Godzinę przed zachodem słońca barka „Benares” wpłynęła do portu Najada. Członkowie załogi i pielgrzymi stłoczyli się przy relingu, aby popatrzeć na dymiące zgliszcza miasta, które kiedyś liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Niewiele z niego pozostało. Słynny „Nadrzeczny Zajazd”, zbudowany jeszcze w czasach Smutnego Króla Billy’ego, spłonął do fundamentów; nie dopalone resztki tarasów i pomostów runęły w wody Hoolie. Ze strażnicy celnej zostały jedynie osmalone ściany. Port lotniczy, usytuowany na północnym skraju miasta, zamienił się w pogorzelisko, a wieża cumownicza dla sterowców przypominała kikut spalonego drzewa. Po małej, wzniesionej nad samą rzeką świątyni Chyżwara nie pozostał żaden ślad. Jednak z punktu widzenia pielgrzymów najgorsze było to, że zniszczeniu uległ także Dworzec Rzeczny: drewniane pomosty spłonęły doszczętnie, a szeroko otwarte zagrody dla płaszczek były puste.
— Niech to szlag trafi! — zaklął Martin Silenus.
— Kto to zrobił? — zapytał ojciec Hoyt. — Chyżwar?
— Raczej Planetarne Siły Samoobrony — odparł konsul. — Choć całkiem możliwe, że walczyły właśnie z Chyżwarem.
— Nie mogę w to uwierzyć! — parsknęła Brawne Lamia. — Nie wiedziałeś, co się tutaj stało? — zapytała z gniewem A. Bettika, który pojawił się obok nich na tylnym pokładzie.
— Nie — odparł android. — Od ponad tygodnia nie można było nawiązać łączności z żadną osadą położoną na północ od śluz.
— Niby dlaczego? Nawet jeśli ta zakazana planeta nie ma swojej datasfery, to chyba wiecie, co to jest radio?
A. Bettik uśmiechnął się lekko.
— Owszem, M. Lamia. Wiemy, co to jest radio, ale wszystkie satelity komunikacyjne uległy zniszczeniu, podobnie jak mikrofalowe stacje przekaźnikowe przy śluzach, a w tutejszych warunkach nie da się korzystać z najkrótszych zakresów fal.
— Co z naszymi płaszczkami? — zapytał Kassad. — Dociągną nas do Portu na Krawędzi?
Bettik zmarszczył brwi.
— Będą musiały, pułkowniku, choć to okrucieństwo z naszej strony. Wątpię, czy przeżyją taki wysiłek. Gdybyśmy mieli wypoczęte płaszczki, dotarlibyśmy do celu jeszcze przed świtem, ale z tymi… — Wzruszył ramionami. — Jeżeli dopisze nam szczęście, a one wytrzymają, możemy być na miejscu wczesnym popołudniem.
— Ale chyba zdążymy na żaglowóz? — zapytał Het Masteen.
— Miejmy nadzieję — odparł A. Bettik. — Wybaczcie, ale muszę dopilnować, żeby te nieszczęsne stworzenia dostały odpowiednią porcję karmy. Najdalej za godzinę ruszamy w drogę.
Ani w samych ruinach, ani w ich pobliżu nie dostrzegli żadnego śladu życia. Na rzece nie pojawiła się najmniejsza nawet łódź. Godzinę drogi w górę Hoolie dotarli do miejsca, w którym lasy i farmy zaczęły ustępować miejsca pomarańczowej prerii rozciągającej się na południe od Trawiastego Morza. Tu i ówdzie konsul mógł dostrzec błotne kopce wzniesione przez wielkie mrówki; niektóre z budowli osiągały wysokość nawet dziesięciu metrów. Wszędzie było widać ślady zniszczeń: liczący sobie prawie dwieście lat prom w pobliżu Brodu Betty po prostu zniknął, „Zajazd Żeglarzy” u wejścia do Wielkiej Jaskini stał ciemny i pusty. A. Bettik oraz inni członkowie załogi krzyczeli ze wszystkich sił, lecz odpowiadało im tylko ponure echo.
Wraz z nadejściem zmierzchu rzekę spowiła zmysłowa cisza, którą jednak szybko przerwały odgłosy wydawane przez owady i nawoływania nocnych ptaków. Przez jakiś czas idealnie gładka powierzchnia Hoolie stanowiła zwierciadlane odbicie szarozielonego, mroczniejącego nieba; tu i ówdzie plusnęła tylko ryba albo na mgnienie oka pojawił się widlasty ślad, jaki pozostawiają płaszczki płynące tuż pod powierzchnią wody. Kiedy wreszcie zapadła prawdziwa ciemność, między łagodnymi pagórkami zaczęły tańczyć przeróżne fosforyzujące owady — znacznie bledsze od swoich leśnych kuzynów, ale za to większe i o większej rozpiętości skrzydeł. Mniej więcej wtedy, kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy, których blask przyćmiewały co jakiś czas strumienie rozjarzonych meteorów, zapalono lampy i podano kolację.
Pielgrzymi jedli w skupieniu, jakby wciąż jeszcze rozpamiętywali ponurą i niejednoznaczną opowieść pułkownika. Konsul pił równo przez cały dzień, dzięki czemu czuł się teraz przyjemnie oderwany od rzeczywistości oraz bolesnych wspomnień; tylko w ten sposób potrafił sobie radzić z kolejnymi dniami i nocami. To on przerwał panujące przy stole milczenie, wypowiadając poszczególne słowa tak starannie i powoli, jak potrafią to uczynić tylko prawdziwi alkoholicy:
— Czyja teraz kolej?
— Moja — odparł Martin Silenus. Poeta także wlał w siebie morze alkoholu. Mówił równie wyraźnie jak konsul, ale zdradzały go mocno zaróżowione policzki i niemal szaleńczy błysk w oczach. — W każdym razie wyciągnąłem kartkę z trójką. — Pokazał wszystkim skrawek papieru. — Nie wiem tylko, czy macie ochotę wysłuchać tej pieprzonej historii.
Brawne Lamia podniosła kieliszek z winem, skrzywiła się i odstawiła go na stół.
— Może najpierw powinniśmy porozmawiać o tym, czego dowiedzieliśmy się z dwóch pierwszych opowieści, i jaki może mieć to związek z naszą obecną sytuacją?
— Jeszcze nie — powiedział Fedmahn Kassad. — Mamy jeszcze za mało informacji.
— Pozwólmy mówić M. Silenusowi — odezwał się Sol Weintraub. — Potem omówimy to, co usłyszeliśmy.
— Zgadzam się — powiedział ojciec Hoyt.
Het Masteen i konsul skinęli głowami.
— A więc dobrze! — wykrzyknął Martin Silenus. — Zaraz wszystkiego się dowiecie, tylko pozwólcie mi dokończyć to pieprzone wino.
Na początku było Słowo. Potem pojawił się pieprzony edytor tekstu. Potem procesor myślowy. A potem nastąpił koniec literatury. Tak to właśnie wygląda.
Franciszek Bacon powiedział kiedyś: „Niewłaściwie dobrane słowa potrafią stworzyć wspaniałą przeszkodę dla umysłu”. Wszyscy mieliśmy w tym swój udział, prawda? Ja chyba największy. Jeden z najlepszych, ale już dawno zapomnianych pisarzy dwudziestego wieku wymyślił coś takiego: „Uważam, że to wspaniałe być pisarzem, tyle tylko iż nie znoszę całej tej bazgraniny”. Rozumiecie? Otóż, moi przyjaciele, ja uwielbiam być poetą. Nie znoszę tylko tych cholernych słów.
Od czego powinienem zacząć?
Może od Hyperiona?
(niewyraźne) …prawie dwieście lat standardowych temu…
Pięć statków kolonizacyjnych Smutnego Króla Billy’ego zawisa na lazurowym niebie niczym złote kwiaty mlecza. Lądujemy jak dumni konkwistadorzy: ponad dwa tysiące artystów sztuk wizualnych, pisarzy, rzeźbiarzy, poetów, wirtualistów, reżyserów holospektakli, kompozytorów, dekompozytorów i Bóg wie kogo jeszcze, wspieranych przez pięć razy więcej administratorów, techników, ekologów, nadzorców, dworzan i zawodowych dupolizów, żeby nie wspomnieć o całej rodzinie królewskiej oraz mnóstwie androidów gotowych orać i kopać, budować nowe miasta, uruchamiać reaktory, i w ogóle. W każdym razie, macie teraz pojęcie, jak to mniej więcej wyglądało.
Wylądowaliśmy na planecie zasiedlonej już przez biednych palantów, którzy dwieście lat wcześniej zupełnie zdziczeli, żarli to, co udało im się znaleźć w lesie, i przy lada okazji walili się maczugami po łbach. Rzecz jasna, szlachetni potomkowie pionierów przyjęli nas jak bogów — szczególnie kiedy nasi ochroniarze załatwili paru bardziej agresywnych przywódców — a my, ma się rozumieć, nie mieliśmy nic przeciwko temu i od razu zagoniliśmy ich do roboty razem z androidami, żeby zbudowali nam piękne miasto na wzgórzu.
Powiem wam, że to było naprawdę piękne miasto na wzgórzu, chociaż, patrząc na ruiny, które z niego pozostały, trudno to sobie wyobrazić. Przez trzysta lat pustynia zdobyła nowe tereny, akwedukty, którymi płynęła woda z górskich źródeł, rozpadły się, a z miasta został właściwie sam szkielet. Jednak w czasach swej świetności Miasto Poetów rzeczywiście budziło zachwyt, bo stanowiło połączenie Aten Sokratesa z intelektualnym wrzeniem renesansowej Wenecji, artystyczną gorączką Paryża impresjonistów, autentyczną demokracją pierwszej dekady istnienia Orbitalnego Miasta i nieograniczonymi perspektywami Pierwszej Tau Ceti.
Jednak tak naprawdę nie miało z tym wszystkim nic wspólnego — co najwyżej mroczną komnatę Hrothgara, w której czaił się potwór. Tak, tak, mieliśmy własnego Grendela. Mieliśmy nawet Hrothgara, jeśli przymknie się oko na niezbyt efektowny profil Smutnego Króla Billy’ego; brakowało nam tylko Geatsa, potężnego, barczystego Beowulfa o małym rozumku, otoczonego bandą wesołych psychopatów. W związku z tym, że nie stało Bohatera, przyjęliśmy role nieszczęsnych ofiar, pisząc sonety, komponując symfonie i układając scenariusze, podczas gdy nasz stalowo-ciernisty Grendel czernił noc strachem i zbierał obfite żniwo czaszek. Właśnie wtedy — wyglądałem jak satyr, gdyż ciało stanowiło dokładne odzwierciedlenie duszy — znalazłem się zaledwie o krok od ukończenia moich Pieśni, czyli dużo bliżej, niż udało mi się dotrzeć przez następnych pięć stuleci żałosnych usiłowań.
(wyciszenie)
Zdaje się jednak, że jeszcze za wcześnie na opowieść o Grendelu. Aktorzy nie zdążyli pojawić się na scenie. Co prawda nielinearna i achronologiczna narracja ma swoich zwolenników, do których zaliczyłbym także siebie, ale w końcu i tak nieśmiertelność zyskuje jedynie bohater dzieła. Czy nigdy nie zdarzyło wam się myśleć, że gdzieś daleko — nawet w tej chwili — Huck i Jim płyną swoją tratwą z prądem rzeki, bo wydają się o tyle bardziej realni niż sprzedawca w sklepie obuwniczym, który obsługiwał nas dwa albo trzy dni temu? Tak czy inaczej, jeśli w ogóle mam wam opowiedzieć tę pieprzoną historię, to musicie wiedzieć, kto jest kim. Dlatego też — choć wcale mi się nie chce — cofnę się i zacznę od samego początku.
Na początku było Słowo. A Słowo zostało zapisane w klasycznym systemie binarnym. I Słowo powiedziało: „Niech się stanie życie!” I wówczas, w jakimś zakamarku, gdzieś w bezdennych otchłaniach TechnoCentrum, które troszczyło się o stan posiadania mojej matki, odmrożono zamrożoną porcję nasienia mojego dawno zmarłego taty, podgrzano ją, wstrząśnięto, zamieszano, wtłoczono do czegoś, co było częściowo strzykawką, a częściowo sztucznym fallusem, i siup! — władowano w moją mamę dokładnie wtedy, kiedy księżyc znajdował się w pełni, a jajeczko było dojrzałe.
Rzecz jasna, ta barbarzyńska operacja wcale nie była konieczna. Mama mogła wybrać zapłodnienie ex utero, prawdziwego kochanka z wszczepionym DNA ojca, klonowanie, dzieworództwo, cokolwiek… Ale jak powiedziała mi dużo później, otworzyła się przed tradycją. Przypuszczam, że po prostu jej się to podobało.
W każdym razie urodziłem się.
Urodziłem się na Ziemi… na Starej Ziemi… i hak ci w smak, Lamio, jeśli mi nie wierzysz. Mieszkaliśmy w posiadłości matki na wyspie w pobliżu Rezerwatu Ameryki Północnej.
Oto kilka notatek do ewentualnego szkicu o domu na Starej Ziemi:
Łagodny zmierzch — wszystkie odcienie od fioletu, przez fuksję, do purpury — tworzy tło dla jakby wyciętych z krepiny sylwetek drzew rosnących na skraju trawnika opadającego ku morzu. Niebo delikatne niczym przezroczysta chińska porcelana, nie skażone najmniejszym obłokiem. Bezgłośna uwertura brzasku, po której następuje ogłuszające uderzenie pierwszych promieni słońca. Pomarańcze i jabłka rozbłyskują złotem, a następnie powoli stygną, aż oblewa je chłodna zieleń. Dropiate cienie liści, macki cyprysów i płacząca wierzba, soczysta sprężystość gęstej trawy.
Posiadłość matki — nasza posiadłość. Tysiąc akrów wśród miliona. Trawniki rozległe jak preria, wabiące każdego swą zieloną doskonałością, aby ułożył się na nich do drzemki. Dostojne, rozłożyste drzewa, których cienie statecznie odmierzają czas Ziemi. Królewski dąb. Ogromne wiązy. Topole, cyprysy, sekwoje i bonsai. Banany o pniach przypominających gładkie kolumny w jakiejś świątyni, której dach stanowi niebo. Wierzby rosnące wzdłuż starannie wytyczonych kanałów i dzikich strumieni, o gałęziach śpiewających na wietrze starożytne hymny.
Nasz dom stoi na niewysokim wzgórzu porośniętym trawą, które zimą przypomina bok jakiejś apokaliptycznej bestii, bez wątpienia samicy, leżącej z napiętymi mięśniami i w każdej chwili gotowej do skoku. Już na pierwszy rzut oka widać, że dom rozrastał się przez kilka stuleci — są tu: wieżyczka we wschodnim skrzydle, skąd najprędzej można dostrzec wschód słońca, attyka na skrzydle południowym, rzucająca w porze podwieczorku trójkątne cienie na szklany dach cieplarni, balkony i labirynt zewnętrznych schodów wokół wschodniego portyku, codziennie wieczorem wyczyniające Escherowskie szaleństwa z ukośnymi promieniami słońca.
Było to już po Wielkiej Pomyłce, ale jeszcze zanim cała planeta stała się niezdatna do zamieszkania. Zazwyczaj zjawialiśmy się w posiadłości podczas tak zwanych „okresów remisji” — trwały od dziesięciu do osiemnastu miesięcy i oddzielały gwałtowne, obejmujące swym zasięgiem cały glob spazmy, podczas których przeklęta czarna dziura wyprodukowana przez tych pieprzonych kretynów z Kijowa zżerała kolejny fragment jądra Ziemi. Wtedy przenosiliśmy się do wujka Kowy, który mieszkał zaraz za Księżycem, na specjalnie przystosowanym asteroidzie, sprowadzonym tam przed pierwszą migracją Intruzów.
Z pewnością zdążyliście już się zorientować, że przyszedłem na świat ze srebrną łyżeczką w dupie. Nie odczuwam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Po trzech tysiącach lat babrania się w demokracji te rodziny, które pozostały na Starej Ziemi, uświadomiły sobie, że jedynym sposobem na to, aby raz na zawsze skończyć z takimi bzdurami, jest pozbycie się tych, którzy mogliby je kultywować. Jak to osiągnąć? Ano, całkiem prosto: sponsorując budowę nowych statków kolonizacyjnych, nawołując do emigracji, łożąc hojnie na nowe transmitery materii… Jednym słowem, robiąc wszystko, byle tylko ludzie wynieśli się ze Starej Ziemi i zostawili ją w spokoju. Ani trochę nie przeszkadzało im, że ich ojczysta planeta była już wtedy starą, schorowaną, bezzębną dziwką. Ani trochę.
Podobnie jak Budda, byłem już prawie dorosły, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, co to jest ubóstwo. Miałem szesnaście lat i wędrowałem z plecakiem przez Indie, kiedy spotkałem żebraka. Hinduskie Stare Rodziny pozwoliły zostać nielicznym ze względów religijnych, ja jednak wiedziałem wówczas tylko tyle, że oto stoi przede mną człowiek w łachmanach, chudy jak szczapa, wyciąga przed siebie koszyk z zabytkowym czytnikiem i błaga, żebym zechciał włożyć tam choć na chwilę swoją kartę. Moi przyjaciele uznali mnie za histeryka, gdyż zwymiotowałem. Zdarzyło się to w Benares.
Miałem dostatnie dzieciństwo, choć nie do tego stopnia, żeby mi obrzydło. Zachowałem bardzo miłe wspomnienia o słynnych przyjęciach u Wielkiej Damy Sybilii (była moją cioteczną babką ze strony matki). Szczególnie dobrze pamiętam trzydniową zabawę, jaką urządziła na Archipelagu Manhattan, kiedy to goście przylatywali promami z Orbitalnego Miasta i pozostałości Europy. Pamiętam Empire State Building, jak wyrasta z wody, a blask sączący się z jego niezliczonych okien pada na kanały i zatoki. Goście wysiadali na tarasie obserwacyjnym, a na dachach niższych budynków płonęły wielkie ogniska.
Rezerwat Ameryki Północnej był wówczas naszym prywatnym terenem zabaw. Podobno kontynent ten zamieszkiwało jeszcze około ośmiu tysięcy ludzi, ale połowę stanowili włóczędzy, drugą połowę zaś zregenerowani ARNtyści, wskrzeszający dawno wymarłe gatunki zwierząt i roślin, ekolodzy, licencjonowani tubylcy, tacy jak Siuksowie Ogalalla lub Anioły Piekła, a także nieliczni turyści. Miałem kuzyna, który z plecakiem wędrował od jednej strefy obserwacyjnej do drugiej, ale robił to na środkowym zachodzie, gdzie odległości między strefami są znacznie mniejsze i dużo trudniej jest spotkać stado dinozaurów. Przez pierwsze sto lat po Wielkiej Pomyłce Gea była bardzo zniszczona, ale umierała powoli. Każdy kolejny wzrost aktywności powodował nowe spustoszenia, lecz w okresach remisji planeta leczyła rany najszybciej i najlepiej, jak tylko mogła.
Wspomniałem już, że Rezerwat był naszym terenem zabaw, ale w gruncie rzeczy dotyczyło to całej konającej Ziemi. Na siódme urodziny dostałem od matki EMV i od tej pory żadne miejsce na planecie nie znajdowało się dalej niż godzinę lotu od domu. Mój najlepszy przyjaciel, Amalfi Schwartz, mieszkał w pobliżu Erebu, na terenie dawnej Republiki Antarktycznej. Widywaliśmy się codziennie. Zupełnie nie przejmowaliśmy się tym, że prawo Starej Ziemi zakazywało korzystania z transmiterów; leżąc nocą na jakimś trawiastym wzgórzu i patrząc w niebo, na dziesięć tysięcy satelitów, dwadzieścia tysięcy fragmentów roztrzaskanego Pierścienia i dwa lub trzy tysiące gwiazd, nie czuliśmy ani zazdrości, ani pragnienia, żeby przyłączyć się do hegiry. Byliśmy szczęśliwi.
Moje wspomnienia dotyczące matki są dziwnie sztuczne, zupełnie jakby była jakąś fikcyjną postacią z jednej ze starych powieści. Może i była. Może w rzeczywistości wychowywałem się pod opieką robotów w którymś ze zautomatyzowanych miast Europy, albo mieszkałem z androidami na Pustyni Amazońskiej, albo po prostu zostałem wyklonowany w zbiorniku z płynami odżywczymi. Najlepiej pamiętam biały peniuar matki, sunący jak duch przez pogrążone w półmroku pokoje; niesłychanie delikatne, błękitne żyłki na jej szczupłych rękach, kiedy nalewała do filiżanek herbatę w skąpanej w popołudniowym blasku oranżerii; odblask świecy schwytany jak złota mucha w pajęczą sieć jej włosów, które zazwyczaj nosiła upięte wysoko, tak jak czynią to Wielkie Damy. Czasem śni mi się, że pamiętam także jej głos, ale kiedy się budzę, słyszę tylko trzepotanie zasłon poruszanych przez wiatr albo szum fal nieznanego morza.
Od samego początku wiedziałem, że będę — muszę być — poetą. Nie miałem wyboru; zupełnie jakby ta umierająca piękność, którą widziałem dokoła, wydając ostatnie tchnienie nakazała mi, bym do końca życia bawił się układaniem słów, pokutując w ten sposób za niewybaczalny grzech mojej rasy, która bezmyślnie zniszczyła swoją kolebkę. Nie dyskutowałem z przeznaczeniem, tylko zostałem poetą.
Miałem nauczyciela imieniem Baltazar. Był to wiekowy człowiek, uciekinier z broczącej krwią Aleksandrii. Jako jeden z pierwszych zaczął poddawać się zabiegom Poulsena, wówczas jeszcze bardzo prymitywnym, w związku z czym niemal świecił w ciemności i przypominał chodzącą mumię, której skórę zastąpiono jakimś plastycznym tworzywem. W dodatku był jurny jak kozioł. Kilka stuleci później, podczas mego okresu satyrowego, poczułem, że wreszcie udało mi się zrozumieć starego Baltazara, ale wtedy, na Starej Ziemi, mieliśmy spory kłopot, gdyż don Baltazar z pewnością nie należał do wybrednych: człowiek czy android, byle tylko dziewczyna — ryćkał wszystko, co nie zdążyło przed nim uciec.
Na szczęście dla mojej edukacji Baltazar nie miał najmniejszych skłonności homoseksualnych, w związku z czym jego erotyczne eskapady miały tylko ten niekorzystny skutek, że czasem traciliśmy jedną lub dwie lekcje, aby potem nadrabiać to wkuwaniem na pamięć obszernych fragmentów z Owidiusza, Seneki albo Wu.
Był znakomitym nauczycielem. Analizowaliśmy zarówno poezję starożytną, jak i klasyczną, zwiedzaliśmy ruiny Aten, Rzymu, Londynu i miasteczka Hannibal w stanie Missouri, i nigdy nie musiałem zaliczać żadnego egzaminu ani testu. Don Baltazar oczekiwał ode mnie, że będę wszystko zapamiętywał już za pierwszym razem, bez powtarzania, a ja nie sprawiałem mu zawodu. Przekonał moją matkę, że dobrej rodzinie ze Starej Ziemi nie przystoi popierać tak zwanej „progresywnej edukacji”, w związku z czym nigdy nie korzystałem z chemicznych modyfikacji RNA, podłączeń do datasfery, impulsowego kształtowania podświadomości ani przeróżnych wspomaganych elektronicznie technik zapamiętywania. Dzięki temu w wieku sześciu lat znałem na pamięć całą Odyseję w przekładzie Fitzgeralda, nauczyłem się układać sekstyny dużo wcześniej, zanim zacząłem samodzielnie wiązać sznurowadła, i myślałem spiralnym wersem fugowym, zanim po raz pierwszy nawiązałem kontakt z SI.
Jeżeli natomiast chodzi o moją wiedzę z zakresu nauk ścisłych, to pozostawiała ona sporo do życzenia. Don Baltazar niespecjalnie interesował się tym, co nazywał „mechaniczną stroną wszechświata”. Dopiero w wieku dwudziestu dwóch lat dowiedziałem się, że komputery, RMU i urządzenia wytwarzające powietrze i ciążenie na asteroidzie wuja Kowy są maszynami, nie zaś życzliwymi manifestacjami idei, które z własnej woli zaprzęgły się do pracy na rzecz ludzi. Podobnie jak Keats i Lamb w pracowni Haydona, don Baltazar i ja wznosiliśmy toasty za „matematyczne poplątanie” oraz narzekaliśmy z powodu zniszczenia poetyckiej tajemnicy tęczy przez pryzmat M. Newtona. Nieufność, a nawet nienawiść, jaką odczuwałem wobec wszystkiego, co naukowe i wyrozumowane, dobrze służyły mi przez całe życie. Przekonałem się, że w postnaukowej Hegemonii wcale nietrudno być przedkopernikańskim dzikusem.
Moja wczesna poezja była okropna, ja zaś — jak wszyscy marni poeci — nie zdawałem sobie z tego sprawy, pewien w swojej arogancji, że sam akt tworzenia nadaje jakieś znaczenie bezwartościowym płodom mego umysłu. Matka traktowała mnie wyrozumiale nawet wtedy, kiedy w całym domu zaczęły się walać małe, cuchnące bajorka poetyckich wymiocin. Była pobłażliwa dla jedynaka, mimo że ten wykazywał tyle samo inteligencji i zdrowego rozsądku co niedorozwinięta lama. Don Baltazar nigdy nie wypowiadał się na temat moich dzieł — prawdopodobnie dlatego, że mu ich nie pokazywałem. Mój nauczyciel uważał, że czcigodny Daton był oszustem, że Salmud Brevy i Robert Frost powinni byli powiesić się na własnych bebechach, że Wordsworth był idiotą i że wszystko, co nie dorównuje poziomem sonetom Szekspira, stanowi profanację języka. W związku z tym nie widziałem potrzeby, żeby zawracać don Baltazarowi głowę moimi wierszami, choć nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że stanowią przejaw dojrzewającego w szybkim tempie geniuszu.
Opublikowałem kilka tych literackich wypierdków w różnych produkowanych chałupniczym sposobem czasopismach, które ukazywały się wtedy w Europie. Ich wydawcy byli równie bezkrytyczni wobec mojej twórczości jak matka. Od czasu do czasu prosiłem też Amalfiego albo któregoś z innych przyjaciół — nie byli aż takimi arystokratami jak ja, dzięki czemu mieli dostęp do datasfery i komunikatorów — żeby przesłali niektóre utwory na Pierścień lub na Marsa, skąd mogły trafić dalej, do snobistycznych, prowadzących bogate życie intelektualne kolonii. Nigdy nie otrzymałem stamtąd żadnej odpowiedzi. Przypuszczalnie nie mieli tam czasu na takie głupoty.
Wiara w swoje zdolności poetyckie lub prozatorskie, zanim zostanie się poddanym osądowi czytelników, jest równie niewinna i nieszkodliwa jak młodzieńcze przekonanie o własnej nieśmiertelności… a nieuchronne rozczarowanie równie bolesne.
Moja matka umarła razem ze Starą Ziemią. Mniej więcej połowa Starych Rodzin przetrwała na planecie ostatni kataklizm. Miałem wówczas dwadzieścia lat i powziąłem romantyczne postanowienie, że zginę wraz z ojczystą planetą, ale matka zadecydowała inaczej. Chodziło jej nie o moją przedwczesną śmierć — podobnie jak ja, była zbyt wielką egoistką, żeby myśleć o kimkolwiek innym, szczególnie w takiej chwili — ani nawet nie o to, że zagłada mojego DNA będzie oznaczała koniec arystokratycznego rodu, którego przodkowie wyruszyli w podróż na pokładzie „Mayflower”; nie, ją interesowało tylko to, że mamy długi. Wyglądało na to, iż przez ostatnie sto lat nasze ekstrawagancje były finansowane przez Bank Pierścienia i kilka innych dyskretnych instytucji finansowych. Teraz, kiedy kontynenty Ziemi zderzały się ze sobą jak gigantyczne transatlantyki, lasy płonęły, woda w oceanach wrzała jak niejadalna zupa, powietrze zaś stawało się zbyt gęste, żeby nim oddychać, banki upomniały się o swoje pieniądze. Ja stanowiłem gwarancję ich odzyskania.
A raczej gwarancją taką był plan obmyślony przez moją matkę. Zlikwidowała cały nasz majątek zaledwie na kilka tygodni przedtem, zanim dokonało się to w sposób samoistny i całkowicie nieodwracalny, wpłaciła ćwierć miliona marek na długoterminowy rachunek w uciekającym pośpiesznie Banku Pierścienia, po czym wysłała mnie w podróż do Atmosferycznego Protektoratu Rifkin na Bramie Niebios, trzeciorzędnej planetce w Układzie Wegi. Brama dysponowała połączeniem transmiterowym z Systemem Słonecznym, ale ja z niego nie skorzystałem. Nie znalazłem się także wśród pasażerów statku wyposażonego w napęd Hawkinga, który raz w roku przybywał do Bramy Niebios. Nic z tych rzeczy. Matka wysłała mnie na tę zakazaną planetę starym trzeciofazowym frachtowcem podróżującym wolniej niż światło, zamrożonego razem z zarodkami bydła, koncentratem soku pomarańczowego i przeróżnymi wirusami. Podróż trwała sto dwadzieścia dziewięć lat czasu pokładowego, natomiast po dotarciu na miejsce mój osobisty dług czasowy miał wynieść sto sześćdziesiąt siedem lat standardowych.
Matka obliczyła sobie, że odsetki, jakie przez ten czas nagromadzą się na długoterminowym rachunku, w połączeniu z kapitałem pozwolą spłacić wszystkie długi rodziny, a dzięki temu, co zostanie, być może zdołam przez jakiś czas utrzymać się przy życiu.
Moja matka pomyliła się — po raz pierwszy i zarazem ostatni w życiu.
Kilka notatek do szkicu o Bramie Niebios:
Błotniste ścieżki rozbiegające się we wszystkie strony od wież stacji, przypominające liszaje na grzbiecie trędowatego. Brązowe obłoki wiszące ciężko na zgniłym, zgrzebnym niebie. Skupisko bezkształtnych drewnianych budowli, które zaczęły gnić na długo przed ukończeniem, gapiących się pozbawionymi szyb oknami na takich samych jak one sąsiadów. Tubylcy, którzy rozmnażają się jak… jak ludzie — pozbawione wzroku kaleki, z płucami wypalonymi przez żrące powietrze, każdy otoczony licznym przychówkiem. Dzieci o potwornie zniszczonej, pokrytej wrzodami skórze i wiecznie załzawionych oczach, nie przystosowane do życia w trującej atmosferze, która zabije je, zanim dociągną do czterdziestki. Mają bezzębne uśmiechy i przetłuszczone włosy, w których aż roi się od wszy i krwiożerczych kleszczy. Dumni rodzice wprost promienieją zadowoleniem. Jest ich w sumie dwadzieścia milionów, stłoczonych w slumsach na wyspie mniejszej niż zachodni trawnik w posiadłości moich rodziców na Starej Ziemi, a nikt nie przeniesie się gdzie indziej, bo jedynie tu na całej planecie jest powietrze, które nie zabija od razu, tylko na raty. Tłoczą się jak szaleni w kręgu o promieniu sześćdziesięciu kilometrów, bo na takim właśnie obszarze daje się odczuć dobroczynne działanie Stacji Uzdatniania Atmosfery — to znaczy, dawało, dopóki generatory nie zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
Brama Niebios. Mój nowy dom.
Matka nie wzięła pod uwagę możliwości, że wszystkie rachunki rodzin ze Starej Ziemi zostaną zamrożone, a następnie wykorzystane przez bujnie rozwijającą się gospodarkę Sieci. Nie pamiętała także, iż ludzie dlatego woleli korzystać ze statków z napędem Hawkinga, nawet jeśli oznaczało to konieczność oczekiwania w kolejce, że z taką podróżą nie wiązało się prawie żadne ryzyko, natomiast szansa, że podczas wieloletniej, głębokiej hibernacji na pokładzie jednostki poruszającej się z prędkością mniejszą od prędkości światła dojdzie do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu, wynosiła aż jeden do sześciu. Ja jednak miałem szczęście. Kiedy ożywiono mnie na Bramie Niebios i natychmiast zagoniono do pracy przy kopaniu kanałów poza obszarem bezpiecznej strefy, doznałem zaledwie małego udaru. Pod względem fizycznym nie poniosłem żadnego uszczerbku, gdyż już wkrótce mogłem ponownie przystąpić do pracy, natomiast mój stan umysłowy pozostawiał wiele do życzenia.
Dostęp do lewej półkuli mózgu został zablokowany tak dokładnie, jakby była to część statku kosmicznego, która uległa rozhermetyzowaniu. Stalowe grodzie zatrzasnęły się z hukiem, pozostawiając ją na pastwę próżni. Nadal mogłem myśleć. Szybko odzyskałem władzę w prawej części ciała. Tylko ośrodki mowy uległy nieodwracalnym uszkodzeniom. Cudowny, organiczny komputer, zamknięty w mojej czaszce, potraktował całą wiedzę o języku tak, jakby to był nieczytelny program: usunął ją z pamięci. W prawej, zawiadującej uczuciami półkuli, mogły się przechować jedynie najbardziej przesycone emocjami informacje, w związku z czym moje słownictwo składało się teraz z dziewięciu wyrazów. (Później dowiedziałem się, że zazwyczaj są to tylko dwa lub trzy słowa.) Oto one: pieprzyć, gówno, szczać, cipa, cholera, matkojebca, dupa, siusiu i kupa.
Krótka analiza może wykazać, że moje słownictwo składało się z dwóch czasowników, pięciu rzeczowników, spośród których dwóch można było także używać w znaczeniu czasownikowym, oraz jednego rzeczownika pełniącego funkcję wykrzyknika. Mogłem swobodnie dyskutować o potrzebach fizjologicznych (miałem tu do wyboru dwie pary synonimów), o ludzkiej anatomii, mogłem zasygnalizować, kiedy mam ochotę odbyć stosunek płciowy oraz poinformować ewentualnego rozmówcę o moich podejrzeniach dotyczących jego bliskich kontaktów z własną matką.
Czy można wymagać czegoś więcej?
Nie będę twierdził, że mile wspominam trzy lata spędzone w błotnistych rowach i zarobaczonych slumsach Bramy Niebios, ale nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż okres ten wywarł równie wielki — o ile nie większy — wpływ na kształtowanie mojej osobowości, co poprzednie dwadzieścia lat na Starej Ziemi.
Bardzo szybko okazało się, że nie mam najmniejszych problemów z dogadaniem się z moimi nowymi znajomymi. Należeli do nich: Stary Fleja, który był naszym brygadzistą; Unk, któremu musiałem płacić, żeby chronił mnie przed maltretowaniem; oraz Kiti, zawszona, brudna dziwka, z którą sypiałem wtedy, kiedy było mnie na to stać.
— Gówno-pieprzyć — mówiłem na przykład. — Dupa cipa, sikać pieprzyć.
— Aha — uśmiechał się na to Stary Fleja, pokazując swój jedyny ząb. — Idziesz do kantyny po tytoń z alg?
— Cholera kupa — odpowiadałem, również z uśmiechem.
Życie poety nie sprowadza się jedynie do mającego jednak mniej lub bardziej określone granice manipulowania ekspresją. Składa się na nie także nieskończona ilość kombinacji spostrzeżeń i wspomnień, wzmacnianych lub osłabianych w zależności od stopnia wrażliwości na to, co jest postrzegane i wspominane. Trzy lata spędzone na Bramie Niebios — prawie tysiąc pięćset dni standardowych — pozwoliły mi patrzeć, odczuwać, słyszeć, a także zapamiętywać wszystko od początku, tak jakbym dopiero co się urodził. Fakt, że urodziłem się w piekle, nie miał większego znaczenia; u źródeł prawdziwej poezji musi leżeć wielokrotnie przeanalizowane doświadczenie, ja zaś w moim nowym życiu miałem tych doświadczeń aż nadto.
Przystosowanie się do świata opóźnionego co najmniej o półtora stulecia w stosunku do tego, w którym żyłem poprzednio, przyszło mi bez najmniejszego problemu. Cokolwiek byśmy mówili o żądzy ekspansji i pionierskim zapale, jakie rządziły ludzkością przez minione pięć wieków, to przecież i tak doskonale zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszechświat zamieszkany przez ludzi stał się doskonale statyczny i żałośnie ostrożny. Żyjemy wygodnie w średniowieczu, którym rządzą genialne umysły. Instytucje wcale się nie zmieniają, a jeśli już, to raczej drogą ewolucji niż rewolucji; badania naukowe drobią w miejscu lub rozpełzają się na boki jak kraby, podczas gdy kiedyś sadziły ogromnymi susami naprzód; jeszcze wolniej zmieniają się towarzyszące nam maszyny i urządzenia — nawet nasi pradziadkowie nie mieliby żadnych problemów z ich obsługą! W czasie kiedy spałem, Hegemonia została oficjalnie zjednoczona, Sieć osiągnęła kształt, który znamy i dzisiaj, WszechJedność zajęła czołowe miejsce na liście wymyślanych przez ludzkość demokratycznych despotów, TechnoCentrum uniezależniło się od ludzi, po czym zaproponowało swoje usługi raczej jako partner niż niewolnik, Intruzi zaś zniknęli w mrokach kosmosu, stając się czymś w rodzaju Nemezis… ale na to wszystko zanosiło się już wtedy, kiedy kładłem się do lodowej trumny wśród świńskich półtusz i kotletów z jagnięcia, natomiast kierunek, tempo, natężenie i filozofia rozwoju nie uległy żadnym, choćby najmniejszym zmianom — mimo że historia oglądana od wewnątrz powinna wydawać się znacznie bardziej złożona i skomplikowana niż wówczas, kiedy historycy spoglądają na nią z oddalenia jak na wielką, pasącą się spokojnie krowę.
Tymczasem moje życie ograniczało się do Bramy Niebios i trwającej bez przerwy walki o przetrwanie. Niebo zawsze przypominało żółtobrązowy, łuszczący się sufit, który wisiał zaledwie kilka metrów nad dachem mojej nędznej chaty, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Sama chata, chociaż, jak powiedziałem, nędzna, była urządzona nawet dość wygodnie: stół do jedzenia, wyro do spania i pieprzenia, dziura do szczania i srania, i okno do bezmyślnego patrzenia. Moje otoczenie niczym nie różniło się od mego słownictwa.
Więzienie zawsze stanowiło znakomite miejsce dla pisarzy, gdyż za jednym zamachem neutralizowało zgubny wpływ dwóch demonów: ruchu i zmienności sytuacji. Brama Niebios nie stanowiła wyjątku; moje ciało należało do Atmosferycznego Protektoratu, jednak mój umysł — a raczej to, co z niego pozostało — był już tylko mój.
Na Starej Ziemi tworzyłem poezję za pomocą podłączonego do komlogu procesora myśli, leżąc w wygodnym fotelu, unosząc się w swoim EMV nad pięknymi zatokami i o spokojnej wodzie lub przechadzając się w tę i z powrotem po cienistych altanach. Powiedziałem już, jak mało warte były pokraczne efekty moich twórczych wysiłków. Na Bramie Niebios przekonałem się, jak silne działanie stymulujące wywiera wysiłek fizyczny, szczególnie taki, od którego w każdej chwili może złamać się kręgosłup, popękać skóra lub krew uderzyć do mózgu. Dopóki jednak praca jest nie dość że uciążliwa, ale także monotonna, umysł nie tylko może wznieść się w wyższe, bardziej eteryczne rejony, ale czyni to zawsze, kiedy znajdzie ku temu sposobność.
Tak więc, wydobywając szlam z mulistego dna kanału lub pełzając wśród stalaktytów i stalagmitów utworzonych z martwych ciał bakterii, których zadanie polegało na uzdatnianiu tutejszej atmosfery, stałem się prawdziwym poetą.
Brakowało mi tylko słów.
William Gass, najwyżej ceniony dwudziestowieczny pisarz, powiedział w jednym z wywiadów: „Słowa są najważniejsze. Mają własny rozum”.
Zgadza się. Jest to prawda równie oczywista i łatwo dostrzegalna jak każda idea, jaka kiedykolwiek rzuciła cień na wejście do mrocznej jaskini naszej percepcji. Ale słowa są także zdradzieckimi pułapkami, czyhającymi na każdy, nawet najmniejszy błąd. Słowa kierują nasze myślenie na kręte ścieżki ułudy, a fakt, że większość życia spędzamy w zamkach, które z nich właśnie wybudowaliśmy, dowodzi ponad wszelką wątpliwość, iż brakuje nam obiektywizmu, bez którego nie sposób dostrzec ogromnych zniekształceń rzeczywistości powodowanych przez język. Przykład: chiński piktogram oznaczający „uczciwość” jest dwuczęściowym symbolem przedstawiającym człowieka stojącego obok jego słowa. Jak na razie, wszystko w porządku. Czy jednak w podobny sposób dałoby się oddać słowo „jednorodność”? Albo „ojczyzna”? Albo „postęp”? Albo „demokracja”? Albo „piękno”? A jednak, mimo że obracamy się wśród tworzonych przez nas samych złudzeń, stajemy się bogami.
Pewien filozof i matematyk nazwiskiem Russell, który żył i umarł w tym samym stuleciu co Gass, napisał kiedyś: „Język służy nie tylko do wyrażania myśli, ale także do urzeczywistniania tych myśli, które bez niego nigdy nie mogłyby zaistnieć”. Na tym właśnie polega twórczy geniusz ludzkości: jej szczytowymi osiągnięciami nie są wcale udogodnienia cywilizacyjne ani mordercze rodzaje broni, które mogą to wszystko spopielić, lecz słowa zapładniające nowe koncepcje niczym plemniki jajo. Można się nawet zastanawiać, czy przypadkiem syjamski duet słowo-myśl nie stanowi jedynego wkładu ludzkości w tak zwany rozwój tego poplątanego wszechświata. (Owszem, nasze DNA także jest jedyne i niepowtarzalne, ale to samo o swoim DNA mogłaby powiedzieć na przykład salamandra. Owszem, wytwarzamy artefakty, ale podobnie czyni wiele innych stworzeń, od bobrów poczynając, na wielkich mrówkach kończąc — ich kopce widzieliśmy niedawno na brzegu. Owszem, tkamy rzeczywistość z matematycznej przędzy, ale w otaczającym nas świecie aż roi się od arytmetyki. Wystarczy narysować koło, a już wyskakuje z niego p. Wystarczy odkryć nowy układ słoneczny, a już pojawiają się równania Tycho Brahe’a. Powiedzcie mi jednak, gdzie w całym kosmosie znajdziecie choćby jedno, jedyne słowo?) Trafiliśmy nawet na ślady innych rozumnych istot — latający mieszkańcy Jowisza II, budowniczowie labiryntów, telepaci z Hebronu, Skoczkowie z Durulisa, twórcy Grobowców Czasu, wreszcie sam Chyżwar — lecz nie na ich język, nie na słowa, którymi się posługiwali.
Poeta John Keats napisał do przyjaciela nazwiskiem Bailey: „Nic nie jest dla mnie pewne, z wyjątkiem świętości uczuć przechowywanych w sercu i prawdy, jaką pozwala dojrzeć wyobraźnia. To, co wyobraźnia postrzega jako piękno, musi bowiem być prawdą, bez względu na to, czy istniało wcześniej, czy też nie”.
Chiński poeta George Wu, który zginął w Ostatniej Wojnie Chińsko-Japońskiej mniej więcej trzysta lat przed hegirą, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, kiedy zapisywał w komlogu: „Poeci są dla rzeczywistości kimś w rodzaju szalonych akuszerek: nie widzą tego, co jest, ani tego, co będzie, jedynie to, co — ich zdaniem — być musi”. Później, na ostatnim dysku, jaki przesłał swej ukochanej na tydzień przed śmiercią, dodał: „Słowa to tylko kule w bandolierze prawdy, snajperami zaś są poeci”.
Jak wiecie, na początku było Słowo. A Słowo stało się ciałem utkanym z naszego wszechświata. Tylko poeta jest w stanie go rozszerzyć i znaleźć skróty prowadzące do innych rzeczywistości, tak jak napęd Hawkinga pozwolił znaleźć skróty pod barierami Einsteinowskiej czasoprzestrzeni.
Uświadomiłem sobie, że po to, by zostać poetą — prawdziwym poetą — trzeba najpierw stać się awatarą całej ludzkości. Okrywając się płaszczem poety, biorę na barki krzyż Syna Człowieczego i czuję skurcze porodowe, szarpiące trzewiami Matki Ziemi.
Stając się poetą, staję się Bogiem.
Próbowałem wytłumaczyć to moim przyjaciołom z Bramy Niebios.
— Sikać, gówno — powiedziałem. — Dupa matkojebca, cholera gówno cholera! Cipa. Siusiu cipa. Cholera!
Potrząsnęli głowami, uśmiechnęli się i poszli sobie. Wielcy poeci rzadko kiedy znajdują zrozumienie za życia.
Z żółtobrązowych chmur lał się strumieniami kwaśny deszcz, a ja brodziłem po pas w błocie i usuwałem błyskawicznie mnożące się glony z wylotów kanałów ściekowych miasta. Stary Fleja zginął w wypadku podczas drugiego roku mojego pobytu na Bramie Niebios, kiedy pracowaliśmy przy budowie przedłużenia Głównego Kanału do Środkowej Niziny Błotnej. Skoczył przed spychacz, żeby ocalić samotną różę siarczaną, a wtedy mokra ziemia obsunęła mu się pod stopami i ześlizgnął się prosto pod lemiesz. Wkrótce potem Kiti wyszła za mąż. Od czasu do czasu dawała jeszcze dupy robotnikom, ale widywałem ją coraz rzadziej, a wreszcie dowiedziałem się, że umarła przy porodzie wkrótce po wielkim tsunami, które zrównało z powierzchnią ziemi Błotne Miasto. Wciąż pisałem wiersze.
Jak to jest, możecie zapytać, że ktoś pisze wiersze, mimo iż całe jego słownictwo składa się z dziewięciu wyrazów zachowanych jakimś cudem w prawej półkuli mózgu?
Odpowiedź brzmi tak, że ja w ogóle nie używałem słów. Słowa są w poezji rzeczą wtórną. Najważniejsza jest prawda. Miałem do czynienia z Ding an sich, tworem ukrytym zazwyczaj głęboko w cieniu, tworzyłem śmiałe koncepcje, budowałem przenośnie i porównania w taki sam sposób, jak inżynier wznosiłby drapacz chmur: najpierw stalowy szkielet, a dopiero dużo później, na samym końcu, szklane, plastikowe i aluminiowe ściany.
A potem… Potem słowa zaczęły powracać. Ludzki mózg wykazuje niesamowitą zdolność adaptacji. To, co zginęło w lewej półkuli, odnalazło się w prawej, zdobywając powoli coraz to nowe obszary, zupełnie jak pionierzy, którzy wędrują ostrożnie za szalejącym pożarem; co prawda ogień niszczy wszystkie rośliny, jakie rosły na prerii, ale za to użyźnia glebę. Słowa i całe zwroty wyłaniały się stopniowo z otchłani, nad którą do tej pory balansowałem, niczym imiona towarzyszy zabaw z dzieciństwa. Za dnia harowałem na bagnistych polach, wieczorem zaś siadałem przy koślawym stole i przy blasku syczącej lampki olejnej pisałem Pieśni. Mark Twain powiedział kiedyś, że różnica między „właściwym słowem” a „częściowo właściwym słowem” jest taka sama jak między „prawdziwymi pieniędzmi” a „częściowo prawdziwymi pieniędzmi”. Miał rację, ale nie do końca. Podczas długich miesięcy, jakie spędziłem na Bramie Niebios, tworząc swoje Pieśni, przekonałem się wielokrotnie, że różnica między znalezieniem właściwego słowa a zaakceptowaniem częściowo właściwego sprowadza się do różnicy między trafieniem przez piorun a obserwowaniem burzy z bezpiecznej odległości.
Pieśni przybywało z każdym dniem. Pisałem je na rozłażących się płachtach uzyskiwanych z wielokrotnie przetworzonych włókien wodorostów, które pełniły funkcję papieru toaletowego, za pomocą taniego plastikowego pióra, kupionego w kantynie. W miarę jak odzyskiwałem coraz więcej słów, musiałem intensywniej zastanawiać się nad odpowiednią formą. Przywoławszy z pamięci nauki don Baltazara, spróbowałem najpierw szlachetnego w swej stateczności, epickiego wersu Miltona. Potem, kiedy już poczułem się nieco pewniej, dodałem nieco romantycznej zmysłowości Byrona, doprawionej Keatsowską starannością stylu, wymieszałem to wszystko z błyskotliwym cynizmem Yeatsa, a dla poprawienia aromatu przyprawiłem szczyptą mrocznej, scholastycznej arogancji Pounda. Następnie dochodziły kolejno: kontrolowana wyobraźnia Eliota, plastyczność opisów Dylana Thomasa, przeczucie zbliżającej się zagłady Delmore’a Schwartza, umiłowanie niesamowitości Steve’a Tema, niewinność Salmuda Brevy’ego, zamiłowanie Datona do karkołomnych igraszek z rymami, charakterystyczne dla Wu umiłowanie tego, co fizyczne i dotykalne, a wreszcie beztroskie rozbawienie Edmonda Ki Ferrery.
Jak łatwo się domyślić, na koniec wylałem precz tę miksturę i napisałem Pieśni po swojemu.
Gdyby nie Unk, miejscowy osiłek, prawdopodobnie po dziś dzień tkwiłbym na Bramie Niebios, za dnia kopiąc kanały, wieczorem zaś tworząc kolejne księgi Pieśni.
Miałem akurat wolny dzień i szedłem z jedynym egzemplarzem mego dzieła do biblioteki, która mieściła się w siedzibie kompanii, żeby uzyskać odpowiedzi na kilka gnębiących mnie pytań, kiedy z bocznej uliczki wyłonił się Unk w towarzystwie dwóch kolesiów i zażądał natychmiastowego uregulowania haraczu za kolejny miesiąc. Na Bramie Niebios nie używaliśmy kart uniwersalnych i za wszystko płaciliśmy albo firmowymi kuponami, albo nielegalnymi markami. Nie miałem ani jednych, ani drugich. Unk zażyczył sobie obejrzeć zawartość mojej plastikowej torby, a ja bez zastanowienia odmówiłem. Był to poważny błąd. Gdybym pokazał mu rękopis, prawdopodobnie poszarpałby go trochę i wdeptał w błoto, po czym spuściłby mi niezbyt tęgie lanie, grożąc, że następnym razem nie wykpię się tak tanim kosztem. Moja odmowa jednak rozjuszyła go do tego stopnia, że do spółki z tamtymi dwoma neandertalczykami zatłukł mnie niemal na śmierć.
Traf chciał, iż niedługo potem nad miejscem zdarzenia przelatywał EMV z żoną głównego kontrolera jakości powietrza na pokładzie. Kobieta ta kazała pilotującemu maszynę androidowi wylądować, zabrać to, co zostało ze mnie i z moich Pieśni, a następnie zawiozła mnie do szpitala kompanii. Robotnicy otrzymywali pomoc medyczną — o ile w ogóle ją otrzymywali — w zautomatyzowanym bioambulatorium, ale władze szpitala nie śmiały odmówić żonie wysokiego funkcjonariusza, więc zostałem przyjęty i odzyskiwałem szybko siły, doglądany przez prawdziwych lekarzy oraz dobrą kobietę, która ocaliła mi życie.
Żeby z długiej banalnej historii uczynić krótką banalną historię, przejdę od razu do finału. Helenda — tak miała na imię żona kontrolera — przeczytała rękopis. Ponieważ spodobał się jej, jeszcze tego samego dnia udała się wraz z nim przez transmiter na Renesans, gdzie pokazała go swojej siostrze Felii; ta z kolei miała przyjaciółkę, której kochanek znał kogoś w wydawnictwie Transline. Kiedy nazajutrz odzyskałem przytomność, przekonałem się, że mam sklejone żebra, zrośniętą kość policzkową, zagojone zadrapania, kilka nowych zębów, nową rogówkę w lewym oku oraz kontrakt z Transline.
Książka ukazała się pięć tygodni później. Tydzień po tym Helenda rozwiodła się z mężem i wyszła za mnie. Dla niej było to siódme małżeństwo, dla mnie pierwsze. Miesiąc miodowy spędziliśmy na Pasażu, a po powrocie dowiedzieliśmy się, że moja książka rozeszła się w nakładzie miliarda egzemplarzy, będąc pierwszym od czterystu lat dziełem poetyckim, które trafiło na listy bestsellerów, ja zaś zostałem wielokrotnym milionerem.
Redaktorem, który współpracował ze mną z ramienia Transline, była Tyrena Wingreen-Feif. To ona wpadła na pomysł, żeby nadać książce tytuł Umierająca Ziemia (co prawda pięćset lat wcześniej ukazała się powieść pod tym samym tytułem, ale prawa autorskie już dawno wygasły i nikt nie planował wznowienia). Ona też uznała za stosowne opublikować jedynie fragmenty Pieśni, które opisywały ostatnie dni Starej Ziemi, usuwając te, które — jej zdaniem — mogły znudzić czytelnika: wszelkie dywagacje filozoficzne, opisy postępowania mojej matki, cytaty z dawnych poetów, eksperymenty formalne, informacje o moim życiu osobistym. Wyrzuciła wszystko, z wyjątkiem idyllicznych opisów, które, odarte z bogatej otoczki, wydawały mi się sentymentalne i naiwne. Po czterech miesiącach Umierająca Ziemia osiągnęła nakład dwóch i pół miliarda egzemplarzy, jej skrócona i uproszczona wersja znalazła się w ogólnie dostępnych datasferach wszystkich planet, a wydawnictwo otrzymało pierwsze propozycje od producentów, którzy chcieli kupić prawa do holowizyjnej adaptacji. Zdaniem Tyreny, swoje gigantyczne powodzenie książka zawdzięczała temu, że ukazała się w najlepszym momencie: traumatyczny wstrząs po zagładzie Ziemi trwał prawie sto lat, potem zaś nastąpił okres wzmożonego zainteresowania ojczystą planetą ludzkości. Moje dzieło znakomicie utrafiło w gusta szerokiej publiczności.
Jeżeli o mnie chodzi, to pierwsze miesiące popularności okazały się dla mnie znacznie trudniejsze i bardziej dezorientujące niż nagła przemiana z rozpieszczonego syna Starej Ziemi w wykonującą niewolniczą pracę ofiarę udaru mózgu na Bramie Niebios. Podpisywałem dyski z Umierającą Ziemią na ponad stu planetach, wystąpiłem w transmitowanym na całą Sieć programie Marmona Hamlita, rozmawiałem z przewodniczącym Senatu Senisterem Perotem oraz kilkunastoma senatorami, zostałem honorowym członkiem Międzyplanetarnego Pen-Clubu i Stowarzyszenia Pisarzy na Lususie, otrzymałem doktoraty honoris causa Uniwersytetu Nowej Ziemi i Cambridge II… Krótko mówiąc, byłem czczony, filmowany, opisywany, pokazywany, zapraszany, cytowany, idealizowany, serializowany i wykorzystywany. Miałem mnóstwo zajęć.
Kilka notatek do szkicu na temat życia w Hegemonii:
Mój dom ma trzydzieści osiem pokoi na trzydziestu sześciu planetach. Żadnych drzwi: łukowo sklepione przejścia są jednocześnie portalami transmiterów. Niektóre przesłaniają mleczne zasłony, inne są otwarte dla każdego. Każdy pokój ma wielkie okna, a w co najmniej dwóch ścianach znajdują się portale. Siedząc w wielkiej jadalni na Renesansie, widzę brązowozłociste niebo i grynszpanowe wieżyce twierdzy wzniesionej na skałach poniżej wulkanicznego szczytu, na którym jestem. Wystarczy jednak, bym zwrócił głowę w lewo, ku wejściu do najbliższego transmitera, a moim oczom ukaże się wyłożona białym dywanem podłoga pokoju gościnnego na Nigdy Więcej, za nią zaś spienione fale Morza Edgara Allana, rozbijające się z hukiem na pionowych ścianach Przylądka Prospera. Z biblioteki roztacza się panorama lodowców i zielonego nieba Nordholmu, ale uczyniwszy zaledwie dziesięć kroków, mogę zejść do zacisznego gabinetu na szczycie wieży w Karakorum, skąd często podziwiam skaliste zbocza i poszarpane wierzchołki wznoszące się w odległości dwóch tysięcy kilometrów od najbliższej ludzkiej siedziby w Republice Jamnu na Denebie Drei.
Obszerna sypialnia, którą dzielę z Helendą, kołysze się łagodnie na konarach trzystumetrowego Światodrzewa na zamieszkanej przez templariuszy Bożej Kniei i ma bezpośrednie połączenie z solarium usytuowanym na Hebronie, na jednej z jego słonych równin. Rzecz jasna, nie otaczamy się wyłącznie głuszą; jeden ze średnich pokojów sąsiaduje z lądowiskiem śmigaczy na 138. piętrze jednej z wieżyc na Pierwszej Tau Ceti, nasze patio zaś jest położone na tarasie w najstarszej, niezwykle rojnej i gwarnej części Nowej Jerozolimy. Architekt — uczeń legendarnego Miliona DeHaVre — zawarł w projekcie kilka żarcików: schody prowadzące w dół na szczyt wieży, bezpośrednie połączenie jej z pokojem rekreacyjnym na jednym z najniższych poziomów Kopca na Lususie, a przede wszystkim przeznaczona dla gości łazienka z miską klozetową, bidetem, umywalką i kabiną prysznicową zainstalowanymi na pozbawionej wszelkich ścian tratwie, dryfującej po fioletowych wodach MarE Infinitum.
Początkowo trochę przeszkadzały mi nagłe zmiany ciążenia przy przechodzeniu z pokoju do pokoju, ale szybko przyzwyczaiłem się do tego, odruchowo napinając mięśnie przed wkroczeniem na Lususa, Hebron i Sol Draconis Septem, gdzie przekraczająca ziemski standard grawitacja była dwu- a nawet trzykrotnie większa niż na pozostałych planetach. Z dziesięciu miesięcy, jakie jestem z Helendą, bardzo niewiele czasu spędzamy w domu, niemal bez przerwy wędrując z przyjaciółmi po różnych interesujących miejscach i najbardziej znanych nocnych lokalach Sieci. Nasi „przyjaciele” nazwali się Stadem Karibu dla upamiętnienia wędrownego ssaka ze Starej Ziemi. Stado składa się z pisarzy, wizualistów, intelektualistów z Pasażu, przedstawicieli środków masowego przekazu, radykalnych ARNtystów, chirurgów genetycznych, arystokratów, zamożnych nierobów pozostających bez przerwy pod wpływem narkotyków, reżyserów holowizyjnych spektakli, aktorów, ojców chrzestnych mafii oraz zmieniających się jak w kalejdoskopie bohaterów sezonu, do których ja także się zaliczam.
Wszyscy bez wyjątku piją, korzystają z symulatorów i autoimplantów, i mogą sobie pozwolić na najdroższe narkotyki. Obecnie najmodniejszy jest Czar Wspomnień. Jest to zabawka wyłącznie dla najzamożniejszych, gdyż po to, aby w pełni odczuć działanie, trzeba uciec się do pomocy całej serii kosztownych implantów. Helenda dopilnowała, żebym został we wszystkie wyposażony: biomonitory, wzmacniacze czuciowe, wewnętrzny komlog, dodatkowe połączenia nerwowe, boostery, procesory myśli, korektory genów… Rodzona matka nie poznałaby moich bebechów.
Dwa razy spróbowałem Czaru Wspomnień. Już za pierwszym strzałem trafiam w dziesiątkę; zjawiam się w domu na Starej Ziemi dokładnie w dzień moich dziewiątych urodzin. Wszystko się zgadza: o świcie służący zbierają się na północnym trawniku i śpiewają mi Sto lat, don Baltazar niechętnie zwalnia mnie z lekcji, żebym mógł spędzić cały dzień z Amalfim w moim EMV, śmigając tuż nad szarymi wydmami Pustyni Amazońskiej, o zmierzchu przybywa niosąca pochodnie procesja przedstawicieli pozostałych Starych Rodzin, kolorowe opakowania prezentów lśnią w blasku księżyca i Dziesięciu Tysięcy Świateł. Przebywam tam dziewięć godzin i wracam z uśmiechem na twarzy.
Druga próba o mało nie kończy się moją śmiercią.
Mam cztery lata i zanosząc się płaczem szukam matki w niezliczonych pokojach, które czuć kurzem i starymi meblami. Pełniące rolę służby androidy próbują mnie powstrzymać, ale ja odpycham ich ręce i wybiegam na mroczny korytarz, pełen śladów pozostawionych przez zbyt liczne pokolenia, które z niego korzystały. Łamiąc pierwszy zakaz, jaki sobie przyswoiłem, otwieram drzwi do gabinetu matki; to jej sanctum sanctorum, gdzie znika codziennie na trzy godziny i skąd wyłania się z subtelnym uśmiechem na ustach, a skraj jej sukni przesuwa się po dywanach z szelestem przypominającym echo westchnień jakiegoś upiora.
Matka siedzi w półmroku. Mam cztery lata i skaleczyłem się w palec, więc biegnę i rzucam się jej w ramiona.
Nie reaguje. Jedna wypielęgnowana ręka leży nieruchomo na oparciu sofy, druga spoczywa na obiciu.
Cofam się, przerażony jej bezruchem, i gwałtownym szarpnięciem rozsuwam ciężkie, grube zasłony.
Matka ma oczy odwrócone białkami na zewnątrz i półotwarte usta. W kącikach ust i na doskonale zarysowanym podbródku błyszczy ślina. Wśród złocistych włosów — ma je upięte tak samo jak wszystkie Wielkie Damy — dostrzegam zimne, stalowe lśnienie przewodu symulatora i zarys wmontowanego w czaszkę gniazdka, do którego jest podłączony. Odsłonięta kość jest biała. Na stoliku obok sofy leży strzykawka z resztką Czaru Wspomnień.
Zjawiają się służący i chwytają mnie za ramiona. Matka nawet nie drgnie. Wrzeszczę przeraźliwie, a oni wyciągają mnie z pokoju.
Budzę się z krzykiem.
Być może Helenda opuściła mnie tak nagle dlatego, że odmówiłem ponownego przyjęcia Czaru Wspomnień, choć — szczerze mówiąc — wątpię, czy ten fakt mógł przyczynić się do przyśpieszenia jej decyzji. Byłem dla niej zabawką — dzikusem, którego naiwność i bezradność wobec życia, jakie ona prowadziła niemal od urodzenia, niezmiernie ją bawiła. Tak czy inaczej, kiedy powiedziałem, że nie zażyję więcej Czaru Wspomnień, na wiele dni zostałem zupełnie sam. (Czas spędzony pod działaniem Czaru Wspomnień ma taką samą wartość jak czas realny; zdarzało się, że co bardziej uzależnione osoby przez większą część życia przebywały właśnie w świecie iluzji, nie zaś w rzeczywistym.)
Początkowo zabawiałem się implantami oraz innymi zabawkami technologicznymi, do których, jako członek jednej ze Starych Rodzin, nie miałem wcześniej dostępu. Najwięcej radości sprawiało mi korzystanie z datasfery — niemal bez przerwy żądałem jakichś informacji, ani na chwilę nie przerywając połączenia. Stałem się tak samo uzależniony od dopływu danych, jak Stado Karibu od narkotyków i stymulatorów. Bez trudu mogłem sobie wyobrazić starego don Baltazara, jak przewraca się w grobie widząc, że zarzuciłem przyjemność powolnego zapamiętywania na rzecz przelotnej rozkoszy natychmiastowego dostępu do implantowanej wszechwiedzy. Dopiero dużo później przekonałem się, jak wysoką zapłaciłem za to cenę; Odyseja w przekładzie Fitzgeralda, Ostatni marsz Wu i dziesiątki innych, wspaniałych dzieł, które bez uszczerbku przetrwały mój udar mózgu, teraz zostały poszarpane na kawałki, jakby za sprawą jakiegoś silnego wiatru. Dużo później, uwolniony od wszelkich implantów, z wielkim trudem zdołałem je sobie wszystkie przypomnieć.
Po raz pierwszy i ostatni w życiu wziąłem się za politykę. Spędzałem całe dnie i noce na śledzeniu obrad Senatu lub podłączony do kanału informacyjnego WszechJednosci. Ktoś kiedyś obliczył, że WszechJedność zajmuje się dziennie około stu aktami prawnymi Hegemonii, a ja podczas tych kilku miesięcy nie przeoczyłem żadnego z nich. Stałem się częstym gościem kanałów dyskusyjnych. Żadna sprawa nie była za mało ważna, żaden problem zbyt błahy ani żadne zagadnienie zbyt skomplikowane. Fakt, że co kilka minut musiałem nad czymś głosować, dał mi fałszywe przekonanie, że tym samym osiągam coś ważnego. Uwolniłem się od tej obsesji dopiero wówczas, kiedy pojąłem, że po to, by regularnie uczestniczyć w podejmowaniu wszystkich decyzji, musiałbym albo w ogóle nie wychodzić z domu, albo zamienić się w upiora. Człowiek poświęcający zbyt wiele uwagi swoim implantom po pewnym czasie zaczyna wyglądać bardzo żałośnie. Nie potrzebowałem szyderstw Helendy, aby uświadomić sobie, że bardzo szybko grozi mi przeistoczenie w bezmyślną gąbkę, jakich miliony zamieszkują planety Sieci, chłonącą bezkrytycznie wszystko, co dostarczą im kanały WszechJednosci. Dlatego zrezygnowałem z polityki, ale znalazłem sobie nowe hobby: religię.
Stałem się religijny. Do licha, pomagałem tworzyć religie. Gnostycyzm zen przeżywał właśnie rozkwit, więc stałem się wiernym wyznawcą, biorąc często udział we wszelkiego rodzaju dysputach i prezentując bardziej ortodoksyjne poglądy niż większość muzułmanów sprzed hegiry, którzy wyruszali na pielgrzymkę do Mekki. Poza tym, uwielbiałem przenosić się z miejsca na miejsce za pomocą transmitera materii. Za Umierającą Ziemię dostałem w sumie ponad sto milionów marek, które Helenda mądrze inwestowała, ale ktoś wyliczył, że samo utrzymanie takiego domu jak mój kosztuje ponad pięćdziesiąt tysięcy marek dziennie, ja zaś bynajmniej nie ograniczałem swoich podróży do trzydziestu sześciu planet, na jakich był położony. Dzięki wydawnictwu Transline otrzymałem złotą kartę uniwersalną i korzystałem z niej bez żadnych ograniczeń, przeskakując z jednego krańca Sieci na drugi, by na odległych planetach długimi tygodniami poszukiwać swoich Miejsc Dających Siłę.
Nie znalazłem ani jednego i zarzuciłem gnostycyzm zen mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozwiodłem się z Helendą. Okazało się wówczas, że po to, by spłacić zaległe rachunki, muszę sprzedać większość nieruchomości i wycofać niemal wszystkie pieniądze ulokowane na kontach bankowych — naturalnie mówię o tej części, która mi została, kiedy Helenda wzięła już swoją działkę. (Podpisując kontrakt ślubny przygotowany przez jej prawników, byłem nie tylko naiwny i zakochany, ale po prostu głupi.)
W końcu doszło do tego, że ograniczyłem do niezbędnego minimum korzystanie z transmitera i zwolniłem całą służbę, a jednak w dalszym ciągu wisiało nade mną widmo finansowej katastrofy.
Odwiedziłem wówczas Tyrenę Wingreen-Feif.
— Teraz nikt nie chce czytać poezji — powiedziała, przejrzawszy pobieżnie cienki plik Pieśni, które napisałem w ciągu minionych osiemnastu miesięcy.
— Jak to? — zdumiałem się. — Przecież Umierająca Ziemia to poezja!
— Umierająca Ziemia to fuks — odparła Tyrena. Zgodnie z najnowszą modą miała długie, zielone, zakrzywione paznokcie, które teraz spoczywały na moim rękopisie niczym pazury jakiejś chlorofilowej bestii. — Sprzedała się, ponieważ masowa podświadomość potrzebowała właśnie czegoś takiego.
— Może masowa podświadomość potrzebuje także tego — odparłem, czując, że powoli zaczyna mnie ogarniać gniew.
Tyrena parsknęła śmiechem. Nie zabrzmiało to przyjemnie dla ucha.
— Martin, Martin… — westchnęła. — To jest poezja. Piszesz o Bramie Niebios i Stadzie Karibu, ale tak naprawdę twoje wiersze są o samotności, zagubieniu, strachu i cynicznym stosunku do ludzkości.
— I co z tego?
— To, że nikt nie chce płacić za to, żeby poczytać o czyimś strachu!
Odwróciłem się od biurka i podszedłem do przeciwległej ściany pokoju. Gabinet Tyreny zajmował całe 435. piętro Wieży Transline na Pierwszej Tau Ceti. Nie było w nim okien, gdyż okrągły pokój nie miał ścian, przed upadkiem z niebotycznej wysokości chroniło użytkowników wytwarzane przez słoneczne generatory pole siłowe tak znakomitej jakości, że całkowicie niewidoczne. Miałem uczucie, że staję na jednej szarej płycie, nad głową mam drugą, a wszystko to jest zawieszone w powietrzu, w połowie drogi między niebem a ziemią. Patrzyłem na szkarłatne obłoki sunące pół kilometra niżej między mniejszymi wieżami i czułem, jak krew nabiega mi do głowy. Do gabinetu Tyreny nie prowadziły żadne drzwi, windy ani schody; wchodziło się do niego przez transmiter, którego ozdobny portal migotał pośrodku pomieszczenia niby jakaś abstrakcyjna holorzeźba. Przez głowę zaczęły przebiegać mi różne dziwne myśli o pożarach, nagłych awariach zasilania i innych tego rodzaju wypadkach.
— Chcesz powiedzieć, że tego nie wydasz? — zapytałem wreszcie, kiedy uznałem, że jestem w stanie nadać memu głosowi w miarę normalne brzmienie.
— Skądże znowu! — uśmiechnęła się moja redaktorka. — Zarobiłeś dla nas kilka milionów marek. Oczywiście, że to wydamy. Ja ci tylko mówię, że nikt tego nie kupi.
— Nieprawda! — wrzasnąłem. — Może nie wszyscy znają się na poezji, ale jest wystarczająco dużo ludzi, którzy czytają książki i potrafią rozpoznać dobrą literaturę.
Tym razem Tyrena nie parsknęła śmiechem, ale kąciki jej zielonych warg powędrowały w górę.
— Martin, Martin… — westchnęła ponownie. — Od czasów Gutenberga odsetek ludzi wykorzystujących umiejętność czytania stale maleje. W dwudziestym wieku tylko niespełna dwa procent populacji tak zwanych demokracji przemysłowych czytało choć jedną książkę rocznie, a to było przecież jeszcze przed pojawieniem się datasfer, implantów i sztucznych środowisk informatycznych przyjaznych użytkownikowi. Na początku hegiry dziewięćdziesiąt osiem procent obywateli Hegemonii nie miało powodu, żeby czytać cokolwiek, więc nawet nie zadawali sobie trudu, żeby się tego nauczyć. Teraz jest jeszcze gorzej. Sieć zamieszkuje ponad sto miliardów istot ludzkich, z czego zaledwie niespełna jeden procent zamawia od czasu do czasu jakieś drukowane materiały, a jeszcze mniej czyta książki.
— Umierająca Ziemia rozeszła się w nakładzie prawie trzech miliardów egzemplarzy — przypomniałem jej.
— Owszem, ale w tym przypadku zadziałał „efekt pielgrzyma”.
— Co takiego?
— „Efekt pielgrzyma”. W kolonii Massachusetts — zaraz, kiedy to było? Aha, w siedemnastym wieku, na Starej Ziemi — każda szanująca się rodzina musiała mieć w domu egzemplarz Biblii, mimo że prawie nikt jej nie czytał. To samo było później z Mein Kampf Hitlera i Wizjami dostrzeżonymi w oku zgilotynowanego dziecka Stukatsky’ego.
— Kto to był Hitler? — zapytałem.
Tyrena uśmiechnęła się lekko.
— Polityk ze Starej Ziemi, który trochę pisał. Od czasu do czasu robimy jeszcze dodruki Mein Kampf. Co sto trzydzieści osiem lat Transline odnawia prawa autorskie.
— Słuchaj, potrzebuję jeszcze kilku tygodni, żeby dopracować Pieśni i zapiąć wszystko na ostatni guzik.
— Nie ma sprawy.
— Przypuszczam, że będziesz chciała przeredagować je tak samo jak poprzednim razem?
— Wcale nie — odparła Tyrena. — Możesz pisać, co tylko zechcesz.
Wybałuszyłem na nią oczy.
— Czy to znaczy, że mogę zostawić biały wiersz?
— Oczywiście.
— I filozoficzne dywagacje?
— Bardzo proszę.
— I ty opublikujesz to wszystko bez żadnych zmian?
— Naturalnie.
— Jest jakaś szansa, że ktoś to kupi?
— Absolutnie żadnej.
„Kilka tygodni” zamieniło się w dziesięć miesięcy wytężonej pracy. Odciąłem dostęp do większości pomieszczeń mego domu, zostawiwszy sobie jedynie wieżę na Denebie Drei, pokój rekreacyjny na Lususie, kuchnię oraz łazienkę na tratwie pływającej po Mare Infinitum. Codziennie pracowałem przez bite dziesięć godzin, robiłem sobie przerwę na intensywne ćwiczenia fizyczne, posiłek i drzemkę, po czym zasiadałem do kolejnej ośmiogodzinnej tury. Chwilami odnosiłem wrażenie, że cofnąłem się w czasie o pięć lat, do okresu bezpośrednio po udarze, kiedy zdarzało się, iż traciłem kilka godzin, a czasem nawet cały dzień na znalezienie właściwego słowa lub sformułowania. Teraz praca posuwała się naprzód jeszcze wolniej, ja zaś w pocie czoła poszukiwałem właściwego sposobu wyrażenia ulotnych uczuć, przekazania nie do końca sformułowanych myśli i zasygnalizowania niezupełnie skrystalizowanych wrażeń.
Po dziesięciu miesiącach standardowych przerwałem walkę, uznając słuszność starożytnego aforyzmu, według którego autor nigdy tak naprawdę nie kończy książki ani wiersza, tylko po prostu przerywa nad nimi pracę.
— Co o tym myślisz? — zapytałem Tyrenę, kiedy skończyła lekturę.
Zgodnie z najnowszą modą jej oczy przypominały brązowe, matowe kółka, ale i tak zauważyłem, że były pełne łez. Jedna z nich wymknęła się spod powieki; Tyrena otarła ją energicznym ruchem ręki.
— Cudowne — powiedziała.
— Starałem się przemawiać tym samym głosem co starożytni mistrzowie… — szepnąłem czując, jak niespodziewanie ogarnia mnie coś w rodzaju zawstydzenia.
— Całkowicie ci się udało.
— Interludium o Bramie Niebios jest jeszcze nieco chropawe.
— Jest doskonałe.
— Chciałem w nim opowiedzieć o samotności.
— Opowiedziałeś.
— Myślisz, że to już gotowe?
— Absolutnie. To prawdziwe arcydzieło.
— I że ktoś to kupi?
— Na pewno nie.
Pierwszy nakład miał wynieść siedemdziesiąt milionów egzemplarzy. Transline wykupiło reklamy w datasferach, rozesłało informacje do wszystkich ośrodków życia intelektualnego, zdobyło pochlebne opinie najlepszych autorów, dopilnowało, żeby ukazały się recenzje w „New New York Times” i wydało fortunę na kampanię promocyjną.
Przez pierwszy rok sprzedano dwadzieścia trzy tysiące egzemplarzy. Przy mojej stawce wynoszącej 10 procent od ceny każdego egzemplarza, którą ustalono na 12 marek, zarobiłem 13800 marek z dwumilionowej zaliczki, jaką otrzymałem wcześniej od wydawnictwa. W drugim roku sprzedaż wyniosła 638 egzemplarzy. Nikt nie chciał kupić praw do sfilmowania, nikt nie był zainteresowany organizacją spotkań autorskich.
Nie można natomiast powiedzieć, żeby Pieśniom brakło negatywnych recenzji. „Niezrozumiałe… archaiczne… poruszają mało istotne problemy” — to z „New New York Timesa”. „M. Silenus stworzył najbardziej niekomunikatywne dzieło w historii” — to Urban Kapry z TC2. Najcięższy cios zadał jednak Marmon Hamlit z „Kuriera”: „Jeżeli chodzi o te nowe wierszyki pana Jakmutam — nie czytałem ich. Nawet nie próbowałem”.
Tyrena Wingreen-Feif nie wydawała się zbytnio przejęta. Dwa tygodnie od chwili, gdy otrzymałem pierwsze recenzje, a dzień po zakończeniu trwającego trzynaście dni ponurego pijaństwa, wyszedłem z transmitera w jej gabinecie i rzuciłem się na wielki fotel z czarnej, półpłynnej pianogumy, który czaił się pośrodku pokoju niczym miękka pantera. Na Pierwszej Tau Ceti trwała właśnie jedna z legendarnych burz, obejmujących swym zasięgiem całą planetę, i gigantyczne błyskawice przecinały krwistoczerwone powietrze tuż za granicą pola siłowego.
— Nie przejmuj się — powiedziała Tyrena. Tym razem miała na głowie najmodniejszą fryzurę, to znaczy włosy sterczące jak półmetrowe rogi, jej strój zaś składał się wyłącznie z opalizującego pola siłowego, które częściowo przesłaniało, ale w znacznie większym stopniu odsłaniało nagie ciało. — Wypuściliśmy tylko sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, więc straty nie są zbyt wielkie.
— Mówiłaś, że planujecie siedemdziesiąt milionów — przypomniałem jej.
— Tak, ale zmieniliśmy zdanie po zasięgnięciu opinii naszej SI.
Odniosłem wrażenie, że fotel zapada się pode mną.
— Nawet Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za szmirę?
— Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za arcydzieło — odparła Tyrena. — Dzięki temu wiedzieliśmy już na pewno, że to będzie całkowita klapa.
Wyprostowałem się w fotelu.
— Nie moglibyśmy sprzedać części nakładu TechnoCentrum?
— Sprzedaliśmy. Jeden egzemplarz. Przypuszczam, że wszystkie Sztuczne Inteligencje wchłonęły go w sekundę po zakończeniu przekazu. One niespecjalnie przejmują się naszymi prawami autorskimi.
— Aha — mruknąłem, ponownie zapadając się w pianogumę. — Co teraz?
Na zewnątrz błyskawice dorównujące rozmiarami autostradom Starej Ziemi wykonywały swój rozedrgany taniec, łącząc purpurowe obłoki ze szczytami siedzib wszechświatowych korporacji.
Tyrena wstała zza biurka i podeszła do samej krawędzi wyłożonego dywanem koła. Jej ciało migotało różnymi barwami, jakby było pokryte cienką warstwą oliwy.
— Teraz musisz zdecydować, czy chcesz być pisarzem, czy największym palantem w całej Sieci.
— Co takiego?
— Przecież słyszysz. — Tyrena odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. Na zębach miała złote nakładki. — Według umowy, jaką zawarliśmy, mamy prawo w dowolny sposób dochodzić zwrotu nadpłaconej zaliczki. Możemy zająć twoje konto w Interbanku, zarekwirować złote monety, które ukryłeś na Wolności, i sprzedać twój cudaczny dom. Wtedy bylibyśmy kwita, a tobie nie pozostałoby nic innego, jak dołączyć do artystycznych nieudaczników i wariatów, którymi Smutny Król Billy otacza się na tej swojej zakazanej planetce.
Wpatrywałem się w nią bez słowa. Tyrena po raz drugi obdarzyła mnie złotozębym, drapieżnym uśmiechem.
— Możemy także chwilowo zapomnieć o naszych rozliczeniach i pozwolić ci przystąpić do pracy nad kolejną książką.
Moja kolejna książka ukazała się pięć miesięcy standardowych później. Umierająca Ziemia II zaczynała się tam, gdzie skończyła się Umierająca Ziemia, tyle tylko że tym razem była to zwyczajna proza, długość zdań zaś i układ rozdziałów zostały dostosowane do wyników bioneurologicznych testów przeprowadzonych na wybranej losowo grupie sześciuset trzydziestu ośmiu przeciętnych czytelników. Książka była na tyle cienka, żeby nie odstraszyć potencjalnego nabywcy, okładkę natomiast zdobił animowany hologram, na którym jakiś wysoki, muskularny osobnik — prawdopodobnie Amalfi Schwartz, choć w rzeczywistości mój przyjaciel był niski, blady i nosił szkła korekcyjne — zdziera suknię z broniącej się rozpaczliwie, jasnowłosej piękności, ona zaś odwraca się do czytelnika i wzywa pomocy omdlewającym głosem Leedy Swann, jednej z największych gwiazd pornograficznych holofilmów.
Umierająca Ziemia II rozeszła się w nakładzie dziewiętnastu milionów egzemplarzy.
— Całkiem nieźle — stwierdziła Tyrena. — Zawsze trzeba trochę czasu na zdobycie czytelników.
— Pierwsza Ziemia miała trzy miliardy nakładu — zauważyłem.
— „Efekt pielgrzyma” — odparła. — Mein Kampf. Coś takiego zdarza się raz na sto lat, albo i rzadziej.
— Niemniej trzy miliardy…
— Posłuchaj — przerwała mi. — W dwudziestym wieku na Starej Ziemi wielkie korporacje prowadzące sieć tanich restauracji wycinały z tusz wołowych najgorsze części, smażyły je na starym tłuszczu, dodawały nieco rakotwórczych przypraw, zawijały to w papier i sprzedawały w liczbie dziewięciuset miliardów sztuk rocznie. Tacy właśnie są ludzie. Sam się o tym przekonasz.
W Umierającej Ziemi III pojawiły się nowe postaci: Winona, zbiegła niewolnica, która jakiś czas później stała się właścicielką ogromnej plantacji plastowłókników (nieważne, że plastowłókniki nigdy nie rosły na Ziemi); Arturo Redgrave, nieustraszony przemytnik (tylko co on miał przemycać, do diabła?); a także Innocence Sperry, dziewięcioletnia telepatka umierająca na jakąś śmiertelną, choć nie zidentyfikowaną chorobę. Innocence dociągnęła jednak aż do Umierającej Ziemi IX, a kiedy Transline wreszcie pozwoliło mi ukatrupić gówniarę, urządziłem sobie sześciodniowe pijaństwo na dwudziestu planetach. Obudziłem się w kanale odpływowym na Bramie Niebios z największym kacem we wszechświecie oraz graniczącym z pewnością przekonaniem, iż już wkrótce będę musiał rozpocząć pracę nad dziesiątym tomem Kronik Umierającej Ziemi.
Nietrudno jest być twórcą pozbawionych wszelkich ambicji bestsellerów. Sześć lat standardowych, jakie dzieliły Umierającą Ziemię II od Umierającej Ziemi IX, minęło właściwie bezboleśnie. Prawie wcale nie przygotowywałem się do pisania, budowałem akcję splecioną z bezsensownych wątków, postaci, które wychodziły spod mojego pióra, były miałkie i dwuwymiarowe, styl prymitywny — ale za to mogłem dowolnie dysponować wolnym czasem. Ożeniłem się jeszcze dwa razy; każda żona odeszła ode mnie bez większego żalu, za to ze znaczną częścią honorarium za którąś Umierającą Ziemię. Nurzałem się w religijności i alkoholu, żeby ostatecznie stwierdzić, że w tym drugim znacznie łatwiej znajduję pocieszenie.
Udało mi się zachować dom. Dodałem nawet sześć pokoi na pięciu planetach i wypełniłem je dziełami sztuki. Bawiłem się, ile wlezie. Wśród moich znajomych znajdowali się także pisarze, ale — jak zawsze — nie ufaliśmy sobie i obmawialiśmy kolegów za ich plecami, zazdroszcząc sobie nawzajem sukcesów oraz wyszukując zarówno autentyczne, jak i wyimaginowane błędy w utworach. Każdy pielęgnował w sercu słodkie przeświadczenie, iż tylko on jest prawdziwym artystą, który jedynie za sprawą kaprysu zdecydował się uciec na chwilę w komercję, pozostali to jedynie marni rzemieślnicy.
A potem, pewnego rześkiego poranka, kiedy obudziłem się w sypialni kołyszącej się łagodnie wśród gałęzi drzewa na planecie templariuszy, spojrzałem w szare niebo i uświadomiłem sobie, że moja muza mnie opuściła.
Minęło pięć lat od chwili, kiedy napisałem ostatni wiersz. Pieśni leżały nietknięte na biurku w wieży na Denebie Drei — zaledwie kilka stron więcej ponad to, co zostało opublikowane. W pracy nad powieściami korzystałem z procesorów myśli, i kiedy wszedłem do pokoju, jeden z nich wyświetlił następujące zdanie: Kurwa, co ja zrobiłem z moją muzą?
Fakt, że muza uciekła ode mnie, a ja nawet tego nie zauważyłem, najlepiej świadczy o poziomie uprawianej przeze mnie twórczości. Tym, którzy nigdy nie pisali i nigdy nie czuli potrzeby tworzenia, mówienie o muzach może się wydać zwykłym bajdurzeniem. Jednak dla tych, którzy żyją dzięki Słowu, muzy są równie realne i niezbędne jak miękka glina języka, będąca dla nich podstawowym surowcem. Kiedy piszesz — naprawdę piszesz — masz wrażenie, jakbyś uzyskał bezpośrednie połączenie przez komunikator z bogami. Żadnemu prawdziwemu poecie nie udało się jeszcze opisać niezwykłego uniesienia, jakie odczuwa się wówczas, kiedy umysł staje się instrumentem takim samym jak pióro albo procesor myśli, służącym jedynie nadawaniu ostatecznego kształtu prawdom objawionym płynącym skądś.
Moja muza mnie opuściła. Szukałem jej w innych pokojach mego domu, na innych planetach, ale wszędzie odpowiadała mi tylko cisza. Przenosiłem się za pomocą transmitera w ulubione miejsca, obserwowałem zachód słońc nad niezmierzonymi, falującymi preriami Trawy i nocne mgły pochłaniające czarne jak heban urwiska na Nigdy Więcej, ale choć wyrzuciłem z pamięci resztki bełkotu z ciągnącego się bez końca cyklu Umierającej Ziemi, nie usłyszałem znajomego szeptu muzy.
Szukałem jej także w alkoholu i Czarze Wspomnień, wracając do morderczych miesięcy na Bramie Niebios, kiedy przemawiała do mnie tak często, zmuszając do przerywania pracy albo zrywania się z barłogu w środku nocy, lecz w tych migawkach z przeszłości jej głos brzmiał cicho i zgrzytliwie, a w dodatku był niemal zupełnie niezrozumiały, jakby pochodził z uszkodzonego audiodysku, dziwnym zrządzeniem losu ocalonego z zamierzchłych czasów.
Moja muza opuściła mnie na dobre.
Zjawiłem się w gabinecie Tyreny Wingreen-Feif dokładnie o wyznaczonej godzinie. Tyrena szybko awansowała i teraz była już jednym z szefów wydawnictwa. Jej gabinet zajmował ostatnie piętro wieży Transline na Pierwszej Tau Ceti; stojąc tam miało się wrażenie, że jest się na wyłożonym miękkim dywanem szczycie najwyższej, strzelistej jak iglica góry we wszechświecie. Wyżej była już tylko prawie niewidoczna czasza pola siłowego, a zaraz za krawędzią podłogi zaczynała się sześciokilometrowa przepaść. Zastanawiałem się, czy inni autorzy także odczuwali przemożną ochotę, żeby w nią skoczyć.
— Nowe dzieło? — zapytała Tyrena. Aktualnie w modzie dominował Lusus i wszystko, co z nim związane. „Dominacja” była właściwym słowem, gdyż mój wydawca miał na sobie skórzany, dopasowany kombinezon, zardzewiałe kolczatki na przegubach i szyi oraz pas z ładownicami przerzucony przez lewe ramię. Pociski wyglądały na prawdziwe.
— Tak — odparłem i rzuciłem na biurko rękopis.
— Martin, Martin… — westchnęła. — Kiedy wreszcie zaczniesz przesyłać nam swoje książki, zamiast zadawać sobie tyle trudu z przepisywaniem i dostarczaniem ich osobiście?
— Odczuwam wtedy coś w rodzaju satysfakcji — odparłem. — Szczególnie w tym przypadku.
— Doprawdy?
— Tak. Może przeczytasz kawałek?
Tyrena uśmiechnęła się i od niechcenia przesunęła palcami o czarnych paznokciach po pasie z ładownicami.
— Jestem pewna, że nie obniżyłeś lotów, Martin. Nie muszę tego czytać.
— Proszę.
— Doprawdy, nie widzę powodu. Zawsze czuję się trochę nieswojo, czytając książkę w obecności autora.
— Chociaż kilka stron.
Chyba usłyszała jakąś dziwną nutę w moim głosie, gdyż zmarszczyła lekko brwi i otworzyła teczkę. W miarę jak coraz szybciej przerzucała kolejne strony, zmarszczka pogłębiała się.
Na pierwszej stronie znajdowało się tylko jedno zdanie: „Pewnego pięknego październikowego poranka Umierająca Ziemia połknęła własne bebechy i zmarła w konwulsjach”. Następne dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć stron było puste.
— To żart, Martin?
— Nie.
— W takim razie może jakaś subtelna aluzja? Chcesz zacząć nowy cykl powieściowy?
— Nie.
— Może nie uwierzysz, ale spodziewaliśmy się czegoś takiego. Nasi ludzie przygotowali dla ciebie wstępne koncepcje kilku wspaniałych serializacji. M. Subwaizee uważa, że byłbyś najlepszy do cyklu o Szkarłatnym Mścicielu.
— Możecie sobie wsadzić w dupę Szkarłatnego Mściciela — odparłem uprzejmie. — Skończyłem z Transline i tą przeżutą papką, którą nazywacie literaturą.
Twarz Tyreny nawet nie drgnęła. Bez specjalnego zdziwienia zauważyłem, że ma zęby zabarwione na brązowo, by pasowały do przerdzewiałych kolczatek na jej szyi i przegubach.
— Martin, Martin… — westchnęła. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele z ciebie zostanie, jeśli nie przeprosisz za ten wyskok i grzecznie nie wrócisz na swoje miejsce. Ale możemy poczekać z tym do jutra. Wracaj teraz do domu, wytrzeźwiej i przemyśl to sobie raz jeszcze.
Roześmiałem się głośno.
— Od ośmiu lat nie byłem bardziej trzeźwy niż teraz, moja damo. Po prostu potrzebowałem trochę czasu, żeby zorientować się, że nie tylko ja piszę gówno. Żadna z książek, jakie w tym roku ukazały się na obszarze Sieci, nie zasługuje na miano literatury. Ja wysiadam. To nie dla mnie.
Tyrena wstała z fotela. Dopiero teraz zauważyłem, że u jej pasa wisi bojowy paralizator. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, iż nie jest prawdziwy.
— Posłuchaj, ty nędzny, pozbawiony krzty talentu pisarzyno! — wysyczała. — Stanowisz własność Transline, łącznie z dupą i jajami. Jeżeli zaczniesz przysparzać nam kłopotów, zmusimy cię, żebyś pisał gotyckie romanse pod pseudonimem Rosemary Titmouse. Teraz wracaj do domu, wytrzeźwiej i bierz się grzecznie do roboty nad Umierającą Ziemią X.
Pokręciłem z uśmiechem głową. Tyrena skrzywiła się lekko.
— Jesteś nam winien jeszcze prawie milion marek. Jak będziesz niegrzeczny, zajmiemy cały twój dom, z wyjątkiem tej cholernej tratwy, której używasz jako wychodka. Będziesz mógł na niej siedzieć tak długo, aż wypełnisz cały ocean gównem.
Roześmiałem się po raz kolejny.
— Wszystkie nieczystości są tam natychmiast przetwarzane — powiedziałem. — Poza tym wczoraj sprzedałem dom i spłaciłem należności. Pieniądze powinny już być na waszym koncie.
Palce Tyreny gładziły uchwyt paralizatora.
— Transline ma prawa do koncepcji serii. Zatrudnimy kogoś innego.
Skinąłem głową.
— Proszę bardzo.
Kiedy zrozumiała, że mówię poważnie, wyczułem w jej głosie jakąś nową nutę. Domyśliłem się, że moje odejście może oznaczać dla niej kłopoty.
— Posłuchaj, Martin: jestem pewna, że wspólnie znajdziemy rozsądne rozwiązanie. Nie dalej niż wczoraj mówiłam dyrektorowi, że dostajesz za mały procent, i że wydawnictwo powinno pozwolić ci na większą swobodę w…
— Tyreno, Tyreno… — westchnąłem. — Żegnaj.
Przeniosłem się najpierw na Renesans, a stamtąd na Parsimonię, gdzie wsiadłem na statek, który po trzytygodniowej podróży dowiózł mnie na Asquith, gdzie znajdowało się ludne królestwo Smutnego Króla Billy’ego.
Notatki do szkicu o Smutnym Królu Billy’ym:
Jego Wysokość Król William XXIII, suwerenny władca Królestwa Windsoru na Wygnaniu, przypomina nieco świecę w kształcie człowieka, którą ktoś zostawił za blisko gorącego pieca. Jego długie, niezbyt gęste włosy opadają aż na zgarbione ramiona, a twarz jest poorana głębokimi zmarszczkami, które najpierw biegną pionowo od ust do smutnych oczu, by potem skręcić ku uszom i znowu skierować się w dół, a wreszcie zniknąć wśród fałdów skóry na podgardlu i szyi. Podobno Smutny Król Billy kojarzy się antropologom z glinianymi figurkami znajdowanymi na terenie Wielkiej Kinszasy, gnostykom zen przypomina Żałosnego Buddę po pożarze świątyni na Tai Zihn, a historykom sztuki aktora nazwiskiem Charles Laughton, żyjącego przed kilkuset laty, w epoce filmu dwuwymiarowego. Dla mnie żadne z tych skojarzeń nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż patrząc na Smutnego Króla Billy’ego, widzę don Baltazara, mojego nie żyjącego już od dawna nauczyciela, w chwilę po powrocie z jakiegoś trwającego bez przerwy przez tydzień pijaństwa.
Pogłoski o ponurym nastroju króla są znacznie przesadzone; Billy często się śmieje, i tylko fakt, że czyni to w dość szczególny sposób, sprawia, iż ludzie sądzą, że płacze.
Człowiek ma niewielki wpływ na swoją fizjonomię, ale w przypadku Jego Wysokości cała postać zdaje się świadczyć o tym, że należy albo do totalnego bufona, albo do stuprocentowego nieudacznika. Ubiera się — o ile można użyć tego słowa — w sposób urągający poczuciu dobrego smaku i nie zwracając najmniejszej uwagi na dobór barw, a w dodatku nie przywiązuje żadnej wagi do estetyki swego stroju. W związku z tym najczęściej można go zobaczyć z rozpiętym rozporkiem, w podartej pelerynie, w kaftanie, którego lewy rękaw wlecze się po podłodze, prawy zaś, nie dość że zdecydowanie za krótki, to na dodatek wygląda tak, jakby został zanurzony w dżemie.
Macie już ogólny obraz.
Przy tym wszystkim należy jednak stanowczo zaznaczyć, że Smutny Król Billy dysponuje niezwykle przenikliwym umysłem oraz przejawia wielką namiętność do sztuki i literatury, jakiej nie widziano od czasów renesansu na Starej Ziemi.
Można powiedzieć, iż Król Billy jest jak tłuste dziecko z twarzą wiecznie przylepioną do szyby sklepu ze słodyczami. Kocha dobrą muzykę, ale sam nie gra na żadnym instrumencie. Uwielbia balet i wszystko, co subtelne, sam zaś stanowi uosobienie tego, co klocowate i niezgrabne. Zapalony czytelnik, nieomylny znawca poezji i miłośnik krasomówstwa, ma dość wyraźną wadę wymowy, która — w połączeniu z ogromną nieśmiałością — nie pozwala mu prezentować własnych dokonań literackich.
Przysięgły kawaler, który właśnie rozpoczyna sześćdziesiąty rok życia, Król Billy mieszka w popadającym w ruinę pałacu, stanowiącym centralny punkt królestwa o powierzchni trzech tysięcy kilometrów kwadratowych. I pałac, i państwo wyglądają tak samo jak odzienie władcy. Ma się rozumieć, krążą o nim liczne anegdoty. Oto jedna z nich: pewien znany malarz, korzystający z finansowego wsparcia władcy, spotyka Jego Wysokość przechadzającego się z pochyloną głową i rękami założonymi do tyłu. Król, najwyraźniej pogrążony głęboko w myślach, jedną nogą stąpa po ścieżce, drugą zaś po rozmiękłej, błotnistej ziemi. Malarz pozdrawia z szacunkiem swego mecenasa, na co Smutny Król Billy podnosi głowę i mruga raptownie, jak człowiek, którego obudzono z głębokiego snu.
— Wybacz mi — mówi do zdumionego malarza — ale m-m-mógłbyś mi powiedzieć, czy szedłem do p-p-pałacu, czy też w p-p-przeciwną stronę?
— W kierunku pałacu, Wasza Wysokość — odpowiada artysta.
— To d-d-dobrze — mówi król. — A więc jestem już po lunchu.
Kiedy generał Horace Glennon-Height rozpoczął rebelię, prowincjonalna planeta Asquith znalazła się dokładnie na trasie jego podbojów. Ludność nie musiała się niczego lękać — Hegemonia wysłała do obrony planety silną flotę Armii/kosmos — ale kiedy władca niewielkiego królestwa wezwał mnie do siebie, przekonałem się, że ma minę jeszcze bardziej zatroskaną niż zwykle.
— Martin, czy słyszałeś o tej b-b-bitwie o Fomalhaut? — zapytał król.
— Owszem, Wasza Wysokość — odparłem — ale nie wydaje mi się, żebyśmy musieli się czegoś obawiać. Glennon-Height może pokusić się o atakowanie tylko takich celów jak Fomalhaut — mało istotnych, o niewielkiej liczbie ludności, o długu czasowym wynoszącym co najmniej dwadzieścia miesięcy standardowych.
— Dwadzieścia trzy — poprawił mnie Król Billy. — A więc nie przypuszczasz, żeby nam coś g-g-groziło?
— Biorąc pod uwagę, że czas rzeczywisty przelotu wynosi trzy tygodnie, a nasz dług czasowy w stosunku do Sieci nie przekracza jednego roku, Hegemonia może przerzucić tu swoje jednostki bojowe dużo wcześniej, niż generał zdoła do nas dotrzeć z Fomalhaut.
— Być może — mruknął Król Billy i oparł się o kamienną kulę, po czym nagle odskoczył, kiedy zaczęła obracać się pod jego ciężarem. — Mimo to p-p-postanowiłem rozpocząć własną, skromną hegirę.
Nawet nie starałem się ukryć zaskoczenia. Billy już od prawie dwóch lat snuł plany przeniesienia swego królestwa na inną planetę, ale nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zdobędzie się na to, by je zrealizować.
— Statki czekają na P-p-parvati — powiedział. — Asquith zgodził się zapewnić nam transport do Sieci.
— A co z pałacem? — zapytałem. — Z biblioteką? Z farmami i innymi nieruchomościami?
— Zostaną rozdane — odparł Billy. — Z wyjątkiem zawartości biblioteki, która poleci z nami.
Przysiadłem na oparciu otomany wypchanej końskim włosiem i zastanowiłem się głęboko. W ciągu dziesięciu lat, jakie spędziłem w królestwie, przeszedłem długą drogę — od jednego z tysięcy podopiecznych Billy’ego aż do kogoś w rodzaju jego powiernika i przyjaciela — ale nadal nie byłem w stanie go rozgryźć. Zaraz po moim przybyciu udzielił mi audiencji.
— Czy chcesz d-d-dołączyć do utalentowanych mieszkańców naszej małej k-k-kolonii? — zapytał.
— Tak, Wasza Wysokość.
— I będziesz dalej pisał takie k-k-książki jak Umierająca Ziemia?
— Jeżeli będzie to zależało ode mnie, to na pewno nie, Wasza Wysokość.
— Czytałem je wszystkie — powiedział. — Wydały mi się bardzo interesujące.
— Jesteś niezmiernie łaskaw, panie.
— G-g-gówno prawda, M. Silenus. Wydały mi się interesujące tylko dlatego, że odniosłem wrażenie, iż ktoś je mocno okroił, zostawiając tylko najgorsze fragmenty.
Uśmiechnąłem się, stwierdzając ze zdziwieniem, że chyba polubię Smutnego Króla Billy’ego.
— Natomiast Pieśni… — westchnął. — Tak, to była dopiero k-k-książka! Prawdopodobnie najlepszy utwór p-p-poetycki, jaki został opublikowany w Sieci co najmniej od d-d-dwustu lat. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udało ci się doprowadzić do ich wydania. Zamówiłem dla mego królestwa d-d-dwadzieścia tysięcy egzemplarzy.
Skłoniłem w milczeniu głowę, gdyż po raz pierwszy od chwili, kiedy dotknął mnie udar mózgu, poczułem, że brak mi słów.
— Napiszesz więcej takich utworów?
— Przybyłem tu po to, aby spróbować, Wasza Wysokość.
— W takim razie witaj — powiedział Smutny Król Billy. — Zamieszkasz w zachodnim skrzydle p-p-pałacu, w pobliżu moich komnat, a moje drzwi zawsze będą stały dla ciebie otworem.
Teraz zerknąłem szybko na zamknięte drzwi, a potem na małego władcę, który — chociaż uśmiechnięty — wyglądał tak, jakby lada chwila miał zalać się łzami.
— Hyperion? — zapytałem. Wiele razy wymieniał nazwę tej odległej, prymitywnej planety.
— Dokładnie. Androidy pracują tam już od kilku lat. P-p-przygotowują wszystko na nasze przyjęcie.
Uniosłem brwi. Bogactwo Króla Billy’ego brało się nie z zasobów królestwa, lecz z poważnych inwestycji w ekonomię Sieci. Jednak nawet dla niego koszty prac rekolonizacyjnych musiały być ogromne.
— Pamiętasz może, Martin, dlaczego pierwsi k-k-koloniści nadali swojej planecie nazwę Hyperion?
— Oczywiście. Przed hegirą utworzyli małe, niezależne państewko na jednym z księżyców Saturna. Byli całkowicie uzależnieni od dostaw z Ziemi, więc kiedy ich zabrakło, wyemigrowali w odległy zakątek wszechświata, zabierając ze sobą nazwę tego księżyca.
Król Billy uśmiechnął się smutno.
— A wiesz, dlaczego ta nazwa tak wspaniale pasuje do naszego przedsięwzięcia?
Mój mózg potrzebował prawie dziesięciu sekund, żeby dokonać odpowiednich skojarzeń.
— Keats… — szepnąłem.
Kilka lat wcześniej, pod koniec bardzo długiej dyskusji na temat istoty poezji, Billy zapytał mnie, kto według mnie był najczystszej wody poetą w dziejach ludzkości.
— Najczystszej wody? — powtórzyłem ze zdziwieniem. — Masz może na myśli: największym?
— Nie, nie! — zaprotestował Billy. — Dyskusja o tym, kto jest największy, nie ma najmniejszego sensu. Chcę po p-p-prostu wiedzieć, kto twoim zdaniem najbardziej zbliżył się do ideału, o k-k-którym mówiłeś.
Zastanawiałem się przez kilka dni, po czym zaniosłem odpowiedź królowi, obserwującemu zachodzące słońca z krawędzi urwiska w pobliżu pałacu.
— Keats — powiedziałem.
— John Keats… — szepnął Smutny Król Billy. — Hmmm… — A po chwili: — Dlaczego?
Opowiedziałem mu więc wszystko, co wiedziałem o tym dziewiętnastowiecznym poecie ze Starej Ziemi, o jego młodości, wychowaniu i przedwczesnej śmierci… ale przede wszystkim o życiu, poświęconym niemal w całości tajemnicom i pięknu twórczości poetyckiej.
Billy wydawał się wówczas dość zainteresowany, teraz zaś sprawiał wrażenie ogarniętego obsesją. Na jego znak w komnacie pojawił się wielki hologram, wypełniając ją niemal całkowicie. Cofnąłem się pod ścianę, przechodząc przez budynki, wzgórza i pasące się zwierzęta, żeby ogarnąć go w całości.
— Oto Hyperion — szepnął mój mecenas. Jak zwykle, kiedy był czymś całkowicie zaabsorbowany, przestał się jąkać. Hologram zmieniał się, pokazując coraz to nowe widoki: osady położone nad rzekami i brzegami mórz, górskie przepaści, wreszcie jakieś miasto usytuowane na płaskim wzgórzu, z licznymi pomnikami wzniesionymi na wzór niezwykłych budowli znajdujących się w pobliskiej dolinie.
— Grobowce Czasu? — zapytałem.
— Tak jest. Największa tajemnica w poznanym wszechświecie.
Zmarszczyłem brwi.
— Ale one są puste — zauważyłem. — Zawsze były puste, odkąd je odkryto!
— Stanowią źródło tajemniczego, antyentropicznego pola — odparł Król Billy. — Jest to jeden z bardzo nielicznych fenomenów — naturalnie oprócz matematycznych punktów osobliwych — które bezpośrednio oddziałują na upływ czasu.
— To nic wielkiego — odparłem. — Coś w rodzaju farby antykorozyjnej, którą maluje się metalowe konstrukcje. Rzeczywiście, są bardzo trwałe, ale jednocześnie puste. A poza tym, od kiedy to zachwycamy się technologią?
— Nie technologią, tylko tajemnicą. — Bruzdy na twarzy króla jeszcze bardziej się pogłębiły. — Niezwykłością miejsca, tak ważną dla wielu twórczych umysłów. Wspaniałą mieszanką klasycznej utopii i pogańskiego mitu.
Wzruszyłem ramionami.
Smutny Król Billy machnął ręką i hologram zniknął.
— Czy t-t-twoje wiersze stały się lepsze?
Skrzyżowałem ramiona i wbiłem wściekłe spojrzenie w kurduplowatego, rozmamłanego władcę.
— Nie — warknąłem.
— Czy t-t-twoja muza wróciła do ciebie?
Milczałem. Gdyby wzrok mógł zabijać, jeszcze przed zachodem słońca krzyczelibyśmy wszyscy: „Król umarł, niech żyje król!”
— T-t-to znakomicie — wydukał, udowadniając po raz pierwszy, że potrafi sprawiać wrażenie nie tylko smutnego, ale także złośliwie zadowolonego. — Pakuj b-b-bagaże, mój chłopcze. Lecimy na Hyperiona.
(wyciszenie)
Pięć statków kolonizacyjnych Smutnego Króla Billy’ego unosi się na lazurowym niebie jak złociste mlecze. Na trzech kontynentach rosną miasta o białych murach: Keats, Endymion, Port Romance… także Miasto Poetów. Ponad osiem tysięcy pielgrzymów spod znaku Sztuki próbuje uciec przed tyranią miernoty, poszukując na tej surowej planecie czegoś, co pozwoli im spojrzeć na świat z nowej, świeżej perspektywy.
Przez całe stulecie po hegirze Asquith, a szczególnie Windsor na Wygnaniu, były największym ośrodkiem produkcji androidów. Teraz ci błękitnoskórzy przyjaciele człowieka pracowali z wielką gorliwością, wiedząc, że po uporaniu się z zadaniem uzyskają pełną wolność. Potomkowie pierwszych kolonistów, którym znudziło się udawać prymitywnych dzikusów, wyszli ze swoich leśnych wiosek i pomagali nam dostosować otoczenie do ludzkich standardów. Technokraci, biurokraci i ekokraci rzucili się z zapałem na niczego nie spodziewającą się planetę, a urzeczywistnienie marzenia Smutnego Króla Billy’ego stawało się coraz bardziej realne.
Kiedy dotarliśmy na Hyperiona, generał Horace Glennon-Height był martwy, a jego krótkie, lecz krwawe powstanie stłumione, lecz my nie mieliśmy już odwrotu.
Co bardziej niespokojni duchem artyści opuścili Miasto Poetów i przenieśli się do Jacktown, Port Romance albo nawet na dzikie pogranicze, gdzie wiedli życie mniej ustabilizowane, za to z pewnością bardziej inspirujące. Ja zostałem.
Przez pierwsze lata pobytu na Hyperionie nie odzyskałem mojej muzy. Dla wielu przybyszów częściowe odizolowanie, spowodowane wielkimi odległościami i utrudnionym dostępem do środków transportu — w słabym polu magnetycznym EMV były bardzo zawodne, natomiast śmigaczy było po prostu mało — oraz brak datasfery, częstych kontaktów z WszechJednością i obecność tylko jednego komunikatora, okazało się prawdziwym dobrodziejstwem, pozwalając im odnowić nadwątlone siły twórcze i przypomnieć sobie, co to znaczy być człowiekiem i artystą.
W każdym razie tak słyszałem.
Mnie nie odwiedziła żadna muza. Moje wiersze nadal były technicznie bez zarzutu i równie martwe jak kot Hucka Finna.
Postanowiłem popełnić samobójstwo.
Najpierw jednak przez pewien czas — dokładnie przez dziewięć lat — spełniałem ważną funkcję społeczną, dostarczając nowemu Hyperionowi chyba jedynej rzeczy, jakiej mu brakowało, to znaczy dekadencji.
U pewnego biorzeźbiarza nazwiskiem Graumann Hacket zamówiłem włochatą skórę, raciczki oraz koźle nogi satyra. Oprócz tego zapuściłem brodę i kazałem wydłużyć sobie uszy, a Graumann poczynił interesujące modyfikacje w rejonie moich narządów płciowych. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. Tubylcze dziewki, szlachetne żony i córki najważniejszych ludzi na planecie — wszystkie z utęsknieniem oczekiwały wizyty jedynego satyra na stałe mieszkającego na Hyperionie albo czyniły usilne starania, żeby ją przyśpieszyć. Przekonałem się na własnej skórze, co naprawdę oznaczają terminy „bolesny wzwód prącia” i „obłęd lubieżny”. Uczestnicząc niemal bez przerwy w podbojach seksualnych, zadbałem o to, by legendą obrosły także moje pijackie wyczyny, swoje słownictwo zaś ograniczyłem niemal do tych samych kilku wyrazów, jakie pozostały w prawej półkuli mego mózgu po udarze, którego doznałem na Bramie Niebios.
Było to kurewsko wspaniałe. Było to kurewsko okropne.
A potem, tej nocy, kiedy zamierzałem palnąć sobie w łeb, pojawił się Grendel.
Kilka notatek do szkicu o potworze:
Urzeczywistniły się nasze najbardziej koszmarne sny. Coś okropnego przesłania słońce. Widma Morbiusa i Krella. Dorzuć do ognia, matko, bo dziś w nocy przyjdzie Grendel.
Początkowo myślimy, że ci, którzy zniknęli, po prostu gdzieś się zapodziali. Na murach miasta nie ma strażników, bo nie ma i murów, a przed bramami nie stoją zbrojni rycerze. Nagle mąż donosi o tym, że jego żona zniknęła bez śladu miedzy kolacją a wieczorną kąpielą dzieci. Potem Hoban Kristus, abstrakcyjny implozjonista, po raz pierwszy nie pojawia się na cotygodniowym pokazie w Amfiteatrze Poetów. Zaniepokojenie wzrasta. Smutny Król Billy wraca z Jacktown, gdzie dogląda rozbudowy miasta, i obiecuje, że zostaną podjęte nadzwyczajne środki ostrożności. Na ulicach instaluje się czujniki reagujące na ruch. Funkcjonariusze okrętowych Służb Bezpieczeństwa przeczesują Grobowce Czasu i wracają z informacją, że wszystkie są puste. Mechaniczne sondy zagłębiają się w labirynt, do którego wchodzi się przez otwór w podstawie Starego Grobowca, lecz po przebyciu sześciu tysięcy kilometrów nie mają nic interesującego do zameldowania. Śmigacze, zarówno sterowane automatycznie, jak i z ludzką załogą, patrolują teren miedzy miastem a Górami Cugielnymi, lecz dostrzegają tylko kilka cieplnych śladów pozostawionych przez skalne węgorze. Przez cały tydzień nie powtarza się ani jeden przypadek zniknięcia.
A potem zaczyna szaleć śmierć.
Rzeźbiarz Pete Garcia zostaje znaleziony martwy w swojej pracowni… i sypialni… i na dziedzińcu domu. Szef okrętowych Służb Bezpieczeństwa Truin Hines ze zdumiewającą beztroską informuje dziennikarzy: „Zupełnie jakby rozszarpało go jakieś wściekłe zwierzę, tyle tylko że żadne znane mi zwierzę nie mogłoby dokonać czegoś takiego”.
W głębi duszy wszyscy odczuwamy przyjemny dreszcz emocji. Co prawda scenariusz jest dość kiepski, jakby żywcem zerżnięty z milionów popularnych holofilmów, ale przynajmniej jesteśmy w centrum uwagi.
Podejrzenia kierują się w najbardziej oczywistą stronę: wśród nas znajduje się psychopata, dokonujący morderstw za pomocą pulsacyjnego miecza lub bicza bożego. Tym razem on (lub ona) nie zdążył usunąć ciała. Biedny Pete.
Kiedy szef okrętowych Służb Bezpieczeństwa Hines zostaje wylany z posady, administrator miasta Pruett otrzymuje od Jego Wysokości zgodę na utworzenie, przeszkolenie i uzbrojenie miejskiej policji w sile około dwudziestu ludzi. Rozchodzą się plotki, że cała, licząca sześć tysięcy osób społeczność Miasta Poetów ma zostać poddana testowi prawdomówności. Kawiarnie aż huczą od dyskusji na temat praw człowieka — choć przecież teoretycznie znajdujemy się poza granicami Hegemonii, więc czy mamy jakiekolwiek prawa? — i od coraz bardziej szalonych planów schwytania mordercy.
A potem zaczyna się rzeź.
Morderstw dokonywano bez żadnego planu. Ciała były znajdowane dwójkami, trójkami, pojedynczo albo wcale. Czasem nie zostawała ani jedna kropla krwi, czasem zaś krew lała się litrami. Jedno tylko się nie zmieniało: żadnych świadków, nikogo, kto przeżył atak i mógłby coś o nim powiedzieć. Miejsce zdawało się nie odgrywać żadnej roli; rodzina Weimontów mieszkała w jednej z położonych na uboczu willi, ale Sira Rob prawie nie opuszczała pracowni w samym centrum miasta. Dwie ofiary straciły życie w nocy, podczas samotnych przechadzek po ogrodzie Zen, lecz strzeżona przez wynajętych ochroniarzy córka kanclerza Lehmana zniknęła z łazienki na szóstym piętrze pałacu Smutnego Króla Billy’ego.
Na Lususie, Pierwszej Tau Ceti oraz na kilku innych, starych planetach Sieci, śmierć tysiąca ludzi jest odnotowywana na jednej ze środkowych stron porannych gazet lub jako krótka wiadomość wprowadzona do datasfery, lecz w mieście, które liczy sobie sześć tysięcy mieszkańców, na planecie o pięćdziesięciotysięcznej populacji, nawet dziesięć morderstw stanowi dla wszystkich nie lada wstrząs.
Znałem jedną z pierwszych ofiar. Sissipriss Harris należała do tych kobiet, które udało mi się zdobyć pod postacią satyra — była przepiękną dziewczyną o jasnych włosach, zbyt miękkich, żeby mogły być prawdziwe, i o brzoskwiniowej skórze zbyt delikatnej, żeby jej dotykać. Dokładnie taki typ dziewiczej niewinności, o jakiej marzy każdy mężczyzna, aby ją zbezcześcić. Tym razem Sissipriss została zbezczeszczona na dobre. Znaleziono tylko jej głowę, leżącą na środku placu lorda Byrona, tak jakby nieszczęsna dziewczyna została zakopana po szyję w ziemi. Kiedy usłyszałem o wszystkich szczegółach, wiedziałem już, z jakiego rodzaju istotą mamy do czynienia, gdyż kot, którego trzymałem w domu na Starej Ziemi, przez całe lato przynosił nam podobne podarki: łebek myszki patrzącej w niebo z bezradnym zdumieniem, a czasem głowę wiewiórki z zębami wyszczerzonymi w przerażonym uśmiechu. Trofea wiecznie głodnego drapieżnika, dumnego ze swoich zdobyczy.
Smutny Król Billy odwiedził mnie, kiedy pracowałem nad Pieśniami.
— Dzień dobry, Billy — powiedziałem.
— Wasza Wysokość — poprawił mnie Jego Wysokość w rzadkim przypływie królewskiej dumy. Jąkanie zniknęło bez śladu w chwili, kiedy królewski prom wylądował na Hyperionie.
— Dzień dobry, Billy, Wasza Wysokość.
Mój pan i władca mruknął coś niezrozumiale, po czym odsunął na bok stertę papierów i usiadł na ławeczce na plamie po rozlanej niedawno kawie; ma się rozumieć, poza tą jedną plamą ławeczka była zupełnie sucha i czysta.
— Znowu piszesz, Silenus.
Nie widziałem potrzeby, żeby potwierdzać coś, co było aż nadto widoczne.
— Zawsze używasz pióra?
— Nie — odparłem. — Tylko wtedy, jeśli chcę napisać coś wartego przeczytania.
— Myślisz, że to jest warte? — zapytał, wskazując niewielki stos pokrytych ręcznym pismem kartek, który uskładałem przez minione dwa tygodnie.
— Tak.
— Tak? Po prostu „tak”?
— Tak.
— Czy będę mógł to przeczytać?
— Nie.
Król Billy dopiero teraz poczuł, że siedzi na czymś mokrym. Zmarszczył brwi, odsunął się i zaczął wycierać plamę skrajem królewskiego płaszcza.
— Nigdy?
— Chyba że mnie przeżyjesz.
— Mam taki zamiar — powiedział król — ponieważ ciebie niebawem czeka zejście śmiertelne, kiedy już będziesz wycieńczony do cna ciągłym zabawianiem owieczek.
— Czy to ma być próba metafory?
— Skądże znowu. Po prostu obserwacja.
— Nie tknąłem żadnej owcy od czasów, kiedy jako chłopiec przebywałem na farmie — odparłem. — Obiecałem matce, że bez jej zezwolenia nie będę rżnął żadnych zwierzaków.
Nie zważając na ponure spojrzenie Króla Billy’ego, zanuciłem kilka taktów starej piosenki zatytułowanej To już ostatnia taka owieczka.
— Martin, ktoś albo coś zabija moich podwładnych.
Odłożyłem pióro.
— Wiem o tym.
— Musisz mi pomóc.
— Jak, na litość boską? Mam wytropić mordercę jak jakiś detektyw z holofilmu? A może wyzwać go na pojedynek i wypruć mu wszystkie flaki?
— Byłoby wspaniale, Martin, gdyby ci się udało, ale tymczasem w zupełności wystarczy mi twoja rada i jedna lub dwie opinie.
— Opinia numer jeden: głupotą było przenosić się tutaj. Opinia numer dwa: głupotą jest tu siedzieć. Rada: spieprzajmy stąd.
— Miałbym zostawić to miasto i całego Hyperiona? — zapytał płaczliwym głosem Billy.
Wzruszyłem ramionami.
Jego Wysokość wstał z ławeczki i podszedł do okna mojej niewielkiej pracowni. Wychodziło ono na alejkę trzymetrowej szerokości, po której drugiej stronie wznosiła się ceglana, ślepa ściania zakładu utylizacji ścieków. Król Billy przez dłuższą chwilę kontemplował ten widok.
— Z pewnością znasz starą legendę o Chyżwarze? — zapytał wreszcie.
— Słyszałem to i owo.
— Tubylcy łączą potwora z Grobowcami Czasu — zauważył.
— Tubylcy smarują sobie farbą brzuchy, żeby zapewnić dobry urodzaj, i palą nie oczyszczony tytoń — odparłem.
Billy skinął głową, przez jakiś czas dumał nad mądrością mojego spostrzeżenia, po czym powiedział:
— Kiedy na planecie wylądował Zespół Pierwszego Kontaktu, ustawili w tym rejonie wielozakresowe nadajniki, a sami trzymali się na południe od gór.
— Słuchaj no… To znaczy: Wasza Wysokość, czego właściwie ode mnie chcesz? Rozgrzeszenia za to, że spieprzyłeś sprawę i kazałeś zbudować miasto właśnie tutaj? Proszę bardzo, masz rozgrzeszenie. Idź i nie grzesz więcej, synu. A teraz, jeśli Wasza Królewska Mość nie ma nic przeciwko temu, to adios. Mam jeszcze do napisania parę świńskich limeryków.
Król Billy nadal stał przy oknie.
— A więc sądzisz, że powinienem ewakuować miasto?
Wahałem się tylko przez ułamek sekundy.
— Jasne.
— I odleciałbyś razem z innymi?
— Dlaczego nie miałbym tego zrobić?
Billy odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy.
— Naprawdę zrobiłbyś to?
Milczałem, a po kilku sekundach odwróciłem wzrok.
— Tak właśnie myślałem — powiedział władca planety, po czym założył do tyłu pulchne ręce i ponownie zaczął wpatrywać się w ceglaną ścianę po drugiej stronie alejki. — Gdybym był detektywem, z pewnością nabrałbym podejrzeń — ciągnął. — Największy nierób i wałkoń w mieście zaczyna pisać po dziesięcioletnim milczeniu zaledwie… ile, Martin? Dwa dni po pierwszych morderstwach. Zniknął z życia społecznego, w którym jeszcze niedawno stanowił główną postać, by poświecić się pisaniu epickiego poematu. Nawet młode dziewczęta nie muszą już lękać się jego capich zalotów.
Westchnąłem głośno.
— Capich zalotów, panie?
Billy zerknął na mnie przez ramię.
— W porządku — powiedziałem. — Masz mnie. Przyznaję się do wszystkiego. Zabijałem tych ludzi, a potem kąpałem się w ich krwi. To najbardziej rajcujący afrodyzjak we wszechświecie. Planuję jeszcze dwa… no, może trzy trupy, a potem przerwa, bo książka będzie już gotowa do wydania.
Król Billy znowu odwrócił się do okna.
— Co jest, nie wierzysz mi?
— Nie.
— A dlaczego?
— Ponieważ wiem, kto jest mordercą — oświadczył Smutny Król Billy.
Siedząc przed projektorem obserwowaliśmy, jak Chyżwar zabija powieściopisarkę Sirę Rob i jej kochanka. Obraz był bardzo ciemny; niemłode już ciało Siry zdawało się lekko fosforyzować, podczas gdy białe pośladki jej chłopca sprawiały wrażenie, jakby unosiły się w powietrzu, oddzielone od reszty opalonego ciała. Zbliżali się do szczytu uniesienia, kiedy zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Zamiast wykonać ostatnie, gwałtowne pchnięcia, a potem znieruchomieć na kilka sekund w spazmie rozkoszy, młody mężczyzna nagle oderwał się od kobiety i poszybował w górę, jakby Sira z ogromną siłą wypchnęła go ze swego ciała. Odgłosy, które do tej pory docierały do naszych uszu — zwykłe w takich sytuacjach jęki, posapywania, westchnienia, udzielane szeptem wskazówki — ustąpiły miejsca przeraźliwym krzykom.
Ciało chłopca rąbnęło z łoskotem w ścianę poza zasięgiem kamery. Sira leżała na łóżku w wyzywającej, a zarazem tragiczno-komicznie bezradnej pozie: szeroko rozrzucone nogi i ramiona, spłaszczone piersi, biodra wciśnięte w materac. Miała głowę odrzuconą do tyłu, ale zdążyła ją już unieść; na twarzy kobiety pojawił się najpierw wyraz gniewu i zdziwienia, potem zaś grymas potwornego przerażenia. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Rozległ się mrożący krew w żyłach, wilgotno-trzeszczący odgłos rozdzieranego ciała oraz chrzęst zrywanych ścięgien i łamanych kości. Sira ponownie przechyliła głowę do tyłu, otworzyła usta jeszcze szerzej, potem zaś jej ciało poniżej szyi dosłownie eksplodowało, zupełnie jakby niewidzialny rzeźnik robił z kobiety rąbankę, a jakiś szalony chirurg przeprowadzał jednocześnie operację, tnąc na oślep skalpelami. Była to brutalna sekcja przeprowadzana na żywym człowieku… a raczej na jeszcze przed chwilą żywym, bo kiedy krew przestała tryskać i ustały gwałtowne drgawki, Sira znieruchomiała na łóżku z jeszcze szerzej niż przedtem rozrzuconymi nogami, bezwstydnie prezentując krwawą masę wywleczonych na wierzch wnętrzności. Przy łóżku na ułamek sekundy pojawiło się coś czerwono-srebrzystego.
— Zatrzymaj, rozjaśnij i powiększ — polecił Król Billy komputerowi.
Rozmazana plama okazała się głową jakby przeniesioną prosto z koszmarnego, narkotycznego widzenia: częściowo trupia czaszka, a częściowo chromowana stal, zęby jak u wilka, szczęka jak łyżka koparki i oczy — krwawe klejnoty, przez które prześwieca światło rubinowego lasera; na czole zakrzywione trzydziestocentymetrowe ostrza, takie same jak na szyi i karku.
— Chyżwar? — zapytałem.
Król Billy niemal niedostrzegalnie skinął głową.
— Co się stało z chłopcem?
— Ani śladu — odparł król. — Nie wiedzieliśmy, że tam był, dopóki nie znaleźliśmy tego dysku optycznego. Zidentyfikowano go jako młodego specjalistę od rekreacji z Endymiona.
— A w jaki sposób znaleźliście dysk?
— Ekipa, która badała miejsce zbrodni, natrafiła na kamerę w suficie. Obiektyw miał niecały milimetr średnicy. Później okazało się, że Sira zgromadziła całą kolekcję takich dysków. Na wszystkich były zarejestrowane jej… eee…
— Wyczyny miłosne — podpowiedziałem.
— Właśnie.
Wstałem z fotela i podszedłem do zawieszonej w powietrzu podobizny potwora. Moja ręka przeniknęła przez czaszkę, szczękę i zęby. Jeżeli wyliczenia komputera sterującego projektorem były prawidłowe, to miejscowy Grendel miał ponad trzy metry wzrostu.
— Chyżwar… — mruknąłem. Myślę, że miało to być coś w rodzaju przywitania.
— Co możesz mi o nim powiedzieć?
— Dlaczego ja? — żachnąłem się. — Jestem poetą, nie zajmuję się historią mitów.
— Pytałeś komputer statku kolonizacyjnego o pochodzenie i historię Chyżwara.
Uniosłem brwi. Teoretycznie dostęp do komputera opierał się na tych samych zasadach, co korzystanie z datasfery na obszarze Hegemonii: całkowita anonimowość i zakaz rejestrowania indywidualnych połączeń.
— I co z tego? — prychnąłem. — Odkąd zaczęty się morderstwa, z pewnością uczyniły to setki ludzi. Może nawet tysiące. To przecież jedyna pieprzona legenda o potworze, jaką mamy.
Bruzdy na twarzy Króla Billy’ego powędrowały najpierw w górę, potem w dół.
— Rzeczywiście — odparł — tyle tylko że ty zażądałeś tych informacji na trzy miesiące przed pierwszym zniknięciem.
Z ciężkim westchnieniem opadłem z powrotem na poduszki fotela.
— W porządku. I co z tego? Chciałem wykorzystać tę pieprzoną legendę w pieprzonym poemacie, nad którym pracuję. Proszę bardzo, aresztuj mnie.
— Czego się dowiedziałeś?
Wkurzyłem się na dobre. Tupnąłem racicą, ale efekt był raczej mizerny, gdyż ugrzęzła w miękkim dywanie.
— Tego, co jest w pieprzonej pamięci komputera! — warknąłem. — O co ci właściwie chodzi, Billy?
Król potarł czoło i skrzywił się boleśnie, gdyż przypadkiem wsadził sobie w oko mały palec.
— Nie wiem — odparł. — Ludzie ze Służby Bezpieczeństwa chcieli zabrać cię na statek i poddać pełnej procedurze interrogacyjnej, ale ja uznałem, że lepiej będzie, jeśli po prostu z tobą porozmawiam.
Zamrugałem raptownie, czując nieprzyjemną pustkę w żołądku. Pełna procedura interrogacyjna oznaczała stymulację nerwową i sondy mózgowe. Większość ludzi prędzej lub później odzyskiwała po tym zdrowe zmysły.
Większość.
— Możesz mi powiedzieć, jaki aspekt legendy o Chyżwarze pragnąłeś wykorzystać w swoim poemacie? — zapytał łagodnie Billy. .
— Jasne. Według swych wyznawców Chyżwar jest Władcą Bólu i Aniołem Ostatecznego Odkupienia, który przybył spoza naszego czasu, aby obwieścić koniec ludzkości. Spodobała mi się ta koncepcja.
— Koniec ludzkości… — powtórzył król.
— Właśnie. Stanowi coś w rodzaju połączenia archanioła Michała, Szatana, Zamaskowanej Entropii oraz potwora Frankensteina. Kręci się koło Grobowców Czasu, czekając na odpowiednią porę, żeby wziąć się na dobre do roboty i odesłać ludzkość do Muzeum Wymarłych Gatunków, gdzie Homo sapiens zajmie honorowe miejsce obok ptaka dodo, goryla i kaszalota.
— Potwór Frankensteina… — mruknął nieduży, tłusty człowieczek w wymiętej pelerynie. — Dlaczego właśnie on?
Odetchnąłem głęboko.
— Ponieważ wyznawcy Chyżwara wierzą, że ludzie sami go stworzyli — wyjaśniłem, choć w głębi duszy byłem przekonany, że mój rozmówca wie na ten temat znacznie więcej ode mnie.
— Czy istnieje jakiś sposób, żeby go zgładzić? — zapytał.
— Nic mi o tym nie wiadomo. Podobno jest nieśmiertelny i nie podlega prawom czasu.
— Bóg?
Zawahałem się.
— Niezupełnie. Już prędzej niespodziewanie ucieleśniony jeden z najgorszych koszmarów wszechświata. Coś w rodzaju Kuby Rozpruwacza ze skłonnością do nadziewania ludzkich dusz na wielkie, cierniste drzewo — tyle tylko że te dusze najczęściej tkwią jeszcze w ciałach.
Król Billy skinął głową.
— Posłuchaj, jeżeli nagle tak bardzo zainteresowała cię prymitywna teologia zacofanych planet, to może po prostu poleciałbyś do Jacktown i poprosił jakiegoś kapłana Kościoła Chyżwara, żeby ci wszystko wyjaśnił?
— Nie ma potrzeby — odparł Billy, najwyraźniej myśląc już o czymś innym. — Wszyscy są właśnie poddawani przesłuchaniu na pokładzie statku, ale nie można wyciągnąć z nich nic sensownego.
Wstałem z fotela, niezbyt pewien, czy będzie mi wolno odejść.
— Martin…
— Tak?
— Czy przychodzi ci do głowy coś, co mogłoby pomóc nam uporać się z tym problemem?
Zatrzymałem się w drzwiach, czując, że serce łomocze mi w piersi jak szalone, próbując wydostać się na zewnątrz.
— Owszem — odparłem drżącym głosem. — Mogę ci powiedzieć, czym naprawdę jest Chyżwar.
— Tak?
— Moją muzą — odparłem, po czym odwróciłem się i zniknąłem w pracowni, aby dalej pisać.
Oczywiście, że to ja wezwałem Chyżwara. Nie ulegało to dla mnie żadnej wątpliwości. Wezwałem go, gdyż zacząłem pisać o nim poemat. Na początku było Słowo.
Zatytułowałem poemat Pieśni Hyperiona. Wbrew tytułowi nie opowiadał o planecie, tylko o zmierzchu rasy samozwańczych tytanów — ludzi. Opowiadał o bezmyślności gatunku, który przez zwykłą bezmyślność doprowadził do zagłady ojczystej planety, a następnie poniósł swoją arogancję ku gwiazdom, gdzie dosięgnął go słuszny gniew wymyślonego przez niego boga. Pieśni Hyperiona były pierwszym poważnym utworem, jaki napisałem od wielu lat, i z pewnością najlepszym, jaki w życiu stworzyłem. To, co zaczęło się jako częściowo poważny, a częściowo komiczny hołd złożony cieniowi Johna Keatsa, przerodziło się w jedyny cel i sens mego życia, epickie arcydzieło zrodzone w epoce dominacji lichej farsy. Pieśni Hyperiona były pisane z mistrzostwem, o jakim mogłem tylko marzyć, językiem tak pięknym, że z pewnością nie wziął się z mojej głowy. Tematem było przemijanie ludzkości, moim natchnieniem zaś — Chyżwar.
Zginęło jeszcze kilkunastu ludzi, zanim Król Billy zdecydował się wreszcie na ewakuację Miasta Poetów. Część uciekinierów przeniosła się do Endymiona, Keats albo jednego z kilku nowych miast, większość jednak postanowiła wrócić do Sieci. Utopijne marzenie Billy’ego o stworzeniu państwa artystów pozostało nie spełnione, choć sam król nadal mieszkał w swoim ponurym pałacu w Keats. Władza nad kolonią przeszła w ręce Rady Planety, która niezwłocznie złożyła w Hegemonii wniosek o przyjęcie do wspólnoty i utworzyła Planetarne Siły Samoobrony. Siły te — składające się z tych samych tubylców, którzy jeszcze dziesięć lat temu okładali się nawzajem maczugami po głowach — dowodzone przez samozwańczych oficerów zdołały jedynie dość skutecznie zniszczyć piękno spokojnych nocy (patrole na śmigaczach) oraz upstrzyć pustynię automatycznymi czujnikami.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie tylko ja zdecydowałem się pozostać na miejscu; wraz ze mną uczyniło to jeszcze co najmniej dwieście osób, choć większość z nas unikała jakichkolwiek kontaktów, wymieniając jedynie zdawkowe uśmiechy, kiedy mijaliśmy się na Promenadzie Poetów albo spożywaliśmy z dala od siebie posiłki w wielkiej sali jadalnej. Zniknięcia i morderstwa powtarzały się z częstotliwością mniej więcej jedno na dwa tygodnie, choć zazwyczaj dowiadywaliśmy się o nich od regionalnego dowódcy PSS, który co miesiąc lub dwa sprawdzał naszą liczebność.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci chwila, kiedy wszyscy zebraliśmy się na głównym placu miasta, aby obserwować odlot statku kolonizacyjnego. Było to w szczycie jesiennego sezonu meteorowego i niebo nad naszymi głowami co chwila przecinały dziesiątki złotych lub srebrzystych krech. Nagle zapłonęło małe, lecz niezwykle jaskrawe słońce, i przez prawie godzinę patrzyliśmy, jak nasi przyjaciele artyści oddalają się od nas, pchani ognistym młotem plazmowych silników. Zjawił się także Smutny Król Billy; pamiętam do dziś spojrzenie, jakim obdarzył mnie przed wejściem do ozdobnego śmigacza, który powiózł go z powrotem ku bezpiecznej siedzibie w Keats.
W ciągu następnych dwunastu lat opuszczałem miasto zaledwie kilka razy — po to, aby znaleźć biorzeźbiarza, który uwolniłby mnie od satyrowego wcielenia, a także w celu uzupełnienia zapasów żywności. Akurat wtedy ze świątyni Chyżwara zaczęły ponownie wyruszać pielgrzymki, dzięki czemu mogłem korzystać z wyznaczonego przez nie szlaku śmierci, tyle że podążałem w przeciwną stronę. Najpierw piesza wędrówka do Baszty Chronosa, stamtąd kolejką linową przez Góry Cugielne, potem wiatrowóz, a wreszcie barką Charona w dół rzeki Hoolie. W drodze powrotnej przypatrywałem się pielgrzymom, zastanawiając się, którym z nich dane będzie wrócić.
Niewielu ludzi odwiedzało Miasto Poetów. Z biegiem czasu nie ukończone wieże zaczęły coraz bardziej przypominać ruiny, wspaniałe galerie o kopułach z metalu i szkła obrosły pnączami, a spomiędzy marmurowych bloków i kamiennych płyt zaczęły wyłaniać się źdźbła trawy. Chaos spotęgowały działania Planetarnych Sił Samoobrony, które rozrzucały miny i zastawiały pułapki w celu schwytania Chyżwara, przyczyniając się jedynie do dewastacji najpiękniejszych części miasta. Przestał działać system nawadniania. Runął akwedukt. Pustynia zdobywała coraz to nowe tereny. Przenosiłem się z komnaty do komnaty w opustoszałym pałacu Króla Billy’ego, pracując nad poematem i czekając na spotkanie z moją muzą.
Jeśli się nad tym zastanowić, to sprzężenie przyczyna-skutek zaczyna przypominać jakąś szaloną pętlę logiczną wymyśloną przez infoartystę Carolusa albo namalowaną przez Eschera: Chyżwar pojawił się dzięki magicznej mocy mego poematu, ale z kolei ów poemat nie mógłby powstać bez obecności albo przynajmniej zagrożenia obecnością Chyżwara, który pełnił rolę muzy. Zresztą całkiem możliwe, że byłem wtedy nieco szalony.
W ciągu dwunastu lat nagła śmierć wyeliminowała wszystkich dyletantów, aż w końcu zostaliśmy tylko Chyżwar i ja. Coroczny przepływ pielgrzymów podążających ku Grobowcom Czasu stanowił jedynie niewielką niedogodność — ot, kolejna karawana mijająca w oddali ruiny miasta. Zdarzało się, że później widziałem kilka postaci uciekających pośpiesznie w kierunku oddalonej o dwadzieścia kilometrów na południowy zachód Baszty Chronosa, ale najczęściej nikt nie wracał.
Czekałem w cieniu chylących się ku ruinie budowli. Moje włosy i broda urosły tak bardzo, że częściowo zakrywały łachmany, które służyły mi za ubranie. Wychodziłem najczęściej nocą, przemykając wśród ruin niczym niespokojny cień; czasem spoglądałem na oświetloną pałacową wieżę, zupełnie jak David Hume, który zaglądał w okna własnego pokoju, by stwierdzić ze smutkiem, że nie ma go w domu. Nie przeniosłem syntetyzera żywności do zajmowanej przeze mnie komnaty i nadal spożywałem posiłki pod wielką kopułą ogólnej jadalni.
Ani razu nie udało mi się spotkać Chyżwara. Co prawda wielokrotnie budziłem się tuż przed świtem, zaalarmowany jakimś nagłym odgłosem — mógł to być zgrzyt metalu ocierającego się o kamień albo skrzypnięcie piasku pod czyjąś stopą — ale choć miałem całkowitą pewność, że jestem obserwowany, nigdy nie zdołałem dostrzec obserwatora.
Czasem, szczególnie nocą, wyruszałem na krótką wycieczkę do Grobowców Czasu. Unikając pulsujących granic antyentropicznych pól siłowych, wędrowałem wśród skomplikowanych cieni pod skrzydłami Sfinksa albo spoglądałem na gwiazdy przez szmaragdową ścianę Starego Grobowca. Po powrocie z jednej z tych nocnych eskapad zastałem w pracowni nieproszonego gościa.
— Wspaniale, M-m-martin — powiedział Król Billy, poklepując jedną ze stert zapisanych kartek papieru, które walały się po całym pokoju. Siedząc w ogromniastym fotelu przy długim stole, pozbawiony królestwa monarcha wydawał się bardzo stary i jeszcze bardziej nieforemny niż zwykle. — Czy n-n-naprawdę sądzisz, że ludzkość zasłużyła sobie na t-t-taki koniec? — zapytał cicho, jąkając się jak za dawnych lat.
Wszedłem do pokoju, ale nic nie odpowiedziałem. Billy przez ponad dwadzieścia lat standardowych był dla mnie nie tylko mecenasem, ale i przyjacielem, lecz w tej chwili wydawało mi się, że byłbym w stanie go zabić. Na myśl o tym, że ktoś czytał Pieśni Hyperiona bez mojej zgody, ogarniał mnie szał.
— Widzę, że d-d-datujesz poszczególne ustępy p-p-poematu? — zauważył Smutny Król Billy, przeglądając od niechcenia najświeższą stertę.
— Jak się tu dostałeś? — warknąłem.
Nie było to wcale głupie pytanie. Przez kilka ostatnich lat rejon Grobowców Czasu nie należał do najbardziej bezpiecznych dla wszelkiego rodzaju śmigaczy, promów orbitalnych i śmigłowców. Wszystkie maszyny lądowały bez pasażerów. Nie trzeba mówić, że przyczyniło się to do rozkwitu mitu Chyżwara.
Mały człowieczek w wymiętej pelerynie wzruszył ramionami. Jego strój miał być elegancki i dostojny, a tymczasem upodabniał go tylko do otyłego arlekina.
— P-p-przyłączyłem się do ostatniej grupy pielgrzymów, a z Baszty Chronosa skręciłem od razu w stronę miasta. Zauważyłem, że od wielu miesięcy nie napisałeś ani słowa. M-m-możesz mi to wyjaśnić, Martin?
Milczałem, wpatrując się w niego z wściekłością i zbliżając się krok za krokiem.
— W takim razie ja spróbuję t-t-to zrobić. — Popatrzył na ostatnią zapisaną stronę z taką miną, jakby ujrzał tam rozwiązanie gnębiącego go od dawna problemu. — Te wersy napisałeś tego samego tygodnia w ubiegłym roku, kiedy zniknął J. T. Telio.
— I co z tego? — zapytałem jakby nigdy nic. Dotarłem już do stołu. Udając, że czynię to zupełnie nieświadomie, zgarnąłem najbliższy stos kartek i odsunąłem go poza zasięg rąk Billy’ego.
— T-t-to, że akurat wtedy, p-p-przynajmniej według sond PSS, zaginął ostatni mieszkaniec Miasta P-p-po-etów. Ma się rozumieć, ostatni z wyjątkiem ciebie, M-m-martin.
Wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem niespiesznie wokół stołu. Musiałem dostać się do króla, ale w taki sposób, żeby nie narazić na szwank rękopisu.
— Nie d-d-dokończyłeś tego, Martin — ciągnął swoim głębokim, smutnym głosem. — Wciąż jeszcze jest niewielka szansa, że ludzkość przeżyje ten k-k-kryzys.
— Żadnej.
Byłem coraz bliżej.
— Ale ty nie jesteś w stanie już pisać, p-p-prawda? Nie potrafisz układać wierszy, jeśli t-t-twoja muza nie przelewa czyjejś krwi?
— Pieprzysz.
— M-m-możliwe, ale to jednak zdumiewający zbieg okoliczności. Zastanawiałeś się kiedyś, d-d-dlaczego akurat ty ocalałeś?
Wzruszyłem ramionami i niepostrzeżenie odsunąłem kolejną stertę papierów. Byłem wyższy, silniejszy i bardziej bezwzględny niż Billy, ale musiałem mieć pewność, że moje dzieło nie ucierpi, kiedy chwycę go wpół, podniosę z fotela i wyrzucę z pokoju.
— N-n-najwyższa pora, żebyśmy spróbowali jakoś zaradzić temu p-p-problemowi — wyjąkał mój mecenas.
— Wcale nie — odparłem. — Najwyższa pora, żebyś sobie poszedł.
Przesunąłem ostatnią ryzę papieru i podniosłem rękę. Ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że trzymam w niej mosiężny świecznik.
— Nie ruszaj się, proszę — powiedział łagodnie Billy, celując we mnie z ogłuszacza.
Zawahałem się tylko przez sekundę, a potem parsknąłem śmiechem.
— Ty kurduplowaty, beznadziejny palancie! — syknąłem. — Nie potrafiłbyś pociągnąć za spust, nawet gdyby od tego zależało twoje życie.
Ruszyłem ku niemu, żeby dać mu porządną nauczkę.
Leżałem z policzkiem przyciśniętym do kamiennej płyty dziedzińca i jednym okiem otwartym na tyle, że mogłem dostrzec gwiazdy świecące w dziurach w powłoce ogromnej kopuły. W kończynach i tułowiu czułem bolesne mrowienie. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem w stanie poruszyć ani językiem, ani szczęką. Nagle zostałem podniesiony na nogi i oparty o kamienną ławkę, dzięki czemu zobaczyłem w całej okazałości dziedziniec oraz nieczynną fontannę, którą zaprojektował Rithmet Corbet. W niestałym blasku przelatujących przez niebo meteorów spiżowy Laokoon walczył zawzięcie ze spiżowymi wężami.
— P-p-przykro mi, Martin, ale t-t-to szaleństwo musi dobiec końca — rozległ się znajomy głos. W moim polu widzenia pojawił się Smutny Król Billy z naręczem zapisanych kartek. Spory ich stos leżał już u stóp zmagającego się z gadami Trojańczyka. Obok stała otwarta bańka z naftą.
Udało mi się zamrugać. Odniosłem wrażenie, że moje powieki zrobione są z zardzewiałego żelaza.
— Działanie ogłuszacza p-p-powinno minąć lada chwila — powiedział Billy. Sięgnął do fontanny, wziął garść kartek i podpalił je zapalniczką.
— Nie! — zdołałem krzyknąć mimo zaciśniętych szczęk.
Płomienie tańczyły przez kilka sekund, po czym zgasły. Billy wrzucił nie dopalone resztki do fontanny, a następnie sięgnął po kolejną porcję; tym razem zwinął kartki w rulon. Po policzkach króla ściekały łzy.
— Ty go sprowadziłeś i ty go m-m-musisz zniszczyć!
Próbowałem się poruszyć, ale osiągnąłem tylko tyle, że ramiona i nogi wykonały kilka nie skoordynowanych wymachów niczym kończyny uszkodzonej marionetki. Ból był nie do zniesienia. Krzyknąłem ponownie, a mój udręczony głos odbił się echem od marmurów i granitów.
Król Billy znieruchomiał na chwilę i odczytał z kartki, która znajdowała się na wierzchu kolejnego naręcza:
…Bez wskazówki żadnej ni podpory
Dźwigałem w mojej kruchej śmiertelności
Potężne brzemię wiecznego spokoju,
Niezmienną światłość, trzy odwieczne kształty,
Ciążące zmysłom moim — zimny księżyc.
A jako że mym mózgiem rozpalonym
Strąciłem w otchłań nocy srebrne kwadry,
To zdało mi się, że z dniem każdym blednę,
Niknę jak widmo; i modły gorące
Wznosiłem, aby śmierć mnie stąd zabrała
Z całym brzemieniem trosk mych, a niewładny
Nic zmienić, przeklinałem sam siebie w rozpaczy.
Billy wzniósł twarz ku gwiazdom, po czym rzucił tę stronę na pastwę płomieni.
— NIE! — wrzasnąłem najgłośniej, jak mogłem. Jedna noga ugięła się pode mną, opadłem na kolano, usiłowałem jeszcze podeprzeć się ręką i runąłem ciężko na bok.
Postać w płaszczu chwyciła kolejną porcję papieru, zbyt grubą, żeby zwinąć ją w rulon, i spojrzała na pierwszą stronę.
…Ujrzałem wtedy twarz bladą,
Nie tkniętą żadnym przyziemnym zmartwieniem,
Lecz tak bezkrwistą, jak w ciężkiej chorobie,
Co krew wysysa, ale nie zabija,
Której śmierć nawet nie położy kresu.
Ku śmierci idąc, widzę — to nie jej oblicze,
I choć majaczy mi coś jak biel śniegu,
Że to jest ta twarz — myśleć mi nie wolno…
Król Billy zbliżył zapalniczkę, a w chwilę potem ta kartka wraz z pięćdziesięcioma innymi zajęła się ogniem. Płonące naręcze wylądowało w fontannie, on zaś sięgnął po więcej.
— Proszę!… — jęknąłem. Zacisnąłem ręce na krawędzi kamiennej ławki i zdołałem się nieco podciągnąć, walcząc jednocześnie z potwornymi skurczami w nogach. — Proszę…
Trzecia postać nie tyle pojawiła się obok nas, co raczej ujawniła swoją obecność, jakby była tam przez cały czas, a Król Billy i ja nie zauważyliśmy jej, dopóki płomienie nie zaczęły rzucać wystarczająco silnego blasku. Ogromny, czwororęki, wykuty z kości i stali, Chyżwar skierował na nas krwistoczerwone spojrzenie.
Król Billy krzyknął coś niezrozumiale i cofnął się o krok, ale zaraz potem zaczął z jeszcze większą gorliwością wrzucać kartki do ognia. Płatki sadzy i rozżarzone skrawki ulatywały w górę wraz z gorącym powietrzem. Stado gołębi wzbiło się z łopotem skrzydeł z oplecionej bluszczem konstrukcji kopuły.
Chwiejąc się na nogach, ruszyłem powoli naprzód. Chyżwar nawet nie drgnął ani nie odwrócił rubinowego wzroku.
— Odejdź! — ryknął z pasją Król Billy, trzymając w rękach płonące rulony poezji. Nagle przestał się jąkać. — Wracaj do otchłani, z której wyszedłeś!
Odniosłem wrażenie, że Chyżwar lekko pochylił głowę. Stalowe ostrza i szpikulce lśniły w czerwonym blasku płomieni.
— Mój panie! — krzyknąłem. Nie wiem, czy miałem na myśli Smutnego Króla Billy’ego, czy potwora, i nie wiedziałem tego również w tamtej chwili. Zatoczyłem się i wyciągnąłem rękę, by złapać Billy’ego za ramię.
Nie było go tam. Jeszcze sekundę wcześniej starzejący się władca stał zaledwie metr ode mnie, a teraz zawisł bezradnie wysoko nad kamienną nawierzchnią dziedzińca. Stalowe ciernie wbijały się boleśnie w jego ramiona, tułów i uda, on jednak nadal ściskał w rękach płonące fragmenty moich Pieśni. Chyżwar trzymał go niczym ojciec, który przyniósł syna, aby go ochrzcić.
— Zniszcz go! — krzyknął Billy, niezdarnie usiłując wyrwać się z żelaznego uścisku. — ZNISZCZ GO!
Ciężko dysząc oparłem się o krawędź fontanny. W pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi mu o Chyżwara… potem, że o poemat… a wreszcie zrozumiałem, że o to i o to. Jeszcze ponad tysiąc stron leżało nietkniętych w suchym basenie fontanny. Sięgnąłem po bańkę z naftą.
Chyżwar właściwie nie poruszył się, tylko powoli przycisnął do piersi Króla Billy’ego. Billy wierzgnął kilka razy i krzyknął bezgłośnie, kiedy długi stalowy kolec wyłonił się z jego stroju arlekina tuż nad mostkiem. Przez kilka sekund stałem jak sparaliżowany, myśląc o motylach, które kolekcjonowałem w dzieciństwie, a potem metodycznie zacząłem polewać naftą rozrzucone w fontannie papiery.
— Zabij go! — wycharczał Król Billy. — Martin, na litość boską…
Podniosłem z ziemi jego zapalniczkę. Chyżwar nadal stał nieruchomo. Krew przesiąkała powoli ubranie Billy’ego, aż wreszcie czarne kwadraty niczym nie różniły się od szkarłatnych. Pstryknąłem zabytkową zapalniczką: raz, drugi, trzeci… Tylko iskry. Przez łzy cieknące mi obficie z oczu widziałem dzieło mego życia leżące na dnie wyschniętej fontanny. Zapalniczka wysunęła mi się z ręki.
Billy wrzasnął przeraźliwie i szarpnął się raz jeszcze. Usłyszałem ohydny odgłos, z jakim metalowe ostrza ocierały się o kości.
— Zabij go, Martin! O, mój Boże…
Odwróciłem się, zrobiłem pięć kroków, po czym cisnąłem w nich na pół jeszcze pełną bańką. Nafta chlusnęła obfitym strumieniem, wsiąkając w ubranie Billa i spływając po metalowym ciele Chyżwara. W chwilę później żarzące się strzępy mojego poematu, które Billy wciąż jeszcze ściskał w rękach, zetknęły się z łatwopalną cieczą.
Zasłoniłem dłońmi twarz — za późno, gdyż broda i brwi spłonęły mi dosłownie w okamgnieniu — i zacząłem się cofać po omacku, aż wreszcie oparłem się o krawędź fontanny.
Przez sekundę miałem przed sobą doskonale nieruchomą, ognistą rzeźbę, błękitnożółtą Piętę z czteroręką Madonną przyciskającą do piersi płonącego Chrystusa. Potem ogarnięta pożogą postać zaczęła się wić i wierzgać, bezradnie próbując uwolnić się z uchwytu stalowych szponów, a jednocześnie rozległ się ryk tak okropny, że po dziś dzień nie jestem w stanie uwierzyć, iż wydobywał się z ludzkiego gardła. Krzyk powalił mnie na kolana, wrócił zwielokrotniony echem odbitym od kamiennych ścian miasta i wypłoszył ostatnie gołębie, jakie kryły się jeszcze w okolicznych zakamarkach. Trwał wiele minut po tym, jak ognista wizja po prostu przestała istnieć, nie zostawiając po sobie ani popiołów, ani obrazu utrwalonego na siatkówce. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że to ja krzyczę.
W życiu tak zazwyczaj bywa, że wszystko kończy się byle jak, zupełnie inaczej niż powinno.
Odtworzenie spalonych fragmentów Pieśni zajęło mi prawie rok. Chyba nikogo nie zdziwi informacja, że nie dokończyłem poematu. Bynajmniej nie dlatego, że nie chciałem. Po prostu opuściła mnie muza.
Miasto Poetów spokojnie popadało w ruinę. Mieszkałem w nim jeszcze rok albo dwa, a może pięć — nie wiem, gdyż byłem wówczas zupełnie szalony. Po dziś dzień krążą opowieści o odzianej w łachmany brodatej postaci, która budziła pielgrzymów, wywrzaskując obelgi, wygrażając pięścią Grobowcom Czasu i wzywając ukrywającego się w nich tchórza, aby wyszedł i stanął do walki.
Po pewnym czasie płomień szaleństwa przygasł — choć nie sczezł zupełnie — a ja pokonałem tysiąc pięćset kilometrów dzielących mnie od cywilizacji z plecakiem wypchanym rękopisem poematu, odżywiając się najpierw węgorzami skalnymi, potem śniegiem, a przez ostatnie dziesięć dni niczym, gdyż nie byłem w stanie znaleźć niczego, co nadawałoby się do jedzenia.
O następnych dwustu pięćdziesięciu latach nie warto nawet opowiadać, a tym bardziej ich wspominać. Wielokrotnie powtarzane zabiegi Poulsena, żeby utrzymać instrument przy życiu i w gotowości. Dwa długie, kriogeniczne sny podczas nielegalnych podróży z prędkościami podświetlnymi. Każda pozwoliła mi przeskoczyć kilkadziesiąt lat, każda też kosztowała mnie utratę pewnej liczby komórek mózgowych i części pamięci.
Czekałem i czekam nadal. Poemat musi zostać ukończony. Będzie ukończony.
Na początku było Słowo.
Na końcu… kiedy zabraknie już honoru, życia i miłości…
Na końcu też będzie Słowo.