bogaci i biedni, starzy i młodzi, chorzy i zdrowi – wpatrywali się w ołtarz. W ich oczach błyszczały łzy nadziei i coś jeszcze… To był strach. Strach przed nieznanym.

– …Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Ideo precor beatam Mariam semper virginem… – szeptały niezliczone wargi. Ci, którzy nie znali łaciny, modlili się w d’Oc albo po francusku, korzyli się i uderzali w piersi.

Villon nie zwracał na nich uwagi. Przeciskał się przez oberwany tłum, ścigając garbusa. Omijał ludzi wtulonych w wilgotne kąty katedry, ściśniętych w ławach, oddychających z ulgą, chłonących zapach wosku jak woń świeżego chleba. Święci Piotr i Paweł spoglądali nań z południowego witraża.

Nie zwracał uwagi na świętych. Jako przedstawiciel cechu wyraźników i szelmów był ekskluzentem, wespół z kuglarzami, igrcami, komediantami i ladacznicami. Był człowiekiem niegodnym komunii, pozbawionym w dodatku prawa do spoczynku w poświęconej ziemi. Dlatego nie zwracał uwagi na ubogich w Panu i wybrańców nieba, szczęśliwych, kornych jak psy pod batogiem, którzy właśnie składali przed Bogiem swe śmieszne oremus.

Aufer a nobis, quaesumus, Domine, iniquitates nostras: ut ad Sancta sanctorum puris mereamur mentibus introire. Per Christum, Dominum nostrum. Amen – mówił kapłan, wstępując na stopnie ołtarza.

Villon przecisnął się obok ław w części nawy przeznaczonej dla kobiet. Wymijał matki tulące zapłakane niemowlęta, wpatrzone w złocisty blask ołtarza. Omijał dalsze ławy, w których kuliły się staruchy i grube baby, okutane w śmierdzące kożuchy i postrzępione suknie. Wokół słyszał charkot i szept babinek postrojonych w czepce. Święci patrzyli nań z obrazów. Archanioł Michał wodził za nim błękitnymi oczyma.

Dominus vobiscum – rozpoczął ksiądz kolektę.

Et cum spiritu tuo – odpowiedzieli ministranci i klerycy.

Oremus – wezwał do modlitwy kapłan.

Villon przeszedł na drugą stronę nawy. Jego oczy nie odrywały się od miejsca, w którym zniknął garbus. To było za kaplicą Świętego Jana, tuż przy skrzyżowaniu nawy z transeptem. Poeta zanurzył się w cień wokół kolumn – bo było tu trochę więcej miejsca. Z posągu spoglądał na niego kamiennymi oczyma Chrystus, z drugiej kolumny Matka Boska. A z czwartej… bestia. Ogromny, rogaty diabeł.

Parł naprzód, rozdawał szczodrze kułaki, przeciskał się przez ślepców, chabeciarzy, czeladników. Nikt go nie zaczepiał. Nikt nawet nie spojrzał na niego. Ludzie bali się. Poeta czuł wstrętny odór ich potu.

Dominus vobiscum – zaintonował kapłan przed Ewangelią.

Villon dopadł skrzyżowania transeptu z nawą boczną. Daleko pośród obnażonych głów wiernych dostrzegł wygięte w łuk plecy karła. Poeta zagryzł zęby, a potem jak najszybciej zaczął przepychać się w tamtą stronę.

– Bracia i siostry! – Celebrans odwrócił się w stronę wiernych. Przemawiał w d’Oc, języku Langwedocji, mowie dawnych rycerzy i trubadurów. – Posłuchajcie Głosu Bożego. Albowiem ten, kto zamyka się na Głos Boży, a nadstawia ucha dla heretyckich podszeptów, jest jak latorośl, co nie trwa w winnym krzewie. Nie bójcie się Bestii. Albowiem rzekł święty Jan: „…ujrzałem anioła zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści i zamknął”.

Bracia i siostry… Zgromadziliście się tutaj, ufając Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, aby ocalił nas przed Demonem nawiedzającym miasto. Nie trwóżcie się i nie dawajcie wiary podszeptom diabelskim. Pan was ochroni przed złem, gdy polecicie mu swoje dusze. Dla was bowiem jest królestwo niebieskie, a dla tchórzy, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelkich kłamców i igrców jest udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką.

Sacrebleu! – mruknął pod nosem Villon. – Ksiądz dobrodziej znowu wymienił mnie dopiero na samym końcu!

Nie słuchał kazania, bo stracił z oczu karła. Do diabła, gdzie on był? Villon mógłby przysiąc, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Czyżby ten koślawy szelma polazł na dzwonnicę? Nie namyślał się długo. Pchnął niską furtę i począł wspinać się po schodach na górę.


* * *

Jean Valere, dzwonnik katedry pod wezwaniem Świętego Nazaira, wsłuchiwał się uważnie w dobiegające z chóru śpiewy. Przez chwilę starał się wychwycić słowa księdza. Już zaraz zaczynało się Podniesienie, a on musiał czuwać, aby zacząć bić w odpowiednim momencie w dzwon. Aby ukołysać jego spiżowe serce i dobyć śpiewny ton z ogromnego kielicha Króla Królów…

Rex Regis. Piękny to był dzwon. Ozdobiony podwójnym wieńcem z girland, z gmerkiem na koronie przedstawiającym rzymską cyfrę VII, na pamiątkę siedmiu dzieł miłosierdzia i siedmiu darów Ducha Świętego, z herbem biskupa Carcassonne wyobrażającym trzy wieże.

Niespodziewanie Jean zamarł. Wyprostował się, niemal zawadzając głową o wielki dzwon (zawsze mawiano mu, że jest zbyt wysoki jak na dzwonnika), bowiem usłyszał jakiś dźwięk dobiegający ze schodów. Ktoś z chrzęstem i zgrzytem drapał o kamienie, z których zbudowana była wieża.

Jean skrzywił się. Pewnie jakiś żebrak, szelma lub złodziej dostał się na schody i teraz wyczyniał niegodziwości. Nie mógł do tego dopuścić. Ruszył w dół.

Był na półpiętrze, gdy delikatny zimny powiew zwichrzył jego włosy. Dzwonnik zatrzymał się, zadrżał. Miał wrażenie, jak gdyby coś wielkiego, zimnego jak lód przeszło tuż obok niego. Drewniane, zmurszałe schody zatrzeszczały cicho pod wielkim ciężarem.

Valere zamarł.

Odwrócił się, wyjrzał zza załomu schodów, ale nie dostrzegł nikogo. Chyba mu się zdawało… Wrócił do zakrętu i znowu ruszył w dół, chcąc sprawdzić, co było przyczyną hałasu. Doszedł tak do miejsca, w którym w mur wetknięta była skwiercząca pochodnia rzucająca krąg czerwonawej poświaty. Jego wzrok padł na przeciwległą ścianę. Ktoś wydrapał jakiś napis. Nie, to była tylko cyfra. Rzymskie VI. Dzwonnik spojrzał pod nogi. W świetle pochodni odpryśnięte kawałki tynku wyglądały jak krople zaschniętej krwi…

Nieco dalej, na granicy blasku, zobaczył kolejny znak, potem jeszcze jeden… Valere wpatrywał się w nie przerażony i poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba… Zaczynał wierzyć. Wierzyć w to, co wcześniej szeptały stare baby na targu i żebracy przed katedrą, a o czym teraz zaczynało mówić całe miasto.

Z drętwoty wyrwał go głos kapłana dochodzący z głównej nawy. Podniesienie! Powinno zacząć się już za chwilę. Dzwonnik rzucił się pędem w górę schodów. Szybko przebył dwa piętra, wpadł do dzwonnicy i…

Zamarł! Zatrzymał się na progu wpatrzony w to, co działo się w małej salce. Nabrał powietrza w płuca i zaczął wyć jak potępiony…


* * *

Ksiądz, zwrócony przodem do ołtarza, mający za plecami tłumy wiernych, wzniósł w górę patenę, rozpoczynając Ofiarowanie.

Uderzył dzwon. Jego dźwięk był dziwnie zniekształcony. To nie był śpiewny, miękki ton, raczej ryk wygłodniałej bestii. Ludzie krzyknęli, dzieci rozpłakały się. Ksiądz przerwał mszę, odwrócił się do wiernych, napotykając spojrzenie ponad tysiąca przerażonych oczu.

– Nie trwóż…

Katedra zadrżała w posadach. Ogromny wytłumiony huk rozszedł się po całym wnętrzu. A potem sklepienie na skrzyżowaniu lewej nawy i transeptu rozleciało się na tysiące kawałków. Przez otchłań, która otwarła się między ostrołukowymi żebrami, spadł do katedry z hukiem gromu, ze świstem i dudnieniem… Rex Regis!

Ogromny dzwon, ważący ponad sto cetnarów, uderzył z przerażającym łomotem o posadzkę, wpadł w tłum modlących się wiernych, zmiażdżył ludzkie ciała, głowy, kości, posłał bryzgi krwi na ołtarz i posągi wszystkich świętych! Potoczył się po kamiennych płytach wśród ogłuszającego krzyku przerażenia, połamał nogi i ręce tym, którzy usiłowali ujść przed nim, pękł i zamarł roztrzaskany na trzy zakrwawione odłamy!

Ludzie rzucili się ku drzwiom i oknom. W zamęcie podeptano dzieci, starców i żebraków przy drzwiach. W obu transeptach i przy głównym portalu katedry powstał ścisk, w tłumie walczono o oddech, bito się pięściami, okładano kułakami, wbijano palce w oczy, aby tylko wynurzyć się na światło i zaczerpnąć kilka łyków świeżego powietrza. Katedra w jednej chwili wypełniła się jękami, wrzaskiem, płaczem, szlochem i histerycznym śmiechem. Ludzie potykali się o przewracane ławy, deptali po leżących, pluli krwią, bili się o skrawek miejsca przy portalach. Wnet przemożny napór tłumu wyrwał ciężkie okute drzwi z zawiasów i framug. W panice wytłuczono część witraży w chórze i mieszczanie poczęli wyskakiwać z katedry oknami, głusi na nawoływania księży. Gdzieś w tłumie padła matka z dzieckiem. Zanim zdołała podnieść się na kolana, małego stratowały ciężkie, śmierdzące ciżmy czeladników i oberwańców, którzy łokciami torowali sobie drogę do drzwi. Jakiś żebrak biegł z wyciem po kaplicach, trzymając się za kikut ramienia, z którego tryskały strumienie krwi. Obłąkana starucha śmiała się i modliła na środku rozgardiaszu. Ktoś, jęcząc, pełzł po posadzce, wlokąc za sobą zakrwawione, bezwładne nogi…

Podłoga wokół dzwonu była usłana ciałami zabitych. Ranni błagali o zmiłowanie, wyli o ratunek. Kapłan na chórze nawoływał do opamiętania się – żegnał ludzi krzyżem, odmawiał litanię. Nikt go nie słuchał. Przerażenie i zwierzęcy strach zawładnęły tego popołudnia mieszkańcami Carcassonne. A na to wszystko spoglądali martwym wzrokiem z postumentów i witraży Jezus Chrystus, Matka Boska i święci Pańscy zbryzgani krwią, anioły i złośliwe diabły, maszkarony porywające do piekła dusze grzeszników.

Villon nie pamiętał nawet, jak zszedł po schodach. Stanął w nawie i patrzył na trupy, posadzkę we krwi, dygotał z przerażenia, a jego twarz była biała jak kreda. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. A potem ciężka płachta spadła mu na głowę, ktoś podciął jego nogi i przewrócił na ziemię. Tyle zapamiętał.


* * *

Dwaj krępi mężczyźni w skórzanych fartuchach wykonywali swą pracę sumiennie i dokładnie. Rozpalili ogień na palenisku, zgarnęli węgle w kąt. Wyciągnęli z sakwy kleszcze i haki, rozgrzewali je w żarze. Ogień nie był duży, zatem jeden z nich sięgnął po niewielki miech i umiejętnie podsycił płomienie.

Położenie poety było zgoła niewesołe. Leżał na twardej, dębowej ławie, z rękoma wyciągniętymi nad głową i przykutymi łańcuchami do drewnianej belki. Nogi także miał w okowach – biegnące od nich konopne sznury nawinięte były na gruby wałek zaopatrzony w zapadkę i korbę.

– Zacni chrześcijanie… – wybąkał niepewnie Villon. – Cóż wy takiego czynicie? Po cóż w piecu palicie, cni samarytanie niebiańscy?

Na dźwięk słów poety draby posłały mu niechętne spojrzenia, po czym jęły pracować jeszcze szybciej. Z wolna wzrok łotra przyzwyczajał się do ciemności. Najpierw dostrzegł, że znajdował się w wilgotnym, paskudnym lochu, a potem, iż poza dwoma posępnymi, małodobrymi i małomównymi jegomościami znajdowało się tutaj jeszcze kilka osób.

Wyższy z pachołków wyciągnął rozpalony stempel z ognia. Z paskudnym uśmiechem na porowatej i pryszczatej gębie podszedł do poety. Wówczas jeden z nieznajomych, pozostających dotąd w cieniu, zbliżył się, a blask białego żelaza wydobył z mroku jego posępną brodatą twarz, złoty łańcuch zwieszający się z grubego karku i atłasowe zwieńczenia bogato wykończonej robe.

– Dobra… – wydyszał poeta, chcąc choć odrobinę zyskać na czasie, gdyż bez wątpienia każda sekunda miała teraz wagę góry złota. – Przekonaliście mnie! To wystarczy. Będę gadał!

Brodaty czowiek dał znać katu. Pachołek rozerwał koszulę na boku łotra. Villon poczuł, jak wzdłuż pleców spływają mu zimne strużki potu. Spodziewał się sądu, przesłuchania, pytań, ale nie tego, że nieznajomi od razu przejdą do rzeczy.

– Jestem Hugon de Comestor – rzekł cicho brodacz. Jego głos był dostojny i szlachetny, nawykły do rozkazywania. – Konetabl bractwa Montes-Payes, którego ci oto mieszczanie Carcassonne poprosili o pomoc w ujawnieniu prawdy o wydarzeniach, jakie ostatnio miały tu miejsce. Chcę wiedzieć, ilu was jest, kto za wami stoi, czego chcecie i dlaczego wybraliście sobie to zacne miasto na odprawianie wszetecznego czarostwa?!

– Wybaczcie, panie – poeta chrząknął – ale chyba się przesłyszałem. Ja jestem poczciwym i lichym żaczyną, co się zwie François Villon. Nie mnie się mieszać do waszych rycerskich spraw… Ja tylko zarabiam na chleb poczciwą pracą, imając się rzemiosła…

– Jesteś złodziejem, szelmą i skończonym obwiesiem! – warknął konetabl. – Znam cię dobrze, parszywy igrcu, synu maciory i Żyda! Gdyby nie łaska paryskiego parlamentu, układałbyś teraz rymy dla gawronów, komediancie! Gadaj zatem, dlaczego wywołałeś już dwa poważne kataklizmy w Carcassonne?! Mów, a unikniesz bólu.

Villon zwilżył wargi.

– Obawiam się, wielmożny panie, że niewiele się ode mnie dowiecie. A to z tej przyczyny, że to nie ja zrzuciłem dzwon z wieży, nie mam takoż nic wspólnego z poprzednimi, godnymi ubolewania katastrofami.

– Od przeszło niedzieli miastem wstrząsają diabelskie kataklizmy. Najpierw na ulicach pojawiły się żebrzące okaleczone dzieci, które poczęły przepowiadać siedem klęsk i nieszczęść zapowiadających nadejście rzekomej Bestii, która zniszczy Carcassonne. Wszyscy puszczali to mimo uszu, wydarzyły się jednak dwie z zapowiadanych katastrof. Kilka dni temu doszło do wybuchu i groźnego pożaru w warsztacie konwisarza. Zginęło ponad czterdziestu mieszczan, czeladników i pachołków. Dziś doszło do katastrofy w katedrze. Przed wszystkimi tymi wydarzeniami na murach pojawiały się diabelskie znaki – wydrapane rzymskie cyfry siedem i sześć. Chcę zatem, do stu piorunów, wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Kto za tym stoi? Komu zależy na śmierci mieszczan? Gadaj, do której heretyckiej sekty należysz!

– Obawiam się, że was zmartwię, szlachetny panie – jęknął Villon. – Jestem zacnym i pobożnym chrześcijaninem.

– Wiedziałem! – sapnął konetabl. – A zatem jesteś szpiegiem Anglików, czyż nie tak? A może czynisz tę wszeteczną robotę za pieniądze Burgundczyków?!

– Czy działacie w imię inkwizycji, wielmożny panie? – zapytał Villon. – Jeśli tak, to zgoła niewiele mogę powiedzieć o tych wydarzeniach. A to z prostej przyczyny: nie mam z nimi nic wspólnego. Nadmienię wszakże, że jestem pobożnym, skromnym i niezwykle pracowitym człowiekiem, przystępuję co roku do komunii, spowiadam się, wierzę także w święty i apostolski Kościół rzymski, a takoż w stolicę Piotrową i Ojca Świętego – chwalić Boga, że mamy go znowu jednego, a nie trzech… Nigdy nie zdarzyło mi się okraść duchownego, nie należę takoż do szatańskiej wspólnoty Waldensów, nie byłem nigdy begardem ani pseudoapostołem, ani też poplecznikiem występnych manichejczyków. Co tydzień nawet modlę się, aby wszeteczny Waldez i Dulcyn smażyli się w piekle aż do dnia Sądu Ostatecznego. A w zeszłym roku dałem nawet datek kwestarzom, co zbierali na drewno pod ich kocioł! Nie jestem takoż przechrztą ani żydem, a to ostatnie udowodnić mogę w każdej chwili, jeśli wam, Panie, odwagi starczy, by sprawdzić, czy członek wstydliwy naprawdę posiadam w całości. Zapewniam jednak, że nie brakuje mu ani kawałka. Nadmienię takoż, iż jako pobożny chrześcijanin nawet baby chędożę jak Pan Bóg przykazał, a nie w jakowejś zwierzęcej pozycji, którą wszetecznicy zwą na raka…

– Zamknijże się, szelmo, i posłuchaj! – przerwał Villonowi konetabl. – Nie jesteśmy inkwizycją, ale szlachetnie urodzonymi patrycjuszami z miasta, którzy nie chcą, aby w całą sprawę wmieszali się ci przeklęci dominikanie. Minęły wieki od czasów, gdy Simon de Montfort wypalił ogniem i żelazem herezję katarską w tej ziemi. A ponad stulecie od czasu, gdy Bernard Gui rozprawił się z Autierami, którzy chcieli odnowić tutaj bezbożne praktyki katarów. Od prawie trzydziestu lat, to jest od czasu, gdy jego wielebność inkwizytor Świętego Oficjum Jean Duprat zdemaskował bandę tej diablicy Mabille de Marnac, nie zapłonął tu ani jeden stos! Mieliśmy spokój, rządziliśmy się sami. I nie pozwolimy, aby jakiś czarnoksiężnik lub banda przeklętych burgundzkich czy aragońskich bękartów urządzali sobie krwawe igrzyska w naszym mieście!

– Chcemy schwytać tych, którzy są odpowiedzialni za kataklizmy, zanim inkwizycja rozpęta piekło w mieście – rzekł niski, barczysty człek w kosztownym kołpaku i kożuchu, który teraz wyłonił się z cienia. – W mieście przebywa wielebny Nicholas Jacquier, inkwizytor papieski. Lada chwila zacznie się śledztwo, a wtedy nam wszystkim zrobi się ciepło.

– Zostałeś schwytany na miejscu ostatniej zbrodni, kiedy schodziłeś z wieży, z której urwał się dzwon. Jesteś jedynym podejrzanym, jakiego mamy. Mów tedy, kto stoi za tymi zbrodniami, a unikniesz bólu. Okrutnego bólu, Villon.

– Jestem niewinny! – jęknął poeta. – Zapewniam was, zacni mieszczanie, że nie mam z tym nic wspólnego.

– A ja zapewniam cię, Villon – syknął konetabl – że nie wiesz jeszcze, jak kruche i podatne na cierpienie jest ludzkie ciało. Jak łatwo je uszkodzić, zniszczyć czy urazić. Jak delikatne są żyły i mięśnie. Jak łatwo łamią się kości i wyrywają ścięgna.

– Jestem niewinny!

Hugon de Comestor skinął na kata. Ów zbliżył rozpalony stempel do boku poety. Villon na wszelki wypadek wrzasnął.

– Skoro jesteś niewinny, to co robiłeś w katedrze?

– Szuka… Szukałem garbu… garbusa.

– Kogo?!

– Słyszałem, że w katedrze służy karzeł, garbus… Chciałem z nim zagadać.

– Łże! – rzucił jeden z zakapturzonych mieszczan. – Nie ma nikogo takiego w naszym kościele.

– Na rany Chrystusa! – zajęczał poeta. – Niechaj mi członek wstydliwy odpadnie, jeśli kłamię!

– Dlaczego go szukałeś?

– Chciałem go zapytać, dokąd pojechała pewna… meretryca, do której mam sprawę.

– Cóż to za meretryca?

– Niejaka Marion, wszeteczna niewiasta. Służyła w zamtuzie u starego Augota…

– Czego chciałeś od tej kurwy?

Villon milczał. Kat dotknął rozpalonym żelazem jego boku. Poeta wrzasnął jak potępieniec skazany na wieczystą pokutę w towarzystwie Belzebuba i Asmodeusza.

– Zostawiłem u niej dziesięć złotych skudów – skłamał. – Chciałem je odebrać. Tymczasem ona znikła i…

– Co z tym wspólnego miał garbus?

– Słyszałem, że widywano ich razem.

– Wszystko to bujdy i bajania – podsumował jeden z mieszczan. – Nie widziałem ani nie słyszałem o żadnym garbusie z katedry. Ten łotr łże! Kacie, pal!

– Zaraz, nie tak szybko – wybełkotał Villon. – Raczcie się nie spieszyć. Ja naprawdę widziałem tego karła tuż przed katastrofą, wielmożny panie. Przepychał się przez tłum w kościele i wszedł na wieżę. On mógł mieć… jakiś związek z tym nieszczęściem.

Konetabl pokręcił głową. Villon poczuł, że jest zgubiony.

– Zastanówcie się, szlachetny panie! Poczekajcie jeszcze, wszak to gwałt na mej osobie!

– Mistrzu Pietrze, nie dajcie gadać po próżnicy temu łajdakowi!

Villon zadrżał. Nie wiedział, jak odwrócić nieubłagany los.

Tym razem kat nie żartował. Wsadził mu rozpalony stempel pod żebra, przycisnął mocno do ciała, aż w izbie rozszedł się swąd spalenizny. Villon zwarł szczęki, najpierw zajęczał, a potem zawył, bluzgając śliną. Zaryczał strasznie, zatargał więzami.

– To ślad, panie – wybełkotał. – To ostatni ślad… Ladacznica i garbus…

– On mówi prawdę!

Poeta otworzył oczy. To było jak cud. Wysoki mężczyzna w habicie przykrytym peleryną z szarego sukna wystąpił spośród zgromadzonych.

– Ojcze Bernardzie, co wy? – Konetabl chrząknął z zakłopotaniem. – Toż on plecie trzy po trzy! Opowiada, co mu ślina na jęzor przyniesie, aby tylko ujść cało! Klnę się na wszystkich świętych, że kiedy dojdziemy do próby wody…

– Nie klnijcie się lepiej, mości Hugonie, bo ja ręczę za prawdziwość jego słów.

– Co takiego? Wielebny diakonie…

– Chcecie sami dochodzić prawdy? A może wolicie, aby inkwizycja dowiedziała się wcześniej o wszystkim?

– Nie, diakonie, stanowczo nie…

– Nie wierzę, aby ten szelma miał coś wspólnego z tymi wydarzeniami.

– O! A to dlaczegóż, jeśli wolno spytać? Wszak był w katedrze…

– Tak samo jak każdy z nas. Dla sądu, nawet inkwizytorskiego, to nie żaden dowód, mości konetablu.

– Jakże to? Wszak to człowiek luźny, bez zajęcia. Religiosus nullus. Jak go małodobry popieści, wnet wyda wspólników.

– Mości konetablu, musimy trafić w samo sedno spisku czy intrygi, czy jak tam to zwać. Nic nam po przypadkowych ludziach i ich bełkotliwych zeznaniach, które niewiele wnoszą.

– A jeśli jest zamieszany w poprzednią klęskę? Jeśli to czarownik?

– Nie jest zamieszany w żadne maleficium. Kiedy wybuchł piec w warsztacie konwisarskim, Villon pokutował u pręgierza. Sam to widziałem i świadczę za nim, chociaż to łotr i szelma bez czci i sumienia.

– Zatem chcecie go zwolnić, mości diakonie?

– O nie – rzekł cicho ksiądz. – Powiedzmy, że zostanie pod moją… opieką.

– Czy zatem wasza wielebność poręczy za niego?

– W rzeczy samej.

Ksiądz skinął na katów, a ci posłusznie poluzowali więzy. Villon zerwał się na nogi, jęknął, chwytając się za poparzony bok. Jeden z oprawców cisnął mu jego wytartą koszulę. Villon chwycił ją w locie, narzucił na ramiona, skulił się, skurczył.

– A teraz – powiedział ksiądz – odpowiadaj, łotrze, jasno i wyraźnie. Gdzie jest ten kaleka, o którym wspominałeś?

– Ja… Jaki kaleka, wasza wielebność?

– A więc kłamałeś?

– Gdzieżbym śmiał! Dowiedziałem się o nim, gdy szukałem Marion w zamtuzie u Augota. Powiedzieli mi, że często u niej bywał.

– Jak wyglądał?

– Miał zgięte plecy, jako ten wielbłąd saraceński. Z bliska go nie widziałem…

Bernard spojrzał Villonowi prosto w oczy. Łotr drgnął, bowiem spojrzenie szarych oczu diakona było ostre i przeszywające. Duchowny ocalił go od męki, poeta spodziewał się zatem, że był to zacny i prostolinijny pasterz, który nie przepuszczał żadnej okazji, aby uratować przed piekielnym ogniem kolejną duszyczkę. Tymczasem ksiądz patrzył nań lodowatym wzrokiem, niezdradzającym żadnych uczuć… Jak inkwizytor. Albo małodobry mistrz.

– François Villon… Uratowałem cię przed torturami, po których nie mówiłbyś do mnie takim beztroskim głosikiem. I nie skakałbyś po tym świecie jak wolny ptaszek, bo ogień z tego oto pieca opaliłby ci skrzydełka. Zechciej zatem odpowiadać jasno.

– Nie widziałem z bliska tego garbusa, księże diakonie. Wszystkiego, co wiem, dowiedziałem się w trakcie poszukiwania Marion. Poszedłem do katedry, aby go odszukać i przy okazji zmówić parę modlitw za zdrowie mego patrona, Wilhelma…

– W to nie uwierzę – rzekł diakon. – Odmawianie godzinek pasuje mi do ciebie co najmniej tak samo jak szczodrość do żydowskiego lichwiarza. Masz jednak szczęście, poeto. Szczęście, gdyż kiedy odprawiałem w Paryżu nowicjat, poznałem twego patrona – Wilhelma de Villon, który podjął cię z rynsztoka jako dziecko, zapewnił opiekę, nazwisko i naukę, a któremu odpłaciłeś gorzej niż Judasz Iskariota naszemu Panu! Ale cóż, młyny Boże mielą powoli, ale skutecznie, jeszcze nie wszystko przed tobą stracone, pozwól tedy, że pogawędzimy chwilę na temat garbusa, który, jak pewnie sam widzisz, wielce mnie interesuje. A potem, jeśli rozmowa nasza przyniesie zadowalający plon, pozwolę ci wrócić na gościniec, do lafirynd i plugawego błota, które tak lubisz. Pójdziesz precz z miasta, aby już nigdy tu nie powrócić.

Villon przełknął ślinę. Nie wszystko jednak układało się po jego myśli. Nie mógł wszak wyjechać bez rozmowy z Marion.

– Wasza wielebność, proszę o pozwolenie pozostania w mieście… W zamian za to mogę… pomóc w rozwiązaniu tej sprawy. Wasza dostojność wie, że w moim fachu nabywa się wielu cennych umiejętności. Widziałem już diabelskie czyny w Paryżu i uratowałem to piękne miasto przed demonami. Wiem takoż, co to dochowanie tajemnicy.

Villon znowu poczuł na sobie zimny, przenikliwy wzrok księdza. Do diabła, czy to był zwykły diakon odprawiający msze święte w kaplicy?

– Ty naprawdę chcesz odnaleźć tę ladacznicę! Czyż nie tak?

– Tak, wasza dostojność. W zamian za to gotów jestem służyć wam wszelką pomocą.

– Dlaczego ci na niej zależy? Nie wierzę, abyś poświęcał się dla paru złotych skudów, które jakoby zostawiłeś u tej dzierlatki.

– To moja pokuta, ojcze diakonie… Dawno temu zostawiłem ją samą i w długach… Uciekłem. Chcę to odpokutować… – Villon zaryzykował kolejne kłamstwo.

Ksiądz zastanawiał się przez chwilę. Ale tylko przez chwilę.

– Dobrze, Villon, skoro chcesz, tedy wykorzystam cię jako psa w zaprzęgu Pana. Pomożesz mi rozwikłać tę sprawę. Pamiętaj jednak, że będzie to niewdzięczna służba. W zamian za to jednak roztoczę nad tobą moją opiekę. Będziesz bezpieczny… Do czasu.

– Czy wy wiecie, co czynicie? – sapnął konętabl. – Ten człek lada dzień będzie wisiał. Chcecie go osłaniać?

– Mości konetablu. Prosiliście mnie o pomoc w wyjaśnieniu tej sprawy, więc nie przeszkadzajcie. Być może ten szelma i łotr okaże się przydatny.

– Jak chcecie, wielebny księże.

– Żądam tego.

– Dziękuję, księże diakonie – szepnął łotr.

– Na razie – mruknął diakon – nie dziękuj. Sprawdzę, czy się w ogóle przydasz. Dlatego dam ci ważne zadanie. Po wypadku z dzwonem wielu było zabitych i rannych, ale… trafił się jeden szaleniec.

– Kto taki?

– Dzwonnik z katedry pod wezwaniem Świętego Nazaira. Krzyczał, że widział Bestię. Pomówisz z nim i postarasz się, aby opisał ci, co tak naprawdę stało się na dzwonnicy.

– Gdzie można go znaleźć?

– W szpitalu miejskim. Między obłąkanymi. Mam nadzieję, Villon, że naprawdę mi się przydasz.

– Uczynię wszystko…

– A nawet więcej! Klękaj!

– Ale…

– Powiedziałem, klękaj. A teraz powtarzaj za mną: Ja, François Villon…

– Ja, François Villon…

– …bakałarz sztuk wyzwolonych Uniwersytetu Paryskiego, przysięgam na mą nieśmiertelną duszę i Święty Krzyż, że zachowam w tajemnicy wszystko, czego dowiedziałem się dzisiaj, i bez zgody diakona Bernarda nie opuszczę miasta. A jeśli skłamałem lub przysięgi nie dotrzymam, niechaj Bestia piekielna pożre moją duszę.

– …niech Bestia pożre moją duszę…

Загрузка...