Nieco po południu następnego dnia „Benares” dotarła do Portu na Krawędzi. Jedna z płaszczek zdechła z wycieńczenia zaledwie dwadzieścia kilometrów od celu. A. Bettik odciął ją i pozwolił odpłynąć z prądem. Druga dotrwała do chwili, kiedy kadłub barki zetknął się z nabrzeżem, po czym przewróciła się brzuchem do góry, wypuszczając bąbelki powietrza z otworów oddechowych. Bettik polecił, aby ją także odcięto, ale mocno wątpił, czy zwierzęciu uda się przeżyć, szczególnie jeśli zostanie porwane przez główny nurt rzeki.
Jeszcze przed wschodem słońca pielgrzymi zebrali się przy burcie, obserwując krajobraz. Prawie ze sobą nie rozmawiali, a żaden z nich nie odezwał się ani słowem do Martina Silenusa. Poeta chyba nie miał nic przeciwko temu, gdyż do śniadania wypił potężną porcję wina, następnie zaś zaczął śpiewać sprośne piosenki.
Przez noc rzeka rozszerzyła się tak bardzo, że rano przypominała już prawie dwukilometrowej szerokości błękitnoszarą autostradę, przecinającą niskie, zielone wzgórza na południe od Trawiastego Morza. Tak blisko morza nie rosły żadne drzewa, a brązowe i złote odcienie krzewów wkrótce ustąpiły miejsca soczystej zieleni trawy. Przez cały ranek wzgórza stawały się coraz niższe, aż wreszcie zaczęły przypominać mocno spłaszczone wały przeciwpowodziowe, ciągnące się po obu stronach rzeki. Nad północnym i wschodnim horyzontem niebo było wyraźnie ciemniejsze; ci pielgrzymi, którzy wiedzieli, że na większości planet taki widok oznacza bliskość oceanu, musieli sobie co chwila przypominać, że ten ocean, do którego się zbliżali, składa się z milionów hektarów trawy.
Port na Krawędzi nigdy nie był dużą osadą, teraz zaś sprawiał wrażenie całkowicie opustoszałego. Kilka budynków stojących przy porytej koleinami ścieżce wyglądało na nie zamieszkane, a po wielu innych oznakach można było się domyślać, że cała ludność uciekła stąd przed co najmniej kilku tygodniami. „Przystań Pielgrzyma”, liczący sobie ponad trzysta lat zajazd wzniesiony na zboczu łagodnego pagórka, spłonął do fundamentów.
A. Bettik odprowadził ich na szczyt wzniesienia.
— Co będziecie teraz robili? — zapytał pułkownik Kassad androida.
— Zgodnie z umową, jaką zawarliśmy ze świątynią Chyżwara, od tej pory jesteśmy wolni — odparł Bettik. — Zostawimy tu „Benares”, żeby czekała na wasz powrót, a sami popłyniemy łodziami w dół rzeki. Potem ruszymy w swoją stronę.
— Myślisz o ewakuacji? — zapytała Brawne Lamia.
Bettik uśmiechnął się.
— Nie. Mamy do odbycia własną pielgrzymkę.
Niewielka grupa dotarła do łagodnie zaokrąglonego wierzchołka. Z tej odległości „Benares” przypominała małe czółno; Hoolie płynęła na południowy zachód, niknąc częściowo za błękitną mgiełką, by potem skręcić na zachód, ku niemożliwym do przebycia Mniejszym Kataraktom, położonym zaledwie dwanaście kilometrów od Krawędzi. Na północ i wschód od nich rozciągało się Trawiaste Morze.
— Mój Boże… — westchnęła Brawne Lamia.
Można było odnieść wrażenie, iż znaleźli się na ostatnim, wyniesionym nieco w górę, miejscu na planecie. Poniżej opustoszałe zabudowania wyznaczały koniec osady i początek morza. Trawa ciągnęła się aż po horyzont, falując zmysłowo w lekkim wietrze i zdając się omywać zielonymi grzywaczami podnóże pagórka. Wyglądało na to, że wszystkie źdźbła mają identyczną wysokość. Wydawało się także, że oprócz nich nic już nie istnieje; choć osiemset kilometrów dalej na północny wschód wznosiły się ośnieżone szczyty Gór Cugielnych, tutaj nie sposób było się tego domyślić. Złudzenie, że patrzą na ogromne zielone morze było niemal całkowite — nawet białe kwiaty, które wieńczyły niektóre źdźbła, wyglądały z daleka jak spieniona woda na szczytach grzywaczy.
— Przepiękne — powiedziała Lamia, która nigdy wcześniej nie miała okazji oglądać tego widoku.
— Największe wrażenie robi o zachodzie i wschodzie słońca — poinformował ją konsul.
— Fascynujące — mruknął Sol Weintraub, a następnie podniósł niemowlę, jakby chciał, aby i ono mogło to zobaczyć. Dziewczynka zagulgotała coś wesoło, po czym poczęła z zainteresowaniem przyglądać się własnym palcom.
— Znakomicie zachowany ekosystem — stwierdził z aprobatą Het Masteen. — Muir byłby zadowolony.
— Kurwa mać — zaklął Martin Silenus.
Pozostali spojrzeli na niego ze zdumieniem.
— Nie ma pieprzonego wiatrowozu — wyjaśnił poeta.
Pięciu mężczyzn, kobieta i android przez dłuższą chwilę spoglądali w milczeniu na puste nabrzeże.
— Może się spóźni — mruknął wreszcie konsul.
Martin Silenus roześmiał się chrapliwie.
— Albo już odjechał. Przecież mieliśmy tu dotrzeć dzień wcześniej.
Pułkownik Kassad podniósł do oczu lornetkę.
— Nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby wyruszyli bez nas — powiedział, wpatrując się w odległy horyzont. — Statek miał być wysłany przez kapłanów ze świątyni Chyżwara, dla których nasza pielgrzymka ma ogromne znaczenie.
— Możemy pójść pieszo — zauważył Lenar Hoyt. Kapłan był blady i tak osłabiony, że słaniał się na nogach. W jego przypadku z pewnością nie mogło być mowy o żadnym marszu.
— Nic z tego — odparł Kassad. — To kilkaset kilometrów, a trawa sięga sporo nad głowę.
— Kompasy… — szepnął ksiądz.
— Na Hyperionie kompasy nie spełniają swojej funkcji — przypomniał mu pułkownik, w dalszym ciągu spoglądając przez lornetkę.
— W takim razie jakieś urządzenia namiarowe, reagujące na sygnały z satelitów…
— Owszem, to byłoby rozwiązanie, ale chodzi o coś innego — wtrącił się konsul. — Ta trawa jest potwornie ostra. Najdalej po pięciuset metrach pocięłaby nas na plasterki.
— W dodatku żyją w niej stepowe węże — dodał Kassad, kierując lornetkę nieco niżej. — Jak powiedziałem, to znakomicie zachowany ekosystem, ale na pewno nie taki, po którym można bezkarnie spacerować.
Ojciec Hoyt westchnął ciężko i niewiele brakowało, a osunąłby się na krótką trawę porastającą szczyt wzniesienia.
— W porządku. W takim razie wracamy. — W jego głosie można było dosłyszeć coś w rodzaju ulgi.
— Gdyby wiatrowóz się nie pojawił, ja i moja załoga z przyjemnością odwieziemy was z powrotem do Keats na pokładzie „Benares” — oświadczył A. Bettik.
— Nie trzeba — odparł konsul. — Bierzcie łodzie i płyńcie sami.
— Chwila, moment! — zaprotestował Silenus. — Nie przypominam sobie, żebym wybrał cię na dyktatora, amigo. Musimy się dostać na drugą stronę. Jeżeli ten pieprzony wiatrowóz nie przyjedzie po nas, trzeba będzie wymyślić inny sposób.
Konsul odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z poetą.
— Jaki? Może łódź? Podróż okrężną drogą, wokół Grzywy, zajęłaby nam co najmniej dwa tygodnie, a i to wówczas, jeśli na wybrzeżu udałoby nam się znaleźć jakiś statek. Wszystkie jednostki pływające biorą udział w akcji ewakuacyjnej.
— Wobec tego sterowiec — burknął Silenus.
Brawne Lamia parsknęła śmiechem.
— O, tak! Przecież w okolicy aż się od nich roi.
Martin Silenus zacisnął pięści, jakby chciał rzucić się na kobietę, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i uśmiechnął.
— W porządku, szanowna pani. W takim razie co robimy? Może bogowie spojrzeliby na nas przychylniejszym okiem, gdybyśmy rzucili kogoś na pożarcie stepowym wężom?
Brawne Lamia zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
— Wydawało mi się, że stosy ofiarne są bardziej w twoim stylu, kurduplu.
— Dosyć! — warknął pułkownik Kassad, wkraczając między piorunującą się nawzajem wzrokiem parę. — Konsul ma rację. Zaczekamy tutaj na przyjazd wiatrowozu. M. Masteen i M. Lamia pójdą z A. Bettikiem, żeby dopilnować rozładunku. Ojciec Hoyt i M. Silenus przyniosą trochę drewna na ognisko.
— Na ognisko? — powtórzył kapłan ze zdziwieniem. Upał dawał się wszystkim mocno we znaki.
— Po zapadnięciu zmroku rozpalimy ogień, żeby zasygnalizować naszą obecność. A teraz do roboty.
O zachodzie słońca niewielka grupka obserwowała w milczeniu, jak motorowa łódź odbija od przystani. Nawet z odległości dwóch kilometrów konsul bez trudu widział błękitnoskórą załogę. Stojąca przy nabrzeżu „Benares” wydawała się stara i opuszczona, jakby stanowiła już część opustoszałego miasta. Kiedy łódź zniknęła w oddali, pielgrzymi odwrócili się w stronę Trawiastego Morza. Nadrzeczne wzgórza rzucały długie cienie na to, co konsul nazywał już w myślach strefą przyboju i mieliznami. Nieco dalej morze zaczynało stopniowo zmieniać kolor, ciemniejąc stopniowo, by w sąsiedztwie horyzontu nabrać ciemnozielonej, graniczącej z czernią barwy. Lazurowe niebo przesiąkło czerwonymi i złotymi kolorami zachodzącego słońca, którego blask zdawał się spływać na pielgrzymów niczym płynne światło. W zupełnej niemal ciszy słychać było jedynie szum trawy kołysanej łagodnymi podmuchami wiatru.
— Mamy skurwysyńsko dużo maneli — powiedział głośno Martin Silenus. — Szczególnie jak na kogoś, kto wybiera się tylko w jedną stronę.
Słusznie, pomyślał konsul. Ich bagaże utworzyły spory stos na trawiastym zboczu pagórka.
— Gdzieś tam, przed nami, może czekać na nas ocalenie — zauważył spokojnym głosem Het Masteen.
— Jasne. — Silenus ułożył się wygodnie na ziemi, podłożył ręce pod głowę i spoglądał w niebo. — A nie zapomniałeś zabrać ze sobą kilku par Chyżwaroodpornych gatek?
Templariusz pokręcił głową. Jego twarz znajdowała się częściowo w cieniu rzucanym przez nasunięty na czoło kaptur.
— Przestańmy wreszcie udawać — powiedział. — Najwyższa pora, aby każdy z nas przyznał, że zabrał ze sobą w tę podróż coś, co — jego zdaniem — dopomoże mu podczas ostatecznej konfrontacji z Władcą Bólu.
Poeta prychnął pogardliwie.
— Ja tam nie mam żadnej króliczej łapki.
— Ale może masz swój manuskrypt?
Poeta nic nie odpowiedział.
Het Masteen przeniósł spojrzenie na mężczyznę stojącego po jego lewej stronie.
— A ty, pułkowniku? Widziałem kilka kufrów z twoim nazwiskiem. Co tam masz? Broń?
Kassad milczał jak zaklęty.
— Oczywiście — mruknął Het Masteen. — Głupotą byłoby wybrać się na polowanie bez broni.
— A co ze mną? — zapytała Brawne Lamia, krzyżując ramiona na piersi. — Wiesz może, co ja przytaszczyłam ze sobą na tę planetę?
— Jeszcze nie słyszeliśmy twojej historii, M. Lamio — odparł spokojnie templariusz. — Za wcześnie byłoby snuć jakiekolwiek przypuszczenia.
— Ale nie co do konsula — zauważyła kobieta.
— Istotnie. Jest zupełnie oczywiste, jaką broń przygotował sobie nasz dyplomata.
Konsul drgnął, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia, i przestał kontemplować zachód słońca.
— Przywiozłem trochę ubrania i dwie książki.
— Taak… — mruknął templariusz. — A na orbicie zostawiłeś wspaniały statek.
Martin Silenus zerwał się na nogi.
— Właśnie, statek! — wykrzyknął. — Przecież możesz go wezwać, prawda? No to gwizdnij na niego, do jasnej cholery! Już mi się znudziło tkwić tutaj jak gówno na patyku.
Konsul urwał źdźbło trawy i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie.
— Nawet gdybym mógł go wezwać… a przecież wszyscy słyszeliście od A. Bettika, że nie działają żadne satelity komunikacyjne i przekaźniki… to i tak nie byłoby mowy o lądowaniu po północnej stronie Gór Cugielnych, gdyż równałoby się to skazaniu naszej wyprawy na niepowodzenie.
— Dobra, dobra! — wykrzyknął Silenus, wymachując z podnieceniem rękami. — Ale przynajmniej przedostalibyśmy się na drugą stronę tego… tego… trawnika! Wzywaj statek.
— Zaczekajmy do rana — zaproponował konsul. — Jeżeli wiatrowóz nie zjawi się do tego czasu, wówczas zastanowimy się, co robić dalej.
— Pieprzę czekanie… — zaczął poeta, ale w tej samej chwili Kassad zrobił dwa kroki naprzód i stanął przed nim, odwrócony do niego plecami, tym samym skutecznie wyłączając go z kręgu dyskutujących.
— A jaka jest twoja tajemnica, M. Masteen? — zapytał pułkownik.
Dogasające niebo rozsiewało jeszcze wystarczająco dużo blasku, aby pielgrzymi zdołali dostrzec lekki uśmiech na twarzy templariusza. Het Masteen wskazał na piętrzący się nie opodal stos bagaży.
— Jak widzicie, mój kufer jest największy i najbardziej zagadkowy ze wszystkich.
— To sześcian Möbiusa — odezwał się Lenar Hoyt. — Widziałem, jak w ten sposób transportowano bezcenne zabytki.
— Albo bomby termojądrowe — mruknął Kassad.
Het Masteen potrząsnął głową.
— Nic tak groźnego.
— Powiesz nam, co to jest? — zapytała wprost Lamia.
— Kiedy przyjdzie moja kolej.
— Możemy wysłuchać cię już teraz. I tak nie mamy nic innego do roboty — powiedział konsul.
Sol Weintraub chrząknął cicho.
— Ja wylosowałem czwarty numer — oznajmił, po czym pokazał świstek papieru. — Jednak byłbym ogromnie rad, gdyby Prawdziwy Głos Drzewa zechciał się ze zamienić.
Przełożył Rachelę z lewej ręki na prawą.
Het Masteen pokręcił głową.
— Mamy jeszcze czas. Chciałem tylko dowieść, że nawet w sytuacji pozornie bez wyjścia można spoglądać w przyszłość z odrobiną optymizmu. Wiele dowiedzieliśmy się z opowieści, które usłyszeliśmy do tej pory, a jednak każdy z nas, na przekór wszystkiemu, w głębi duszy pielęgnuje ziarenko nadziei.
— Nie rozumiem, w jaki sposób… — zaczął ojciec Hoyt, ale nie dokończył, gdyż przerwał mu wrzask Martina Silenusa:
— Jest! To ten pieprzony wiatrowóz! Wreszcie się zjawił, niech go nagły szlag trafi!
Minęło dwadzieścia minut, zanim wiatrowóz przybił do jednego z nabrzeży. Nadjechał z północy, a jego białe żagle odcinały się wyraźnie od pogrążającej się szybko w mroku równiny. W chwili kiedy potężny wehikuł znieruchomiał przy pomoście, resztki wieczornej poświaty zniknęły znad zachodniego horyzontu.
Drewniany, wielki i z pewnością wykonany ręcznie wiatrowóz wywarł na konsulu spore wrażenie. Zbudowano go na wzór galeonów, jakie w zamierzchłej przeszłości przemierzały morza Starej Ziemi. Ogromne pojedyncze koło, umieszczone w centralnej części obłego kadłuba, zazwyczaj było niewidoczne w dwumetrowej trawie, jednak tutaj, gdzie źdźbła były nieco niższe, konsul zdołał dostrzec jego część. Pokład wznosił się nad ziemię na sześć lub siedem metrów, główny maszt zaś miał ponad pięciokrotnie większą wysokość. Kiedy konsul przystanął na chwilę, by złapać nieco tchu w piersi i dać odpocząć utrudzonym mięśniom — bagaże okazały się cięższe, niż przypuszczał — usłyszał trzepotanie płótna oraz niski, niemal infradźwiękowy szum, który mógł dobiegać z masywnych żyroskopów statku.
Z górnego pokładu wysunął się trap, który opadł z hukiem na pomost. Ojciec Hoyt i Brawne Lamia musieli uskoczyć w bok, aby uniknąć zmiażdżenia.
Pokład wiatrowozu okazał się znacznie gorzej oświetlony niż „Benares”. Jedyne źródło światła stanowiły nieliczne lampy zawieszone na niższych rejach. Nigdzie nie sposób było także dostrzec ani śladu załogi.
— Halo! — zawołał konsul z nabrzeża. Nikt mu nie odpowiedział.
— Zaczekajcie chwilę — polecił Kassad i pięcioma krokami pokonał długi trap.
Przyglądali się w milczeniu, jak zatrzymał się na chwilę przy burcie, dotknął rękojeści tkwiącego za jego pasem paralizatora, po czym zniknął na śródokręciu. Kilka minut później w prostokątnych oknach na rufie zapłonęło światło, kładąc się trapezoidalnymi, żółtymi plamami na falującej trawie.
— Możecie wchodzić! — zawołał pułkownik z pokładu. — Wóz jest pusty.
Musieli kilkakrotnie obracać, zanim przenieśli cały bagaż. Kiedy konsul pomagał templariuszowi taszczyć ciężki sześcian Möbiusa, odniósł wrażenie, że przez ścianki kufra wyczuwa lekką wibrację.
— A gdzie załoga, do kurwy nędzy? — zapytał Martin Silenus, gdy zebrali się na przednim pokładzie. Wcześniej przeszli gęsiego wąskimi korytarzami, schodząc i wspinając się po schodach szerokości drabin oraz zaglądając do kabin niewiele większych od koi, które się w nich znajdowały. Jedynie kajuta na samej rufie — prawdopodobnie kapitańska — była zbliżona rozmiarami i standardem wyposażenia do tego, co oferowała „Benares”.
— Wygląda na to, że wszystko jest zautomatyzowane — powiedział Kassad. Były oficer Armii wskazał na fały niknące w otworach wywierconych w pokładzie, prawie niewidoczne mechaniczne manipulatory ukryte wśród takielunku, a także rozmaite przekładnie zainstalowane mniej więcej w połowie wysokości masztu.
— Nigdzie nie zauważyłam czegoś, co choć trochę przypominałoby sterownię — powiedziała Lamia. Wyjęła z kieszeni komlog i próbowała połączyć się z komputerem pojazdu na wszystkich standardowych częstotliwościach. Bez rezultatu.
— Jednostki kursujące po Trawiastym Morzu miały załogi — oświadczył stanowczo konsul. — Byli to najmłodsi kandydaci na kapłanów, których zadanie polegało na towarzyszeniu pielgrzymom w drodze do gór.
— Cóż, teraz ich tutaj nie ma — zauważył ojciec Hoyt. — Przypuszczam jednak, że spotkamy kogoś w stacji kolejki linowej albo w Baszcie Chronosa. Bądź co bądź, ktoś jednak wysłał po nas ten wehikuł.
— Albo wszyscy już nie żyją, a wiatrowóz kursuje według ustalonego dawno temu rozkładu — zauważyła Brawne Lamia, po czym zerknęła nerwowo w górę, gdzie przybierający na sile wiatr szarpał olinowaniem. — Cholera, to dziwne uczucie być od wszystkiego tak zupełnie odciętym. Mam wrażenie, jakbym była ślepa i głucha. Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób koloniści mogli to wytrzymać.
Martin Silenus przysiadł na burcie, pociągnął solidny łyk z wysokiej zielonej butelki i powiedział:
Gdzież jest poeta? Czy go wskażecie,
O moje muzy? Poznam go przecie!
Człowiek to, równy każdemu z ludzi.
Królem być może z całym splendorem,
Nędznym żebrakiem, co litość budzi,
Lub jakimkolwiek niezwykłym tworem.
On małpą może być lub Platonem.
To człowiek, który w swej wyobraźni
Wczuć się potrafi w orła lub wronę,
Dotrzeć do skrytych pokładów jaźni.
Gdy lew zaryczy, on go posłucha,
Pomruk tygrysa dla jego ucha
Brzmi niby zwykła człowiecza mowa.
— Skąd masz to wino? — zapytał Kassad.
Poeta uśmiechnął się błogo. W blasku lamp jego małe oczy wydawały się nienaturalnie jasne.
— Ta łajba jest w pełni zaprowiantowana, a w dodatku znalazłem bar. Niniejszym ogłaszam go za otwarty.
— Powinniśmy przyrządzić coś do jedzenia — powiedział konsul, choć on sam miał w tej chwili ochotę jedynie na wino. Od ostatniego posiłku minęło już ponad dziesięć godzin.
Rozległ się donośny klekot i skrzypienie. Podeszli szybko do sterburty, w samą porę, aby zobaczyć chowający się trap. Zaraz potem koło zamachowe ruszyło z przybierającym na sile wizgiem, który bardzo szybko osiągnął taką wysokość, że przestał być słyszalny. Żagle wypełniły się wiatrem, pokład przechylił się nieco i wehikuł ruszył w ciemność. Po chwili słychać było jedynie trzeszczenie pokładu, przytłumione dudnienie toczącego się koła oraz szelest trawy prześlizgującej się po kadłubie.
Cała szóstka obserwowała w milczeniu szybko niknący zarys ciemnych wzgórz, a potem zostało już tylko rozgwieżdżone niebo, noc i chwiejące się żółte lampy.
— Zejdę na dół i zobaczę, czy uda mi się sklecić jakąś kolację — powiedział konsul.
Inni zostali jeszcze na pokładzie, obserwując przesuwającą się wokół nich ciemność. Pod nogami czuli delikatną wibrację. Trawiaste Morze różniło się od nocnego nieba tylko tym, że nie świeciły na nim gwiazdy. Kassad włączył latarkę i skierował snop światła w górę, gdzie liny i przekładnie przesuwały się bezustannie, wprawiane w ruch niewidzialnymi rękami, a potem zbadał dokładnie wszystkie, nawet najbardziej niedostępne zakamarki. Pozostali przyglądali mu się w milczeniu. Kiedy latarka zgasła, ciemność wydała im się nie tak groźna, a blask gwiazd jakby nieco silniejszy. Wiatr niósł ze sobą intensywny, żyzny zapach, kojarzący się raczej z farmą w porze wiosennych siewów niż z morzem.
Wkrótce potem konsul zawiadomił ich, że kolacja jest już gotowa.
Mesa była bardzo ciasna, a stół maleńki, przenieśli się zatem z posiłkiem do dużej kabiny na rufie, gdzie zestawili razem trzy duże kufry, które miały pełnić funkcję stołu. Cztery lampy zawieszone u niskiego sufitu dawały dość światła. Kiedy Het Masteen otworzył jedno z prostokątnych okien, do wnętrza wdarł się ożywczy podmuch wiatru.
Konsul postawił na kufrach talerze ze stosami kanapek, następnie zaś przyniósł grube ceramiczne kubki i wielki termos z kawą. Nalewał ją, podczas gdy inni jedli.
— Całkiem niezłe — powiedział Fedmahn Kassad. — Skąd wziąłeś zimną pieczeń?
— Lodówka jest pełna, a w rufowej spiżarni stoi jeszcze jedna, też załadowana po brzegi.
— Elektryczna? — zapytał Het Masteen.
— Nie. Podwójnie izolowana.
Martin Silenus otworzył słoik, powąchał jego zawartość, a następnie nałożył sobie na kanapkę ogromną porcję chrzanu. Kiedy jadł, z oczu jedna za drugą ciekły mu łzy.
— Jak długo trwa zazwyczaj podróż? — zapytała Brawne Lamia konsula.
Podniósł głowę znad kubka z kawą, w który wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem.
— Proszę?
— Na drugą stronę Trawiastego Morza. Jak długo?
— Całą noc i pół dnia, jeśli wieją sprzyjające wiatry.
— A potem… ile przez góry? — zapytał ojciec Hoyt.
— Niecały dzień.
— Jeżeli działa kolejka linowa — uzupełnił Kassad.
Konsul pociągnął łyk gorącej kawy i skrzywił się.
— Musimy założyć, że działa. W przeciwnym razie…
— W przeciwnym razie co? — zainteresowała się natychmiast Lamia.
— W przeciwnym razie — podjął pułkownik Kassad, stając przy otwartym oknie z rękami na biodrach — utkniemy beznadziejnie sześćset kilometrów od Grobowców Czasu i tysiąc od najbliższego miasta.
Konsul potrząsnął głową.
— Wcale nie. Kapłani świątyni Chyżwara — albo ktoś inny, kto zorganizował tę pielgrzymkę — zatroszczyli się o to, byśmy dotarli aż tutaj. Z pewnością dopilnują, żebyśmy dobrnęli do celu.
— Za jaką cenę? — zapytała Brawne Lamia ze zmarszczonymi brwiami.
Martin Silenus zarechotał ponuro i podniósł wysoko butelkę.
Któż to się zbliża, by złożyć ofiary?
Dokąd, kapłanie, prowadzą twe kroki
Tę jałowicę ryczącą bez miary,
Te uwieńczone, jedwabne jej boki?
Gdzie leżysz, grodzie opuszczon w to rano
Przez swych mieszkańców? U morza czy rzeki,
Czy na gór stokach pod twierdzy ochroną?
Przecz twym ulicom opustoszeć dano
Ażeby odtąd umilkły na wieki?
Lud twój nie powie, czemu cię rzucono?
W ręku Lamii pojawił się nagle miniaturowy laser przeznaczony do cięcia twardych przedmiotów. Kobieta wycelowała go w głowę poety.
— Ty żałosny, obleśny kurduplu… Jeszcze jedno słowo, a przysięgam, że rozpłatam ci ten głupi łeb jak zepsuty melon!
W kajucie zapadła śmiertelna cisza. Słychać było tylko przytłumiony szmer urządzeń statku. Konsul ruszył powoli w kierunku poety, pułkownik zaś zaczął zbliżać się od tyłu do Lamii.
Silenus pociągnął z butelki i uśmiechnął się do ciemnowłosej kobiety. Wargi miał wilgotne od wina.
— O, budujcie swój statek śmierci! — szepnął. — O, budujcie…
Lamia tak mocno ściskała laser, że aż zbielały jej palce. Konsul coraz bardziej zbliżał się do Silenusa, nie bardzo wiedząc, co właściwie powinien zrobić. Wydawało mu się, że lada chwila prosto w jego oczy uderzy oślepiający strumień skoncentrowanego światła. Kassad pochylał się w stronę Lamii niczym dwumetrowy, sprężony do skoku cień.
— Szanowna pani — odezwał się Sol Weintraub spod przeciwległej ściany, gdzie siedział na wąskiej koi. — Czy muszę pani przypominać, że jest z nami dziecko?
Lamia zerknęła w jego stronę. Weintraub wyjął jedną z szuflad potężnego kredensu i postawił ją na koi w charakterze dziecięcego łóżeczka. Po kolacji wykąpał dziecko i niepostrzeżenie wrócił do kajuty tuż przed brzemiennym w skutki wystąpieniem poety. Teraz delikatnie układał niemowlę w miękko wymoszczonej szufladzie.
— Przepraszam — powiedziała Brawne Lamia i opuściła rękę. — Kiedy go słucham, po prostu… tracę panowanie nad sobą.
Weintraub skinął poważnie głową, lekko bujając prowizoryczną kolebką. Dziecko spało już smacznie, ukołysane ledwo wyczuwalnym ruchem wiatrowozu i stłumionym dudnieniem ogromnego koła.
— Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni i zdenerwowani — powiedział uczony. — Myślę, że powinniśmy już udać się na spoczynek.
Kobieta westchnęła głęboko, po czym schowała miniaturowy laser do kieszeni.
— Chyba nie zasnę. Wszystko dokoła jest zbyt niezwykłe.
Odpowiedziały jej zgodne pomruki. Martin Silenus usiadł na szerokiej półce biegnącej pod oknami, pociągnął kolejny łyk wina i spojrzał na Weintrauba.
— Opowiedz nam swoją historię.
— Tak jest — zawtórował mu Lenar Hoyt. Ksiądz sprawiał wrażenie krańcowo wycieńczonego, ale jego oczy płonęły żywym ogniem. — Opowiedz ją. Musimy mieć czas, żeby się nad nimi wszystkimi zastanowić.
Weintraub przesunął ręką po łysinie.
— To bardzo nudna opowieść — rzekł. — Nigdy wcześniej nie byłem na Hyperionie. Nie walczyłem z potworami, nie dokonywałem żadnych bohaterskich czynów. Jest to historia człowieka, dla którego największą wyobrażalną przygodą jest wygłaszanie wykładu bez korzystania z notatek.
— Tym lepiej — odparł Martin Silenus. — Przyda nam się coś na sen.
Sol Weintraub westchnął ciężko, poprawił okulary i skinął głową. W jego siwej brodzie pozostało jedynie kilka pasm czarnych włosów. Przesunął jedną z lamp, aby nie świeciła dziecku w twarz, po czym usiadł na krześle pośrodku kajuty.
Konsul przygasił nieco pozostałe lampy i dolał kawy tym, którzy sobie tego życzyli. Sol Weintraub mówił powoli, starannie dobierając słowa; spokojny rytm jego opowieści bardzo szybko wtopił się w jednostajne drżenie pokładu i monotonne odgłosy towarzyszące podążającemu na północ wiatrowozowi.
Sol Weintraub i jego żona Sarai jeszcze przed przyjściem na świat ich córki byli bardzo zadowoleni z życia. Rachela uczyniła je tak bliskim doskonałości, jak tylko mogli sobie wyobrazić.
Sarai miała wówczas dwadzieścia siedem lat, Sol zaś dwadzieścia dziewięć. Żadne z nich nie brało do tej pory pod uwagę możliwości poddania się zabiegowi Poulsena, przede wszystkim dlatego, że nie mogli sobie na to pozwolić, ale i tak czekało ich jeszcze co najmniej pięćdziesiąt lat życia w dobrym zdrowiu.
Oboje od urodzenia mieszkali na Planecie Barnarda, jednym z najstarszych, ale zarazem najmniej interesujących światów Hegemonii. Planeta Barnarda należała do Sieci, lecz dla Sola i Sarai nie miało to większego znaczenia, gdyż nie mogli sobie pozwolić na częste podróże za pomocą transmitera, a poza tym wcale nie odczuwali takiej potrzeby. Sol niedawno obchodził dziesięciolecie pracy w Uniwersytecie Nightenhelsera, gdzie uczył historii, w tym także historii starożytnej, oraz prowadził własne badania dotyczące ewolucji etyki. Była to niewielka uczelnia — uczęszczało na nią niespełna trzy tysiące studentów — ale cieszyła się znakomitą reputacją, dzięki czemu przyciągała młodych ludzi z całej Sieci. Jeżeli Weintraubowie mieli jakieś powody do narzekań, to głównie ten, że Uniwersytet Nightenhelsera oraz powstałe wokół niego miasteczko Crawford stanowiły wysepkę cywilizacji na oceanie zboża. Istotnie — do stolicy było ponad trzy tysiące kilometrów, a całą tę przestrzeń, po uzdatnieniu gleby, przeznaczono pod zasiewy. Nie pozostał ani skrawek lasu, w którym można by było zabłądzić, ani jeden pagórek, na który można by było się wspiąć. Nic, tylko żyto, kukurydza, pszenica, a potem znowu pszenica, kukurydza i żyto. Poeta-radykał Salmud Brevy, który wykładał krótko na Uniwersytecie Nightenhelsera przed buntem Glennona-Heighta, a potem został zwolniony, po przeniesieniu się na Renesans opowiadał przyjaciołom, że okręg Crawford na Południowym Sinzerze na Planecie Barnarda jest w rzeczywistości Ósmym Kręgiem Nicości umieszczonym na najmniejszym pryszczu, jaki zdobi najbardziej odległy koniuszek dupy wszechświata.
Sol i Sarai Weintraubowie nie mieli nic przeciwko temu. Liczące sobie dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców Crawford wyglądało tak, jakby zostało przeniesione w całości z dziewiętnastowiecznej Ameryki. Wzdłuż szerokich ulic rosły potężne wiązy i dęby. (Planeta Barnarda była drugą ziemską kolonią poza Układem Słonecznym, założoną na długo przed wynalezieniem napędu Hawkinga i hegirą. W tamtych czasach statki kolonizacyjne miały takie rozmiary, że mogło się w nich pomieścić dosłownie wszystko.) Domy budowano w różnych stylach, od wiktoriańskiego poczynając, na kanadyjskim odrodzeniu kończąc, ale wszystkie miały białe ściany i stały z dala od ulicy, na rozległych, starannie pielęgnowanych trawnikach.
Sam Uniwersytet wzniesiono w stylu georgiańskim — mnóstwo czerwonej cegły i białych kolumn wokół okrągłego dziedzińca. Gabinet Sola znajdował się na drugim piętrze Kolegium Plachera, najstarszej budowli uczelni; zimą uczony mógł spoglądać na ogołocone z liści gałęzie, za którymi widać było szary dziedziniec. Sol uwielbiał wyraźnie wyczuwalny, niezmienny od wielu lat zapach starego drewna, a wspinając się codziennie na drugie piętro po schodach wydeptanych przez dwadzieścia pokoleń studentów i nauczycieli doznawał wciąż tego samego uczucia dumy wymieszanej z odrobiną melancholii.
Sarai urodziła się na farmie w połowie drogi między stolicą a Uniwersytetem i na rok przed mężem obroniła doktorat z teorii muzyki. Była szczęśliwą, energiczną młodą kobietą, nadrabiającą siłą osobowości pewne braki w urodzie, dzięki czemu ponad wszelką wątpliwość zasługiwała na miano bardzo atrakcyjnej. Przez dwa lata studiowała na Uniwersytecie w Nowym Lyonie na Denebie Drei, ale wciąż tęskniła za rodzinną planetą; na Denebie słońce zachodziło w okamgnieniu, gdyż słynne na całą Sieć góry przecinały bieg promieni niczym wyszczerbiona kosa, Sarai zaś zawsze uwielbiała długie, ciągnące się całymi godzinami zachody Gwiazdy Barnarda, która wisiała tuż nad horyzontem niczym ogromny czerwony balon na uwięzi, podczas gdy niebo powoli przesiąkało barwami wieczoru. Brakowało jej także doskonale płaskiego krajobrazu — nawet mała dziewczynka wyglądająca ze swego pokoiku na poddaszu mogła dostrzec z odległości pięćdziesięciu kilometrów nadciągającą burzę, która przypominała sinoczarną kurtynę rozświetlaną od czasu do czasu blaskiem błyskawic. Sarai tęskniła także za rodziną.
Poznali się z Solem tydzień po jej przenosinach na Uniwersytet Nightenhelsera, ale minęły jeszcze trzy lata, zanim on zaproponował jej małżeństwo, a ona wyraziła zgodę. Początkowo nie dostrzegła nic interesującego w niskim, spokojnym studencie ostatniego roku. W tamtym okresie wciąż jeszcze ubierała się według nakazów najnowszej mody obowiązującej w Sieci. Aktywnie propagowała postdestrukcjonizm w muzyce, czytywała „Obit”, „Nihil” oraz najbardziej awangardowe czasopisma z Renesansu i TC2 i posługiwała się rewolucyjnym słownictwem — nic więc dziwnego, że nie zaprzątała sobie głowy niedużym, poważnym studentem historii, który podczas przyjęcia ku czci dziekana Moore’a wylał jej na sukienkę koktajl owocowy. Weintraub mógłby zainteresować ją swoim egzotycznym, żydowskim pochodzeniem, ale ten niewielki atut nigdy nie pozwoliłby na zrównoważenie licznych wad, wśród których na pierwsze miejsce wysuwały się: typowy akcent z Planety Barnarda, konserwatywny ubiór oraz wetknięty pod pachę egzemplarz Osamotnienia w niezgodzie Detresque’a.
Sol natomiast zakochał się od pierwszego wejrzenia. Wpatrując się w roześmianą dziewczynę o rumianych policzkach nie dostrzegał kosztownego stroju ani przeraźliwie pomarańczowych paznokci, tylko wspaniałą osobowość, która olśniła go niczym Supernowa. Dopóki nie spotkał Sarai, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest samotny, ale gdy tylko uścisnął dziewczynie dłoń i wylał jej na sukienkę zawartość swojej szklanki, wiedział na pewno, że jeśli się nie pobiorą, to jego życie już na zawsze pozostanie beznadziejnie puste.
Ślub odbył się tydzień po tym, jak Sol dostał wiadomość o otrzymaniu posady wykładowcy na uczelni. Miesiąc miodowy spędzili na Maui-Przymierzu — była to jego pierwsza podróż za pomocą transmitera — gdzie przez trzy tygodnie pływali wynajętą wysepką wśród cudów i dziwów Archipelagu Równikowego. Sol nigdy nie zapomniał tych słonecznych i wietrznych dni, najpiękniejszym zaś wspomnieniem, jakie zachował w pamięci, był widok nagiej Sarai, która wyszła z wody po nocnej kąpieli, a jasne skupiska gwiazd Jądra Galaktyki oświetlały jej ciało srebrzystym blaskiem.
Od razu chcieli mieć dziecko, lecz natura przyzwoliła na to dopiero po pięciu latach.
Poród był bardzo ciężki. Sol tulił płaczącą z bólu żonę w ramionach, aż wreszcie, o 0201 nad ranem, w Centrum Medycznym w Crawford przyszła na świat Rachela Sara Weintraub.
Pojawienie się dziecka zburzyło dotychczasową rutynę ich życia, lecz ani Sol, ani Sarai nie mieli nic przeciwko temu. Pierwsze miesiące były wypełnione zmęczeniem przeplatającym się z bezustanną radością. Późną nocą, między karmieniami, Sol często wchodził na palcach do dziecinnego pokoju i długo stał jak posąg przyglądając się niemowlęciu. Zdarzało się, że była tam już Sarai; obejmowali się wówczas i razem obserwowali cud, jakim jest maleńkie dziecko śpiące spokojnie na brzuszku, z wypiętą pupą i główką wtuloną w poduszeczkę.
Rachela należała do tych nielicznych dzieci, które mają mnóstwo wdzięku, ale nie starają się tego bezwzględnie wykorzystywać. Już w wieku dwóch lat zwracała na siebie uwagę nie tylko wyglądem, lecz również cechami osobowości. Po matce odziedziczyła jasnokasztanowe włosy, rumiane policzki i szeroki uśmiech, po ojcu duże orzechowe oczy. Przyjaciele twierdzili, że dziecko dysponuje także intelektem Sola i wrażliwością Sarai. Jeden z nich, psycholog z uczelni, tak określił dominujące cechy charakteru pięcioletniej wówczas dziewczynki: wielostopniowa ciekawość świata, empatia, współczucie i niezachwiana uczciwość.
Pewnego dnia, czytając w swoim gabinecie wybór tekstów źródłowych ze Starej Ziemi, Sol natrafił na fragment, w którym dwudziestowieczny, a może pochodzący z dwudziestego pierwszego wieku krytyk opisywał wpływ, jaki wywarła Beatrycze na sposób postrzegania świata przez Dantego:
„Tylko ona [Beatrycze] była dla niego realna, tylko jej postać miała znaczenie i tylko ona była naprawdę piękna. Stała się dla niego punktem odniesienia, czymś, co Melville z właściwą sobie trafnością nazwałby zapewne jego południkiem Greenwich…”
Sol przerwał na chwilę, aby sprawdzić, co to był południk Greenwich, po czym kontynuował lekturę. W końcowej części natrafił na osobistą uwagę krytyka:
„Ufam, że większość z nas ma dziecko, współmałżonka lub choćby przyjaciela, który — podobnie jak Beatrycze — dzięki swemu charakterowi, nieskończonej dobroci oraz inteligencji każe nam rumienić się ze wstydu, kiedy kłamiemy”.
Sol wyłączył czytnik, po czym bardzo długo wpatrywał się bez ruchu w czarne zygzaki gałęzi za oknem gabinetu.
Na szczęście Rachela nie była nieznośnie doskonała. W wieku pięciu lat standardowych poobcinała włosy wszystkim ulubionym lalkom, a następnie to samo uczyniła ze swoimi. Dwa lata później doszła do wniosku, że przybyli z innych planet robotnicy, którzy zamieszkiwali nędzne domostwa na południowym skraju miasta, powinni się lepiej odżywiać, w związku z czym opróżniła wszystkie domowe spiżarnie, lodówki, zamrażarki i syntetyzery żywności, namówiła trzy przyjaciółki, żeby jej towarzyszyły, i rozdała artykuły spożywcze wartości kilkuset marek, co poważnie nadszarpnęło skromny rodzinny budżet.
Mając lat dziesięć założyła się ze Stubbym Berkowitzem, że wejdzie na najstarszy wiąz w Crawford. Kiedy znajdowała się czterdzieści metrów nad ziemią, a zaledwie pięć od wierzchołka, złamała się gałąź i dziewczynka runęła w dół. Zatrzymała się na jednym z grubszych konarów kilkanaście metrów niżej. Sol, który został poinformowany o wypadku przez komlog w trakcie wykładu o moralnych implikacjach pierwszego rozbrojenia nuklearnego na Starej Ziemi, bez słowa wyszedł z sali i popędził w kierunku Centrum Medycznego.
Rachela miała złamaną lewą nogę i dwa żebra, przebite płuco oraz pękniętą szczękę. Kiedy Sol wpadł do pokoju, unosiła się w zbiorniku wypełnionym płynem regeneracyjnym, ale zdołała spojrzeć na niego nad ramieniem matki, uśmiechnąć się lekko i powiedzieć przez druciany kaganiec spinający jej szczęki:
— Tato, zabrakło mi tylko pięciu metrów. Może nawet mniej. Następnym razem na pewno się uda.
Rachela ukończyła szkołę średnią z kilkoma wyróżnieniami i otrzymała propozycje stypendiów od kilku wyższych uczelni na pięciu planetach, w tym także od Harvardu na Nowej Ziemi. Wybrała Uniwersytet Nightenhelsera.
Sol bez specjalnego zdziwienia przyjął fakt, że jego córka postanowiła studiować archeologię. Jedno z najmilszych wspomnień, jakie zachował z jej dzieciństwa, pochodziło z okresu, kiedy miała niewiele ponad dwa lata i spędzała całe godziny pod gankiem, grzebiąc zawzięcie w ziemi i całkowicie ignorując pająki, stonogi oraz inne stworzenia. Co jakiś czas wbiegała do domu, by pochwalić się znalezioną skorupą plastikowego talerza albo zaśniedziałym pieniążkiem. Za każdym razem domagała się wyjaśnień, co to jest, skąd się wzięło i gdzie teraz są ludzie, którzy tego używali.
W połowie studiów, po wakacjach przepracowanych na farmie dziadków, Rachela przeniosła się na Reichsuniversität na Freeholmie. Wróciła dwadzieścia osiem miesięcy później, a jej rodzicie poczuli się wówczas tak, jakby po długiej przerwie znowu zaświeciło im słońce.
Przez dwa tygodnie ich córka — teraz już dorosła i świadoma tego, czego pragnie od życia — odpoczywała w domu, chłonąc na nowo jego atmosferę. Pewnego wieczoru, podczas spaceru po terenie miasteczka uniwersyteckiego, zadała ojcu nieoczekiwane pytanie:
— Tato, czy ty jeszcze uważasz się za Żyda?
Zaskoczony Sol przesunął ręką po rzednących włosach.
— Za Żyda? Chyba tak. Tyle tylko że teraz nie oznacza to już tego samego co dawniej.
— A czy ja jestem Żydówką?
W gasnącym blasku słońca rumieńce na policzkach Racheli nabrały intensywnie czerwonej barwy.
— Możesz nią być, jeśli masz na to ochotę. Powtarzam jednak, że teraz, kiedy nie ma Starej Ziemi, ma to zupełnie inne znaczenie.
— Czy kazałbyś mnie obrzezać, gdybym była chłopcem?
Sol roześmiał się, jednocześnie rozbawiony i zażenowany pytaniem.
— Mówię poważnie.
Uczony poprawił okulary.
— Chyba tak, maleńka. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Byłeś kiedyś w synagodze w Bussard City?
— Ostatni raz podczas mojej bar-micwy — odparł Sol, wracając pamięcią do tego dnia przed pięćdziesięciu laty, kiedy jego ojciec pożyczył vikkena od wuja Richarda i zawiózł całą rodzinę do miasta na uroczystości.
— Tato, dlaczego Żydzi uważają, że teraz, po hegirze, wszystko jest jakby… trochę mniej ważne?
Sol rozłożył swoje duże, silne ręce — bardziej przypominały ręce kamieniarza niż uczonego.
— To dobre pytanie, moje dziecko. Prawdopodobnie dlatego, że niemal wszystkie ich marzenia legły w gruzach. Izrael nie istnieje. Nowa Świątynia przetrwała krócej niż dwie poprzednie. Bóg złamał słowo, niszcząc Ziemię po raz drugi, a ta diaspora będzie trwała całą wieczność.
— Jednak są miejsca, gdzie Żydzi utrzymują odrębność etniczną i religijną — nie dawała za wygraną jego córka.
— Oczywiście. Na Hebronie, a także na Pasażu możesz znaleźć kilka społeczności — hasydzi, ortodoksi, hasmonejczycy, co tylko chcesz — ale ci ludzie żyją na pokaz, jak… jak…
— Jak w parku tematycznym?
— Otóż to.
— Zabierzesz mnie jutro do synagogi? Pożyczę strata od Khakiego.
— Nie trzeba — odparł Sol. — Jest uczelniany bus, możemy z niego skorzystać. — Umilkł na chwilę, po czym dodał. — Wiesz co? Bardzo się cieszę, że tam pojedziemy.
Pod starymi wiązami szybko zapadał zmrok. Na szerokiej ulicy prowadzącej do domu zapalały się latarnie.
— Tato, chcę zadać ci pytanie, które powtarzałam już chyba milion razy. Czy wierzysz w Boga?
Sol nie uśmiechnął się. Wiedział, że musi udzielić córce tej samej odpowiedzi, którą słyszała od niego już milion razy.
— Wciąż czekam na to, by uwierzyć.
Przygotowania do pracy doktorskiej wymagały od Racheli badania obcych artefaktów oraz tych pochodzących sprzed hegiry. Przez trzy lata standardowe Sol i Sarai mogli liczyć jedynie na krótkie, okazjonalne wizyty oraz przekazy wizyjne z różnych egzotycznych planet, położonych w pobliżu Sieci, ale nie należących do niej. Doskonale zdawali sobie sprawę, że w pogoni za nowymi odkryciami Rachela już niedługo będzie musiała wyruszyć znacznie dalej, gdzie bezlitosny dług czasowy błyskawicznie pożera ludzkie życie oraz wspomnienia o tych, którzy zostali.
— A gdzie, do diabła, jest ten Hyperion? — zapytała Sarai podczas ostatniego przed wyruszeniem ekspedycji pobytu Racheli w domu. — Nazywa się zupełnie jak jakiś nowy środek czystości.
— To wspaniałe miejsce, mamo. Jest tam więcej pozostałości po obcych kulturach niż na wszystkich innych planetach razem wziętych, może z wyjątkiem Armaghastu.
— Dlaczego więc nie polecisz na Armaghast? To tylko kilka miesięcy poza Siecią. Czemu zdecydowałaś się na coś gorszego?
— Hyperion nie stał się jeszcze atrakcją turystyczną, choć i tam zaczynają już borykać się z tym problemem — wyjaśniła dziewczyna. — Zamożni ludzie coraz chętniej wyruszają w długie podróże.
— Będziesz badała labirynt, czy tak zwane Grobowce Czasu? — zapytał Sol. Ze zdziwieniem stwierdził, że zaschło mu w gardle.
— Grobowce Czasu, tato. Razem z doktorem Melio Arundezem, który wie o nich więcej niż ktokolwiek na świecie.
— Czy one nie są przypadkiem niebezpieczne?
Sol sformułował pytanie najbardziej oględnie, jak potrafił, ale nawet on dosłyszał w swoim głosie nutę niepokoju.
Rachela uśmiechnęła się.
— Myślisz o legendzie Chyżwara? Nie obawiaj się. Od ponad dwustu lat nikomu nic się nie stało.
— Ale widziałem dokumenty, w których opisano różne tajemnicze zdarzenia, jakie miały miejsce podczas drugiej kolonizacji…
— Ja też je widziałam. Weź jednak pod uwagę, że wtedy nie wiedziano jeszcze o istnieniu węgorzy skalnych, które w poszukiwaniu pożywienia zapuszczają się aż na pustynię. Widocznie pożarły kilku ludzi, a reszta wpadła w panikę. Zresztą sam najlepiej wiesz, w jaki sposób powstają legendy. Jeżeli chodzi o węgorze, to zostały już prawie zupełnie wytępione.
Sol nie rezygnował.
— Nie lądują tam żadne pojazdy kosmiczne. Żeby dostać się do Grobowców, trzeba płynąć statkiem, iść pieszo albo robić coś jeszcze bardziej głupiego.
Rachela roześmiała się wesoło.
— Początkowo ludzie nie doceniali skali oddziaływania antyentropicznych pól siłowych, w związku z czym doszło do kilku wypadków. Teraz regularnie kursują tam sterowce. Na północnym skraju pasma górskiego wybudowano ogromny hotel, który nazwano Basztą Chronosa. Co roku korzystają z niego setki turystów.
— Ty też się tam zatrzymasz? — zapytała Sarai.
— Na jakiś czas. To będzie niesamowita przygoda, mamo!
— Mam nadzieję, że nie zanadto niesamowita — powiedziała Sarai z uśmiechem.
Sol i Rachela także się uśmiechnęli.
Podczas trwającej cztery lata podróży Racheli — dla niej było to tylko kilka tygodni spędzonych w kriogenicznym śnie — Sol przekonał się, że tęskni za córką znacznie bardziej, niż gdyby była gdzieś daleko, ale w każdej chwili osiągalna, choćby za pomocą komunikatora. Świadomość, że Rachela oddala się od niego z prędkością większą od prędkości światła, spowita w kwantowy kokon efektu Hawkinga, napawała go lękiem i niedobrymi przeczuciami.
Mieli mnóstwo zajęć. Sarai zrezygnowała z działalności w charakterze krytyka muzycznego, poświęcając więcej czasu sprawom lokalnej społeczności, natomiast dla Sola był to najbardziej pracowity okres w życiu. Opublikował dwie kolejne książki, z których pierwsza — Punkty zwrotne moralności — wywołała tak wielkie poruszenie, że bez przerwy zapraszano go do udziału w przeróżnych konferencjach i sympozjach na wielu planetach Sieci. W niektórych uczestniczył sam, w innych wspólnie z Sarai, lecz choć oboje lubili podróżować, to zauroczenie nowymi krajobrazami, odmienną kulturą i egzotyczną kuchnią szybko mijało. Sol zamykał się wówczas w gabinecie i poświęcał pracy nad nową książką, biorąc udział w zjazdach jedynie za pośrednictwem interaktywnego komunikatora, w jaki był wyposażony uniwersytet.
Prawie pięć lat po tym, jak Rachela wyruszyła ku Grobowcom Czasu, przyśnił mu się sen, który całkowicie odmienił jego życie.
Śniło mu się, że wędruje po wnętrzu ogromnej budowli o niezwykle wysokim sklepieniu, podtrzymywanym przez kolumny wielkości sekwoi. Sączące się z góry światło miało czerwoną barwę. Od czasu do czasu dostrzegał kątem oka jakieś kształty majaczące w półmroku po lewej lub prawej stronie; najpierw były to gigantyczne kamienne nogi, potem monstrualnych rozmiarów skarabeusz, rozświetlony od środka zimnym blaskiem.
Wreszcie zatrzymał się, aby odpocząć. Daleko z tyłu dobiegał groźny odgłos szalejącego pożaru, z przodu zaś jaśniały dwie owalne plamy krwistoczerwonego światła.
Sięgnął ręką do czoła, by otrzeć z niego pot, kiedy usłyszał potężny, grzmiący głos:
„Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.
— Chyba nie mówisz poważnie — odparł Sol we śnie, po czym ruszył dalej przez mrok rozświetlony jedynie czerwoną poświatą sączącą się z dwóch czerwonych owali, przypominających ogromne księżyce wiszące nieruchomo nad jakąś niezmierzoną równiną. Kiedy znowu zatrzymał się, by odpocząć, głos przemówił ponownie:
„Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.
Sol ugiął się pod ciężarem głosu, ale szybko otrząsnął się i powiedział w ciemność:
— Słyszałem cię już za pierwszym razem. Odpowiedź nadal brzmi „nie”.
Wiedział już wówczas na pewno, że to sen, i jakaś część jego umysłu zachwycała się scenariuszem, jednak inna część chciała, aby jak najprędzej się obudził. Tymczasem znalazł się na czymś w rodzaju balkonu, z którego roztaczał się widok na obszerne pomieszczenie. Pośrodku, na masywnym kamiennym bloku, leżała skąpana w czerwonym blasku, naga Rachela. Sol przeniósł wzrok na swoją prawą rękę i stwierdził ze zdumieniem, że ściska w niej nóż o długim, zakrzywionym ostrzu. Zarówno ostrze, jak i rękojeść zdawały się wykonane z kości.
Grzmiący głos — Sol przypuszczał, że tak właśnie starałby się przedstawić Głos Boga reżyser jakiegoś niskobudżetowego holofilmu — przemówił po raz trzeci:
„Sol! Wysłuchaj mnie uważnie. Od tego, czy postąpisz zgodnie z moją wolą, zależy przyszłość ludzkości. Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.
Wówczas Sol, zniecierpliwiony i jednocześnie zaniepokojony, odwrócił się i cisnął nóż daleko w ciemność. Kiedy ponownie spojrzał na kamienny ołtarz, przekonał się, że Rachela zniknęła, czerwone owale zaś znacznie się przybliżyły, dzięki czemu widać było wyraźnie, że są to wielościenne szlachetne kamienie wielkości małych planet.
Dudniący głos odezwał się po raz kolejny:
„Sol! Dałem ci szansę. Wiesz, gdzie możesz mnie znaleźć, gdybyś zmienił zdanie”.
Zaraz potem Sol obudził się, trochę rozbawiony, a trochę przerażony niezwykłym snem. Rozbawienie miało związek z przypuszczeniem, że zarówno Talmud, jak i cały Stary Testament mogą stanowić jedynie fragment jakiegoś zakrojonego na kosmiczną skalę, absurdalnego dowcipu.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Solowi przyśnił się niepokojący sen, Rachela kończyła pierwszy rok badań na Hyperionie. Zespół składający się z dziewięciu archeologów i sześciu fizyków uznał, że Baszta Chronosa to fascynujące miejsce, zbyt jednak zatłoczone przez turystów i pielgrzymów, w związku z czym po miesiącu ekspedycja przeniosła się do stałego obozu usytuowanego mniej więcej w połowie drogi między zrujnowanym miastem a niewielkim wąwozem, w którym znajdowały się Grobowce Czasu.
Połowa zespołu badała najdawniejsze pozostałości opuszczonego miasta, Rachela zaś oraz jej dwaj koledzy zajmowali się Grobowcami. Zafascynowani antyentropicznymi polami siłowymi fizycy poświęcali znaczną część czasu na wyznaczanie zmieniających się granic tak zwanych prądów czasu.
Grupa, w skład której wchodziła Rachela, skoncentrowała się na budowli zwanej Sfinksem, mimo że kamienna postać nie przypominała ani człowieka, ani lwa. Możliwe, że w ogóle nie był to wizerunek żadnej żywej istoty, choć łagodnie zarysowane kształty wywoływały takie właśnie skojarzenia, szerokie zaś, wystające na boki płaszczyzny przywodziły na myśl skrzydła. W przeciwieństwie do innych Grobowców, które stały otworem i były łatwo dostępne, Sfinks został wzniesiony z ogromnych kamiennych bloków, między którymi pozostawiono wąskie, kręte przejścia; część z nich rozszerzała się niespodziewanie, tworząc pomieszczenia wielkości sporych sal wykładowych, żadne jednak nie prowadziło do jakiegoś konkretnego miejsca. W Sfinksie nie było tajnych krypt, ukrytych skarbców, splądrowanych sarkofagów, fresków ani sekretnych przejść — tylko bezsensowny labirynt wijących się we wszystkie strony, ciasnych korytarzy.
Rachela oraz jej kochanek, Melio Arundez, postanowili sporządzić mapę Sfinksa posługując się metodą znaną od co najmniej siedmiuset lat, a zastosowaną po raz pierwszy w dwudziestym wieku w egipskich piramidach na Starej Ziemi. Polegała ona na umieszczeniu niezwykle czułych detektorów promieniowania kosmicznego w najniższym punkcie budowli, a następnie rejestrowaniu rozkładu cząstek docierających do urządzeń. Sposób ten pozwalał na wykrycie zamurowanych pomieszczeń, które uchodziły uwagi nawet najnowocześniejszych radarów. Ze względu na ogromny napływ turystów, a także obawy Rady Planety, że prowadzone na zbyt dużą skalę badania mogą doprowadzić do uszkodzenia Grobowców Czasu, Rachela i Melio zjawiali się we wnętrzu Sfinksa dopiero o północy, wędrując przez pół godziny trasą, którą wcześniej oznakowali jarzącymi się błękitem lampami bioluminescencyjnymi. Ze słuchawkami na uszach siedzieli aż do świtu pod setkami tysięcy ton kamienia, wsłuchani w popiskiwanie cząstek, które przed wiekami zrodziły się w sercach ginących gwiazd.
Nie mieli najmniejszych problemów z prądami czasu; ponieważ Sfinks był najbardziej ze wszystkich Grobowców wystawiony na działanie pól antyentropicznych, fizycy sporządzili dokładną, czasoprzestrzenną mapę ich występowania. Największe natężenie osiągały o 1000, by po dwudziestu minutach cofnąć się w kierunku Starego Grobowca, położonego pół kilometra dalej na południe. Turystów dopuszczano w pobliże budowli dopiero o 1200, a dla zachowania marginesu bezpieczeństwa opróżniano ją o 0900. Fizycy ustawili także sporo czujników na ścieżkach łączących poszczególne Grobowce, po to, by w razie jakichś nieprzewidzianych zmian umożliwić szybką ewakuację zwiedzających.
Pewnej nocy, równo na trzy tygodnie przed pierwszą rocznicą rozpoczęcia badań na Hyperionie, Rachela obudziła się, wstała z łóżka, pozostawiając w nim śpiącego smacznie kochanka, wsiadła do jeepa i pojechała do doliny Grobowców Czasu. Już dawno temu ona i Melio doszli do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu, aby oboje sprawdzali każdej nocy działanie sprzętu. Teraz czynili to na zmianę: jedno jeździło przed północą do doliny, drugie prowadziło nazajutrz prace przygotowawcze do realizacji ostatniego zadania, które polegało na sporządzeniu szczegółowych, przekrojowych map wydm położonych między Starym Grobowcem a Obeliskiem.
Noc była chłodna i piękna. Niebo od horyzontu po horyzont wypełniały gwiazdy w ilości cztery albo nawet pięć razy większej niż ta, do jakiej Rachela przywykła na Planecie Barnarda. Silny wiatr wiejący od położonych na południu gór przesypywał z szelestem ziarna piasku.
W dolinie wciąż jeszcze płonęły światła. Fizycy dopiero co skończyli pracę i ładowali sprzęt do swojego pojazdu. Rachela poplotkowała z nimi trochę, napiła się kawy, po czym zarzuciła plecak na ramiona, by po dwudziestu pięciu minutach pieszej wędrówki znaleźć się u podnóża Sfinksa.
Chyba po raz setny zadawała sobie pytanie, kto i po co zbudował Grobowce Czasu. Próby określenia ich wieku na podstawie stanu materiałów, z jakich zostały wzniesione, spełzły na niczym ze względu na działanie antyentropicznych pól siłowych. Wyniki analiz okolicznych skał oraz formacji geologicznych pozwalały sądzić, że niezwykłe budowle miały co najmniej pół miliona lat. Powszechnie uważano, że ich architekci byli istotami humanoidalnymi, mimo iż nie istniały żadne dowody na poparcie tej tezy. Kształt tuneli we wnętrzu Sfinksa także nie stanowił wyraźnej wskazówki; niektóre zdawały się zaprojektowane z myślą o istocie wielkości człowieka, inne jednak miały średnicę rury kanalizacyjnej, by nagle bez żadnego widocznego powodu rozszerzyć się do rozmiarów sporej jaskini. Otwory wejściowe — o ile można je tak nazwać, gdyż w większości prowadziły donikąd — równie często jak prostokątne były trójkątne, trapezoidalne albo dziesięciokątne.
Ostatnie dwadzieścia metrów Rachela pokonała czołgając się biegnącym stromo w dół tunelem, tak wąskim, że musiała zdjąć plecak i pchać go przed sobą. Żarzące się zimnym blaskiem lampy luminescencyjne nadawały skale oraz ciału dziewczyny niebieskawy odcień. „Piwnica”, do której wreszcie dotarła, stanowiła na tym obcym terenie oazę swojskiego, spowodowanego przez ludzi bałaganu. Środek niezbyt rozległego pomieszczenia zajmowało kilka składanych krzesełek, a na wąskim stole przysuniętym do północnej ściany tłoczyły się czujniki, oscyloskopy i rozmaite inne urządzenia. Zbita z surowych desek ława, którą ustawiono przy przeciwległej ścianie, była zastawiona kubkami po kawie. Oprócz nich walały się tam dwie książki, nie dojedzony pączek, szachownica turystyczna oraz plastikowa maskotka wyobrażająca coś w rodzaju psa ubranego w spódniczkę z trawy.
Rachela położyła plecak przy ławie, postawiła termos z kawą obok zabawki, po czym sprawdziła wskazania czujników rejestrujących natężenie promieniowania kosmicznego. Nic nowego: żadnych komór ani korytarzy, tylko dwie lub trzy płytkie nisze, których nie było widać na ekranach radarów. Rano Melio i Stefan wyślą tam zdalnie sterowane sondy w celu pobrania próbek powietrza i dopiero potem podejmą decyzję, gdzie i kiedy zacząć drążyć tunel za pomocą precyzyjnego mikromanipulatora. Do tej pory odkryto około dziesięciu takich nisz, w których jednak nie znaleziono nic ciekawego. Niektórzy uczestnicy ekspedycji żartowali, że w jednej z następnych z pewnością natrafią na miniaturowe sarkofagi, maleńkie urny, karłowatą mumię albo, jak mawiał Melio, na „tyciego Tutenhamona”.
Rachela z przyzwyczajenia sprawdziła, czy działa kanał łączności bezpośredniej w jej komlogu. Nie działał, jak zwykle. Czterdzieści metrów skał robiło jednak swoje. Początkowo planowali przeciągniecie kabla i zainstalowanie staromodnego telefonu przewodowego, ale jakoś nigdy do tego nie doszło, a teraz badania Sfinksa dobiegały już końca. Rachela przestroiła komlog w taki sposób, żeby za jego pośrednictwem na bieżąco kontrolować napływające dane, po czym zasiadła w jednym z rozkładanych foteli, szykując się na kolejną długą, nudną noc.
Jeden z faraonów z zamierzchłej historii Starej Ziemi — może Cheops? — najpierw zatwierdził plany swojej ogromnej piramidy, a potem przez wiele lat do późnej nocy nie mógł zmrużyć oka, gdyż, ogarnięty klaustrofobiczną paniką, myślał o tych tysiącach ton kamienia, które przez całą wieczność będą wznosiły się nad jego zmumifikowanym ciałem. Wreszcie rozkazał, aby komora grobowa została umieszczona znacznie wyżej, niż zakładał oryginalny projekt, niemal w dwóch trzecich wysokości piramidy. Rachela doskonale rozumiała tego władcę. Miała nadzieję, że śpi spokojnie, gdziekolwiek teraz jest.
Sama także zdrzemnęła się nieco, kiedy — dokładnie o 0215 — komlog zaświergotał alarmująco, a czujniki podniosły elektroniczny wrzask. Dziewczyna zerwała się na równe nogi. Według wskazań aparatury we wnętrzu Sfinksa pojawiło się nagle ponad dziesięć nowych pomieszczeń, z których kilka przewyższało rozmiarami całą budowlę. Rachela zażądała pokazania symulacyjnych modeli, po czym ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w przedziwnie falujące zarysy budowli i drgającą w jej wnętrzu plątaninę korytarzy.
Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że nastąpiła jakaś poważna awaria aparatury, ale w chwili kiedy usiłowała przestroić urządzenia, niemal jednocześnie zdarzyło się kilka rzeczy.
Z położonego wyżej korytarza dobiegł odgłos kroków.
Wszystkie wskaźniki zgasły.
Gdzieś daleko rozległ się sygnał alarmowy, ostrzegający przed rozszerzaniem się granicy pola antyentropicznego.
Zgasło światło.
To ostatnie nie miało żadnego sensu. Wszystkie przyrządy pomiarowe były wyposażone w niezależne źródła zasilania, które przetrwałyby nawet bezpośrednie trafienie jądrowe. Lampy oświetlające pomieszczenie miały zupełnie nowe baterie o co najmniej dziesięcioletniej żywotności, rozwieszone zaś w korytarzu bioluminescencyjne kule nie potrzebowały żadnego dopływu energii.
Mimo to wszystkie światła zgasły. Rachela wyjęła z kieszeni na udzie miniaturowy laser, który mógł służyć także jako latarka, i nacisnęła przycisk. Bez efektu.
Po raz pierwszy w życiu poczuła, jak na jej sercu zaciska się ręka przerażenia. Nie mogła głębiej odetchnąć. Przez dziesięć sekund walczyła o to, aby zachować całkowity spokój, przestać widzieć i słyszeć, i nie wykonać nawet najmniejszego ruchu. Kiedy wreszcie udało jej się zapanować nad sobą na tyle, żeby znowu zacząć normalnie oddychać, po omacku odnalazła drogę do urządzeń kontrolnych i zaczęła pstrykać przełącznikami. Bez rezultatu. Wyjęła z kieszeni komlog — nic. Było to całkowicie niemożliwe, zważywszy na niezawodność i trwałość tych aparatów, niemniej fakt pozostawał faktem.
Serce waliło jej jak młotem, ale jakoś zdołała po raz drugi zapanować nad paniką i krok za krokiem ruszyć w kierunku jedynego wyjścia. Na myśl o tym, że będzie musiała po omacku wyszukiwać drogę w kamiennym labiryncie, chciało jej się krzyczeć. Wyglądało jednak na to, że nie ma wielkiego wyboru.
Zaraz, chwileczkę… Nowe, rozstawione przez kolegów Racheli lampy luminescencyjne były połączone ze sobą perlonową linką, prowadzącą z ukrytego we wnętrzu Sfinksa pomieszczenia aż na powierzchnię.
Znakomicie. Dziewczyna podążała w kierunku korytarza, ani na chwilę nie tracąc kontaktu dotykowego z zimnym kamieniem. Czy przedtem również był aż tak zimny?
W biegnącym stromo w dół tunelu rozległo się donośne zgrzytanie metalu o kamień.
— Melio? — rzuciła Rachela w ciemność. — Tanya? Kurt?
Zgrzytanie było coraz głośniejsze. Dziewczyna zaczęła się cofać, przewróciła fotelik, w chwilę później strąciła ze stołu jeden z przyrządów pomiarowych. Kiedy coś dotknęło jej włosów, z trudem stłumiła okrzyk i szybko podniosła rękę.
Sufit wyraźnie się obniżył. Jednolity kamienny blok o powierzchni co najmniej pięciu metrów kwadratowych opuszczał się coraz szybciej. Rachela na oślep skoczyła ku otworowi tunelu — znajdował się mniej więcej w połowie ściany — wyczuła jego krawędź, zacisnęła na niej ręce, a sekundę później cofnęła je, zanim opadający sufit zdążył obciąć jej palce.
Osunęła się na podłogę. Wkrótce usłyszała trzask miażdżonych aparatów, a potem stół pękł z donośnym hukiem i resztki urządzeń posypały się na kamienną posadzkę. Dziewczyna rozpaczliwie poruszała głową w lewo i prawo, usiłując dojrzeć cokolwiek w nieprzeniknionej ciemności. Gdzieś niedaleko, najwyżej metr od niej, rozległo się metaliczne zgrzytnięcie. Chwytając powietrze gwałtownymi, płytkimi łykami, popełzła w przeciwną stronę.
Coś ostrego i nieprawdopodobnie zimnego chwyciło ją za rękę.
Rachela dopiero teraz zaczęła krzyczeć.
W tamtych czasach na Hyperionie nie było ani jednego komunikatora, podobnie jak na pokładzie HS „Farraux City”, w związku z czym Sol i Sarai dowiedzieli się o wypadku córki dopiero z depeszy, jaką przesłał władzom uczelni konsulat Hegemonii na Parvati. W depeszy znajdowały się trzy informacje: że Rachela doznała obrażeń, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, choć do tej pory nie odzyskała jeszcze przytomności, oraz że statek szpitalny wiezie ją już na należącą do Sieci planetę Renesans. Podróż potrwa dziesięć dni czasu pokładowego, z pięciomiesięcznym długiem czasowym. Tych pięć miesięcy okazało się dla Solą i Sarai torturą nie do zniesienia, a kiedy statek dotarł wreszcie na Renesans, oboje byli niemal pewni, że zdarzyło się najgorsze.
Centrum Medyczne w DaVinci mieściło się w ogromnej, unoszącej się w powietrzu wieży. Roztaczał się z niej zapierający dech w piersi widok na morze Como, lecz ani Sol, ani Sarai nie zwrócili na to uwagi, biegając z piętra na piętro w poszukiwaniu córki. Doktor Singh oraz Melio Arundez czekali na nich w oddziale intensywnej opieki medycznej.
— Co z nią? — zapytała Sarai.
— Śpi — odparła doktor Singh. Była wysoką kobietą o arystokratycznych rysach twarzy i bardzo łagodnych oczach. — O ile możemy stwierdzić, Rachela nie doznała żadnych… hmm… fizycznych obrażeń. Jednak od siedemnastu tygodni standardowych nie odzyskała przytomności, a dopiero dziesięć dni temu stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość na podstawie obrazu jej fal mózgowych, że to już tylko sen, a nie śpiączka.
— Nic nie rozumiem — odparł Sol. — Przecież wydarzył się jakiś wypadek, prawda?
— Coś się wydarzyło, ale nie wiemy co — powiedział Melio Arundez. — Rachela była sama w jednym z Grobowców. Ani jej komlog, ani aparatura pomiarowa nie zarejestrowały nic niezwykłego, choć nie ulega wątpliwości, że nastąpiło nagłe nasilenie unikatowego zjawiska, charakterystycznego wyłącznie dla tamtego rejonu…
— Prądy czasu — przerwał mu Sol. — Wiemy o tym. Proszę mówić dalej.
Arundez skinął głową i rozłożył szeroko ręce.
— Nagłe wzmocnienie aktywności pola… raczej fala powodziowa niż przypływ… Sfinks — to grobowiec, w którym przebywała Rachela — znalazł się w samym środku. Pod względem fizycznym nic jej się nie stało, ale kiedy ją znaleźliśmy, była już nieprzytomna.
Bezradnie spojrzał na doktor Singh, jakby oczekując od niej pomocy.
— Wasza córka znajdowała się w stanie głębokiej śpiączki — powiedziała lekarka. — W związku z tym nie można było poddać jej hibernacji, więc…
— Czy to znaczy, że podczas skoku w nadprzestrzeń nie miała żadnej ochrony? — zapytał Sol. Czytał kiedyś o nieodwracalnych uszkodzeniach mózgu, jakich doznawali ludzie, którzy odczuli na sobie działanie efektu Hawkinga.
— Nie, nie! — zapewniła go pośpiesznie doktor Singh. — Stan, w jakim się znajdowała, zapewnił jej niemal taką samą ochronę jak hibernacja.
— W takim razie co jej właściwie jest?
— Nie wiemy — przyznała lekarka. — Wszystkie funkcje życiowe wróciły do normy. Z obrazu fal mózgowych wynika, że lada chwila powinna się obudzić. Problem polega tylko na tym, że jej ciało… To znaczy, że była długo wystawiona na działanie antyentropicznego pola siłowego.
Sol potarł czoło.
— Czy to coś w rodzaju choroby popromiennej?
Doktor Singh zawahała się przez chwilę.
— Niezupełnie, chociaż… Szczerze mówiąc, to przypadek bez precedensu. Jeszcze dziś po południu powinni zjawić się tutaj specjaliści w dziedzinie geriatrii z Pierwszej Tau Ceti, Lususa i Metaxy.
Sol spojrzał kobiecie prosto w oczy.
— Czy mamy rozumieć, że Rachela zaraziła się na Hyperionie jakąś chorobą? Czymś w rodzaju zespołu Matuzalema albo choroby Alzheimera?
— Nie — odparła doktor Singh. — Choroba waszej córki nie ma jeszcze nazwy. Nieoficjalnie nazywamy ją syndromem Merlina. Otóż wasza córka… Czas biegnie dla niej w normalnym tempie, tyle tylko że… w drugą stronę.
Sarai wytrzeszczyła oczy, jakby podejrzewała, że lekarka postradała zmysły.
— Chcę zobaczyć moją córkę — powiedziała spokojnie, ale stanowczo. — Chcę ją zobaczyć natychmiast.
Rachela obudziła się niespełna czterdzieści godzin po przybyciu Sola i Sarai. Nie minęło kilka minut, a siedziała wyprostowana na łóżku, nie zważając na uwijających się wokół niej lekarzy.
— Mamo, tato! Co tutaj robicie? — Zanim którekolwiek z nich zdołało odpowiedzieć, rozejrzała się dokoła i zamrugała ze zdumieniem. — Chwileczkę, a gdzie właściwie jesteśmy? Czy to Keats?
Matka wzięła ją za rękę.
— Jesteśmy w szpitalu w DaVinci, córeczko. Na Renesansie.
Oczy Racheli zrobiły się wielkie jak spodki.
— Na Renesansie… A więc wróciliśmy do Sieci? — Spoglądała na otaczających ją ludzi nic nie rozumiejącym spojrzeniem.
— Rachelo, jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? — zapytała doktor Singh.
Dziewczyna popatrzyła bezradnie na lekarkę.
— Kładę się spać obok Melio po tym, jak… — Umilkła nagle, przeniosła wzrok na rodziców i musnęła palcami najpierw policzek ojca, potem matki. — Melio… I wszyscy… Czy oni?…
— Nikomu nic się nie stało — uspokoiła ją doktor Singh. — Tylko ty miałaś mały wypadek. Minęło już ponad siedemnaście tygodni. Teraz jesteś z powrotem w Sieci i nic ci nie grozi. Wszyscy uczestnicy ekspedycji są cali i zdrowi.
— Siedemnaście tygodni…
Pod resztkami opalenizny Rachela była blada jak papier. Sol wziął ją za rękę.
— A jak się właściwie czujesz, kochanie?
Zacisnęła słabo palce na jego dłoni.
— Nie wiem, tato… — szepnęła. — Jestem zmęczona. Kręci mi się w głowie. Nie mogę zebrać myśli.
Sarai usiadła na łóżku obok córki i przytuliła ją mocno.
— Już dobrze, maleńka. Wszystko będzie w porządku.
Do pokoju wszedł Melio. Był nie ogolony i miał zmierzwione włosy, gdyż uciął sobie drzemkę w sąsiednim pomieszczeniu.
— Rachela?
Spojrzała na niego z bezpiecznego schronienia w ramionach matki.
— Cześć — powiedziała nieśmiało. — Już jestem.
Sol zawsze był głęboko przekonany, że medycyna nie zmieniła się zbytnio od czasów, kiedy puszczano krew i przystawiano pijawki; różnica polegała jedynie na tym, że teraz bombardowano chorego cząstkami magnetycznymi, przepuszczano przez niego fale ultradźwiękowe, analizowano jego DNA, po czym wystawiano ogromniasty rachunek. Bezradne rozłożenie ramion pozostało takie samo.
Głos Racheli wyrwał go z drzemki, którą uciął sobie w fotelu.
— Tato?
Wyprostował się i położył dłoń na jej ręce.
— Cześć, córeczko.
— Tato, gdzie ja jestem? Co się stało?
— Jesteś w szpitalu na Renesansie, kochanie. Przedtem byłaś na Hyperionie, gdzie miałaś wypadek. Na szczęście wszystko jest już w porządku, tyle tylko że masz drobne kłopoty z pamięcią.
Rachela zacisnęła palce na jego dłoni.
— W szpitalu? W Sieci? Od jak dawna?
— Mniej więcej od pięciu tygodni — szepnął Sol. — Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie, Rachelo?
Usiadła wyżej na łóżku i dotknęła ręką czoła, na którym umieszczono maleńkie czujniki.
— Melio i ja braliśmy udział w zebraniu. Dyskutowaliśmy o sposobie rozmieszczenia aparatury kontrolnej we wnętrzu Sfinksa… Aha, tato, nie powiedziałam ci o Melio. On…
— Wiem, wiem. — Sol wręczył córce jej komlog. — Posłuchaj sobie tego.
Wyszedł z pokoju.
Rachela zamrugała ze zdziwieniem, kiedy z komlogu rozległ się jej własny głos:
„Cześć, Rachelo. Właśnie się obudziłaś i nie bardzo wiesz, co się właściwie stało. A więc posłuchaj.
Nagrywam to dwunastego dnia Dziesiątego Miesiąca 457 roku po hegirze albo 2739 według starej rachuby czasu. Tak, wiem, że to prawie pół roku później niż ostatnia rzecz, jaką pamiętasz. Słuchaj uważnie.
Coś się stało we wnętrzu Sfinksa. Znalazłaś się w samym środku bardzo silnego prądu czasowego. Wiem, że to głupio zabrzmi, ale teraz starzejesz się wstecz. Z każdą chwilą twoje ciało staje się coraz młodsze, choć to akurat nie jest najważniejsze. Podczas snu… Kiedy śpisz… zapominasz. Tracisz kolejny dzień sprzed wypadku. Nie pytaj mnie dlaczego. Lekarze nie mają najmniejszego pojęcia, tak samo jak wszyscy specjaliści. Jeżeli potrzebujesz jakiejś analogii, to wyobraź sobie wirus komputerowy starego typu, który zżera dane z pamięci twojego komlogu, posuwając się stopniowo wstecz.
Nikt też nie wie, dlaczego utrata pamięci następuje właśnie podczas snu. Próbowali nie dopuścić do tego, żebyś zasnęła, ale po mniej więcej trzydziestu godzinach traciłaś na jakiś czas przytomność, i wirus robił swoje.
Wiesz co? Takie mówienie do siebie samej bardzo pomaga. Leżę sobie w łóżku i czekam, aż zawiozą mnie do innego pokoju, gdzie zdejmą mi zapis pamięci, i wiem, że kiedy wrócę, natychmiast zasnę… i znowu wszystko zapomnę… i cholernie się tego boję.
Dobra, przestaw komlog na odtwarzanie następnego zapisu, to dowiesz się wszystkiego, co zdarzyło się od wypadku. Aha… Mama i tata są tutaj i oboje wiedzą o Melio, tyle tylko że ja nie wiem tego, co dawniej. Na przykład, kiedy kochaliśmy się po raz pierwszy, co? W drugim miesiącu pobytu na Hyperionie? Jeśli tak, to zostało nam już tylko parę tygodni, a potem będziemy znowu tylko znajomymi. Korzystaj ze wspomnień, póki możesz, dziewczyno.
Kończę i pozdrawiam cię. Wczorajsza Rachela”.
Kiedy Sol wszedł do pokoju, ujrzał córkę siedzącą sztywno na łóżku. Trzymała komlog w zaciśniętych kurczowo rękach i wpatrywała się w niego przerażonym wzrokiem.
— Tato…
Usiadł obok niej, objął i słuchał jej szlochu… dwudziestą noc z rzędu.
Osiem tygodni standardowych po przybyciu na Renesans Weintraubowie pożegnali się z Rachelą i Melio na stacji transmitera w DaVinci, po czym wrócili do domu, na Planetę Barnarda.
— Wydaje mi się, że ona nie powinna jeszcze wychodzić ze szpitala — mruknęła Sarai na pokładzie wieczornego promu lecącego do Crawford. Przesuwający się w dole kontynent był pokryty regularną szachownicą pól. Zbliżały się żniwa.
— Nie martw się, mamuśka. — Sol dotknął jej kolana. — Lekarze chętnie trzymaliby ją tam całą wieczność, ale nie ze względu na jej dobro, tylko po to, by zaspokoić własną ciekawość. Zrobili dla niej już wszystko, co mogli… czyli nic. Rachela musi zacząć nowe życie.
— Ale dlaczego właśnie z nim? — zapytała Sarai. — Przecież prawie go nie zna.
Sol westchnął i oparł głowę na miękkiej poduszce fotela.
— Za dwa tygodnie w ogóle nie będzie go pamiętać — powiedział. — W każdym razie nie w taki sposób, jak teraz. Popatrz na to z jej punktu widzenia, mamuśko. Codziennie walczy od nowa, żeby nauczyć się żyć w świecie, który oszalał. Ma dwadzieścia pięć lat i jest zakochana. Pozwólmy jej na odrobinę szczęścia.
Sarai odwróciła się do okna. Oboje w milczeniu wpatrywali się w czerwone słońce, unoszące się niczym balon na uwięzi nad krawędzią mroku.
Rachela odezwała się w połowie drugiego semestru. Była to jednokierunkowa wiadomość przekazana komunikatorem z Freeholmu. Twarz dziewczyny pojawiła się przed projektorem jak znajomy duch.
— Cześć, mamo, cześć, tato. Przepraszam, że przez parę tygodni nie dawałam znaku życia. Chyba już wiecie, że dałam sobie spokój ze studiami. I z Melio. Głupio byłoby chodzić na wykłady, jeżeli we wtorek nie pamiętałabym już, o czym była mowa w poniedziałek. Komlog, nagrania, powtórki — to wszystko bez sensu. Kto wie, może jednak zapiszę się na semestr wstępny? Wszystko jeszcze pamiętam. Oczywiście żartuję.
Z Melio też było nam bardzo ciężko. W każdym razie tak wynika z moich notatek. To nie jego wina, jestem tego pewna. Do końca był łagodny i cierpliwy. Tyle tylko że… Po prostu nie da się codziennie zaczynać znajomości zupełnie od nowa. W mieszkaniu było mnóstwo zdjęć, notatek, które pisałam sama do siebie, holofilmów z Hyperiona, ale… Sami wiecie. Rano był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem, około południa zaczynałam wierzyć, że to wszystko razem przeżyliśmy, wieczorem płakałam w jego ramionach, a potem, prędzej czy później, zasypiałam. Lepiej, że to się już skończyło.
Rachela umilkła na chwilę, zrobiła gest, jakby chciała przerwać połączenie, ale zrezygnowała z tego zamiaru i uśmiechnęła się do rodziców.
— Tak czy inaczej, chwilowo przestałam się uczyć. Tutejsze Centrum Medyczne chciałoby mieć mnie na własność, ale muszą grzecznie czekać w kolejce. Otrzymałam bardzo interesującą ofertę od Instytutu Badawczego na Pierwszej Tau Ceti. Zaproponowali mi coś, co się chyba nazywa „stypendium naukowym” i jest wyższe od wszystkiego, co dostałam łącznie na Planecie Barnarda i Reichu. Im też odmówiłam. Zjawiam się tam od czasu do czasu, ale po transplantacjach RNA jestem potwornie posiniaczona i przygnębiona. Całkiem możliwe, że przygnębienie bierze się stąd, że rano nie pamiętam, skąd mam tyle siniaków. Ha, ha.
Jeszcze przez jakiś czas na pewno będę mieszkała z Tanyą, a potem… Może wpadnę na trochę do domu. Bądź co bądź, zbliżają się moje urodziny. Znowu będę miała dwadzieścia dwa lata. Dziwne, co? W każdym razie jest mi dużo łatwiej, jeśli przebywam wśród ludzi, których znam, a Tanyę poznałam właśnie wtedy, kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata… Chyba mnie rozumiecie.
A więc… Czy mój pokój jeszcze czeka na mnie, czy też mama spełniła pogróżki i urządziła w nim salon gry w mahjonga? Napiszcie do mnie albo wyślijcie wiadomość. Następnym razem szarpnę się na transmisję dwukierunkową, żebyśmy mogli porozmawiać. Zdaje mi się, że chciałam… To znaczy…
Rachela pomachała im bezradnie.
— Znikam. Trzymajcie się, staruszkowie. Bardzo was kocham.
Na tydzień przed urodzinami Racheli Sol poleciał do Bussard City, żeby odebrać ją w jedynym ogólnie dostępnym terminalu transmitera. Dostrzegł córkę już z daleka, stojącą z bagażem w pobliżu ruchomego chodnika. Wyglądała młodo, ale różnica między nią a tą Rachelą, którą widział po raz ostatni na Renesansie, nie była zbyt wielka. Może tylko wydawała się jakby mniej pewna siebie i nieco zagubiona…
Potrząsnął głową, żeby odegnać bzdurne myśli, podbiegł do niej i chwycił w objęcia.
Kiedy jednak odsunął ją na długość ramion, ujrzał na jej twarzy wyraz niesamowitego zdumienia.
— O co chodzi, kochanie? Coś się stało?
Po raz pierwszy od bardzo dawna widział, że jego córka nie jest w stanie zebrać myśli.
— Ja… Ty… To znaczy, zapomniałam… — wykrztusiła z trudem, po czym pokręciła głową w znajomy sposób i uśmiechnęła się przez łzy. — Po prostu wyglądasz trochę inaczej, tato. Wydaje mi się, że żegnałam się z tobą nie dalej niż wczoraj, ale twoje włosy… — Zakryła usta ręką.
Sol przesunął dłonią po łysinie.
— Rzeczywiście — mruknął, czując, że jeszcze chwila, a sam zacznie jednocześnie śmiać się i płakać. — Minęło już ponad jedenaście lat. Jestem stary i łysy. — Ponownie rozłożył szeroko ramiona. — Witaj w domu, maleńka.
Rachela utonęła w opiekuńczym uścisku.
Przez kilka miesięcy sprawy układały się całkiem nieźle. W znajomym otoczeniu Rachela czuła się znacznie pewniej, Sarai zaś, zamiast rozpaczać z powodu nieszczęścia, jakie spotkało córkę, mogła cieszyć się jej obecnością.
Każdego ranka zaraz po wstaniu z łóżka Rachela oglądała własny „program informacyjno-orientacyjny”. Sol wiedział, że zawiera on między innymi podobizny jego i Sarai, znacznie starszych niż pamiętała ich Rachela. Usiłował wczuć się w jej sytuację: budzi się rano we własnym łóżku ze świeżymi wspomnieniami z dnia wczorajszego. Ma dwadzieścia dwa lata, spędza w domu ostatnie wakacje przed przenosinami na odległą planetę… a potem widzi nagle postarzałych rodziców, w domu i mieście dostrzega setki drobnych zmian, w wiadomościach słyszy rzeczy, których nie rozumie… Kilka lat minęło jak sen, po którym w pamięci nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Pierwszy błąd popełnili, godząc się na to, by Rachela zaprosiła na swoje dwudzieste drugie urodziny tych samych przyjaciół, z którymi obchodziła je poprzednim razem: niesforną Niki, Dona Stewarta i jego kumpla Howarda, Kathi Obeg, Martę Tyn i najlepszą koleżankę Linnę McKyler. Wszyscy dopiero co ukończyli szkołę średnią i w radosnych podskokach biegli na spotkanie dorosłego życia.
Rachela widziała się już z nimi po powrocie, ale od tego czasu minęło sporo nocy, więc wszystko zapomniała. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Sol i Sarai także o tym zapomnieli.
Niki miała trzydzieści cztery lata i dwoje dzieci; nadal tryskała nieposkromioną energią, ale według standardów Racheli była już niemal staruszką. Don i Howard rozmawiali głównie o kursach akcji, osiągnięciach sportowych dzieci i zbliżających się wakacjach. Kathi zupełnie nie mogła się znaleźć, traktując Rachelę jak obcą osobę, która tylko udaje jej przyjaciółkę z dzieciństwa. Marta nie ukrywała, że zazdrości Racheli młodego wieku. Linna, która stała się gorliwą wyznawczynią gnostycyzmu zen, rozpłakała się i szybko wyszła.
Kiedy przyjęcie dobiegło końca, Rachela długo siedziała w salonie i wpatrywała się w smutne resztki urodzinowego tortu. Nie uroniła ani jednej łzy. Potem uścisnęła mocno matkę i szepnęła do ojca:
— Tato, proszę cię, nie pozwól mi już nigdy zrobić czegoś takiego.
Następnie poszła na górę i położyła się spać.
Tej wiosny Sol znowu miał sen. Stał w ogromnym, pogrążonym w mroku pomieszczeniu, a przed nim żarzyły się dwa czerwone owale. Wkrótce potem rozległ się dudniący głos:
„Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.
— Przecież już ją dostałeś, sukinsynu! — ryknął Sol co sił w płucach. — Co mam zrobić, żeby ją odzyskać? Powiedz mi! Powiedz mi, do cholery!
Obudził się mokry od potu, ze łzami w oczach i wściekłością w sercu. Wiedział, że w pokoju obok śpi jego córka, którą powoli zżera wielki robak czasu.
Sola opanowała obsesja zbierania informacji o Hyperionie, Grobowcach Czasu oraz Chyżwarze. Jako naukowiec nie posiadał się ze zdumienia, że było ich tak mało i opierały się na bardzo nielicznych udokumentowanych faktach, choć temat z pewnością należał do najbardziej prowokujących. Oczywiście istniał Kościół Chyżwara — na Planecie Barnarda nie było ani jednej jego świątyni, w Sieci jednak znajdowało się ich całkiem sporo — ale wkrótce przekonał się, że poszukiwanie konkretnych informacji w literaturze sakralnej miało tyle samo sensu co sporządzanie mapy Sarnath na podstawie odwiedzin w buddyjskim klasztorze. Co prawda w dogmatach Kościoła wspominano o czasie, jednak tylko w tym sensie, że Chyżwar miał być… „Aniołem Odkupienia przybywającym spoza czasu”, oraz że prawdziwy czas skończył się dla ludzkości z chwilą zagłady Starej Ziemi, a cztery stulecia, jakie upłynęły od tego wydarzenia, były „czasem fałszywym”. Sol stwierdził, iż święte pisma kultu Chyżwara stanowią standardową mieszaninę bzdur i ogólników, charakterystyczną dla większości religii. Mimo to zamierzał odwiedzić którąś ze świątyń Chyżwara, jak tylko osuszy do cna poważniejsze źródła informacji.
Melio Arundez zorganizował kolejną wyprawę na Hyperiona, także sponsorowaną przez Reichsuniversität. Jej jedyny cel stanowiło zbadanie prądów czasu, które były odpowiedzialne za chorobę Racheli. Przy okazji udało się nakłonić Protektorat Hegemonii, aby wraz z ekspedycją wysłał transmiter materii, który miał zostać zainstalowany w konsulacie w Keats. Jednak wyprawa miała dotrzeć na Hyperion dopiero za trzy lata, licząc według czasu Sieci. W pierwszym odruchu Sol postanowił przyłączyć się do wyprawy — z pewnością tak właśnie kazałby postąpić swemu bohaterowi każdy szanujący się scenarzysta popularnych holofilmów — lecz po krótkim namyśle postanowił zrezygnować z tego zamiaru. Jako historyk i filozof nie miał najmniejszych szans, żeby w jakiś istotny sposób przyczynić się do sukcesu przedsięwzięcia. Jeżeli zaś chodzi o Rachelę, to co prawda wykazywała umiejętności i zainteresowania charakterystyczne dla osoby zafascynowanej archeologią, ale z każdym dniem stawały się one mniej użyteczne, a poza tym Sol nie widział żadnego powodu, dla którego jego córka miałaby wracać na miejsce strasznego wypadku. Codziennie rano przeżywałaby ogromny szok, budząc się na zupełnie obcej planecie, wśród ludzi wykonujących coraz mniej zrozumiałe czynności. Sarai na pewno nie dopuściłaby do czegoś takiego.
Sol przerwał pracę nad najnowszą książką — miała to być analiza etycznych teorii Kierkegaarda w kontekście działania maszynerii prawnej Hegemonii — i skoncentrował się na zbieraniu informacji o czasie, Hyperionie oraz Abrahamie.
Poświęcił się bez reszty temu zadaniu, co jednak w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na osłabienie jego woli działania. Od czasu do czasu dawał upust frustracji, ciskając gromy na głowy rozmaitych lekarzy i uczonych, którzy ściągali z całej Sieci niczym pielgrzymi do miejsca kultu, aby wciąż na nowo badać Rachelę.
— Jak to możliwe?! — ryknął na jakiegoś niskiego wzrostem specjalistę, który popełnił ten błąd, że składając wyrazy współczucia ojcu pacjentki, napomknął jednocześnie o swoich osiągnięciach. Miał okrągłą, całkowicie pozbawioną włosów głowę, tak że jego twarz sprawiała wrażenie, jakby została narysowana na kuli bilardowej. — Ona zaczęła maleć! — krzyczał Sol, napierając na cofającego się rozpaczliwie eksperta. — Jeszcze nie widać tego gołym okiem, ale ciężar i grubość kości wyraźnie się zmniejsza! Czyżby miała z powrotem stać się dzieckiem? A jak to się ma do prawa zachowania masy?
Ekspert otworzył usta, ale był zbyt przerażony, żeby odpowiedzieć. Wyręczył go jego brodaty kolega.
— M. Weintraub… — bąknął niepewnie. — Wydaje nam się, że pańska córka stanowi obecnie… eee… lokalne ognisko odwróconej entropii.
Sol natychmiast odwrócił się do niego.
— Twierdzi pan, że Rachela po prostu tkwi w bańce czasu biegnącego w przeciwną stronę?
— Niezupełnie… — Brodacz nerwowo przygładził zarost. — Może lepszą analogią byłoby… przynajmniej pod względem biologicznym… odwrócenie procesów metabolicznych… to znaczy…
— Absurd! — parsknął Sol. — Przecież ona nie przetwarza odchodów w żywność! A poza tym, co z działaniem układu nerwowego? Jeżeli skierujemy impulsy elektrochemiczne w przeciwną stronę, otrzymamy totalną bzdurę. Jej mózg pracuje, panowie… Zanika tylko pamięć. Dlaczego, pytam się? No, dlaczego?
Mały specjalista wreszcie odzyskał głos.
— Tego nie wiemy, M. Weintraub. Z matematycznego punktu widzenia ciało pańskiej córki przypomina równanie w czasie odwróconym albo przedmiot, który przeleciał przez obracającą się szybko czarną dziurę. Niestety nie wiemy ani jak to się stało, ani dlaczego.
Sol uścisnął rękę najpierw jednemu, potem drugiemu mężczyźnie.
— Wspaniale. To właśnie chciałem usłyszeć, panowie. Życzę miłej podróży.
Wieczorem w dzień swoich dwudziestych pierwszych urodzin Rachela przyszła do pokoju ojca.
— Co się stało, maleńka? — Sol wstał z łóżka i włożył szlafrok. — Nie możesz zasnąć?
— Nie śpię już od dwóch dni — odparła szeptem. — Postanowiłam zapoznać się ze wszystkimi zapiskami, które robiłam od początku choroby.
Sol skinął głową.
— Tato, zszedłbyś ze mną na drinka? Muszę z tobą porozmawiać.
Posłusznie wziął dwie szklanki z barku i podążył za nią na parter.
Po raz pierwszy — a zarazem ostatni — Sol pił z córką… i upił się. Najpierw gadali o tym i owym, potem zaczęli sypać dowcipami, przy czym śmiali się tak bardzo, że nie byli w stanie opowiedzieć do końca żadnego z nich. W pewnej chwili Rachela pociągnęła łyk ze szklanki, zakrztusiła się i niewiele brakowało, żeby zapryskała cały pokój. Tak ich to rozbawiło, że oboje aż trzymali się za brzuchy ze śmiechu.
— Przyniosę następną butelkę — powiedział Sol, kiedy wreszcie zdołał się opanować. — Dostałem ją w zeszłe święta od dziekana Moore’a.
Kiedy wrócił, ostrożnie stawiając stopy, Rachela siedziała na kanapie i rozczesywała sobie włosy palcami. Nalał jej trochę do szklanki, po czym przez pewien czas w milczeniu popijali złocisty trunek.
— Tato?
— Tak?
— Przekopałam się przez wszystko. Oglądałam zdjęcia, słuchałam swojego głosu, widziałam Linnę i innych. Wszyscy są już w średnim wieku…
— Nie przesadzaj — przerwał jej ojciec. — Za miesiąc Linna skończy dopiero trzydzieści pięć lat.
— Wiesz, o co mi chodzi. Oni są starzy. Przeczytałam też wyniki badań lekarskich, obejrzałam zdjęcia z Hyperiona i wiesz, do jakiego wniosku doszłam?
— Do jakiego?
— Ze to wszystko nieprawda.
Sol odstawił szklankę i spojrzał na córkę. Miała okrągłą twarz, nie tak subtelną jak dawniej, ale chyba jeszcze ładniejszą.
Rachela roześmiała się niepewnie i jakby ze strachem.
— To znaczy, wiem, że to prawda. Przecież ani ty, ani mama nie zażartowalibyście sobie ze mnie tak okrutnie. Poza tym, wasz wiek… informacje… i w ogóle. Wiem, że to się dzieje naprawdę, ale w to nie wierzę. Rozumiesz mnie, tato?
— Tak — odparł Sol.
— Kiedy się obudziłam przedwczoraj, pomyślałam sobie: „Świetnie, jutro egzamin z paleontologii, a ja prawie nie zajrzałam do książki”. Chciałam też pokazać coś Rogerowi Shermanowi, żeby utrzeć mu nosa. Jemu zawsze wydaje się, że jest najmądrzejszy.
Sol podniósł szklankę do ust.
— Roger zginął trzy lata temu w katastrofie samolotowej na południe od Bussard City — powiedział. Na trzeźwo z pewnością nie wyrzuciłby tego z siebie, ale musiał się przekonać, czy we wnętrzu Racheli kryje się prawdziwa Rachela.
— Wiem — odparła Rachela i podciągnęła kolana pod brodę. — Sprawdziłam wszystkich, których pamiętam. Gram nie żyje. Profesor Eikhardt już nie pracuje. Niki wyszła za jakiegoś… sprzedawcę. Sporo, jak na cztery lata.
— Ponad jedenaście — poprawił ją Sol. — Lecąc na Hyperiona i z powrotem, zaoszczędziłaś w stosunku do nas prawie siedem lat.
— Ale to przecież normalne! — wykrzyknęła Rachela ze łzami w oczach. — Ludzie bez przerwy podróżują poza Sieć i jakoś dają sobie z tym radę.
Sol skinął głową.
— W tym przypadku sprawy mają się nieco inaczej, córeczko.
Rachela uśmiechnęła się ze smutkiem i wysączyła resztkę swojej whisky.
— Rety, ale łagodnie powiedziane! — Odstawiła energicznie szklankę. — Posłuchaj, tato: podjęłam decyzję. Przez dwa i pół dnia grzebałam w tym wszystkim, co ona… to znaczy, co ja przygotowałam sama dla siebie… ale to mi nic nie daje.
Sol siedział bez ruchu, nie śmiąc nawet głośniej odetchnąć.
— Skoro codziennie staję się coraz młodsza… zapominam twarze ludzi, których nawet jeszcze nie poznałam… Co dalej? Czy będę robiła się coraz mniejsza i mniejsza, i bardziej bezradna, aż wreszcie zupełnie zniknę? Jezu… — Otuliła kolana ramionami. — Śmieszne, prawda?
— Wcale nie — odparł spokojnie ojciec.
— No, myślę, że nie. — W dużych ciemnych oczach Racheli zalśniły łzy. — Dla ciebie i mamy to musi być prawdziwy koszmar. Musicie codziennie patrzeć, jak rano schodzę po schodach… zdezorientowana… Wiecie, że wysłuchuję swojego głosu, który opowiada mi o tym, co się wydarzyło… Że kochałam jakiegoś faceta o imieniu Amelio…
— Melio — szepnął Sol.
— Wszystko jedno. To po prostu nie ma sensu, tato. Zanim zdążę cokolwiek zapamiętać, jestem już tak zmęczona, że muszę kłaść się spać, a wtedy… Cóż, sam wiesz, co się wtedy dzieje.
— Czego… — Musiał odchrząknąć, gdyż nagle odniósł wrażenie, że ktoś nasypał mu piasku do gardła. — Czego od nas oczekujesz, maleńka?
Rachela spojrzała mu prosto w oczy i obdarzyła go tym samym uśmiechem, który pojawiał się na jej twarzy od chwili, kiedy skończyła pięć tygodni.
— Nic mi nie mów, tato. I nie pozwól, żebym sama sobie opowiadała, co się działo. To tylko sprawia mi ból. Przecież ja tego nie przeżyłam… — Dotknęła dłonią czoła. — Wiesz, o co mi chodzi, tato. Ta Rachela, która poleciała na inną planetę, zakochała się i zachorowała… To była inna Rachela! Nie chcę i nie muszę odczuwać jej bólu. — Łzy płynęły jedna za drugą po policzkach dziewczyny. — Rozumiesz mnie, tato? Rozumiesz mnie?
— Tak — powiedział Sol. Wyciągnął ramiona do córki, a w chwilę potem poczuł przy piersi ciepło jej ciała. — Rozumiem cię, maleńka.
Wiadomości z Hyperiona nadchodziły regularnie przez cały następny rok, ale wszystkie były takie same: nie udało się odkryć natury ani źródła antyentropicznych pól siłowych. Nie stwierdzono wzmożonej aktywności prądów czasu w pobliżu Sfinksa. W wyniku eksperymentów prowadzonych na zwierzętach kilka z nich zginęło, ale u żadnego nie stwierdzono objawów choroby Merlina. Melio kończył każdą depeszę w ten sam sposób: „Ucałujcie ode mnie moją kochaną Rachelę”.
Dzięki pożyczce otrzymanej z Reichsuniversität Sol i Sarai poddali się w Bussard City ograniczonej terapii Poulsena. Byli już zbyt starzy, żeby dzięki temu osiągnąć przedłużenie życia o kolejne sto lat, ale po zabiegu wyglądali tak, jakby zbliżali się dopiero do pięćdziesiątki, nie zaś do siedemdziesiątki. Po przejrzeniu rodzinnych albumów i holofilmów doszli do wniosku, że nie powinni mieć problemów z ubieraniem się w taki sposób jak przed dziesięciu laty.
Szesnastoletnia Rachela zbiegła po schodach z komlogiem nastawionym na szkolną rozgłośnię.
— Mogę dzisiaj dostać płatki ryżowe?
— Zdaje się, że jesz je codziennie — zauważyła z uśmiechem Sarai.
— Jasne. Pomyślałam sobie tylko, że może ich zabraknąć albo coś w tym rodzaju. Słyszałam telefon. Czy to była Niki?
— Nie — odparł Sol.
— Cholera! — Zerknęła niepewnie na rodziców. — Przepraszam. Obiecała, że zadzwoni, jak tylko będzie wiedziała coś o wynikach. Egzaminy były już trzy tygodnie temu.
— Nie martw się — powiedziała Sarai. Przyniosła dzbanek z kawą, sięgnęła po kubek córki, w ostatniej chwili zreflektowała się i nalała tylko sobie. — Jestem pewna, że zdałaś na tyle dobrze, żeby pójść do tej szkoły, którą sobie wybierzesz.
— Mamo, ty nawet nie masz pojęcia, jaki okrutny potrafi być świat! — westchnęła dziewczynka, przewracając oczami. Natychmiast jednak spoważniała i zmarszczyła brwi. — Widzieliście gdzieś mój podręcznik do matematyki? W pokoju mam taki bałagan, że nie mogę niczego znaleźć.
Sol odchrząknął niepewnie.
— Dzisiaj nie idziesz do szkoły.
Rachela wytrzeszczyła na niego oczy.
— Nie idę do szkoły? Na sześć tygodni przed końcem roku? Co się stało?
— Byłaś chora — stwierdziła stanowczo matka. — Nic się nie stanie, jeśli jeden dzień zostaniesz w domu.
Zmarszczka między brwiami dziewczynki pogłębiła się jeszcze bardziej.
— Chora? Wcale nie czuję się chora, tylko jest mi trochę… dziwnie. Jakby wszystko było trochę nie takie, jak powinno. Na przykład dlaczego ktoś przestawił kanapę w salonie? I gdzie podział się Chips? Wołałam i wołałam, ale nie przyszedł.
Sol wziął córkę za rękę.
— Przez jakiś czas byłaś trochę chora — powiedział. — Lekarz ostrzegał, że możesz mieć pewne luki w pamięci. Jeśli chcesz, to odprowadź mnie do pracy, a po drodze trochę sobie porozmawiamy.
Rachela natychmiast się rozpogodziła.
— Zamiast do szkoły na uczelnię? Jasne! — Skrzywiła się z udanym obrzydzeniem. — Pod warunkiem że nie trafimy na Rogera Shermana. Jest na pierwszym roku i struga okropnego ważniaka.
— Na pewno go nie spotkamy — odparł Sol. — Gotowa?
— Prawie. — Rachela nachyliła się nad stołem i pocałowała matkę w policzek. — Siemanek, staruszko.
— Dowidzonek, córeczko.
— Teraz możemy już iść — oznajmiła z uśmiechem.
W związku z częstymi podróżami do Bussard City Sol musiał zakupić własny EMV; pewnego chłodnego jesiennego dnia wyruszył w drogę okrężną trasą, bardzo powoli, znacznie poniżej korytarzy powietrznych przeznaczonych dla szybkiego ruchu, rozkoszując się widokiem i zapachem pól, na których właśnie odbywały się żniwa. Pracujący w dole mężczyźni i kobiety machali do niego przyjaźnie rękami.
Od czasów jego dzieciństwa miasto ogromnie się rozrosło, ale synagoga wciąż jeszcze stała na skraju jednej z najbardziej wiekowych dzielnic. Świątynia wyglądała na starą, Sol czuł się staro, i nawet jarmułka, którą przed drzwiami włożył na głowę, była stara. Tylko rabin był młody. Dopiero po chwili Sol uświadomił sobie, że mężczyzna musi mieć co najmniej czterdzieści lat, lecz jemu wydawał się niewiele starszy od chłopca. Z wdzięcznością przyjął propozycję rabina, żeby dokończyli rozmowę w parku po drugiej stronie ulicy.
Kiedy usiedli na ławce, Sol stwierdził ze zdziwieniem, że nerwowo przekłada jarmułkę z ręki do ręki. W powietrzu czuć było zapach palonych liści i wczorajszego deszczu.
— Chyba niezbyt dobrze cię rozumiem, M. Weintraub — powiedział rabin. — Co właściwie cię dręczy: sen, czy raczej fakt, że twoja córka zachorowała wtedy, kiedy ci się przyśnił?
Sol wystawił twarz na działanie ciepłych promieni słońca.
— Ani jedno, ani drugie — odparł. — Po prostu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te dwie rzeczy są ze sobą w jakiś sposób związane.
Rabin z namysłem skubał dolną wargę.
— Ile lat ma twoja córka?
— Trzynaście — powiedział Sol po prawie niezauważalnym wahaniu.
— A czy ta choroba jest… poważna? Zagrażająca życiu?
— Nie. To znaczy: jeszcze nie.
— Nie wydaje ci się, M. Weintraub… Mogę mówić ci po imieniu?
— Oczywiście.
— Sol, czy nie wydaje ci się, że twój sen… że w jakimś sensie stałeś się przyczyną tej choroby?
— Nie — odparł uczony, po czym przez długą chwilę siedział w milczeniu, zastanawiając się, czy powiedział prawdę. — Nie — powtórzył wreszcie. — Nie sądzę, rabbi, żeby…
— Mów mi Mort.
— W porządku, Mort. Nie przyszedłem tu dlatego, że mam poczucie winy. Wydaje mi się natomiast, że moja podświadomość usiłuje mi coś powiedzieć.
Mort kołysał się powoli w przód i w tył.
— Może neurolog albo psycholog okazałby się bardziej pomocny. Nie jestem pewien, czy ja…
— Interesuje mnie historia Abrahama — przerwał mu Sol. — Co prawda miałem do czynienia z różnymi systemami etycznymi, ale nadal trudno mi zrozumieć ten, u którego podstaw legł rozkaz, żeby ojciec zamordował własnego syna.
— Nie, nie! — wykrzyknął rabin, przebierając gwałtownie palcami. — W odpowiedniej chwili Bóg powstrzymał rękę Abrahama! Nie pozwoliłby, żeby ku Jego czci złożono ofiarę z człowieka. Chodziło tylko o to, aby wykazać, że posłuszeństwo woli Pana jest tym, co…
— Tak — mruknął Sol. — Posłuszeństwo. A przecież jest napisane: „I Abraham wyciągnął rękę, i wziął do niej nóż, aby zgładzić syna”. Bóg musiał zajrzeć do jego duszy i przekonać się, że Abraham naprawdę postanowił zabić Izaaka. Pozorne posłuszeństwo z pewnością by nie wystarczyło. A co by się stało, gdyby Abraham kochał swego syna bardziej niż Boga?
Mort przez chwilę bębnił palcami po kolanie, a następnie położył Solowi rękę na ramieniu.
— Synu, widzę, że jesteś ogromnie przejęty chorobą córki. Nie pozwól jednak, aby twoje uczucia kazały ci podważać prawdę zawartą w księdze, którą spisano osiem tysięcy lat temu. Opowiedz mi o swojej dziewczynce. Przecież dzieci nie umierają już na żadne choroby — przynajmniej nie w Sieci.
Sol uśmiechnął się, wstał i cofnął o krok, uwalniając ramię.
— Z przyjemnością porozmawiałbym jeszcze z tobą, Mort, ale muszę już wracać. Wieczorem mam wykład.
— Przyjdziesz w szabas do świątyni? — zapytał rabin, wyciągając pulchne palce w ostatniej próbie nawiązania kontaktu.
Sol wepchnął mu w dłonie swoją jarmułkę.
— Może kiedy indziej, Mort. Kiedyś na pewno przyjdę.
Nieco później, tej samej jesieni, Sol wyjrzał przez okno gabinetu i zobaczył jakiegoś mężczyznę stojącego przed domem pod ogołoconymi z liści gałęziami starego wiązu. Dziennikarz, pomyślał w pierwszej chwili, czując, jak serce kurczy mu się ze strachu. Już od dziesięciu lat żył w ciągłym lęku, że tajemnica ujrzy w końcu światło dzienne, wiedząc, iż będzie to oznaczało koniec ich spokojnego życia w Crawford. Nie zwlekając wyszedł w przedwieczorny chłód.
— Melio! — wykrzyknął, kiedy zobaczył twarz mężczyzny.
Archeolog stał z rękami w kieszeniach długiego granatowego płaszcza. Choć od ostatniego spotkania minęło już dziesięć lat standardowych, Arundez prawie się nie postarzał — wyglądał najwyżej na niespełna trzydzieści lat. Jednak na pokrytej opalenizną twarzy młodego człowieka malował się wyraz głębokiej udręki.
— Witaj, Sol — powiedział i nieśmiało podał mu rękę.
Sol uścisnął ja mocno.
— Nie miałem pojęcia, że już wróciłeś. Chodź do środka.
— Nie. — Archeolog cofnął się o krok. — Wiesz… stoję tu już od godziny. Nie mogłem zdobyć się na odwagę, żeby podejść do drzwi.
Sol po prostu skinął głową i także włożył ręce do kieszeni, by uchronić je przed podmuchami chłodnego wiatru. Nad czarnym masywem budynku pokazały się pierwsze gwiazdy.
— Racheli nie ma w domu — powiedział wreszcie. — Poszła do biblioteki. Ma… to znaczy: wydaje jej się, że ma do napisania referat z historii.
Melio wypuścił głośno powietrze z płuc i także skinął głową.
— Sol… Ty i Sarai musicie wiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Tkwiliśmy na Hyperionie prawie trzy lata standardowe. Zostalibyśmy jeszcze dłużej, gdyby nie to, że cofnięto nam dotacje…
— Wiem — przerwał mu Sol. — Dziękujemy za depesze.
— Ja sam spędziłem we wnętrzu Sfinksa co najmniej kilka miesięcy — ciągnął Arundez. — Według naszych instrumentów to tylko sterta martwych kamieni, ale czasem wydawało mi się, że… że coś czuję. — Potrząsnął ze smutkiem głową. — Zawiodłem, Sol.
— Wcale nie. — Weintraub wyciągnął rękę i zacisnął palce na ramieniu młodszego mężczyzny. — Mam do ciebie jedno pytanie, Melio. Kontaktowaliśmy się z senatorami i dyrektorami Rady Naukowej, ale żaden z nich nie był w stanie nam wyjaśnić, dlaczego Hegemonia nie poświęciła więcej czasu i pieniędzy na zbadanie niezwykłych zjawisk występujących na Hyperionie. Wydaje mi się, że powinni włączyć go do Sieci już dawno temu, choćby ze względu na jego potencjalne znaczenie naukowe. Jak można ignorować istnienie takich tajemnic jak Grobowce Czasu?
— Wiem, do czego zmierzasz, Sol. Rzeczywiście, nawet takie szybkie cofnięcie nam dotacji było podejrzane. Zupełnie jakby Hegemonia chciała trzymać się jak najdalej od Hyperiona.
— Czy myślisz… — zaczął Sol, ale w tej samej chwili z gęstniejącego mroku wyłoniła się Rachela. Szła z rękami wbitymi głęboko w kieszenie czerwonej kurtki. Zgodnie z modą obowiązującą od dziesięcioleci nastolatki na wszystkich planetach miała krótko obcięte włosy, a jej pełne policzki zaczerwieniły się z zimna. Balansowała na granicy między dzieciństwem a dorosłością: ze swoimi długimi nogami wbitymi w obcisłe dżinsy, w sportowych pantoflach i w grubej kurtce z daleka wyglądała na chłopca.
Uśmiechnęła się do nich.
— Cześć, tato. — Nieśmiało skinęła głową w stronę Melio. — Przepraszam, nie chciałam przeszkodzić w rozmowie.
— Nie ma sprawy, maleńka — odparł Sol. — To jest doktor Arundez z Reichsuniversität na Freeholmie. Doktorze Arundez, moja córka Rachela.
— Bardzo mi miło. — Rumieniec na twarzy dziewczynki przybrał znacznie bardziej intensywne barwy. — O rety, Reich! Przeglądałam ich katalog. Okropnie chciałabym tam kiedyś pojechać.
Melio skinął głową. Stał sztywno, z nienaturalnie wyprostowanymi ramionami.
— Czy ty… To znaczy, co chciałabyś studiować? — zapytał.
Sol był pewien, że Rachela usłyszy ból w jego w głosie, ale ona tylko wzruszyła ramionami i roześmiała się wesoło.
— Jejku, chyba wszystko! Stary pan Eikhardt, który uczy mnie paleontologii i archeologii, mówi, że mają tam świetną klasykę i archeologię.
— To prawda — wykrztusił z trudem Arundez.
Rachela zerknęła niepewnie na ojca, prawdopodobnie wyczuwając napięcie, ale nie znając jego powodu.
— Tylko wam przeszkadzam. Chyba pójdę do domu i położę się spać. Przez tego wirusa czuję się trochę dziwnie. Mama mówi, że to łagodne zapalenie opon mózgowych. Miło mi było pana poznać, doktorze Arundez. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam pana na Reichuniversität.
— Ja także — odparł Melio, wpatrując się w nią tak intensywnie, jakby chciał na zawsze utrwalić w pamięci każdy szczegół jej wyglądu.
— No to… dobranoc. — Rachela cofnęła się o krok. Gumowe podeszwy jej pantofli zaskrzypiały na chodniku. — Zobaczymy się rano, tato.
— Dobranoc, Rachelo.
Zatrzymała się jeszcze przy samych drzwiach. W świetle gazowej latarni wyglądała na znacznie mniej niż trzynaście lat.
— Siemanek, staruszku.
— Dowidzonek, córeczko.
Dwaj mężczyźni stali przez jakiś czas w milczeniu, obserwując, jak noc obejmuje w posiadanie miasteczko. Jakiś chłopiec przejechał obok nich na rowerze; liście zaszeleściły pod oponami, a stalowe szprychy błysnęły w świetle staromodnych gazowych latarni.
— Wejdź do domu — powiedział Weintraub do archeologa. — Sarai bardzo się ucieszy. Rachela na pewno już śpi.
— Nie teraz — odparł cicho Melio. Był już tylko cieniem z rękami w kieszeniach płaszcza. — Muszę… To był błąd, Sol. — Odwrócił się, żeby odejść, ale jeszcze spojrzał na niego przez ramię. — Odezwę się, jak tylko wrócę na Freeholm. Spróbujemy zorganizować następną wyprawę.
Sol skinął głową. Trzy lata podróży, pomyślał. Kiedy tam dotrą, będzie miała niecałe dziesięć lat.
— Świetnie — powiedział.
Melio zawahał się, niepewnie podniósł rękę i ruszył przed siebie chodnikiem, nie zwracając uwagi na szeleszczące pod nogami liście.
Było to ich ostatnie spotkanie.
Największa świątynia Chyżwara w całej Sieci znajdowała się na Lususie. Sol udał się tam za pomocą transmitera kilka tygodni przed dziesiątymi urodzinami Racheli. Budowla przypominała rozmiarami katedry ze Starej Ziemi, ale dzięki gigantycznym przyporom, spiralnym wieżom i monumentalnym witrażom wydawała się znacznie większa. Sol znajdował się w paskudnym nastroju, którego ani trochę nie poprawiła nieznośna miejscowa grawitacja. Chociaż wcześniej umówił się na spotkanie z biskupem, musiał czekać na audiencję ponad pięć godzin. Większość tego czasu spędził, gapiąc się na obracającą się powoli, dwudziestometrową rzeźbę ze stali i chromu, która mogła przedstawiać legendarnego Chyżwara, ale mogła także stanowić abstrakcyjny hołd złożony wszystkim ostrym narzędziom i rodzajom broni, jakie zostały kiedykolwiek wynalezione. Uwagę Sola najbardziej jednak przykuwały dwie czerwone kule, unoszące się w koszmarnie czarnej przestrzeni, gdzie powinna znajdować się czaszka.
— M. Weintraub?
— Wasza Ekscelencjo…
Sol zauważył, że liczni akolici, egzorcyści, lektorzy i ostiariusze, którzy przez cały czas dotrzymywali mu towarzystwa, padli twarzami na wyłożoną czarnymi płytkami podłogę. On sam złożył formalny ukłon.
— Proszę tędy, M. Weintraub — powiedział dostojnik, wskazując drogę okrytym fałdami szaty ramieniem.
Po kilkunastu krokach Sol znalazł się w jakimś obszernym, pogrążonym w półmroku pomieszczeniu, bardzo podobnym do tego, które widywał w powracającym uparcie śnie. Usiadł w przeznaczonym dla gości fotelu, biskup zaś zajął miejsce na czymś w rodzaju małego tronu ustawionego za misternie rzeźbionym, choć całkowicie nowoczesnym biurkiem. Z pewnością pochodził z Lususa, gdyż był dość niski i potężnie zbudowany, jak wszyscy Luzyjczycy. Jego jaskrawoczerwona, lamowana futrem gronostaja szata przypominała nawet nie tyle jedwab albo atłas, co raczej częściowo zestaloną ciecz. Na każdym palcu biskup miał czerwony lub czarny pierścień, co przyciągało uwagę Sola, jednocześnie wywołując jego niepokój.
— Wasza Ekscelencjo, przede wszystkim chciałem przeprosić za wszelkie naruszenia protokołu, jakich się dopuściłem… lub jakich dopuszczę się w przyszłości. Przyznaję, że nie wiem zbyt wiele o Kościele Chyżwara, ale to, co wiem, kazało mi zjawić się tutaj. Proszę mi wybaczyć, jeśli będę często dawał wyraz swojej ignorancji, nieumiejętnie posługując się nazwami i tytułami.
Biskup zakręcił młynka palcami. Czerwone i czarne kamienie zalśniły w słabym świetle.
— Tytuły nie mają żadnego znaczenia, M. Weintraub. Nie mamy nic przeciwko temu, żebyś mówił do nas „Wasza Ekscelencjo”. Musimy jednak zwrócić ci uwagę, że prawidłowa nazwa naszej skromnej społeczności brzmi Kościół Ostatecznego Odkupienia, o istocie zaś, którą świat tak beztrosko nazywa Chyżwarem, myślimy i mówimy jako o Władcy Bólu lub Awatarze. A teraz wyjaw nam, z jaką to ważną sprawą przybywasz.
Sol lekko skłonił głowę.
— Wasza Ekscelencjo, jestem nauczycielem…
— Wybacz nam, że ci przerywamy, M. Weintraub, ale jesteś kimś znacznie więcej niż nauczycielem. Jesteś uczonym. Doskonale znamy wszystkie twoje prace dotyczące problemów moralności. Co prawda nieco w nich błądzisz, ale prezentujesz niezmiernie interesujące rozumowanie. Proszę, mów dalej.
Sol zamrugał ze zdziwieniem. Przywykł do tego, że jego osiągnięcia naukowe znane są jedynie wąskiemu gronu specjalistów, więc fakt, że wie o nich ktoś jeszcze, zupełnie wytrącił go z równowagi. W ciągu pięciu sekund, jakich potrzebował, aby ochłonąć, doszedł do wniosku, że przypuszczalnie biskup lubi wiedzieć, komu udziela audiencji, i ma znakomitych informatorów.
— Wasza Ekscelencjo, to, kim jestem, nie ma najmniejszego znaczenia. Przybyłem tutaj, ponieważ moje dziecko… moja córka… zapadła na groźną chorobę, prowadząc badania naukowe na terenach, które, o ile wiem, są bardzo ważne dla waszego Kościoła. Mam na myśli tak zwane Grobowce Czasu na planecie Hyperion.
Biskup powoli skinął głową. Solowi przemknęła niepokojąca myśl, że dostojnik doskonale wie o wypadku Racheli.
— Chyba zdajesz sobie sprawę, M. Weintraub, że tereny te… my nazywamy je Arkami Przymierza… decyzją Rady Planety zostały ostatnio zamknięte dla tak zwanych badaczy?
— Owszem, Wasza Ekscelencjo. Słyszałem o tym. Domyślam się, że wasz Kościół wywierał w tej sprawie znaczny nacisk.
Biskup nie zareagował. Gdzieś daleko, w wypełnionej kadzidlanym dymem ciemności, zadźwięczały małe dzwoneczki.
— Tak czy inaczej, Wasza Ekscelencjo, mam nadzieję, że niektóre aspekty doktryny waszego Kościoła mogą wyjaśnić naturę choroby mojej córki.
Biskup pochylił głowę w taki sposób, że pojedynczy promień światła, który wydobywał z ciemności jego postać, padał na szczyt czaszki, pozostawiając twarz i oczy w głębokim cieniu.
— Czy pragniesz otrzymać religijne wskazówki, które pozwolą ci zrozumieć tajemnice Kościoła?
Sol przygładził brodę.
— Nie, Wasza Ekscelencjo, chyba że w ten sposób zdołałbym jakoś pomóc córce.
— A może twoja córka pragnie przyłączyć się do Kościoła Ostatecznego Odkupienia?
Uczony zawahał się przez mgnienie oka.
— Ona po prostu pragnie być zdrowa, Wasza Ekscelencjo. Jeśli miałaby to osiągnąć właśnie w ten sposób, z pewnością poważnie zastanowilibyśmy się nad takim rozwiązaniem.
Biskup poruszył się gwałtownie. Szata zaszeleściła, a Sol odniósł wrażenie, jakby część czerwieni spłynęła w ciemność.
— Cały czas mówisz o zdrowiu fizycznym, nasz Kościół zaś zajmuje się sprawami duchowego odkupienia. Czy zdajesz sobie sprawę, że jedno wynika z drugiego?
— Zdaję sobie sprawę, że jest to stary i powszechnie akceptowany pogląd — odparł Sol. — Mojej żonie i mnie zależy na tym, by nasza córka była zdrowa pod każdym względem.
Biskup oparł masywną głowę na pięści.
— Na czym polega jej choroba, M. Weintraub?
— Ta choroba… ma związek z czasem, Wasza Ekscelencjo.
Biskup wyprostował się raptownie.
— A konkretnie w którym z naszych świętych miejsc dopadło ją to nieszczęście?
— W budowli zwanej Sfinksem, Wasza Ekscelencjo.
Biskup poderwał się tak gwałtownie, że papiery, które leżały na jego biurku, spadły na podłogę. Nawet bez obfitych szat z pewnością ważył dwa razy więcej od Sola, w szkarłatnym stroju zaś, wyprostowany na całą wysokość, górował nad uczonym jak wcielenie samej śmierci.
— Możesz odejść! — ryknął kapłan. — Twoją córkę spotkało największe błogosławieństwo i zarazem najstraszliwsze przekleństwo, jakie może stać się udziałem żyjącej istoty. Ani ty, ani nasz Kościół, ani w ogóle nikt nie jest w stanie zmienić jej losu.
Sol nawet nie drgnął.
— Wasza Ekscelencjo, jeśli jest jakakolwiek szansa…
— NIE!!! — wrzasnął biskup z twarzą równie czerwoną jak jego szata i rąbnął pięścią w biurko. W pomieszczeniu natychmiast zjawili się egzorcyści i lektorzy. Ich czerwone stroje z czarnymi lamówkami były wyraźnie widoczne w mroku, w przeciwieństwie do jednolicie czarnych ubiorów ostiariuszy. — Audiencja dobiegła końca — oświadczył dostojnik nieco ciszej, ale nie mniej stanowczo. — Twoja córka została wybrana przez Awatarę, aby odbyć już teraz pokutę, jaka niedługo stanie się udziałem wszystkich grzeszników i niewierzących. Bardzo niedługo.
— Wasza Ekscelencjo, gdybyś zechciał poświęcić mi jeszcze choć pięć minut…
Biskup pstryknął palcami i egzorcyści zbliżyli się do Sola, aby wyprowadzić go z sali audiencyjnej. Wszyscy pochodzili z Lususa, a każdy dałby sobie radę z pięcioma ludźmi postury Weintrauba.
— Wasza Ekscelencjo! — krzyknął Sol i strząsnął z ramienia czyjąś rękę, lecz sekundę później czterej egzorcyści otoczyli go szczelnym murem, biskup zaś odwrócił się, by w milczeniu kontemplować ciemność.
W wielkim pomieszczeniu rozległy się posapywania, szurgot butów Sola, a potem cichy jęk, kiedy stopa uczonego nawiązała bliski kontakt z najmniej czcigodną częścią ciała jednego z kapłanów. Ten drobny incydent nie wpłynął jednak w najmniejszym stopniu na ostateczny rezultat starcia. Sol wylądował na ulicy, a w chwilę potem dołączył do niego jego mocno wymięty kapelusz.
Przez dziesięć następnych dni, jakie spędził na Lususie, nie udało mu się nic osiągnąć. Urzędnicy świątyni nie odpowiadali na jego telefony, sądy nie chciały rozpatrywać jego skarg, egzorcyści zaś czekali na niego już w przedsionku majestatycznej budowli.
Sol odwiedził później Nową Ziemię, Renesans, Fuji, TC2, Deneb Drei i Deneb Vier, ale wszędzie drzwi świątyń Chyżwara były dla niego zamknięte.
Wycieńczony, sfrustrowany, bez pieniędzy, wrócił na Planetę Barnarda, wsiadł w pozostawiony na długoterminowym parkingu EMV i zjawił się w domu na godzinę przed początkiem urodzinowego przyjęcia Racheli.
— Przywiozłeś mi coś, tatusiu? — zapytała podekscytowana dziesięciolatka. Sarai powiedziała jej rano, że ojciec wyjechał.
Sol wyjął zza pleców elegancko zawiniętą paczuszkę. Były to wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzgórza — bynajmniej nie to, co miał nadzieję jej ofiarować.
— Mogę otworzyć?
— Później, maleńka. Razem z innymi prezentami.
— Tato, proszę! Tylko tę jedną paczkę! Zanim przyjdzie Niki i inne dzieci!
Sol zerknął ukradkiem na żonę, która potrząsnęła głową. Rachela pamiętała, że zaledwie kilka dni temu zaprosiła przyjaciółki na przyjęcie urodzinowe. Sarai nie wymyśliła jeszcze wytłumaczenia, dlaczego żadna z nich nie przyjdzie.
— W porządku, Rachelo — powiedział. — Tylko tę jedną.
Kiedy Rachela walczyła ze sznurkiem, Sol przeszedł do salonu, gdzie ujrzał wielką paczkę przewiązaną czerwoną wstążką. Był to nowy rower. Rachela prosiła o niego od chwili, kiedy skończyła dziewięć lat. Czy jednak nie zdziwi się jutro na widok prezentu, którego jeszcze nie otrzymała? W nocy będą musieli jakoś się go pozbyć.
Sol opadł ciężko na kanapę. Widok czerwonej wstążki przypomniał mu szkarłatne szaty biskupa.
Sarai nigdy nie potrafiła łatwo rozstać się z przeszłością. Za każdym razem, kiedy prała, prasowała, składała i odkładała dziecięce ubranka, które były już za małe na Rachelę, roniła po cichutku parę łez, o których jednak Sol dowiadywał się w jakiś znany tylko sobie sposób. Niczym największy skarb przechowywała w pamięci każdą chwilę dzieciństwa Racheli, najbardziej ze wszystkiego ceniąc sobie zwykłą, codzienną normalność, którą z biegiem lat nauczyła się uważać za niezmiernie istotny składnik życia. Instynktownie zawsze wyczuwała, iż sens ludzkiego istnienia nie zawiera się w jego punktach kulminacyjnych, utrwalonych w pamięci niczym daty obwiedzione w kalendarzu czerwoną obwódką, lecz w jednostajnym, nie mającym początku ani końca przepływie drobnych zdarzeń, takich jak spokojne weekendowe wieczory, które każdy z członków rodziny spędzał w ulubiony przez siebie sposób, i zwyczajne rozmowy, o których natychmiast zapominano — jednak suma tych niezliczonych godzin tworzyła całość nie tylko niezmiernie ważną, ale wręcz wieczną.
Sol znalazł żonę na strychu, gdzie popłakując cichutko przeglądała zawartość starych pudeł. Nie były to jednak łagodne łzy, którymi niegdyś żegnała odchodzące rzeczy i zdarzenia. Sarai Weintraub była wściekła.
— Co robisz, mamuśka?
— Rachela potrzebuje ubrań. Wszystko jest na nią za duże. To, co nosi ośmioletnie dziecko, nie będzie pasowało na siedmioletnie. Gdzieś tutaj powinny być jej rzeczy.
— Daj sobie spokój — powiedział Sol. — Kupimy coś nowego.
Sarai potrząsnęła głową.
— Żeby codziennie zastanawiała się, co się stało z jej ulubionymi strojami? Nic z tego. Zostało mi jeszcze sporo ubranek. Na pewno tutaj są.
— Możesz poszukać ich później.
— Do licha, przecież nie ma żadnego „później”! — krzyknęła Sarai. Odwróciła się plecami do męża i zakryła twarz rękami. — Wybacz mi…
Sol objął ją i mocno przytulił. Pomimo ograniczonej terapii Poulsena jej ramiona były znacznie szczuplejsze niż kiedyś. Pod szorstką skórą wyczuwał węzły i zgrubienia.
— Wybacz mi — powtórzyła, nie kryjąc już łez. — To po prostu nie jest w porządku.
— Rzeczywiście — zgodził się. — To nie jest w porządku.
Promienie słońca, sączące się przez małe, zakurzone szybki, upodabniały strych do smutnego wnętrza katedry. Odkąd pamiętał, Sol zawsze lubił panujący tu zapach — lekko stęchły, tajemniczy, obiecujący niezwykłe spotkania z zapomnianymi skarbami. Dzisiaj cały urok prysł, nie pozostawiając śladu.
Przykucnął obok jednego z pudeł.
— Pomogę ci, kochanie — powiedział.
Rachela nadal była szczęśliwa i cieszyła się życiem; jedynie po obudzeniu potrzebowała trochę czasu, żeby dojść do ładu ze światem, w którym codziennie rano czekało na nią mnóstwo niekonsekwencji. W miarę jak stawała się młodsza, rodzicom coraz łatwiej było wyjaśniać jej zmiany, jakie zachodziły z dnia na dzień: zniknięcie starego wiązu, który rósł przed oknem, pojawienie się nowego budynku na rogu ulicy, w miejscu, w którym do niedawna w małym domku mieszkał M. Nesbitt, brak koleżanek… Sol dopiero teraz przekonał się, jak znakomicie dzieci potrafią dostosowywać się do nowych warunków. Często wyobrażał sobie Rachelę jako istotę żyjącą na szczycie fali czasu, nieświadomą otwierającej się pod jej stopami otchłani oceanu i utrzymującą równowagę wyłącznie dzięki niewielkiemu balastowi wspomnień oraz niesłychanej żarliwości, z jaką uczestniczyła w dwunastu lub piętnastu godzinach tego teraz, które ofiarowywał jej każdy dzień.
Ani Sol, ani Sarai nie chcieli izolować córki od innych dzieci, choć organizowanie tych kontaktów nastręczało sporo trudności. Rachela uwielbiała bawić się z „nową dziewczynką” albo „nowym chłopcem” z sąsiedztwa — były nimi dzieci innych wykładowców, wnuki przyjaciół, przez pewien czas także córeczka Niki — ale jej koledzy i koleżanki mieli dużo kłopotów z przyzwyczajeniem się do tego, że codziennie na nowo im się przedstawia i nie pamięta nic z tego, co wydarzyło się wczoraj lub przedwczoraj. Tylko niewielu z nich było gotowych pogodzić się z tym stanem rzeczy.
Choroba Racheli dla nikogo w Crawford nie stanowiła tajemnicy. Wiadomość rozeszła się najpierw po uniwersytecie, wkrótce potem zaś po całym mieście. Społeczność Crawford zareagowała tak samo, jak od niepamiętnych czasów reagują na takie nowiny społeczności wszystkich małych miasteczek — niektórzy rozpuszczali najrozmaitsze plotki, inni nie byli w stanie ukryć pomieszanego ze współczuciem zadowolenia z czyjegoś nieszczęścia — jednak ogólnie rzecz biorąc, miasteczko wzięło Weintraubów pod opiekuńcze skrzydła, niczym kwoka chroniąca bezradne, niedawno wyklute pisklęta.
Mimo to nie wtrącano się do ich życia i nikt nie czynił żadnych uwag nawet wówczas, kiedy Sol musiał zrezygnować z pracy na uczelni i przejść na wcześniejszą emeryturę, gdyż tak wiele czasu zajmowały mu podróże w poszukiwaniu lekarstwa dla Racheli.
Taka sytuacja nie mogła jednak trwać wiecznie. Pewnego wiosennego dnia, kiedy Sol wyszedł na ganek i zobaczył swoją zapłakaną siedmioletnią córkę, która wracała z parku otoczona gromadą reporterów z implantowanymi kamerami i wyciągniętymi komlogami, zrozumiał, że skończył się pewien etap ich życia. Czym prędzej zbiegł po schodkach i pośpieszył córce z odsieczą.
— M. Weintraub, czy to prawda, że twoja córka zaraziła się śmiertelną chorobą czasową? Co się stanie za siedem lat? Czy dziecko po prostu zniknie?
— M. Weintraub! M. Weintraub! Rachela twierdzi, że przewodniczącym Senatu jest Raben Dowell i że mamy teraz rok 2711. Czy ona naprawdę straciła te trzydzieści cztery lata, czy też jest to tylko złudzenie spowodowane chorobą Merlina?
— Rachelo! Czy pamiętasz, że byłaś dorosłą kobietą? Jak to jest, kiedy człowiek staje się z powrotem dzieckiem?
— M. Weintraub! M. Weintraub! Tylko jedno ujęcie. Mógłbyś przynieść jakieś zdjęcie Racheli, kiedy była starsza, żeby sfotografować się przy nim z córką?
— M. Weintraub! Czy to prawda, że Rachelę dosięgła klątwa Grobowców Czasu? Czy Rachela widziała Chyżwara?
— Hej, Weintraub! Sol! Hej, Solly! Co zrobicie z żoną, kiedy dzieciak zniknie?
Jeden z reporterów zastąpił mu drogę. Soczewki wszczepionej w czoło, stereowizyjnej kamery wydłużyły się, kiedy mężczyzna wykonywał zbliżenie dziewczynki. Sol złapał go za długie włosy, które szczęśliwym trafem były związane w koński ogon, i gwałtownym szarpnięciem odsunął na bok.
Podekscytowana zgraja kłębiła się wokół domu przez siedem tygodni. Sol miał okazję przypomnieć sobie to, co kiedyś wiedział o małych społecznościach, a o czym zdążył później zapomnieć: często były nieznośne, zawsze prowincjonalne w sposobie myślenia, czasem wścibskie, ale za to nigdy nie podporządkowały się bezwzględnemu prawu, które głosiło, że „opinia publiczna ma prawo wiedzieć”.
W przeciwieństwie do Sieci. Sol przeszedł do ofensywy, uznając, że jest to lepsze rozwiązanie, niż dać się wraz z rodziną zamknąć w domu oblężonym przez żądnych sensacji reporterów. Organizował konferencje prasowe, transmitowane przez najpopularniejsze kanały telewizyjne, uczestniczył w dyskusjach WszechJedności, a nawet wziął osobiście udział w zjeździe lekarzy na Pasażu. W ciągu dziesięciu miesięcy standardowych odwiedził osiemdziesiąt planet, wszędzie apelując o pomoc dla córki.
Otrzymał mnóstwo ofert, lecz zdecydowana większość z nich pochodziła od przeróżnej maści jasnowidzów, bioterapeutów, magików, domorosłych naukowców pragnących zyskać nieco rozgłosu, wyznawców Chyżwara oraz od innych fanatyków, którzy dowodzili, że Rachela zasłużyła sobie na surową karę. Mnóstwo firm proponowało swoje usługi w zamian za udział w ich kampaniach reklamowych, natomiast zwykli ludzie wyrażali współczucie dla Racheli i jej rodziców — czasem załączając nawet karty uniwersalne oraz prośbę, aby zgromadzone na nich pieniądze wykorzystać na leczenie dziewczynki. Uczeni wyrażali swoje niedowierzanie, producenci holofilmów zgłaszali chęć nabycia wyłącznych praw do filmowania losów Racheli, pośrednicy w handlu nieruchomościami zaś proponowali kupno luksusowych rezydencji.
Reichsuniversität zatrudnił zespół specjalistów, których zadaniem było stwierdzić, czy któreś z nadesłanych ofert mogą okazać się przydatne dla Racheli. Większość uznano za całkowicie bezużyteczne, kilka wzięto poważnie pod uwagę, ostatecznie jednak żadne z proponowanych rozwiązań nie przyniosło najmniejszych rezultatów.
Uwagę Sola zwróciła jedna z depesz. Nadeszła od przewodniczącego kibucu K’far Szalom na Hebronie i była bardzo krótka:
PRZYJEDŹCIE, KIEDY BĘDZIECIE MIELI DOSYĆ
Mieli dosyć już wkrótce potem. Po kilku miesiącach jawne oblężenie dobiegło końca, lecz oznaczało to tylko początek aktu drugiego. Brukowe gazety nazywały Sola „Żydem Wiecznym Tułaczem”, który wędruje po świecie w poszukiwaniu lekarstwa na dziwaczną chorobę, jaka stała się udziałem jego dziecka. O Sarai nigdy nie pisano inaczej niż jako o „zrozpaczonej matce”, Rachela zaś była „dzieckiem skazanym na unicestwienie” albo „młodą dziewicą, ofiarą tajemniczego przekleństwa Grobowców Czasu”. Kiedy wychodzili z domu, zza każdego drzewa wychylał się reporter albo automatyczna kamera.
Mieszkańcy Crawford odkryli, że na nieszczęściu Weintraubów mogą zarobić spore pieniądze. Początkowo zachowywali się bardzo lojalnie wobec cierpiącej rodziny, potem jednak, kiedy w miasteczku pojawili się ludzie z Bussard City, sprzedający bawełniane koszulki i pocztówki oraz proponujący przejażdżki coraz liczniej przybywającym turystom, miejscowi biznesmeni zawahali się, a następnie jednogłośnie ustalili, że jeśli można tu coś zyskać, to profity nie powinny trafiać do kieszeni obcych.
Po czterystu trzydziestu ośmiu latach standardowych względnego odosobnienia miasteczko Crawford otrzymało terminal transmitera, dzięki czemu goście nie musieli znosić niewygody dwudziestominutowej podróży drogą powietrzną z Bussard City. Ruch wzrastał z każdym dniem.
W dniu przeprowadzki padał ulewny deszcz i ulice były puste. Rachela nie płakała, ale od rana rozglądała się dokoła szeroko otwartymi oczami i wydawała się dziwnie przyciszona. Za dziesięć dni miała skończyć sześć lat.
— Tatusiu, dlaczego musimy stąd wyjeżdżać?
— Po prostu musimy, kochanie.
— Ale dlaczego?
— Nie ma innej rady, maleńka. Na pewno spodoba ci się na Hebronie. Mają tam mnóstwo parków.
— Dlaczego nic nie mówiliście, że mamy się przeprowadzić?
— Mówiliśmy, złotko. Widocznie zapomniałaś.
— A co z Gram, wujkiem Richardem, ciocią Tethą, wujkiem Saulem i wszystkimi?
— Będą mogli nas odwiedzać, kiedy zechcą.
— A Niki, Linna i moje koleżanki?
Sol nic nie odpowiedział, tylko zajął się przenoszeniem bagaży do EMV. Dom został sprzedany i teraz był już niemal zupełnie pusty, gdyż większość mebli albo także znalazła nowych właścicieli, albo czekała już na Hebronie. Przez miniony tydzień Weintraubowie przyjmowali nie kończące się odwiedziny przyjaciół, kolegów z uniwersytetu, a nawet lekarzy z Reichu, którzy od osiemnastu lat opiekowali się Rachelą. Teraz jednak ulica opustoszała. Deszcz bębnił w plastikowy dach starego EMV i ściekał po nim małymi strumyczkami. Cała trójka siedziała przez chwilę w pojeździe, spoglądając bez słowa na dom. Czuć było wyraźnie zapach mokrej wełny i mokrych włosów.
Rachela tuliła do piersi pluszowego misia, którego Sarai znalazła na strychu przed sześcioma tygodniami.
— To nie w porządku — powiedziała.
— Masz rację — zgodził się z nią Sol. — To nie w porządku.
Hebron był pustynną planetą. Po prowadzonych przez cztery stulecia, zakrojonych na ogromną skalę pracach inżynieryjnych jego atmosfera stała się zdatna do oddychania, a na kilku milionach hektarów można było uprawiać rośliny. Miejscowa fauna była niewielkich rozmiarów, niezwykle wytrzymała i szalenie ostrożna, a więc dokładnie taka sama jak istoty, które przybyły z Ziemi, nie wyłączając ludzi.
— My, Żydzi, jesteśmy chyba masochistami — stwierdził Sol, kiedy przybyli do małej wioski Dan położonej w pobliżu rozpalonego słońcem kibucu K’far Szalom. — Mieliśmy do wyboru dwadzieścia tysięcy planet, a zdecydowaliśmy się właśnie na tę.
Jednak nie masochizm kazał osiedlić się tutaj pierwszym przybyszom, podobnie jak nie masochistycznymi preferencjami kierował się Sol, wybierając to miejsce dla siebie i swojej rodziny. Hebron może i był w większości pustynią, jednak uzdatnione tereny wręcz przerażały swoją żyznością. Uniwersytet Synaju cieszył się renomą w całej Sieci, jego Centrum Medyczne zaś zdobyło wielką popularność wśród zamożnych pacjentów, co zapewniało odpowiednie zyski. Hebron dysponował tylko jednym terminalem transmitera — w Nowej Jerozolimie — i nie wyrażał zgody na budowanie następnych, a nie należąc ani do Hegemonii, ani do Protektoratu, obciążał turystów wysokimi opłatami, jednocześnie nie pozwalając im zwiedzać niczego poza Nową Jerozolimą. Jeżeli jakiś Żyd pragnął ukryć się przed światem, tutaj mógł to uczynić znacznie lepiej niż na którejkolwiek z trzystu innych planet zamieszkanych przez człowieka.
Sam kibuc nosił tę nazwę raczej ze względu na przywiązanie do tradycji niż na stan faktyczny. Weintraubowie otrzymali własny, skromny dom wzniesiony z suszonej w słońcu cegły, z mnóstwem łuków i podłogami z surowego drewna; z okien domu roztaczał się wspaniały widok na ciągnącą się aż po horyzont pustynię, od której oddzielał ich jedynie wąski pas zagajników drzew pomarańczowych i oliwek. Tutaj słońce wszystko osusza, pomyślał Sol. Nawet zmartwienia i niedobre myśli. Światło było tak silne, że niemal namacalne, a ściany ich domu jeszcze godzinę po zachodzie słońca jarzyły się delikatną, różową poświatą.
Codziennie rano Sol siadał przy łóżku córeczki i czekał na jej przebudzenie. Pierwsze minuty, kiedy była lekko zdezorientowana, zawsze sprawiały mu największy ból, ale zależało mu na tym, żeby zaraz po otwarciu oczu widziała go przy sobie. Trzymał ją za rękę, odpowiadając cierpliwie na pytania.
— Gdzie jesteśmy, tatusiu?
— We wspaniałym miejscu, maleńka. Opowiem ci przy śniadaniu.
— Jak się tu dostaliśmy?
— Najpierw transmiterem, potem trochę lecieliśmy, a na końcu nawet kawałeczek szliśmy. To nie tak daleko… ale można uznać, że przeżyliśmy małą przygodę.
— Tu jest moje łóżko… i zwierzęta… Dlaczego nic nie pamiętam?
Sol kładł jej wówczas ręce na ramionach, spoglądał w duże brązowe oczy i mówił:
— Miałaś wypadek, Rachelo. Pamiętasz, jak Ropuch uderzył się w głowę i na kilka dni zapomniał, gdzie mieszka? Z tobą było tak samo.
— Czy już zdrowieję?
— Tak — odpowiadał Sol. — Jesteś już prawie zupełnie zdrowa.
A potem dom wypełniał się zapachem śniadania, oni zaś schodzili na taras, gdzie czekała na nich Sarai.
Rachela miała teraz więcej kolegów i koleżanek niż kiedykolwiek do tej pory. W miejscowej szkole przyjmowano ją niezmiernie serdecznie, codziennie witając jako nową uczennicę, popołudniami natomiast wraz z innymi dziećmi bawiła się w kwitnących sadach.
Avner, Robert i Efraim, członkowie Rady, namawiali Sola, aby kontynuował pracę nad książką. Hebron szczycił się liczbą uczonych, artystów, muzyków, filozofów, pisarzy i kompozytorów, którzy mieszkali tu na stałe lub przebywali od dłuższego czasu. Dom stanowił prezent od rządu, a pensja Sola, choć dość niska według standardów obowiązujących w Sieci, była aż nadto wystarczająca, jeśli wziąć pod uwagę bardzo skromne potrzeby rodziny. Ku swojemu zdziwieniu Sol przekonał się, że bardzo odpowiada mu praca fizyczna. Bez względu na to, czy porządkował sad, czy zbierał kamienie na polu, czy reperował mur sąsiada, doświadczał lekkości ducha i umysłu, jakiej nie dane mu było odczuć już od wielu lat. Stwierdził także, iż czekając na wyschnięcie zaprawy może toczyć myślowe pojedynki z Kierkegaardem, a sortując jabłka obmyślać riposty na argumenty Kanta i Vandeura. W wieku siedemdziesięciu trzech lat standardowych dorobił się pierwszych odcisków na rękach.
Wieczorami bawił się z Rachelą, potem zaś szedł na spacer z Sarai, podczas gdy Judy lub inna dziewczyna z sąsiedztwa czuwała przy śpiącym dziecku. Pewnego weekendu poleciał z żoną do Nowej Jerozolimy; byli tak długo tylko we dwoje po raz pierwszy od chwili, kiedy przed siedemnastu laty Rachela wróciła z wyprawy na Hyperiona.
Jednak nie pod każdym względem życie przypominało idyllę. Zbyt często zdarzały się noce, kiedy Sol budził się sam w łóżku, wstawał i szedł na bosaka do sypialni Racheli, gdzie Sarai czuwała przy śpiącej córeczce. Równie często, kiedy po długim, meczącym dniu kąpał Rachelę w żeliwnej wannie albo otulał ją kołderką, słyszał pytanie: „Podoba mi się tutaj, tatusiu, ale czy jutro możemy już wrócić do domu?” Odpowiadał skinieniem głowy. Dużo później, kiedy opowiedział już jedną lub dwie bajki na dobranoc, ucałował rumiane policzki i wycofywał się na palcach w kierunku drzwi, od strony łóżka dobiegało stłumione: „Siemanek, staruszku”, na które musiał odpowiedzieć: „Dowidzonek, córeczko”. A kiedy wreszcie położył się obok kobiety, którą kochał, przez długie godziny obserwował przesuwającą się po podłodze plamę blasku jednego lub obu księżyców Hebronu i rozmawiał z Bogiem.
Sol rozmawiał z Bogiem już od kilku miesięcy, zanim uświadomił sobie, co właściwie robi. Wprawiło go to w spore rozbawienie. Te rozmowy — z całą pewnością nie modlitwy — zaczynały się jako gniewne monologi, które granicząc z diatrybami, przybierały stopniowo formę zajadłych dyskusji z samym sobą… tyle tylko że nie z samym sobą. Pewnego dnia zorientował się, że debaty te dotyczą tak poważnych tematów, dotykają tak istotnych problemów i obejmują tak szeroki wachlarz zagadnień, iż jedynym rozmówcą, który potrafiłby w nich uczestniczyć w jakiś sensowny sposób, jest Bóg. Ponieważ jednak koncepcja ucieleśnionego Boga, który podczas bezsennych nocy rozmyśla o losach ludzkich istot, od czasu do czasu decydując się na nadzwyczajną interwencję, zawsze wydawała mu się absurdalna, zaczął powoli wątpić w swój zdrowy rozsądek.
Niemniej rozmowy trwały nadal.
Sol pragnął się dowiedzieć, w jaki sposób system etyczny — a tym bardziej religia, która potrafiła przetrwać tyle niebezpieczeństw i upokorzeń — może wymagać od człowieka, aby na polecenie Boga zabił własnego syna. Fakt, że polecenie zostało w ostatniej chwili odwołane, nie miał tutaj najmniejszego znaczenia. Nie miało znaczenia również to, iż samo polecenie stanowiło jedynie sprawdzian posłuszeństwa. Szczerze mówiąc, w największą wściekłość wprawiała Sola właśnie myśl, że Abraham został przywódcą wszystkich plemion Izraela wyłącznie dzięki swemu ślepemu posłuszeństwu.
Po pięćdziesięciu siedmiu latach pracy poświęconej badaniu historii systemów etycznych Sol Weintraub doszedł do jednej, stuprocentowo pewnej konkluzji: każda koncepcja boskości, która wyżej stawia posłuszeństwo niż konieczność przyzwoitego traktowania każdej niewinnej ludzkiej istoty, musi być z gruntu zła.
„Skoro tak, to zdefiniuj pojęcie niewinności” — polecił lekko rozbawiony, nieco swarliwy głos, który zawsze brał udział w tych dyskusjach.
— Dzieci są niewinne. Niewinny był Izaak, niewinna jest Rachela.
„Poprzez sam fakt bycia dzieckiem?”
— Tak.
„I twierdzisz, że nie ma takiej sytuacji, w której usprawiedliwione byłoby przelewanie krwi nieletnich?”
— Tak jest — potwierdził Sol.
„Wydaje mi się jednak, że niewinne bywają nie tylko dzieci”.
Sol zawahał się. Wyczuwał pułapkę i starał się domyślić, do czego zmierza jego niewidzialny rozmówca, ale nie mógł.
— Owszem — odparł. — Niewinne bywają nie tylko dzieci.
„Na przykład dwudziestoczteroletnia Rachela. Niewinnych nie można poświęcać bez względu na to, ile mają lat, prawda?”
— Prawda.
„Chyba tej właśnie lekcji powinien nauczyć się Abraham, zanim został ojcem Narodu Wybranego”.
— Jakiej lekcji? — zapytał Sol. Jednak głos umilkł i do uszu uczonego docierało jedynie kwilenie nocnych ptaków za oknem oraz szmer oddechu żony.
W wieku pięciu lat Rachela wciąż jeszcze potrafiła czytać. Sol miał kłopoty z przypomnieniem sobie, kiedy nabyła tę umiejętność — wydawało mu się, że posiadała ją od najwcześniejszego dzieciństwa.
— Cztery standardowe — powiedziała Sarai. — To był początek lata… Trzy miesiące po jej urodzinach. Urządziliśmy piknik na polu niedaleko uniwersytetu. Rachela siedziała na kocu i przeglądała Kubusia Puchatka, kiedy nagle oznajmiła: „Słyszę w głowie jakiś głos”.
Wówczas Sol także sobie to przypomniał.
Pamiętał także radość, jaką odczuwali z Sarai, obserwując niesamowite tempo, z jakim Rachela w tym wieku przyswajała sobie różne umiejętności, a pamiętał to dlatego, że teraz stali się świadkami równie szybkiego, tyle tylko że odwrotnego procesu.
— Tatusiu — odezwała się dziewczynka z podłogi jego gabinetu, gdzie kolorowała obrazki — kiedy były urodziny mamusi?
— W poniedziałek — odparł Sol, zajęty lekturą. W rzeczywistości do urodzin Sarai zostało jeszcze trochę czasu, ale Rachela już je pamiętała.
— Wiem. Jak dawno temu to było?
— Dziś jest czwartek — mruknął Sol znad długiego talmudycznego traktatu o posłuszeństwie.
— Wiem. Ile to dni?
Weintraub odłożył książkę.
— Potrafisz wymienić dni tygodnia?
Na Planecie Barnarda posługiwano się tradycyjnym kalendarzem.
— Jasne. Sobota, niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota…
— Sobota już była.
— Aha. Ile to dni, tatusiu?
— Policz je, od poniedziałku do czwartku.
Rachela zmarszczyła brwi. Bezgłośnie poruszała ustami, ale po chwili przerwała i zaczęła od początku, tym razem pomagając sobie na palcach.
— Cztery?
— Bardzo dobrze. A możesz mi powiedzieć, ile to jest dziesięć minus cztery?
— Co to znaczy minus, tatusiu?
Sol szybko skierował wzrok z powrotem na książkę.
— Nic takiego. Dowiesz się o tym w szkole.
— Jak tylko jutro wrócimy do domu?
— Tak, kochanie.
Pewnego ranka, kiedy Rachela wyszła z domu pod opieką Judy, aby pobawić się z dziećmi — była już za mała, żeby chodzić do szkoły — Sarai powiedziała stanowczo:
— Sol, musimy zabrać ją na Hyperiona.
Wytrzeszczył oczy.
— Co takiego?
— Przecież słyszysz. Nie możemy czekać, aż przestanie chodzić, a potem mówić. Poza tym, my nie młodniejemy. — Roześmiała się z goryczą. — Dziwnie to brzmi, prawda? A jednak to prawda. Działanie terapii Poulsena ustanie najdalej za rok lub dwa.
— Sarai, czy ty o czymś nie zapominasz? Przecież lekarze wyraźnie powiedzieli, że Rachela nie przeżyje hibernacji, a nikt nie wyrusza w taką podróż bez niej. Efekty działania napędu Hawkinga mogą wpędzić człowieka w szaleństwo albo nawet zabić.
— To nie ma znaczenia — odparła Sarai. — Rachela musi wrócić na Hyperiona.
Sola zaczęła ogarniać złość.
— O czym ty właściwie mówisz, do diabła?
Żona chwyciła go za rękę.
— Czy myślisz, że tylko ty miałeś ten sen?
— Jaki… sen? — wykrztusił z trudem.
Sarai westchnęła i usiadła przy białym kuchennym stole. Promienie wiszącego jeszcze nisko na niebie słońca padały na ustawione przy oknie kwiaty niczym światło żółtego reflektora.
— Ciemna przestrzeń… — szepnęła. — Dwa czerwone światła. Głos, który każe nam… każe zabrać ją na Hyperiona i złożyć w ofierze.
Sol chciał zwilżyć językiem wargi, ale stwierdził, że w ustach nie ma ani odrobiny śliny. Serce waliło mu jak po długim biegu.
— Do kogo… do kogo zwraca się ten głos?
— Do nas obojga. Gdybyś tam, we śnie, nie był ze mną, nie wytrzymałabym tego tak długo.
Sol opadł ciężko na krzesło i spojrzał ze zdziwieniem na ramię i rękę opartą przed nim na stole. Stawy palców były już pogrubione przez artretyzm, a na skórze przedramienia brązowiły się wątrobiane plamy. Tak, to była jego ręka. Usłyszał swój głos, dobiegający gdzieś z bardzo daleka:
— Nigdy mi o tym nie mówiłaś… Nie wspomniałaś ani słowem.
Tym razem w śmiechu Sarai nie było goryczy.
— A czy musiałam? Przez tyle lat oboje budziliśmy się w środku nocy, mokrzy od potu. Od początku wiedziałam, że to coś więcej niż sen. Musimy lecieć, ojczulku. Na Hyperiona.
Sol poruszył ręką. Wciąż wydawało mu się, że nie stanowi części jego ciała.
— Dlaczego? Na litość boską, dlaczego, Sarai? Przecież nie złożymy Racheli w ofierze…
— Oczywiście, że nie, ojczulku. A ty nie zastanawiałeś się nad tym? Musimy polecieć na Hyperiona, udać się w miejsce, które wskaże nam głos, i sami złożyć się w ofierze.
— Sami złożyć się w ofierze… — powtórzył Sol, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie zawał serca. Ból w piersi był tak potworny, że nie pozwalał mu oddychać. Co najmniej przez minutę siedział w milczeniu, pewien, że jeśli otworzy usta, wyrwie się z nich jedynie rozpaczliwy szloch. — Od jak dawna myślałaś o tym, mamuśku? — zapytał wreszcie.
— Chodzi ci o to, od jak dawna wiedziałam, co należy zrobić? Od roku. To znaczy, od jej piątych urodzin.
— Od roku! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
— Czekałam, aż zrozumiesz. Aż sam się domyślisz.
Sol potrząsnął głową. Miał wrażenie, że kuchnia kołysze się wraz z całym domem.
— Nie. To znaczy, nie wydaje mi się… Muszę się nad tym zastanowić.
Bez zdziwienia obserwował, jak obca ręka głaszcze znajomą, należącą do Sarai.
Jego żona w milczeniu skinęła głową.
Sol spędził trzy dni i trzy noce w jałowych górach, jedząc tylko gruboziarnisty chleb, który zabrał z domu, i pijąc wodę z przenośnego kondensatora.
W ciągu minionych dwudziestu lat tysiące razy błagał, aby pozwolono mu wziąć na siebie chorobę Racheli, bo jeżeli już ktoś musi cierpieć, to niech będzie to ojciec, nie dziecko. Wszyscy rodzice czuliby to samo — czuli to samo za każdym razem, kiedy ich dzieci ulegały jakiemuś wypadkowi albo majaczyły w gorączce. Tylko że życie nie jest takie proste.
Sol doszedł do tego wniosku trzeciego, skwarnego popołudnia, odpoczywając w cieniu wąskiego nawisu skalnego.
— Czyżby tak właśnie powiedział Abraham Bogu? Że to on będzie ofiarą, nie Izaak?
„Abraham mógł tak powiedzieć. Ty nie możesz”.
— Dlaczego?
Sol ujrzał koszmarną wizję tysięcy nagich ludzi podążających ku płonącym piecom pod eskortą uzbrojonych żołnierzy. Ujrzał mężczyzn i kobiety wynoszących otumanione dzieci z dymiących zgliszcz czegoś, co kiedyś było miastem. Zdawał sobie sprawę, że nie są to senne majaki, lecz prawdziwe obrazy, zarejestrowane podczas Pierwszego i Drugiego Holocaustu. I jeszcze zanim rozległ się głos, wiedział już, jaka będzie odpowiedź. Jaka musi być.
„Rodzice już się poświęcili i ta ofiara została przyjęta. Teraz trzeba czegoś więcej”.
— Czego?
Odpowiedziało mu milczenie. Sol zorientował się, że stoi z zadartą głową w bezlitosnym blasku słońca. Zatoczył się i o mało nie upadł. Wysoko w górze przeleciał czarny ptak… a może to też była wizja? Pogroził pięścią spiżowemu niebu.
— Wykorzystywałeś nazistów jako swoje narzędzia. Tych szaleńców. Potwory. Sam jesteś przeklętym potworem.
„Nie”.
Ziemia zachwiała się i Sol runął na ostre skalne odłamki. Przez chwilę czuł się tak, jakby opierał się o gorącą, chropowatą ścianę. W policzek wbijał mu się kamień wielkości pięści.
— Jedyną odpowiedzią, jakiej mógł udzielić Abraham, było posłuszeństwo. Z etycznego punktu widzenia on także był dzieckiem, podobnie jak wszyscy ludzie w tamtych czasach. W związku z tym dzieci Abrahama musiały stać się dorosłymi i same złożyć się w ofierze. Co my powinniśmy zrobić?
Pytanie zawisło w powietrzu. Ziemia przestała się kołysać. Po dłuższej chwili Sol stanął niepewnie na nogi, otarł z twarzy krew i brud, po czym ruszył ku położonej w dolinie osadzie.
— Nie — powiedział do żony. — Nie polecimy na Hyperiona. To nie jest właściwe rozwiązanie.
Sarai mocno pobladła, ale zdołała zapanować nad głosem.
— A więc chcesz, żebyśmy czekali z założonymi rękami?
— Wcale nie. Po prostu nie chcę, żebyśmy zrobili coś, czego później moglibyśmy żałować.
Sarai gwałtownie wypuściła powietrze z płuc i machnęła ręką w kierunku okna, przez które widać było ich czteroletnią córeczkę, bawiącą się lalkami przed domem.
— Uważasz, że ona ma czas, żeby czekać?
— Siadaj, mamuśku.
Nie posłuchała go. Na przedzie brązowej bawełnianej sukienki dostrzegł kilka kryształków cukru. Pomyślał o młodej kobiecie, wyłaniającej się nago z fosforyzujących fal na brzegu ruchomej wyspy na Maui-Przymierzu.
— Musimy coś zrobić — stwierdziła stanowczo.
— Korzystaliśmy z porad co najmniej stu lekarzy i naukowców. Rachela była badana i poddawana najbardziej wymyślnym torturom w co najmniej dwudziestu wiodących ośrodkach medycznych. Odwiedziłem wszystkie świątynie Chyżwara, jakie istnieją na planetach Sieci, ale nikt nie chciał tam ze mną rozmawiać. Melio oraz inni eksperci z Reichu twierdzą, że w doktrynie Kościoła Chyżwara nie ma najmniejszej wzmianki o czymkolwiek, co przypominałoby chorobę Merlina, na Hyperionie zaś nie funkcjonują żadne legendy ani podania, z których można by wyciągnąć jakieś wnioski. Trwające trzy lata prace badawcze na Hyperionie nie przyniosły żadnych rezultatów, a teraz zostały zakazane. Zgodę na odwiedzenie Grobowców Czasu mogą uzyskać jedynie tak zwani pielgrzymi. Zdobycie wizy turystycznej jest prawie niemożliwe, a nawet gdybyśmy ją dostali, Rachela mogłaby nie przeżyć podróży. — Sol przerwał dla nabrania oddechu i ponownie dotknął ramienia żony. — Przykro mi, że muszę to wszystko powtarzać, mamuśku, ale chyba widzisz, że jednak coś zrobiliśmy?
— Za mało — stwierdziła stanowczo Sarai. — Dlaczego nie mamy udać się tam jako pielgrzymi?
Zdesperowany Sol załamał ręce.
— Ponieważ Kościół Chyżwara wybiera kandydatów na samobójców spośród tysięcy ochotników! W Sieci aż roi się od głupich, zdesperowanych ludzi. Większość z nich już stamtąd nie wraca.
— Czy to czegoś nie dowodzi? — podchwyciła natychmiast Sarai. — Ktoś, albo coś, czyha tam na nich.
— Na przykład bandyci — mruknął jej mąż.
Sarai pokręciła głową.
— Golem.
— Masz na myśli Chyżwara?
— To golem — powtórzyła kobieta. — Ten sam, którego widujemy we śnie.
— Ja nie widuję we śnie żadnego golema — odparł niepewnie Sol. — Co masz na myśli?
— Czerwone oczy, które nas obserwują. To ten sam golem, którego kroki Rachela usłyszała tamtej nocy we wnętrzu Sfinksa.
— Skąd wiesz, że ona cokolwiek słyszała?
— Wszystko jest we śnie — odparła Sarai. — Zanim wejdziemy do pomieszczenia, w którym czeka golem.
— Chyba nie śniliśmy tego samego snu — powiedział Sol. — Moja droga, dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?
— Bałam się, że tracę zmysły… — szepnęła Sarai.
Sol pomyślał o swoich potajemnych rozmowach z Bogiem, objął żonę i mocno przytulił.
— Och, Sol… — usłyszał jej głos. — To tak boli, kiedy muszę na nią patrzeć… I tak bardzo jesteśmy tutaj samotni…
Kilka razy próbowali wrócić do domu — „domem” była zawsze i pozostała Planeta Barnarda — żeby odwiedzić znajomych i przyjaciół, ale natychmiast oblegał ich tłum turystów i dziennikarzy. Nie było w tym niczyjej winy — po prostu w megadatasferze, obejmującej sto sześćdziesiąt planet należących do Sieci, informacje rozchodziły się niemal natychmiast. Wystarczyło wsunąć kartę uniwersalną do czytnika i przejść przez transmiter. Próbowali zachować maksymalną dyskrecję i podróżować incognito, ale nie będąc szpiegami nie mieli w tej dziedzinie najmniejszego doświadczenia i rezultat ich usiłowań był żałosny. Nigdy nie udało im się zmylić pogoni na dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Instytuty badawcze i szpitale łatwo radziły sobie ze zgrają żądnych sensacji reporterów, ale rodzina i przyjaciele bardzo cierpieli. Rachela wciąż znajdowała się w centrum zainteresowania.
— Może zaprosilibyśmy Tethę i Richarda? — zaproponowała Sarai.
— Mam lepszy pomysł — odparł Sol. — Sama ich odwiedź. Wiem, że chcesz porozmawiać z siostrą, ale na pewno zależy ci też na tym, żeby pobyć trochę w domu, obejrzeć długi zachód słońca, pójść na spacer wśród pól… Jedź.
— Mam jechać sama? Przecież nie mogę zostawić Racheli!
— Bzdura! — stwierdził stanowczo Sol. — Nikt nie oskarży cię o zaniedbywanie dziecka, jeśli dwa razy w ciągu dwudziestu lat zostawisz je na jakiś czas pod opieką ojca. Właściwie w ciągu czterdziestu, jeśli weźmiemy pod uwagę dobre czasy… Szczerze mówiąc, dziwię się, że w ogóle możemy jeszcze na siebie patrzeć. Przecież właściwie nie rozstajemy się ani na chwilę!
Sarai wbiła w stół zamyślone spojrzenie.
— Tylko czy nie znajdą mnie dziennikarze?
— Na pewno nie. Im zależy na Racheli, nie na tobie. Gdyby się pojawili, natychmiast wracaj, ale moim zdaniem będziesz miała co najmniej tydzień całkowitego spokoju.
— Tydzień?! — wykrzyknęła z przerażeniem. — Przecież…
— Oczywiście. Dzięki temu kilka dni poświęcę wyłącznie Racheli, a po twoim powrocie będę mógł skoncentrować się na pracy nad książką.
— Tą o Kierkegaardzie?
— Nie, inną. Nazwałem ją Problem Abrahama.
— Przyciężki tytuł.
— Bo to ciężki problem. A teraz bierz się do pakowania. Jutro podrzucimy cię do Nowej Jerozolimy, żebyś mogła skorzystać z transmitera przed początkiem szabasu.
— Zastanowię się nad tym — odparła bez większego przekonania.
— Nie zastanawiaj się, tylko pakuj! — powiedział Sol i uścisnął ją mocno. Następnie ustawił żonę twarzą do holu i drzwi sypialni. — Ruszaj. Będę czekał na ciebie z nowym pomysłem.
— Obiecujesz?
Sol spojrzał jej prosto w oczy.
— Obiecuję, że będę próbował dopóty, dopóki czas wszystkiego nie zniszczy, i że znajdę jakiś sposób.
Sarai skinęła głową. Od wielu miesięcy nie była tak odprężona jak w tej chwili.
— Wobec tego zaczynam się pakować.
Kiedy nazajutrz wrócił z Rachelą z Nowej Jerozolimy, natychmiast wziął się do podlewania łysawego trawnika. Dziewczynka bawiła się spokojnie w domu. Uporawszy się z niezbyt trudnym zadaniem, wszedł do holu, którego ściany rozżarzyły się na różowo blaskiem zachodzącego słońca. Racheli nie było ani w sypialni, ani w żadnym z jej ulubionych miejsc.
— Rachelo?
Sprawdził na podwórzu i opustoszałej ulicy.
— Rachelo!
Chciał już biec do sąsiadów, kiedy nagle usłyszał jakiś szmer w głębokiej szafie, używanej do przechowywania najmniej potrzebnych rzeczy. Ostrożnie otworzył drzwi.
Rachela siedziała na podłodze, pochylona nad otwartym pamiątkowym kuferkiem Sarai. Wszędzie walały się fotografie i hologramy przedstawiające Rachelę na studiach, Rachelę podczas uroczystości wręczania świadectw w szkole średniej, Rachelę na kamienistym górskim zboczu na Hyperionie. Obok leżał komlog, z którego sączył się cichy, spokojny głos młodej kobiety.
— Tatusiu — powiedziała siedząca na podłodze dziewczynka głosikiem, który stanowił znacznie słabsze i nieco przestraszone echo tego dobiegającego z komlogu. — Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że mam siostrzyczkę?
— Bo nie masz, maleńka.
Rachela zmarszczyła brwi.
— Czy to mamusia, kiedy jeszcze nie była taka duża? Chyba nie, bo ona mówi, że też nazywa się Rachela.
— Zaraz ci to wyjaśnię — powiedział Sol, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że już od dłuższego czasu słyszy dobiegający z salonu sygnał wizjofonu. — Zaczekaj minutkę, kochanie. Zaraz wracam.
Przed projektorem pojawił się holograficzny obraz głowy mężczyzny, którego Sol widział po raz pierwszy w życiu. Ze swojej strony uruchomił tylko połączenie foniczne, pragnąc jak najszybciej pozbyć się intruza.
— Tak?
— M. Weintraub? M. Weintraub z Planety Barnarda, obecnie zamieszkały w osadzie Dan na Hebronie?
Sol wyciągnął już rękę, żeby się rozłączyć, ale nagle zamarł w bezruchu. Ich numer był zastrzeżony. Czasem dzwonił właściciel sklepu z Nowej Jerozolimy, ale połączenia pozaplanetarne zdarzały się niezmiernie rzadko. Poza tym, uświadomił sobie, czując, jak jego żołądek zamienia się w zbity kłąb strachu, było już po zachodzie słońca w szabas.
— Tak… — wykrztusił.
— M. Weintraub — powiedział nieznajomy, wpatrując się w Sola nie widzącym spojrzeniem — wydarzyło się okropne nieszczęście.
Zaraz po obudzeniu Rachela zobaczyła ojca siedzącego u wezgłowia jej łóżeczka. Wyglądał na bardzo zmęczonego — miał zaczerwienione oczy, a na policzkach powyżej linii brody widniał szczeciniasty zarost.
— Dzień dobry, tatusiu.
— Dzień dobry, córeczko.
Rachela rozejrzała się i zamrugała szybko powiekami. Znajome lalki i inne zabawki znajdowały się w zupełnie nieznajomym pokoju. Oświetlenie było zupełnie inne niż to, do którego się przyzwyczaiła. Ojciec też wyglądał jakoś inaczej.
— Gdzie jesteśmy, tatusiu?
— Pojechaliśmy na wycieczkę, maleńka.
— Dokąd?
— Teraz to nie ma żadnego znaczenia. No, wyskakuj z łóżka. Kąpiel już czeka, a potem musimy się ubrać.
Na krześle obok łóżka leżała ciemna sukienka, której nigdy przedtem nie widziała. Rachela popatrzyła na nią, a następnie przeniosła spojrzenie na ojca.
— Tatusiu, co się stało? Gdzie jest mamusia?
Sol potarł policzek. Od wypadku minęły już trzy dni. Dziś miał się odbyć pogrzeb. Już dwa razy opowiadał córce, co się stało. Nie mógł uczynić inaczej; wydawało mu się, że w ten sposób zdradziłby zarówno ją, jak i Sarai. Dzisiaj jednak miał wrażenie, iż słowa utkną mu w gardle.
— Zdarzył się wypadek, Rachelo — powiedział nie swoim, chrapliwym głosem. — Mamusia umarła. Dzisiaj pójdziemy ją pożegnać.
Umilkł, gdyż wiedział już, że dziewczynka będzie potrzebowała około minuty, żeby w pełni uświadomić sobie znaczenie tego, co usłyszała. Pierwszego dnia nie był pewien, czy czteroletnie dziecko będzie w stanie pojąć, co to jest śmierć. Okazało się, że tak.
Później, tuląc w ramionach szlochającą córeczkę, sam usiłował zrozumieć to, o czym opowiedział jej w kilku prostych słowach. EMV z pewnością należało uznać za najbezpieczniejszy środek lokomocji, jaki kiedykolwiek udało się skonstruować. Nawet w przypadku awarii obu silników szczątkowe pole magnetyczne było na tyle silne, że pojazd mógł bezpiecznie wylądować bez względu na to, na jakiej wysokości akurat się znajdował. Elektroniczne układy zapobiegające zderzeniom zostały zaprojektowane przed kilkuset laty i zawsze spisywały się bez zarzutu. Jednak tym razem wszystko zawiodło. Stareńki vikken ciotki Tethy zbliżał się właśnie do lądowiska przy operze w Bussard City, kiedy z prędkością 1,5 Macha wpadł na niego skradziony EMV, którym podróżowała para żądnych mocnych wrażeń nastolatków. Dla uniknięcia wykrycia przez służby kontroli ruchu wyłączyli wszystkie światła i urządzenia zabezpieczające. Oprócz nich, Tethy i Sarai, zginęły jeszcze trzy osoby, gdyż płonące szczątki obu pojazdów runęły na tłum zgromadzony przed wejściem do opery.
Sarai…
— Czy jeszcze kiedyś zobaczymy mamusię? — zapytała Rachela przez łzy. Za każdym razem zadawała to samo pytanie.
— Nie wiem, maleńka — odpowiedział zupełnie szczerze Sol.
Pogrzeb odbył się na rodzinnym cmentarzu w okręgu Kates na Planecie Barnarda. Dziennikarze nie odważyli się wkroczyć na teren nekropolii, ale tłoczyli się przed bramą, napierając na nią niczym wzburzone morze.
Richard namawiał Sola i Rachelę, żeby zostali choć na kilka dni, lecz Weintraub zdawał sobie doskonale sprawę, jak wielką krzywdę może wyrządzić spokojnemu farmerowi, jeśli nagle skieruje na niego uwagę żądnych krwi łowców sensacji. Dlatego też tylko uścisnął go mocno, udzielił krótkiego wywiadu rozgorączkowanym reporterom, po czym wrócił na Hebron z oszołomioną, jakby nieprzytomną Rachelą.
Dziennikarze dotarli za nimi aż do Nowej Jerozolimy i próbowali polecieć do wioski Dan, lecz miejscowa policja bez trudu zmusiła do zawrócenia ich wynajęty EMV, dla dobrego przykładu wsadziła na kilka dni do aresztu paru najbardziej krewkich pismaków, reszcie zaś nakazała natychmiast opuścić planetę.
Wieczorem, zostawiwszy śpiące dziecko pod opieką Judy, Sol wyruszył na przechadzkę szczytami wzgórz wznoszących się nad osadą. Z największym trudem powstrzymał się przed tym, by wygrażać niebu pięścią, miotać w nie obelgi, a nawet ciskać kamienie. Zadawał tylko pytania, z których każde zaczynało się od „dlaczego”.
Nie otrzymał odpowiedzi. Słońce Hebronu schowało się już za wzniesieniami, a skały jarzyły się delikatną poświatą, oddając nagromadzone w ciągu dnia ciepło. Sol usiadł na głazie i ukrył twarz w dłoniach.
Sarai.
Żyli pełnią życia, nawet wtedy kiedy padł na nich cień straszliwej choroby Racheli. Cóż za ironia losu, że gdy wreszcie, po tylu latach, udało mu się ją namówić, by trochę odpoczęła… Jęknął głośno.
Pułapka polegała na ich całkowitym zaabsorbowaniu chorobą córki. Ani on, ani Sarai nie byli w stanie wyobrazić sobie przyszłości po jej… śmierci? Zniknięciu? Świat trwał tylko dzięki temu, że żyło ich dziecko, i nie było w nim miejsca już na żadne inne, nieprzewidziane wypadki. Sol był pewien, że jego żona — podobnie jak on — często myślała o samobójstwie; żadne z nich nie zdecydowało się jednak na takie rozwiązanie, gdyż wówczas partner — i dziecko — byliby zdani na łaskę losu. Dlatego właśnie Sol nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że zostanie sam z Rachelą. Sarai!
Dopiero teraz Sol uświadomił sobie, że gniewny dialog, jaki jego naród prowadził z Bogiem od tak wielu tysiącleci, wcale nie skończył się z chwilą śmierci Starej Ziemi i początkiem nowej diaspory, lecz trwa nadal. On, Rachela i Sarai stanowili jego część. Pozwolił ogarnąć się bólowi, który wreszcie przyniósł ze sobą agonię zrozumienia.
Sol długo siedział na szczycie wzgórza i płakał w gęstniejącej ciemności.
Rano, kiedy słoneczne promienie wypełniły pokój Racheli, był już przy łóżku córki.
— Dzień dobry, tatusiu.
— Dzień dobry, maleńka.
— Gdzie jesteśmy, tatusiu?
— Na wycieczce w bardzo ładnym miejscu.
— A gdzie jest mamusia?
— Poleciała do cioci Tethy.
— Ale jutro wróci?
— Tak — odparł Sol. — Ubieraj się, a ja przygotuję śniadanie.
Kiedy Rachela wkroczyła w trzeci rok życia, Sol zaczął zasypywać monitami Kościół Chyżwara. Dostanie się na Hyperiona graniczyło wówczas z cudem, a Grobowce Czasu były w ogóle niedostępne. Od czasu do czasu dopuszczano tam jedynie wysyłane przez Kościół pielgrzymki.
Rachela bardzo rozpaczała, kiedy dowiedziała się w dzień swoich urodzin, że mama akurat wtedy musiała wyjechać, poza osadę, lecz odwiedziny sporej grupy dzieci z kibucu wprawiły ją w nieco lepszy nastrój. Od ojca dostała wielką, ilustrowaną książkę z bajkami, którą Sarai kupiła w Nowej Jerozolimie wiele miesięcy wcześniej.
Wieczorem Sol przeczytał Racheli kilka bajek, gdyż ona sama już od ponad siedmiu miesięcy nie była w stanie sklecić ani jednego słowa. Najbardziej podobała jej się opowieść o śpiącej królewnie; poprosiła ojca, żeby przeczytał ją powtórnie.
— Pokażę ją mamie, jak tylko wrócimy do domu — oświadczyła między dwoma ziewnięciami, kiedy Sol zgasił górne światło.
— Dobranoc, córeczko — powiedział cicho od drzwi.
— Tatusiu…
— Słucham?
— Siemanek.
— Dowidzonek.
Rachela zachichotała w poduszkę.
Przez ostatnie dwa lata Sol czuł się tak, jakby był świadkiem starzenia się najbliższej mu osoby. Tyle tylko że to było gorsze. Tysiąc razy gorsze.
Między ósmymi a drugimi urodzinami Rachela straciła wszystkie stałe zęby. Zastąpiły je mleczne, ale do osiemnastego miesiąca życia dziecka co najmniej połowa mleczaków schowała się w dziąsła.
Gęste włosy, z których zawsze była taka dumna, stały się krótsze i znacznie rzadsze, twarz straciła znajome rysy, gdyż warstwa dziecięcej tkanki tłuszczowej wypełniła policzki, jednocześnie łagodząc zarys brody i kości policzkowych. Stopniowo słabła koordynacja ruchowa, co przejawiało się kłopotami w operowaniu widelcem albo pisakiem. W dniu, kiedy przestała chodzić, Sol położył ją wcześniej do łóżka, a sam poszedł do gabinetu, gdzie się dokumentnie upił.
Najtrudniej było mu pogodzić się z pogłębiającą się błyskawicznie przepaścią językową. Jakiś czas po drugich urodzinach córeczki, ułożywszy ją do snu zatrzymał się przy drzwiach i powiedział:
— Siemanek, maleńka.
Odpowiedziała mu cisza.
— Siemanek, króliczku.
Rachela zachichotała.
— Odpowiada się: dowidzonek, tatusiu — pouczył ją Sol, po czym wyjaśnił, skąd się wzięły oba zabawne słówka.
— Dodidonek! — zaszczebiotała Rachela, śmiejąc się głośno.
Rano nic już nie pamiętała.
Podróżując po Sieci, zabierał ją wszędzie ze sobą, nic już sobie nie robiąc z natręctwa reporterów. Była z nim wtedy, kiedy prosił Kościół Chyżwara o włączenie go do składu kolejnej pielgrzymki, kiedy molestował Senat o wydanie wizy dającej prawo wstępu do zamkniętych rejonów Hyperiona, i kiedy odwiedzał wszystkie szpitale i instytuty badawcze, które dawały choćby cień nadziei na wyleczenie. Mijały miesiące, a kolejne zespoły lekarzy rozkładały bezradnie ręce. Kiedy Sol wrócił na Hebron, Rachela miała już tylko piętnaście miesięcy standardowych. Według obowiązującego na planecie archaicznego systemu wag i miar, ważyła dwadzieścia pięć funtów i miała trzydzieści cali wzrostu. Nie potrafiła już się ubrać, jej słownictwo zaś składało się z dwudziestu pięciu wyrazów, z których najbardziej upodobała sobie „mama” i „tata”.
Sol uwielbiał nosić ją na rękach. Czując na policzku dotknięcie jej główki, na piersi ciepło jej ciała, a w nozdrzach zapach skóry, zapominał na chwilę o palącej niesprawiedliwości losu. Gdyby jeszcze gdzieś blisko była Sarai, mógłby powiedzieć, że na kilka minut pogodził się z wszechświatem — ponieważ jednak jej nie było, chwile te traktował jedynie jako krótkotrwałe zawieszenia ognia w rozpaczliwej dyskusji z Bogiem, w którego nie wierzył.
— Czy może istnieć jakaś przyczyna tego wszystkiego?
„A czy dostrzegasz jakąś przyczynę cierpień, które były i są udziałem ludzkości?”
— Otóż to — warknął Sol, zastanawiając się, czy właśnie zdobył pierwszy punkt. Mocno w to wątpił.
„Fakt, że coś nie jest widoczne, nie dowodzi jeszcze, że to coś nie istnieje”.
— Bełkot. Trzy zaprzeczenia w jednym zdaniu, w dodatku po to, żeby sformułować taki banał.
„Właśnie, Sol. Nareszcie zaczynasz pojmować zasady gry”.
— Jak to?
Tym razem nie uzyskał odpowiedzi. Jeszcze długo w noc leżał z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w zawodzenie pustynnego wiatru.
Ostatnim słowem Racheli było „mama”. Wypowiedziała je, kiedy miała nieco ponad pięć miesięcy.
Nazajutrz po obudzeniu nie zapytała, gdzie jest, bo nie mogła tego uczynić. Jej świat składał się już wyłącznie z posiłków, snu i zabawek. Czasem płakała, a wówczas Sol zastanawiał się, czy tęskni za matką.
Chodził na zakupy do małych sklepików w osadzie, zawsze zabierając ją ze sobą. Kupował pieluchy, odżywki, a od czasu do czasu także jakąś zabawkę.
Na tydzień przed planowaną podróżą na Pierwszą Tau Ceti przyszedł do niego Efraim w towarzystwie jeszcze dwóch członków Rady. Był wieczór i dogasające niebo odbijało się w błyszczącej łysinie Efraima.
— Sol, wszyscy martwimy się o ciebie. Najbliższe kilka tygodni będzie dla ciebie bardzo trudne. Kobiety chcą pomóc. Wszyscy chcemy ci pomóc.
Sol położył rękę na ramieniu starego człowieka.
— Dziękuję, Efraimie. Dziękuję za wszystko, czego doświadczyłem tutaj przez minione lata. Teraz tu także jest nasz dom. Jestem pewien, że Sarai chciałaby, żebym wam podziękował. Mimo to w niedzielę wyruszamy. Z Rachelą wszystko będzie w porządku.
Mężczyźni popatrzyli na siebie.
— Znaleziono lekarstwo? — zapytał Anvar.
— Nie, ale ja znalazłem powód, aby mieć nadzieję — odparł Sol.
— Zawsze trzeba mieć nadzieję — zauważył ostrożnie Robert.
Sol uśmiechnął się szeroko. Jego zęby zalśniły pośród szpakowatej brody.
— Oczywiście — potwierdził. — Szczególnie wtedy, kiedy nie pozostaje nic innego.
Studyjna kamera wykonała zbliżenie Racheli śpiącej w ramionach Sola na planie programu Rozmowy.
— A więc twierdzisz, M. Weintraub — ciągnął Devon Whiteshire, gospodarz programu i zarazem jedna z najbardziej znanych postaci w megadatasferze Sieci — że z powodu uporu Kościoła Chyżwara, który nie wyraża zgody na twój udział w pielgrzymce na Hyperiona, oraz opieszałości Senatu Hegemonii, który zwleka z wydaniem ci wizy uprawniającej do odwiedzenia Grobowców Czasu, twoja córeczka jest skazana na… nieistnienie?
— Tak jest — odparł Sol. — Podróż na Hyperiona musi potrwać co najmniej sześć tygodni. Rachela ma teraz dwanaście tygodni. Jakakolwiek zwłoka spowodowana przez Kościół Chyżwara albo Senat Hegemonii zabije moje dziecko.
Przez zgromadzoną w studio publiczność przebiegł głośny szmer. Devon Whiteshire zwrócił się w kierunku najbliższej kamery. Jego szeroka, przyjazna twarz wypełniła wszystkie monitory.
— Ten człowiek nie wie, czy uda mu się ocalić dziecko, ale prosi o to, żeby chociaż dano mu szansę — przemówił drżącym z emocji głosem. — Czy uważacie, że on… i jego córeczka… zasługują na to? Jeżeli tak, zwróćcie się natychmiast do władz swojej planety albo najbliższej świątyni Chyżwara. — Odwrócił się z powrotem do Sola. — Życzymy ci szczęścia, M. Weintraub. — Duża dłoń Whiteshire’a musnęła główkę Racheli. — I tobie, maleństwo.
Zanim obraz ściemniał, widzowie mogli przez kilka długich chwil przyjrzeć się śpiącemu dziecku.
Napęd Hawkinga wywoływał nudności, zaburzenia równowagi, bóle głowy i halucynacje. Pierwsza część podróży — dziesięciodniowy przelot na Parvati — odbyła się na pokładzie HS „Nieustraszony”. Sol trzymał Rachelę w objęciach i starał się jakoś wytrzymać. Na całym okręcie wojennym tylko oni dwoje byli całkowicie przytomni. Początkowo Rachela bardzo płakała, ale po kilku godzinach uspokoiła się i leżała bez ruchu, wpatrując się w ojca wielkimi czarnymi oczami. Sol przypomniał sobie chwilę jej narodzin; lekarz zdjął dziecko z ciepłego brzucha matki i podał je Solowi. Ciemne włosy Racheli były wtedy niewiele krótsze, a spojrzenie równie poważne.
Wreszcie oboje zasnęli ze zmęczenia.
Solowi śniło się, że wędruje po wnętrzu budowli, której niewidoczne sklepienie podtrzymują kolumny grubości olbrzymich sekwoi. Chłodną pustkę wypełniało czerwone światło. W pewnej chwili ze zdumieniem stwierdził, że nadal trzyma w ramionach Rachelę. Do tej pory nigdy nie widział jej w swoich snach. Dziewczynka spojrzała na niego, a on natychmiast poczuł, że nawiązuje z nim kontakt tak wyraźny i oczywisty, jakby coś powiedziała.
Jednak w tej samej chwili rozległ się inny głos, dudniący i groźny:
„Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.
Sol zawahał się i ponownie przeniósł wzrok na Rachelę. Córeczka wpatrywała się w ojca ciemnymi, błyszczącymi oczami. Wyczuł płynące ku niemu niewypowiedziane tak. Przycisnął dziecko mocniej do piersi, postąpił kilka kroków w ciemność i powiedział mocnym głosem:
— Posłuchaj! Nie będzie już żadnych ofiar, ani tych składanych z dzieci, ani z rodziców. Nikt nie będzie się już poświęcał, chyba że dla drugiego człowieka. Czas posłuszeństwa i pokuty minął, i nigdy nie powróci.
Umilkł, po czym zaczął wsłuchiwać się w ciszę. Wyraźnie wyczuwał bicie swego serca oraz ciepło Racheli. Gdzieś z bardzo wysoka dobiegł szum wiatru przeciskającego się przez niewidoczne szczeliny. Sol przyłożył do ust rękę i krzyknął co sił w płucach:
— To wszystko! A teraz albo zostaw nas w spokoju, albo objaw się raczej jako ojciec, niż jako ten, który żąda krwawych ofiar. Musisz dokonać tego samego wyboru co Abraham!
Pod kamienną posadzką rozległ się narastający łoskot. Przez potężne kolumny przebiegło drżenie. Rachela poruszyła się, zaniepokojona groźnymi odgłosami. Czerwona poświata przybrała na sile, a potem nagle zgasła, pozostawiając po sobie nieprzeniknioną ciemność. Hen, daleko, zadudniły ciężkie kroki. Zerwał się huraganowy wiatr, zmuszając Sola, by odwrócił się plecami, osłaniając dziecko własnym ciałem.
W chwilę potem oboje obudzili się na pokładzie HS „Niezwyciężony” zmierzającego ku Parvati, gdzie czekała ich przesiadka na drzewostatek „Yggdrasill”, który miał dowieźć ich na Hyperiona. Sol uśmiechnął się do swojej siedmiotygodniowej córeczki, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.
Był to jej ostatni, a może pierwszy uśmiech.
Kiedy stary uczony zakończył opowieść, w głównej kabinie wiatrowozu zapadła cisza. Sol odchrząknął, po czym nalał sobie trochę wody z kryształowego dzbanka i wypił ją. Rachela spała mocno w wymoszcznej szufladzie. Wiatrowóz kołysał się lekko na boki, a przytłumione dudnienie ogromnego koła oraz szum żyroskopów składały się na dyskretnie wypełniającą tło, usypiającą melodię.
— Mój Boże… — szepnęła wreszcie Brawne Lamia. Otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale natychmiast zamknęła je i tylko pokręciła głową.
Martin Silenus zamknął oczy, po czym wyrecytował:
Bowiem kiedy nienawiść do szczętu się wygna,
Dusza znów cała staje się niewinna
I wie, że sama w sobie jest źródłem radości,
Sama sobie umiarem, sama przezornością
I że jej słodka wola w niebie się zrodziła,
Córka więc, choćby złe twarze szydziły
I choćby zewsząd wichry wściekłe wyły,
A miechy się pruły, wciąż będzie szczęśliwa.
— William Butler Yeats? — zapytał Sol Weintraub.
— Tak jest — potwierdził poeta. — Modlitwa za mą córkę.
— Chyba pójdę na pokład, żeby przed snem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza — powiedział konsul. — Czy ktoś chce się do mnie przyłączyć?
Poszli wszyscy. Rześkie podmuchy wiatru chłodziły ich twarze, kiedy stali na pokładzie i spoglądali na przesuwające się za burtą, pogrążone w ciemności Trawiaste Morze. Niebo nad ich głowami przypominało ogromną, odwróconą do góry dnem misę, poznaczoną niezliczonymi punkcikami gwiazd i jaskrawymi smugami meteorów. Żagle i liny wydawały ciche, skrzypiące odgłosy, które towarzyszyły człowiekowi niemal od chwili, kiedy zaczął na dobre podróżować po swojej planecie.
— Wydaje mi się, że dzisiejszej nocy powinniśmy wystawić straże — odezwał się po jakimś czasie pułkownik Kassad. — Jeden czuwa, reszta śpi. Zmiana co dwie godziny.
— Zgadzam się — powiedział konsul. — Mogę być pierwszy.
— Z samego rana… — zaczął Kassad, ale nie dokończył, gdyż ojciec Hoyt gwałtownym gestem wyciągnął rękę i krzyknął:
— Patrzcie!
Spojrzeli we wskazanym kierunku. Wśród lśniących srebrzyście konstelacji rozbłysły różnokolorowe ogniste kule — zielone, fioletowe i pomarańczowe — rzucając barwne refleksy na falującą powierzchnię Trawiastego Morza. Gwiazdy oraz smugi meteorów natychmiast zbladły, nie mogąc konkurować z tym niespodziewanym pirotechnicznym pokazem.
— Jakieś wybuchy? — zapytał niepewnie ksiądz.
— Bitwa kosmiczna — wyjaśnił Kassad. — Wewnątrz orbity księżyca. Głowice termojądrowe.
Pośpiesznie wrócił pod pokład.
— Drzewo — powiedział Het Masteen, wskazując jasny punkcik, który przemieszczał się wśród ognistych wykwitów niczym rozżarzony węgiel między wybuchającymi fajerwerkami.
Kilka sekund później Kassad wrócił uzbrojony w lornetkę, która natychmiast zaczęła wędrować z rąk do rąk.
— Intruzi? — zapytała Lamia. — Czy to inwazja?
— Prawie na pewno Intruzi, ale też prawie na pewno to tylko zwiadowczy wypad. Widzicie te skupione wybuchy? To nasze pociski, niszczone antyrakietami Intruzów.
Lornetka dotarła wreszcie do konsula. Spoglądając przez nią, mógł dostrzec każdą eksplozję z osobna, a także błękitne ślady pozostawione przez co najmniej dwie jednostki Intruzów, uciekające przed okrętami bojowymi Hegemonii.
— Nie wydaje mi się… — zaczął Kassad, lecz umilkł w pół zdania, gdyż nagle żagle wiatrowozu, jego pokład oraz całe Trawiaste Morze rozjarzyły się pomarańczową poświatą.
— Dobry Jezu… — szepnął ojciec Hoyt. — Trafili drzewostatek!
Konsul pośpiesznie skierował lornetkę w lewo. Kula szalejących płomieni była widoczna nawet gołym okiem, ale w powiększeniu można było dostrzec pień oraz najgrubsze konary drzewostatku, zatopione w ognistym piekle. Co jakiś czas długie pomarańczowe macki wystrzeliwały daleko w przestrzeń, kiedy pękała kolejna kula pola siłowego i uwolnione powietrze uciekało w próżnię. Wkrótce potem blask przygasł, gigantyczny pień rozjarzył się po raz ostatni, a następnie rozpadł niczym zwęglony kawałek drewna w ognisku. Z pewnością nikt nie przeżył katastrofy. Drzewostatek „Yggdrasill” wraz z załogą, klonami i organicznymi pilotami po prostu przestał istnieć.
Konsul odwrócił się do Heta Masteena i podał mu lornetkę — trochę zbyt późno, żeby templariusz mógł przez nią cokolwiek zobaczyć.
— Tak mi przykro… — szepnął.
Kapitan nie wziął od niego lornetki. Powoli opuścił wzrok, nasunął kaptur głębiej na czoło i bez słowa zniknął pod pokładem.
Zagłada drzewostatku zakończyła groźny spektakl na niebie. Kiedy minęło dziesięć minut, a wśród gwiazd nadal nie pojawiały się żadne eksplozje, Brawne Lamia zapytała niezbyt pewnym głosem:
— Myślicie, że ich dostali?
— Intruzów? Raczej nie — odparł Kassad. — Ich jednostki zwiadowcze osiągają ogromną prędkość i mają niezwykle silny system obronny. Teraz pewnie są już dobrych kilka minut świetlnych stąd.
— Czyżby szczególnie zależało im na zniszczeniu drzewostatku? — zapytał Silenus. Poeta wydawał się zupełnie trzeźwy.
— Wątpię — powiedział pułkownik. — Myślę, że to był całkowity przypadek.
— Całkowity przypadek… — powtórzył jak echo Sol Weintraub. — Chyba prześpię się jeszcze trochę przed wschodem słońca.
Pielgrzymi kolejno schodzili pod pokład.
— Gdzie powinienem pełnić wartę? — zapytał konsul, kiedy został sam na sam z Kassadem.
— Najlepiej chodź w kółko — poradził mu pułkownik. — Jeśli staniesz w korytarzu przy samych schodach, będziesz widział drzwi wszystkich kabin i mesy. Na górze sprawdzaj kolejno dolny i górny pokład oraz nadbudówki. Dopilnuj, żeby nie zgasła żadna lampa. Masz jakąś broń?
Konsul pokręcił głową.
Kassad wręczył mu swój paralizator.
— Jest ustawiony na wąski promień — jakieś pół metra średnicy w odległości dziesięciu metrów. Nie używaj go, dopóki nie będziesz całkowicie pewien, że mamy na statku nieproszonego gościa. Ta mała przesuwana płytka to bezpiecznik. Przed strzałem musisz odsunąć ją do tyłu.
Konsul wziął broń do ręki, starając się trzymać palce jak najdalej od spustu.
— Zmienię cię za dwie godziny — powiedział Fedmahn Kassad, po czym zerknął na komlog. — Słońce wzejdzie przed końcem mojej wachty. — Spojrzał w górę, jakby spodziewał się ujrzeć tam „Yggdrasill” kontynuujący swoją wędrówkę po niebie, ale zobaczył tylko jarzące się obojętnie gwiazdy. Nad północno-wschodnim horyzontem zaczęły gromadzić się ciemne chmury, zwiastując nadciągającą burzę. Pułkownik potrząsnął głową. — Co za szkoda… — mruknął, po czym zszedł na dół.
Przez długą chwilę konsul stał bez ruchu, wsłuchując się w szum wiatru, skrzypienie olinowania i łoskot koła, a następnie podszedł do burty, oparł się o reling i, pogrążony głęboko w myślach, wpatrzył w umykającą do tyłu, rozfalowaną ciemność.