ROZDZIAŁ 6

Baszta Chronosa wznosiła się na wschodnim krańcu pasma potężnych Gór Cugielnych. Była to ponura, kamienna budowla o trzystu pokojach i salach, z labiryntem mrocznych korytarzy prowadzących do wież, wieżyczek i balkonów. Roztaczał się z nich widok na porośniętą rzadką trawą równinę. Kominy Baszty pięły się na pół kilometra w niebo i podobno łączyły się głęboko pod ziemią z legendarnym labiryntem. Parapety budowli były bezlitośnie chłostane przez lodowate wiatry, które spadały z niebotycznych szczytów. Schody — zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, prowadzące donikąd, wyciosano z górskich głazów, wysokie na sto metrów witraże rozbłyskiwały światłem wschodzącego słońca lub księżyca, okienka średnicy pięści zaś nie pozwalały niczego dojrzeć, niezliczone, groteskowe rzeźby ukryto w głębokich niszach, a ponad tysiąc kamiennych chimer spoglądało z krokwi, okapów, parapetów, transeptów i tablic wprost w krwawo zabarwione szyby okien północno-wschodniej fasady. Skrzydlate, garbate cienie tych stworów zdawały się poruszać niczym jakieś ponure wskazówki słonecznych zegarów, nie tylko za dnia, ale i w nocy, kiedy płonęły zasilane gazem pochodnie. Wszędzie też można było dostrzec ślady świadczące o tym, że Baszta przez długie lata służyła członkom Kościoła Chyżwara: spowite czerwonym atłasem ołtarze, wiszące lub stojące podobizny Awatary wyposażone w ostrza z polichromowej stali i ze szkarłatnymi klejnotami zamiast oczu, mnóstwo kamiennych posągów Chyżwara, wykutych bezpośrednio w ścianach pomieszczeń lub klatek schodowych, tak by nawet nocą nikt nie był pewien, czy nie dotknie zakrzywionych szponów sterczących z kamienia, śmiercionośnych ostrzy wystających z zimnego głazu albo czworga mocarnych ramion, tylko czekających na to, by zamknąć się w bezlitosnym uścisku. Jakby po to, żeby nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do znaczenia tych ozdób, niemal wszystkie ściany i sufity pokryto krwawymi, co prawda nie układającymi się w żaden sensowny wzór, niemniej jednak przykuwającymi uwagę rozbryzgami. To samo uczyniono z pościelą, a także stołami i krzesłami w głównej jadalni, gdzie w dodatku unosił się ohydny smród gnijących odpadków, na samym środku zaś leżał stos podartych, na wpół zbutwiałych ubrań. Wszędzie słychać było nieustające bzyczenie much.

— Nie ma co, zajebiście miła chałupka! — powiedział Martin Silenus. Echo jeszcze przez kilka chwil powtarzało jego słowa.

Ojciec Hoyt postąpił kilka kroków w głąb ogromnego pomieszczenia. Popołudniowe promienie słońca wpadały przez umieszczony w zachodniej części sklepienia świetlik, spływając ku posadzce czterdziestometrowej wysokości kolumnami, wypełnionymi wirującymi drobinkami kurzu.

— Niewiarygodne… — szepnął. — Nawet bazylika świętego Piotra w Nowym Watykanie nie może się z tym równać!

Poeta roześmiał się głośno. Światło padało z góry na jego twarz, podkreślając kości policzkowe i nastroszone brwi satyra.

— Nic dziwnego. Ten przybytek budowano dla żywego boga.

Fedmahn Kassad postawił torbę podróżną na podłodze i odchrząknął.

— Wydaje mi się, że Basztę wzniesiono przed założeniem Kościoła Chyżwara — zauważył.

— Tak jest — potwierdził konsul. — Ale Kościół urzęduje tu już od dwustu lat.

— Nie wydaje mi się, żeby teraz ktoś tu mieszkał — odezwała się Brawne Lamia. W lewej ręce trzymała pistolet ojca.

Zaraz po wejściu do Baszty przez co najmniej dwadzieścia minut krzyczeli i nawoływali co sił w płucach, ale powracające znienacka echa oraz wypełniona bzyczeniem much cisza sprawiły, że wreszcie umilkli.

— Tę cholerną wieżę przez osiem miejscowych lat budowały klony i androidy Smutnego Króla Billy’ego — powiedział poeta. — Miał to być największy hotel w całej Sieci, pełniący rolę punktu wypadowego dla tych, którzy chcieli zwiedzać Grobowce Czasu i Miasto Poetów. Coś mi się jednak wydaje, że nawet te gówniane androidy znały miejscową wersję legendy o Chyżwarze.

Sol Weintraub stał w pobliżu okna, trzymając córeczkę w taki sposób, że rozproszone światło padało na policzek i zaciśniętą piąstkę.

— Teraz to i tak bez znaczenia — powiedział. — Lepiej poszukajmy jakiegoś w miarę czystego kąta, gdzie moglibyśmy zjeść kolację.

— Pójdziemy jeszcze dziś wieczorem? — zapytała Brawne Lamia.

— Do Grobowców? — Silenus chyba po raz pierwszy od początku podróży wyraził autentyczne zdumienie. — Chciałabyś spotkać się z Chyżwarem po ciemku?

Lamia wzruszyła ramionami.

— A co to za różnica?

Konsul stał z przymkniętymi oczami w pobliżu drzwi z oprawionych w ołów kolorowych szybek. Drzwi prowadziły na kamienny balkon. Konsul ze zdziwieniem stwierdził, że w dalszym ciągu napina mięśnie, podświadomie oczekując szarpnięć wagonika. Trwająca dzień i całą noc podróż nad ośnieżonymi szczytami wydała mu się nagle zupełnie nierzeczywista. Narastające napięcie i — od trzech dni — niemal całkowity brak snu zaczęły wreszcie dawać znać o sobie. Zmusił się, żeby otworzyć oczy, gdyż w przeciwnym razie zapadłby w drzemkę na stojąco.

— Jesteśmy zmęczeni — powiedział. — Zostaniemy tu na noc, a jutro z samego rana zejdziemy w dolinę.

Ojciec Hoyt wyszedł na wąski balkon i oparł się o kamienną balustradę.

— Czy stąd widać Grobowce?

— Nie — odparł Silenus. — Są za tamtą linią wzgórz. Ale widzicie te białe punkciki na północ i odrobinę na zachód? Lśnią jak powybijane zęby.

— Tak.

— To Miasto Poetów, gdzie Król Billy chciał zgromadzić wszystko, co cenne i piękne na tej planecie. Miejscowi twierdzą, że teraz straszą tam bezgłowe upiory.

— Czy ty jesteś jednym z nich? — zapytała z przekąsem Lamia.

Poeta spojrzał na nią gniewnie i już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale zobaczył pistolet w ręku kobiety, pokręcił głową i odwrócił się bez słowa.

Od strony schodów dobiegł odgłos ciężkich kroków. W chwilę potem do pokoju wszedł pułkownik Kassad.

— Nad jadalnią są dwa małe składziki — oznajmił. — Ich okna wychodzą na balkon, ale dotrzeć do nich można tylko tymi schodami. Dobre miejsce, żeby się bronić, a co najważniejsze, jest tam zupełnie czysto.

Silenus roześmiał się.

— Czy to znaczy, że nic się do nas nie zdoła dobrać, czy też że kiedy już się dobierze, nie będziemy mieli jak uciec?

— A dokąd mielibyśmy uciekać? — zapytał Sol Weintraub.

— Właśnie, dokąd? — powtórzył konsul. Był naprawdę bardzo zmęczony. Dźwignął z podłogi swój bagaż i chwycił za jeden uchwyt przy sześcianie Möbiusa czekając, aż Lenar Hoyt uczyni to samo z drugiej strony. — Zastosujmy się do rady Kassada, a przede wszystkim jak najszybciej wyjdźmy z tego pokoju. Tutaj cuchnie śmiercią.


Kolacja składała się z ostatnich liofilizowanych racji żywnościowych, odrobiny wina z ostatniej butelki Silenusa oraz kawałka niezbyt świeżego ciasta, którym Sol Weintraub postanowił uświetnić ich ostatni wspólny posiłek. Rachela była za mała, żeby jeść ciasto, ale z apetytem wypiła swoją porcję mleka, po czym zasnęła na brzuszku na miękkiej macie w pobliżu ojca.

Lenar Hoyt wyjął niewielką bałałajkę i uderzył w struny.

— Nie wiedziałam, że potrafisz grać — powiedziała Brawne Lamia.

— Bardzo nędznie.

Konsul potarł oczy.

— Szkoda, że nie mamy fortepianu.

— Masz fortepian na statku — przypomniał mu Silenus.

Konsul spojrzał na poetę.

— Sprowadź tę swoją skorupę — powiedział Martin Silenus. — Napiłbym się whisky.

— O czym ty mówisz? — parsknął ze zniecierpliwieniem Lenar Hoyt.

— O jego statku. Pamiętacie, jak nasz drogi zaginiony Głos Krzaka Masteen powiedział kiedyś konsulowi, że jego tajną bronią jest właśnie ten wspaniały stateczek Hegemonii, który teraz jakby nigdy nic stoi sobie na lądowisku w Keats? Wezwij go, wasza konsulska mość. Sprowadź go tutaj.

Kassad wrócił z klatki schodowej, gdzie od kilku minut instalował urządzenia alarmowe.

— Datasfera nie działa, na orbicie nie ma ani jednego funkcjonującego satelity komunikacyjnego, okręty bojowe Armii porozumiewają się ze sobą na zastrzeżonych, kodowanych częstotliwościach. Jak, twoim zdaniem, miałby się skontaktować z komputerem pokładowym?

Zamiast poety odezwała się Lamia.

— Komunikator.

Konsul przeniósł na nią spojrzenie.

— Przeciętny komunikator jest wielkości sporego budynku — zauważył Kassad.

Brawne Lamia wzruszyła ramionami.

— Het Masteen miał sporo racji. Gdybym była konsulem, to znaczy jednym z zaledwie paru tysięcy ludzi w całej Sieci, którzy mają własny statek kosmiczny, na pewno wymyśliłabym jakiś sposób, żeby w razie potrzeby ściągnąć go, gdzie trzeba. Ta planeta jest zbyt prymitywna, żeby mieć własną datasferę, jonosfera jest za cienka, żeby umożliwić działanie krótkofalówek, satelity komunikacyjne przestają działać przy lada zamieszaniu… Tak, na pewno posłużyłabym się komunikatorem.

— A co z jego rozmiarami? — zapytał konsul, spoglądając kobiecie prosto w oczy. Lamia nie odwróciła wzroku.

— Hegemonia nie umie jeszcze budować przenośnych komunikatorów, ale podobno potrafią to już Intruzi.

Konsul uśmiechnął się. Gdzieś z wnętrza budowli dobiegł odgłos metalicznego uderzenia, a potem zgrzytnięcie, jakby jakiś twardy przedmiot zawadził o kamień.

— Nie ruszajcie się stąd — polecił Kassad. Wyjął zza pasa paralizator, wyłączył ustawione u szczytu schodów urządzenia alarmowe i bezszelestnie wymknął się z pokoju.

— Wygląda na to, że teraz obowiązuje nas prawo wojenne — mruknął Silenus. — Mars uzyskuje przewagę.

— Zamknij się! — parsknęła Brawne Lamia.

— Myślicie, że to Chyżwar? — zapytał Hoyt.

Konsul wzruszył ramionami.

— Chyżwar nie musiałby rozbijać się na schodach, tylko od razu pojawiłby się tutaj.

Hoyt pokręcił głową.

— Chodziło mi o to, czy to Chyżwar jest przyczyną tej… pustki. I rzezi, której ślady wszędzie widzieliśmy.

— Opustoszałe osady świadczą czasem tylko o tym, że ludność została ewakuowana — odparł konsul. — Nikt nie chce spotkać się z Intruzami. A co do śladów rzezi, to niektóre oddziały Planetarnych Sił Samoobrony wymknęły się spod kontroli. To mogło być ich dzieło.

— A gdzie ciała? — zapytał Martin Silenus. — To tylko pobożne życzenia, panie dyplomato. Nasi nieobecni gospodarze od dawna dyndają na stalowym drzewie Chyżwara. Wkrótce i my tam trafimy.

— Zamknij się — powtórzyła ze znużeniem Lamia.

— Jeśli tego nie zrobię, zapewne mnie zastrzelisz? — zapytał z uśmiechem poeta.

— Żebyś wiedział.

Zapadła cisza, którą przerwało dopiero pojawienie się pułkownika Kassada. Ponownie uruchomił urządzenia alarmowe, po czym zwrócił się do pielgrzymów siedzących na kufrach i skrzyniach:

— Nie ma powodu do obaw. To tylko jakieś ptaki — zdaje się, że tubylcy nazywają je ścierwnikami — dostały się do jadalni przez wybitą szybę i urządziły sobie małą ucztę.

— Ścierwniki! — zachichotał Silenus. — Coś w sam raz dla nas.

Kassad westchnął, usiadł na złożonym kocu, oparł się plecami o jedną ze skrzyń i zabrał się do zimnego posiłku. Oświetlenie pomieszczenia stanowiła lampa, którą zabrali z wiatrowozu. Prostokąt balkonowego okna ciemniał coraz bardziej, a gęstniejące cienie w szybkim tempie wypełniały zakamarki pokoju.

— To nasza ostatnia noc, a została nam jeszcze jedna opowieść — odezwał się po pewnym czasie Kassad i spojrzał na konsula.

Dyplomata miętosił w palcach kawałek papieru z cyfrą 7.

— Jaki to ma sens? — zapytał, zwilżywszy językiem wargi. — Przecież nasza wyprawa i tak nie przyniesie żadnych rezultatów.

Pozostali spojrzeli na niego.

— Jak mamy to rozumieć? — zapytał ojciec Hoyt.

Konsul zwinął karteluszek i cisnął go w kąt.

— Po to, żeby Chyżwar spełnił czyjeś życzenie, w grupie musi być tylu pielgrzymów, by dało się to wyrazić liczbą pierwszą. Na początku było nas siedmioro, ale teraz, po zniknięciu Masteena, została tylko szóstka. Idziemy na pewną śmierć, bez żadnej nadziei na to, że ktoś z nas zostanie wysłuchany.

Lamia pogardliwie wydęła wargi.

— Przesądy!

Konsul westchnął, po czym potarł czoło.

— Zgadzam się. Ale nie pozostało nam nic innego.

— Czy Rachela nie może być siódmym uczestnikiem pielgrzymki? — zapytał Hoyt, wskazując na śpiące niemowlę.

— Nie — odparł Sol Weintraub. — Każdy pielgrzym musi przybyć do Grobowców Czasu z własnej, nieprzymuszonej woli.

— Ona już tu kiedyś była — nie ustępował kapłan. — Może to się liczy…

— Nie — uciął dyskusję konsul.

Martin Silenus od jakiegoś czasu pisał coś w notatniku, ale teraz odłożył pióro, wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.

— Jezu, ludzie! Spójrzcie na siebie. Nie jesteśmy żadnymi pieprzonymi sześcioma pielgrzymami, tylko jakąś cholerną zbieraniną, prawie całym tłumem! Hoyt z krzyżokształtem, w którym siedzi duch Paula Duré, „prawie inteligentny” erg w skrzyni, pułkownik ze swoimi wspomnieniami o Monecie, Brawne Lamia nie tylko z nie narodzonym dzieckiem w brzuchu, ale i z całym dziewiętnastowiecznym poetą w głowie, nasz uczony z niemowlęciem, w które przeistoczyła się jego córka, ja ze swoją muzą, konsul ze swoim chrzanionym bagażem, który nie wiadomo czemu uznał za konieczne taszczyć aż tutaj… Ludzie, przecież my powinniśmy dostać jakąś grupową zniżkę za przejazd!

— Siadaj i zamknij się — powiedziała Lamia nie podnosząc głosu.

— Kiedy on ma rację — odezwał się Hoyt. — Nawet obecność ojca Duré ukrytego w krzyżokształcie musiałaby w jakiś sposób wpłynąć na ten przesąd o liczbie pierwszej. Wydaje mi się, że mimo wszystko powinniśmy wyruszyć z samego rana, w nadziei że…

— Spójrzcie! — wykrzyknęła Brawne Lamia, wskazując na okno balkonowe. Sączący się przez nie łagodny, szybko gasnący poblask ustąpił miejsca silnemu, pulsującemu światłu.

Cała grupa wyszła na zewnątrz, w chłodny wieczór, i osłaniając oczy podziwiała oszałamiający spektakl, który rozgrywał się na niebie. Jaskrawobiałe erupcje jądrowe rozprzestrzeniały się niczym kręgi na ciemnolazurowej wodzie, wybuchająca plazma rozkwitała olśniewająco błękitnymi, żółtymi i czerwonymi plamami, które po pewnym czasie tworzyły spiralne ramiona i malały, niby kolorowe kwiaty sposobiące się do snu. Różnobarwne promienie średnicy całych planet uderzały w cele odległe nawet o kilka godzin świetlnych i eksplodowały jak ognie sztuczne, rozbryzgując się we wszystkie strony gęstymi pióropuszami. Delikatnie migoczące bąble obronnych pól siłowych rozżarzały się na ułamki sekundy, absorbując niesamowite ilości energii, by zaraz potem przygasnąć i wrócić do poprzedniego wyglądu. Wśród tego wszystkiego uwijały się gigantyczne liniowce oraz mniejsze jednostki bojowe, znacząc swoje szalone trajektorie liniami cienkimi niby ślad po diamentowym rysiku.

— Intruzi… — szepnęła Brawne Lamia.

— To początek wojny — powiedział Kassad głosem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Konsul stwierdził ze zdumieniem, że z oczu ciekną mu łzy, i pośpiesznie odwrócił twarz, aby nikt tego nie zauważył.

— Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? — zapytał Martin Silenus. Stał w łukowato sklepionym otworze drzwiowym i zmrużonymi oczami spoglądał z niepokojem w niebo.

— Za duża odległość — odparł Kassad. Podniósł lornetkę, ustawił ostrość i sprawdził coś w swoim taktycznym komlogu. — Większość starć ma miejsce co najmniej trzy jednostki astronomiczne stąd. Intruzi sprawdzają wytrzymałość zewnętrznych rubieży obronnych Armii. — Opuścił lornetkę. — Dopiero się zaczęło.

— Myślisz, że uruchomiono już transmiter? — zainteresowała się Brawne Lamia. — Ciekawe, czy zaczęła się ewakuacja ludzi z Keats i innych miast.

Kassad pokręcił głową.

— Wątpię. Mieli trochę za mało czasu. Na razie flota będzie się starała utrzymać przeciwnika w bezpiecznej odległości, a kiedy transmiter zacznie działać, przede wszystkim wykorzysta się go do przerzucenia jednostek liniowych. — Ponownie zbliżył lornetkę do oczu. — To będzie niezłe widowisko.

— Patrzcie!

Tym razem to ojciec Hoyt wyciągnął rękę, lecz nie w kierunku nieba, tylko ku niskim wydmom wyznaczającym północną granicę trawiastej równiny. W odległości kilku kilometrów od Baszty Chronosa, bardzo blisko niewidocznych z tej odległości Grobowców Czasu, stała samotna postać, rzucając rozedrgane cienie na pokrytą plamami kolorowego światła, lekko sfalowaną równinę.

Kassad natychmiast skierował tam lornetkę.

— Czy to Chyżwar? — zapytała Lamia.

— Nie wydaje mi się. To chyba… templariusz, sądząc po jego stroju.

— Het Masteen! — wykrzyknął ojciec Hoyt.

Kassad wzruszył ramionami i puścił lornetkę w obieg. Konsul oparł się ciężko o kamienną balustradę. Słychać było jedynie szept wiatru, lecz cisza sprawiała, że rozkwitające w górze eksplozje wydawały się jeszcze bardziej złowieszcze.

Kiedy przyszła jego kolej, konsul przyłożył lornetkę do oczu. Wysoka postać, odziana w trzepoczącą na wietrze szatę, była odwrócona plecami do Baszty i szła zdecydowanym krokiem po roziskrzonym piasku.

— Idzie do nas czy w stronę Grobowców? — zainteresowała się Lamia.

— W stronę Grobowców — odparł konsul.

Ojciec Hoyt oparł łokcie na balustradzie i wzniósł wyniszczoną twarz ku rozświetlonemu niebu.

— Jeżeli to Masteen, to jest nas znowu siedmioro, nieprawdaż?

— Dotrze na miejsce wiele godzin przed nami — zauważył konsul. — Może nawet pół dnia wcześniej, jeżeli spędzimy tutaj noc.

Kapłan wzruszył ramionami.

— To chyba nie ma większego znaczenia. Siedmioro wyruszyło na pielgrzymkę, siedmioro zamelduje się u celu. Chyżwar powinien być zadowolony.

— Jeśli Masteen wrócił, to po co było cale to przedstawienie na wiatrowozie? — zapytał Fedmahn Kassad. — I w jaki sposób udało mu się nas wyprzedzić? Przecież nie widzieliśmy żadnego innego wiatrowozu, a nie sądzę, żeby pokonał pieszo przełęcze Gór Cugielnych.

— Zapytamy go o to, kiedy jutro spotkamy się przy Grobowcach — odparł jezuita znużonym tonem.

Brawne Lamia od jakiegoś czasu usiłowała połączyć się z kimś przez komlog, jednak nawet na najczęściej używanych częstotliwościach uzyskiwała jedynie niezrozumiałe szumy i trzaski.

— Kiedy zaczną bombardowanie? — zapytała, spoglądając na Kassada.

— Nie mam pojęcia. To zależy od siły jednostek obronnych Armii.

— Chyba marnie jest z tą siłą, skoro Intruzom udało się zniszczyć „Yggdrasill” — zauważyła Lamia.

Kassad przyznał jej rację skinieniem głowy.

— Czy z tego wynika, że siedzimy na samym środku pieprzonej tarczy strzelniczej? — przeraził się Silenus.

— Naturalnie — odparł konsul. — Jeżeli Intruzi zaatakowali Hyperiona po to, by nie dopuścić do otwarcia Grobowców Czasu — w każdym razie tak należałoby wnioskować z historii opowiedzianej przez Lamię — to ich głównym celem będą właśnie Grobowce oraz najbliższa okolica.

— Głowice nuklearne?

Głos poety przypominał pisk myszy.

— Bez wątpienia — zapewnił go pułkownik.

— Wydawało mi się, że pola antyentropiczne nie pozwalają zbliżać się tutaj żadnym statkom — zauważył nieśmiało ojciec Hoyt.

— Żadnym statkom załogowym — odezwał się konsul ze swego miejsca przy balustradzie. — Wątpię, żeby zatrzymały pociski samosterujące, bomby albo promienie laserów. To samo dotyczy wszelkiego rodzaju pojazdów. Intruzi mogą wysadzić desant składający z kilku zautomatyzowanych czołgów i obserwować z daleka, jak dolina przestaje istnieć.

— Wydaje mi się, że jednak tego nie zrobią — powiedziała Lamia. — Im zależy na przejęciu kontroli nad Hyperionem, nie na tym, żeby go zniszczyć.

— Nie ryzykowałbym życia, aby dowieść słuszności tego twierdzenia — odparł Kassad.

Brawne Lamia uśmiechnęła się do niego.

— A czy my teraz robimy coś innego, pułkowniku?

Wysoko w górze samotna iskra oderwała się od kłębowiska świetlistych linii i eksplozji, i popędziła w dół. Po kilku sekundach urosła do rozmiarów pomarańczowego węglika, po czym przecięła niebo prostą kreską i zniknęła za wzgórzami. Do uszu zgromadzonych na balkonie pielgrzymów dotarł przeraźliwy ryk rozdzieranego powietrza.

Minęła chyba minuta, zanim konsul zorientował się, że kurczowo zaciska ręce na balustradzie i wstrzymuje oddech w piersi. Wypuścił głośno powietrze z płuc, a niemal jednocześnie uczynili to pozostali. Nie rozległ się huk eksplozji, Basztą nie zakołysały sejsmiczne fale powstałe w wyniku zderzenia.

— Niewypał? — szepnął ojciec Hoyt.

— Raczej jakiś uszkodzony niszczyciel, który próbował skryć się na orbicie albo w porcie w Keats — odparł Kassad.

— Chyba mu się nie udało, prawda? — zapytała Lamia.

Pułkownik nie odpowiedział.

Martin Silenus podniósł do oczu lornetkę i przez dłuższą chwilę szukał wysokiej sylwetki templariusza.

— Zniknął — oznajmił wreszcie. — Nasz wspaniały kapitan albo zszedł na drugą stronę jakiegoś pagórka, albo znowu wykonał sztuczkę ze znikaniem.

— Wielka szkoda, że nie usłyszymy jego opowieści — zauważył Lenar Hoyt, po czym spojrzał na konsula. — Ale chyba usłyszymy twoją, prawda?

Konsul wytarł spocone dłonie o spodnie. Serce waliło mu w szaleńczym tempie.

— Tak — odparł i dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że podjął już decyzję. — Usłyszycie.

Wiatr spadał z szumem ze wschodnich stoków gór, prześlizgując się ze świstem między blankami i wieżyczkami Baszty Chronosa. Fajerwerki na niebie jakby nieco przygasły, ale gęstniejący mrok sprawiał, że ich barwy wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe niż do tej pory.

— Wejdźmy do środka — zaproponowała Lamia. Szum wiatru był już tak silny, że niemal zagłuszył jej słowa. — Robi się zimno.


Po wyłączeniu lampy wnętrze pokoju oświetlały jedynie różnokolorowe rozbłyski na niebie. Cienie pojawiały się znienacka, niknęły, a potem znowu wyskakiwały nie wiadomo skąd, uciekając przed ścigającymi je plamami światła. Zdarzało się jednak, że ciemność trwała nawet kilka sekund.

Konsul sięgnął do torby i wyjął z niej niezwykłe urządzenie, większe od komlogu, przyozdobione dziwnymi ornamentami, z ciekłokrystalicznym okienkiem w płycie czołowej. Przypominało rekwizyt z jakiegoś starego holofilmu.

— Co to ma być? — zapytała cierpkim tonem Brawne Lamia. — Zamaskowany komunikator?

W uśmiechu konsula nie sposób było doszukać się ani śladu wesołości.

— To zabytkowy komlog, jeszcze z czasów hegiry. — Wyjął z przytroczonej do pasa sakwy standardowy mikrodysk i włożył go do urządzenia. — Podobnie jak ojciec Hoyt, najpierw muszę wam opowiedzieć historię kogoś innego, żebyście mogli lepiej zrozumieć moją.

— Święty Jezu na patyku! — wykrzyknął Martin Silenus. — Czy tylko ja z całej tej pieprzonej gromady potrafię normalnie opowiedzieć prostą historyjkę? Jak długo jeszcze będę musiał…

Błyskawiczna reakcja konsula zaskoczyła wszystkich, a najbardziej jego samego. Poderwał się z miejsca, odwrócił, chwycił poetę za kaptur i koszulę, grzmotnął nim o ścianę, a następnie powalił na najbliższą skrzynię, wbijając mu kolano w żołądek i naciskając przedramieniem na gardło.

— Jeszcze jedno słowo, a zabiję cię, wierszokleto!

Silenus próbował się bronić, lecz przybierający na sile ucisk na tchawicę oraz wyraz oczu konsula kazały mu znieruchomieć. Był śmiertelnie blady.

Pułkownik Kassad sprawnie rozdzielił obu mężczyzn.

— Od tej pory koniec z wszelkimi komentarzami — powiedział, kładąc ostrzegawczo rękę na uchwycie paralizatora.

Martin Silenus bez słowa przeszedł na drugą stronę pokoju i rozcierając szyję opadł ciężko na jedną ze skrzyń. Konsul stał przez chwilę przy drzwiach, po czym wrócił do grupy.

— Przepraszam — powiedział. Nie ulegało wątpliwości, że kieruje swoje słowa do wszystkich z wyjątkiem poety. — To dlatego, że… że nigdy nie przypuszczałem, iż ktokolwiek usłyszy tę historię.

Okno rozjarzyło się czerwienią, a potem kolejno bielą i błękitem. Potem na kilka sekund zapadła niemal całkowita ciemność.

— Wiemy — odparła cicho Brawne Lamia. — Każde z nas czuło dokładnie to samo.

Konsul skinął głową, odchrząknął i usiadł przy zabytkowym komlogu.

— Nagranie nie jest tak stare jak ten instrument, gdyż zostało wykonane jakieś pięćdziesiąt lat standardowych temu. Kiedy się skończy, będę wam miał jeszcze coś do powiedzenia.

Umilkł, zastanawiał się przez chwilę, jakby chcąc jeszcze coś dodać, ale wreszcie potrząsnął głową i włączył urządzenie.

Nie było wizji, tylko głos, należący chyba do bardzo młodego mężczyzny. W tle słychać było szelest poruszanej wiatrem trawy, a może cienkich gałęzi, oraz szum morza.

Na zewnątrz rozbłyski światła następowały jeden po drugim w coraz szybszym tempie. Konsul napiął mięśnie w oczekiwaniu huku i wstrząsu, ale nic takiego nie nastąpiło. Wobec tego zamknął oczy i wraz z innymi wsłuchał się w słowa płynące ze starego komlogu.

Opowieść Konsula Wspominając Siri

W dniu kiedy wyspy powracają na płytkie wody Archipelagu Równikowego, wspinam się po stromym zboczu wzgórza do grobowca Siri. Dzień jest piękny, a ja nienawidzę go za to. Niebo jest równie spokojne jak morza z opowieści o Starej Ziemi, morze z kolei ma miejscami barwę ultramaryny, a słaby wietrzyk wiejący znad oceanu kołysze rdzawą trawą porastającą zbocze wzniesienia.

Taki dzień powinien być szary i ponury, wypełniony po brzegi gęstą mgłą, która osiada wilgotnym kożuchem na masztach statków w porcie Pierwszej Osady i zmusza syreny przeciwmgłowe, by od czasu do czasu odzywały się swymi basowymi głosami. Zimne trzewia południa powinny zionąć lodowatym wichrem, który bezlitośnie chłosta ruchome wyspy oraz towarzyszące im stada delfinów, zmuszając je, by szukały schronienia w zaciszu naszych atoli, osłoniętych barierą skalnych szczytów.

Wszystko byłoby lepsze od tego ciepłego wiosennego dnia, kiedy słońce wędruje po niebie tak błękitnym, że aż coś w mojej duszy każe mi biec, skakać i tarzać się w miękkiej trawie, tak jak czyniliśmy to z Siri właśnie w tym miejscu.

Tak, to było tutaj. Przystaję na chwilę, aby rozejrzeć się dokoła. Trawa kołysze się i faluje w podmuchach przesyconego zapachem soli południowego wiatru niczym futro jakiejś ogromnej bestii. Osłaniam oczy przed blaskiem słońca i przeszukuję horyzont, ale niczego nie dostrzegam. Zaraz za utworzoną z zastygłej lawy rafą morze burzy się, uderzając w barierę krótkimi, gniewnymi falami.

— Siri… — szepczę jej imię, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Sto metrów za mną, u podnóża wzniesienia, obserwujący mnie tłum także zatrzymuje się, by złapać oddech. Żałobna procesja rozciągnęła się prawie na kilometr, aż do pierwszych białych budynków miasta. Bez trudu mogę dostrzec błyszczącą, niemal zupełnie łysą głowę mego młodszego syna, który stoi na czele gromady. Ma na sobie błękitno-złote szaty Hegemonii. Zdaję sobie sprawę, że powinienem na niego poczekać, lecz ani on, ani żaden z pozostałych, podstarzałych członków Rady nie jest w stanie dotrzymać mi kroku. Moje młode, wytrenowane mięśnie dają mi nad nimi ogromną przewagę. Jednak zwyczaj wymaga, abym kroczył dostojnie razem z synem, moją wnuczką Lirą i jej dziewięcioletnim bratem.

Do diabła z tym. I do diabła z nimi wszystkimi.

Odwracam się i ruszam truchtem w górę. Moja luźna bawełniana koszula jest przesiąknięta potem na długo przed tym, jak docieram do ciągnącego się długim garbem szczytu wzniesienia, skąd po raz pierwszy mogę dostrzec grobowiec.

Grobowiec Siri.

Zatrzymuję się ponownie. Wiatr jest na tyle silny, że chłód błyskawicznie przenika moje ciało, mimo że białe kamienne ściany pogrążonego w ciszy mauzoleum są skąpane w ciepłych promieniach słońca. Przed zamkniętym wejściem do budynku trawa jest równie wysoka jak wszędzie, a wzdłuż wąskiej szutrowej ścieżki na wykonanych z czarnego drewna masztach powiewają wyblakłe paradne proporce.

Okrążam grobowiec i podchodzę do krawędzi urwiska zaledwie kilka metrów za budowlą. Tam gdzie nie okazujący należnego temu miejscu szacunku biesiadnicy rozłożyli koce, trawa jest przygnieciona i zdeptana. Z okrągłych, idealnie białych kamieni, tworzących niegdyś dwa długie szpalery wzdłuż krawędzi ścieżki, ułożono kilka kręgów.

Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Doskonale znam widok, jaki się stąd roztacza: wielka krzywizna naturalnego falochronu wyznaczającego granice zewnętrznego portu, niskie, białe zabudowania Pierwszej Osady oraz różnobarwne kadłuby i maszty katamaranów kołyszących się przy nabrzeżach. W pobliżu kamienistej plaży zaraz za ratuszem jakaś kobieta w białej sukience idzie w kierunku brzegu morza. Przez sekundę wydaje mi się, że to Siri, i serce zaczyna uderzać mi żywiej w piersi. Czekam, aż mi pomacha, żeby w odpowiedzi wyrzucić w górę ramiona, ale ona nie wykonuje żadnego gestu w moją stronę. Obserwuję w milczeniu, jak maleńka postać skręca i niknie w cieniu starego hangaru.

Nade mną, wysoko w górze, szerokoskrzydły jastrząb Thomasa unosi się nad laguną na wstępujących prądach powietrznych, wypatrując fok swymi reagującymi na promieniowanie podczerwone oczami. Natura jest głupia, myślę, i siadam na miękkiej trawie. Przygotowała zupełnie nieodpowiednie dekoracje, a potem dorzuciła jeszcze ptaka, który szuka zdobyczy w martwych, zanieczyszczonych wodach w pobliżu szybko rosnącego miasta.

Pamiętam innego jastrzębia, którego widzieliśmy z Siri pierwszej nocy, kiedy znaleźliśmy się na tym wzgórzu. Pamiętam jego skrzydła błyszczące w świetle księżyca i niepokojący krzyk, który odbijał się echem od urwistych ścian, zdając się przeszywać ciemność otaczającą zewsząd niewielką wioskę, oświetloną jedynie kilkoma gazowymi latarniami.

Siri miała wtedy szesnaście… nawet niecałe szesnaście lat, i to samo światło księżyca, które padało na skrzydła krążącego w górze jastrzębia, nadawało jej nagiemu ciału kolor mleka. Łagodne wzgórki piersi rzucały delikatne, półkoliste cienie. Kiedy rozległ się donośny krzyk ptaka, oboje spojrzeliśmy w górę, a Siri powiedziała:

— „Nie słowik to i nie skowronek, tylko żałosny lament, co wbił się ostrym sztyletem w przerażającą pustkę twego ucha”.

— Słucham?

Byłem starszy od niej o ponad trzy lata, ale Siri znała świat książek, wierszy i dramatów, ja zaś znałem tylko gwiazdy.

— Nie bój się, młody kosmiczny żeglarzu — szepnęła i przyciągnęła mnie do siebie. — To tylko stary jastrząb Tom, który wyruszył na nocne łowy. Głupie ptaszysko. Wróć do mnie, kosmiczny żeglarzu. Wróć do mnie, Merin.

Właśnie wtedy „Los Angeles” pojawił się nad horyzontem i niczym niesiony wiatrem, rozżarzony węgiel, ruszył na zachód przez usiane nieznajomymi konstelacjami niebo Maui-Przymierza. Leżąc obok niej opowiadam, w jaki sposób funkcjonuje ogromny statek z napędem Hawkinga, który właśnie sunie nad naszymi głowami i świeci odbitym blaskiem słońca. Przez cały czas moja ręka przesuwa się w tę i z powrotem po jej atłasowej, jakby naelektryzowanej skórze, na ramieniu zaś czuję ciepło przyśpieszonego oddechu dziewczyny. Przytulam twarz do jej szyi, sycąc się słodkim zapachem włosów.

— Siri… — szepczę ponownie i tym razem nie wyczuwam w tym żadnej niestosowności. W dole, poniżej szczytowej wypukłości i poza zasięgiem cienia rzucanego przez biały grobowiec, tłum niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Chcieliby, żebym jak najprędzej wszedł do środka, do chłodnej pustki, która zastąpiła ciepłą obecność Siri. Chcą, żebym wreszcie się z nią pożegnał, gdyż wówczas będą mogli rozpocząć uroczystości, otworzyć na oścież wrota transmiterów i przyłączyć się do oczekującej ich niecierpliwie Sieci.

Do diabła z tym wszystkim. I do diabła z nimi.

Wyrywam źdźbło trawy i ssę jego słodki koniec, wpatrując się w horyzont w oczekiwaniu na pojawienie się pierwszych wędrujących wysp. Jest jeszcze wcześnie i cienie są bardzo długie. Dzień niedawno się zaczął. Posiedzę tu jeszcze trochę, żeby powspominać.

Będę wspominał Siri.


Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, była chyba ptakiem. Na twarzy miała maskę ozdobioną różnokolorowymi piórami. Kiedy ją zdjęła, żeby przyłączyć się do chaotycznego kadryla, blask pochodni zalśnił w jej ciemnokasztanowych włosach. Miała mocno zaróżowione policzki i nawet z mojego dość odległego miejsca w tłumie mogłem dostrzec zdumiewającą zieleń jej oczu, kontrastującą z łagodnymi barwami twarzy i włosów. Ma się rozumieć, była to Noc Zabaw. Pochodnie płonęły żywo w dość mocnym wietrze nadlatującym od strony portu, a dźwięki fletów, które przygrywały przepływającym w pobliżu wyspom, z trudem docierały do naszych uszu, przytłumione szumem fal i skrzypieniem takielunku. Siri miała niespełna szesnaście lat, a jej uroda płonęła jaśniej od każdej z pochodni oświetlających zatłoczony plac. Przepchnąłem się między ludźmi i podszedłem do niej. Dla mnie było to pięć lat temu. Dla nas było to ponad sześćdziesiąt pięć lat temu. Wydaje mi się, że było to nie dalej niż wczoraj.

Nie, to wszystko idzie nie tak, jak trzeba.

Od czego powinienem zacząć?


— Może byśmy tak coś zerżnęli, szczawiku? — zaproponował Mike Osho.

Niski i niemal kwadratowy, o twarzy przypominającej karykaturę oblicza Buddy, był wówczas dla mnie bogiem. Wszyscy byliśmy bogami: długowieczni, jeśli nie wręcz nieśmiertelni, dobrze opłacani, jeśli nie wręcz bogaci. Hegemonia uznała nas za godnych tego, by stanowić załogę jednego z bezcennych statków zdolnych do dokonywania skoków przez nadprzestrzeń, wiec czy mogliśmy nie być bogami? Tyle że Mike — genialny, żywy jak srebro, niepokorny Mike — zajmował w statkowym panteonie nieco wyższe miejsce od młodego Merina Aspica.

— Bez szans — odparłem.

Braliśmy prysznic po dwunastogodzinnej służbie polegającej na eskortowaniu robotników zatrudnionych przy budowie transmitera z i do miejsca, gdzie powstawało to urządzenie, mniej więcej sto sześćdziesiąt trzy tysiące kilometrów od Maui-Przymierza. Nie było to zbyt fascynujące zajęcie, raczej nudne i dające mało satysfakcji. W czasie trwającej cztery miesiące podróży z prędkością nadświetlną stanowiliśmy grupę czterdziestu dziewięciu wysokiej klasy fachowców, dyrygujących ponad dwustu zastraszonymi pasażerami. Teraz jednak pasażerowie przywdziali skafandry robocze, my zaś staliśmy się kimś w rodzaju uzbrojonych kierowców ciężarówek, przez większą część czasu przyglądających się bezczynnie pracom przy budowie transmitera.

— Bez szans — powtórzyłem. — Chyba że ziemniaki postawili jakiś burdelik na tej cholernej chustce do nosa, którą raczyli nam wydzierżawić.

— Nie postawili — odparł Mike.

Wkrótce czekała nas trzydniowa przepustka, ale dowiedzieliśmy się już od kapitana Singha, a także od naszych rozgoryczonych kolegów, że jedynym miejscem, gdzie będziemy mogli ją spędzić, jest administrowana przez Hegemonię wysepka o wymiarach cztery na siedem kilometrów. Nie była to nawet jedna z ruchomych wysp, o których tyle słyszeliśmy, tylko zwykły wulkaniczny szczyt wystający z wody w pobliżu równika. Czekała nas tam prawdziwa grawitacja, czyste powietrze i naturalna żywność, ale musieliśmy także liczyć się z faktem, iż kontakt z tubylcami będziemy mogli nawiązać jedynie kupując w sklepie wolnocłowym wytworzone przez nich pamiątki. Wielu kolegów zatem postanowiło spędzić wolne dni na pokładzie „Los Angeles”.

— Więc skąd mamy wziąć jakąś dupencję, Mike? Przecież wiesz, że ta zakichana planeta otworzy się dla wszystkich dopiero wtedy, kiedy zacznie działać transmiter, czyli za sześćdziesiąt lat. Chyba że myślisz o Megu z maszynowni?

— Trzymaj się mnie, szczawiku — powiedział Mike. — Dla chcącego nic trudnego.

No więc trzymałem się go. Na promie było nas tylko pięciu. Zawsze lubiłem wpadać z wysoka w atmosferę planety, szczególnie tak przypominającej Starą Ziemię jak Maui-Przymierze. Gapiłem się na biało-błękitną kulę, aż nagle ocean znalazł się w dole, a my łagodnym ślizgiem zaczęliśmy zbliżać się do linii terminatora, pędząc z trzykrotną prędkością dźwięku.

Byliśmy wówczas bogami, ale czasem nawet bogowie muszą zejść ze swoich wysokich tronów.


Ciało Siri nigdy nie przestało mnie zadziwiać. Na przykład wtedy, na Archipelagu: trzy tygodnie w obszernym domu, kołyszącym się wraz z pniem drzewa, wokół którego został zbudowany, pod łopoczącymi koronami drzew żaglowych, w towarzystwie płaszczących się wesoło w wodzie stad delfinów. Zdawały się bawić w chowanego wśród niezliczonych, fosforyzujących wirów, jakie pozostawialiśmy za sobą, tworzących czasem niemal zwierciadlane odbicia gwiezdnych konstelacji… A mimo to nadal najlepiej pamiętam ciało Siri. Z jakiegoś powodu — może z nieśmiałości, a może dlatego, że przez wiele lat nie miała do czynienia z nikim obcym — przez kilka pierwszych dni nosiła skąpy kostium kąpielowy, dzięki czemu do końca mego pobytu jej piersi, pośladki i podbrzusze były nieco jaśniejsze niż reszta ciała.

Wciąż pamiętam ją taką, jaka wtedy była. Trójkąty w świetle księżyca, kiedy leżeliśmy w miękkiej trawie powyżej Pierwszej Osady. Jedwabne majteczki, jej dziecięca nieśmiałość, chwila wahania, jakby obawiała się, że daje mi przedwcześnie coś, na co powinienem jeszcze zaczekać. Ale także duma. Ta sama duma, która później pozwoliła jej stawić czoło rozwścieczonemu tłumowi na stopniach konsulatu Hegemonii w Ternie Południowym i nakłonić ludzi, żeby rozeszli się do domów.

Pamiętam moją piątą wizytę na planecie, nasze Czwarte Ponowne Spotkanie. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy widziałem ją płaczącą. Sławna i mądra, przypominała wówczas królową. Cztery razy z rzędu była wybierana do WszechJedności, a Rada Hegemonii wielokrotnie zasięgała jej opinii w różnych sprawach. Traktowała swoją niezależność jak płaszcz koronacyjny, a jej gorąca duma nigdy nie płonęła jaśniej niż właśnie wtedy. Kiedy jednak znaleźliśmy się sami w kamiennej willi na południe od Fevarone, to ona rozpłakała się i odwróciła twarzą do ściany. Byłem onieśmielony, a nawet lekko wystraszony dostojeństwem tej nie znanej mi, pięknej kobiety, ona zaś odwróciła ode mnie swoją dumną twarz i powiedziała przez łzy:

— Odejdź, Merin. Odejdź stąd. Nie chcę, żebyś mnie oglądał. Jestem stara, brzydka i pomarszczona. Proszę cię, odejdź.

Przyznaję, że zachowałem się wtedy dość brutalnie. Z siłą, która nawet dla mnie stanowiła zaskoczenie, chwyciłem jedną ręką jej obie ręce, natomiast drugą gwałtownym szarpnięciem zdarłem z niej ubranie i zacząłem jak szalony całować jej kark, ramiona, ledwo widoczne rozstępy na jędrnym brzuchu, bliznę na udzie — pamiątkę po wypadku, w którym brała udział przed czterdziestu miejscowymi laty. Całowałem siwiejące włosy i pionowe linie wyżłobione w idealnie niegdyś gładkich policzkach. Całowałem jej łzy.


— Jezu, Mike, to chyba nielegalne? — wykrztusiłem, kiedy mój przyjaciel wyjął z plecaka matę grawitacyjną.

Znajdowaliśmy się na wyspie numer 241, gdyż taką właśnie romantyczną nazwę nadano skrawkowi wulkanicznego gruntu, który wybrano jako miejsce, gdzie mogliśmy spędzać wolne dni. Wyspa numer 241 leżała w odległości niespełna pięćdziesięciu kilometrów od najstarszej osady na planecie, lecz dla nas mogło to być równie dobrze pięćdziesiąt lat świetlnych. Kiedy na wyspie przebywali robotnicy lub członkowie załogi „Los Angeles”, miejscowe statki miały całkowity zakaz zbliżania się do brzegu. Co prawda koloniści dysponowali nielicznymi, mocno już przestarzałymi śmigaczami, lecz one także nie pojawiały się w okolicy. Na wydzielonym skrawku ziemi znajdowało się tylko kilka hoteli, plaża i wolnocłowy sklep z upominkami. Pewnego dnia, kiedy „Los Angeles” dostarczy na orbitę ostatnie elementy konstrukcyjne transmitera, a ten wreszcie zostanie uruchomiony, wyspa numer 241 stanie się wielkim centrum handlowo-turystycznym. Tymczasem jednak była to zapadła dziura z lądowiskiem dla promów orbitalnych i paroma nowo wzniesionymi budynkami z najpopularniejszego miejscowego budulca, czyli białego kamienia, po której kręcili się śmiertelnie znudzeni ludzie z obsługi. Mike zameldował, że nie będzie nas trzy dni, gdyż udajemy się na pieszą wędrówkę po najbardziej skalistym i najtrudniej dostępnym krańcu wyspy.

— Nie mam zamiaru włóczyć się po żadnych skałach! — zaprotestowałem. — Już lepiej zostanę na „L. A.” i podłączę się do symulatora.

— Zamknij się i chodź ze mną — odparł Mike, a ja, jak przystało na bóstwo niższe rangą, zamknąłem się i poszedłem za nim. Po dwóch godzinach męczącej wędrówki wśród porośniętych kolczastymi zaroślami ścian dotarliśmy do gładkiego języka zastygłej lawy położonego kilkaset metrów nad powierzchnią morza. Znajdowaliśmy się w pobliżu równika na niemal tropikalnej planecie, lecz w tym miejscu zimny wiatr dął z taką siłą, że trząsłem się jak galareta i nie trafiałem zębem na ząb. Zachodzące słońce przypominało krwistoczerwonego, rozmazanego kleksa, przesłoniętego ciemnymi cumulusami; szczerze mówiąc, nie miałem najmniejszej ochoty na spędzenie tej nocy pod gołym niebem.

— Schowajmy się gdzieś i rozpalmy ognisko — wyszczękałem z trudem. — Potem pokażesz mi, w jaki sposób ustawia się namiot na litej skale.

Mike usiadł, tam gdzie stał, i zapalił skręta.

— Zajrzyj do swojego plecaka, szczawiku.

Zawahałem się. Powiedział to zupełnie obojętnym tonem, ale ja wiedziałem już, że tak właśnie zachowuje się każdy żartowniś na sekundę przedtem, nim na niczego się nie spodziewającą ofiarę chluśnie kubeł zimnej wody. Wreszcie jednak zdecydowałem się postąpić zgodnie z jego radą. Na zawartość plecaka składały się kostki z pianogumy oraz kostium arlekina, łącznie z maską i dzwoneczkami.

— Co to… Czy ty… Czyś ty oszalał? — wykrztusiłem.

Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Burza mogła przejść na południe od nas, ale nie musiała. Daleko w dole fale roztrzaskiwały się z hukiem o pionowe skały. Gdybym potrafił odnaleźć w ciemności drogę powrotną, z pewnością nie oparłbym się pokusie, aby wrzucić Mike’a Osho do wody w charakterze pokarmu dla ryb.

— A teraz zobacz, co jest w moim — powiedział.

Najpierw ujrzałem kilka znajomych kostek z pianogumy, potem zaś trochę biżuterii, jaką wytwarza się ręcznie na Renesansie, kompas inercyjny, pióro laserowe, które każdy przestrzegający ściśle przepisów oficer pokładowej służby bezpieczeństwa mógłby łatwo uznać za broń, jeszcze jeden kostium arlekina — najwyraźniej przeznaczony dla osoby o bardziej korpulentnej sylwetce — oraz matę grawitacyjną.

— Jezu, Mike, to chyba nielegalne? — zapytałem, przesuwając dłońmi po skomplikowanym wzorze wiekowego dywanu.

— Nie zauważyłem tutaj żadnych celników — odparł z uśmiechem. — Wątpię też, czy tubylcy mają coś w rodzaju kontroli ruchu powietrznego.

— Tak, ale… — Umilkłem, po czym rozwinąłem matę do końca. Miała niewiele ponad metr szerokości i około dwóch metrów długości. Żywe niegdyś kolory mocno już przyblakły, ale włókna tworzące wzory sterujące lotem wyglądały niemal jak nowe. — Gdzie ją zdobyłeś? — zapytałem. — Działa jeszcze?

— Na Ogrodzie — powiedział Mike i zaczął pakować oba kostiumy oraz pozostały ekwipunek do swojego plecaka. — Jasne, że działa.

Minęło już ponad sto lat od chwili, kiedy Władimir Szołochow, emigrant ze Starej Ziemi, znakomity specjalista entomolog i konstruktor EMV, wykonał na Nowej Ziemi pierwszą matę grawitacyjną, którą podarował swojej uroczej, młodej siostrzenicy. Według legendy dziewczynka wzgardziła prezentem, lecz w ciągu zaledwie kilku lat zabawki te osiągnęły wręcz niesłychaną popularność — i to raczej wśród zamożnych dorosłych niż wśród dzieci — aż wreszcie zostały zakazane na większości planet Hegemonii. Łatwo wymykające się spod kontroli, drogie w produkcji, stwarzające ogromne zagrożenie dla ruchu powietrznego maty grawitacyjne stały się rzadko spotykanymi ciekawostkami, które można było oglądać już tylko w muzeach i na nielicznych, prymitywnych planetach.

— Założę się, że kosztowała cię fortunę — powiedziałem.

— Trzydzieści marek — odparł Mike, sadowiąc się na środku dywanu. — Stary handlarz, od którego ją kupiłem, myślał, że jest już bezużyteczna. Dla niego była, ale ja zabrałem ją na statek, podładowałem, przeprogramowałem bloki pamięci i… voilà!

Musnął palcami skomplikowany wzór, a mata natychmiast naprężyła się i uniosła piętnaście centymetrów nad ziemię.

Przyjrzałem się jej z powątpiewaniem.

— Wszystko pięknie, ale co będzie, jeśli…

— Nie bój się, jest całkowicie naładowana — przerwał mi Mike i poklepał grubą tkaninę. — Wiem, jak się nią posługiwać. No dobra, wskakuj albo odsuń się trochę. Chcę wyruszyć, zanim ta burza zdecyduje się podejść bliżej.

— Nie wydaje mi się…

— Daj spokój, Merin. Decyduj się. Nie mam czasu.

Zastanawiałem się jeszcze tylko dwie sekundy. Gdyby przyłapano nas na próbie opuszczenia wyspy, obaj natychmiast musielibyśmy pożegnać się z pracą na statku, a ta stanowiła teraz dla mnie całe moje życie. Sam podjąłem tę decyzję, podpisując kontrakt aż na osiem misji na Maui-Przymierze. Co gorsza, od cywilizacji dzieliło mnie dwieście lat świetlnych oraz pięć i pół roku podróży w nadprzestrzeni. Nawet gdyby odstawiono nas z powrotem do Sieci, stracilibyśmy jedenaście lat życia. Nie można oszukać długu czasowego.

Wskoczyłem na matę i usadowiłem się za plecami Mike’a, a on wepchnął plecak między nas, kazał mi się trzymać, po czym dotknął kolorowego wzoru. Mata wzbiła się pięć metrów w górę, skręciła raptownie w lewo i poszybowała nad wzburzonym oceanem. Trzysta metrów pod nami, w gęstniejącym mroku huczały spienione fale. Wznieśliśmy się jeszcze wyżej i polecieliśmy na północ, w sam środek nocy.

Takie decyzje bardzo często zupełnie zmieniają przyszłość.


Pamiętam rozmowę z Siri podczas naszego Drugiego Ponownego Spotkania, wkrótce po tym, jak zjawiliśmy się w willi na wybrzeżu niedaleko Fevarone. Szliśmy we dwójkę po plaży. Alon został w mieście pod opieką Magritte. Byłem z tego nawet zadowolony, gdyż w obecności chłopca czułem się dziwnie nieswojo. O tym, że coś łączy go ze mną… z nami… świadczyły wyłącznie jego poważne zielone oczy, ciemne kręcone włosy oraz zadarty nos. I jeszcze ironiczny, skryty uśmiech, na jakim przyłapałem go kilka razy, kiedy otrzymywał od matki reprymendę. Ten uśmiech był stanowczo zbyt dojrzały i zbyt cyniczny jak na dziesięcioletniego chłopca. Doskonale go znałem, choć do tej pory wydawało mi się, że takich rzeczy nie można odziedziczyć, tylko trzeba się ich nauczyć.

— Niewiele wiesz — powiedziała Siri. Szła boso, brodząc w płytkiej wodzie. Od czasu do czasu nachylała się, podnosiła z piasku muszlę, przyglądała jej się uważnie i rzucała ją za siebie.

— Przeszedłem intensywne szkolenie — odparłem.

— Nie wątpię. Z pewnością jesteś bardzo dobrym fachowcem, ale niewiele wiesz.

Zirytowany, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, szedłem obok niej z opuszczoną głową. Wydłubałem z piasku biały kawałek zastygłej lawy i cisnąłem go daleko w morze. Nad wschodnim horyzontem gromadziły się deszczowe chmury. Nagle zapragnąłem znaleźć się na pokładzie statku. Wahałem się przed powrotem na planetę i teraz nie miałem już wątpliwości, że popełniłem błąd. Był to mój trzeci pobyt na Maui-Przymierzu, nasze Drugie Ponowne Spotkanie, jak mawiali poeci, a nawet zwykli ludzie. Za pięć miesięcy miałem skończyć dwadzieścia jeden lat standardowych, Siri zaś trzy tygodnie temu obchodziła swoje trzydzieste siódme urodziny.

— Byłem w wielu miejscach, o których ty nawet nie słyszałaś — powiedziałem wreszcie. Zdawałem sobie sprawę, że zachowuję się jak rozdrażnione dziecko.

— Tak, oczywiście! — wykrzyknęła Siri i klasnęła w dłonie. Przez chwilę widziałem w niej taką Siri, jaką zapamiętałem — młodą dziewczynę, o której śniłem i marzyłem podczas długich dziewięciu miesięcy podróży. Zaraz potem jednak wspomnienie ustąpiło miejsca brutalnej rzeczywistości; ponownie zobaczyłem krótkie włosy, zwiotczałe mięśnie karku oraz żyły, coraz bardziej widoczne na tak kochanych kiedyś przeze mnie rękach. — Byłeś w miejscach, w których ja nigdy nie będę. — Głos był ten sam. Prawie ten sam. — Merin, kochanie, widziałeś rzeczy, jakich ja nigdy nie zobaczę, i znasz więcej faktów dotyczących funkcjonowania wszechświata, niż ja potrafiłabym sobie wyobrazić, ale mimo wszystko wiesz bardzo niewiele.

— O czym ty mówisz, do diabła?

Usiadłem na częściowo zagrzebanym w piasku pniu drzewa i podciągnąłem kolana pod brodę, tworząc między nami coś w rodzaju płotu.

Siri wyszła z wody, uklękła przede mną, ujęła mnie za ręce, i choć moje były znacznie większe, cięższe i potężniejsze, to w porównaniu z jej dłońmi wydawały się bardzo słabe i bezradne. Pomyślałem, że taką siłę mogą dać lata, których ja jeszcze nie przeżyłem.

— Tylko życie pozwala naprawdę dowiedzieć się czegoś o sobie i innych, mój ukochany. Zrozumiałam to dzięki Alonowi. Wychowując dziecko, postrzega się wszystko znacznie wyraźniej.

— Co masz na myśli?

Odsunęła się nieco i odruchowo odgarnęła do tyłu niesforny kosmyk włosów, lecz jej lewa dłoń nadal ściskała moje palce.

— Nie jestem pewna… — powiedziała cicho. — Zaczyna się chyba od tego, że wiesz, kiedy coś jest ważne, a kiedy nie. Nie bardzo potrafię to wyrazić. Jeżeli przez trzydzieści lat bez przerwy spotykasz się z obcymi ludźmi, czujesz się w ich towarzystwie znacznie swobodniej, niż gdybyś miał o połowę mniejsze doświadczenie. Wiesz, czego możesz od nich oczekiwać, i jesteś na to przygotowany, a jednocześnie potrafisz wcześniej wyczuć, że nie uzyskasz od nich tego, na czym ci zależy, i idziesz dalej, nie tracąc niepotrzebnie czasu. Po prostu wiesz więcej o tym, co jest i czego nie ma, i jak mało masz czasu, żeby zrozumieć, na czym naprawdę polega różnica. Rozumiesz mnie, Merin? Czy rozumiesz mnie choć trochę?

— Nie — odparłem.

Skinęła głową i przygryzła dolną wargę, ale nic nie odpowiedziała, tylko pochyliła się i pocałowała mnie. Jej usta były suche, a ja wyczułem na nich nie wyartykułowane pytanie. Opierałem się przez chwilę, patrząc nad jej głową w niebo, bo wydawało mi się, że potrzebuję czasu do zastanowienia, ale potem poczułem ciepłe dotknięcie języka i zamknąłem oczy. Za naszymi plecami wzbierał powoli przypływ. Ciepło rozlewało się coraz bardziej, kiedy Siri rozpięła mi koszulę i przesunęła paznokciami po piersi. Nagle odsunęła się ode mnie, a ja otworzyłem oczy w samą porę, żeby zobaczyć, jak odpina ostatni guzik w swojej białej sukience. Miała większe piersi niż te z moich wspomnień, cięższe, o ciemniejszych sutkach. Nie zważając na chłodny wiatr, ściągnąłem cienki materiał z jej ramion i zamknąłem ją w uścisku. Osunęliśmy się na ciepły piasek za pniem. Tuliłem ją do piersi, zastanawiając się jednocześnie, jak mogłem choć przez chwilę uważać ją za silniejszą ode mnie. Jej skóra miała smak soli.

Ręce Siri sięgnęły w dół, żeby mi pomóc. Krótkie włosy rozsypały się na piasku, białym materiale, szorstkim drewnie. Serce waliło mi tak głośno, że zagłuszało szum przypływu.

— Rozumiesz mnie, Merin? — zapytała kilka sekund później, kiedy połączyło nas jej ciepło.

— Tak — szepnąłem w odpowiedzi, chociaż nadal nic nie rozumiałem.


Mike skierował matę w stronę Pierwszej Osady. Lot trwał ponad godzinę, którą spędziłem kuląc się z zimna w ciemności i oczekując, że lada chwila runiemy do morza. Na trzydzieści minut przed osiągnięciem celu dostrzegliśmy pierwsze ruchome wyspy, a w niedługi czas potem pojawiło ich się znacznie więcej. Z wydętymi wiatrem koronami drzew żaglowych płynęły nie kończącą się procesją na północ, uciekając przed sztormem. Wiele było rzęsiście oświetlonych różnobarwnymi latarniami i lampionami.

— Jesteś pewien, że dobrze lecimy?! — zawołałem.

— Tak! — odkrzyknął, nie odwracając głowy. Wiatr szarpał jego długimi czarnymi włosami, wpychając mi je w usta i w oczy. Mike od czasu do czasu zerkał na kompas i lekko korygował kurs. Wydawało mi się, że łatwiej byłoby podążać śladem wysp. Właśnie mijaliśmy jedną z nich, dość dużą, bo co najmniej kilometrowej długości, ale nie mogłem dostrzec żadnych szczegółów, gdyż spowijała ją ciemność. Z połyskującej wody wychylały się jakieś obłe kształty. Szturchnąłem Mike’a w ramię i wskazałem w dół.

— Delfiny! — krzyknął. — Od nich się to wszystko zaczęło, nie pamiętasz? Podczas hegiry gromada świętoszków próbowała ocalić wszystkie ssaki żyjące w oceanach Starej Ziemi. Nie udało im się.

Już miałem mu zadać kolejne pytanie, ale właśnie wtedy pojawiła się przed nami wyspa i port Pierwszej Osady.

Do tej pory wydawało mi się, że gwiazdy nad Maui-Przymierzem są bardzo jasne, a wędrujące wyspy bajecznie kolorowe. Jednak Pierwsza Osada, położona między portem i górami, świeciła nocą niczym jakaś latarnia morska. Natychmiast przywiodła mi na myśl statek dalekiego zasięgu, który oglądałem kiedyś w chwili, gdy unosząc się w przestrzeni obok wygasłego gazowego olbrzyma wytworzył własną, miniaturową Novą. Miasto przypominało pięciowarstwowy plaster miodu, utworzony z białych budynków oświetlonych od wewnątrz dającymi ciepły blask latarniami, z zewnątrz zaś niezliczonymi pochodniami. Nawet biała, zastygła lawa, z której była zbudowana wyspa, zdawała się świecić w ciemności. Wokół miasta wzniesiono mnóstwo namiotów i tymczasowych baraków, a oprócz wielu ognisk, na których przygotowywano posiłki, rozpalono także sporo ogromnych stosów; ich jedynym zadaniem było uświetnienie uroczystości z okazji powrotu pływających wysp.

W samym porcie roiło się od najróżniejszych łodzi. Były tam katamarany z dzwonkami zawieszonymi na masztach, płaskodenne łodzie mieszkalne przystosowane do tego, aby dostojnie żeglować od portu do portu po spokojnych, przybrzeżnych wodach równikowych, a także nieliczne oceaniczne jachty, smukłe i funkcjonalne jak rekiny. Latarnia morska wzniesiona na końcu rafy osłaniającej wejście do portu posyłała strumienie światła daleko w morze, by zaraz potem skierować je na zatłoczony port i biały masyw wyspy.

Radosną wrzawę usłyszeliśmy już z odległości dwóch kilometrów. Ponad krzyki i huk przyboju wybijały się dźwięki sonaty fletowej Bacha. Później dowiedziałem się, że całe to zamieszanie było transmitowane za pomocą podwodnych głośników umieszczonych w Kanałach Przepływowych, gdzie zgromadziły się stada delfinów, pląsających w takt muzyki.

— Na Boga, Mike! Skąd wiedziałeś, że tu będzie taka impreza?

— Zapytałem komputer pokładowy. — Mata zboczyła nieco w prawo, by trzymać się z dala od statków i światła latarni, a potem skierowaliśmy się ku skrawkowi pogrążonego we względnej ciemności lądu na północ od miasta. Morze było tu chyba znaczne płytsze, gdyż fale osiągały mniejszą wysokość i nie rozbijały się z tak ogromnym hukiem. — Obchodzą to święto co roku, ale tak się składa, że teraz akurat po raz sto pięćdziesiąty, więc zabawa zaczęła się już przed trzema tygodniami i potrwa jeszcze dwa. Na całej planecie mieszka najwyżej jakieś sto tysięcy kolonistów, z czego co najmniej połowa bierze udział w uroczystościach.

Mata zmniejszyła prędkość, obniżyła lot i wylądowała delikatnie na skalistym wzgórzu niedaleko od plaży. Burza skierowała się dalej na południe, lecz od czasu do czasu nad horyzontem pojawiały się pajęcze nici błyskawic. Nad naszymi głowami świeciły gwiazdy, nic sobie nie robiąc z blasku bijącego zza wzniesienia, które oddzielało nas od Pierwszej Osady. Było tu znacznie cieplej niż na naszej wysepce, a w powietrzu unosił się wyraźny zapach kwitnących drzew owocowych. Zwinęliśmy matę i pośpiesznie założyliśmy przebrania, Mike zaś schował do obszernych kieszeni laserowe pióro i biżuterię.

— Po co ci to? — zapytałem, kiedy ukryliśmy plecak i matę pod sporym głazem.

— To? — Błysnął w półmroku naszyjnikiem z Renesansu. — Będziemy się tym posługiwać jako walutą, ubiegając się o przychylność dam.

— Przychylność?

— Aby zechciały zapewnić nieco rozkoszy znużonym gwiezdnym wędrowcom, czyli, krótko mówiąc, dać dupy, szczawiku.

— Aha — mruknąłem i poprawiłem maskę oraz czapeczkę błazna. Dzwoneczki zabrzęczały cichutko w ciemności.

— Chodźmy, bo spóźnimy się na przyjęcie — powiedział Mike.

Skinąłem głową i ruszyłem za nim w kierunku światła i dźwięków.


Siedzę w promieniach słońca i czekam, nie bardzo wiedząc na co. Czuję na plecach ciepło, które promieniuje od nagrzewających się ścian grobowca Siri.

Grobowca Siri?…

Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Podnoszę głowę i mrużę oczy, jakbym chciał dojrzeć „L. A.” i niedawno ukończony transmiter, ale to przecież niemożliwe. Cząstka mnie wie doskonale, że ani statek, ani transmiter nie pojawiły się jeszcze nad horyzontem. Inna cząstka zna dokładnie czas, jaki pozostał im do osiągnięcia zenitu. Jeszcze inna nie chce nawet o tym myśleć.

Siri, czy dobrze robię?

Wiatr raptownie przybiera na sile, łopocząc zwisającymi do tej pory niemrawo proporcami. Bardziej wyczuwam, niż dostrzegam niepokój czekającego tłumu. Po raz pierwszy odkąd wylądowałem na tej planecie po to, by odbyło się nasze Szóste Ponowne Spotkanie, serce wypełnia mi ból. Nie, jeszcze nie ból, tylko świdrujący smutek, który już niedługo ustąpi miejsca rozpaczy. Przez wiele lat prowadziłem w duchu milczące rozmowy z Siri, przygotowując pytania do naszych przyszłych dyskusji, a teraz nagle zaczynam rozumieć, że już nigdy nie zamienimy ani słowa. Moją duszę wypełnia szybko rosnąca pustka.

Czy powinienem na to pozwolić, Siri?

Odpowiada mi jedynie pomruk tłumu. Najdalej za kilka minut wyślą Donela, mojego młodszego, pozostałego przy życiu syna, być może w towarzystwie jego siostry Liry, aby mnie ponaglili. Wyrzucam źdźbło trawy, które do tej pory ssałem. Na horyzoncie pojawia się ledwo dostrzegalny cień: albo to chmura, albo pierwsza z wysp, które — gnane odwiecznym instynktem i wiejącymi z północy wiatrami — wracają każdej wiosny na równikowe płycizny, gdzie znajduje się ich ojczyzna. To bez znaczenia.

Siri, czy słusznie postępuję?

Wciąż nie ma odpowiedzi, a mnie pozostaje coraz mniej czasu.


Siri okazywała nieraz tak wielką ignorancję, że wszystko aż przewracało się we mnie ze złości.

Nic nie wiedziała o tym, jak wygląda moje życie z dala od niej. Zadawała pytania, lecz ja często miałem wątpliwości, czy naprawdę chce usłyszeć na nie odpowiedzi. Poświęciłem wiele godzin, by jej wyjaśnić cudowne prawa fizyczne, które pozwoliły na skonstruowanie ogromnych statków nadprzestrzennych, ale ona chyba nic z tego nie zrozumiała. Pewnego razu, po długim wykładzie na temat różnic między naszym „Los Angeles” a ich statkiem kolonizacyjnym, uraczyła mnie następującym pytaniem:

— Ale dlaczego właściwie moi przodkowie potrzebowali osiemdziesięciu lat, żeby dotrzeć na Maui-Przymierze, podczas gdy tobie wystarcza na to zaledwie sto trzydzieści dni?

Nie dotarło do niej ani słowo z tego, co mówiłem.

Także jej rozumienie historii było, mówiąc najoględniej, dość mizerne. Traktowała Hegemonię i Sieć tak samo jak dziecko traktuje baśniowe światy, pod wieloma względami bardzo atrakcyjne, ale całkowicie nierealne. Wykazywała przy tym taką obojętność, że chwilami robiło mi się czerwono przed oczami.

Wiedziała natomiast wszystko o początkach hegiry — przynajmniej w części dotyczącej Maui-Przymierza i kolonistów — i czasem zaskakiwała mnie znajomością cudownie archaicznych szczegółów lub wyrażeń. Jednak rzeczywistość po hegirze stanowiła dla niej białą plamę. Nazwy takie jak Ogród, Intruzi, Renesans czy Lusus mówiły jej niewiele albo nawet nic. Także nazwiska Salmuda Brevy’ego czy generała Glennona-Heighta nie wywoływały prawie żadnych reakcji i skojarzeń.

Kiedy widziałem ją po raz ostatni, miała siedemdziesiąt lat standardowych, lecz nigdy — nigdy — nie odwiedziła innej planety, nie korzystała z komunikatora, nie skosztowała innego napoju alkoholowego niż wino, nie miała kontaktu z chirurgiem osobowości, nie przeszła przez transmiter, nie paliła skręta, nie poddała się korekcie genów, nie podłączyła się do symulatora, nie chodziła do żadnej szkoły, nie brała leków bazujących na RNA, nie słyszała o gnostykach zen lub Kościele Chyżwara, nie używała żadnego pojazdu latającego poza zabytkowym vikkenem, od wielu lat stanowiącym własność jej rodziny.

Nigdy też nie kochała się z nikim oprócz mnie. Tak przynajmniej twierdziła.

A ja jej wierzyłem.


Podczas naszego Pierwszego Ponownego Spotkania, które miało miejsce na Archipelagu, Siri zabrała mnie, żebym porozmawiał z delfinami.

Wstaliśmy wcześnie, by obserwować wschód słońca. Z najwyższych pięter nadrzewnego domu roztaczał się wspaniały widok na rozjaśniający się coraz bardziej wschodni horyzont. Strzępki wysokich cirrusów poróżowiały raptownie, a potem morze rozbłysło milionem świetlnych refleksów, kiedy nad płaskim horyzontem pojawiło się słońce.

— Chodźmy popływać — zaproponowała Siri. Padające niemal poziomo promienie słońca barwiły jej skórę na bladozłoty kolor.

— Jestem zmęczony — odparłem. — Może później.

Przez całą noc prawie nie zmrużyliśmy oka, rozmawiając, kochając się, rozmawiając i znowu się kochając. Teraz, w blasku cudownego poranka, czułem się dziwnie pusty i wydawało mi się, że lada chwila chwycą mnie mdłości. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że dzieje się tak za sprawą ledwo wyczuwalnego ruchu wyspy, który u mnie, odzwyczajonego od grawitacji, powodował zaburzenia równowagi.

— Teraz — stwierdziła stanowczo Siri, po czym chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Zirytowało mnie to, ale nie protestowałem. Siri miała dwadzieścia sześć lat, a więc była już o siedem lat starsza ode mnie, lecz w dalszym ciągu zachowywała się jak nastolatka, którą zaledwie przed dziesięcioma miesiącami mojego czasu ujrzałem podczas Święta. Nadal śmiała się głośno i bez żadnych zahamowań, nadal miała zielone, patrzące bystro oczy, nadal wokół jej głowy trzepotały wiecznie potargane kasztanowe włosy. Tylko jej ciało wypełniło się, dojrzewając obietnicami, których wcześniej można było się tylko domyślać. Miała wysoko osadzone, krągłe piersi, nad którymi zaczynały się piegi, dalej zaś skóra stawała się tak biała, że widać było przez nią niebieskie, delikatne żyłki.

Mimo wszystko była w jakiś sposób inna.

— Idziesz ze mną czy będziesz tak siedział i wytrzeszczał oczy? — zapytała.

W drodze na najniższy poziom zrzuciła luźną koszulę. Przy nabrzeżu kołysała się nasza mała łódka, a w górze drzewo żaglowe rozchylało powoli koronę, obudzone ciepłymi promieniami słońca. Przez kilka minionych dni Siri kąpała się w kostiumie, ale teraz była zupełnie naga. Jej sutki zmarszczyły się pod wpływem chłodnego powietrza.

— Nie boisz się, że zostaniemy z tyłu? — zapytałem, zerkając niepewnie na rozwijającą się koronę. Poprzednio zawsze czekaliśmy na przypadający około południa okres ciszy, kiedy morze stawało się gładkie niczym lustro. Teraz jednak grube liście błyskawicznie wypełniały się wiatrem.

— Nie bądź głupi! — roześmiała się. — Przecież możemy chwycić się korzeni kilowych albo którejś z wici pokarmowych. Dalej, pośpiesz się!

Rzuciła mi maskę osmotyczną i błyskawicznie włożyła swoją. Przezroczyste tworzywo sprawiło, że jej twarz wyglądała jak oblana oliwą. Na szyi powiesiła sobie medalion z jakiegoś ciemnego metalu. Wyglądał groźnie i tajemniczo.

— Co to jest?

Nie podniosła maski, żeby odpowiedzieć, tylko przykleiła po obu stronach szyi miniaturowe mikrofony i podała mi maleńkie słuchaweczki.

— Translator — usłyszałem jej cienki głosik. — Powinieneś wiedzieć, bo przecież znasz się na tych technicznych cudeńkach.

Przytrzymała translator na miejscu jedną ręką i wskoczyła do wody. Dostrzegłem jeszcze dwie jasne półkule pośladków, kiedy wykonała obrót i skierowała się głębiej, a potem został po niej tylko jasny ślad utworzony z uciekających ku powierzchni banieczek powietrza. Pośpiesznie wciągnąłem maskę na twarz, przytwierdziłem do szyi mikrofony i skoczyłem za nią.

Wyspa oglądana od spodu przypominała ciemną plamę na kryształowym, rozświetlonym suficie. Starannie unikałem kontaktu z wiciami pokarmowymi, mimo że Siri kilkakrotnie zademonstrowała mi, iż największą zdobyczą, jaką się interesują, są drobinki zooplanktonu unoszące się wokół nas jak cząsteczki kurzu w pustej sali balowej. Podobne do poskręcanych stalaktytów korzenie kilowe sięgały kilkaset metrów w głąb fioletowej otchłani.

Wyspa znajdowała się w ruchu, o czym świadczyło delikatne falowanie wici. Dziesięć metrów w górze promienie słońca zalśniły w spienionym kilwaterze. Przez sekundę wydawało mi się, że się uduszę, gdyż ściśle przylegający do nosa i ust żel maski uniemożliwiał mi oddychanie równie skutecznie jak otaczająca mnie zewsząd woda, a potem nagle poczułem, jak moje płuca swobodnie napełniają się powietrzem.

— Głębiej, Merin — usłyszałem głos Siri.

Zamrugałem w zwolnionym tempie i dostrzegłem ją dwadzieścia metrów niżej, trzymającą się jedną ręką korzenia kilowego na granicy między ciepłymi, powierzchniowymi wodami i znacznie chłodniejszymi prądami głębinowymi. Pomyślałem o tysiącach metrów mrocznej otchłani, o stworzeniach, które mogą tam mieszkać, nie odkryte przez kolonistów, i poczułem, jak jądra chowają mi się w podbrzusze.

— Zejdź niżej.

Głos Siri zadźwięczał mi w uszach niczym bzyczenie owada. Wykonałem obrót i popłynąłem w dół. Siła wypychania nie była tu tak duża jak na Starej Ziemi, ale i tak nurkowanie wymagało wydatkowania dużej ilości energii. Zależnie od głębokości maska dawkowała mi odpowiednie porcje tlenu i azotu, ale wzrastający nacisk wody dawał mi się poważnie we znaki. Wreszcie przestałem poruszać nogami, chwyciłem się bocznego odrostu jednego z korzeni i pomagając sobie rękami przyciągnąłem się do Siri.

Unosiliśmy się obok siebie w półmroku. Siri wyglądała jak zjawa: długie włosy otaczały ją czarną chmurą, a jaśniejsze miejsca na jej ciele jarzyły się tajemniczo w błękitnozielonym, przyćmionym świetle. Wydawało się, że od powierzchni dzieli nas jakaś niewyobrażalnie wielka odległość. Rozszerzające się „V” kilwatera oraz położenie wici świadczyły o tym, że wyspa płynie coraz szybciej, kierując się ku nowym żerowiskom na dalekich wodach.

— Gdzie są…

Siri nie pozwoliła mi dokończyć.

— Szszsz! — syknęła i dotknęła medalionu. Wtedy je usłyszałem: krzyki, tryle, gwizdy, pomruki i nawoływania. Nagle głębiny wypełniła przedziwna muzyka.

— Jezu… — westchnąłem, a ponieważ Siri włączyła translator, moje westchnienie zostało nadane jako krótki gwizd zakończony donośnym trąbnieciem.

— Witajcie! — zawołała Siri, a translator natychmiast nadał powitalny sygnał, przypominający przenikliwy ptasi tryl, przechodzący pod koniec w ultradźwięki. — Witajcie! — powtórzyła.

Delfiny zjawiły się dopiero po kilku minutach. Były zaskakująco, wręcz niepokojąco duże. W słabym oświetleniu ich ciała sprawiały wrażenie oleisto śliskich i bardzo umięśnionych. Szczególnie dorodny osobnik przepłynął nie dalej niż metr od nas, w ostatniej chwili odwracając się na bok, tak że jego biały brzuch przesunął się przed naszymi oczami niczym ściana. Dostrzegłem małe czarne oko, które przyglądało mi się badawczo. Nieznaczne poruszenie szerokiej płetwy ogonowej wywołało tak wielkie turbulencje, że nie mogłem mieć żadnych wątpliwości co do siły zwierzęcia.

— Witaj! — zawołała Siri, lecz potężny kształt zniknął już w półmroku. Siri wyłączyła translator. — Chcesz z nimi porozmawiać? — zapytała.

— Jasne — odparłem bez większego przekonania.

Mimo trwających już od ponad trzystu lat wysiłków nie udało się nawiązać prawdziwego kontaktu między człowiekiem a tymi morskimi ssakami. Mike powiedział mi kiedyś, że struktury myślowe obu gatunków ocalałych po zagładzie Starej Ziemi są zbyt różne i istnieje stanowczo za mało wspólnych punktów odniesienia. Jeden ze specjalistów sprzed hegiry napisał kiedyś, że rozmowa z delfinem bardzo przypomina rozmowę z rocznym dzieckiem; obie strony są zachwycone, żadna jednak nie uzyskuje nowych informacji.

— Witajcie — powiedziałem, kiedy Siri ponownie włączyła translator.

Przez mniej więcej minutę trwała cisza, a potem w słuchawkach rozbrzmiały podekscytowane, piskliwe głosy:

„daleko/nie-płetwa/powitanie?/gonitwa/zabawa?”

— Co to ma znaczyć, do diabła? — zapytałem Siri, a translator natychmiast przetłumaczył moje pytanie. Zobaczyłem, że dziewczyna uśmiecha się pod maską.

Spróbowałem jeszcze raz.

— Witajcie! Pozdrowienia od… eee… z powierzchni. Jak się macie?

Wielki samiec (przynajmniej wydaje mi się, że to był samiec) wyłonił się z mroku i pomknął ku nam jak torpeda. Płynął z prędkością dziesięć razy większą od tej, jaką mnie udałoby się osiągnąć, nawet gdybym przypiął płetwy. Przez chwilę wydawało mi się, że chce nas staranować, więc skuliłem się i przywarłem do korzenia. Sekundę później był już daleko za nami, podczas gdy ja i Siri walczyliśmy z silnymi zawirowaniami, jakie po sobie pozostawił, a w uszach dźwięczał nam jeszcze jego piskliwy krzyk:

„nie-płetwa/nie-pokarm/nie-gonitwa/nie-zabawa”

Siri wyłączyła translator i podpłynęła bliżej. Złapała mnie lekko za ramiona, ja zaś trzymałem się korzenia tylko jedną ręką. Przytuleni do siebie czuliśmy, jak ciepła woda przepływa obok nas, i obserwowaliśmy ławice małych rybek, kręcących się wśród plątaniny bocznych odrostów. W oddali widać było ciemne kształty delfinów.

— Wystarczy? — zapytała, położywszy mi rękę na piersi.

— Spróbuję jeszcze raz.

Siri skinęła głową i uruchomiła urządzenie, jednocześnie obejmując mnie ramieniem.

— Dlaczego zawsze towarzyszycie wyspom? — zapytałem. — Czy macie z tego jakieś korzyści?

„brzmienie/stare pieśni/głęboka woda/nie-Wielkie Głosy/nie-Rekin/stare pieśni/nowe pieśni”

Siri przylgnęła teraz do mnie całym ciałem. Na plecach czułem jej lewą rękę.

— Wielkie Głosy to wieloryby — szepnęła. Długie włosy układały się w wodzie w falujące smugi. Prawa ręka przesunęła się w dół i zamarła na chwilę, jakby zaskoczona tym, co tam znalazła.

— Tęsknicie za Wielkimi Głosami? — zapytałem ruchliwe cienie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Siri oplotła moje biodra nogami. Powierzchnia morza, od której dzieliło nas co najmniej czterdzieści metrów, przypominała rozświetloną od wewnątrz warstwę świeżo ubitej piany.

— Za czym najbardziej tęsknicie? Czego wam najbardziej brakuje z oceanów Starej Ziemi?

Lewą ręką przyciągnąłem Siri jeszcze bliżej, przesunąłem dłoń w dół, ku pośladkom, i tam ją zatrzymałem. Krążącym w pewnym oddaleniu delfinom musieliśmy wydawać się jedną istotą. Siri wsunęła się na mnie i naprawdę staliśmy się jednym ciałem.

Translator unosił się za plecami dziewczyny. Wyciągnąłem rękę, by go wyłączyć, ale wstrzymałem się jeszcze sekundę, gdyż w uszach zabrzmiała mi piskliwa odpowiedź:

„tęsknię Rekin/tęsknię Rekin/tęsknię Rekin/Rekin/Rekin”

Wyłączyłem urządzenie i potrząsnąłem głową. Nic z tego nie rozumiałem. Nie rozumiałem mnóstwa rzeczy. Zamknąłem oczy i poruszałem się z Siri w łagodnym rytmie morskich prądów, podczas gdy delfiny uwijały się wokół nas, a ich piskliwe nawoływania coraz bardziej upodabniały się do żałosnego, prastarego lamentu.


Na drugi dzień tuż przed wschodem słońca Siri i ja zeszliśmy ze wzgórz i przyłączyliśmy się do obchodów Święta. Przez całą noc i cały dzień uganialiśmy się po okolicy, pod namiotami z pomarańczowego jedwabiu jedliśmy posiłki z nieznanymi ludźmi, kąpaliśmy się w lodowatej wodzie rzeki Shree oraz tańczyliśmy przy dźwiękach muzyki, która bez przerwy towarzyszyła nie kończącej się procesji ruchomych wysp. Byliśmy spragnieni siebie. Kiedy obudziłem się o zachodzie słońca, Siri znikła. Wróciła, zanim jeszcze na niebie pojawił się księżyc, i oznajmiła, że jej rodzice wyruszyli wraz z przyjaciółmi na kilkudniową wycieczkę, zostawiając w Pierwszej Osadzie śmigacz. Bezzwłocznie ruszyliśmy w kierunku miasta, zatrzymując się przy kolejnych ogniskach. Mieliśmy zamiar polecieć na zachód, do rodzinnej posiadłości w pobliżu Fevarone.

Było już bardzo późno, lecz na głównym placu Pierwszej Osady nadal tłoczyło się mnóstwo ludzi. Nie posiadałem się z radości. Miałem dziewiętnaście lat i byłem zakochany, tak więc prawie nie odczuwałem wynoszącego 0,93 g przyciągania planety. Z pewnością poleciałbym, gdybym miał skrzydła. Mógłbym zrobić wszystko, na co tylko miałem ochotę.

Zatrzymaliśmy się przy jednym z kiosków, żeby kupić ciastka i kawę. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl.

— Skąd wiedziałaś, że jestem ze statku?

— Cicho bądź, Merin, i zajmij się śniadaniem. Kiedy znajdziemy się w willi, przygotuję coś bardziej konkretnego.

— Ale ja mówię poważnie — odparłem, ocierając usta rękawem dalekiego już od czystości kostiumu. — Rano powiedziałaś, że poznałaś na pierwszy rzut oka, skąd przybywam. W jaki sposób? Zdradził mnie akcent? A może kostium? Ale przecież Mike i ja widzieliśmy sporo ludzi w identycznym przebraniu!

Siri roześmiała się i odgarnęła włosy do tyłu.

— Ciesz się, że to ja cię zdemaskowałam, kochanie. Gdybyś trafił na wujka Greshama albo na jego przyjaciół, narobiłbyś sobie poważnych kłopotów.

— Naprawdę? Dlaczego?

Wziąłem jeszcze jedno ciastko. Siri zapłaciła sprzedawcy, a ja podążyłem za nią przez rzednący tłum. Czułem, jak powoli zaczyna mnie ogarniać zmęczenie.

— Są Separatystami — wyjaśniła Siri. — Wujek Gresham niedawno wygłosił przed Radą przemowę, w której stwierdził, że lepiej zginąć z bronią w ręku niż dać się pożreć waszej Hegemonii. Powiedział też, że powinniśmy zniszczyć transmiter, zanim on zniszczy nas.

— Naprawdę? A czy powiedział, w jaki sposób chce się do tego zabrać? O ile wiem, nie macie tu ani jednego statku kosmicznego.

— Rzeczywiście, i to już od ponad pięćdziesięciu lat. Sam widzisz, jak bardzo irracjonalni potrafią być Separatyści.

Skinąłem głową. Kapitan Singh i radca Hamlyn poinformowali nas o tak zwanych Separatystach z Maui-Przymierza. „Jest to tradycyjna koalicja kolonialnych szowinistów i wsteczników — powiedział Singh. — Jedna z przyczyn, dla których posuwamy się naprzód małymi krokami i przed uruchomieniem transmitera staramy się rozwinąć potencjał handlowy planety. Nikomu w Sieci nie zależy na tym, żeby zbyt wcześnie wypuścić tych dzikusów z zagrody. Istnienie takich grup jak Separatyści to także główny powód, dla którego zarówno wy, jak i robotnicy, nie możecie kontaktować się z miejscową ludnością”.

— Gdzie twój śmigacz? — zapytałem.

Plac szybko pustoszał. Większość muzyków spakowała już instrumenty, a na trawie i chodnikach, wśród stert śmieci i wygasłych latarni, głośno chrapali strudzeni uczestnicy zabawy. Pozostało tylko kilka enklaw ruchu i dźwięku, skupionych już to wokół samotnego gitarzysty, już to jakiegoś rozśpiewanego pijaka. Bez trudu dostrzegłem Mike’a Osho, który — bez maski i z dziewczyną uczepioną każdego ramienia — uczył tańca Hava Nagilla grupkę ogromnie chętnych, lecz niezbyt sprawnych naśladowców. Co chwila ktoś padał na ziemię, pociągając za sobą innych, a wówczas, przy wtórze gromkiego śmiechu, Mike pomagał im znów stanąć na nogi i ponownie zaczynał nucić melodię swoim donośnym, głębokim basem.

— Tam — powiedziała Siri, wskazując niewielki parking przed ratuszem. Skinąłem głową i pomachałem Mike’owi, ale on był zanadto zajęty swymi dwiema kobietami, żeby zwrócić na mnie uwagę. Siri i ja przeszliśmy już na drugą stronę placu i skryliśmy się w cieniu starych budynków, kiedy nagle ktoś zawołał głośno:

— Ej, ty! Spójrz na nas, ty skurwysyński sługusie Hegemonii!

Na sekundę zamarłem w bezruchu, a potem odwróciłem się gwałtownie z zaciśniętymi pięściami, ale nikogo za mną nie było. Sześciu młodych ludzi zeszło natomiast z wybudowanej naprędce estrady i ustawiło się półkolem za plecami Mike’a. Ich przywódca, który wysforował się nieco do przodu, był wysoki, szczupły i wręcz nieprawdopodobnie przystojny. Mógł mieć dwadzieścia pięć albo dwadzieścia sześć lat, a jego długie kręcone włosy opadały jasnymi kędziorami na szkarłatny strój z jedwabiu, podkreślający znakomitą sylwetkę. W prawej ręce trzymał metrowej długości miecz, który zdawał się wykuty z hartowanej stali.

Mike odwrócił się powoli. Nawet z tej odległości widziałem, że błyskawicznie otrzeźwiał i teraz starał się ocenić sytuację. Towarzyszące mu kobiety oraz młodzi ludzie, których uczył tańczyć, zachichotali, jakby usłyszeli coś zabawnego. Mój przyjaciel nadal uśmiechał się szeroko.

— Mówiłeś coś do mnie, kolego? — zapytał.

— Owszem, ty cholerny sukinsynu Hegemonii! — syknął przywódca grupki. Jego przystojną twarz wykrzywiał paskudny grymas.

— To Bertol — szepnęła Siri. — Mój kuzyn, młodszy syn Greshama.

Skinąłem głową i wyszedłem z cienia. Siri chwyciła mnie za ramię.

— Już po raz drugi wyraziłeś się nieładnie o mojej matce, przyjacielu — powiedział Mike. Miał kłopoty z wyraźnym mówieniem. — Czy ona albo ja uraziliśmy cię w jakiś sposób? Jeśli tak, to serdecznie przepraszam.

Ukłonił się tak nisko, że dzwoneczki naszyte na błazeńskiej czapce prawie dotknęły ziemi. Jego wielbiciele nagrodzili go oklaskami.

— Obraża mnie sama twoja obecność, ty draniu. Psujesz nam powietrze wyziewami swojego tłustego cielska.

Mike uniósł brwi w komicznym zdumieniu, a stojący w pobliżu niego chłopak przebrany za rybę machnął niecierpliwie ręką.

— Daj spokój, Bertol. On tylko…

— Zamknij się, Ferick. Nie mówię do ciebie, tylko do tego obleśnego gówna.

— Obleśne gówno? — powtórzył Mike, wciąż z uniesionymi brwiami. — A wiec pokonałem dwieście lat świetlnych tylko po to, żeby nazwano mnie obleśnym gównem? Wydaje mi się, że to raczej marny interes.

Z wdziękiem obrócił się dokoła własnej osi i jednocześnie uwolnił od obu kobiet. Dołączyłbym do niego, gdyby nie to, że Siri uczepiła się mego ramienia, szepcząc mi w ucho jakieś niezrozumiałe słowa. Kiedy ponownie spojrzałem na Mike’a, zobaczyłem, że nadal się uśmiecha, zgrywając głupca, ale lewą rękę trzymał już w obszernej kieszeni bluzy.

— Daj mu swój miecz, Creg! — warknął Bertol.

Jeden z młodych mężczyzn rzucił broń w kierunku Mike’a, który nie wykonał najmniejszego ruchu, by ją złapać. Miecz z donośnym brzękiem upadł na kamienną nawierzchnię placu.

— Chyba nie mówisz poważnie — powiedział spokojnym tonem mój przyjaciel. Był już zupełnie trzeźwy. — Czy naprawdę wydaje ci się, ty skretyniały pastuchu, że będę się z tobą pojedynkował tylko dlatego, że ci staje, kiedy odgrywasz bohatera przed tymi palantami?

— Podnieś miecz, bo jak nie, to posiekam cię na kawałki! — wrzasnął Bertol i z grymasem wściekłości na twarzy zrobił krok naprzód.

— Pierdol się — odparł Mike. W jego lewej ręce pojawiło się pióro laserowe.

— Nie! — krzyknąłem i poderwałem się do biegu. Robotnicy pracujący przy budowie transmitera używali piór laserowych do robienia znaków na elementach konstrukcyjnych z najtwardszych spieków.

Potem wydarzenia potoczyły się w oszałamiającym tempie. Bertol zrobił jeszcze jeden krok naprzód, a Mike niemal od niechcenia wykonał lekki ruch ręką, w której trzymał pióro. Przystojny młody człowiek krzyknął głośno i odskoczył, kiedy zielony promień przesunął się po jego piersi, pozostawiając osmalone, dymiące rozcięcie w materiale koszuli. Zawahałem się; Mike ustawił pióro na najmniejszą moc. Dwaj przyjaciele Bertola pośpieszyli mu z pomocą, ale kiedy Mike musnął ich promieniem zielonego światła, obaj natychmiast zrezygnowali. Pierwszy, klnąc głośno, osunął się na kolana, drugi zaś zaczął skakać na jednej nodze, posykując z bólu.

Wokół miejsca wydarzenia gromadziło się coraz więcej ludzi, którzy teraz jak jeden mąż ryknęli śmiechem. Mike zdjął błazeńską czapkę i ukłonił się nisko.

— Bardzo dziękuję — powiedział. — Dziękuję w imieniu mojej matki.

Kuzyn Siri wprost kipiał wściekłością. Ślina ciekła mu z ust i kapała na osmaloną koszulę. Przedarłem się przez tłum i stanąłem między Mikiem a wysokim mężczyzną.

— Już wystarczy — powiedziałem. — Zaraz stąd znikamy.

— Merin, do jasnej cholery, zejdź mi z drogi! — warknął Mike.

— Już wystarczy — powtórzyłem, odwracając się do niego. — Jest ze mną dziewczyna, która ma…

Nie dokończyłem, gdyż Bertol rzucił się naprzód z wyciągniętym mieczem. Chwyciłem go za ramię, okręciłem dokoła siebie i pchnąłem z powrotem. Runął jak długi na ziemię.

— Cholera — powiedział spokojnie Mike, po czym cofnął się o kilka kroków i usiadł na kamiennym stopniu. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego i zdegustowanego. — Niech to szlag trafi…

Na jednej z czarnych plam po lewej stronie jego kostiumu dostrzegłem wąską szkarłatną kreskę, która nagle rozszerzyła się, a w chwilę później trysnęła z niej krew.

— Jezu, Mike!

Oderwałem pas materiału z mojej koszuli i nieporadnie usiłowałem zatamować krwotok. Nagle wyleciało mi z pamięci wszystko, czego uczono mnie na zajęciach z udzielania pierwszej pomocy. Odruchowo sięgnąłem do lewego przedramienia, lecz nie znalazłem tam komlogu. Zarówno mój, jak i Mike’a został na „Los Angeles”.

— To nic wielkiego, Mike — wyjąkałem. — Tylko zwykłe draśnięcie.

Krew płynęła obfitym strumieniem.

— Ale wystarczy. — W glosie Mike’a wyraźnie pobrzmiewała nuta bólu. — Niech to cholera. Pieprzony miecz, uwierzyłbyś, Merin? Być zadźganym w kwiecie wieku za pomocą jakiegoś pieprzonego rożna z tandetnego melodramatu. Niech to nagły szlag trafi.

Zmieniłem rękę, gdyż ta, którą do tej pory przyciskałem do rany skrawek materiału, była zupełnie zbroczona krwią.

— Wiesz, na czym polega twój pierdolony problem, Merin? Że do wszystkiego musisz wtrącić swoje trzy grosze. Aj… — Twarz Mike’a zbladła, a potem zszarzała. Opuścił głowę i przez chwilę oddychał ciężko. — Do diabła z tym wszystkim, szczawiku — odezwał się ponownie. — Może byśmy tak wrócili do domu, co?

Obejrzałem się przez ramię. Otoczony przyjaciółmi Bertol wycofywał się powoli, natomiast przerażeni gapie kręcili się bezradnie, nie wiedząc, co powinni zrobić.

— Wezwijcie lekarza! — wrzasnąłem. — Sprowadźcie szybko lekarza!

Dwaj ludzie popędzili dokądś ulicą. Nigdzie nie mogłem dostrzec Siri.

— Zaczekaj chwilę! — powiedział Mike znacznie silniejszym głosem, jakby nagle przypomniał sobie o czymś niezmiernie ważnym. — Zaczekaj…

I umarł.

Naprawdę umarł. Śmiercią mózgową. Opadła mu szczęka, oczy uciekły gdzieś w górę i do tyłu, a zaraz potem krew przestała płynąć z rany.

Przez kilka szalonych sekund przeklinałem niebo i przeklinałem „L. A.”, który właśnie sunął na tle blaknących powoli gwiazd, gdyż wiedziałem, że gdybym tam był, wskrzesiłbym Mike’a w ciągu zaledwie kilku minut. Tłum cofnął się o krok, przerażony moją wściekłością.

Wreszcie zwróciłem się do Bertola.

— Ej, ty! — krzyknąłem.

Zatrzymał się na skraju placu i spojrzał na mnie bez słowa. Twarz miał śmiertelnie bladą.

— Ty… — wykrztusiłem przez zaciśnięte gardło, po czym wyjąłem pióro laserowe z martwych palców Mike’a, ustawiłem je na największą moc i ruszyłem powoli w kierunku grupki nieruchomych młodych ludzi.

Z tego, co działo się później, pamiętam tylko przeraźliwe wrzaski, swąd palonego ciała, śmigacz Siri lądujący pośrodku placu oraz jej głos, nakazujący mi siadać obok niej. Gdy tylko to uczyniłem, natychmiast polecieliśmy w górę, daleko od świateł i szaleństwa. Chłodny wiatr odgarnął mi z czoła mokre od potu włosy.

— Polecimy do Fevarone — powiedziała Siri. — Bertol był pijany. Separatyści tworzą niewielką, znaną z gwałtownych wystąpień grupę. Nie będzie żadnych konsekwencji. Zostaniesz ze mną tak długo, aż Rada Planety umorzy śledztwo.

— Nie — wychrypiałem. — Ląduj. Tutaj.

Wskazałem skrawek terenu niedaleko od miasta.

Protestowała, ale w końcu postąpiła zgodnie z moim życzeniem. Zerknąłem na głaz, aby upewnić się, że plecak jest na miejscu, po czym wyskoczyłem z maszyny. Siri objęła moją głowę obiema rękami i przytuliła ją mocno.

— Merin, mój kochany…

Miała rozchylone, gorące usta, ale ja nie zareagowałem. Czułem się tak, jakbym został poddany całkowitemu znieczuleniu. Wyrwałem się z objęć, cofnąłem o dwa kroki i dałem jej znak, żeby startowała. Odgarnęła do tyłu kasztanowe włosy i przez chwilę wpatrywała się we mnie zielonymi, pełnymi łez oczami, po czym śmigacz wzbił się w powietrze, zawrócił i w blasku wstającego świtu pomknął na południe.

O mało nie krzyknąłem, żeby zaczekała. Usiadłem na skale, przycisnąłem kolana do piersi i zacząłem szlochać. Nie trwało to długo. Kiedy wstałem, cisnąłem pióro laserowe daleko w spienioną wodę, a następnie wydobyłem plecak z ukrycia i wytrząsnąłem na ziemię jego zawartość.

Mata zniknęła.

Ponownie usiadłem, tam gdzie stałem, zbyt wyczerpany, żeby śmiać się albo płakać. Słońce zaczęło swoją wędrówkę po niebie. Kiedy trzy godziny później obok mnie bezszelestnie wylądował wielki czarny śmigacz okrętowej służby bezpieczeństwa, wciąż jeszcze siedziałem bez ruchu w tym samym miejscu.


— Ojcze? Ojcze, robi się późno…

Odwracam się i widzę mego syna Donela, stojącego w odległości kilku kroków ode mnie. Ma na sobie błękitno-złotą szatę członka Rady Hegemonii. Jego łysa czaszka jest zaczerwieniona i pokryta kropelkami potu. Donel ma dopiero czterdzieści trzy lata, ale wydaje się znacznie starszy ode mnie.

— Ojcze, proszę…

Kiwam głową i wstaję, otrzepując ubranie. Zbliżamy się razem do frontowej ściany grobowca. Tłum jest już znacznie bliżej. Słyszę, jak żwir chrzęści pod stopami ludzi przestępujących niecierpliwie z nogi na nogę.

— Czy mam wejść z tobą, ojcze? — pyta Donel.

Zatrzymuję się, by spojrzeć na tego starzejącego się obcego człowieka, który jest moim dzieckiem. Nie przypomina ani mnie, ani Siri. Ma przyjazną, rumianą twarz, ogromnie przejętą wagą wydarzenia. Wyczuwam w nim otwartą uczciwość, jaka u niektórych ludzi zastępuje inteligencję. Wbrew swojej woli porównuję tę łysą kukiełkę z Alonem — ciemnowłosym, milczącym, uśmiechającym się sardonicznie Alonem. Lecz Alon nie żyje już od trzydziestu trzech lat, zmasakrowany w idiotycznej wojnie, z którą nie miał nic wspólnego.

— Nie — odpowiadam. — Pójdę sam. Dziękuję ci, Donel.

Kłania się i cofa o krok. Proporce furkoczą nad głowami tłumu. Koncentruję uwagę na grobowcu.

Wejścia strzeże zamek z czytnikiem linii papilarnych. Drzwi otworzą się, gdy tylko go dotknę.

W ciągu kilku minionych minut wymyśliłem sobie fantastyczną historię, która może uchroni mnie przed nabrzmiewającym w moim wnętrzu smutkiem oraz toczącymi się wokół wydarzeniami, jakie sam zapoczątkowałem. Siri nie umarła. W ostatnim stadium choroby wezwała lekarzy oraz nielicznych techników, jacy pozostali na planecie, i kazała im odbudować jedną z zabytkowych komór hibernacyjnych, które dwieście lat wcześniej stanowiły wyposażenie statku kolonizacyjnego. Siri tylko śpi. Co więcej, trwający cały rok sen w cudowny sposób przywrócił jej młodość. Kiedy ją obudzę, będzie znowu tą samą Siri, jaką pamiętam z naszych pierwszych spotkań. Wyjdziemy razem w ciepły, słoneczny dzień, a kiedy otworzą się wrota transmitera, będziemy pierwszymi, którzy przez nie przejdą.

— Ojcze…

— Tak, tak.

Dotykam zamka i z cichym szumem elektrycznych silników blok białego kamienia odsuwa się na stronę. Ze schyloną głową wchodzę do grobowca Siri.


— Do licha, Merin, uwiąż tę linę, zanim dostaniesz nią w głowę i wylecisz za burtę. Pośpiesz się!

Spieszyłem się najbardziej, jak mogłem. Mokra lina zachowywała się niczym żywe, niepokorne stworzenie. Siri potrząsnęła z dezaprobatą głową i nachyliła się, aby zawiązać węzeł jedną ręką.

Było to nasze Szóste Ponowne Spotkanie. Spóźniłem się o trzy miesiące na jej urodziny, ale ponad pięć tysięcy ludzi stawiło się na czas. Przewodniczący Senatu wygłosił czterdziestominutowe przemówienie, jakiś poeta odczytał swoje najnowsze wiersze z cyklu Sonety miłosne, ambasador Hegemonii zaś podarował jubilatce nową łódź — małą jednostkę zdolną do pływania na wodzie i pod wodą, napędzaną pierwszym mikrostosem dokonującym syntezy jądrowej, jaki pozwolono sprowadzić na Maui-Przymierze.

Siri miała już osiemnaście innych łodzi. Dwanaście tworzyło flotyllę szybkich katamaranów, które przewoziły towary między wędrującym Archipelagiem a stałymi wyspami, dwa były nie tyle łodziami, co przepięknymi jachtami regatowymi, które wypływały w morze tylko dwa razy w roku, by zwyciężyć w Regatach Fundatorów oraz Kryterium Przymierza, pozostałe cztery zaś były starymi łodziami rybackimi, swojskimi i powolnymi. Znajdowały się w znakomitym stanie, co w niczym nie zmieniało faktu, że nie pomyliłby się ten, kto nazwałby je łajbami.

Teraz flotylla Siri liczyła sobie dziewiętnaście jednostek, my jednak znajdowaliśmy się na pokładzie jednej ze starych łodzi rybackich, zwanej „Ginnie Paul”. Od ośmiu dni łowiliśmy ryby na Szelfie Równikowym, zarzucając i wyciągając sieci, brodząc po kolana wśród cuchnących ryb, kolebiąc się ciężko na każdej fali, ponownie zarzucając i wyciągając sieci, pełniąc na zmianę wachty i przysypiając zawsze, kiedy nadarzała się okazja. Miałem niespełna dwadzieścia trzy lata. Wydawało mi się, że przywykłem już do ciężkiej pracy na pokładzie „L. A.” i nawet trenowałem tam kulturystykę przy ciążeniu 1,3 g, ale teraz miałem wrażenie, że lada chwila popękają mi mięśnie w ramionach i na grzbiecie, moje ręce zaś przypominały jeden wielki odcisk, upstrzony tu i ówdzie pęcherzami. Siri niedawno skończyła siedemdziesiąt lat.

— Merin, idź na dziób i zrefuj fok, to samo zrób z kliwrem, a potem zejdź na dół i zajmij się kanapkami. Dla mnie dużo musztardy.

Skinąłem głową i ruszyłem wykonać polecenie. Od półtorej doby bawiliśmy się w chowanego ze sztormem; uciekaliśmy przed nim, kiedy tylko mogliśmy, by wtedy, gdy nie było innego wyjścia, zawrócić i przyjąć należną karę. Początkowo bardzo mi się to podobało, gdyż stanowiło miłe urozmaicenie monotonnych do tej pory czynności, lecz po kilku godzinach, kiedy ustało działanie adrenaliny, czułem już tylko mdłości i potworne, niewyobrażalne zmęczenie. Ocean nie przejawiał najmniejszych oznak znużenia. Fale osiągały wysokość sześciu i więcej metrów, „Ginnie Paul” zaś kolebała się niczym matrona o rozłożystych biodrach, którą zresztą bardzo przypominała. Wszystko było mokre; wydawało mi się, że nawet moje ciało, okryte trzema warstwami nieprzemakalnej odzieży, jest nasiąknięte wodą. W ten właśnie sposób Siri spędzała upragnione wakacje.

— To jeszcze nic — powiedziała w samym środku najczarniejszej nocy, kiedy fale jedna za drugą zalewały pokład, rozbijając się o pokiereszowaną nadbudówkę. — Powinieneś być tutaj podczas pory samumów.

Chmury nadal wisiały nisko na niebie, stapiając się w oddali z szarymi falami, ale morze wyraźnie się uspokoiło i grzywacze nie przekraczały już wysokości półtora metra. Posmarowałem musztardą kanapki z wędliną i nalałem gorącą kawę do dużych białych kubków. Znacznie łatwiej byłoby mi je przenieść bez wylewania zawartości w zerowej grawitacji niż po roztańczonej drabince wiodącej na pokład. Siri bez komentarza przyjęła ode mnie opróżniony w połowie kubek. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, posilając się łapczywie i grzejąc zmarznięte dłonie. Siri zeszła potem na dół, żeby dolać kawy, a ja stanąłem przy sterze. Szare światło dnia słabło coraz szybciej, przygotowując miejsce dla nadciągającej nocy.

— Merin, co się stanie po otwarciu transmitera? — zapytała, kiedy podała mi kubek i usiadła na wyściełanej ławeczce, która biegła dokoła kokpitu.

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Do tej pory prawie nie rozmawialiśmy o tym, co nastąpi po przyłączeniu Maui-Przymierza do Hegemonii. Spojrzałem na Siri i nagle wydała mi się wręcz nieprawdopodobnie stara. Jej twarz stanowiła istną mozaikę linii i cieni. Piękne zielone oczy zapadły się głęboko w mroczne studnie, kości policzkowe zaś sterczały niczym ostrza brzytew. Krótko obcięte siwe włosy, teraz zupełnie mokre, sterczały we wszystkie strony, natomiast szyja i przeguby obu rąk przypominały żylaste węzły wyłaniające się z porozciąganego swetra.

— Co masz na myśli?

— Po prostu interesuje mnie co, twoim zdaniem, stanie się po otwarciu transmitera.

— Wiesz, co na ten temat myśli Rada. — Mówiłem głośno, ponieważ słabo słyszała na jedno ucho. — Ma to być wydarzenie, które pod każdym względem otworzy nową erę w dziejach Maui-Przymierza, a poza tym nie będziecie już ograniczeni do jednej małej planety. Kiedy staniecie się obywatelami Hegemonii, każdy z was będzie mógł korzystać z transmitera.

— Rzeczywiście, słyszałam już to wszystko — odparła znużonym głosem. — Ale co się stanie, Merin? Kto do nas przybędzie?

Wzruszyłem ramionami.

— Przede wszystkim dyplomaci, jak przypuszczam. Specjaliści od wymiany kulturowej. Antropolodzy. Etnolodzy. Biolodzy morscy.

— A potem?

Zawahałem się. Na zewnątrz zapadła już niemal całkowita ciemność. Morze było spokojne. Nasze światełka pozycyjne jarzyły się zielenią i czerwienią na tle szmaragdowej nocy. Nagle poczułem, że ogarnia mnie taki sam strach, jaki stał się moim udziałem dwa dni temu, kiedy na horyzoncie pojawiła się ciemna ściana sztormu.

— Potem zjawią się misjonarze. Geolodzy poszukujący ropy naftowej. Technolodzy żywności zajmujący się wykorzystywaniem zasobów oceanów.

Siri wypiła łyk kawy.

— Wydawało mi się, że wasza Hegemonia wyrosła już z okresu, kiedy najważniejsza była ropa naftowa?

Roześmiałem się i zablokowałem koło sterowe.

— Nikt nie wyrasta z tego okresu, przynajmniej tak długo, dopóki jeszcze gdzieś jest ropa. Nie spalamy jej, jeśli o to ci chodzi, ale jest niezbędna do produkcji tworzyw sztucznych i syntetycznej żywności. Dwieście miliardów ludzi zużywa mnóstwo tworzyw sztucznych.

— A na Maui-Przymierzu jest ropa?

— O tak. — Już nie chciało mi się śmiać. — Tylko zasoby złóż pod Szelfem Równikowym są szacowane na kilka miliardów baryłek.

— W jaki sposób będzie wydobywana? Za pomocą platform wiertniczych?

— Owszem. Platformy, a także podwodne kolonie zaludnione przez genetycznie dobranych robotników, których sprowadza się z Mare Infinitum.

— A co się stanie z wędrującymi wyspami? — zapytała Siri. — Co rok muszą wracać na równikowe płycizny, żeby się rozmnażać. Co się z nimi stanie, Merin?

Ponownie wzruszyłem ramionami. Chyba wypiłem za dużo kawy, gdyż czułem w ustach gorzki smak.

— Nie wiem. Załoga nie jest wprowadzana we wszystkie szczegóły, ale podczas naszej pierwszej podróży Mike usłyszał przypadkiem o planach zagospodarowania maksymalnej liczby wysp, co dałoby im szansę przeżycia.

— Zagospodarowania? — W głosie Siri po raz pierwszy pojawiło się zdziwienie. — W jaki sposób można zagospodarować ruchome wyspy? Przecież nawet Pierwsze Rodziny muszą uzyskać zgodę Morskiego Ludu za każdym razem, kiedy chcą zbudować kolejny nadrzewny dom.

Uśmiechnąłem się, gdyż Siri użyła miejscowej nazwy delfinów. Koloniści z Maui-Przymierza mieli naprawdę świra na ich punkcie.

— Wszystko jest przygotowane — odparłem. — Są 123 573 wyspy wystarczająco duże, żeby postawić na nich choć jeden dom. Wszystkie zostały już dawno wydzierżawione. Mniejsze zapewne będą zdemontowane, a na stałych powstaną ośrodki wypoczynkowe.

— Ośrodki wypoczynkowe… — powtórzyła Siri. — Jak myślisz, ilu obywateli Hegemonii zechce odwiedzić te… ośrodki?

— Początkowo nie więcej niż kilka tysięcy osób rocznie. Zważywszy na to, że jedyny portal znajduje się na 241… to znaczy, w Centrum Turystycznym… liczba nie może być zbyt wielka. W drugim roku może pięćdziesiąt tysięcy, pod warunkiem że powstanie portal w Pierwszej Osadzie. Zresztą w początkowym okresie ceny będą dość wygórowane, żeby zwabić tych z najgrubszymi portfelami. Zawsze tak się robi, kiedy nowa planeta przyłącza się do Sieci.

— A potem?

— To znaczy, po pięcioletnim okresie próbnym? Wtedy będą już setki tysięcy portali. Myślę, że zaraz po tym, jak uzyskacie pełne prawa członkowskie, odwiedzi was dwadzieścia do trzydziestu milionów turystów.

— Dwadzieścia do trzydziestu milionów… — szepnęła Siri.

Podświetlona tarcza kompasu rzucała od dołu na jej twarz błękitne refleksy. Nadal widziałem tam piękno, natomiast ani śladu gniewu lub oburzenia, których się spodziewałem.

— Wtedy jednak wy także będziecie pełnoprawnymi obywatelami Hegemonii — powiedziałem. — Będziecie mogli odwiedzić każdą planetę, na jaką przyjdzie wam ochota. Do tego czasu powinno przybyć ich jeszcze szesnaście, może nawet więcej.

— Tak, oczywiście — odparła Siri i odstawiła pusty kubek. Na szybach kokpitu osiadał drobny deszczyk, ekran radaru zaś, osadzony w drewnianej, ręcznie rzeźbionej ramie, pokazywał, że morze jest puste, a sztorm daleko. — Czy to prawda, że niektórzy ludzie mają domy położone na kilku planetach, tak że z okien każdego pokoju mogą oglądać inne niebo?

— Jasne. Ale jest ich bardzo niewielu. Tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na utrzymanie takich rezydencji.

Siri uśmiechnęła się i położyła mi rękę na kolanie. Miała cienką, pokrytą plamami skórę, przez którą prześwitywały niebieskie żyły.

— Ty przecież jesteś bardzo bogaty, prawda?

Odwróciłem wzrok.

— Jeszcze nie.

— Ale wkrótce będziesz. Ile to dla ciebie potrwa, kochany? Niecałe dwa tygodnie tutaj, a potem powrotna podróż do Hegemonii. Następnie jeszcze jakieś pięć miesięcy na sprowadzenie niezbędnych elementów wyposażenia, kilka tygodni na prace wykończeniowe i będziesz miał dom rozciągający się na dwieście lat świetlnych. Cóż to za niezwykła myśl… Ile to będzie razem? Niecały rok standardowy.

— Dziesięć miesięcy — poprawiłem ją. — Trzysta sześć dni standardowych, trzysta czternaście waszych. Dziewięćset osiemnaście wacht.

— I wtedy twoje wygnanie dobiegnie końca.

— Tak.

— Będziesz dwudziestoczteroletnim, zamożnym człowiekiem.

— Tak.

— Jestem zmęczona, Merin. Chcę iść spać.

Zaprogramowaliśmy urządzenia sterownicze, włączyliśmy alarm kolizyjny i zeszliśmy pod pokład. Wiatr przybrał trochę na sile, więc stara łódź przewalała się ciężko z burty na burtę, wspinając się na nadciągające niestrudzenie fale. Rozebraliśmy się przy słabym świetle rozkołysanej lampy. Wskoczyłem pierwszy do koi i nakryłem się kocami. Mieliśmy spać razem po raz pierwszy od początku podróży. Pamiętając, jaka była nieśmiała podczas naszego poprzedniego Ponownego Spotkania, oczekiwałem, że zgasi lampę, ale ona przez co najmniej minutę stała bez ruchu, zupełnie naga, z opuszczonymi ramionami.

Czas odcisnął na Siri swoje piętno, ale nie potraktował jej zbyt brutalnie. Bardzo zeszczuplała, a pośladki i piersi obwisły nieco, przegrywając beznadziejną walkę z grawitacją. Patrzyłem na wyraźnie zarysowane żebra, mając wciąż świeżo w pamięci atłasową skórę, jędrną, a zarazem miękką, gdyż znajdowała się pod nią jeszcze dziecięca tkanka tłuszczowa. W zimnym blasku kołyszącej się lampy patrzyłem na pomarszczone ciało, pamiętając doskonale, jak blask księżyca wydobywał z mroku pączkujące, twarde piersi. Nie wiem, jak to możliwe, ale mimo tych wszystkich różnic wydawało mi się, że mam przed sobą wciąż tę samą Siri.

— Posuń się, Merin.

Wślizgnęła się do koi, pod szorstki koc. Zgasiłem światło. Łódź kołysała się w regularnym rytmie oddychającego morza. Słyszałem współczujące poskrzypywanie masztu i olinowania. Rano znowu będzie nas czekało zarzucanie sieci, wyciąganie ich i naprawianie uszkodzeń, ale teraz była pora odpoczynku. Powoli zacząłem osuwać się w otchłań snu, uśpiony miarowym pluskaniem fal omywających burtę.

— Merin…

— Tak?

— Co by się stało, gdyby Separatyści zaatakowali turystów albo nowych mieszkańców?

— Wydawało mi się, że wszyscy Separatyści zostali wywiezieni na wyspy?

— Owszem. Ale co by było, gdyby zaczęli stawiać opór?

— Hegemonia przysłałaby wojsko, które zrobiłoby z nich mokrą plamę.

— A jeśli transmiter zostałby zaatakowany i zniszczony jeszcze przed uruchomieniem?

— To niemożliwe.

— Wiem, ale gdyby jednak?

— Dziewięć miesięcy później „Los Angeles” wróciłby z oddziałami Armii na pokładzie, które również zrobiłyby mokrą plamę z Separatystów, a także ze wszystkich na Maui-Przymierzu, którzy próbowaliby wejść im w drogę.

— Dziewięć miesięcy, ale czasu pokładowego, prawda? — zapytała Sin. — Czyli jedenaście naszych lat.

— Co nie zmienia faktu, że i tak nie udałoby się wam tego uniknąć — odparłem. — Może porozmawiamy o czymś innym?

— W porządku — mruknęła Siri, lecz nic więcej nie powiedziała. Wsłuchiwałem się w odgłosy łodzi. Siri leżała z głową na moim ramieniu; oddychała tak głęboko i regularnie, że byłem przekonany, iż śpi. Sam też już prawie zasypiałem, kiedy nagle poczułem, jak jej ręka pełznie w górę po moim udzie i zatrzymuje się dopiero przy pachwinie. Zaskoczyła mnie moja natychmiastowa reakcja.

— Nie, Merin — szepnęła mi do ucha, odpowiadając na nie zadane pytanie. — Człowiek nigdy nie jest na to za stary. Przynajmniej na to, żeby potrzebować ciepła i bliskości drugiego człowieka. Sam podejmij decyzję, kochany.

Podjąłem decyzję. Zasnęliśmy dopiero przed świtem.


Grobowiec jest pusty.

— Donel, chodź tutaj!

Wpada do środka z rozwianą szatą. Grobowiec jest pusty. Nie ma ani komory hibernacyjnej — choć w gruncie rzeczy nie spodziewałem się jej tu zastać — ani sarkofagu czy trumny. Białe wnętrze oświetla pojedyncza, silna lampa.

— Co jest grane, do wszystkich diabłów? Myślałem, że to grobowiec Siri!

— Bo tak jest w istocie, ojcze.

— Więc gdzie ona się podziała? Pod podłogą?

Donel ociera spocone czoło. Nieco zbyt późno przypominam sobie, że mówię o jego matce, ale zaraz potem pocieszam się, że miał niemal dwa lata, aby oswoić się z myślą o jej śmierci.

— Nikt ci nie powiedział? — pyta.

— O czym? — Gniew i rozdrażnienie powoli mijają. — Przywieziono mnie tu na łeb, na szyję prosto z promu i powiedziano tylko tyle, że przed uruchomieniem transmitera muszę koniecznie wejść do grobowca Siri.

— Zgodnie z ostatnią wolą matki jej ciało zostało spalone, a popioły wrzucone do Wielkiego Morza Południowego z najwyższej platformy na jej ojczystej wyspie.

— W takim razie po co ta… krypta?

Staram się uważać na to, co mówię. Donel jest bardzo wrażliwy.

Ponownie ociera czoło i zerka w kierunku drzwi. Zniknęliśmy tłumowi z oczu, ale mamy ogromne opóźnienie. Pozostali członkowie Rady musieli już ruszyć pośpiesznie w dół wzgórza, żeby dołączyć do dygnitarzy na trybunie honorowej. Mój narastający powoli ból doprowadził do tego, że podniosła uroczystość przeistoczyła się w marny spektakl.

— Postępowaliśmy zgodnie z życzeniem matki.

Dotyka kamiennej płyty w ścianie, która natychmiast odsuwa się na bok, odsłaniając niewielką wnękę, w której stoi metalowe pudełko z moim imieniem wypisanym na pokrywce.

— Co to jest?

— Rzeczy osobiste, które matka chciała ci przekazać. Tylko Magritte znała wszystkie szczegóły, ale umarła minionej zimy, nie zdradziwszy nikomu tajemnicy.

— W porządku — mówię. — Dziękuję. Zaraz wyjdę.

Donel spogląda na zegarek.

— Uroczystość zaczyna się za osiem minut. Za dwadzieścia minut zostanie uruchomiony transmiter.

— Wiem. — Naprawdę wiem. Mój wewnętrzny zegar odlicza precyzyjnie każdą mijającą sekundę. — Zaraz stąd wyjdę.

Donel waha się jeszcze przez chwilę, po czym odchodzi. Zamykam za nim drzwi. Metalowe pudełko jest zaskakująco ciężkie. Stawiam je na kamiennej posadzce i klękam obok. Dotykam znacznie mniejszego zamka z czytnikiem linii papilarnych i przykrywka unosi się bez oporu.

— Niech mnie licho… — mruczę pod nosem.

Sam nie wiem, czego się spodziewałem — być może pamiątek ze stu trzech dni, jakie spędziliśmy razem, może zasuszonego kwiatka, a może jakiejś pięknej muszli, jednej z tych, które wydobywaliśmy z płytkiego morza w pobliżu Fevarone. Ale to nie jest pamiątka. Przynajmniej nie tego rodzaju.

W pudełku leży niewielki ręczny laser Steinera-Ginna, jeden z najpotężniejszych rodzajów broni osobistej, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Krótki kabel łączy go z baterią termojądrową, którą Siri prawdopodobnie wymontowała ze swojej łodzi. Obok spoczywa zabytkowy komlog z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem. Zielone światełko świadczy o tym, że jest w pełni sprawny.

Pudełko zawiera jeszcze dwa przedmioty. Jednym z nich jest przypominający kształtem dysk translator, z którego korzystaliśmy bardzo dawno temu. Na widok drugiego przedmiotu dosłownie zatyka mnie ze zdumienia.

— Ty mała suko… — szepczę wreszcie, kiedy mogę normalnie odetchnąć i uśmiecham się szeroko. — Ty mała, przebiegła, kochana suko!

Jest to starannie zwinięta, także podłączona do baterii mata grawitacyjna, którą Mike Osho kupił na Ogrodzie za trzydzieści marek. Nie ruszam jej, natomiast odłączam komlog, wyjmuję go z pudełka, siadam ze skrzyżowanymi nogami na zimnej kamiennej posadzce i włączam odtwarzanie. Światło nagle przygasa, a przede mną pojawia się Siri.


Po śmierci Mike’a nie usunęli mnie ze statku. Mogli to zrobić, ale nie zrobili. Nie wydali mnie na łaskę prowincjonalnego wymiaru sprawiedliwości na Maui-Przymierzu. Mogli to zrobić, ale nie zrobili. Przez dwa dni przesłuchiwała mnie okrętowa służba bezpieczeństwa, a raz nawet kapitan Singh we własnej osobie. Potem pozwolili mi wrócić do służby. Przez całą trwającą cztery miesiące drogę powrotną zadręczałem się myślami o Mike’u. Zdawałem sobie sprawę, że jestem częściowo odpowiedzialny za jego śmierć. Odrabiałem kolejne wachty, budziłem się cały zlany potem i zastanawiałem się, czy wywalą mnie natychmiast po powrocie do Sieci. Mogli mi o tym od razu powiedzieć, ale nie powiedzieli.

Nie wywalili mnie. Wszystko było jak dawniej, z tym tylko wyjątkiem, że miałem zakaz opuszczania statku w bezpośredniej bliskości układu słonecznego, do którego należało Maui-Przymierze. Dodatkowo otrzymałem pisemną naganę i zostałem czasowo zdegradowany. Tyle właśnie było warte życie Mike’a: naganę na świstku papieru i tymczasową degradację.

Podobnie jak cała załoga, wziąłem trzytygodniowy urlop, ale w przeciwieństwie do innych nie zamierzałem z niego wrócić. Natychmiast udałem się na Esperance i popełniłem klasyczny błąd kosmonauty, to znaczy odwiedziłem rodzinę. Dwa dni w zatłoczonym bąblu mieszkalnym całkowicie mi wystarczyły, więc czym prędzej przeniosłem się na Lusus i przez trzy dni rżnąłem dziwki na Rue des Chats. Kiedy ogarnął mnie jeszcze bardziej ponury nastrój, natychmiast przeskoczyłem na Fuji, gdzie straciłem niemal wszystkie pieniądze, obstawiając zawodników biorących udział w krwawych samurajskich pojedynkach.

Wreszcie odwiedziłem Stację Główną, skąd udałem się promem na pielgrzymkę do Niecki Helleńskiej. Nigdy wcześniej nie byłem ani na Stacji Głównej, ani na Marsie, i nie zamierzam tam wrócić, ale po dziesięciu dniach spędzonych na samotnych wędrówkach po mrocznych, zakurzonych korytarzach Klasztoru podjąłem decyzję o powrocie na statek. I do Siri.

Od czasu do czasu opuszczałem wzniesiony z czerwonych głazów labirynt i ubrany jedynie w cienki skafander, z maską na twarzy, stawałem na jednym z niezliczonych kamiennych balkonów, i spoglądałem w niebo na bladoszary punkcik, który kiedyś był Starą Ziemią. Zdarzało się wówczas, że myślałem o tych wszystkich dzielnych, głupich idealistach, którzy wyruszali w niegościnną pustkę swoimi powolnymi, zawodnymi statkami, wioząc ze sobą zamrożone embriony oraz przeróżne ideologie. Najczęściej jednak nie myślałem o niczym, tylko po prostu stałem w purpurowym mroku i czekałem, aż Siri przyjdzie do mnie. Tam, na Skale Mistrzów, gdzie wielu znacznie bardziej godnym pielgrzymom nie udało się osiągnąć pełnego satori, ja osiągałem je dzięki wspomnieniom o szesnastoletniej dziewczynie leżącej obok mnie w księżycowym blasku, spływającym ku nam po szerokich skrzydłach jastrzębia Thomasa.

Kiedy „Los Angeles” ponownie wszedł w nadprzestrzeń, byłem na pokładzie. Cztery miesiące później, po skończonej służbie, zaprogramowałem symulator, by podłączyć się do niego i przespać należną mi przepustkę, kiedy nagle zjawił się kapitan Singh.

— Lecisz na dół — powiedział. Wytrzeszczyłem na niego oczy, nic nie rozumiejąc. — Przez ostatnie jedenaście lat ziemniaki przerobiły tę historię z tobą i Osho w jakąś pieprzoną legendę, a wokół twojej przygody z tą miejscową dziewczyną powstała jakoś cholerna mitologia — wyjaśnił kapitan.

— Siri… — wykrztusiłem.

— Pakuj manatki, bo najbliższe trzy tygodnie spędzisz na planecie. Eksperci z ambasady twierdzą, że bardziej przydasz się Hegemonii tam niż tutaj. Zobaczymy.

Czekała na mnie cała planeta. Tłumy wiwatowały na moją cześć, Siri machała chusteczką. Wypłynęliśmy z portu żółtym katamaranem i pożeglowaliśmy na południowy wschód, w stronę Archipelagu i jej rodzinnej wyspy.


— Witaj, Merin.

Siri unosi się w półmroku we wnętrzu swojego grobowca. Jakość hologramu pozostawia sporo do życzenia, ale to na pewno jest Siri, dokładnie taka sama, jaką widziałem ostatnim razem: siwe, krótko obcięte włosy, wysoko podniesiona głowa, rysy twarzy wyostrzone cieniami.

— Witaj, mój kochany.

— Witaj, Siri — mówię. Drzwi grobowca są zamknięte.

— Żałuję, że nie mogę uczestniczyć w naszym Siódmym Ponownym Spotkaniu. Bardzo na nie czekałam. — Siri milknie na chwilę i opuszcza wzrok. Hologram delikatnie migoce, kiedy drobinki kurzu przelatują przez jej postać. — Bardzo starannie zaplanowałam sobie, co i jak powinnam powiedzieć. Przygotowałam argumenty i szczegółowe instrukcje. Ale teraz widzę, że to nie miałoby najmniejszego sensu, bo albo już wszystko powiedziałam, a ty zrozumiałeś, albo nie zostało nic do powiedzenia i najlepiej byłoby po prostu milczeć.

Z wiekiem głos Siri stawał się coraz piękniejszy. Jest w nim spokój i dostojeństwo, jakie biorą się tylko z wielkiego cierpienia. Siri rozkłada ręce, tak że nikną poza granicą hologramu.

— Merin, mój najdroższy, jak niezwykłe były nasze dni, zarówno te, które spędzaliśmy razem, jak i te, które musieliśmy przeżyć z dala od siebie! Jak cudownie absurdalny jest mit, który nas złączył! Dla ciebie każdy mój dzień trwał tyle co uderzenie serca. Nienawidziłam cię za to. Byłeś jak zwierciadło, które nie kłamie. Gdybyś widział swoją twarz na początku każdego Ponownego Spotkania! Mogłeś przynajmniej starać się ukryć wstrząs, jakiego doznawałeś za każdym razem. Mogłeś to dla mnie zrobić, Merin…

A jednak pod warstwą niezręcznej naiwności zawsze było coś więcej, coś, co zupełnie nie pasowało do beztroski i bezmyślnego egotyzmu, z którymi było ci tak bardzo do twarzy. Może troskliwość… a może przynajmniej szacunek dla czyjejś troskliwości.

Merin, ten dziennik zawiera setki zapisów… raczej tysiące, bo prowadziłam go od chwili, kiedy skończyłam trzynaście lat. Gdy trafi do twoich rąk, wszystkie zostaną skasowane, z wyjątkiem tych, które zobaczysz za chwilę. Adieu, najdroższy. Adieu.


Wyłączam komlog i siedzę bez ruchu co najmniej przez minutę. Grube ściany grobowca prawie całkowicie tłumią odgłosy podenerwowanego tłumu. Biorę głęboki oddech i ponownie włączam urządzenie.

Znowu pojawia się Siri, tym razem czterdziestokilkuletnia. Natychmiast rozpoznaję czas i miejsce nagrania. Pamiętam płaszcz, który ma na sobie, wisiorek na jej szyi i kosmyk włosów, co wymknął się spod nakrycia głowy. Pamiętam wszystko, co dotyczy tamtego dnia. Był to pierwszy dzień naszego Trzeciego Ponownego Spotkania, który spędzaliśmy z przyjaciółmi w górach na Ternie Południowym. Donel miał wówczas dziesięć lat i na próżno staraliśmy się go namówić, żeby zjechał razem z nami po zboczu pokrytym grubą warstwą śniegu. Płakał. Siri odwróciła się, jeszcze zanim śmigacz wylądował na szczycie, a kiedy wysiadła z niego Magritte, nie musiała nic mówić, gdyż z wyrazu twarzy Siri domyśliliśmy się, że stało się coś niedobrego.

Ta sama twarz spogląda na mnie teraz. Siri odgarnia niesforny kosmyk włosów. Ma zaczerwienione oczy, ale w pełni panuje nad głosem.

— Merin, dzisiaj zabito naszego syna. Miał dwadzieścia jeden lat i został zabity. Zupełnie nie mogłeś zebrać myśli. „Jak to możliwe, żeby popełniono taki błąd?” — pytałeś bez przerwy. Prawie go nie znałeś, ale widziałam, że ta wiadomość bardzo tobą wstrząsnęła. Merin, to nie był wypadek. Nawet jeśli nic po mnie nie pozostanie, nawet jeśli nigdy nie zrozumiesz, dlaczego pozwoliłam, żeby moje życie zostało podporządkowane głupiemu, sentymentalnemu mitowi, to chcę, żebyś wiedział jedno: nasz syn nie zginął przypadkowo. Kiedy zjawiła się policja, brał udział w zebraniu Separatystów, ale nawet wtedy nie było jeszcze za późno. Mógł uciec. Przygotowalibyśmy mu alibi, w które na pewno wszyscy by uwierzyli. Jednak on wolał zostać.

To, co powiedziałam dziś do tłumu na stopniach ambasady, wywarło na tobie wielkie wrażenie. Wiedz, kosmonauto, że kiedy mówiłam: „Nie pora na to, by okazywać gniew i nienawiść”, mówiłam dokładnie to, co myślę. Ani mniej, ani więcej. Dzisiaj nie jest na to odpowiednia pora, ale kiedyś taka pora nadejdzie. Jestem tego pewna. Także nasze Przymierze nie zostało od razu zaakceptowane, a niektórzy nie pogodzili się z nim do dzisiaj. Ci, którzy o tym zapomnieli, bardzo się zdziwią, kiedy nadejdzie ten dzień, a on z pewnością nadejdzie.

Obraz zmienia się. Przez ułamek sekundy na twarz kobiety nałożone są rysy młodszej, dwudziestosześcioletniej Siri.

— Merin, jestem w ciąży. Ogromnie się cieszę. Nie ma cię już od pięciu tygodni, a ja okropnie za tobą tęsknię. Tyle lat bez ciebie… Dlaczego nie zaproponowałeś, żebym poleciała z tobą? Na pewno nie skorzystałabym z propozycji, ale byłabym taka szczęśliwa, że o tym pomyślałeś! Teraz jestem w ciąży. Lekarze mówią, że to będzie chłopiec. Opowiem mu o tobie, najdroższy. Może pewnego dnia pożeglujecie razem na Archipelag i będziecie słuchać pieśni Morskiego Ludu, tak jak robiliśmy to niedawno? Może wtedy je zrozumiesz, Merin. Bardzo tęsknię. Proszę, wracaj jak najprędzej.

Hologram ponownie się zmienia. Szesnastoletnia dziewczyna ma zaróżowioną z emocji twarz. Jej długie włosy opadają gęstą kaskadą na odkryte ramiona i białą nocną koszulę. Szepcze w pośpiechu, a po jej policzkach płyną łzy.

— Merinie Aspic, bardzo mi przykro z powodu twojego przyjaciela, naprawdę mi przykro, ale odjechałeś zupełnie bez pożegnania, a ja miałam tyle planów… Ty i ja… Mogłeś nam pomóc, a ty nawet się nie pożegnałeś. Nie obchodzi mnie, co się z tobą stanie. Mam nadzieję, że wrócisz do jakiegoś cuchnącego, gnijącego kopca w tej swojej Hegemonii. Szczerze mówiąc, Merinie Aspic, nie zostałabym z tobą nawet wtedy, gdybyś mi zapłacił. Żegnaj!

Odwraca się, zanim nagranie dobiegnie końca. W grobowcu jest zupełnie ciemno, ale fonia nadal działa. Słychać jakieś szumy, a potem jeszcze raz rozlega się głos Siri — nie jestem w stanie stwierdzić, z jakiego okresu.

Adieu, Merin. Adieu.

Adieu — odpowiadam i wyłączam komlog.


Mrużąc oczy oślepione blaskiem słońca wyłaniam się z grobowca, a tłum rozstępuje się przede mną, tworząc wąskie przejście. Przez moją niepunktualność ceremonia została pozbawiona należnej oprawy, więc kiedy ludzie dostrzegają uśmiech na mojej twarzy, tu i ówdzie rozlegają się gniewne pomruki. Nawet tu, na szczycie wzgórza, słychać słowa, które wiatr porywa z głośników i niesie w naszą stronę.

— …zapoczątkowuje nową erę współpracy… — grzmi donośny głos ambasadora.

Stawiam pudło na trawie i wyjmuję z niego matę grawitacyjną. Kiedy rozwijam dywan, tłum napiera, by lepiej widzieć moje ruchy. Tkanina jest już mocno spłowiała, lecz wzory służące do sterowania lotem lśnią intensywnym, miedzianym blaskiem. Siadam pośrodku maty i stawiam pudło obok siebie.

— …aż wreszcie czas i przestrzeń nie będą dla nikogo stanowiły przeszkody…

Gapie cofają się, gdy dotykam wzoru, i mata unosi się cztery metry w górę. Teraz widzę morze, do tej pory zasłonięte przez grobowiec. Wyspy wracają jedna za drugą, by utworzyć Archipelag Równikowy. Ciągną ich dziesiątki i setki, gnane z południa łagodnymi wiatrami.

— …tak więc z ogromną przyjemnością zamykam ten obwód i witam was, mieszkańcy Maui-Przymierza, w wielkiej rodzinie Hegemonii Człowieka.

Cienki promień lasera wystrzela pionowo w niebo. Tłum wiwatuje, rozlegają się dźwięki muzyki. Mrużąc oczy dostrzegam hen, wysoko, nową gwiazdę. Jakaś cząstka mnie wie, co stało się na orbicie.

Przez kilka mikrosekund transmiter naprawdę działał. Przez kilka mikrosekund czas i przestrzeń naprawdę przestały być przeszkodą. Zaraz potem nagłe uderzenie grawitacyjne, stanowiące efekt uboczny uaktywnienia transmitera, zdetonowało niewielki ładunek plastiku, który umieściłem na powierzchni jednej z masywnych metalowych kuł, chroniących precyzyjne urządzenia. Ta eksplozja nie była widoczna z powierzchni planety, lecz już sekundę później rozszerzająca się gwałtownie sfera Schwarzschilda pochłonęła trzydzieści sześć tysięcy ton aktywnego dodecahedronu, a wraz z nimi kilka tysięcy kilometrów okolicznej przestrzeni. To już jest widoczne. Nad głowami zebranych wybucha oślepiająco białym blaskiem miniaturowa Nova.

Muzyka milknie. Ludzie krzyczą przeraźliwie i rzucają się na oślep do ucieczki. Niepotrzebnie. Wyemitowane podczas wybuchu promieniowanie nie ma najmniejszych szans, by przedrzeć się przez gęstą atmosferę planety. Na niebie pojawia się wyraźna plazmowa kreska; to „Los Angeles” oddala się od małej, szybko zapadającej się czarnej dziury. Wiatr przybiera na sile, na morzu pojawiają się grzywacze. Dzisiejszej nocy przypływy i odpływy będą zupełnie inne niż do tej pory.

Chcę powiedzieć coś mądrego i głębokiego, lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Poza tym nie bardzo miałby mnie kto słuchać. Wmawiam sobie, że oprócz wrzasków i złorzeczeń rozlegają się także odosobnione okrzyki radości.

Ponownie dotykam miedzianozłotego wzoru i mata kieruje się nad port, nabierając stopniowo prędkości. Jastrząb Thomasa, który do tej pory chyba drzemał w powietrzu, ukołysany delikatnymi prądami wstępującymi, w panice usuwa mi się z drogi.

— Niech tu przylecą! — krzyczę do uciekającego jastrzębia. — Niech tu przylecą! Będę miał wtedy trzydzieści pięć lat i na pewno nie będę sam, więc niech przylatują, jeśli starczy im odwagi!

Potrząsam pięścią i śmieję się głośno. Wiatr targa mi włosy, osuszając pot na mojej piersi i ramionach.

Nieco spokojniejszy, kieruję matę ku jednej z najdalszych wysp. Nie mogę się doczekać spotkania z pozostałymi, ale najbardziej zależy mi na tym, by jak najprędzej powiedzieć Morskiemu Ludowi, że oto nadszedł wreszcie czas, by Rekin zamieszkał w oceanach Maui-Przymierza.

Później, kiedy zdobędą planetę, opowiem im o niej. Zaśpiewam im o Siri.


Kaskady światła, towarzyszące odległej kosmicznej bitwie, nadal wpadały do pomieszczenia przez wysokie okna. Panowała całkowita cisza, w której tym lepiej było słychać szum wiatru, prześlizgującego się po kamiennych ścianach. Pielgrzymi siedzieli zbici w ciasną gromadkę, pochyleni do przodu i wpatrzeni w zabytkowy komlog, jakby oczekując na ciąg dalszy.

Nie było ciągu dalszego. Konsul wyjął mikrodysk z urządzenia i schował go do kieszeni.

Sol Weintraub pogładził śpiące dziecko po główce, po czym zwrócił się do konsula.

— Z pewnością nie ty jesteś Merinem.

— Nie — odparł konsul. — Merin Aspic zginał podczas Rebelii. Rebelii Siri.

— W jaki sposób wszedłeś w posiadanie tego zapisu? — zapytał ojciec Hoyt. Choć twarz księdza wykrzywiał grymas bólu, nie ulegało wątpliwości, że opowieść mocno go poruszyła. — Jest naprawdę niesłychany…

— Sam mi go dał, zaledwie na kilka tygodni przedtem, zanim zginął podczas Bitwy o Archipelag. — Konsul popatrzył na otaczające go twarze. — Jestem ich wnukiem — wyjaśnił. — Siri i Merina. Mój ojciec — Donel, o którym Aspic wspomina w swojej relacji — po przyjęciu Maui-Przymierza do Protektoratu został pierwszym Przewodniczącym Rady. Później wybrano go senatorem. Pełnił tę funkcję aż do śmierci. Tego dnia, na wzgórzu, koło grobowca Siri, miałem dziewięć lat. Jedenaście lat później, kiedy byłem już wystarczająco dorosły, żeby walczyć po stronie rebeliantów, Aspic zjawił się nocą na naszej wyspie, wziął mnie na stronę i stanowczo zakazał brać udział w powstaniu.

— A chciałeś walczyć? — zapytała Brawne Lamia.

— O tak. I zginąć. Taki właśnie los spotkał co trzeciego mężczyznę, co piątą kobietę, wszystkie delfiny i wiele wysp, mimo że Hegemonia starała się ocalić ich tak wiele, jak tylko to było możliwe.

— To wstrząsający dokument — powiedział Sol Weintraub. — Ale dlaczego tu jesteś? Co spowodowało, że bierzesz udział w pielgrzymce do Chyżwara?

— Jeszcze nie skończyłem — odparł konsul. — Słuchajcie.


Mój ojciec był równie słaby jak moja babka silna. Hegemonia nie czekała jedenastu lat — okręty bojowe Armii zjawiły się na orbicie po niespełna pięciu latach. Ojciec przyglądał się, jak pośpiesznie sklecone statki rebeliantów są unicestwiane jeden po drugim. Występował w obronie Hegemonii nawet wówczas, kiedy jej okręty rozpoczęły regularne oblężenie naszej planety. Pamiętam, że kiedy miałem piętnaście lat, stałem wraz z rodziną na najwyższym tarasie naszej wyspy i obserwowałem dziesiątki innych, płonących w oddali, podczas gdy śmigacze Armii bombardowały ocean ładunkami głębinowymi. Powierzchnia morza była aż szara od ciał martwych delfinów.

Moja starsza siostra Lira przyłączyła się do beznadziejnej walki po klęsce rebeliantów w Bitwie o Archipelag. Naoczni świadkowie widzieli, jak zginęła. Ciała nie odnaleziono, a mój ojciec nigdy potem nie wspomniał jej imienia.

Trzy lata po zawarciu rozejmu i przyłączeniu do Protektoratu, my, koloniści, stanowiliśmy na planecie wyraźną mniejszość. Zgodnie z przepowiednią Merina, wyspy oswojono i wydzierżawiono turystom. Pierwsza Osada jest teraz jedenastomilionowym miastem o mnóstwie strzelistych wież i rozległych przedmieściach, które rozciągają się niemal na całą wyspę. Port nadal pełni rolę targowiska, gdzie potomkowie Pierwszych Rodzin handlują pamiątkami i potwornie drogimi dziełami sztuki wątpliwej wartości.

Kiedy ojciec został wybrany senatorem, przenieśliśmy się na jakiś czas na Pierwszą Tau Ceti, gdzie ukończyłem szkołę. Byłem posłusznym synem, wychwalającym pod niebiosa zalety życia w Sieci, zgłębiającym pełną chwały historię Hegemonii Człowieka i przygotowującym się do rozpoczęcia kariery w służbie dyplomatycznej.

Jednocześnie przez cały czas czekałem.

Wróciłem na Maui-Przymierze krótko po ukończeniu studiów, by podjąć pracę na Głównej Wyspie Administracyjnej. Do moich zadań należało między innymi odwiedzanie setek platform wiertniczych, nadzorowanie postępów przy budowie dziesiątków podmorskich kompleksów przemysłowych oraz koordynowanie poczynań najróżniejszych firm budowlanych, głównie z TC2 i Sol Draconis Septem. Nie lubiłem tej pracy, ale dawałem sobie dobrze radę. Uśmiechałem się. I czekałem.

Wziąłem za żonę dziewczynę z jednej z Pierwszych Rodzin, a po otrzymaniu najwyższej oceny na egzaminie dla kandydatów do pracy w korpusie dyplomatycznym — nie zdarzało się to zbyt często — poprosiłem o wyznaczenie mi placówki poza Siecią.

W ten sposób zaczęła się nasza prywatna diaspora. Stałem się znakomity w swoim fachu. Byłem urodzonym dyplomatą. Po zaledwie pięciu latach standardowych otrzymałem stanowisko wicekonsula, po dalszych trzech zostałem konsulem. Tam gdzie pracowałem, nie miałem co liczyć na więcej.

Sam podjąłem taką decyzję. Pracowałem dla Hegemonii. I czekałem.

Początkowo moja rola polegała na tym, żeby przekonać kolonistów, iż Hegemonia naprawdę pragnie im pomóc w tym, co najlepiej potrafią, to znaczy w niszczeniu miejscowych form życia. Nie jest przypadkiem, że od początku trwającej już sześć stuleci ekspansji w kosmosie Hegemonia nie natrafiła na żaden gatunek, który według skali Drake’a-Turinga-Chena można by uznać za inteligentny. Na Starej Ziemi już dawno temu przyjęto założenie, że człowiek ma prawo i obowiązek zniszczyć każdy gatunek, który umieściłby go w swoim łańcuchu pokarmowym. Według kryteriów obowiązujących w Sieci oznaczało to, że wszystkie istoty, które próbowałyby współzawodniczyć z ludźmi pod względem intelektualnym, będą unicestwione na długo przed uruchomieniem na ich planecie pierwszego transmitera.

Na Wirze ścigaliśmy płochliwe zebreny. Możliwe, że wcale nie należały do istot obdarzonych intelektem, ale za to były piękne. Kiedy umierały, mieniąc się niesamowitymi barwami, z zachwytu aż zapierało nam dech w piersi. Sprzedawaliśmy korporacjom z Sieci ich skóry z licznymi fotoreceptorami, mięso eksportowaliśmy między innymi na Bramę Niebios, kości zaś mełliśmy na proszek i rozprowadzali jako afrodyzjak na zacofanych planetach Pogranicza, gdzie stanowiły towar bardzo poszukiwany przez zamożnych impotentów albo po prostu przez zwykłych przesądnych ludzi.

Na Ogrodzie służyłem radą meliorantom, którzy osuszyli Wielkie Moczary, kończąc w ten sposób krótkie panowanie ogromnych błotnych centaurów, przez jakiś czas stawiających poważny opór zakusom Hegemonii. W ostatniej chwili próbowały jeszcze zmienić miejsce pobytu, ale Bagna Północne okazały się dla nich stanowczo za suche, a kiedy kilka dziesięcioleci później ponownie odwiedziłem tę planetę, już po przyłączeniu jej do Sieci, przekonałem się, że nieliczne egzemplarze centaurów ocalały jedynie w bardziej wilgotnych okolicach Bagien, gdzie prowadzą nędzną wegetację, niczym rośliny stanowiące wspomnienie po dawno minionej epoce.

Na Hebronie zjawiłem się akurat wtedy, gdy dobiegała końca długotrwała wojna między żydowskimi osadnikami a aluitami, stworzeniami równie delikatnymi jak niemal zupełnie pozbawiona wody ekologia planety. Aluity były telepatami odbierającymi przede wszystkim uczucia, główną zaś przyczyną ich wyginięcia stały się nasz strach i chciwość, a także niemożliwa do pokonania obcość. Jednak nie zagłada aluitów sprawiła, że moje serce ostatecznie zamieniło się w kamień, tylko fakt, że w znaczący sposób przyczyniłem się do tego, że identyczny los spotkał kolonistów.

Na Starej Ziemi nazwano by mnie quislingiem[2]. Choć Hebron nie był moją planetą, to jednak osadnicy, którzy tu przybyli, uczynili to z powodów równie oczywistych jak te, które legły u podstaw decyzji podjętej przez moich przodków po podpisaniu Przymierza Życia na wyspie Maui na Starej Ziemi. Ja nadal czekałem, moje czekanie zaś było także działaniem, i to w pełnym znaczeniu tego słowa.

Zaufali mi. Uwierzyli moim słodkim zapewnieniom i opowieściom o tym, jak to wspaniale będzie wrócić na łono ludzkości, przyłączając się do Sieci. Zastrzegli sobie jednak, żeby cudzoziemcy mogli odwiedzać tylko jedno miasto na planecie. Zgodziłem się, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Teraz Nowa Jerozolima liczy sobie sześćdziesiąt milionów mieszkańców, podczas gdy na całym kontynencie żyje zaledwie dziesięć milionów żydowskich osadników, niemal pod każdym względem całkowicie uzależnionych od Sieci. Myślę, że wytrwają jeszcze jakieś dziesięć lat. Może nawet mniej.

Zaraz po tym, jak Hebron został włączony do Sieci, przeżyłem małe załamanie. Odkryłem alkohol, cudowne zapomnienie, jakie daje Czar Wspomnień, oraz możliwości symulatora. Gresha była przy mnie w szpitalu tak długo, aż zupełnie przyszedłem do siebie. Choć planeta była żydowska, to szpital prowadziły siostry zakonne. Do dziś pamiętam dobiegający z korytarza szelest ich habitów.

Moje załamanie było bardzo spokojne i zdarzyło się na odległej planecie, dzięki czemu nie wywarło żadnego niekorzystnego wpływu na moją dalszą karierę. Wciąż jako konsul udałem się z żoną i synem na Bressię.

Jakże delikatną misję mieliśmy tam do spełnienia! Pułkownik Kassad wie najlepiej, że od dziesięcioleci TechnoCentrum nękało Intruzów wszędzie, gdzie tylko zdołało ich dopaść. Teraz jednak Senat wraz z Radą Konsultacyjną SI postanowili sprawdzić ich rzeczywistą siłę na jednej z planet Pogranicza. Wybór padł na Bressię. Przyznaję, że Bressianie, z tym swoim archaicznym, militarystycznym społeczeństwem i niepohamowaną arogancją, byli właściwie jedynymi kandydatami, tym bardziej że ich niemal przysłowiowa ksenofobia kazała im beztrosko zgłosić się na ochotnika, by „raz na zawsze rozprawić się z zagrożeniem ze strony Intruzów”. Na początek wysłano kilka okrętów bojowych uzbrojonych w ładunki plazmowe i głowice ze specjalnie zmodyfikowanymi wirusami.

Nieszczęście polegało na tym, że zastępy Intruzów zjawiły się na Bressii jeszcze podczas mego pobytu na tej planecie. Zawinił niewielki błąd w obliczeniach. Zamiast mnie powinien tam wtedy przebywać zespół wojskowych analityków.

Okazało się jednak, że nie ma to większego znaczenia. Sprawdzono siłę bojową Armii, nie stwarzając jednocześnie poważniejszego zagrożenia dla samej Hegemonii. Gresha zginęła, ma się rozumieć. Podczas pierwszego bombardowania. Tak samo jak Alon, mój dziesięcioletni syn. Był ze mną… przeżył całą wojnę… tylko po to, by jakiś zidiociały saper zdetonował pozostawioną przez Intruzów minę zbyt blisko baraków dla uchodźców w Buckminster, stolicy planety.

Umarł, zanim zdołałem wydobyć go z rumowiska.

Po Bressii otrzymałem awans, a wraz z nim najpoważniejsze i najbardziej odpowiedzialne zadanie, jakie kiedykolwiek w historii otrzymał dyplomata średniej przecież rangi: miałem kierować bezpośrednimi negocjacjami z Intruzami.

Najpierw wezwano mnie na Pierwszą Tau Ceti, gdzie odbywałem długie spotkania z doradcami senator Gladstone oraz konsultantami z ramienia TechnoCentrum. Raz rozmawiałem także bezpośrednio z Meiną Gladstone. Plan był bardzo skomplikowany. Mówiąc w największym skrócie, polegał na tym, by sprowokować Intruzów do zmasowanego ataku, a kluczową rolę w tej prowokacji miała odegrać planeta Hyperion.

Intruzi interesowali się Hyperionem jeszcze przed Bitwą o Bressię. Nasz wywiad utrzymywał, że mają obsesję na punkcie Grobowców Czasu i Chyżwara. Atak na statek szpitalny wiozący między innymi pułkownika Kassada wyniknął z błędnej oceny sytuacji dokonanej przez ich kapitana, który uznał, że ma przed sobą jednostkę liniową Hegemonii. Co gorsza — naturalnie z punktu widzenia Intruzów — lądując w pobliżu Grobowców ten sam dowódca ujawnił, że Intruzi potrafią radzić sobie z prądami czasu. Kiedy już Chyżwar zdziesiątkował jego żołnierzy, pechowy kapitan powrócił do roju i został natychmiast zlikwidowany.

Jednak, o ile wierzyć naszym służbom wywiadowczym, pomyłka wyszła Intruzom częściowo na dobre, gdyż uzyskali wiele cennych informacji o Chyżwarze, w wyniku czego ich obsesja dotycząca Hyperiona jeszcze bardziej się nasiliła.

Gladstone wyjaśniła mi, w jaki sposób Hegemonia zamierza zbić kapitał na tej obsesji.

Podstawowym założeniem planu było to, żeby sprowokować Intruzów do zaatakowania Hegemonii. Obiektem ataku miał się stać Hyperion. Dano mi jednoznacznie do zrozumienia, iż bitwa, jaka się bez wątpienia wywiąże, wywrze znacznie większy wpływ na wewnętrzną politykę Sieci niż na stosunki z Intruzami. Już od wielu stuleci pewne elementy TechnoCentrum sprzeciwiały się przyjęciu Hyperiona do Hegemonii. Gladstone wyjaśniła mi, że taka polityka nie leży obecnie w interesie ludzkości i że zbrojne zagarnięcie planety — pod pozorem przygotowywania obrony całej Sieci — pozwoli dojść do głosu w TechnoCentrum bardziej postępowym koalicjom Sztucznych Inteligencji, co z kolei w istotny, choć niezrozumiały dla mnie sposób przyczyni się do wzmocnienia pozycji Senatu, a także całej Sieci. Pokonani Intruzi przestaną wreszcie stanowić zagrożenie, a dla Hegemonii rozpocznie się nowa, wspaniała era.

Gladstone zaznaczyła także, że mogę nie wyrazić zgody na uczestniczenie w tej misji, która z pewnością będzie obfitowała w zagrożenia zarówno dla mej kariery, jak i życia. Mimo to zgodziłem się.

Hegemonia wyposażyła mnie w prywatny statek kosmiczny. Poprosiłem o uzupełnienie wyposażenia tylko o jeden przedmiot: zabytkowego steinwaya.

Przez kilka miesięcy podróżowałem samotnie z włączonym napędem Hawkinga, przez kilka następnych miesięcy pętałem się bez celu po rejonach kosmosu, gdzie regularnie pojawiały się roje Intruzów. Wreszcie mój statek został zauważony i zatrzymany. Intruzi uwierzyli mi, że jestem posłańcem, wiedząc jednocześnie, że jestem także szpiegiem. Zastanawiali się, czy mnie zabić, ale ostatecznie postanowili tego nie czynić. Rozważali, czy podjąć negocjacje, i ostatecznie przystąpili do nich.

Nie będę opowiadał, jak piękne jest życie w roju. Nie będę opowiadał o kulistych, bezgrawitacyjnych miastach i rolniczych kometach, o orbitalnych lasach, ruchomych rzekach oraz dziesięciu tysiącach barw i kształtów życia podczas Tygodnia Spotkań. Wystarczy, jeśli powiem, że moim zdaniem Intruzi osiągnęli to, o czym ludzkość od kilkuset lat może tylko marzyć: rozwój. Podczas gdy my wegetujemy w ciasnych granicach archaicznych kultur, wzorowanych na kulturze Starej Ziemi, oni odkryli zupełnie nowe wymiary estetyki, etyki, nauk biologicznych, sztuki oraz wszystkiego, co musi zmieniać się i rosnąć, by obrazować przemiany zachodzące w ludzkiej duszy.

Nazywamy ich barbarzyńcami, podczas gdy to my trzymamy się kurczowo Sieci niczym Wizygoci, którzy przycupnęli nieśmiało w ruinach Rzymu i uznali się za w pełni ucywilizowanych.

W ciągu dziesięciu miesięcy standardowych wyznałem im moje najskrytsze tajemnice, a oni podzielili się ze mną swoimi. Wyjaśniłem ze szczegółami, jaki los zaplanowali dla nich doradcy Meiny Gladstone. Opowiedziałem, jak niewiele uczeni Sieci wiedzą o anomaliach związanych z Grobowcami Czasu, i zdradziłem, jak ogromny lęk wzbudza Hyperion w TechnoCentrum. Ostrzegłem ich, że gdyby chcieli okupować planetę, zamieniłaby się dla nich w śmiertelną pułapkę, gdyż zjawiłaby się tam cała potęga Armii, by uderzyć na nich z miażdżącą siłą. Odsłoniłem przed nimi duszę, a potem znowu czekałem na śmierć.

Oni jednak, zamiast mnie zabić, pokazali mi zapisy przechwyconych transmisji oraz inne dokumenty z okresu, kiedy opuścili system Starej Ziemi, czyli sprzed czterystu pięćdziesięciu lat. Fakty były oczywiste i przerażające.

Wielka Pomyłka z roku trzydziestego ósmego nie była żadną pomyłką. Zagłada Starej Ziemi została starannie zaplanowana przez niektóre elementy TechnoCentrum oraz paru ludzi zasiadających w rządzie Hegemonii. Hegira była przygotowana w najdrobniejszych szczegółach na wiele dziesięcioleci wcześniej, zanim uciekająca czarna dziura „omyłkowo” została umieszczona w samym sercu Starej Ziemi.

Sieć, WszechJedność, Hegemonia Człowieka — u podstaw tego wszystkiego legło najohydniejsze, wręcz niewyobrażalne matkobójstwo, ci zaś, którzy obecnie kierują tymi instytucjami, są zdecydowani bez mrugnięcia okiem prowadzić politykę nieco zmodyfikowanego bratobójstwa, to znaczy unicestwiać każdy gatunek, który mógłby stanowić potencjalną konkurencję. Pierwsze miejsce na liście gatunków przeznaczonych do zagłady zajmowali naturalnie Intruzi, jedyna część ludzkości nie zdominowana jeszcze przez TechnoCentrum, w dodatku będąca w stanie wędrować swobodnie między gwiazdami.

Wróciłem do Sieci, gdzie moja nieobecność trwała ponad trzydzieści lat. Meina Gladstone była przewodniczącą Senatu, Rebelia Siri zaś stała się już tylko romantyczną legendą, jednym z mało istotnych przypisów do historii Hegemonii.

Spotkałem się z Gladstone i powiedziałem jej o wielu — choć nie o wszystkich — sprawach, które ujawnili mi Intruzi. Powiedziałem, iż wiedzą o tym, że Hyperion pełni rolę pułapki, lecz mimo to postanowili go zdobyć. Powiedziałem też, że chcą, abym został konsulem na tej planecie, dzięki czemu po wybuchu wojny mógłbym pełnić rolę podwójnego agenta.

Nie powiedziałem jej natomiast, że obiecali dać mi urządzenie, które otworzy Grobowce Czasu i uwolni Chyżwara.

Przewodnicząca Gladstone odbyła ze mną wiele długich rozmów. Jeszcze dłuższe rozmowy prowadzili ze mną agenci wojskowego wywiadu i kontrwywiadu. Niektóre z nich ciągnęły się miesiącami. Najnowsza technika oraz środki psychotropowe potwierdziły, że mówię prawdę i niczego nie ukrywam. Intruzi wcale nie mieli gorszej techniki ani zabezpieczeń przed środkami psychotropowymi. Mówiłem prawdę, ale co nieco ukrywałem.

Ostatecznie postanowiono wysłać mnie na Hyperiona. Gladstone zaproponowała, by natychmiast przyłączyć planetę do Protektoratu, mnie zaś uczynić ambasadorem, ale odradziłem jej to, choć poprosiłem, by pozwolono mi zachować mój prywatny statek. Przybyłem na miejsce rejsową jednostką nadprzestrzenną; statek dotarł kilka tygodni później, w ładowni składającego kurtuazyjną wizytę okrętu wojennego. Pozostawiono go na orbicie parkingowej, skąd mogłem wezwać go w dowolnej chwili i odlecieć, dokąd tylko chciałem.

Czekałem. Mijały lata. Cały ciężar obowiązków złożyłem na barkach mego zastępcy, sam zaś siedziałem u „Cycerona”, piłem i czekałem.

Kiedy wreszcie Intruzi skontaktowali się ze mną za pomocą prywatnego komunikatora, natychmiast wziąłem trzytygodniowy urlop, sprowadziłem statek z orbity w odosobnione miejsce blisko brzegu Trawiastego Morza, poleciałem do Mgławicy Oort, gdzie czekał na mnie ich statek zwiadowczy, wziąłem na pokład agenta — była nim kobieta o imieniu Andil — oraz trzech techników, i wysadziłem ich na północ od Gór Cugielnych, zaledwie kilka kilometrów od Grobowców.

Intruzi nie używają transmiterów. Przez całe życie wędrują między gwiazdami, a życie w Sieci przesuwa się przed ich oczami niby stary holofilm odtwarzany w zwariowanym tempie. Mają obsesję na punkcie czasu. TechnoCentrum sprezentowało transmitery Hegemonii, ale nie wyjawiło zasady ich działania. Żaden człowiek nawet nie zbliżył się do rozwiązania ich zagadki. Intruzi próbowali. Nie udało im się, ale nawet ta porażka pozwoliła im poznać podstawowe zasady manipulowania czasem i przestrzenią.

Pojęli, czym są prądy czasu, czyli antyentropiczne pola otaczające Grobowce. Nie umieli generować takich pól, ale mogli się chronić przed ich działaniem, a także — przynajmniej teoretycznie — likwidować je. Gdyby to uczynili, Grobowce Czasu, a wraz z nimi ich zawartość, przestałyby starzeć się w odwrotną stronę i „otworzyłyby się”. Chyżwar zostałby spuszczony ze smyczy, gdyż nie musiałby już trzymać się w ich pobliżu, a wszystko, co znajdowało się w ich wnętrzu, znalazłoby się na wolności.

Intruzi wierzyli, że Grobowce Czasu przybyły z ich przyszłości, Chyżwar zaś jest ostateczną bronią, czekającą na pojawienie się ręki, która mogłaby nią władać. Kościół Chyżwara uważał potwora za anioła-mściciela; Intruzi uważali go za stworzone przez człowieka narzędzie, przesłane z przyszłości po to, by pomóc ludziom uwolnić się spod władania TechnoCentrum. Zadanie Andil i trzech techników polegało na przygotowaniu końcowej fazy eksperymentu.

— Nie użyjecie go teraz? — zapytałem. Staliśmy w cieniu budowli zwanej Sfinksem.

— Nie — odparła Andil. — Dopiero przed samą inwazją.

— Ale przecież sami mówiliście, że po to, by wszystko zaczęło działać, trzeba kilku miesięcy!

Andil skinęła głową. Miała zielone oczy, była bardzo wysoka, a pod cienką warstwą skafandra mogłem bez trudu dostrzec delikatne pręgi wspomaganego hydraulicznie szkieletu zewnętrznego.

— Może nawet roku albo jeszcze dłużej — odparła. — Pole antyentropiczne rozpada się bardzo powoli, ale kiedy ten proces się rozpocznie, nic nie może go powstrzymać. Uruchomimy go jednak dopiero wtedy, kiedy Dziesięć Rad zadecyduje, że inwazja na Sieć jest niezbędna.

— Są jakieś wątpliwości? — zapytałem.

— Głównie natury etycznej. — Kilka metrów od nas technicy okrywali urządzenie polimerową tkaniną maskującą i emiterami zakodowanego pola siłowego. — Wojna międzygwiezdna na taką skalę pochłonie miliony, może nawet miliardy istnień. Także uwolnienie Chyżwara spowoduje trudne do przewidzenia konsekwencje. Wprawdzie istnieje jednomyślność co do tego, że musimy uderzyć w TechnoCentrum, ale wciąż jeszcze nie podjęto decyzji, w jaki sposób najlepiej będzie tego dokonać.

Skinąłem głową, a następnie popatrzyłem na urządzenie i dolinę wypełnioną Grobowcami.

— Jednak kiedy je wreszcie uruchomicie, nie będzie już odwrotu — powiedziałem. — Chyżwar znajdzie się na wolności, i po to, żeby go okiełznać, będziecie musieli wygrać wojnę.

Andil uśmiechnęła się lekko.

— To prawda.

Zastrzeliłem ją wtedy, a potem wszystkich trzech techników. Następnie cisnąłem laser daleko między wydmy, usiadłem na skrzyni i przez kilka minut płakałem jak dziecko, po czym wystukałem na komlogu jednego z techników kod wyłączający pole, zdarłem polimerową tkaninę i uruchomiłem urządzenie.

Nie zauważyłem żadnej zmiany. Powietrze nadal było przesycone gęstym, zimowym światłem. Stary Grobowiec jarzył się słabą poświatą, a Sfinks w dalszym ciągu wpatrywał się w nicość. Słychać było tylko szelest piasku zasypującego skrzynie i ciała. Jedynie zielona lampka kontrolna na urządzeniu Intruzów świadczyła o tym, że zaczęło działać.

Powoli ruszyłem z powrotem w kierunku statku. Obawiałem się, że lada chwila ujrzę Chyżwara, a jednocześnie miałem nadzieję, że tak się stanie. Ponad godzinę siedziałem na tarasie statku, obserwując, jak mrok wypełnia dolinę, a piasek przykrywa nieruchome ciała. Chyżwar nie pojawił się, podobnie jak jego cierniste drzewo. Po jakimś czasie zagrałem na fortepianie parę kawałków Bacha, po czym włączyłem silniki i wystartowałem.

Skontaktowawszy się ze statkiem Intruzów, powiedziałem im, że zdarzył się wypadek: Chyżwar zabił agentów, a urządzenie zostało przedwcześnie uruchomione. Mimo że ogarnęła ich panika, zaproponowali mi azyl. Odmówiłem i skierowałem statek w stronę Sieci. Nikt mnie nie ścigał.

Za pomocą komunikatora połączyłem się z Meiną Gladstone, by poinformować ją, że agenci Intruzów zostali wyeliminowani. Powiedziałem jej także, że inwazja jest bardzo prawdopodobna i że pułapka powinna spełnić swoją rolę. Nie powiedziałem jej tylko o działającym już urządzeniu. Gladstone pogratulowała mi, po czym nakazała powrót. Odmówiłem, motywując to tym, że potrzebuję ciszy i samotności. Skierowałem się ku planecie leżącej w pobliżu układu Hyperiona, wiedząc, że podróż zajmie mi dość czasu, żebym mógł spokojnie przeczekać do następnego aktu.

Kiedy później otrzymałem od samej Gladstone wezwanie do wzięcia udziału w pielgrzymce, natychmiast pojąłem, jaką rolę w ostatecznej rozgrywce przewidzieli dla mnie Intruzi, a także TechnoCentrum, przewodnicząca Senatu i jej doradcy. Jednak to, kto uważał się za pana sytuacji, nie miało już żadnego znaczenia, gdyż wydarzenia toczyły się własnym rytmem, a sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli.

Bez względu na to, co się z nami stanie, przyjaciele, świat taki, jaki znamy, już się właściwie skończył. Jeżeli o mnie chodzi, to nie mam żadnej prośby do Chyżwara. Nie mam nic do powiedzenia ani jemu, ani wszechświatowi. Wróciłem tutaj, ponieważ musiałem, ponieważ takie było moje przeznaczenie. Wiedziałem, co muszę zrobić, od chwili kiedy jako dziecko odwiedziłem grobowiec Siri i przysiągłem zemścić się na Hegemonii. Znałem cenę, jaką przyjdzie mi zapłacić.

Kiedy jednak nadejdzie czas wydawania ostatecznych ocen, czas zrozumienia dla zdrady, która obejmie jak płomień całą Sieć i zakończy życie wielu planet, proszę was, żebyście nie myśleli o mnie — moje imię nie zostało nawet zapisane na wodzie, jak powiedziała zagubiona dusza pewnego poety — lecz o Starej Ziemi ginącej bez żadnego powodu, o szarych ciałach delfinów gnijących w promieniach słońca, o ruchomych wyspach, które nagle nie miały dokąd wędrować, ponieważ zniszczono ich pastwiska, o Szelfie Równikowym upstrzonym niezliczonymi platformami wiertniczymi, wreszcie o stałych wyspach, rojących się od hałaśliwych, cuchnących olejkiem do opalania i marihuaną turystów.

Albo jeszcze lepiej, nie myślcie o niczym, tylko stańcie, tak ja to uczyniłem po włączeniu urządzenia Intruzów, ja, morderca, zdrajca, ale wciąż dumny, ze stopami mocno wbitymi w dryfujące piaski Hyperiona, z wysoko podniesioną głową i zaciśniętą pięścią wygrażającą niebu, i zawołajcie co sił w płucach:

— Niech zaraza spadnie na oba wasze domy!

Wciąż jeszcze pamiętam sen mojej babki. Wciąż jeszcze pamiętam, że wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.

Wciąż jeszcze pamiętam Siri.

— Czy to ty jesteś szpiegiem Intruzów? — zapytał ojciec Hoyt.

Konsul w milczeniu potarł policzek. Sprawiał wrażenie zupełnie wyczerpanego.

— Właśnie — odezwał się Martin Silenus. — Gladstone osobiście ostrzegła mnie, że wśród nas będzie szpieg.

— Ostrzegła wszystkich! — parsknęła Brawne Lamia, wpatrując się w konsula. Jej spojrzenie było bardzo smutne.

— Owszem, nasz przyjaciel jest szpiegiem, ale nie tylko szpiegiem Intruzów — powiedział Sol Weintraub. Niemowlę obudziło się i zaczęło kwilić, więc wziął je na ręce, żeby się uspokoiło. — Takich jak on nazywano kiedyś podwójnymi agentami, ale on stał się agentem potrójnym, wielokrotnym, który dopuszczał się kolejnych zbrodni, by potem im zadośćuczynić.

Konsul bez słowa spojrzał na starego uczonego.

— Co nie zmienia faktu, że jest szpiegiem, a szpiegów chyba się likwiduje, prawda? — odparł Silenus.

Pułkownik Kassad trzymał w ręku paralizator, ale broń nie była zwrócona w niczyją stronę.

— Możesz kontaktować się ze statkiem? — zapytał.

— Tak.

— W jaki sposób?

— Za pomocą komlogu Siri. Został nieco… zmodyfikowany.

Kassad skinął lekko głową.

— A za pośrednictwem komunikatora, który znajduje się na statku, utrzymujesz łączność z Intruzami?

— Tak.

— Informując ich o przebiegu pielgrzymki?

— Tak.

— Otrzymałeś od nich jakąś wiadomość?

— Nie.

— Jak możemy mu wierzyć?! — wykrzyknął poeta. — Przecież to pieprzony szpieg!

— Zamknij się — warknął pułkownik Kassad, nie odwracając spojrzenia od twarzy konsula. — Czy to ty zaatakowałeś Heta Masteena?

— Nie — odparł konsul — ale kiedy „Yggdrasill” uległ zniszczeniu, natychmiast zrozumiałem, że coś jest nie w porządku.

— Co przez to rozumiesz?

Konsul odchrząknął, po czym odparł:

— Spędziłem wiele czasu w towarzystwie Głosów Drzewa. Ich związek z drzewostatkami jest niemal telepatyczny. Masteen zareagował stanowczo zbyt spokojnie. Albo nie był tym, za kogo się podawał, albo wiedział wcześniej, że statek ulegnie zagładzie, i w porę zerwał z nim kontakt. Podczas mojej wachty zszedłem na dół, by go pocieszyć, ale on już zniknął. Kabina znajdowała się w takim stanie, w jakim ją potem zobaczyliście, tyle tylko że zamknięcie sześcianu Móbiusa było zneutralizowane. Erg mógł wymknąć się na wolność. Uaktywniłem zamek i wróciłem na pokład.

— A więc nie zrobiłeś nic złego Masteenowi? — zapytał ponownie Kassad.

— Nie.

— Powtarzam, dlaczego mielibyśmy mu wierzyć, do kurwy nędzy? — warknął Silenus. Co jakiś czas pociągał spory łyk z ostatniej butelki whisky, jaka mu została.

— Nie macie żadnego powodu, żeby mi wierzyć — powiedział konsul, patrząc nie na poetę, lecz na butelkę. — To i tak nie ma już żadnego znaczenia.

Długie palce Kassada przesuwały się od niechcenia po uchwycie paralizatora.

— W jaki sposób wykorzystasz łączność z Intruzami?

Konsul westchnął ze znużeniem.

— Zawiadomię ich, kiedy otworzą się Grobowce Czasu. Jeżeli będę jeszcze wtedy żył, ma się rozumieć.

— Możemy go zniszczyć — odezwała się Brawne Lamia, wskazując na zabytkowy komlog.

Konsul tylko wzruszył ramionami.

— Może nam się jeszcze przydać — odparł pułkownik. — Dzięki niemu będziemy w stanie przechwycić wszystkie transmisje wojskowe i cywilne, nadawane otwartym kodem, a w razie potrzeby wezwać statek.

— Nie! — wykrzyknął konsul. Po raz pierwszy od dłuższego czasu okazał jakieś żywsze uczucia. — Nie wolno nam się teraz cofnąć!

— Wydaje mi się, że nikt nie ma zamiaru się wycofywać — powiedział pułkownik, spoglądając po twarzach.

Przez kilka chwil w pomieszczeniu panowało milczenie.

— Pozostała nam do podjęcia pewna decyzja — przerwał je wreszcie Sol Weintraub i, nie przestając kołysać Racheli, wskazał ruchem głowy na konsula.

Martin Silenus siedział zgięty w pół, z czołem opartym na pustej butelce, ale teraz wyprostował się raptownie.

— Zdradę karze się śmiercią. — Niespodziewanie zachichotał. — Za kilka godzin i tak wszyscy umrzemy, dlaczego więc ostatnią decyzją, jaką podejmiemy w życiu, nie miałaby być decyzja o egzekucji?

Ojciec Hoyt skrzywił się, przez chwilę walczył z falą bólu, po czym dotknął drżącym palcem spierzchniętych warg, a następnie powiedział:

— Nie jesteśmy sądem.

— Owszem, jesteśmy — odparł Fedmahn Kassad.

Konsul podkulił nogi, oparł przedramiona na kolanach i splótł palce.

— W takim razie wydajcie wyrok — powiedział zupełnie obojętnym głosem.

Brawne Lamia wyjęła z kieszeni pistolet ojca i położyła go na podłodze. Spoglądała to na konsula, to na Kassada.

— Mówimy tu o zdradzie? — zapytała. — Kto kogo zdradził, jeśli można wiedzieć? Nikt z nas, może z wyjątkiem pułkownika, nie był idealnym obywatelem, a w dodatku pomiatały nami siły, nad którymi nie potrafiliśmy zapanować.

Sol Weintraub zwrócił się bezpośrednio do konsula:

— Nie wziąłeś pod uwagę, przyjacielu, że kiedy Meina Gladstone i TechnoCentrum wyznaczyli cię do tego zadania, doskonale zdawali sobie sprawę, jak się zachowasz. Być może, nie wiedzieli, że Intruzi znają sposób na otwarcie Grobowców — chociaż nie jest to zbyt pewne, zważywszy fakt, że mamy do czynienia ze Sztucznymi Inteligencjami — ale nie ulegało dla nich żadnej wątpliwości, że zdradzisz obie strony, obie społeczności, z których każda w jakiś sposób przyczyniła się do spotęgowania cierpień twojej rodziny. Wszystko to stanowiło część tego samego niezwykłego planu. Miałeś nie większy wpływ na przebieg wydarzeń niż to oto dziecko. — Mówiąc to podniósł niemowlę.

Konsul przez chwilę spoglądał na niego z niedowierzaniem, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar i tylko pokręcił głową.

— Taki scenariusz jest całkiem prawdopodobny — zabrał głos Fedmahn Kassad — ale to, że ktoś usiłuje wykorzystać nas w charakterze pionków w prowadzonej przez siebie grze, nie oznacza wcale, że nie powinniśmy ze wszystkich sił starać się uzyskać decydującego wpływu na nasz los. — Zerknął na ścianę, gdzie tańczyły różnobarwne plamy światła, przypominając o toczącej się w kosmosie bitwie. — W wyniku tej wojny zginą tysiące, może nawet miliony ludzi. Jeżeli Intruzi lub Chyżwar uzyskają dostęp do systemu transmiterów, zagrożenie obejmie miliardy istnień ludzkich na setkach planet.

Konsul przyglądał się w milczeniu, jak pułkownik unosi paralizator.

— Byłoby to lepsze dla każdego z nas — powiedział Kassad. — Chyżwar nie zna litości.

Nikt się nie odezwał. Konsul zdawał się wpatrywać w jakiś niezmiernie odległy punkt.

Pułkownik zabezpieczył broń i wetknął ją za pas.

— Dotarliśmy już tak daleko, więc wspólnie pokonamy resztę drogi.

Brawne Lamia przysunęła się do konsula i wzięła go w objęcia. Zaskoczony mężczyzna odpowiedział uściskiem jednego ramienia.

Chwilę później podszedł Sol Weintraub i przyłączył się do uścisku. Niemowlę wierzgało radośnie, zachwycone ciepłem bijącym od ciał dorosłych. Konsul poczuł wyraźny zapach talku i nowo narodzonego dziecka.

— Myliłem się — powiedział. — Jednak poproszę o coś Chyżwara. Poproszę go o nią.

Delikatnie dotknął główki Racheli w miejscu, gdzie kończyła się maleńka czaszka, a zaczynał kark.

Martin Silenus wydał przedziwny odgłos, który na początku przypominał śmiech, na końcu zaś szloch.

— Nasze ostatnie życzenia! Czy muzy spełniają życzenia? Ja nie mam żadnych. Chciałbym tylko dokończyć poemat.

— Czy to aż takie ważne? — zapytał ojciec Hoyt.

— Ależ tak! Oczywiście! — wykrzyknął poeta. Wypuścił z rąk butelkę po whisky, sięgnął do torby, wyszarpnął z niej garść cienkich plastikowych kartek i wyciągnął je przed siebie, jakby dawał je wszystkim w prezencie. — Chcecie przeczytać? Chcecie, żeby ja wam przeczytał? To znowu płynie ze mnie. Przeczytajcie stare fragmenty. Przeczytajcie Pieśni, które napisałem trzysta lat temu i których nigdy nie opublikowałem. Wszystko w nich jest. My także. Ja, wy, nasza podróż. Nie rozumiecie? Ja nie tworzę poematu, ja tworzę przyszłość! — Pozwolił kartkom opaść na podłogę, chwycił pustą butelkę, zmarszczył brwi i wyciągnął ją przed siebie niby kielich mszalny. — Tworzę przyszłość — powiedział, nie podnosząc wzroku — ale zmianie musi ulec przeszłość. Jedna chwila. Jedna decyzja. — Uniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy. — To coś, co nas jutro zabije — moja muza, nasz stwórca, nasz kat — posuwa się pod prąd czasu. Niech mu będzie. Tym razem musi zabrać mnie, a Billy’ego zostawić w spokoju. Niech mnie weźmie, a wtedy poemat pozostanie już na zawsze nie dokończony.

Wzniósł butelkę jeszcze wyżej, zamknął oczy, a następnie cisnął nią o ścianę. Pomarańczowy blask odległych eksplozji zalśnił w niezliczonych kawałkach szkła.

Pułkownik Kassad zrobił krok naprzód i położył rękę na ramieniu poety.

Ten zwykły ludzki gest sprawił, że w pomieszczeniu zrobiło się jakby odrobinę cieplej. Ojciec Lenar Hoyt oderwał się od ściany, o którą był oparty, wyszedł na środek pokoju i podniósł prawą rękę; kciuk i mały palec stykały się, trzy pozostałe były wyprostowane. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, iż tym gestem chce ogarnąć wszystkich obecnych, siebie nie wyłączając.

Ego te absolvo — szepnął.

Wiatr uderzał w kamienne ściany, prześlizgując się ze świstem miedzy chimerami i balkonami. Ognie bitwy rozgrywanej sto milionów kilometrów od planety spływały na pielgrzymów wszystkimi odcieniami czerwieni.

Czar prysł, kiedy pułkownik Kassad ruszył w kierunku drzwi.

— Spróbujmy się trochę przespać — zaproponowała Brawne Lamia.

Nieco później, gdy konsul leżał już w śpiworze, wsłuchując się w zawodzenie wiatru, przyłożył policzek do szorstkiego materiału torby i nakrył się po samą szyję. Minęło już ładnych kilka lat od chwili, kiedy po raz ostatni zasnął bez żadnych kłopotów.

Tym razem sen przyszedł w chwili, gdy tylko konsul zamknął oczy.

Загрузка...