W Keats, stolicy Hyperiona, pogoda była ciepła i deszczowa. Nawet kiedy na jakiś czas przestawało padać, to niskie, ciężkie chmury przesuwały się nad miastem, przynosząc ze sobą słony zapach odległego o dwadzieścia kilometrów na zachód oceanu. Pod wieczór, gdy szarawy dzień zaczął ustępować miejsca szarawemu zmierzchowi, miastem wstrząsnął ogłuszający huk, który po chwili wrócił echem odbitym od samotnej, zamienionej w posąg góry. Chmury rozbłysły jaskrawą bielą, wkrótce potem zaś przez ich powłokę przebił się czarny jak heban statek kosmiczny i zaczął ostrożnie opadać na kolumnie oślepiająco błękitnego ognia.
Na wysokości tysiąca metrów statek włączył światła pozycyjne, a z położonego na północ od miasta portu kosmicznego wystrzeliły trzy skupione rubinowe promienie, które zbiegły się na czarnym kadłubie. Trzysta metrów nad ziemią statek zawisł nieruchomo, po czym przesunął się łagodnie nieco w bok i miękko wylądował na przygotowanym dla niego stanowisku.
Strumienie wytryskującej pod ciśnieniem wody natychmiast spłukały ceramiczną nawierzchnię oraz dolną część statku. W zetknięciu z gorącą powierzchnią zamieniały się z sykiem w parę, która ulatywała w górę, mieszając się z gęstą mżawką. Minutę później dopływ wody został odcięty i przez chwilę słychać było jedynie szelest deszczu i ciche pykanie stygnącej powłoki statku.
Dwadzieścia metrów nad krawędzią stanowiska z czarnego kadłuba wysunął się taras. Pojawiło się na nim pięć osób.
— Dziękujemy za podwiezienie — powiedział pułkownik Kassad.
Konsul w milczeniu skinął głową i oparł się o balustradę, głęboko wdychając świeże powietrze. Kropelki deszczu padały mu na plecy i głowę, spływając po czole i zatrzymując się na brwiach.
Sol Weintraub wyjął niemowlę z nosidełka. Zmiana ciśnienia, temperatury, zapachu, ruch, hałas albo wszystko to jednocześnie obudziły dziecko, które zaczęło głośno płakać. Weintraub starał się uciszyć córeczkę, ale bez powodzenia.
— Znakomity komentarz do naszego przybycia — odezwał się Martin Silenus. Miał na sobie długą fioletową pelerynę i czerwony beret, zsunięty na jedną stronę tak bardzo, że niemal sięgał prawego ramienia. Poeta pociągnął łyk wina z kieliszka, który zabrał z salonu. — Święty Jezu na patyku, trochę się tu zmieniło.
Konsul, którego nieobecność trwała osiem miejscowych lat, musiał się z nim zgodzić. Podczas jego poprzedniego pobytu w Keats port kosmiczny dzieliło od miasta równe dziewięć kilometrów; teraz wokół lądowiska wyrosło całe osiedle namiotów i prymitywnych bud, poprzecinane błotnistymi uliczkami. Dawniej w małym porcie lądował najwyżej jeden statek tygodniowo; teraz bez trudu można było doliczyć się co najmniej dwudziestu jednostek. Niewielki budynek mieszczący administrację i urząd celny został zastąpiony przez ogromną budowlę z prefabrykatów, lądowisko uległo rozbudowaniu w kierunku zachodnim, pojawiło się sporo nowych stanowisk, na skraju płyty zaś tłoczyło się mnóstwo kontenerowych baraków, gdzie mogło się mieścić wszystko — od naziemnej stacji kontroli lotów poczynając, na wojskowych koszarach kończąc. Nad skupiskiem kilku takich baraków ustawionych w pobliżu miejsca, w którym wylądowali, wznosił się las tajemniczych anten.
— Postęp… — mruknął konsul.
— Wojna — poprawił go Kassad.
— To są ludzie! — wykrzyknęła Brawne Lamia, wskazując w kierunku głównej bramy usytuowanej w południowej części lądowiska. Falowała tam jakaś buroszara masa, usiłująca przedrzeć się przez ogrodzenie i migoczącą fioletowo granicę pola siłowego.
— Mój Boże… — szepnął konsul. — Masz rację.
Kolejno spoglądali przez lornetkę Kassada na nędznie ubranych ludzi szarpiących za druty i napierających na pole siłowe.
— Skąd oni się tu wzięli? — zastanawiała się Lamia. — Czego mogą chcieć?
Nawet z odległości ponad pół kilometra bezmyślna gwałtowność tłumu wywierała duże wrażenie. Skraj płyty lądowiska patrolowali umundurowani na czarno komandosi. Konsul domyślił się, że dość szeroki pas gołej ziemi między nimi a polem siłowym i ogrodzeniem został zaminowany bądź też zainstalowano tam naprowadzane automatycznie na cel lasery.
Albo i jedno, i drugie.
— Czego oni chcą? — powtórzyła Lamia.
— Wydostać się stąd — odparł pułkownik.
Konsul zrozumiał to, jeszcze zanim Kassad otworzył usta. Slumsy otaczające port kosmiczny i dziki tłum kłębiący się przed bramą oznaczały, że ludność Hyperiona szykuje się do opuszczenia planety. Należało przypuszczać, iż widok każdego lądującego statku wzmaga napór zdesperowanych ludzi.
— No, ten na pewno tutaj zostanie — powiedział Martin Silenus, wskazując niewysoką górę po drugiej stronie rzeki, na południe od portu. — Stary Płaczliwy William Rex, niech Bóg ma w opiece jego grzeszną duszę. — Wyrzeźbiona w skale twarz Smutnego Króla Billy’ego była ledwo widoczna z powodu deszczu i gęstniejącego zmroku. — Znałem go, Horacy — ciągnął pijany poeta. — Sypał żartami jak z rękawa, ale żaden z nich nie był zabawny. Krótko mówiąc, to był prawdziwy dupek, przyjacielu.
Sol Weintraub stał na progu salonu, gdzie nie docierał deszcz, a krzyki maleństwa nie przeszkadzały w rozmowie.
— Ktoś się zbliża — powiedział.
Tuż nad mokrą płytą lądowiska mknął wojskowy EMV z nieaktywną polimerową tarczą kamuflażową i dodatkowymi turbinami powietrznymi, które miały za zadanie wspomagać główne silniki w słabym polu magnetycznym Hyperiona.
Martin Silenus wciąż nie odrywał spojrzenia od melancholijnego oblicza Smutnego Króla Billy’ego. Nie zwracając uwagi na pozostałych, wyszeptał tak cicho, że sam ledwo słyszał swoje słowa:
W głębokich mrokach posępnej doliny
Z dala od świeżych oddechów poranka,
Żarów południa i gwiazdy wieczornej
Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny
I tak milczący, jak owo milczenie,
Co go otacza wokoło; nad głową
Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna
Chmura na chmurze…
Na tarasie pojawił się ojciec Hoyt. Rozcierał sobie policzki, a jego szeroko otwarte, jakby zdziwione oczy przypominały oczy dziecka, które dopiero co obudziło się ze snu.
— Już jesteśmy? — zapytał.
— W samym środku pieprzonego gówna — odparł Silenus, zwracając lornetkę Kassadowi. — Chodźmy na dół, żeby powitać panów żołnierzy.
Skład nowo przybyłej grupy nie wywarł na młodym poruczniku marines najmniejszego wrażenia, nawet kiedy włożył do czytnika kartę, którą Het Masteen otrzymał od dowódcy floty. Porucznik bez pośpiechu sprawdzał wizy, pozwalając pielgrzymom moknąć w gęstniejącym deszczu i od czasu do czasu rzucając jakąś arogancką uwagę, co jest typowe dla wszystkich maluczkich, którym nagle dano choćby najmniejszą cząstkę władzy. Dopiero kiedy dotarł do Fedmahna Kassada, podniósł głowę i wytrzeszczył oczy.
— Pułkownik Kassad! — wykrztusił ze zdumieniem.
— W stanie spoczynku — poinformował go Kassad.
— Bardzo mi przykro, panie pułkowniku… — bełkotał młody człowiek, pośpiesznie oddając wszystkim karty identyfikacyjne. — Nie miałem pojęcia, że pan jest tutaj… To znaczy… Kapitan powiedział, że… Mój wuj był z panem na Bressii, pułkowniku. Naprawdę bardzo mi przykro… Jeśli ja albo moi ludzie możemy coś dla pana zrobić…
— Spokojnie, poruczniku — powiedział Kassad. — Czy jest szansa na jakiś transport do miasta?
— Hmm… — Młody komandos wykonał ruch, jakby chciał potrzeć brodę, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma na głowie hełm bojowy. — Owszem, panie pułkowniku. Problem polega tylko na tym, że tłum potrafi stać się bardzo agresywny, a w tym gównianym polu magnetycznym nasze EMV są zupełnie do du… Proszę o wybaczenie, pułkowniku. Właściwie drogą lądową przewozimy tylko towary, a najbliższy śmigacz ma wyruszyć z bazy dopiero o 2200, ale chętnie wpiszę pana i pańskich przyjaciół na…
— Chwileczkę — przerwał mu konsul. W odległości dziesięciu metrów od zmokniętej grupki wylądował obdrapany śmigacz ze złotym godłem Hegemonii na burcie. Z maszyny wysiadł wysoki, szczupły człowiek. — Theo! — wykrzyknął konsul.
Dwaj mężczyźni wyciągnęli ręce, jakby chcieli je sobie uścisnąć, ale w ostatniej chwili zmienili zamiar i rzucili się sobie w objęcia.
— Niech mnie licho! — wysapał wreszcie konsul. — Świetnie wyglądasz, Theo.
Była to prawda. Jego dawny zastępca nadrobił kilka lat, ale na jego szczupłej twarzy, nad którą sterczała strzecha ciemnorudych włosów, gościł wciąż ten sam chłopięcy uśmiech. Wszystkie niezamężne — oraz niektóre zamężne — kobiety pracujące w konsulacie uważały to zestawienie za bardzo interesujące. Pozostała także nieśmiałość, chyba jedyna słaba strona Theo Lane’a; było to widać po sposobie, w jaki co chwila poprawiał archaiczne okulary w rogowej oprawce.
— Miło znowu cię widzieć — powiedział.
Konsul odwrócił się, żeby przedstawić pozostałych członków grupy, lecz nagle znieruchomiał.
— Mój Boże, przecież ty teraz jesteś konsulem! Wybacz mi, Theo. Chwilami zupełnie przestaję myśleć.
Theo Lane uśmiechnął się i po raz kolejny poprawił szkła.
— Nic nie szkodzi — odparł. — Jeśli chodzi o ścisłość, to od paru miesięcy nie jestem już konsulem, tylko generalnym gubernatorem. Rada Planety wystąpiła wreszcie z prośbą o przyznanie pełnego statusu kolonialnego. Prośba została spełniona. Witajcie na najmłodszej planecie Hegemonii.
Konsul przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w swego dawnego podwładnego, po czym jeszcze raz wziął go w objęcia.
— Gratuluję, Wasza Ekscelencjo!
Theo zerknął w niebo.
— Wkrótce rozpada się na dobre. Wskakujcie do śmigacza, to podrzucę was do miasta. — Generalny gubernator przeniósł wzrok na młodego komandosa. — Poruczniku…
Oficer wyprężył się jak struna.
— Tak, panie gubernatorze?
— Czy mógłby pan polecić swoim ludziom, żeby wyładowali bagaże naszych gości? Chcielibyśmy jak najprędzej schować się przed deszczem.
Śmigacz leciał na południe nad autostradą, utrzymując stałą wysokość sześćdziesięciu metrów. Konsul siedział z przodu, obok pilota, pozostali rozsiedli się w wygodnych fotelach w tylnej części kabiny. Martin Silenus i ojciec Hoyt chyba spali, dziecko Weintrauba zaś przestało płakać i zajęło się butelką ze sztucznie zsyntetyzowanym matczynym mlekiem.
— Wiele się zmieniło — zauważył konsul, spoglądając w dół przez mokrą szybę.
Na zboczach wzgórz po obu stronach trzykilometrowej autostrady tłoczyły się tysiące namiotów, szałasów i skleconych byle jak bud. W blasku płonących tu i ówdzie ognisk widać było poruszających się niemrawo ludzi. Wzdłuż samej drogi biegło wysokie ogrodzenie, autostrada zaś została znacznie poszerzona. W obu kierunkach podążały nią kolumny wielkich ciężarówek i poduszkowców — w zdecydowanej większości wojskowych, sądząc po maskujących barwach i nieaktywnych tarczach polimerowych. Z przodu światła Keats sięgały znacznie dalej w górę i dół rzeki, a także wspinały się na okoliczne wzniesienia.
— Trzy miliony — powiedział Theo, jakby czytając w myślach byłego szefa. — Trzy miliony ludzi, i codziennie przybywa ich coraz więcej.
Konsul spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Kiedy stąd wyjeżdżałem, na całej planecie było tylko cztery i pół miliona!
— I nadal tyle jest — odparł generalny gubernator. — Tyle tylko że każdy z nich chce dostać się do Keats, wsiąść na statek i odlecieć najdalej, jak tylko można. Niektórzy czekają na transmiter materii, ale większość wątpi, czy urządzenie powstanie na czas. Boją się.
— Intruzów?
— Ich też, ale przede wszystkim Chyżwara.
Konsul odsunął twarz od chłodnej szyby.
— A więc przeszedł na południową stronę Gór Cugielnych?
Theo roześmiał się, lecz w jego głosie nie było ani trochę wesołości.
— On jest już wszędzie. Albo oni. Sporo ludzi wierzy, że mamy do czynienia z więcej niż jednym. Zabija na wszystkich trzech kontynentach, z wyjątkiem samego Keats, fragmentów wybrzeża Grzywy i kilku dużych miast, takich jak Endymion.
— Ile ofiar? — zapytał konsul, choć właściwie nie chciał tego wiedzieć.
— Co najmniej dwadzieścia tysięcy zabitych lub zaginionych. Jest też mnóstwo rannych, ale to nie może być jego sprawka, prawda? — Znowu zarechotał ponuro. — Chyżwar nie zadaje ran, on zabija… Ludzie w panice strzelają do siebie nawzajem, spadają ze schodów, wyskakują z okien albo tratują się podczas ucieczki. Gówniana sprawa.
W ciągu jedenastu lat, jakie konsul przepracował z Theo Lane’em, nigdy nie zdarzyło mu się usłyszeć od młodego człowieka nawet najlżejszego przekleństwa.
— A co z Armią? Czy to dzięki niej Chyżwar nie pojawia się w większych miastach?
Theo pokręcił głową.
— Armia interesuje się wyłącznie tym, żeby nie dopuścić do rozruchów. Co prawda marines udają, że pilnują lądowiska i portu morskiego w Port Romance, ale nigdy nie przedsięwzięli żadnej akcji przeciwko Chyżwarowi. Czekają na Intruzów.
— PSS?
Już zadając to pytanie, konsul był niemal pewien, że słabo wyszkolone Planetarne Siły Samoobrony nie mogły okazać się zbytnio przydatne. Theo parsknął pogardliwie, potwierdzając jego przypuszczenia.
— Co najmniej osiem tysięcy spośród ofiar Chyżwara to członkowie Sił. Generał Braxton poprowadził Trzecią Kompanię w góry, żeby, jak to określił: „dopaść potwora w jego leżu”, i nikt już nie słyszał ani o Braxtonie, ani o jego oddziale.
— Chyba żartujesz? — Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz gubernatora, aby zrozumieć, że o żadnych żartach nie może być mowy. — Na litość boską, w takim razie w jaki sposób znalazłeś czas, żeby przylecieć po nas na lądowisko?
— Nie znalazłem — odparł Theo Lane. Zerknął do tyłu; pozostali pasażerowie śmigacza albo spali, albo ze znużeniem spoglądali przez okna. — Nie mam czasu, ale muszę z tobą porozmawiać. Muszę cię przekonać, żebyś zrezygnował z tego szaleńczego zamiaru.
Konsul pokręcił głową, lecz nie zdążył nic powiedzieć, gdyż Theo chwycił go za ramię i mocno zacisnął dłoń.
— Wysłuchaj mnie, do jasnej cholery! Doskonale wiem, ile kosztowała cię decyzja o powrocie na Hyperiona po tym… po tym, co się tutaj wydarzyło, ale nie ma sensu bez powodu wszystkiego przekreślać. Nie wyruszaj na pielgrzymkę. Zostań w Keats.
— Nie mogę… — zaczął konsul.
— Posłuchaj, co mam do powiedzenia! Podam ci kilka powodów, dla których powinieneś tak postąpić. Powód pierwszy: jesteś najlepszym dyplomatą i specjalistą od sytuacji kryzysowych, jakiego w życiu spotkałem, i teraz możesz nam się bardzo przydać.
— To jeszcze nie…
— Zamknij się na chwilę. Powód drugi: nie uda wam się zbliżyć nawet na dwieście kilometrów do Grobowców Czasu. To już nie te czasy, kiedy każdy zakichany samobójca mógł sobie tam pojechać, zostać przez tydzień, a potem nawet wrócić, jeśli się rozmyślił. Chyżwar ruszył do ataku. Jest gorszy od zarazy.
— Owszem, ale…
— Powód trzeci: ja ciebie potrzebuję. Błagałem Pierwszą Tau Ceti, żeby wyznaczyli kogoś innego zamiast mnie, ale potem, kiedy dowiedziałem się, że przylatujesz… Szczerze mówiąc, tylko dzięki temu jakoś wytrzymałem ostatnie dwa lata.
Konsul potrząsnął głową, nie rozumiejąc, co jego były współpracownik ma na myśli.
Theo skierował śmigacz ku centrum miasta, po czym zatrzymał go w powietrzu, odwrócił wzrok od wskaźników i spojrzał konsulowi prosto w oczy.
— Chcę, żebyś zastąpił mnie na stanowisku generalnego gubernatora. Senat na pewno nie zgłosi sprzeciwu — może z wyjątkiem Gladstone, ale kiedy ona się o tym dowie, będzie już za późno.
Konsul poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w splot słoneczny. Spojrzał w dół, na wąskie uliczki i obskurne domy tworzące Jacktown, Stare Miasto.
— Nie mogę, Theo — odparł, kiedy wreszcie zdołał głębiej odetchnąć.
— Jeśli chodzi ci o to, że…
— Nie. Po prostu nie mogę. Przede wszystkim, moja zgoda nic by nie zmieniła, ale prawda wygląda w ten sposób, że nie mogę, i już. Muszę odbyć tę pielgrzymkę.
Gubernator poprawił okulary i odwrócił spojrzenie.
— Theo, jesteś najbardziej kompetentnym i inteligentnym specjalistą w naszym fachu, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się współpracować. Przez osiem lat znajdowałem się poza głównym nurtem wydarzeń, więc myślę, że…
Theo Lane skinął głową.
— Przypuszczam, że chcecie zobaczyć świątynię Chyżwara? — zapytał oschłym tonem.
— Istotnie.
Śmigacz zatoczył szerokie koło i wylądował. Pogrążony głęboko w myślach, konsul wpatrywał się przed siebie nie widzącym spojrzeniem, kiedy nagle boczne drzwi maszyny uniosły się i Sol Weintraub szepnął:
— Dobry Boże…
Wysiedli z pojazdu, spoglądając w milczeniu na osmalone ruiny tego, co kiedyś było świątynią Chyżwara. Odkąd przed mniej więcej dwudziestoma pięcioma laty uznano Grobowce Czasu za zbyt niebezpieczne i zamknięto je dla zwiedzających, świątynia ta stanowiła główną atrakcję turystyczną Hyperiona. Zajmowała pełne trzy kwartały, a iglica jej umieszczonej centralnie wieży wznosiła się ponad sto pięćdziesiąt metrów nad poziom gruntu. Pod względem architektonicznym świątynia częściowo przypominała dostojną katedrę, częściowo jakąś żartobliwą wariację na temat stylu gotyckiego, częściowo niesamowitą Escherowską grafikę, częściowo zaś koszmar przeniesiony jakby prosto z płócien Boscha — przede wszystkim jednak stanowiła nieodłączny fragment przeszłości Hyperiona.
Teraz zniknęła. O minionym majestacie budowli świadczyły jedynie wielkie stosy poczerniałych od ognia kamieni, z których niby monstrualne żebra sterczały resztki nadtopionej konstrukcji nośnej. Znaczna część gruzu wpadła do piwnic i niezliczonych podziemnych przejść, które znajdowały się pod liczącą trzy wieki budowlą. Konsul podszedł do krawędzi jednego z zapadlisk, zastanawiając się, czy — jak głosiła legenda — głębokie katakumby rzeczywiście łączą się z labiryntem wyrytym pod powierzchnią planety.
— Wygląda na to, że użyli tu bicza bożego — powiedział Martin Silenus. „Biczem bożym” nazywano w dawnych czasach bojowe lasery o wielkiej mocy. Poeta sprawiał wrażenie zupełnie trzeźwego. — Pamiętam czasy, kiedy nie było tu nic oprócz świątyni i kilku fragmentów Starego Miasta — dodał. — Billy postanowił przenieść tutaj Jacktown dopiero po tym nieszczęściu w okolicy Grobowców. A teraz nie został kamień na kamieniu. Jezu Chryste.
— Nie — odezwał się Kassad.
Wszyscy spojrzeli na niego.
Pułkownik uważnie badał pozostałości budowli. Teraz wyprostował się i zwrócił do pozostałych pasażerów śmigacza:
— To nie był bicz boży, tylko ładunki plazmowe. Kilka, może nawet kilkanaście.
— Naprawdę chcesz tu zostać i odbyć tę bezsensowną pielgrzymkę? — zapytał Theo. — Lepiej wracaj ze mną do konsulatu.
Zwracał się do konsula, ale ruchem ręki dał do zrozumienia, że zaproszenie dotyczy także pozostałych.
Konsul odwrócił się od rumowiska kamieni i spojrzał na swego dawnego zastępcę, ale właściwie po raz pierwszy od chwili powrotu na Hyperiona zobaczył generalnego gubernatora planety balansującej na krawędzi wojny.
— Nie mogę, Wasza Ekscelencjo — odparł. — Naturalnie, mówię tylko w swoim imieniu.
Czterej mężczyźni i kobieta niemal jednocześnie potrząsnęli głowami. Silenus i Kassad zajęli się wyładowywaniem bagaży. Deszcz powrócił pod postacią drobnej mżawki, właściwie niemal mgły, sączącej się przez ciemność. Dopiero teraz konsul zauważył dwa śmigacze bojowe Armii, unoszące się bezszelestnie nad dachami pobliskich domów. Dzięki swoim polimerowym kadłubom były prawie niewidoczne, ale deszcz pozwolił dostrzec ich zarysy.
Oczywiście, pomyślał konsul. Przecież generalny gubernator nie może podróżować bez eskorty.
— Czy kapłanom udało się uciec? — zapytała Brawne Lamia. — Czy w ogóle ktokolwiek ocalał?
— Tak — odparł Theo. Człowiek sprawujący w istocie niemal dyktatorską władzę nad pięcioma milionami dusz skazanych na zagładę zdjął okulary i wytarł je o koszulę. — Wszyscy kapłani i akolici uciekli podziemnymi tunelami. Tłum oblegał świątynię przez kilka miesięcy. Przywódcą była kobieta o imieniu Cammon. Przybyła z jakiegoś miejsca położonego na wschód od Trawiastego Morza. Wielokrotnie ostrzegała ludzi przebywających w świątyni, zanim wreszcie wydała rozkaz odpalenia DL-20.
— A co robiła policja? — zainteresował się konsul. — Planetarne Siły Samoobrony? Armia?
Theo Lane uśmiechnął się i przez chwilę wyglądał na wielokroć starszego, niż był w istocie.
— Przez trzy lata znajdowaliście się w podróży — powiedział. — W tym czasie wszechświat bardzo się zmienił. Nawet na planetach należących do Sieci zdarzają się przypadki linczu na wyznawcach Chyżwara, więc możecie sobie wyobrazić, co dzieje się tutaj. Czternaście miesięcy temu ogłosiłem stan wyjątkowy. Policja i PSS są bez przerwy w stanie ostrego pogotowia. Razem ze mną przyglądali się, jak tłum pali świątynię. Według naszych szacunków zgromadziło się tutaj ponad pół miliona ludzi.
— Czy wiedzą o nas i naszej pielgrzymce? — zapytał Sol Weintraub.
— Gdyby wiedzieli, nikt z was już by nie żył — odparł Theo. — Może wydaje wam się, że powinni odnosić się przychylnie do wszystkiego, co może uspokoić Chyżwara, ale oni dostrzegliby tylko to, że zostaliście wybrani przez jego Kościół. Jeśli chcecie znać prawdę, to musiałem sprzeciwić się decyzji mojej Rady, która chciała zniszczyć wasz statek, jeszcze zanim wszedł w górne warstwy atmosfery.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał konsul.
Theo westchnął głęboko i poprawił okulary.
— Hyperion wciąż potrzebuje Hegemonii, a Gladstone nadal ma sporo do powiedzenia, jeśli nie w Senacie, to na pewno we WszechJedności. Ja z kolei potrzebuję was.
Konsul bezwiednie spojrzał na ruiny świątyni Chyżwara.
— Ta pielgrzymka skończyła się na długo przed waszym przybyciem — dodał generalny gubernator. — Więc jak, wrócisz ze mną do konsulatu, przynajmniej jako konsultant?
— Przykro mi, ale nie mogę — odparł konsul.
Theo odwrócił się bez słowa, wsiadł do śmigacza i ruszył ostro w górę. Eskorta podążyła za nim, przypominając dwie niewyraźne smugi w przesyconej deszczem ciemności.
Padało coraz bardziej. Pielgrzymi zbili się w ciasną gromadkę. Weintraub osłonił Rachelę plastikowym kapturem, ale dziecko przestraszyło się odgłosu spadających kropel i znowu zaczęło płakać.
— Co teraz? — mruknął konsul, rozglądając się dokoła. Bagaże, ułożone w nieforemną stertę, nasiąkały powoli wodą. W powietrzu unosił się zapach spalenizny.
— Znam tu w pobliżu pewien bar — powiedział z uśmiechem Martin Silenus.
Okazało się, że konsul także go zna; większą część swego jedenastoletniego pobytu na planecie spędził właśnie w „Cyceronie”.
W przeciwieństwie do większości miejsc w Keats, czy w ogóle na Hyperionie, „Cyceron” nie otrzymał swej nazwy w celu upamiętnienia jakiegoś mało istotnego zjawiska literackiego z okresu przed hegirą. Plotka głosiła, że ochrzczono go tak, aby utrwalić pamięć o części jednego z miast Starej Ziemi. Nikt jednak nie wiedział na pewno, czy miało to być Chicago, czy raczej Kalkuta — to znaczy nikt z wyjątkiem Stana Leweskiego, właściciela i zarazem prawnuka założyciela baru. Jednak Stan nikomu nie chciał zdradzić tajemnicy. W ciągu półtora stulecia istnienia bar rozrósł się niepomiernie: kiedyś był jedynie małą norą w chylącym się ku upadkowi starym domu nad brzegiem rzeki Hoolie, teraz zajmował dziewięć kondygnacji w czterech chylących się ku upadkowi, starych domach nad brzegiem tejże rzeki. Jedynymi elementami, które nie uległy zmianie, były niskie sufity, gęsty dym i nie cichnący ani na chwilę zgiełk, nawet przy największym tłoku dający coś w rodzaju poczucia prywatności.
Jednak tego wieczoru o żadnym poczuciu prywatności nie mogło być mowy. Kiedy objuczeni bagażami pielgrzymi weszli przez drzwi od ulicy Bagiennej, stanęli jak wryci.
— Święty Jezu… — mruknął Martin Silenus.
„Cyceron” wyglądał tak, jakby przeżywał najazd hordy barbarzyńców. Wszystkie krzesła i stoły były zajęte, przeważnie przez mężczyzn, na podłodze zaś walały się plecaki, broń, materace, przestarzałe urządzenia łączności, skrzynki z prowiantem oraz całe mnóstwo innych przedmiotów, jakie zwykle znaczą szlak marszu armii uciekinierów… lub uciekającej armii. W ciężkim, gęstym powietrzu, zwykle przesyconym wymieszanymi zapachami pieczonego mięsa, wina, piwa i przemycanego tytoniu, czuć było głównie smród nie mytych ciał, moczu i beznadziejności.
Przed nowo przybyłymi zmaterializowała się ogromna postać Stana Leweskiego. Ramiona właściciela baru były równie potężne jak zawsze, ale czarne kręcone włosy cofnęły się o dobrych kilka centymetrów, odsłaniając wysokie czoło, a wokół ciemnych oczu pojawiło się sporo nowych zmarszczek. Na widok konsula oczy te o mało nie wyszły z orbit.
— Duch…
— Wcale nie.
— A więc ty żyjesz?
— Jak najbardziej.
— Niech mnie cholera! — wykrzyknął Stan Leweski, złapał konsula wpół i podniósł równie łatwo, jak przeciętnie silny mężczyzna podnosi pięcioletniego chłopca. — Niech mnie cholera! — powtórzył. — Co cię tu sprowadza?
— Pomyślałem sobie, że warto by sprawdzić twoje pozwolenie na sprzedaż alkoholu. Postaw mnie, dobrze?
Leweski ostrożnie spełnił życzenie konsula, po czym poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się szeroko. Kiedy przeniósł spojrzenie na poetę, uśmiech zniknął, a na czole olbrzyma pojawiła się głęboka zmarszczka.
— Wyglądasz znajomo, ale chyba nigdy cię tutaj nie widziałem…
— Znałem twojego pradziadka — odparł Silenus. — Skoro już o tym mowa: zostało jeszcze trochę tego piwa sprzed hegiry? Wiesz, mówię o tym wspaniałym angielskim trunku, który smakuje jak szczyny łosia. Zawsze było mi go mało.
— Niestety, ani kropli. — Właściciel baru nie spuszczał wzroku z poety. — Do licha, kufer dziadka Jiriego i stare holo: prawdziwy satyr w Jacktown! Czy to możliwe? — Wyciągnął wielki paluch i ostrożnie dotknął nim najpierw Silenusa, a potem konsula. — Dwa duchy.
— Sześcioro zmęczonych ludzi — poprawił go konsul. Niemowlę znowu zaniosło się płaczem. — Siedmioro. Znajdziesz dla nas trochę miejsca?
Leweski zatoczył szeroki łuk potężnym ramieniem.
— Sami widzicie, co się dzieje. Nie ma gdzie szpilki wetknąć. Wszystko zjedzone i wypite. — Spojrzał na Silenusa. — Piwo też. „Cyceron” zamienił się w wielki hotel bez łóżek. Te sukinsyny z PSS przesiadują tu całymi dniami i nocami, nic nie płacą, żłopią własny bimber i czekają na koniec świata. Moim zdaniem, tylko go patrzeć.
Mała grupka stała na wysokim podeście nad wejściem. Rzucony byle jak na podłogę bagaż tylko nieznacznie spotęgował panujący wszędzie bałagan. Przeciskający się obok mężczyźni taksowali nowo przybyłych uważnymi spojrzeniami. Szczególnym obiektem zainteresowania była Brawne Lamia, która jednak nic sobie z tego nie robiła, miażdżąc lodowatym wzrokiem każdego, kto zbyt długo jej się przyglądał.
Leweski przez chwilę wpatrywał się z namysłem w konsula.
— To znaczy, mam taki jeden stolik na tarasie. Od tygodnia okupuje go pięciu idiotów z PSS, którzy rozpowiadają wszem wobec, jak to pogonią Intruzów gołymi rękami. Jeśli chcecie, z rozkoszą wywalę ich na zbity pysk.
— Chcemy — powiedział konsul.
Leweski odwrócił się bez słowa, ale nie zdążył odejść, gdyż Lamia położyła mu rękę na ramieniu.
— Może ci pomóc? — zapytała.
Stan Leweski wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
— To nie jest konieczne, ale myślę, że z przyjemnością popatrzę, jak sobie radzisz. Chodźmy.
Zniknęli w tłumie.
Balkon na drugim piętrze okazał się tak mały, że tylko z najwyższym trudem mieścił się na nim obdrapany stół i sześć krzeseł. Pomimo niesłychanego ścisku, jaki panował na wszystkich piętrach, schodach i podestach, nikt nie próbował zająć zwolnionego miejsca, kiedy Leweski i Lamia wyrzucili protestujących komandosów za barierkę, do płynącej dziewięć metrów niżej rzeki. Leweskiemu udało się nawet postawić na stole dzban piwa oraz koszyk z chlebem i zimnym pieczystym.
Jedli w milczeniu. Głód, przygnębienie i zmęczenie, charakterystyczne dla okresu po przebudzeniu z kriogenicznego snu, dawały im się we znaki znacznie bardziej, niż to zazwyczaj bywało. Balkon był pogrążony w ciemności, którą rozpraszał nieco blask docierający z wnętrza oberży oraz słaba poświata rzucana przez światła pozycyjne rzecznych barek. Większość domów nad brzegami Hoolie była zupełnie ciemna, ale od niskich chmur odbijało się wystarczająco dużo świateł miasta, by konsul mógł bez trudu dojrzeć ruiny świątyni Chyżwara położone pół kilometra w górę rzeki.
— No cóż… — odezwał się ojciec Hoyt. Wrócił już do równowagi po dużej dawce ultramorfiny i teraz balansował na wąskiej granicy między cierpieniem a otępieniem. — Co teraz zrobimy?
Mijały chwile, lecz nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Konsul zamknął oczy. Nie miał najmniejszego zamiaru obejmować przywództwa. Teraz, kiedy znowu siedział na balkonie u „Cycerona”, jakże łatwo byłoby wrócić do dawnych zwyczajów: pić do świtu, podziwiać poranny deszcz meteorów, zataczając się wrócić do pustego apartamentu w pobliżu rynku, a cztery godziny później zjawić się w konsulacie — wykąpany, ogolony i nawet z grubsza podobny do człowieka, tyle tylko że z mocno przekrwionymi oczami i potwornym bólem głowy. Theo — ten spokojny, przygotowany na każdą niespodziankę Theo — przeholowałby go jakoś przez cały ranek. Przy odrobinie szczęścia udałoby się bez większych problemów dotrwać do wieczora, kiedy znowu zacząłby pić u „Cycerona”, żeby jakoś przetrzymać noc. W ten sposób mógłby przetrwać nawet całe życie, dziękując Bogu za to, że umieścił go w tak mało ważnym miejscu wszechświata.
— Czy wszyscy jesteście gotowi wyruszyć na pielgrzymkę?
Konsul otworzył oczy. W drzwiach balkonowych stała jakaś zakapturzona postać. Konsulowi wydawało się przez chwilę, że to Het Masteen, ale szybko uświadomił sobie, iż ten człowiek jest znacznie niższy od kapitana, a w dodatku mówi bez charakterystycznego dla templariuszy akcentu.
— Jeśli tak, to musimy już iść — powiedziała tajemnicza postać.
— Kim jesteś? — zapytała Brawne Lamia.
Człowiek w kapturze puścił pytanie mimo uszu.
— Pośpieszcie się.
Fedmahn Kassad wstał z krzesła, podszedł do nieznajomego — musiał się nieco schylić, aby nie zawadzić o spód balkonu na trzecim piętrze — i szybkim ruchem lewej ręki ściągnął nieznajomemu kaptur z głowy.
— Android! — wykrzyknął ojciec Lenar Hoyt na widok niebieskiej skóry i oczu o błękitnych białkach.
Konsul nie był aż tak bardzo zdziwiony. Choć już od ponad stu lat posiadanie androidów na obszarze Hegemonii było surowo zakazane, i co najmniej od równie długiego czasu nie wytwarzano nowych egzemplarzy, to jednak nadal używano ich do najcięższych prac na zacofanych, leżących na uboczu planetach — na przykład takich jak Hyperion. Szczególnie chętnie wykorzystywała androidy świątynia Chyżwara, gdyż zgodnie z nauką Kościoła Chyżwara androidy były wolne od grzechu pierworodnego, a tym samym pod względem duchowym stały znacznie wyżej od ludzi, będąc jednocześnie wyłączone z okrutnej i nieuniknionej zemsty Chyżwara.
— Nie ma czasu do stracenia — szepnął android, pośpiesznie naciągając kaptur.
— Jesteś ze świątyni? — zapytała Lamia.
— Cicho! — syknął android. Zerknął ostrożnie przez ramię, po czym skinął głową. — Musimy się śpieszyć. Proszę, chodźcie za mną.
Wszyscy wstali, ale zaraz potem zawahali się, jak na komendę. Kassad od niechcenia rozpiął długą skórzaną kurtkę, na mgnienie oka odsłaniając rękojeść paralizatora neuronowego. W normalnych warunkach konsul zadrżałby z niepokoju na samą myśl o tym, że gdzieś w pobliżu może znajdować się równie niebezpieczne narzędzie — wystarczyło jedno omyłkowe dotknięcie spustu, aby mózgi wszystkich obecnych na balkonie zamieniły się w bryły ugotowanego na twardo białka — lecz tym razem ze zdziwieniem stwierdził, iż widok tej śmiercionośnej broni podziałał na niego krzepiąco.
— Nasze bagaże… — zaczął Weintraub, lecz android nie pozwolił mu dokończyć.
— Już się nimi zajęliśmy — szepnął. — Pośpieszcie się! — Zszedł po schodach i zagłębił się w noc, a pielgrzymi ruszyli za nim, znużeni i wyzuci z wszelkiego zapału jak wczorajsze ziewnięcie.
Konsul spał wyjątkowo długo. Pół godziny po wschodzie słońca prostokątna plama światła padła na poduszkę, on jednak tylko odwrócił się na bok. Godzinę później, przy wtórze gromkich okrzyków, uwolniono zmęczone płaszczki, które ciągnęły barkę przez całą noc, zaprzęgnięto zaś nowe. Konsul spał dalej. Potem tupot stóp na pokładzie i rozmowy załogi stawały się coraz głośniejsze, ale ze snu wyrwał go dopiero donośny dźwięk klaksonu, który rozległ się w pobliżu śluzy w Karli.
Poruszając się jakby w zwolnionym tempie — wciąż jeszcze dawały znać o sobie skutki niedawnej hibernacji — konsul umył się najlepiej, jak mógł w prymitywnych warunkach, włożył luźne bawełniane spodnie, starą płócienną koszulę, równie stare turystyczne buty, po czym wyszedł na pokład.
Śniadanie wystawiono na długim kredensie w pobliżu mocno rozchwianego stołu, który w razie potrzeby dawał się schować bezpośrednio pod pokład. Tę część pokładu chronił przed promieniami słońca czerwono-złoty, płócienny baldachim, trzepoczący głośno w podmuchach wiatru. Dzień był piękny, bez jednej chmurki na niebie, a słońce Hyperiona nadrabiało intensywnością to, czego brakowało mu w rozmiarach.
M. Weintraub, Lamia, Kassad i Silenus nie spali już od dłuższego czasu. Lenar Hoyt i Het Masteen dołączyli do grupy zaraz po przybyciu konsula.
Konsul nałożył sobie na talerz pieczoną rybę i trochę owoców, napełnił szklankę sokiem pomarańczowym, a następnie podszedł do burty i oparł się o reling. W tym miejscu rzeka miała co najmniej kilometr szerokości, a jej zielonolazurowa woda stanowiła dokładne odbicie nieba. W pierwszej chwili konsul nie rozpoznał terenów ciągnących się po obu stronach rzeki. Na wschodzie ryżowe poletka sięgały aż po horyzont, rozpływając się w lekkiej mgiełce, która jeszcze unosiła się nad podmokłymi terenami. W pobliżu jednej z grobli wznosiły się na palach tubylcze chaty o pochyłych ścianach ze złocistego półdębu. Na zachodzie rósł gęsty las złożony z mangrowców i rozłożystych paproci o soczyście czerwonych liściach, poprzecinany naturalnymi kanałami, głębokimi zatoczkami i lagunami, by mniej więcej kilometr dalej ustąpić miejsca skalistym wzniesieniom, na których udało się przetrwać jedynie iglastym roślinom o delikatnie błękitnym zabarwieniu.
Przez chwilę konsul czuł się dziwnie zagubiony, jakby niespodziewanie znalazł się na jakiejś innej, nieznanej planecie, zaraz jednak przypomniał sobie klakson, który obudził go przy śluzie w Karli, i zrozumiał, że barka wpłynęła na mało uczęszczany odcinek Hoolie na pomoc od lasu Doukhobor. Nic dziwnego, że poczuł się jak na zupełnie obcym terenie, gdyż zwykle płynął lub leciał nad Kanałem Królewskim, położonym na zachód od pasma skalistych wzgórz. Należało przypuszczać, iż jakieś utrudnienia na najprostszej drodze wiodącej ku Trawiastemu Morzu skłoniły załogę do wybrania dłuższej, bardziej uciążliwej trasy. Wszystko wskazywało na to, iż znajdują się jakieś sto osiemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Keats.
— W dzień wygląda to zupełnie inaczej, prawda? — zagadnął ojciec Hoyt.
Konsul ponownie spojrzał na brzeg, nie bardzo wiedząc, co ksiądz ma na myśli. Dopiero po paru sekundach zorientował się, że Hoytowi chodziło o barkę.
Kiedy teraz wspominał niedawne wydarzenia, wszystko wydawało mu się dziwnie nierealne: marsz za androidem w strugach ulewnego deszczu, zaokrętowanie na starą barkę, długa wędrówka jej krętymi korytarzami, spotkanie z Hetem Masteenem w ruinach świątyni, a wreszcie widok szybko niknących za rufą świateł miasta.
Tych kilka godzin przed i zaraz po północy przypominało niewyraźny sen; konsul przypuszczał, że pozostali byli równie jak on zmęczeni i zdezorientowani. Niby przez mgłę pamiętał swoje zdumienie wywołane faktem, iż załoga składa się wyłącznie z androidów, bez trudu natomiast przywołał wspomnienie nieopisanej ulgi, jaką poczuł, kiedy wreszcie zamknął drzwi kabiny i zwalił się na koję.
— Dziś rano rozmawiałem z A. Bettikiem — powiedział Weintraub. Miał na myśli androida, który zjawił się po nich u „Cycerona”. — Ta łajba ma niezłą historię.
Martin Silenus podszedł do kredensu, nalał sobie soku pomidorowego, dodał nieco płynu z płaskiej flaszeczki, z którą nie rozstawał się ani na chwilę, po czym powiedział:
— Na pewno niejedno widziała. Te przeklęte relingi były polerowane ludzkimi rękami, po schodach i pokładzie biegały bose stopy, sufity są poczerniałe od dymu, a materace ubite przez pokolenia marynarzy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miało się okazać, że liczy sobie kilkaset lat. Najbardziej podobają mi się wszystkie te rokokowe ozdóbki. Zwróciliście uwagę, że jeszcze czuć zapach drzewa sandałowego? Możliwe, że zbudowano ją na Starej Ziemi.
— Masz całkowitą słuszność — odparł Sol Weintraub. Rachela spała przytulona do jego piersi, wydmuchując bąbelki śliny. — Znajdujemy się na dzielnym statku „Benares”, zwodowanym na Starej Ziemi w mieście o tej samej nazwie.
— Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie takiego miasta — odezwał się konsul.
Brawne Lamia podniosła głowę znad resztek śniadania.
— Benares, znane też jako Varanasi albo Gandhipur, w Wolnych Stanach Indii. Po trzeciej wojnie japońsko-chińskiej weszło w skład Drugiej Wspólnoty Azjatyckiej. Całkowicie zniszczone w wyniku ograniczonej wymiany uderzeń jądrowych między Indiami a postradzieckimi republikami muzułmańskimi.
— Rzeczywiście — potwierdził Weintraub. — „Benares” zbudowano na długo przed Wielką Pomyłką. Zdaje się, że w połowie dwudziestego wieku. A. Bettik twierdzi, że właściwie jest to jednostka lewitacyjna…
— A generatory? — przerwał mu pułkownik Kassad.
— Są na miejscu. Obok głównego salonu na najniższym pokładzie. Podłoga salonu jest wykonana z księżycowego kryształu. Nie ma co, miło byłoby unosić się teraz na wysokości dwóch tysięcy metrów… Ale to tylko marzenia.
— Benares… — mruknął z rozmarzeniem Martin Silenus i przesunął pieszczotliwie ręką po poczerniałym relingu. — Okradziono mnie tam kiedyś.
Brawne Lamia gwałtownie odstawiła kubek z kawą.
— Człowieku, chcesz nam wmówić, że masz tyle lat, żeby pamiętać Starą Ziemię? Chyba uważasz nas za idiotów!
Martin Silenus uśmiechnął się promieniście.
— Moje drogie dziecko, niczego nie chcę ci wmówić. Pomyślałem sobie tylko, że byłoby z pożytkiem dla nas wszystkich, gdybyśmy wymienili informacje o miejscach, w których albo kradliśmy, albo też padliśmy ofiarami kradzieży. Ponieważ masz nad nami tę niezasłużoną przewagę, że jesteś córką senatora, nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, iż twoja lista będzie znacznie bardziej szacowna… i dłuższa.
Lamia otworzyła już usta, żeby coś odpowiedzieć, ale ściągnęła tylko brwi i nie odezwała się ani słowem.
— Ciekawe, w jaki sposób ten statek dotarł na Hyperiona? — mruknął Lenar Hoyt. — I po co było ściągać barkę lewitacyjna na planetę, gdzie nie można jej wykorzystać?
— Można — poprawił go pułkownik Kassad. — Hyperion ma przecież słabe pole magnetyczne. Tyle że trudno byłoby mieć do niej całkowite zaufanie.
Kapłan uniósł brwi na znak, że dla niego to jedno i to samo.
— Hej! — wykrzyknął nagle poeta, oparty wygodnie o reling. — Jesteśmy w komplecie!
— I co z tego? — zapytała Brawne Lamia. Za każdym razem, kiedy zwracała się do Silenusa, jej usta przypominały wąską kreskę.
— To, że czas na kolejną historyjkę.
— Chyba ustaliliśmy, że będziemy je opowiadać zawsze po obiedzie? — zauważył Het Masteen.
Martin Silenus wzruszył ramionami.
— Po śniadaniu czy po obiedzie, co za pieprzona różnica? Akurat tak się składa, że nikogo nie brakuje, a zdaje się, że podróż do Grobowców zajmie nam mniej niż tydzień, prawda?
Konsul policzył szybko w pamięci: jeszcze niecałe dwa dni rzeką, niespełna dwa dni przez Trawiaste Morze (albo nawet jeszcze mniej, jeśli trafią na sprzyjające wiatry), z pewnością najwyżej jeden dzień przez góry.
— Rzeczywiście — odparł. — Najwyżej sześć dni.
— A więc nie traćmy czasu, bo nie ma żadnej gwarancji, że Chyżwar nie wpadnie z krótką wizytą, zanim zapukamy do jego drzwi. Jeżeli te opowiastki mają w jakiś sposób zwiększyć nasze szanse na przeżycie, to byłoby dobrze, żebyśmy je wszystkie usłyszeli, zanim pierwsi z nas zostaną przerobieni na pulpety przez tę ruchomą maszynkę do mielenia mięsa, do której tak nam spieszno.
— Jesteś odrażający — stwierdziła Brawne Lamia.
— Najdroższa, dokładnie to samo wyszeptałaś mi do ucha minionej nocy, tuż po swoim drugim orgazmie — odparł z uśmiechem poeta.
Lamia odwróciła się od niego, natomiast ojciec Hoyt odchrząknął i zapytał pośpiesznie:
— Czyja teraz kolej?
Odpowiedziało mu milczenie.
— Moja — odezwał się wreszcie Fedmahn Kassad, sięgnął do kieszeni białej tuniki i wydobył z niej skrawek papieru z dużą cyfrą 2.
— Miałbyś coś przeciwko temu, żeby zacząć już teraz? — zapytał Sol Weintraub.
Kassad uśmiechnął się lekko.
— Żywiłem złudną nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, ale skoro tak się nie stało, to wolę mieć to jak najprędzej za sobą.
— Hej! — wykrzyknął Silenus. — Ten człowiek sypie cytatami z przedhegiryjskiej literatury!
— Szekspir? — zainteresował się ojciec Hoyt.
— Nie — odparł poeta. — Lerner i pieprzony Lowe. Neil i jebany Simon. Hamel i chrzaniony Posten.
— Pułkowniku — przemówił oficjalnym tonem Sol Weintraub — mamy piękną pogodę, nikt z nas nigdzie się nie śpieszy, więc bylibyśmy ci niezmiernie wdzięczni, gdybyś zechciał opowiedzieć nam o przyczynach, które sprowadziły cię na Hyperiona i kazały wziąć udział w ostatniej pielgrzymce do Chyżwara.
Kassad skinął głową. Robiło się coraz cieplej, baldachim trzepotał w podmuchach wiatru, pokład skrzypiał, a barka lewitacyjna „Benares” płynęła mozolnie pod prąd, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się do gór, trawiastych równin i Chyżwara.
Kobietę, której później szukał przez całe życie, Fedmahn Kassad spotkał po raz pierwszy podczas bitwy pod Agincourt.
Był wilgotny, chłodny ranek pod koniec października A.D. 1415. Kassad został obsadzony w roli łucznika w armii Henryka V, króla Anglii. Angielskie wojska wylądowały na francuskiej ziemi czternastego sierpnia, a od ósmego października znajdowały się w odwrocie, ustępując przed znacznie silniejszymi Francuzami. Henryk przekonał swoją Radę Wojenną, że jego armia zdoła pierwsza dotrzeć do Calais, gdzie wreszcie znów będzie mogła czuć się zupełnie bezpieczna. Pomylił się. Teraz, o świcie dwudziestego piątego października, siedem tysięcy angielskich żołnierzy — głównie łuczników — stanęło na błotnistym polu twarzą w twarz z dwudziestoma ośmioma tysiącami Francuzów.
Kassad trząsł się z zimna, odczuwał paskudne mdłości, był potwornie zmęczony i przerażony. Już od tygodnia angielscy żołnierze odżywiali się niemal wyłącznie zbieranymi pośpiesznie owocami runa leśnego, w związku z czym niemal wszyscy cierpieli na biegunkę. Temperatura wynosiła około dziesięciu stopni Celsjusza, minioną noc zaś Kassad spędził na mokrej, zimnej ziemi, bezskutecznie usiłując zasnąć. Zdumiewał go niesamowity realizm sytuacji — Sieć Historyczno-Taktyczna Szkoły Dowodzenia na Olympusie tak się miała do popularnych symulatorów, jak hologramy do pierwszych dagerotypów. Fizyczne doznania były tak rzeczywiste, tak prawdziwe, że Kassad w najmniejszym stopniu nie życzył sobie odnieść żadnych ran. Zbyt wiele nasłuchał się opowieści o kadetach, którzy doznali poważnych obrażeń podczas symulowanych ćwiczeń, a nawet o takich, których wyciągnięto martwych z kabin.
Przez większą część poranka nic się nie działo; Kassad, wraz z pozostałymi łucznikami ustawionymi na prawym skrzydle wojsk Henryka, przyglądał się znacznie liczniejszym francuskim oddziałom stojącym po drugiej stronie szerokiego mniej więcej na kilometr pola. Nagle zatrzepotały proporce, piętnastowieczni odpowiednicy sierżantów wydali rozkazy i Anglicy ruszyli naprzód nierówną, siedmiusetmetrową linią, w której spore grupy łuczników były oddzielone od siebie znacznie mniejszymi skupiskami zbrojnych. Armia Henryka nie miała kawalerii, a nieliczni jeźdźcy, których Kassad mógł dostrzec, zgromadzili się wokół króla, jakieś trzysta metrów bliżej środka linii, lub dokoła księcia Yorku, niedaleko Kassada, na prawym skrzydle. Skupiska te skojarzyły mu się z ruchomymi punktami dowodzenia Armii/ląd, tyle tylko że zamiast anten komunikatorów wznosiły się nad nimi różnobarwne sztandary i proporce. Wspaniały cel dla artylerii, pomyślał Kassad, ale zaraz potem przypomniał sobie, że akurat tego czynnika można było jeszcze nie brać pod uwagę.
Francuzi, w przeciwieństwie do Anglików, mieli mnóstwo koni. Na każdym skrzydle znajdowało się co najmniej sześciuset jezdnych, tyle samo też czekało w pogotowiu za pierwszą linią wojsk. Kassad nie lubił koni. Naturalnie oglądał wcześniej zdjęcia i hologramy, ale po raz pierwszy spotkał te zwierzęta dopiero teraz i przekonał się, że ich rozmiary, zapach, a także tętent kopyt działają na niego dość demobilizująco — szczególnie jeśli przeklęte czworonogi były całe zakute w stal i niosły na grzbietach ciężkozbrojnych ludzi z czterometrowymi kopiami.
Anglicy zatrzymali się jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów od linii francuskich wojsk. W ciągu minionego tygodnia Kassad zdążył się przekonać, że jest to odległość skutecznego strzału z łuku, ale wiedział także, iż będzie musiał włożyć w napięcie cięciwy maksimum sił, co zapewne skończy się ponownym wywichnięciem ramienia w stawie barkowym.
Francuzi krzyczeli coś głośno — prawdopodobnie zasypywali nieprzyjaciela obelgami. Kassad położył na ziemi swoje długie strzały, wraz z innymi łucznikami postąpił trzy kroki naprzód i zajął się wbijaniem w miękki grunt solidnych, naostrzonych na obu końcach kijów. Kiedy zaraz po sforsowaniu Sommy otrzymali rozkaz, aby znaleźć odpowiednie drzewa i przygotować te ponad półtorametrowe kije, Kassad zastanawiał się, do czego będą im przydatne. Teraz już wiedział.
Co trzeci łucznik miał drewniany młot. Za pomocą tego narzędzia kolejno wbijali kije w ziemię, pochylając je wyraźnie w stronę wrogiej armii. Uporawszy się z tym zadaniem, Kassad ponownie naostrzył koniec tyki, która teraz sięgała mu niemal do piersi, po czym cofnął się na poprzednie miejsce, za wyrosłą niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, najeżoną ostrymi grotami barierę, by tam zaczekać na atak Francuzów.
Atak nie nastąpił.
Kassad czekał, nieruchomy jak posąg, w lekkim rozkroku, z łukiem w garści i czterdziestoma ośmioma strzałami rozłożonymi starannie u stóp.
Francuzi nadal nie atakowali.
Deszcz ustał, zerwał się natomiast przenikliwy wiatr. Kassad rozgrzał się trochę krótkim marszem i wbijaniem ostrych tyk, ale teraz znowu zaczął trząść się z zimna. Słychać było jedynie metaliczne pobrzękiwanie zbroi, od czasu do czasu jakąś rzuconą półgłosem uwagę albo nerwowy śmiech, a także głuchy łomot końskich kopyt dobiegający od strony przegrupowujących się oddziałów francuskiej kawalerii. Atak w dalszym ciągu nie następował.
— Pieprzę to! — mruknął siwy żołnierz stojący kilka metrów od Kassada. — Te dranie mogą tak sterczeć do wieczora. Ruszmy się wreszcie, bo jak nie, to szlag mnie trafi!
Kassad skinął głową. Nie miał pojęcia, czy słyszy i rozumie średniowieczną angielszczyznę, czy też łucznik posługuje się zwykłym standardem. Nie wiedział także, czy siwowłosy żołnierz jest kadetem, instruktorem, czy jedynie wytworem symulatora. Serce waliło mu jak młotem, a ręce pociły się bez żadnego widocznego powodu. Ukradkiem wytarł je o ubranie.
Zupełnie jakby król Henryk posłuchał rady starego wojaka, proporce powędrowały w górę, sztandary załopotały na wietrze, dowódcy wydali rozkaz, angielscy łucznicy zaś jak jeden mąż założyli strzały, napięli cięciwy i zwolnili je na komendę.
Sześć tysięcy metrowych, zakończonych ostrymi grotami strzał poszybowało w górę, na chwilę zawisło trzydzieści metrów nad ziemią, po czym spadło na Francuzów.
Najpierw rozległo się przeraźliwe rżenie koni, potem zaś odgłos, który mógłby powstać, gdyby dziesięć tysięcy niedorozwiniętych dzieci zaczęło naraz walić w blaszane garnki; to francuscy rycerze nastawili hełmy i pochylili się nieco w kulbakach, tak by strzały uderzyły w ich zbroje pod możliwie jak najmniejszym kątem i ześlizgnęły się nieszkodliwie po stalowych napierśnikach i kolczugach. Kassad zdawał sobie doskonale sprawę, iż z militarnego punktu widzenia nieprzyjaciel nie poniósł niemal żadnych strat, choć z pewnością stanowiło to niewielką pociechę dla kilku lub kilkunastu piechurów, którzy osunęli się bez życia na ziemię, przebici spadającymi niczym groźny deszcz strzałami, oraz dla paru oszalałych z bólu koni, które rżały rozpaczliwie, stając dęba i miotając się w popłochu, co skutecznie niweczyło wysiłki jeźdźców, usiłujących wyrwać długie drzewca z ich grzbietów i boków.
Francuzi nadal nie atakowali.
Znowu wydano rozkazy. Kassad podniósł łuk, założył strzałę, napiął cięciwę, zwolnił ją. I jeszcze raz. I jeszcze. Co dziesięć sekund na niebie pojawiała się najeżona ostrymi grotami chmura, aż wreszcie Kassadowi zaczął doskwierać narastający ból w ramieniu poddawanym powtarzającej się w regularnych odstępach czasu torturze. Nie czuł ani gniewu, ani uniesienia; po prostu wykonywał swoją pracę. Ramię bolało go nieznośnie. Strzały znowu poszybowały w górę. Po wystrzeleniu piętnastej usłyszał jakąś wrzawę, ale sięgnął po kolejną strzałę, naciągnął cięciwę i dopiero wtedy spojrzał przed siebie.
Francuzi ruszyli do ataku.
Kassad nigdy do tej pory nie był świadkiem ataku kawalerii i widok tysiąca dwustu opancerzonych koni pędzących prosto na niego wywołał pewne odruchowe reakcje, o jakie Fedmahn nigdy by siebie nie podejrzewał. Szarża trwała nie dłużej niż czterdzieści sekund, a mimo to przekonał się, iż w tak krótkim czasie może mu zupełnie zaschnąć w ustach, mogą pojawić się problemy z oddychaniem, jądra zaś potrafią całkowicie schować się do wnętrza ciała. Gdyby pozostała część Kassada wiedziała o jakiejś równie bezpiecznej kryjówce, z pewnością byłaby skłonna z niej skorzystać.
Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Łucznicy wystrzelili jeszcze pięć salw w kierunku pędzących jeźdźców, zdążyli oddać po jednym strzale każdy na własną rękę, po czym cofnęli się o pięć kroków.
Okazało się, że konie są stanowczo zbyt inteligentne, aby dobrowolnie nadziać się na sterczące z ziemi zaostrzone kije, nawet jeżeli dosiadający ich ludzie czynią wszystko, aby je do tego zmusić. Druga i trzecia fala nie zdołały jednak zatrzymać się tak szybko jak pierwsza, w wyniku czego rozpętało się prawdziwe piekło: kwiczące konie i wrzeszczący jeźdźcy utworzyli na ziemi wielkie kłębowisko, Kassad zaś, także krzycząc co tchu w piersi, miotał się niczym w ukropie, doskakując do każdego nieprzyjaciela, jaki znalazł się w pobliżu, by zadać mu cios drewnianym młotem lub wbić długi nóż między szczeliny w zbroi. Bardzo szybko, we trójkę — on, siwowłosy weteran i jeszcze jeden młody łucznik, który zaraz na początku walki stracił nakrycie głowy — utworzyli coś w rodzaju niezwykle sprawnej maszyny do zabijania, mordującej w okamgnieniu każdego rycerza, który miał pecha zostać wyrzucony z siodła. Najpierw Kassad uderzał młotem, zwalając nieszczęśnika z nóg, w chwilę potem zaś wszyscy trzej rzucali się na niego z nożami.
Tylko jeden rycerz zdołał dźwignąć się na nogi, by stawić im czoło. Wyciągnął miecz, podniósł przyłbicę i wezwał wroga, aby stanął z nim do uczciwej walki. Stary wyga i młody żołnierz natychmiast doskoczyli do niego z obu stron jak wilki, Kassad natomiast sięgnął po łuk i z odległości dziesięciu kroków wpakował strzałę w lewe oko rycerza.
Bitwa toczyła się dalej w tym samym śmiertelno-komicznym rytmie, jaki towarzyszył wszystkim bitwom na Starej Ziemi od czasów pierwszych potyczek na kamienie i maczugi. W ostatniej chwili przed zmasowanym uderzeniem dziesięciu tysięcy francuskich piechurów kawaleria zdołała cofnąć się i odsunąć na skrzydła, jednak zamieszanie, jakie przy okazji powstało, znacznie osłabiło impet ataku, a zanim Francuzom udało się odzyskać inicjatywę, angielscy rycerze odepchnęli ich na odległość wysuniętych kopii. Pozwoliło to kilku tysiącom łuczników, w tym także Kassadowi, zasypać zdezorientowanego przeciwnika gradem strzał.
Nie był to jednak koniec bitwy, a może nawet nie jej przełomowy moment. Nikt właściwie nie wie, kiedy ów moment nastąpił, gdyż — jak to się zwykle dzieje z wszystkimi przełomowymi chwilami — zniknął w gmatwaninie tysięcy indywidualnych potyczek, w których człowieka od człowieka dzieliła jedynie broń ściskana w garści. Walka trwała jeszcze ponad trzy godziny, stanowiąc zbitkę powtarzanych z niewielkimi zmianami działań — głównie nieefektywnych pchnięć i nieporadnych zasłon — oraz mnóstwa mniej chwalebnych wydarzeń, z których najbardziej godnym potępienia był rozkaz Henryka, aby wybić wszystkich jeńców, zamiast gromadzić ich na tyłach, skąd angielskiej armii groziło kolejne niebezpieczeństwo. Jednak heroldzi i historycy zgodzili się później co do tego, iż rozstrzygnięcie nastąpiło w zamieszaniu, które poprzedziło pierwszy atak francuskiej piechoty. Francuzi ginęli tysiącami. Angielskie panowanie nad tą częścią kontynentu miało trwać jeszcze jakiś czas. Dni chwały dzielnych rycerzy, wyżej ceniących honor niż życie, minęły bezpowrotnie, wepchnięte do trumny historii przez parę tysięcy obszarpanych chłopów uzbrojonych w długie łuki. Największą zniewagę dla poległych francuskich szlachciców — naturalnie jeśli założymy, że trupa można jeszcze czymkolwiek znieważyć — stanowił fakt, iż angielscy łucznicy byli nie tylko prostakami, ludźmi z gminu, analfabetami i tępakami, ale zostali wcieleni siłą do wojska. Byli żołdakami walczącymi za nędzną zapłatę, i można było powiedzieć o nich wszystko, tylko nie to, że w swoim postępowaniu kierują się jakimiś wyższymi pobudkami.
Między innymi tego właśnie powinien był się dowiedzieć Kassad podczas treningu w symulatorze. Nie dowiedział się jednak niczego, gdyż całą uwagę poświęcił spotkaniu, które miało odmienić jego życie.
Francuski rycerz przekoziołkował przez głowę padającego konia, natychmiast zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki w kierunku pobliskiego lasu, zanim jeszcze przebrzmiał łoskot jego upadku. Kassad pognał za nim. Mniej więcej w połowie drogi uświadomił sobie, że jest sam; ani siwowłosy weteran, ani młody łucznik nie podążyli za nim. Nieważne. Adrenalina i żądza krwi nie pozwalały zajmować się takimi głupstwami.
Człowiek, który przed chwilą spadł z galopującego konia, a w dodatku miał na sobie co najmniej sześćdziesiąt kilogramów zbroi dość wyraźnie utrudniającej ruchy, powinien stanowić łatwą zdobycz. Rycerz zerknął przez ramię, ujrzał Kassada pędzącego z drewnianym młotem w dłoni i obłędem w oku, po czym włączył wyższy bieg i dopadł pierwszych drzew z przewagą piętnastu metrów nad prześladowcą.
Dopiero głęboko w lesie Kassad zatrzymał się, ciężko dysząc oparł na młocie i spróbował zastanowić się nad sytuacją. Odgłosy dobiegające z pola bitwy znacznie przycichły, częściowo z powodu znacznej odległości, a częściowo dlatego, że tłumiły je krzewy i drzewa. Z niemal zupełnie nagich gałęzi kapały jeszcze krople niedawnego deszczu, na ziemi rozpościerał się gruby dywan liści, między drzewami zaś tu i ówdzie rosły kępy jeżyn. Ślady uciekającego rycerza były początkowo doskonale widoczne, teraz jednak, wśród plątaniny ścieżek wydeptanych przez zwierzynę i połamanych przez wiatr gałęzi, stały się niemal niezauważalne.
Kassad ruszył powoli naprzód, wytężając słuch, żeby błyskawicznie zareagować na każdy dźwięk głośniejszy od jego sapania i szaleńczego łomotu serca. Przez głowę przemknęła mu niewyraźna myśl, że z taktycznego punktu widzenia popełnia chyba poważny błąd; przecież rycerz był w pełnej zbroi, a w dodatku miał miecz. Lada chwila mógł otrząsnąć się z paniki, zawstydzić z powodu pochopnej ucieczki i przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył się podczas długich lat wojaczki. Kassad też potrafił się bić. Zerknął niepewnie na swoją koszulę i skórzaną kamizelkę. W dłoniach dzierżył młot, za pasem zaś miał nóż o długim ostrzu. Przeszkolono go w posługiwaniu się wysokoenergetyczną bronią o zasięgu od kilku metrów do kilku tysięcy kilometrów. Znakomicie radził sobie z granatami plazmowymi, ogłuszaczami, laserowymi strzelbami, bezodrzutową bronią przeznaczoną do walki w zerowej grawitacji, paralizatorami i promiennikami. Niedawno posiadł także umiejętność strzelania z długiego, średniowiecznego łuku. Niestety, tak się niefortunnie składało, że akurat w tej chwili nie miał przy sobie żadnego z tych przedmiotów, nie wyłączając łuku.
— O kurwa… — mruknął.
Rycerz wypadł z gęstwiny niczym rozwścieczony niedźwiedź i zatoczył mieczem śmiercionośne półkole, prawdopodobnie zamierzając rozpłatać Kassada na dwoje. Zaskoczony kadet usiłował jednocześnie odskoczyć i podnieść młot, lecz nie udało mu się do końca osiągnąć żadnego z tych celów. Miecz Francuza wytrącił mu ciężki młot z ręki, a tępy koniec ostrza przeciął kamizelkę, koszulę i skórę.
Kassad wrzasnął z bólu i strachu. Zatoczył się do tyłu, usiłując wyszarpnąć nóż zza pasa, zawadził lewą nogą o złamaną gałąź, po czym runął jak długi na wznak. Rycerz nie zwlekając rzucił się w ślad za nim, ścinając mieczem gałęzie, a nawet mniejsze drzewka, jak nieco zbyt dużą maczetą. Zanim wyrąbał sobie drogę, Kassad stał już w rozkroku i ściskał w dłoni nóż, lecz dwudziestopięciocentymetrowe ostrze niewiele mogło zdziałać przeciwko stalowej zbroi — chyba że jej właściciel nie byłby w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Niestety, sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Kassad doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy nie uda mu się przedostać z życiem do wnętrza kręgu wyznaczonego zasięgiem miecza. Szansy mógł szukać jedynie w ucieczce, ale pień wielkiego drzewa, który czuł za sobą, oraz zaczynający się niewiele dalej gwałtowny spadek terenu całkowicie eliminowały to rozwiązanie. Nie miał najmniejszej ochoty otrzymać ciosu w plecy, a tym bardziej z dołu, co by z pewnością nastąpiło, gdyby przyszło mu do głowy wspinać się na drzewo. Zastanowiwszy się nieco nad tym problemem, doszedł do wniosku, że wolałby nie otrzymać ciosu z żadnej strony.
Po raz pierwszy od młodzieńczych walk w slumsach Tharsis przybrał postawę nożownika, zastanawiając się jednocześnie, jak symulator poradzi sobie z jego śmiercią.
Postać, która nagle zjawiła się za plecami rycerza, poruszała się bezszelestnie niby cień, natomiast łoskot, z jakim drewniany młot Kassada spadł na stalową zbroję, zabrzmiał niczym huk zderzenia dwóch śmigaczy.
Francuz zatoczył się, odwrócił twarzą do nowego niebezpieczeństwa i otrzymał drugie uderzenie, tym razem w pierś. Zbawca Kassada był niewielkiej postury, więc rycerz nie upadł. Podniósł już miecz nad głowę, by rozprawić się ze śmiałkiem, kiedy Kassad rzucił się jak pantera i z całej siły rąbnął go barkiem poniżej kolan.
Upadkowi rycerza towarzyszył donośny trzask łamanych gałęzi. Mały napastnik doskoczył do niego, stanął na ręce trzymającej miecz, przygważdżając ją do ziemi, a następnie począł zadawać ciosy młotem w hełm i przyłbicę. Kiedy Kassad zdołał wreszcie wygrzebać się z plątaniny nóg i gałęzi, czym prędzej usiadł okrakiem na kolanach Francuza i zabrał się żywo do dzieła, wpychając ostrze noża najpierw w szczeliny miedzy elementami zbroi, a potem wyżej, w otwory przyłbicy.
Rycerz wrzeszczał straszliwie, a potem młot opadł po raz ostatni; trafił prosto w rękojeść sztyletu, o mało nie przetrącając Kassadowi palców, i wbił nóż w głąb okrytego zbroją ciała, jakby to był hufnal dwudziestopięciocentymetrowej długości. Francuz ryknął raz jeszcze, wyprężył się gwałtownie, zrzucając z siebie Kassada, po czym znieruchomiał.
Kassad przetoczył się na bok, a w chwilę potem tuż obok osunął się na ziemię jego wybawca. Obaj byli mokrzy od potu i zbryzgani krwią rycerza. Kassad spojrzał na człowieka, któremu zawdzięczał ocalenie, i przekonał się, że jest to kobieta, dość wysoka, ubrana w strój bardzo podobny do tego, jaki on sam miał na sobie. Dość długo leżeli obok siebie, dysząc ciężko.
— Nic ci… nie jest? — wysapał wreszcie Kassad.
Dopiero wtedy zwrócił uwagę na jej wygląd. Miała kasztanowate włosy obcięte krótko według najnowszej mody obowiązującej w Sieci. Właśnie w taki sposób dawno temu strzyżono chłopców, ale ona z całą pewnością nie była chłopcem. Kassad nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej istoty: kości policzkowe i broda, choć wyraźnie zarysowane, na pewno nie były zanadto sterczące, w wielkich oczach lśniła energia i żywa inteligencja, usta były pełne i wspaniale wykrojone. Choć nie dorównywała wzrostem Kassadowi, była znacznie wyższa od kobiet z piętnastego wieku, a luźna koszula i workowate spodnie nie były w stanie ukryć krągłości bioder i wypukłości piersi. Wydawała się nieznacznie starsza od Kassada — mogła zbliżać się do trzydziestki — lecz on nie zwrócił na to uwagi, oczarowany spojrzeniem łagodnych, tajemniczych, nieskończenie głębokich oczu.
— Nic ci nie jest? — zapytał ponownie głosem, który nawet w jego uszach nabrał dziwnego brzmienia.
Nie odpowiedziała. To znaczy, odpowiedziała, przesuwając długie palce po piersi Kassada i zrywając rzemyki jego skórzanej kamizelki. Częściowo rozdarta koszula była zachlapana krwią. Kobieta rozdarła ją do końca i przysunęła się do niego. Jej ręka znalazła sznurek podtrzymujący spodnie.
Kassad ściągnął resztę ubrania, a następnie trzema płynnymi ruchami rozebrał kobietę. Miała na sobie tylko koszulę i spodnie z grubego płótna. Ręka Kassada wślizgnęła się między uda, sięgnęła do tyłu, do prężących się pośladków, przyciągnęła ją bliżej, przesunęła się po wilgotnym cieple z przodu. Kobieta otworzyła się dla niego, przywierając jednocześnie ustami do jego warg. Przez cały czas byli ciasno przywarci do siebie. Kassad czuł, jak jego nabrzmiały podnieceniem członek ociera się o jej podbrzusze.
Potem przetoczyła się na niego i usiadła na nim okrakiem. Młody kadet jeszcze nigdy w życiu nie był tak podniecony. Niemal krzyknął, kiedy jej prawa ręka sięgnęła do tyłu, znalazła go i wprowadziła do środka. Zamknął oczy, a gdy je ponownie otworzył, ona już poruszała się rytmicznie z głową odchyloną do tyłu. Przesunął dłońmi po jej ciele, w górę, aż do doskonałych piersi o twardych sutkach.
Dwudziestotrzyletni Kassad był już raz zakochany i wielokrotnie uprawiał miłość. Wydawało mu się, że wie, jak to się robi. W jego dotychczasowych przeżyciach nie było nic, czego nie mógłby określić jakimś dosadnym wyrażeniem, które wywoływało wybuch wesołości kolegów stłoczonych wraz z nim w ciasnym wnętrzu transportowca. Chłodny cynizm dwudziestotrzyletniego weterana pozwalał mu wierzyć, iż nigdy nie zetknie się z czymś, co nie dałoby się w ten sposób skwitować. Mylił się. Tego, co przeżył w ciągu następnych kilku minut, nie byłby w stanie w żaden sposób opisać. Nigdy zresztą nie próbował tego uczynić. Kochali się w plamie październikowego słońca, na miękkim kobiercu z liści i ubrań, w krwi i pocie. Wielkie zielone oczy wpatrywały się w Kassada; rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy zaczął wykonywać szybkie, gwałtowne pchnięcia, i zamknęły się wtedy, gdy on zamknął swoje.
Poruszali się razem, złączeni przypływem uczuć i rytmem niemal równie starym jak wszechświat. Serca biły coraz głośniej, ciała drżały, trąc o siebie — w sobie — cudowną wilgocią, świat zmalał do zupełnie nieistotnych rozmiarów… a potem ich wspólna świadomość rozpłynęła się na dwie części w paroksyzmie rozkoszy, podczas gdy zmysły zaczęły na nowo postrzegać to, co obce i zewnętrzne.
Leżeli obok siebie. Lewym ramieniem Kassad dotykał zimnej zbroi martwego rycerza, na prawej nodze czuł ciepłe udo kobiety. Blask słońca spłynął na nich jak błogosławieństwo, wydobywając barwy ukryte do tej pory w bladym świetle pochmurnego poranka. Kassad spojrzał na kobietę, która oparła mu głowę na ramieniu. Jej policzki płonęły rumieńcem, a rozrzucone włosy muskały jego skórę niby krótkie, ciemnobrązowe źdźbła trawy. Podkuliła nogę, przesuwając ją w górę, on zaś poczuł narastające gdzieś głęboko podniecenie. Słońce kładło się ciepłą plamą na jego twarzy. Kassad zamknął oczy.
Kiedy się obudził, kobiety już nie było. Wydawało mu się, że spał zaledwie kilkanaście sekund, może minutę, ale słońce zdążyło już zniknąć, las stracił odzyskane na krótko kolory, a nagimi gałęziami poruszał przedwieczorny wiatr.
Kassad wciągnął sztywne od zaschniętej krwi ubranie. Francuski rycerz leżał bez ruchu, tak jak dosięgła go śmierć. Zdawał się częścią lasu, niczym jakiś kamień albo złamana, martwa gałąź, po kobiecie natomiast nie został nawet najmniejszy ślad.
W zapadającej ciemności Fedmahn Kassad ruszył z powrotem przez las. Z nieba zaczął siąpić przenikliwie zimny deszcz.
Na polu bitwy było mnóstwo ludzi, żywych i martwych. Martwi leżeli w stosach jak plastikowe żołnierzyki, którymi Kassad bawił się w dzieciństwie. Ranni poruszali się powoli, korzystając z pomocy przyjaciół. W pobliżu krawędzi lasu stała grupa angielskich i francuskich heroldów, pogrążonych w ożywionej dyskusji, akcentowanej energicznym wymachiwaniem rękami. Fedmahn wiedział, że ustalają nazwę dla niedawno rozegranej bitwy, aby ujednolicić zapisy w kronikach. Wiedział także, iż ostatecznie nazwy użyczy pobliski zamek Agincourt, mimo że nie odegrał żadnej roli ani w przygotowaniach do starcia, ani w jego trakcie.
W głowie kadeta zaczęło powoli kiełkować podejrzenie, że to wcale nie jest symulacja, że całe jego dotychczasowe życie w Sieci stanowiło tylko sen, i że jedyną rzeczywistością jest ten chłodny październikowy zmierzch, kiedy nagle cała scena zamarła mu przed oczami, sylwetki ludzi, koni i drzew stały się najpierw półprzeźroczyste, potem zniknęły, on zaś wyszedł z symulatora w Szkole Dowodzenia na Olympusie. Znalazł się w gromadzie roześmianych, opowiadających jeden przez drugiego o swoich przeżyciach kadetów; ani oni, ani żaden z instruktorów, którzy uczestniczyli w ćwiczeniach, nie zdawali sobie sprawy, że wrócili do świata, w którym już nic nie miało być takie jak dawniej.
Przez kilka następnych tygodni Kassad spędzał cały wolny czas na wędrówkach po rozległym terenie Szkoły, obserwując z wałów obronnych, jak cień Olympusa pochłania najpierw porośnięty lasem płaskowyż, potem gęsto zaludnioną równinę, by wreszcie połknąć horyzont i całą planetę. Bez przerwy rozmyślał o tym, co się stało, a przede wszystkim o niej.
Nikt oprócz niego nie zauważył w tej symulacji nic niezwykłego. Nikt nie opuścił pola bitwy. Jeden z instruktorów wyjaśnił mu, że w tym konkretnym przypadku symulator generował wyłącznie pole bitwy. Nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Kassada. Mogłoby się wydawać, że zdarzenie w lesie w ogóle nie miało miejsca.
Kassad jednak nie dał się zwieść pozorom. Uczęszczał pilnie na zajęcia z historii wojskowości i matematyki. Zostawał po wykładach na strzelnicy i w sali gimnastycznej. Sumiennie pełnił karną służbę wartowniczą, choć nie miał po temu zbyt wielu okazji. Krótko mówiąc, młody Fedmahn Kassad stawał się coraz lepszym oficerem, ale przez cały czas czekał.
Aż wreszcie zjawiła się ponownie.
Tym razem także zdarzyło się to pod koniec zajęć w symulatorze. Kassad wiedział już, że te ćwiczenia są czymś więcej niż zwykłymi symulacjami. Urządzenia generujące stanowiły część WszechJedności, funkcjonującej w czasie rzeczywistym sieci informatycznej, która kierowała polityką Hegemonii, przekazywała informacje miliardom spragnionych wiedzy obywateli i dysponowała autonomiczną świadomością. Do tego, by umożliwić funkcjonowanie symulatorowi w Szkole Dowodzenia na Olympusie, trzeba było połączonego działania ponad stu pięćdziesięciu planetarnych datasfer, koordynowanego przez sześć tysięcy Sztucznych Inteligencji klasy omega.
— Symulator niczego nie symuluje, tylko śni sny o maksymalnym stopniu historycznego prawdopodobieństwa — wyjaśnił mu kadet Radinski, najlepszy specjalista od SI, jakiego Kassadowi udało się skłonić przekupstwem do mówienia. — Końcowy rezultat przewyższa sumę poszczególnych składników, ponieważ oprócz faktów jest tam miejsce także dla przeczuć i domysłów. Śni, a my śnimy razem z nim.
Kassad nie bardzo to rozumiał, ale uwierzył bez zastrzeżeń. Wkrótce potem znowu ją spotkał.
W czasie pierwszej wojny amerykańsko-wietnamskiej kochali się podczas nocnego patrolu, w dżungli, gdzie w każdej chwili zza drzewa mógł wyłonić się skośnooki nieprzyjaciel. Kassad miał na sobie mundur w zielone i brązowe plamy oraz stalowy hełm, niewiele różniący się od tych, których używano pod Agincourt, ona zaś czarną piżamę i sandały, typowy strój wieśniaków z Azji Południowo-Wschodniej oraz żołnierzy Vietcongu. Potem oboje byli nadzy i kochali się na stojąco, ona oparta plecami o drzewo, z nogami zaplecionymi na jego biodrach, podczas gdy dżungla wokół nich oddychała zielonymi gwiazdami flar i terkotem broni maszynowej.
Przyszła do niego także drugiego dnia pod Gettysburgiem oraz pod Borodino, gdzie kłęby dymu unosiły się nad stosami trupów, jakby znaczyły drogę ulatujących w niebo dusz.
Potem kochali się w roztrzaskanej skorupie transportera opancerzonego w Niecce Helleńskiej, podczas gdy wokół przemykały plujące ogniem poduszkowce, a zbliżający się samum bombardował tytanowy kadłub milionami ziaren piasku.
— Powiedz mi, jak się nazywasz — szepnął w standardzie. Potrząsnęła głową. — Czy istniejesz naprawdę? Poza symulacją? — zapytał po japoangielsku. Skinęła głową i zamknęła mu usta pocałunkiem.
Leżeli obok siebie w kryjówce w ruinach Brasilii, obserwując przemykające nad ich głowami promienie, wystrzeliwane przez chińskie pojazdy szturmowe. Podczas jakiejś bezimiennej bitwy po zdobyciu zapomnianej twierdzy na rosyjskich stepach wciągnął ją do jednej ze splądrowanych komnat i szepnął:
— Chcę zostać z tobą!
Położyła mu palec na ustach i pokręciła głową.
Po ewakuacji Nowego Chicago, kiedy leżeli na balkonie na setnym piętrze wieżowca, skąd Kassad wspomagał ostatni, skazany na porażkę kontratak oddziałów wiernych ostatniemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych, położył rękę między jej ciepłymi piersiami i zapytał:
— Czy możesz wrócić ze mną?
Uśmiechnęła się i bez słowa pogłaskała go po twarzy.
Program zajęć ostatniego roku Szkoły Dowodzenia przewidywał jedynie pięć symulacji, gdyż kadeci doskonalili swoje umiejętności głównie na prawdziwych poligonach. Czasem, kiedy Kassad zamykał oczy, przypięty pasami do fotela dowódcy podczas pozorowanego desantu na Ceres, zdawało mu się, że wyczuwa czyjąś obecność. Czy to była ona? Nie miał pojęcia.
A potem przestała się pojawiać. Podczas końcowych miesięcy nauki nie spotkał jej ani razu. Nie zjawiła się także w trakcie ostatniej symulacji, kiedy wielka bitwa w Mgławicy Węglowej rozstrzygnęła o klęsce zbuntowanego generała Glennona-Heighta. Nie było jej na uroczystej paradzie, nie pokazała się na żadnym z przyjęć, nie widział jej podczas defilady, kiedy wszyscy absolwenci Szkoły Dowodzenia na Olympusie maszerowali przed obliczem przewodniczącej Senatu, która pozdrawiała ich z oświetlonego na czerwono pokładu desantowej barki lewitacyjnej.
A potem nie miał nawet czasu, żeby o niej śnić — młodzi oficerowie przenieśli się za pośrednictwem transmitera na Księżyc Starej Ziemi, by uczestniczyć w ceremonii masada, następnie zaś na Pierwszą Tau Ceti, by złożyć przysięgę na wierność Armii.
Podporucznik kadet Kassad stał się porucznikiem Kassadem, spędził trzy tygodnie standardowe w Sieci z wydaną przez Armię kartą uniwersalną, dzięki której mógł bez żadnych ograniczeń korzystać ze wszystkich ogólnie dostępnych transmiterów, a potem został skierowany do obozu treningowego Sił Kolonialnych na Lususie, gdzie miał przygotowywać się do czynnej służby poza Siecią. Był pewien, że już nigdy jej nie zobaczy.
Mylił się.
Fedmahn Kassad wzrastał w kulturze, w której ubóstwo i gwałtowna śmierć były na porządku dziennym. Jako członek mniejszości etnicznej wciąż jeszcze zwącej się Palestyńczykami mieszkał wraz z rodziną w slumsach Tharsis, gorzkiego świadectwa przeszłości tych, którzy zostali na zawsze wydziedziczeni. Każdy Palestyńczyk mieszkający w Sieci i poza nią nosił w sobie głęboko zakodowane kulturowe wspomnienia o ciągnącej się przez niemal sto lat walce uwieńczonej trwającym miesiąc triumfem, po którym nastąpił rok 2038 i nuklearny dżihad. Druga diaspora trwała pięć stuleci. W jej wyniku wielu Palestyńczyków trafiło na pustynne planety bez żadnej przyszłości, takie jak Mars, gdzie musieli ostatecznie pożegnać się z marzeniami, które rozsypały się w proch wraz ze śmiercią Starej Ziemi.
Kassad, podobnie jak inni chłopcy z obozów przejściowych wschodniego Tharsis, miał do wyboru tylko dwie drogi: albo paść ofiarą któregoś z gangów, albo przyłączyć się do jednego z nich. Wybrał drugie rozwiązanie. Kiedy miał szesnaście lat, zabił swojego rówieśnika.
Mars był znany w Sieci tylko z trzech rzeczy: polowań w Dolinie Marinera, odkrytego przez Schraudera Masywu Zen w Niecce Helleńskiej i Szkoły Dowodzenia na Olympusie. Kassad nie musiał odwiedzać Doliny Marinera, żeby dowiedzieć się wszystkiego o tym, jak być myśliwym i zwierzyną, w najmniejszym stopniu nie interesował się gnostycyzmem zen, jako nastolatek zaś odczuwał bezdenną pogardę dla umundurowanych kadetów, którzy przybywali z najodleglejszych zakątków Sieci, aby po studiach w Szkole Dowodzenia wstąpić do Armii. Wraz z innymi kpił sobie z Nowego Bushido jako z kodeksu honorowego dla pedałów, choć odziedziczone po przodkach poczucie honoru, które drzemało ukryte głęboko w jego duszy, potajemnie identyfikowało go z klasą samurajów, najwyżej w świecie ceniących sobie możliwość rzetelnego wypełniania obowiązków, samodyscyplinę i honor.
Kiedy miał osiemnaście lat, sąd prowincji Tharsis dał mu do wyboru: jeden marsjański rok w obozie pracy na biegunie albo zaciąg do formowanej właśnie wtedy brygady Johna Cartera, która miała pomóc Armii zdławić rozprzestrzeniającą się na nowo po planetach kolonialnych rebelię Glennona-Heighta. Kassad wybrał brygadę i ku swemu zdziwieniu przekonał się, że lubi prostotę i dyscyplinę wojskowego życia, mimo iż brygada Johna Cartera przenosiła się jedynie z garnizonu do garnizonu i ani razu nie wzięła udziału w akcji. Rozwiązaniu uległa wkrótce po tym, jak na Renesansie zginął wyklonowany wnuk Glennona-Heighta. Dwa dni po swoich dziewiętnastych urodzinach Kassad zgłosił się na ochotnika do Armii/ląd, lecz nie został przyjęty. Przez dziewięć dni pił na umór, dziesiątego zaś obudził się na najniższym poziomie jednego z kopców na Lususie, bez wszczepionego wojskowego komlogu (ten, kto mu go ukradł, ukończył chyba jedynie korespondencyjny kurs chirurgii), z unieważnioną kartą uniwersalną, zamkniętym dostępem do sieci transmiterów oraz takim bólem głowy, jakiego istnienia nie podejrzewał nawet w najbardziej koszmarnych snach.
Przepracował na Lususie cały rok standardowy. Przez ten czas udało mu się zaoszczędzić ponad sześć tysięcy marek, a fizyczny wysiłek przy ciążeniu równym 1,3 g nie pozostawił ani śladu po jego mariańskim cherlactwie. Kiedy opłacił podróż na Maui-Przymierze na pokładzie zabytkowego frachtowca napędzanego wielokrotnie łatanym żaglem słonecznym, nadal był bardzo wysoki, ale dysponował też mięśniami, które musiały budzić podziw i szacunek.
Zjawił się na Maui-Przymierzu trzy dni przed wybuchem okrutnej i niepopularnej Wojny Wysp. Dowódcy miejscowego garnizonu znudziło się wreszcie oglądać codziennie jego twarz w poczekalni przed gabinetem i wcielił chłopca do 23. Batalionu Zaopatrzeniowego jako rezerwowego operatora hydrokombajnu. Jedenaście miesięcy standardowych później kapral Fedmahn Kassad z 12. Batalionu Piechoty Zmotoryzowanej otrzymał dwa Medale za Odwagę, Order Senatu za kampanię na Archipelagu Równikowym oraz dwa Purpurowe Serca. Został także oddelegowany do Szkoły Dowodzenia na Olympusie i odleciał wraz z pierwszym konwojem.
Często o niej śnił. Nie powiedziała mu, jak się nazywa, ba, nie odezwała się nigdy ani słowem, ale on poznałby ją po dotyku i zapachu nawet w całkowitej ciemności, wśród tysiąca innych. W myślach nazywał ją Tajemnicą.
Kiedy inni młodzi oficerowie szli na dziwki albo szukali sobie przyjaciółek wśród miejscowych dziewcząt, Kassad zostawał w bazie lub odbywał długie wędrówki ulicami obcych miast. Utrzymywał swoją obsesję w sekrecie, gdyż doskonale wiedział, jak tego rodzaju sprawa mogłaby wpłynąć na dalszy przebieg jego kariery. Czasem, w obozie rozbitym pod goniącymi się po niebie księżycami albo w pozbawionej grawitacji ładowni transportowca, Kassad uświadamiał sobie cały bezsens sytuacji: przecież kochał się w zjawie! Zaraz potem jednak przypominał sobie maleńki pieprzyk pod jej lewą piersią, który odkrył pewnej nocy w pobliżu Verdun, kiedy ziemia trzęsła się od huku potężnych dział. Przypominał sobie niecierpliwy gest, jakim odgarniała do tyłu włosy, kiedy leżała oparta policzkiem na jego udzie. Potem młodzi oficerowie szli do miasta albo do burdeli ulokowanych w namiotach niedaleko obozu, Fedmahn Kassad zaś czytał kolejną książkę historyczną lub prowadził strategiczną rozgrywkę z komlogiem.
Nic dziwnego, że bardzo szybko zwrócił na siebie uwagę przełożonych.
To właśnie porucznik Kassad podczas nie wypowiedzianej wojny z Wolnymi Górnikami w rejonie Pierścienia Lamberta zebrał ocalałych z pogromu żołnierzy piechoty i marines, wylądował z nimi potajemnie na Pielgrzymie, a następnie w zuchwałej akcji odbił uwięziony personel konsulatu Hegemonii.
Jednak dopiero podczas krótkiego panowania Nowego Proroka na Qom-Rijadzie kapitan Fedmahn Kassad dał się poznać wszystkim obywatelom Sieci.
Dowódca jedynego okrętu bojowego Hegemonii w promieniu dwóch lat świetlnych od kolonii składał właśnie kurtuazyjną wizytę na planecie, kiedy Nowy Prorok na czele trzydziestu milionów neoszyitów ruszył do ataku na dwa kontynenty zamieszkane przez sunnickich kupców i dziewięćdziesiąt tysięcy niewiernych obywateli Hegemonii. Dowódca statku wraz z pięcioma towarzyszącymi mu oficerami dostali się do niewoli. Pierwsza Tau Ceti natychmiast zażądała przez komunikator, żeby najwyższy rangą oficer przebywający na pokładzie HS „Denieve” objął dowództwo nad jednostką, opanował sytuację na planecie, uwolnił zakładników i usunął Nowego Proroka. Z jednym zastrzeżeniem: w obrębie atmosfery nie wolno mu pod żadnym pozorem korzystać z broni jądrowej. „Denieve” była starą jednostką przeznaczoną do działań orbitalnych i nie miała na pokładzie żadnej broni, którą można by wykorzystać w obrębie atmosfery. Najwyższym rangą oficerem okazał się kapitan Fedmahn Kassad.
Trzeciego dnia rewolucji Kassad posadził jedyny prom desantowy, jaki znajdował się na okręcie, na głównym dziedzińcu Wielkiego Meczetu w Meschedzie. Wraz z trzydziestoma czterema żołnierzami obserwował, jak wokół promu gromadzi się trzystutysięczny tłum, który powstrzymywało przed atakiem jedynie pole siłowe jednostki oraz brak wyraźnego rozkazu Nowego Proroka. Sam Prorok przebywał tymczasem na północnej półkuli, gdzie uczestniczył w hucznych uroczystościach z okazji zwycięstwa.
Dwie godziny po wylądowaniu Kassad wyszedł z promu i złożył krótkie oświadczenie. Powiedział, że urodził się muzułmaninem, a następnie oznajmił, iż według najnowszych interpretacji Koranu, dokonanych już po skolonizowaniu Rijadu, Bóg w swej dobroci nigdy nie dopuści do rzezi niewinnych ludzi, bez względu na to, ile świętych wojen ogłoszą różni krzykliwi heretycy w rodzaju Nowego Proroka. Kapitan Kassad dał następnie przywódcom trzydziestu milionów fanatyków trzy godziny na uwolnienie zakładników i powrót do domów na pustynnym kontynencie Qom.
W ciągu pierwszych trzech dni rewolucji zastępy Nowego Proroka opanowały większość miast na obu kontynentach i uwięziły ponad dwadzieścia siedem tysięcy obywateli Hegemonii. Plutony egzekucyjne pracowały dzień i noc, rozstrzygając zadawnione spory religijne; według ostrożnych szacunków co najmniej ćwierć miliona sunnitów straciło życie na samym początku panowania Nowego Proroka. W odpowiedzi na ultimatum Kassada Prorok oświadczył, iż jeszcze tego samego dnia wieczorem, po jego wystąpieniu transmitowanym na żywo przez telewizję, wszyscy niewierni zostaną straceni. Jednocześnie wydał rozkaz do ataku na prom desantowy Kassada.
Ponieważ prom stał na dziedzińcu Wielkiego Meczetu, Gwardia Rewolucyjna nie użyła ładunków o największej sile rażenia, ograniczając się do broni maszynowej, artylerii, pocisków plazmowych i naporu niezliczonych rzesz ludzkich. Pole siłowe ani drgnęło.
Telewizyjne wystąpienie Nowego Proroka zaczęło się na kwadrans przed upływem ultimatum Kassada. Nowy Prorok zgodził się ze stwierdzeniem kapitana, że Allach w okrutny sposób ukarze heretyków, tyle tylko że kara ta miała spaść wyłącznie na głowy niewiernych obywateli Hegemonii. Po raz pierwszy i zarazem ostatni Nowy Prorok stracił panowanie nad sobą. Wrzeszcząc, plując i wymachując rękami polecił wzmóc ataki na prom. Ogłosił także, iż w ośrodku jądrowym „Siła dla Pokoju” w Ali właśnie trwają ostatnie prace nad zmontowaniem dwunastu bomb atomowych, dzięki którym wola Allacha zostanie spełniona nawet w kosmosie. Pierwsza z tych bomb będzie jednak użyta do zmiecenia z powierzchni ziemi szatańskiego promu Kassada wraz z nim i całą załogą. Potem Nowy Prorok zaczął rozwodzić się szczegółowo nad metodami, po które sięgnie, aby rozprawić się z zakładnikami, ale właśnie wtedy dobiegł końca czas, jaki dał mu Kassad.
Częściowo za sprawą własnego wyboru, a częściowo ze względu na swoje odległe położenie, Qom-Rijad był planetą dość zacofaną pod względem technologicznym, jego mieszkańcy nie byli jednak aż tak prymitywni, żeby nie mieć własnej datasfery. Podobnie mułłowie-rewolucjoniści, którzy poprowadzili wiernych do walki przeciwko „Wielkiemu Szatanowi Nauki”, nie okazali się aż tak gorliwymi wyznawcami głoszonych przez siebie idei, by nie pozostawać w stałym kontakcie z datasferą za pośrednictwem swoich komlogów.
„Denieve” rozrzuciła na orbicie tyle satelitów szpiegowskich, że do godziny 1729 czasu centralnego Qom-Rijadu udało się zlokalizować każdego z szesnastu tysięcy ośmiuset trzydziestu mułłów i uzyskać od datasfery jego kod osobisty. O 1729:30 satelity szpiegowskie zaczęły przekazywać dokładne koordynaty do dwudziestu jeden stacjonarnych satelitów obronnych planety. Były one już tak przestarzałe, że „Denieve” miała za zadanie zebrać je i przewieźć na jedną z planet Sieci, gdzie zostałyby zniszczone. Kassad zdołał jednak znaleźć dla nich zastosowanie.
Punktualnie o 1730 dziewiętnaście spośród dwudziestu jeden satelitów obronnych uległo samozniszczeniu, detonując umieszczone na ich pokładach mikroreaktory jądrowe. Na kilka nanosekund przed całkowitym unicestwieniem powstałe w wyniku wybuchu promieniowanie zostało skoncentrowane i wysłane ku powierzchni planety w postaci szesnastu tysięcy ośmiuset trzydziestu niewidzialnych, ale bardzo skupionych wiązek. Zabytkowe satelity obronne nie były przeznaczone do działań w obrębie atmosfery, w związku z czym przekrój poprzeczny żadnej z wiązek nie przekraczał jednego milimetra, ale na szczęście w zupełności to wystarczyło. Rzecz jasna, nie wszystkie wiązki zdołały przebić się przez to, co stanęło na ich drodze. Udało się to piętnastu tysiącom siedmiuset osiemdziesięciu czterem.
Rezultat był natychmiastowy i ze wszech miar spektakularny. W każdym przypadku mózg i płyn mózgowo-rdzeniowy ofiary zagotowały się, zamieniły w parę i rozsadziły od wewnątrz krępującą je czaszkę. Kiedy wybiła godzina 1730, Nowy Prorok znajdował się dokładnie w połowie swojego transmitowanego na żywo przez telewizję wystąpienia. Jeśli chodzi o ścisłość, to właśnie wtedy wypowiadał słowo „heretycy”.
Przez prawie dwie minuty we wszystkich odbiornikach telewizyjnych na planecie można było podziwiać bezgłowe ciało Nowego Proroka podrygujące na podłodze przed mikrofonami. Potem Fedmahn Kassad oznajmił na wszystkich częstotliwościach, że przesuwa termin swojego ultimatum o godzinę i że jakiekolwiek wrogie działania podejmowane przeciwko zakładnikom spotkają się z jeszcze bardziej gniewną reakcją Allacha.
Nie podjęto żadnych wrogich działań.
Tego samego wieczoru, na orbicie wokół Qom-Rijadu, Tajemnica odwiedziła Kassada po raz pierwszy od czasów, kiedy był słuchaczem Szkoły Dowodzenia. Spał wtedy, ale odwiedziny okazały się znacznie bardziej realne niż sen, a jednocześnie dużo mniej rzeczywiste od spotkań w fantomatycznych rzeczywistościach generowanych przez symulator Szkoły. Przykryci cienkim kocem, leżeli w jakimś domu o rozwalonym dachu. Skóra kobiety była ciepła i jakby naelektryzowana, twarz zaś stanowiła jedynie blady owal, ledwo widoczny w ciemności. Nad ich głowami gwiazdy właśnie poczęły blednąć, przygotowując się na nadejście świtu. Kassad nagle uświadomił sobie, że kobieta usiłuje coś mu powiedzieć: jej pełne wargi wypowiadały słowa, których on jednak nie mógł usłyszeć. Odsunął się na chwilę, aby lepiej ogarnąć ją wzrokiem, a wtedy zupełnie utracił kontakt i obudził się w bezgrawitacyjnej uprzęży, z policzkami mokrymi od łez. Szum różnych urządzeń pracujących na statku wydał mu się równie obcy jak pomruk jakiejś tajemniczej, uśpionej bestii.
Dziewięć tygodni czasu pokładowego później Kassad stanął przed sądem wojennym Armii na Freeholmie. Podejmując decyzję na Qom-Rijadzie, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jego przełożeni będą mieli do wyboru tylko dwa wyjścia.
Ukrzyżować go albo awansować.
Armia chełpiła się tym, że jest przygotowana na wszelkie niespodzianki zarówno w Sieci, jak i w koloniach; nic jednak nie mogło jej odpowiednio przygotować do bitwy o Południową Bressię i do pogodzenia się z wpływem, jaki wydarzenie to wywarło na Nowy Bushido.
Nowy Kodeks Bushido, który rządził życiem pułkownika Kassada, powstał po to, aby umożliwić przetrwanie wojskowym. Po ohydzie końca dwudziestego i początku dwudziestego pierwszego wieku, kiedy to najwyżsi dowódcy podporządkowywali całe narody wymyślonym przez siebie planom strategicznym, w których cywile mieli stanowić główny cel, ich umundurowani kaci zaś siedzieli wygodnie w komfortowych bunkrach ukrytych pięćdziesiąt metrów pod ziemią, odraza i oburzenie tychże cywilów były tak wielkie, że przez ponad sto lat samo słowo „wojsko” stanowiło zaproszenie do linczu.
W Nowym Bushido połączone zostały odwieczne pojęcia honoru i osobistej odwagi z dążeniem do oszczędzania cywilów wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe. Twórcy Kodeksu uznali także mądrość jeszcze przednapoleońskiej koncepcji małych, „nietotalnych” wojen o ściśle określonych celach i środkach. Kodeks nakazywał ograniczenie użycia broni nuklearnej i zmasowanych bombardowań do niezbędnego minimum oraz domagał się powrotu do wywodzącego się jeszcze ze średniowiecza pomysłu, aby w z góry ustalonym miejscu i czasie rozgrywać jedynie niewielkie bitwy między wojskami złożonymi z zawodowych żołnierzy, co pozwala na znaczne zredukowanie szkód w mieniu publicznym i prywatnym.
Kodeks sprawdzał się bez zarzutu przez pierwsze cztery stulecia ekspansji, jaka nastąpiła po hegirze. Fakt, że niemal przez cały ten okres technologie militarne właściwie się nie rozwijały, okazał się bardzo korzystny dla Hegemonii, która kontrolowała wszystkie transmitery materii; pozwalało jej to przerzucać szczupłe siły Armii tam, gdzie akurat były potrzebne. Mimo niemożliwego do uniknięcia długu czasowego żadna kolonia ani niezależna planeta nie mogła liczyć na to, że uda jej się po cichu urosnąć w siłę. Naturalnie zdarzały się odosobnione próby buntu, takie jak rebelia na Maui-Przymierzu — jedyna w swoim rodzaju ze względu na prowadzoną tam na szeroką skalę wojnę partyzancką — czy religijne szaleństwo na Qom-Rijadzie, lecz za każdym razem ogień gaszono przy użyciu najbardziej skutecznych środków, a nieliczne, godne pożałowania incydenty, jakie zdarzały się podczas tych kampanii, tylko podkreślały konieczność ścisłego przestrzegania Nowego Kodeksu Bushido. Jednak pomimo całej operatywności i świetnego wyszkolenia Armii, nikt nie był w stanie odpowiednio przygotować się do nieuniknionej konfrontacji z Intruzami.
Od czterech wieków — to znaczy od chwili, kiedy ich przodkowie opuścili Układ Słoneczny w przeciekających miastach O’Neilla, połatanych byle jak asteroidach i eksperymentalnych skupiskach mieszkalnych komet — barbarzyńscy Intruzi stanowili jedyne zewnętrzne zagrożenie dla Hegemonii. Nawet po tym, jak zdobyli napęd Hawkinga, Hegemonia oficjalnie ignorowała ich istnienie, pod warunkiem że trzymali się z dala od zamieszkanych systemów słonecznych, ograniczając się do pobierania niewielkich ilości wodoru z gazowych olbrzymów i lodu z bezludnych księżyców.
Pierwsze utarczki na pograniczu, między innymi na Planecie Benta i GHC 2990, uznano za niewarte uwagi przypadki. Nawet krwawa bitwa o Trzecią Lee została potraktowana jako wewnętrzny problem Służby Kolonialnej, a kiedy sześć lat po ataku na miejscu zjawił się oddział uderzeniowy Armii/kosmos, w okolicy od pięciu lat nie było już żadnego Intruza. Wobec tego pośpiesznie zapomniano o wymordowanej w okrutny sposób ludności planety, twierdząc z podziwu godną pewnością siebie, że wystarczy, aby Hegemonia od niechcenia pogroziła palcem, a nieprzyjaciel natychmiast zrejteruje, by już nigdy nie ponowić ataku.
Tymczasem kolejne dekady obfitowały w starcia kosmicznych sił Armii i Intruzów, jednak — pomijając okazjonalne, krótkie potyczki w próżni — nigdy nie doszło do konfrontacji wojsk planetarnych. Po Sieci krążyły najróżniejsze pogłoski: że Intruzi nigdy nie będą stanowili zagrożenia dla planet typu ziemskiego, ponieważ za bardzo przystosowali się do życia w zerowej grawitacji; że przeistoczyli się już w coś zupełnie niepodobnego do ludzi; że nie mają transmiterów i nie będą ich mieli, zatem nigdy nie zdołają zagrozić wyposażonej w nie Armii.
A potem nastąpiły wydarzenia na Bressii.
Bressia była jedną z niezależnych planet, zadowoloną zarówno z łatwego dostępu do Sieci, jak i swego ośmiomiesięcznego od niej oddalenia. Bogaciła się w szybkim tempie dzięki eksportowi brylantów, korzeni dławokrzewu oraz niezrównanej kawy i skromnie odrzucała propozycje przyznania jej statusu kolonii, należała natomiast do Protektoratu Hegemonii oraz Wspólnego Rynku. To zapewniało jej możliwości niczym nie skrępowanego rozwoju ekonomicznego. Jak wszystkie tego rodzaju planety, Bressia była niezmiernie dumna ze swoich Sił Samoobrony, w których skład wchodziło: dwanaście transportowców dalekiego zasięgu, przebudowany krążownik, pół wieku wcześniej skreślony ze służby w Armii/kosmos, około czterdziestu małych, szybkich orbitalnych statków patrolowych, dziewięćdziesiąt tysięcy ochotników, całkiem pokaźna morska flota wojenna oraz niewielki zapas głowic nuklearnych o wyłącznie symbolicznym znaczeniu.
Stacje patrolowe Hegemonii zauważyły smugi kondensacyjne pozostawione przez napędzane silnikami Hawkinga statki Intruzów, lecz błędnie zinterpretowały to odkrycie, uważając, że jest to jeszcze jeden rój migracyjny Intruzów, który minie Bressię w odległości co najmniej pół roku świetlnego. Tymczasem po drobnej korekcie kursu, na którą nikt nie zwrócił uwagi, Intruzi spadli na Bressię niczym jedna z plag ze Starego Testamentu. Na pomoc ze strony Hegemonii planeta mogła liczyć nie wcześniej niż za siedem miesięcy standardowych.
Po dwudziestu godzinach siły kosmiczne Bressii praktycznie przestały istnieć. Wówczas Intruzi wprowadzili ponad trzy tysiące jednostek na niską orbitę i rozpoczęli systematyczne niszczenie wszystkich naziemnych instalacji obronnych.
W pierwszej fazie hegiry planetę zasiedlili rzeczowi i konkretni uciekinierzy z Europy Środkowej, którzy nadali dwóm kontynentom bardzo prozaiczne nazwy: Północna Bressia i Południowa Bressia. Na Północnej Bressii były pustynie, tundra oraz sześć dużych miast, zamieszkanych głównie przez zbieraczy korzeni dławokrzewu i specjalistów od wydobywania ropy naftowej. Większość czterystumilionowej ludności planety żyła na Południowej Bressii, charakteryzującej się znacznie bardziej umiarkowanym klimatem. Tam także znajdowały się ogromne plantacje kawy.
Jakby po to, aby przypomnieć, o co kiedyś toczyły się wojny, Intruzi starli w proch Północną Bressię: najpierw zasypali ją pociskami nuklearnymi, potem taktycznymi bombami plazmowymi, następnie skierowali na nią promienie śmierci, a wreszcie zrzucili szczepy morderczych, zmodyfikowanych genetycznie wirusów. Ocalała jedynie garstka spośród czternastu milionów mieszkańców. Południowa Bressia została oszczędzona, z wyjątkiem najważniejszych celów wojskowych, lotnisk i dużego portu morskiego w Solno.
Według doktryny obowiązującej w Armii, każdą uprzemysłowioną planetę można było zniszczyć z orbity, natomiast dokonanie rzeczywistej inwazji graniczyło z niemożliwością. Głównymi argumentami przeciwko takiej operacji były trudności z przygotowaniem jednoczesnego lądowania oddziałów desantowych w wielu bardzo odległych od siebie miejscach, wielkość obszaru, jaki należało wziąć pod okupację, a także ogromna liczebność wojsk, które musiałyby uczestniczyć w akcji.
Intruzi jednak najwyraźniej nie czytali podręczników, z których uczyli się dowódcy Armii. Dwudziestego trzeciego dnia działań zbrojnych na Południowej Bressii wylądowało ponad dwa tysiące promów desantowych i transportowców. Niedobitki miejscowych sił powietrznych zostały unicestwione w ciągu dwóch godzin; zdołano odpalić jedynie dwa ładunki nuklearne — pierwszy wybuchł za daleko od celu i cała energia eksplozji została przechwycona przez pole siłowe, drugi zaś zniszczył samotny statek Intruzów, co do którego istniało poważne podejrzenie, że był jedynie atrapą.
Okazało się, że przez trzysta lat Intruzi rzeczywiście zmienili się pod względem fizycznym i że zdecydowanie wolą przebywać w zerowej grawitacji, ale ich wyposażone w hydrauliczne wspomaganie szkielety zewnętrzne znakomicie pełniły swoją funkcję, w związku z czym kilka dni później we wszystkich miastach Południowej Bressii zaroiło się od ubranych nieodmiennie na czarno, długonogich i długorękich postaci, na pierwszy rzut oka przypominających olbrzymie pająki.
Dziewiętnastego dnia inwazji zlikwidowano ostatni punkt zorganizowanego oporu. Równocześnie padło Buckminster, stolica planety. Ostatnia wiadomość przekazywana przez komunikator na Pierwszą Tau Ceti została przerwana w pół słowa równo godzinę po tym, jak oddziały Intruzów wmaszerowały do miasta.
Dwadzieścia dziewięć tygodni standardowych później pułkownik Kassad zjawił się w pobliżu podbitej planety wraz z całą Pierwszą Flotą Armii/kosmos. Trzydzieści jednostek klasy omega, stanowiących eskortę samotnego okrętu z transmiterem na pokładzie, weszło z ogromną prędkością w system słoneczny. Po trzech godzinach transmiter zaczął działać, po dziesięciu wokół Bressii krążyło już czterysta bojowych jednostek Armii, a po dwudziestu jeden rozpoczęło się kontruderzenie.
Tak wyglądał początek Bitwy o Bressię. Jednak we wspomnieniach Kassada najlepiej zachowały się nie suche dane i fakty, lecz okrutne piękno walki. Po raz pierwszy w historii użyto w warunkach bojowych transmiterów do przesłania więcej niż jednej dywizji, w związku z czym nie obyło się bez problemów. Kassad wszedł w bramę transmitera materii w odległości pięciu minut świetlnych od planety i natychmiast runął twarzą w błoto, gdyż prom desantowy, na którego pokładzie znajdowała się końcówka transmitera, wylądował na stromym zboczu, gdzie śliska glina zmieszała się z krwią żołnierzy, którzy zjawili się tu wcześniej. Kassad leżał w błotnistej kąpieli, spoglądając na otaczające go szaleństwo. Dziesięć spośród siedemnastu promów desantowych płonęło jak pochodnie, a pola siłowe pozostałych siedmiu z najwyższym trudem wytrzymywały ulewę ognia z broni palnej i miotaczy promieni, przypominając wzniesione z pomarańczowych płomieni kopuły. Układy elektroniczne zainstalowane w hełmie Kassada uległy chyba awarii, gdyż jego wizjer wypełniała gmatwanina jakichś nieprawdopodobnych trajektorii, a zielone, czerwone i niebieskie punkciki pląsały w szaleńczym tańcu. W jego słuchawkach ktoś darł się jak opętany, natomiast wszczepiony komlog poinformował go, że nie jest w stanie nawiązać łączności z dowództwem.
Jakiś żołnierz pomógł mu stanąć na nogi. Kassad otrząsnął się z błota i pośpiesznie usunął z drogi kolejnemu oddziałowi, który właśnie wysypywał się z transmitera. Tak wyglądał początek wojny.
W chwilę po tym, jak postawił stopę na Południowej Bressii, Kassad zorientował się, że na pewno nie obowiązuje tutaj Nowy Kodeks Bushido. Osiemdziesiąt tysięcy świetnie wyszkolonych i doskonale wyposażonych żołnierzy Armii/ląd spodziewało się walczyć na jakimś rozległym, nie zamieszkanym terenie, tymczasem Intruzi pośpiesznie cofnęli się, pozostawiając za sobą spaloną ziemię, przemyślne pułapki i trupy cywilów. Armia natychmiast skorzystała z transmiterów, aby oskrzydlić nieprzyjaciela i zmusić go do walki, ten jednak odpowiedział ulewą nuklearnego i plazmowego ognia, zmuszając ludzi do ukrycia się pod ochronnym parasolem pól siłowych, sam zaś zajął stanowiska na obrzeżach gęsto zaludnionych miast.
Żadne błyskotliwe triumfy nie mogły przechylić szali zwycięstwa na korzyść ludzi, gdyż Intruzi kontrolowali niepodzielnie obszar w promieniu trzech j.a. od Bressii. Po kilku nieudanych próbach Armia/kosmos ograniczyła się do utrzymywania swoich jednostek w zasięgu transmiterów oraz ochrony głównego okrętu.
Bitwa, która według planu powinna zakończyć się po dwóch dniach, trwała już dni sześćdziesiąt, i nadal nie było widać jej końca. Działania wojenne prowadzono według schematów z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku: długie, mordercze zmagania w ruinach miast, wśród rozkładających się zwłok cywilów. Na pomoc pierwszym siedemdziesięciu tysiącom żołnierzy, z których została zaledwie garstka, przybyło następnych sto tysięcy, a kiedy i ci zostali zdziesiątkowani, zażądano kolejnych dwustu tysięcy. Walki trwały jedynie ze względu na ponury upór Meiny Gladstone oraz kilku jeszcze bardziej od niej zawziętych senatorów, gdyż zarówno miliony głosów we WszechJedności, jak i Rada Konsultacyjna Sztucznych Inteligencji domagały się natychmiastowego wycofania wojsk.
Kassad bardzo szybko zrozumiał, że konieczna jest zmiana taktyki. Uznał, iż pora pozwolić dojść do głosu tłumionym instynktom chłopca wychowanego w slumsach Tharsis, a w przekonaniu tym utwierdziła go krwawa łaźnia, jakiej doświadczyła jego dywizja podczas Bitwy o Stos Kamieni. Inni dowódcy jeden za drugim praktycznie przestawali funkcjonować, sparaliżowani koniecznością dokonania wyboru między potrzebą chwili a wymogami Nowego Kodeksu Bushido, Kassad — kierując najpierw pułkiem, potem zaś całą dywizją, kiedy przestało istnieć dowództwo Zgrupowania Delta — żądał nuklearnego wsparcia swoich coraz częstszych kontrataków. Kiedy dziewięćdziesiąt siedem dni po „odsieczy” Armii Intruzi wreszcie wycofali się z planety, Kassad nosił już dwuznaczne przezwisko „Rzeźnik z Południowej Bressii”; plotka głosiła, że bali się go nawet jego żołnierze.
Tymczasem on wciąż śnił o niej, a jego sny były czymś znacznie więcej i zarazem znacznie mniej niż snami.
Ostatniej nocy podczas Bitwy o Stos Kamieni, w labiryncie mrocznych tuneli, gdzie Kassad i inni zabójcy w mundurach posłużyli się infradźwiękami oraz gazem T-5, by wybić resztki nieprzyjaciół, pułkownik zasnął wśród huku i szalejących płomieni, w chwilę potem zaś poczuł na twarzy delikatne dotknięcie jej palców i muśnięcie jędrnych piersi.
Kiedy nazajutrz po zmasowanym bombardowaniu z kosmosu, którego zażądał, Kassad wkroczył wraz ze swoim oddziałem do Nowego Wiednia, bez zmrużenia oka przyglądał się głowom mieszkańców, ułożonym w równych rzędach na zasypanych gruzem jezdniach. Wrócił do transportera, skulił się w ciepłym wnętrzu przesyconym wonią gumy, rozgrzanego plastiku i zjonizowanego powietrza, i zapadł w sen… słysząc jej szept, mimo zgiełku dobiegającego z komlogu i nadajnika. W ostatnią noc przed wycofaniem się Intruzów Kassad opuścił konferencję dowódców zwołaną na pokładzie HS „Brazil”, przeniósł się przez transmiter do swojej Kwatery Głównej na pomoc od Doliny Hien i pojechał na szczyt pobliskiego wzgórza, aby stamtąd obserwować decydujące bombardowanie. Najbliższy pocisk padł zaledwie czterdzieści pięć kilometrów od niego. Bomby plazmowe rozkwitały jak pomarańczowe i krwistoczerwone kwiaty posadzone w idealnie równych odstępach. Kassad naliczył ponad dwieście kolumn zielonego światła, kiedy bicze boże przesuwały się według starannie przygotowanego planu, zamieniając rozległy płaskowyż w rumowisko nadtopionych skał. Wtedy przyszła do niego, chociaż nie spał, tylko siedział na płaskiej masce wojskowego pojazdu i starał się usunąć sprzed oczu roztańczone czarne i białe plamy. Ubrana w jasnobłękitną sukienkę, szła lekkim krokiem między martwymi korzeniami dławokrzewów porastających zbocze. Wiatr szarpał cienkim materiałem, jakby chciał go z niej zedrzeć. Twarz i ramiona miała tak blade, że prawie przezroczyste. Zawołała go po imieniu — niemal usłyszał jej głos — a potem kolejna porcja pocisków spadła na rozciągającą się w dole równinę i wszystko zniknęło w huku i płomieniach.
Jak się często zdarza w tym wszechświecie, którym wedle wszelkich oznak zdaje się rządzić ironia, podczas toczonych przez dziewięćdziesiąt siedem dni walk, najbardziej krwawych w całej historii Hegemonii, Kassadowi nie spadł nawet włos z głowy. Ranny został dopiero dwa dni po tym, jak ostatni Intruz dołączył do uciekającego w popłochu roju. Stało się to w Centrum Kultury w Buckminster, jednym z trzech ocalałych budynków w mieście. Pułkownik odpowiadał właśnie na bezsensowne pytania zadawane przez gromadę dziennikarzy, którzy ściągnęli na Bressię z całej Sieci, kiedy piętnaście pięter wyżej eksplodował ukryty ładunek wybuchowy wielkości układu scalonego. Siła wybuchu była tak wielka, że kilku dziennikarzy oraz dwaj adiutanci Kassada zostali wydmuchnięci przez wentylatory, a cały budynek zwalił się pułkownikowi na głowę.
Pośpiesznie przewieziono go do Kwatery Głównej dywizji, stamtąd zaś, przez transmiter, na okręt krążący wokół drugiego księżyca Bressii. Tam został odratowany i podłączony do aparatury wspomagającej procesy życiowe, podczas gdy jego wojskowi przełożeni i politycy Hegemonii zastanawiali się wspólnie, co z nim począć.
Dzięki transmiterom oraz przekazywanym na żywo relacjom z wydarzeń na Bressii pułkownik Fedmahn Kassad stał się czymś w rodzaju cause célèbre. Miliardy ludzi, wstrząśniętych bezprecedensowym okrucieństwem kampanii, chętnie ujrzałyby go przed sądem wojennym, natomiast przewodnicząca Senatu Meina Gladstone i wiele innych wpływowych osób uważało Kassada za bohatera.
Ostatecznie umieszczono go na okręcie medycznym, który z prędkością nadświetlną poczłapał powoli z powrotem w kierunku Sieci. Ponieważ i tak większość procesów leczniczych odbywała się w stanie hibernacji, uznano za słuszne, aby funkcję kosmicznych szpitali pełniły stare, powolne jednostki. Kiedy Kassad i pozostali ranni dotrą do Sieci, będą już w stanie pozwalającym na powrót do czynnej służby. Co ważniejsze, wpadną w co najmniej osiemnastomiesięczny dług czasowy, a przez ten czas uwaga opinii publicznej może zwrócić się w inną stronę.
Zaraz po przebudzeniu Kassad ujrzał pochyloną nad nim kobietę. W pierwszej chwili pomyślał, że to ona, potem jednak zorientował się, że ma do czynienia z wojskowym lekarzem.
— Nie żyję? — szepnął.
— Nie żyłeś. Znajdujesz się na pokładzie HS „Merrick”. Przeszedłeś kilka wskrzeszeń i odnowień, ale zapewne nic nie będziesz pamiętał, bo wszystko odbywało się w hibernacji. Teraz zaczniemy rekonwalescencję. Myślisz, że uda ci się wstać?
Kassad zasłonił ręką oczy. Mimo wszystko wydawało mu się, że pamięta bolesne zabiegi, długie kąpiele w zawiesinie RNA i operacje. Przede wszystkim operacje.
— Którędy lecimy? — zapytał.
Kobieta uśmiechnęła się, jakby słyszała to pytanie już wiele razy. Prawdopodobnie tak właśnie było.
— Zatrzymamy się na Hyperionie i Ogrodzie — powiedziała. — Właśnie wchodzimy na orbitę wokół…
Przerwały jej dźwięki, jakie z pewnością będą towarzyszyć końcowi świata: ryk potężnych trąb, trzask dartego metalu, wycie oszalałych z wściekłości demonów. Kassad stoczył się z łóżka i opadł powoli na podłogę w 1/6 g, zawijając się odruchowo w materac. Huraganowy wiatr zasypał go gradem mniejszych i większych przedmiotów. Mężczyźni i kobiety krzyczeli przeraźliwie, ale ich głosy stawały się coraz wyższe, by wreszcie niemal zupełnie ucichnąć, kiedy znaczna część powietrza uciekła z oddziału. Kassad poczuł, że materac grzmotnął w ścianę; otworzywszy oczy, spojrzał ostrożnie przez zasłonę z przyciśniętych do twarzy rąk.
Nie dalej, niż metr od niego jakiś pająk o tułowiu wielkości piłki futbolowej i niezliczonych, wymachujących dziko nogach, usiłował wcisnąć się w szczelinę, która pojawiła się w ścianie pomieszczenia. Jego niesłychanie giętkie odnóża zdawały się odpychać wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Potem pająk obrócił się i Kassad zobaczył, że jest to głowa kobiety, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiał. Jej długie włosy przesunęły się po twarzy pułkownika, a potem szczelina rozszerzyła się i głowa zniknęła.
W chwili kiedy Kassad zdołał jakoś dźwignąć się na nogi, ustał ruch obrotowy statku, w związku z czym przestały obowiązywać pojęcia „góra” i „dół”. Jedynie huraganowe wiatry szalały z nie zmienioną siłą. Kassad ruszył pod prąd, czepiając się, czego tylko się dało. Metalowa tacka uderzyła go tuż pod okiem; jakiś trup z nabiegłymi krwią oczami o mało nie popchnął go z powrotem w kierunku ściany. Hermetyczne drzwi bezskutecznie próbowały się zamknąć, ale uniemożliwiały im to leżące w progu zwłoki komandosa w skafandrze. Kassad przetoczył się do korytarza, który biegł wzdłuż ramienia łączącego oddział z głównym kadłubem statku, i pociągnął zwłoki za sobą. Drzwi natychmiast się zatrzasnęły, ale po tej ich stronie wcale nie pozostało więcej powietrza niż po tamtej. Jeszcze niedawno przeraźliwie głośny ryk syren alarmowych stał się prawie niesłyszalny.
Kassad krzyczał co sił w płucach, starając się wyrównać ciśnienie między wnętrzem swojego organizmu a otoczeniem. W powłoce stupięćdziesięciometrowego ramienia też znajdowały się jakieś nieszczelności, gdyż on i martwy komandos przesuwali się w kierunku kadłuba, obijając się o ściany w ponurej parodii powolnego walca.
Kassad potrzebował dwudziestu sekund na rozpięcie skafandra, a minuty na to, by wydobyć z niego zwłoki i zająć ich miejsce. Komandos był o co najmniej dziesięć centymetrów niższy od niego, co powodowało, że skafander boleśnie uciskał Kassada w ramionach, biodrach i kolanach, a hełm napierał na czoło niczym jakieś obite miękką wyściółką imadło. Wizjer był zachlapany od wewnątrz krwią i strzępami białej, galaretowatej substancji. Odłamek, który zabił żołnierza, pozostawił otwór wlotowy i wylotowy, ale skafander zdołał się już jakoś uszczelnić. Większość lampek kontrolnych jarzyła się jednak groźną czerwienią i nie sposób było uzyskać informacji na temat stanu poszczególnych układów.
Kassad włączył radio; nic, nawet żadnego szumu. Wsadził w gniazdko końcówkę komlogu: to samo. Nagle statek zatoczył się jak pijany, metalową konstrukcją wstrząsnęła nowa seria wybuchów, Kassad zaś rąbnął w ścianę korytarza. Ułamek sekundy później tuż obok niego, niczym jakiś podekscytowany morski anemon, przemknęła jedna ze skrzyń ładunkowych, ciągnąc za sobą wijące się dziko, pourywane kable. W skrzyni znajdowały się zmasakrowane ciała, podobnie jak na spiralnych schodach biegnących w kierunku głównego kadłuba. Kassad odepchnął się od ściany, przeleciał jak pocisk kilkanaście metrów dzielących go od końca korytarza i przekonał się, że co prawda wszystkie drzwi są szczelnie zamknięte, podobnie jak przypominająca źrenicę śluza, ale za to w samym kadłubie znajdują się dziury tak wielkie, że przez niektóre z nich mógłby przejechać nawet pociąg towarowy.
Statek ponownie się zatoczył, po czym zaczął wywijać przedziwne łamańce, co spowodowało, że na Kassada — oraz na wszystko, co znajdowało się wewnątrz wraku — poczęły oddziaływać nowe siły Coriolisa. Pułkownik zdołał chwycić jakąś wystającą belkę i po kilku nieudanych próbach przedostał się wreszcie do wnętrza głównego kadłuba „Merricka”. Kiedy się tam rozejrzał, o mało nie parsknął śmiechem. Ktokolwiek wziął na cel stary statek szpitalny, przyłożył się solidnie do roboty. Najpierw wszystkie grodzie hermetyczne zostały pogruchotane, ściany działowe przestały istnieć, na koniec zaś nieprzyjaciel oddał jedną, jedyną salwę do zdemolowanego wraka, uzyskując to, co weterani Armii/kosmos nazywali czasem „efektem pustego kanistra”. Podobny rezultat można także uzyskać, wrzucając granat do zatłoczonego szczurzego labiryntu.
Światło przedostawało się do środka przez tysiące dziur, tu i ówdzie nabierając niezwykłych barw, jeśli jakiś jego promień trafił na obłok pyłu, zakrzepniętej krwi lub poszarpanych tkanek. Z miejsca, w którym zawisł, Kassad mógł dostrzec co najmniej dwadzieścia nagich, zmasakrowanych ciał, poruszających się w zerowym ciążeniu ze złudnym wdziękiem topielców. Większość zwłok utworzyła własne mikrosystemy planetarne, złożone z zamarzniętej krwi i strzępów ciał. Niektóre z nich wpatrywały się w Kassada groteskowo wielkimi, rozdętymi pod wpływem nagłej dekompresji oczami, zdając się przywoływać go do siebie płynnymi ruchami ramion.
Pułkownik przedarł się przez rumowisko do głównego szybu, który prowadził kiedyś do stanowiska dowodzenia. Nigdzie nie dostrzegł żadnej broni — wyglądało na to, że jedynie komandos, po którym odziedziczył skafander, zdążył zareagować na trafienie — ale wiedział, że powinien znaleźć mnóstwo broni w głównej kwaterze marines, mieszczącej się na rufie okrętu.
Zatrzymał się przy roztrzaskanej grodzi hermetycznej i wybałuszył oczy. Tym razem nie miał ochoty na śmiech. Za grodzią nie było szybu, nie było rufy, nie było statku. Nieprzyjaciel przeciął starą szpitalną jednostkę na pół równie łatwo, jak Beowulf oderwał ramię Grendelowi. Za ostatnią, rozbitą grodzią zaczynał się otwarty kosmos. W odległości kilku kilometrów Kassad dostrzegł potrzaskane fragmenty „Merricka”, obracające się dostojnie w blasku pobliskiego słońca. Zielono-lazurowa planeta znajdowała się tak blisko, że Kassad odruchowo zmrużył oczy i przywarł mocniej do stalowej futryny. Na jego oczach zza ogromnego globu wyłoniła się mikroskopijna gwiazdka, rozbłysła rubinowo laserowym światłem i w tym samym ułamku sekundy strzęp wypatroszonego statku unoszący się w przestrzeni jakieś pół kilometra od Kassada eksplodował jak granat, posyłając we wszystkie strony kęsy nadtopionego metalu, zamarznięte obłoki lotnych substancji i ciemne, podłużne przedmioty — ciała, uświadomił sobie z opóźnieniem pułkownik.
Kassad cofnął się w głąb wraku i zastanowił nad sytuacją. Skafander mógł wytrzymać jeszcze najwyżej godzinę — już teraz powietrze ledwo nadawało się do oddychania, a regenerator z każdą chwilą działał coraz gorzej. Jak do tej pory, nie udało się Kassadowi nigdzie dostrzec żadnego nie rozhermetyzowanego pomieszczenia; zresztą nawet gdyby je znalazł, to co z tego? Nie wiedział, czy planeta nad nim to Hyperion, czy może Ogród, ale jednego był całkowicie pewien: na żadnej z nich nie stacjonowały oddziały Armii. Nie ulegało dla niego także wątpliwości, że żaden dowódca sił samoobrony nie będzie próbował stawić czoła wojennemu okrętowi Intruzów. Może minąć wiele dni, zanim ktokolwiek odważy się pojawić na orbicie, aby poszukać ewentualnych rozbitków. Całkiem możliwe, że do tego czasu resztki statku szpitalnego wejdą w atmosferę i runą ku powierzchni planety niczym gigantyczne, płonące meteory. Tubylcy zapewne nie będą tym zachwyceni, ale po namyśle z pewnością dojdą do wniosku, iż lepiej poszukać sobie schronienia przed kawałkiem spadającego nieba, niż narazić się na gniew Intruzów. Jeżeli planeta dysponuje jakimś prymitywnym systemem obrony orbitalnej albo naziemnymi bateriami o pozaatmosferycznym zasięgu, należy się spodziewać, że ludzie decydujący o ich użyciu prędzej otworzą ogień do szczątków rozbitego statku niż do jednostki Intruzów.
Dla Kassada jednak nie będzie to miało większego znaczenia. Jeżeli czegoś nie wymyśli, umrze na długo przedtem, zanim szczątki statku spłoną w atmosferze albo tubylcy podejmą jakieś bardziej zdecydowane działania.
Ekran powiększający skafandra został poważnie uszkodzony przez odłamek, który zabił komandosa, ale Kassad mimo to opuścił go na wizjer. Zasilanie, choć już bardzo słabe, okazało się jednak wystarczające, żeby na zielonym, pokrytym pajęczą siecią pęknięć tle pojawił się oddalony o ponad sto kilometrów statek Intruzów. Otaczał go bąbel pola siłowego, przez który przeświecały drżące gwiazdy. W pewnej chwili od kadłuba jednostki oddzieliły się jakieś kształty. Przez mgnienie oka Kassad był pewien, że są to pociski, które miały dokończyć dzieła zniszczenia; uśmiechnął się ponuro, pewien, iż zostało mu tylko kilka sekund życia. Potem jednak zastanowiło go, dlaczego poruszają się tak wolno. Wzmocniwszy powiększenie, dostrzegł obłe kadłuby, pokryte naroślami silników manewrowych, ciągnące za sobą po sześć wiotkich ramion manipulatorów. Zaraz potem ekran powiększający odmówił dalszej współpracy, ale Kassad wiedział już, że domniemane pociski to „kałamarnice” — tak właśnie żołnierze Armii/kosmos ochrzcili abordażowe jednostki Intruzów.
Pułkownik cofnął się jeszcze dalej w głąb wraku. Za kilka minut któraś z kałamarnic dotrze do jego sterty złomu. Ilu Intruzów może być na jej pokładzie? Dziesięciu? Dwudziestu? Na pewno nie mniej niż dziesięciu. Będą uzbrojeni po zęby, wyposażeni w detektory ruchu i podczerwieni. Jako odpowiednicy kosmicznych komandosów Hegemonii z pewnością, podobnie jak oni, zostali znakomicie przygotowani do walki w warunkach nieważkości, ale mieli nad nimi tę przewagę, że właśnie w nieważkości urodzili się i spędzili całe niemal życie. Dodatkowy atut stanowiły długie kończyny, chwytne stopy i protetyczne ogony… Chociaż, czy potrzebowali jeszcze jakichś dodatkowych atutów?
Kassad ostrożnie ruszył z powrotem przez labirynt pogiętego metalu, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju, podczas gdy każde włókno napiętych do granic wytrzymałości mięśni żądało od niego, aby z rozpaczliwym wrzaskiem rzucił się na oślep do ucieczki. Czego mogą chcieć? Jeńców. To rozwiązałoby najbardziej palący problem. Wystarczyło poddać się, żeby przeżyć. Kłopot polegał tylko na tym, że Kassad widział hologramy z okrętu Intruzów, który udało się zdobyć w pobliżu Bressii. Na jego pokładzie znajdowało się ponad dwustu jeńców, a Intruzi z pewnością mieli im do zadania wiele pytań. Prawdopodobnie uznali, że karmienie tak licznej gromady mija się z celem, albo może po prostu takie mieli metody postępowania; w każdym razie zarówno cywile, jak i żołnierze Armii zostali rozcięci, wypatroszeni i przypięci do metalowych stelaży niczym żaby w laboratorium, ich wnętrzności zanurzono w odżywczych roztworach, kończyny amputowano, wydłubano oczy, w czaszkach zaś wywiercono otwory, przez które wprowadzono do mózgów elektrody i sondy, mające dopomóc w uzyskaniu prawdziwych informacji.
Kassad powoli wyszukiwał drogę wśród unoszących się szczątków. Nie miał najmniejszej ochoty się poddawać. Przez wrak przebiegło wyraźne drżenie, kiedy co najmniej jedna z kałamarnic przycumowała do rozprutego kadłuba. Myśl, nakazał sobie Fedmahn Kassad. Bardziej niż kryjówki potrzebował jakiejś broni. Czy w zdewastowanym statku szpitalnym mogło znajdować się coś, co posłużyłoby mu jako oręż?
Pogrążony głęboko w myślach, zawisł nieruchomo, trzymając się jakiegoś kabla. Łóżka, hibernatory, aparatura medyczna i cała reszta wyposażenia oddziału, w którym go umieszczono, uleciała w kosmos przez dziury w kadłubie. Ramię, korytarz, ciała w klatce transportera, ciała na schodach. Żadnej broni. Większość zwłok naga w wyniku gwałtownej dekompresji. Liny, na których wisiała winda? Nie, za długie, a bez narzędzi z pewnością nie uda mu się ich przeciąć. Narzędzia? Nic takiego nie zauważył. Pozbawione ścian pomieszczenia wzdłuż korytarzy za głównym szybem. Hibernatory, komory regeneracyjne i hermetyczne wanny z hodowlami tkanek, wszystko pootwierane na oścież jak obrabowane sarkofagi. Tylko jedna sala operacyjna prawie nietknięta, jeśli nie liczyć unoszących się wszędzie narzędzi, przewodów i fragmentów aparatury. Puste solarium, ogołocone z wyposażenia, w chwili gdy wielka szyba rozprysła się na kawałki. Pokoje pacjentów. Pokoje lekarzy. Magazyny, korytarze i komórki niewiadomego przeznaczenia. A wszędzie trupy, mnóstwo trupów.
Kassad zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym rozejrzał się, aby odzyskać orientację w labiryncie przemieszczających się powoli przedmiotów, i energicznie odepchnął się nogami.
Liczył na dziesięć minut, otrzymał natomiast niespełna osiem. Wiedział, że Intruzi będą przeczesywać resztki statku sprawnie i metodycznie, nie spodziewał się jednak, jak bardzo sprawni okażą się w zerowej grawitacji. Liczył na to, że podzielą się na dwuosobowe zespoły — taka była standardowa procedura, wypracowana podczas całych tysiącleci walk ulicznych na Starej Ziemi: jeden wskakuje do bramy, drugi zabezpiecza jego tyły. Gdyby jednak było inaczej, gdyby Intruzi podzielili się na trójki albo czwórki, Kassad niemal na pewno pożegnałby się z życiem.
Unosił się pośrodku sali operacyjnej nr 3, kiedy w drzwiach pojawił się pierwszy Intruz. Regenerator właściwie przestał już działać. Kassad ciężko łapał stęchłe powietrze, obserwując nieprzyjaciela, który najpierw błyskawicznie rozejrzał się po pomieszczeniu, a następnie skierował broń na nieruchomą postać w mocno sfatygowanym skafandrze marines.
Pułkownik liczył na to, że dzięki fatalnemu stanowi skafandra oraz temu, że wizjer był zachlapany od środka krwią i mózgiem komandosa, zyska bezcenne dwie lub trzy sekundy. Wpatrywał się prosto przed siebie szeroko otwartymi oczami, podczas gdy snop światła z latarki Intruza przesuwał się po jego ciele. Wróg był uzbrojony w dwa rodzaje broni: w ręce trzymał ultradźwiękowy paralizator, w lewej chwytnej „stopie” zaś znacznie bardziej groźny miotacz. Po tak krótkim, że prawie niezauważalnym wahaniu podniósł paralizator. Kassad zauważył jeszcze ostry grot na końcu protetycznego ogona, po czym wdusił przycisk, który przez cały czas trzymał w prawej ręce.
Minione osiem minut spędził na podłączaniu awaryjnego generatora do nie naruszonych obwodów zasilających sali operacyjnej. Spośród kilkunastu laserów zabiegowych katastrofę przetrwało sześć. Kassad wycelował cztery mniejsze w przestrzeń po lewej stronie drzwi, dwa większe zaś, przeznaczone do cięcia kości, skierował na prawo od wejścia. Intruz znalazł się w ich zasięgu.
Skafander nieprzyjaciela eksplodował bezgłośnie. Lasery dalej zataczały kręgi, tak jak zostały pośpiesznie zaprogramowane, Kassad natomiast rzucił się naprzód, unikając zetknięcia z ich promieniami, doskonale widocznymi w chmurze kipiącej krwi i bezużytecznego uszczelniacza, wyrwał paralizator z dłoni Intruza i skierował go w kierunku drzwi dokładnie w tej samej chwili, kiedy pojawił się w nich drugi napastnik, zwinny i szybki niczym małpa.
Kassad przyłożył paralizator do hełmu Intruza i nacisnął spust. Ciało nieprzyjaciela natychmiast znieruchomiało we wnętrzu skafandra, i tylko uzbrojony w groźny szpikulec ogon wykonał kilka gwałtownych, spazmatycznych ruchów. Używając paralizatora na tak krótki dystans, należało liczyć się z tym, że nie uda się wziąć przeciwnika żywcem. Bezpośrednie uderzenie ultradźwięków zamieniało mózg w coś podobnego do rozgotowanej owsianki.
Kassad nie chciał nikogo brać żywcem.
Oderwał się od Intruza, wysunął broń na korytarz i zatoczył nią szerokie koło. Dwadzieścia sekund później sam wyjrzał ostrożnie. Nikogo.
Kassad zostawił w spokoju zwłoki pierwszego komandosa, z drugiego trupa natomiast pośpiesznie ściągnął nienaruszony skafander. Okazało się, że Intruz nie miał na sobie żadnego ubrania i że był kobietą. Miała jasne, krótko obcięte włosy, nieduże piersi i tatuaż nad włosami łonowymi. Z oczu, uszu i nosa wyciekły jej kropelki krwi. Kassad zanotował w pamięci, że w siłach kosmicznych Intruzów służą także kobiety. Zwłoki, które widział na Bressii, należały wyłącznie do mężczyzn.
Odepchnął ciało na bok, zrzucił swój bezużyteczny skafander, pozostawiając na głowie hełm i regenerator, po czym zaczął wciągać nowy skafander. Potworny mróz natychmiast wbił mu się w ciało lodowatymi zębami, a naczynia krwionośne w skórze zaczęły szybko pękać, wystawione na działanie niemal całkowitej próżni. Bezcenne sekundy uciekały jedna za drugą, gdyż Kassad nie mógł sobie poradzić z nie znanymi zapięciami. Wreszcie jednak udało mu się zapiąć ostatni zatrzask. Okazało się, że mimo wysokiego wzrostu jest zdecydowanie zbyt niski; wyciągnąwszy maksymalnie ramiona, mógł co prawda dosięgnąć rękawic, ale jego stopy wisiały bezużytecznie kilkanaście centymetrów nad zakończeniami nogawic skafandra. Po kilku bezskutecznych próbach przestał się tym przejmować, zrzucił hełm i błyskawicznie włożył przezroczysty bąbel Intruzów.
Światełka na tablicy kontrolnej jarzyły się fioletowo i bursztynowo. Kassad usłyszał świst napływającego powietrza, a w chwilę potem o mało nie zakrztusił się pierwszym oddechem; śmierdziało straszliwie, choć zapewne dla Intruzów był to słodki zapach domu. Ze słuchawek płynęły nieprzerwanie rozkazy — a może komunikaty — w języku, który brzmiał jak staroangielski nagrany na taśmę, a następnie odtworzony wstecz z potrójną prędkością.
Plan Kassada mógł powieść się tylko wtedy, jeśli okazałoby się, że kosmiczne oddziały Intruzów były zorganizowane w podobny sposób jak ich siły lądowe: małe grupki, których członkowie porozumiewali się przez radio, nie zaś przez odpowiednik używanej przez Armię/ląd sieci wszczepionych komlogów. Dzięki temu dowódca oddziału komandosów, jeżeli nawet wiedział, że dwaj jego żołnierze zginęli, nie był w stanie ustalić, gdzie dokładnie to się stało.
Kassad doszedł do wniosku, że najwyższa pora przestać teoretyzować i wziąć się do roboty. Zaprogramował lasery operacyjne w taki sposób, żeby otworzyły ogień do każdego ruchomego przedmiotu, który pojawi się w drzwiach sali, po czym ruszył niezdarnie wzdłuż korytarza. Czuł się trochę tak, jakby próbował chodzić w normalnym polu grawitacyjnym, używając jako szczudeł własnych spodni. Zabrał ze sobą oba paralizatory, a ponieważ nie mógł znaleźć żadnych pasów, sprzączek, kabur ani rzepów, aby przytroczyć je do skafandra, ściskając broń w każdej ręce obijał się od ścian niczym jakiś pijany korsarz z holofilmu. Kiedy mu się to wreszcie znudziło, z żalem rozstał się z jednym paralizatorem i zaczął pomagać sobie wolną ręką. Rękawica była za duża co najmniej o kilka numerów, a cholerny futerał na ogon to wlókł się z tyłu, to znów wyczyniał przedziwne łamańce, obijając się o hełm. Krótko mówiąc, prawdziwy wrzód na dupie.
Dwa razy krył się w rożnych zakamarkach, gdyż zauważył przed sobą poruszające się światła. Zbliżał się już do miejsca, z którego dostrzegł przedtem kałamarnice, kiedy zza rogu wyłoniło się trzech Intruzów.
Fakt, że miał na sobie taki sam kombinezon jak oni, dał mu co najmniej dwie sekundy przewagi. Pierwszemu nieprzyjacielowi strzelił prosto w głowę. Drugi zdążył nacisnąć spust paralizatora, zanim otrzymał trafienie w pierś, ale ultradźwiękowa wiązka minęła Kassada o dobrych kilkadziesiąt centymetrów. Trzeci komandos rzucił się wstecz, odbił od ściany i zniknął za zakrętem. W hełmie pułkownika rozbrzmiały podniesione głosy, prawdopodobnie miotające przekleństwa. Kassad w milczeniu ruszył w pogoń.
Trzeci Intruz prawdopodobnie uszedłby z życiem, gdyby nie to, że nagle odezwało się w nim poczucie honoru i zawrócił, aby walczyć. Kassad doznał niemożliwego do wytłumaczenia poczucia déjà vu, kiedy z odległości pięciu metrów władował skupioną wiązkę promieni w oko przeciwnika.
Ciało wyleciało poza wrak, w rozświetloną słonecznym blaskiem pustkę. Kassad powoli wysunął głowę z rozerwanego korytarza i w odległości dwudziestu metrów dostrzegł zacumowaną kałamarnicę. Wyglądało na to, że znowu zaczyna mu sprzyjać szczęście.
Odepchnął się mocno od wraku i poszybował w kierunku łodzi abordażowej Intruzów, zdając sobie doskonale sprawę, że stanowi doskonały cel i że mógłby go zastrzelić każdy, kto akurat spojrzałby w jego stronę ze szczątków statku albo z kałamarnicy. Jak zawsze w takich sytuacjach poczuł, że jądra kurczą mu się i niemal chowają do wnętrza ciała. Nikt jednak do niego nie strzelał, tylko gwar w słuchawkach wzmógł się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. Nie rozumiał wroga, więc uważał, że postąpi najrozsądniej, nie wtrącając się do rozmowy.
Niewiele brakowało, a rozminąłby się z celem. Pomyślał przelotnie, iż byłoby to wspaniałe zakończenie jego wojskowej kariery: dzielny żołnierz krążący bezradnie po wokółplanetarnej orbicie, bez silniczków manewrowych, bez niczego, co mogłoby posłużyć do zmiany kursu. Nawet miotacz, który ściskał kurczowo w ręce, był bezodrzutowy. Zakończyłby życie jak niegroźny i zupełnie bezużyteczny dziecięcy balonik.
Wyciągnął się tak, że ramiona omal nie wyskoczyły mu ze stawów, końcami palców chwycił cienką jak drut antenę i stopniowo przyciągnął się do kadłuba. Gdzie, do diabła, powinien szukać śluzy wejściowej? Jak na jednostkę poruszającą się wyłącznie w próżni, kadłub był zaskakująco gładki, upstrzony mnóstwem kolorowych symboli, które zapewne znaczyły mniej więcej tyle co: NIE DOTYKAĆ albo UWAGA, NIEBEZPIECZEŃSTWO. Kassad nigdzie nie mógł dostrzec żadnego wejścia. Przypuszczał, że na pokładzie znajdują się jacyś Intruzi — choćby piloci — i teraz zapewne zastanawiają się, dlaczego powracający z akcji komandos łazi po kadłubie jak pijana mucha, zamiast skierować się prosto do śluzy. Albo może wiedzą dlaczego i już czekają z bronią gotową do strzału. Tak czy inaczej, było oczywiste, że nikt nie zamierza otworzyć mu drzwi.
Do diabła z tym wszystkim, pomyślał pułkownik i strzelił z bliska w jedno z okienek obserwacyjnych.
Intruzi utrzymywali swój statek w nienagannym porządku. Wraz z uciekającym powietrzem uleciało w próżnię zaledwie parę śmieci mogących stanowić odpowiednik spinaczy do papieru albo drobnych monet. Kassad zaczekał, aż erupcja dobiegnie końca, po czym wcisnął się do środka.
Znalazł się w części transportowej, wyglądającej niemal dokładnie tak samo jak wnętrze każdej używanej przez Armię jednostki desantowej. Mogło się tu zmieścić około dwudziestu Intruzów w próżniowym rynsztunku bojowym. Teraz jednak nie było tu nikogo, a otwarty właz wskazywał drogę do kabiny dowodzenia.
Pilot, który jako jedyny został na pokładzie, nie zdążył nawet odpiąć pasów przytrzymujących go w fotelu, kiedy dosięgną! go strzał Kassada. Pułkownik umieścił zwłoki w części transportowej, po czym sam zasiadł w fotelu.
Przez umieszczone tuż nad nim okno wlewały się do środka ciepłe promienie słońca. Monitory i holoprojektory pokazywały obrazy z kamer stacjonarnych zainstalowanych na dziobie i rufie, a także przenośnych, rejestrujących przebieg operacji przeczesywania wraku. Na jednym z nich Kassad dostrzegł nagie ciało unoszące się w sali operacyjnej nr 3 oraz kilka postaci w skafandrach, walczących z zaprogramowanymi laserami chirurgicznymi.
Bohaterowie holofilmów, które oglądał w dzieciństwie, nigdy nie mieli kłopotów z obsługą śmigaczy, statków kosmicznych i w ogóle wszelkich, nawet najdziwniejszych pojazdów. Kassad odbył przeszkolenie na lądowych transporterach, czołgach i samobieżnych wyrzutniach pocisków plazmowych, a w razie nagłej potrzeby dałby sobie radę nawet z pilotowaniem niewielkiej jednostki desantowej lub transportowca. Gdyby — zakładając, że coś takiego w ogóle jest możliwe — znalazł się zupełnie sam na pokładzie okrętu bojowego Armii/kosmos, który wymknął się spod kontroli, z pewnością udałoby mu się porozumieć z głównym komputerem lub nadać sygnał alarmowy przez radio albo komunikator. Jednak teraz, siedząc w fotelu pilota na statku Intruzów, nie miał najmniejszego pojęcia, od czego zacząć.
To znaczy, niezupełnie. Bez trudu rozpoznał urządzenia służące do zdalnego sterowania zewnętrznymi wysięgnikami, a gdyby miał jeszcze jakieś dwie lub trzy godziny, z pewnością domyśliłby się przeznaczenia wielu innych przyrządów. Problem polegał na tym, że nie miał tyle czasu. Kamera dziobowa pokazała trzy sylwetki, które odłączyły się od wraku i poszybowały w kierunku kałamarnicy, nad konsoletą komunikatora zaś pojawił się holowizyjny obraz głowy dowódcy Intruzów. W słuchawkach Kassada rozbrzmiały wściekłe wrzaski.
Przed oczami gromadziły mu się kropelki potu, które następnie odrywały się od skóry i wędrowały po wnętrzu hełmu, najchętniej gromadząc się przy szybie wizjera. Odgonił je najlepiej, jak mógł, po czym wpatrzył się z natężeniem w przyrządy sterownicze statku. Jeżeli reagowały na głos albo miały wbudowane jakieś specjalne zabezpieczenia, wtedy nic już mu nie pomoże. Pomyślał o tym na sekundę przed zastrzeleniem pilota, ale był pozbawiony możliwości manewru, gdyż nie istniał żaden sposób, w jaki mógłby zmusić Intruza do posłuszeństwa. Zrobiłem to, co należało, pomyślał Kassad, i dotknął kilku wyglądających najbardziej obiecująco przycisków.
Silnik ożył, a kałamarnica zaczęła szarpać się jak ryba na uwięzi, miotając we wszystkie strony przypiętym do fotela Kassadem.
— Cholera! — zaklął pułkownik. Był to jego pierwsze wypowiedziane na głos słowo, od chwili kiedy zapytał kobietę w lekarskim uniformie, gdzie znajduje się statek. Z najwyższym trudem dosięgnął urządzeń sterujących manipulatorami, które przytrzymywały jednostkę Intruzów przy wraku. Udało mu się zwolnić cztery z sześciu uchwytów; piąte ramię złamało się w połowie długości, szóste natomiast oderwało fragment kadłuba „Merricka”.
Kałamarnica poszybowała w przestrzeń. Kamery pokazały, jak dwie postaci w skafandrach mijają statek w sporej odległości, trzecia zaś w ostatniej chwili złapała tę samą antenę, która wcześniej ocaliła Kassada. Pułkownik zorientował się już mniej więcej w usytuowaniu najważniejszych instrumentów sterujących lotem, więc w pośpiechu zaczął dotykać kolejnych przycisków. Nad jego głową zapłonęło silne światło, holowizyjne połączenie z dowódcą dużego statku zostało przerwane, łódź wykonała gwałtowny manewr stanowiący połączenie skrętu, obrotu i pętli. Siła odśrodkowa była tak wielka, że uczepiony anteny Intruz oderwał się jak dojrzały owoc i poleciał w pustkę, ostrzeliwując zawzięcie kałamarnicę.
Łódź kontynuowała karkołomne ewolucje, a Kassad walczył o to, by nie stracić przytomności. Migały niezliczone lampki alarmowe, a wtórowały im brzęczyki, syreny i podawane głosem informacje. Pułkownik wdusił kilka przycisków, uznał, że osiągnął sukces i odprężył się w fotelu, tylko po to jednak, aby zaraz potem poczuć, jak jakieś potworne siły usiłują rozerwać go na dwie części, ciągnąc w przeciwne strony.
Obraz, który pojawił się na krótko na jednym z monitorów, upewnił go, że oddala się od bojowego okrętu Intruzów. To dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że tamci mogli zniszczyć go w każdej chwili, i z pewnością uczyniliby to, gdyby skierował się w ich stronę. Kassad nie wiedział, czy łódź abordażowa ma jakieś uzbrojenie — osobiście mocno wątpił, by na jej pokładzie znajdowało się cokolwiek poza bronią osobistą załogi — ale doskonale zdawał sobie sprawę, iż żaden dowódca okrętu nie pozwoliłby zbliżyć się jednostce, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wymknęła się spod kontroli. Poza tym należało się spodziewać, że Intruzi wiedzą już o tym, iż kałamarnica została uprowadzona przez nieprzyjaciela. Pułkownik wcale nie byłby zdziwiony — to znaczy, byłby zawiedziony, ale nie zaskoczony — gdyby lada sekunda przestał istnieć, tymczasem jednak liczył na to, że nieprzyjaciel okaże się zainfekowany dwiema typowo ludzki cechami: ciekawością oraz pragnieniem zemsty.
Stres, o czym doskonale wiedział, mógł okazać się silniejszy od ciekawości, lecz w paramilitarnej, półfeudalnej kulturze Intruzów chęć zemsty powinna odgrywać niebagatelną rolę. Pułkownik Fedmahn Kassad nie mógł już im w żaden sposób zaszkodzić, a w dodatku miał zerowe szanse na ucieczkę, w związku z czym wydawał się wprost idealnym kandydatem do zajęcia miejsca na stole sekcyjnym, a później na metalowym rusztowaniu, gdzie mógłby być do woli przesłuchiwany.
Miał nadzieję, że wróg myśli właśnie w ten sposób.
Spojrzał na czołowe ekrany, zmarszczył brwi, po czym rozluźnił pasy na tyle, aby popatrzeć w okienko nad głową. Kałamarnica nadal wyczyniała przedziwne łamańce, ale znacznie wolniej niż do tej pory. Planeta z kolei była dużo bliżej — jedna półkula wypełniała całkowicie okienko obserwacyjne — lecz nie miał pojęcia, jaka odległość dzieli go jeszcze od atmosfery. Wskazania przyrządów kontrolnych niewiele mu mówiły. Mógł jedynie domyślać się, jaką osiągnął prędkość po oderwaniu się od wraku i z jaką szybkością wtargnie w atmosferę planety. Znajdując się jeszcze w stercie poszarpanego metalu, która niedawno była statkiem szpitalnym „Merrick”, oszacował, że trafienie nastąpiło w chwili, kiedy jednostka weszła na parkingową orbitę wokół planety, skąd następnie miała wysłać lądowniki. Zazwyczaj czyniono to od pięciuset do sześciuset kilometrów nad powierzchnią.
Kassad chciał otrzeć pot z twarzy, ale wielka rękawica zatrzymała się na wizjerze hełmu. Zupełnie zapomniał, że ma go na głowie. Był bardzo zmęczony. Do licha, przecież zaledwie kilka godzin temu znajdował się w hibernacji, a jeszcze parę tygodni wcześniej był martwy jak trup!
Ciekawe, czy ta zielono-lazurowa planeta to Hyperion, czy Ogród. Z tego, co pułkownikowi obiło się o uszy, wynikało, że Ogród jest znacznie gęściej zaludniony i już wkrótce ma otrzymać status kolonii. Wypadało więc mieć nadzieję, że to właśnie Ogród.
Od okrętu Intruzów odłączyły się trzy kolejne łodzie abordażowe. Kassad przez chwilę widział je bardzo dokładnie, a potem znalazły się poza zasięgiem rufowej kamery. Postukał w przyciski sterujące ciągiem silnika, a kiedy odniósł wrażenie, że łódź podąża nieco szybciej ku rosnącej z minuty na minutę planecie, opadł na fotel i już tylko czekał.
Nie miał nic innego do roboty.
Kałamarnica weszła w atmosferę, zanim dogoniły ją trzy łodzie abordażowe. Jednostki pościgowe z pewnością były uzbrojone, ale tego, kto kierował ich poczynaniami, musiała drążyć niesłychana ciekawość. Albo rozpierała go niesłychana wściekłość.
Kałamarnica z całą pewnością nie miała aerodynamicznego kształtu. Jak większość jednostek służących do przemieszczania się między większymi statkami, znajdującymi się w próżni, mogła co prawda od czasu do czasu zahaczyć o atmosferę, ale byłaby skazana na zagładę, jeśliby wpadła zbyt głęboko w studnię grawitacyjną. W kabinie zrobiło się czerwono od światełek alarmowych, ze słuchawek zaczął dobiegać jednostajny szum zakłóceń, a Kassad pomyślał markotnie, że chyba jednak nie wybrał najrozsądniejszego rozwiązania.
W najwyższej warstwie atmosfery łódź nieco ustabilizowała lot. Kassad gorączkowo poszukiwał urządzeń sterujących, obserwując jednocześnie kątem oka wypełniony zakłóceniami ekran, na którym jedna ze ścigających jednostek włączyła nagle silniki hamujące. Efekt był taki sam jak podczas skoków spadochronowych, kiedy jeden skoczek obserwuje drugiego, który wcześniej szarpnął za sznurek; pułkownik odniósł wrażenie, że łódź Intruzów gwałtownie wzbija się w górę.
Jednak Kassad miał w tej chwili inne zmartwienia — przede wszystkim nadal nie wiedział, gdzie są układy sterujące lotem w atmosferze i nie mógł znaleźć włączników silników hamujących. Każda jednostka Armii/kosmos była wyposażona w takie urządzenia, może nie tyle z jakiejś realnej potrzeby, co w związku z tradycją sięgającą niemal osiemset lat wstecz; w tamtych czasach podróże kosmiczne były raczej krótkimi wycieczkami tuż nad atmosferę. Prawdopodobieństwo, że któryś z używanych obecnie pojazdów kosmicznych będzie musiał kiedykolwiek lądować na powierzchni planety, równało się niemal zeru, ale zadawnione lęki nie dają się łatwo wykorzenić — zwłaszcza jeśli wpisano je w nie nowelizowane od wielu dziesięcioleci regulaminy.
Tak przynajmniej głosiła teoria, co jednak w niczym nie zmieniało faktu, że mały stateczek koziołkował i szarpał jak szalony, jednocześnie rozgrzewając się coraz bardziej. Kassad odpiął pasy i częściowo popełzł, a częściowo poleciał na tył kałamarnicy, nie bardzo wiedząc, czego właściwie tam szuka. Przyczepnych silników? Spadochronu? Skrzydeł?
W części przeznaczonej dla żołnierzy znajdowało się jednak tylko ciało pilota oraz kilka niedużych szafek. Pułkownik przekopał się błyskawicznie przez ich zawartość, ale bez rezultatu.
Trzymając się oburącz metalowego uchwytu słyszał wyraźnie, jak kadłub kałamarnicy zaczyna się powoli rozpadać. Należało pogodzić się z faktem, że Intruzi nie uznali za stosowne tracić czasu i pieniędzy na wyposażanie swoich łodzi abordażowych w skomplikowane urządzenia, które najprawdopodobniej i tak nigdy nie zostałyby użyte. I słusznie. Niemal całe życie spędzali przecież w czarnej międzygwiezdnej pustce. Ze słuchawek Kassada zaczął dobiegać przeraźliwy wizg powietrza uciekającego na zewnątrz przez szybko poszerzające się pęknięcia w tylnej części kadłuba. Kassad wzruszył ramionami. Cóż, zaryzykował o jeden raz za dużo.
Łódź zatrzęsła się gwałtownie, rozległ się donośny huk i manipulatory oderwały się od kadłuba. Zwłoki pilota zostały nagle wyssane jak mrówka, która nieopatrznie znalazła się w pobliżu rury odkurzacza. Kassad przywarł kurczowo do uchwytu, z braku lepszego zajęcia wpatrując się przez całą długość stateczku w przyrządy sterownicze w kabinie pilotów. Dopiero teraz zauważył, że w gruncie rzeczy są zachwycająco archaiczne, jakby przeniesione z któregoś z pierwszych pojazdów kosmicznych. Kadłub rozpadał się coraz szybciej, a jego fragmenty przelatywały za okienkami obserwacyjnymi niby rozżarzone kęsy lawy. Kassad zamknął oczy, usiłując przypomnieć sobie fragmenty wykładów ze Szkoły Dowodzenia, podczas których zaznajamiano kadetów z konstrukcją zabytkowych jednostek. Kałamarnica zaczęła wirować wokół własnej osi. Hałas stał się nie do wytrzymania.
— Na Allacha! — wykrzyknął nagle Kassad (po raz pierwszy od dzieciństwa) i począł co sił w nogach i rękach pełznąć w kierunku kokpitu. Chwilami odnosił wrażenie, że wspina się po pionowej ścianie. W niedługi czas potem rzeczywiście wspinał się po pionowej ścianie, gdyż statek ustabilizował lot i pędził rufą w dół na spotkanie planety. Pułkownik walczył z trzykrotnym przeciążeniem, zdając sobie sprawę, że najmniejszy błąd oznacza upadek i połamanie wszystkich kości. Ryk dartego powietrza był tak potężny, że Kassad prawie nie słyszał własnych myśli. Część ładunkowa płonęła za jego plecami.
Wspinając się na fotel miał wrażenie, jakby pokonywał nawis skalny z co najmniej dwoma ludźmi na ramionach. Za duże rękawice wcale nie ułatwiały mu zadania. W pewnej chwili zawisł na rękach nad wypełnioną ogniem przepaścią, ale wtedy statek nagle przekoziołkował i pułkownik został dosłownie wtłoczony w fotel pilota. Wszystkie ekrany były martwe. Okienko obserwacyjne żarzyło się upiorną czerwienią. Kassad z najwyższym trudem pochylił się do przodu, o mało nie stracił przytomności, a kiedy jako tako przyszedł do siebie, zaczął macać na oślep pod fotelem. Nic. Chociaż… Jakiś uchwyt? Tak, słodki Jezu i Allachu! Zupełnie jak w starych książkach!
Zaczął się ostateczny rozpad statku. Okienko roztopiło się, zachlapując wnętrze kabiny oraz skafander i hełm Kassada kroplami gęstej, płomieniście czerwonej cieczy. Śmierdział rozgrzany plastik. Kałamarnica wykonała kilka raptownych podskoków, Kassad rozpaczliwie ściągnął pasy, najmocniej jak mógł, tak że niemal wdusiły go w fotel, po czym sięgnął w dół, ku uchwytowi… za daleko… jest… pociągnij!
Za późno. Z ogłuszającym hukiem kałamarnica rozpadła się na tysiące części. Kassad poczuł straszliwie silne szarpnięcie i poszybował gdzieś w górę, w samo serce płomieni.
Dopiero sekundę lub dwie później uświadomił sobie, że otacza go generowane przez fotel pole siłowe. Ogień zatrzymywał się kilka centymetrów od jego twarzy.
Wystrzeliły mikroładunki wybuchowe, odrywając fotel wraz z przypiętym do niego pilotem od płonącego wraku, pole siłowe odgrodziło Kassada od nacierającego od dołu powietrza, a na piersi usiadł mu niewidzialny, lecz niesamowicie ciężki olbrzym, by razem z nim odbyć liczącą niemal osiem tysięcy kilometrów podróż.
Kassad zdołał otworzyć oczy tylko jeden, jedyny raz. Przekonał się, że leży zwinięty w kłębek, ciągnąc za sobą ognisty, kilkunastokilometrowy ogon, po czym z ulgą opuścił powieki. Nie dostrzegł ani śladu spadochronu albo czegoś, co mogłoby pełnić jego rolę, ale to nie miało żadnego znaczenia. I tak nie byłby w stanie wyciągnąć ręki czy choćby poruszyć palcem.
Olbrzym wyraźnie przybrał na wadze.
Pułkownik podejrzewał, że część jego hełmu uległa chyba stopieniu albo została uszkodzona w jakiś inny sposób, gdyż ryk powietrza był nie do opisania. To także nie miało żadnego znaczenia.
Zacisnął mocniej powieki. Znakomita okazja, żeby uciąć sobie drzemkę.
Otworzywszy oczy ujrzał pochyloną nad sobą kobietę. Przez chwilę myślał, że to ona, a zaraz potem przekonał się, że tak jest w istocie. Dotknęła chłodnymi palcami jego policzka.
— Czy ja nie żyję? — szepnął Kassad.
— Nie.
Miała ciepły, niski głos i mówiła z leciutkim akcentem, którego jednak w tej chwili nie mógł umiejscowić. Słyszał ją po raz pierwszy.
— Ty… jesteś naprawdę?
— Tak.
Kassad westchnął i rozejrzał się dokoła. Był nagi, leżał pod cienkim przykryciem pośrodku obszernego, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. W górze, przez dziury w częściowo zniszczonym dachu, świeciły gwiazdy. Podniósł rękę, żeby dotknąć ramienia kobiety. Jej włosy tworzyły nad nim gęsty, czarny obłok. Miała na sobie luźny strój z cienkiego materiału; nawet w słabym blasku gwiazd widział zarys ciała. Poczuł jej zapach — mieszankę delikatnej woni mydła i skóry, którą tak dobrze pamiętał z poprzednich spotkań.
— Na pewno chcesz mi zadać wiele pytań — szepnęła, kiedy Kassad rozpiął złotą klamrę, która spinała jej szatę. Cienki materiał bezszelestnie spłynął na podłogę. Kobieta nie miała nic pod spodem. W górze widać było wyraźnie wstęgę Drogi Mlecznej.
— Wcale nie — odparł Kassad i przyciągnął ją do siebie.
Nad ranem zerwał się wiatr, ale Kassad naciągnął na nich cienkie przykrycie, które wykonano chyba z jakiegoś bardzo trudno przewodzącego ciepło materiału, gdyż mimo że zupełnie nadzy, w najmniejszym stopniu nie odczuwali chłodu.
Obudzili się po raz drugi o świcie, leżąc przytuleni ciasno do siebie, z twarzą przy twarzy. Przesunęła ręką po boku Kassada, odnajdując stare i nowe blizny.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Ciii… — szepnęła i sięgnęła niżej.
Kassad przywarł twarzą do łuku jej szyi, czując miękki dotyk piersi. Wstawał dzień. Gdzieś niedaleko piasek albo śnieg uderzał o ściany.
Kochali się, spali, potem znowu się kochali. Wstali i ubrali się dopiero wtedy, kiedy zrobiło się zupełnie jasno. Przygotowała dla niego bieliznę, szarą kurtkę i spodnie. Pasowały jak ulał, podobnie jak skarpety i buty. Kobieta włożyła podobny strój, tyle tylko że ciemnogranatowy.
— Jak się nazywasz? — powtórzył, kiedy wyszli z budynku o zrujnowanym dachu i ruszyli przez martwe miasto.
— Moneta — odparł jego sen. — Albo Mnemozyna, jeśli wolisz.
— Moneta… — szepnął Kassad, po czym spojrzał na małe słońce wspinające się po lazurowym niebie. — Jesteśmy na Hyperionie?
— Tak.
— W jaki sposób wylądowałem? Wzmocnione pole siłowe? Spadochron?
— Opadałeś pod przykryciem ze złotego liścia.
— Nic mnie nie boli. Nie byłem ranny?
— Twoje rany zostały opatrzone.
— Co to za miejsce?
— Miasto Poetów, opuszczone ponad sto lat temu. Za tym wzgórzem wznoszą się Grobowce Czasu.
— A co z Intruzami?
— Jeden z ich statków wylądował w pobliżu. Władca Bólu przyjął do siebie całą załogę. Pozostałe dwa wylądowały nieco dalej.
— Kto to jest Władca Bólu?
— Chodź — odparła Moneta.
Martwe miasto graniczyło z pustynią. Miedzy ścianami i kolumnami z białego marmuru przesypywały się drobniutkie ziarenka piasku. Na zachód od zabudowań stał statek Intruzów z szeroko otwartymi włazami. W pobliżu, na zwalonej kolumnie, czekał na nich termodzbanek z gorącą kawą i świeże bułeczki. Jedli i pili w milczeniu.
Kassad starał się przypomnieć sobie legendy dotyczące Hyperiona.
— Władca Bólu to Chyżwar — powiedział wreszcie.
— Oczywiście.
— A ty jesteś z… z Miasta Poetów?
Moneta uśmiechnęła się i powoli pokręciła głową.
Kassad odstawił pustą filiżankę. Nadal nie mógł uwolnić się od wrażenia, że to wszystko tylko sen, jeszcze mniej realny od symulacji, w których wielokrotnie uczestniczył. Jednak kawa była gorąca i przyjemnie gorzkawa, a słońce grzało jego ręce i twarz…
— Chodź ze mną — powiedziała Moneta.
Ruszyli przez połacie piasku. Początkowo Kassad wciąż zerkał z niepokojem w górę, gdyż wiedział, że krążący wokół planety okręt Intruzów może w każdej chwili otworzyć ogień, ale potem nie wiadomo czemu nagle nabrał przekonania, że nic takiego się nie zdarzy.
Grobowce Czasu leżały w dolinie. Niewysoki Obelisk lśnił słabym blaskiem. Kamienny Sfinks zdawał się pochłaniać światło. Skomplikowana budowla z poskręcanych kolumn rzucała cień na samą siebie. Inne grobowce stanowiły jedynie czarne sylwetki rysujące się wyraźnie na tle wschodzącego słońca. W każdym znajdowały się szeroko otwarte drzwi. Kassad wiedział, że drzwi były otwarte już wtedy, kiedy do grobowców dotarli pierwsi badacze, i że we wnętrzu budowli niczego nie znaleziono. Trwające od ponad trzech stuleci poszukiwania ukrytych pomieszczeń, komór i przejść nie przyniosły żadnych rezultatów.
— Dalej nie wolno ci iść — odezwała się Moneta, kiedy stanęli u wejścia do doliny. — Prądy czasu są dzisiaj wyjątkowo silne.
Wszczepiony komlog Kassada milczał. Pułkownik gorączkowo szukał w pamięci.
— Grobowce Czasu znajdują się we wnętrzu antyentropicznych pól siłowych — przypomniał sobie wreszcie.
— Owszem.
— Same grobowce są bardzo stare, ale dzięki temu już się nie starzeją.
— Nieprawda — odparła Moneta. — Dzięki antyentropicznym polom siłowym poruszają się pod prąd czasu.
— Pod prąd czasu… — powtórzył Kassad z niezbyt mądrą miną.
— Patrz.
W nagłym zawirowaniu brudnożółtego piasku pojawiło się gigantyczne drzewo o stalowych kolcach; jego kontury wydawały się lekko zamazane, jakby między nim a Kassadem znajdowała się zasłona z rozgrzanego powietrza. Wydawało się wypełniać całą dolinę; miało co najmniej dwieście metrów wysokości, a jego gałęzie przesuwały się, nikły niespodziewanie i pojawiały się na nowo jak fragmenty wadliwie zestrojonego hologramu. Pięciometrowe kolce lśniły w promieniach słońca. Na kilku z nich widać było nagie ciała Intruzów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Na innych gałęziach i kolcach wiły się inne ciała, nie wszystkie ludzkie.
Piasek znowu poderwał się z ziemi, a kiedy nagłe zawirowanie powietrza ustało, dolina była już pusta.
— Chodź — nakazała Moneta Kassadowi.
Ruszył za nią skrajem prądów czasu, omijając ruchome krawędzie pól siłowych w taki sam sposób, w jaki dzieci omijają fale kończące swój bieg na szerokiej, oceanicznej plaży. Czuł wyraźnie, jak prądy czasu szarpią komórkami jego ciała.
Tuż za wejściem do doliny, w miejscu gdzie wzgórza ustępują miejsca płaskiemu, porośniętemu rzadką trawą terenowi, który ciągnie się aż do Miasta Poetów, Moneta dotknęła ściany z sinego łupku; pojawiło się wejście prowadzące do długiego, niskiego pomieszczenia.
— Tutaj mieszkasz? — zapytał Kassad, ale w chwilę potem zorientował się, że nie jest to pokój mieszkalny. W ścianach znajdowały się półki i płytkie nisze.
— Musimy się przygotować — szepnęła Moneta. Światło zabarwiło się złocistym odcieniem, jedna z półek obniżyła się, a z sufitu zjechało szerokie polimerowe lustro.
Kassad obserwował z chłodnym dystansem kogoś, kto wie, że uczestniczy we własnym śnie, jak Moneta zrzuca ubranie, a potem pomaga mu uczynić to samo. Nagość nie miała już nic wspólnego z erotyzmem; stanowiła część jakiegoś ceremoniału.
— Śniłem o tobie od lat — powiedział.
— Wiem. Dla ciebie to przeszłość, dla mnie przyszłość. Fala uderzeniowa zdarzeń biegnie przez czas jak fale po powierzchni wody.
Wzięła z półki złoty pręt i dotknęła jego piersi. Kassad zamrugał raptownie. Poczuł lekki wstrząs, a kiedy spojrzał w lustro, przekonał się, że jego ciało także nabrało zwierciadlanych właściwości, a głowa zamieniła się w bezkształtny jajowaty twór, w którym odbijały się zdeformowane barwy i kształty. Sekundę później Moneta uczyniła to samo ze swoim ciałem, nadając mu wygląd uformowanej w kształcie ludzkiej sylwetki kropli rtęci. Kassad widział swoje wynaturzone odbicie w każdym kawałeczku, w każdym mięśniu i wypukłości. Jej piersi cudownie załamywały światło, a sutki przypominały maleńkie kręgi na powierzchni lustrzanego stawu. Kassad objął ją mocno, czując, jak srebrzyste powłoki łączą się niczym ciecz, jakimś cudem wykazująca właściwości magnetyczne. Zaraz potem zetknęły się ciała.
— Za miastem czekają twoi wrogowie — szepnęła, kierując ku niemu twarz rozedrganą blaskiem żywego światła.
— Wrogowie?
— Intruzi. Ci, którzy cię ścigali.
Kassad potrząsnął głową. Jego zniekształcone odbicie uczyniło to samo.
— To już nieważne.
— Przeciwnie — szepnęła Moneta. — Wróg zawsze jest ważny. Musisz się uzbroić.
— W co?
Dotknęła go matowobrązowym toroidem. Natychmiast poczuł, że krew zaczyna mu żywiej krążyć w żyłach, a ciało nabiera niezwykłej mocy.
— Chodź.
Moneta znowu poprowadziła go przez pustynię. Promienie słońca zdawały się mieć niemal fizyczny ciężar. Kassad odnosił wrażenie, że on i Moneta suną wśród wydm jak duchy, a potem płyną ulicami marmurowego miasta, jakby ich ciała zamieniły się w wielkie krople gęstej, oleistej cieczy. W pobliżu zachodniego krańca miasta, niedaleko strzaskanych ruin Amfiteatru Poetów, coś na nich czekało.
Kassadowi wydawało się przez chwilę, że jest to człowiek w takim samym lśniącym polu siłowym jak to, w jakie byli spowici on i Moneta, ale szybko przekonał się, że nie ma racji. W tamtej postaci nie było nic ludzkiego. Kassad niczym w sennym zamroczeniu spoglądał na czworo ramion, palce zakończone ostrymi jak skalpele ostrzami, metalowe kolce sterczące z piersi, szyi, kolan i łokci, a przede wszystkim na wielościenne oczy płonące czerwienią tak intensywną, że słońce traciło przy nich połowę blasku, a dzień wydawał się składać głównie z cieni.
Chyżwar, pomyślał pułkownik Kassad.
— Władca Bólu… — szepnęła Moneta.
Stwór odwrócił się i wyprowadził ich z martwego miasta.
Kassadowi podobał się sposób, w jaki Intruzi przygotowali się do odparcia ataku. Dwie jednostki abordażowe stały w odległości około pół kilometra od siebie w taki sposób, że chroniły się nawzajem, mogąc jednocześnie prowadzić ostrzał w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni. Żołnierze byli właśnie zajęci kopaniem stanowisk ogniowych w odległości jakichś stu metrów od statków. Ochronę zapewniały im dwa czołgi z silnikami EM. Kassad stwierdził, że coś dziwnego stało się z jego wzrokiem: dostrzegał nachodzące na siebie pola siłowe statków jako bąble żółtawej poświaty, a porozrzucane na przedpolu czujniki i miny przeciwpiechotne jako plamy intensywnej, pulsującej czerwieni.
Zamrugał kilkakrotnie i niewiele brakowało, żeby przetarł oczy. Coś tu było nie tak. Dopiero po chwili zrozumiał, co takiego: nie tylko widział wszystko nieco inaczej niż do tej pory, ale to, co widział, w ogóle się nie poruszało. Intruzi, nawet ci pochłonięci pracą, byli równie nieruchomi jak plastikowe żołnierzyki, którymi bawił się w slumsach Tharsis. Co prawda czołgi zajęły stanowiska za usypanymi naprędce skarpami, ale ich radary — Kassad dostrzegał je jako fioletowe, pulsujące łuki — nie obracały się. Spojrzawszy w górę, zobaczył jakiegoś wielkiego ptaka, wiszącego na lazurowym niebie z szeroko rozpostartymi skrzydłami, w chwilę potem zaś minął kłąb drobnego piasku, poderwanego z ziemi gwałtownym podmuchem wiatru.
Chyżwar jakby nigdy nic kroczył między minami, przecinał błękitne kreski laserowych pułapek, by wreszcie przeniknąć przez żółtawą ścianę pola siłowego i znaleźć się w cieniu pierwszego statku. Moneta i Kassad podążali za nim.
— Jak to możliwe?
Pułkownik uświadomił sobie, że zadał to pytanie za pomocą jakiegoś zmysłu może nieco mniej wyrafinowanego od telepatii, którego działanie jednak znacznie przewyższało to, co dawało się osiągnąć dzięki implantom mózgowym.
— On ma władzę nad czasem.
— Władca Bólu?
— Oczywiście.
— A co my tutaj robimy?
Moneta wskazała na nieruchomych Intruzów.
— To twoi wrogowie.
Kassad poczuł, że wreszcie budzi się z długiego snu. To wszystko działo się naprawdę. Oczy Intruza wpatrujące się w przestrzeń bez drgnięcia powieki były prawdziwe. Łódź abordażowa Intruzów, wznosząca się po lewej stronie niczym jakiś metalowy pomnik, była prawdziwa.
Fedmahn Kassad uświadomił sobie, że może zabić ich wszystkich — żołnierzy, załogę — a oni nie będą w stanie mu przeszkodzić. Wiedział, że czas nie zatrzymał się w miejscu (tak samo jak nie zatrzymywał się w miejscu po włączeniu napędu Hawkinga), tylko zaczął biec z inną prędkością. Ptak zawieszony w powietrzu nad jego głową z pewnością wykona następne uderzenie skrzydłami, tyle tylko że będzie na to potrzebował kilku minut, a może nawet godzin. Stojący przed nim Intruz mrugnie wreszcie powiekami, jeżeli on, Kassad, wykaże tyle cierpliwości, żeby na to zaczekać. Tymczasem we trójkę mogą wymordować wszystkich nieprzyjaciół, którzy nawet nie zauważą, że ktoś ich zaatakował.
To nie fair, pomyślał Kassad. To nie w porządku. To ostateczne pogwałcenie Nowego Bushido, chyba nawet gorsze od mordowania cywilów. Honor istnieje tylko tam, gdzie równi sobie przeciwnicy ścierają się w otwartej walce. Chciał to przekazać Monecie, ale ona właśnie w tej chwili powiedziała, czy raczej pomyślała:
— Patrz.
Czas ożył, a towarzyszyła temu jakby eksplozja połączona z odgłosem, jaki wydaje powietrze przedostające się gwałtownie do śluzy. Ptak zaczął zataczać szerokie kręgi na niebie. Pustynny wiatr sypnął piaskiem na bąblastą powierzchnię pola siłowego. Intruz wyprostował się, zobaczył Chyżwara i dwoje ludzi, krzyknął coś i podniósł broń.
Chyżwar nie poruszył się; Kassad odniósł wrażenie, iż po prostu przestał być tu, a pojawił się tam. Żołnierz krzyknął jeszcze raz, ale znacznie głośniej, wybałuszył ze zdumieniem oczy na stalową rękę Chyżwara, w której drgało jeszcze jego serce, po czym zrobił krok naprzód, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i runął twarzą na ziemię.
Spojrzawszy w prawo, Kassad ujrzał tuż przed sobą innego Intruza. Komandos podniósł broń, a pułkownik w tej samej chwili wykonał gwałtowny ruch ramieniem, usłyszał szum pola siłowego i zobaczył, jak jego ręka przebija pancerz, hełm i kark przeciwnika. Głowa Intruza potoczyła się po pustynnym piasku.
Kassad wskoczył do płytkiego okopu. Kilku żołnierzy zaczęło odwracać się w jego stronę. Czas jednak nie wrócił zupełnie do normy: wróg poruszał się jak na zwolnionym filmie, na kilka sekund odzyskiwał zdolność działania w normalnym tempie, by zaraz potem niemal zupełnie znieruchomieć. Kassad zawsze był od niego wielokrotnie szybszy. Zapomniał już o Nowym Bushido; przecież to ci sami barbarzyńcy, którzy chcieli go zabić! Złamał kark jednemu, cofnął się o krok, przebił płuca drugiemu, trzeciemu zmiażdżył krtań, uchylił się przed płynącym w jego stronę nożem i jednym kopnięciem zgruchotał kręgosłup ostatniemu przeciwnikowi. Potem wyskoczył z okopu.
— Kassad!
Schylił się odruchowo i rubinowy promień lasera przesunął się kilka centymetrów nad jego głową, torując sobie drogę przez powietrze jakby to był ołów. Niemożliwe! Uchyliłem się przed strzałem z lasera! Podniósł z ziemi kamień i cisnął go w stronę Intruza obsługującego bicz boży zainstalowany na czołgowej wieżyczce. Rozległ się huk gromu dźwiękowego, a strzelec po prostu rozprysnął się na kawałki. Pułkownik oderwał plazmowy granat od pasa jednego z trupów, wyszarpnął zawleczkę, doskoczył do czołgu, wrzucił granat do środka i zdążył oddalić się na trzydzieści metrów, zanim nastąpiła eksplozja. Płomień sięgnął niemal do dziobu statku Intruzów.
Kassad zatrzymał się na chwilę, by popatrzeć na Monetę, która siała zniszczenie we własnym kręgu śmierci. Krew bryzgała na nią strumieniami, spływając natychmiast po lśniących krzywiznach ramion, piersi i brzucha. Ona także spojrzała w jego kierunku i pułkownik poczuł, jak żądza krwi ogarnia go ze zdwojoną siłą.
Chyżwar sunął powoli przez pole bitwy, wybierając ofiary niczym wytrawny żniwiarz. Od czasu do czasu znikał nagle, by w tym samym ułamku sekundy pojawić się w innym miejscu. Kassad przypuszczał, że Władcy Bólu on i Moneta muszą wydawać się równie powolni, jak im wydają się Intruzi.
Czas znowu gwałtownie ruszył naprzód. Ci żołnierze, którzy zostali jeszcze przy życiu, wpadli w panikę i strzelając na oślep, popędzili w stronę statków. Kassad spróbował sobie wyobrazić, co widzieli przez minione dwie minuty: jakieś zamazane cienie przemykające między stanowiskami obronnymi, kolegów rozszarpywanych czyimiś niewidzialnymi rękami. Ku swemu zdziwieniu przekonał się, że do pewnego stopnia może sterować upływem czasu; jedno mrugnięcie, i przeciwnicy zamierali w niemal zupełnym bezruchu, drugie, i zaczynali funkcjonować z niemal normalną prędkością. Poczucie rozsądku i honoru przemawiało za tym, aby zaprzestać rzezi, lecz niemal seksualna żądza krwi kazała zapomnieć o wszelkich skrupułach.
Ktoś z załogi statku zamknął śluzę, więc jeden z przerażonych komandosów użył ładunku plazmowego, aby utorować sobie drogę. Tłum napierał, depcząc rannych, którzy osunęli się na ziemię. Kassad podążył za ogarniętymi paniką Intruzami.
W wyrażeniu „walczyć jak osaczony szczur” jest dużo prawdy. Licząca sobie wiele tysiącleci historia konfliktów zbrojnych wielokrotnie dowodziła, że ludzie biją się najbardziej zaciekle wtedy, kiedy znajdą się w ciasnej przestrzeni, skąd nie ma drogi ucieczki. Pod Waterloo i w tunelach kopców na Lususie toczono najstraszliwsze boje w dziejach ludzkości — twarzą w twarz, piersią w pierś, bez szans na odwrót. Tym razem było tak samo. Intruzi walczyli — i ginęli — jak osaczone szczury.
Chyżwar unieszkodliwił systemy obronne statku. Moneta pozostała na zewnątrz, by rozprawić się z kilkunastoma komandosami, którzy nie opuścili stanowisk, natomiast Kassad wszedł do środka.
Wreszcie jedna łódź Intruzów otworzyła ogień do bliźniaczej, skazanej na zagładę jednostki. Kassad stał już wtedy na pustynnym piasku i obserwował, jak promienie laserów pełzną powoli w jego stronę, za nimi zaś — tak powoli, że na każdym z nich zdążyłby napisać swoje imię — szybują pociski. Wszyscy nieprzyjaciele byli już martwi, ale pole siłowe jeszcze działało. Odbita energia promieni i wybuchów spopieliła ciała i stopiła piasek, a w chwilę potem ocalała łódź zaczęła wspinać się ku niebu na kolumnie ognia. Kassad i Moneta przyglądali się temu z oazy spokoju wśród morza płomieni.
— Czy możemy ich zatrzymać? — zapytał Kassad. Pot lał się z niego strumieniami, ale dzikie podniecenie nie osłabło ani trochę.
— Moglibyśmy — odparła Moneta — ale nie chcemy tego robić. Oni zaniosą wiadomość do roju.
— Jaką wiadomość?
— Chodź tu, Kassad.
Odwrócił się gwałtownie na dźwięk jej głosu. Lśniące pole siłowe zniknęło. Ciało kobiety było mokre od potu; kosmyki wilgotnych włosów przywarły do czoła, sutki stwardniały i nabrzmiały.
— Chodź tu.
Pułkownik spojrzał w dół, na swoje ciało. On także nie miał już na sobie ochronnego pola i był tak podniecony jak jeszcze nigdy w życiu.
— Chodź tu… — powtórzyła szeptem Moneta.
Kassad podszedł, położył ręce na gładkich, śliskich pośladkach, podniósł ją, zaniósł na spłachetek rzadkiej trawy na szczycie wygładzonego przez wiatr pagórka, położył na ziemi wśród stert martwych ciał, brutalnie rozwarł jej uda, chwycił jedną ręką oba przeguby kobiety, podniósł jej ramiona nad głowę, przygwoździł do ziemi i wsunął się między jej nogi.
— Tak… — szepnęła, kiedy całował ucho i szyję, kark, zlizywał słony pot z piersi. Leżymy wśród trupów. Będzie ich więcej. Tysiące. Miliony. Śmiech wzbierze w martwych piersiach. Szeregi żołnierzy wyłonią się z transmiterów tylko po to, by zginąć w huczących płomieniach.
— Tak… — powtórzyła.
Czuł jej gorący oddech na swojej skórze. Uwolniła ramiona, przesunęła dłońmi po ociekających potem barkach Kassada, zadrapała go paznokciami, chwyciła za pośladki i przyciągnęła bliżej. Nabrzmiały członek ocierał się o włosy łonowe, wbijał się w łagodny łuk podbrzusza. Bramy transmiterów wypluwają czarne cielska krążowników. Żar plazmowych eksplozji. Setki okrętów, tysiące, tańczą i giną jak ćmy w wirze tornada. Kolumny rubinowego światła pokonują ogromne odległości, niosąc śmierć i zniszczenie. Ciała skąpane w czerwonym blasku.
— Tak…
Moneta otworzyła dla niego usta i ciało. Ciepło w górze i w dole, jej język w jego ustach, wślizgnął się tam dokładnie wtedy, kiedy Kassad wszedł w nią, powitany przez spragnioną wilgoć. Jej ciało wyprężyło się, wygięło, wsysając go głębiej, jeszcze głębiej, a potem zaczęli się razem poruszać. Cieplna katastrofa na tysiącach planet. Płonące kontynenty, wrzące morza. Przeraźliwie gorące powietrze. Całe oceany rozgrzanego powietrza, atmosfery rozszerzające się niczym skóra pod dotknięciem kochanka.
— Tak… tak… tak…
Ciepło jej oddechu w jego ustach. Jej skóra śliska i miękka niczym atłas. Kassad wykonuje gwałtowne pchnięcia, wszechświat kurczy się, w miarę jak narasta rozkosz, zmysły przestają funkcjonować, czuje już tylko zamykające go, otulające, śliskie ciepło kobiety. Odpowiada mu szarpnięciami bioder, jakby zdawała sobie sprawę z niesamowitego napięcia, które narasta w nim od środka, od samego dna. Kassad wykrzywia twarz w rozpaczliwym grymasie, zamyka oczy, widzi…
…rozszerzające się kule ogniste, umierające gwiazdy, słońca ginące w płomienistych erupcjach, całe układy planetarne znajdujące śmierć w ekstazie niszczenia…
…czuje ból w piersi, ale nie przestaje poruszać biodrami, robi to nawet szybciej, jeszcze szybciej, mimo że otwiera oczy i widzi…
…ogromny stalowy cierń, który wyrasta spomiędzy piersi Monety, rośnie, podczas gdy on podnosi się i opada, podnosi i opada, cierń rośnie coraz bardziej, krew zaczyna płynąć po jej gładkiej skórze, a potem Kassad patrzy zamglonymi ekstazą oczami, jak wargi kobiety kurczą się i cofają, odsłaniając rzędy stalowych zębów, zamiast palców w jego pośladki wbijają się stalowe ostrza, metalowe uda zaciskają się wokół jego poruszających się rytmicznie bioder…
…w ostatnich sekundach przed orgazmem Kassad usiłuje się wyrwać… odpycha się od niej rękami… ona przywiera do niego jak pijawka, gotowa wyssać całą krew… przetaczają się w bok, przez martwe ciała…
…jej oczy jak czerwone klejnoty płoną tym samym szaleńczym żarem, który pod postacią nieznośnego bólu rozsadza mu jądra, rozlewa się, rozprzestrzenia…
…Kassad opiera obie ręce na ziemi, podnosi się, odpycha od niej… od tego czegoś… ma nieludzką siłę, ale to za mało, bo czuje, że coś go ciągnie do niej… do tego… spogląda w oczy i widzi tam zagładę światów… zagładę światów!
Z przeraźliwym krzykiem zrywa się na równe nogi. Zostawia na stalowych szponach i ostrzach strzępy ciała i strugi krwi. Metalowe zęby zatrzaskują się w stalowej waginie, zaledwie jeden wilgotny milimetr od jego członka. Kassad pada na bok, turla się po zboczu, cały czas porusza biodrami, nie jest w stanie powstrzymać ejakulacji. Sperma tryska strumieniem, pada na zaciśniętą pięść trupa. Kassad jęczy rozpaczliwie, zwija się w kłębek, obejmuje kolana ramionami, i jeszcze raz… i jeszcze…
Słyszy syk i szczęk metalu. Odwraca się na plecy, mruży oczy — częściowo z bólu, częściowo dlatego, że musi patrzeć prosto w słońce. Stoi nad nim, szeroko rozkraczona, cała w kolcach i cierniach. Kassad ociera pot z czoła, widzi, że to nie pot, tylko krew, i czeka na śmiertelny cios. Czuje, jak włosy jeżą mu się na głowie, a na całym ciele występuje gęsia skórka. Spogląda jeszcze raz i widzi Monetę taką jak przedtem, z szeroko rozstawionymi nogami i kroczem wilgotnym od miłości. Nie dostrzega rysów twarzy, bo oślepia go słońce, ale widzi czerwonawe błyski tam, gdzie powinny być oczy. Moneta uśmiecha się, a wtedy metalowe zęby rozbłyskują jak szlachetne kamienie.
— Kassad… — szepcze, lecz jej głos przypomina szelest piasku zasypującego wyschnięte kości.
Kassad odwraca wzrok, wstaje z trudem na nogi i zataczając się ucieka przez zasłane trupami pole bitwy, dokądkolwiek, byle tylko dalej od niej. Nie odwraca się ani razu.
Dwa dni później pułkownika Fedmahna Kassada odnalazł patrol Planetarnych Sił Samoobrony. Znaleziono go leżącego bez przytomności na jednej z trawiastych równin, którymi wiedzie droga do opuszczonej Baszty Chronosa, dwadzieścia kilometrów od martwego miasta i miejsca lądowania Intruzów. Kassad był zupełnie nagi i niemal martwy z powodu licznych ran oraz ogólnego wyczerpania, ale dzięki szybko udzielonej pierwszej pomocy zażegnano bezpośrednie zagrożenie życia, potem zaś przetransportowano go do szpitala w Keats. Patrol PSS ostrożnie ruszył na północ, starannie omijając prądy czasu w pobliżu Grobowców oraz poszukując pułapek, jakie mogli zostawić po sobie Intruzi. Nie zostawili żadnych. Patrol odnalazł jedynie szczątki pojazdu Kassada oraz wypalone kadłuby dwóch jednostek Intruzów. Nie sposób było stwierdzić, co skłoniło ich do ostrzelania własnych statków, a zwłoki, choć bardzo liczne, uległy niemal całkowitemu zwęgleniu, więc na podstawie ich wyglądu także nie dało się wysnuć żadnych wniosków.
Kassad odzyskał przytomność trzy dni później, oświadczył, że jego wspomnienia kończą się na chwili, kiedy porwał kałamarnicę, i po trzech tygodniach został przetransportowany na okręt bojowy Armii/kosmos.
Zaraz po powrocie do Sieci poprosił o przeniesienie do cywila. Przez jakiś czas działał aktywnie w ruchu pacyfistycznym, od czasu do czasu biorąc nawet udział w publicznych debatach na temat konieczności rozbrojenia, ale wydarzenia na Bressii dały impuls, aby rozpocząć przygotowania do wojny kosmicznej na niespotykaną skalę; na wystąpienia Kassada albo nie zwracano uwagi, albo przypisywano je poczuciu winy, które miało jakoby dręczyć Rzeźnika z Południowej Bressii.
Szesnaście lat później pułkownik Kassad zniknął z Sieci. Chociaż przez ten czas nie doszło do żadnych większych starć, Intruzów nadal uważano za głównych i najgroźniejszych przeciwników Hegemonii, pułkownik Kassad zaś był już tylko blaknącym wspomnieniem.
Zbliżało się południe, kiedy Kassad zakończył swoją opowieść. Konsul zamrugał raptownie i rozejrzał się dokoła, po raz pierwszy od dwóch godzin dostrzegając statek i jego otoczenie. „Benares” płynęła teraz głównym korytem rzeki. Do uszu konsula docierało skrzypienie uprzęży, szarpanej przez walczące z prądem płaszczki. W górę rzeki podążała chyba tylko ich barka, z przeciwnej strony natomiast nadciągało mnóstwo mniejszych jednostek. Konsul odruchowo otarł czoło i stwierdził ze zdziwieniem, że było pokryte potem. Zrobiło się bardzo ciepło, a cień płóciennego daszku odsunął się niepostrzeżenie. Konsul ponownie zamrugał, jeszcze raz otarł pot i przeszedł do cienia, aby otworzyć jedną z butelek z napojami, które androidy ustawiły na kredensie w pobliżu stołu.
— Mój Boże! — odezwał się ojciec Hoyt. — A więc, według tej Monety, Grobowce poruszają się pod prąd czasu?
— Tak jest — potwierdził Kassad.
— Czy to możliwe? — zdumiał się ksiądz.
— Owszem — potwierdził Sol Weintraub.
— Jeżeli to prawda… — powiedziała z namysłem Brawne Lamia — …to znaczy, że spotkałeś tę Monetę, czy jak tam ona naprawdę się nazywa, w jej przeszłości, ale twojej przyszłości… czyli to spotkanie dopiero ma nastąpić!
— Tak jest — odparł ponownie Kassad.
Martin Silenus podszedł do relingu i splunął do rzeki.
— Pułkowniku, czy myślisz, że ta dziwka była Chyżwarem?
— Nie wiem. — Głos Kassada był niewiele donośniejszy od szeptu.
Silenus odwrócił się do Sola Weintrauba.
— Jesteś uczonym. Czy w micie o Chyżwarze są jakieś wzmianki o tym, że potrafi zmieniać postać?
— Nie — odparł Weintraub. Przygotowywał mleko dla dziecka. Niemowlę kwiliło cichutko, przebierając paluszkami.
— To pole siłowe czy cokolwiek to było… — odezwał się Het Masteen. — Zachowałeś je po bitwie z Intruzami?
Kassad przez chwilę spoglądał w milczeniu na templariusza, po czym potrząsnął głową.
Konsul wpatrywał się ponuro w swoją szklankę, lecz nagle się wyprostował, tknięty jakąś myślą.
— Pułkowniku, powiedziałeś, że ukazało ci się stalowe drzewo, na które Chyżwar nabija swoje ofiary?
Kassad powoli przeniósł spojrzenie z templariusza na konsula i skinął głową.
— Powiedziałeś też, że widziałeś na nim ciała?
Kolejne skinienie.
Konsul otarł pot z górnej wargi.
— Jeżeli drzewo cofa się w czasie razem z grobowcami, to ofiary musiały pochodzić z naszej przyszłości.
Kassad milczał jak zaklęty. Pozostali wpatrywali się bez słowa w konsula, ale chyba tylko Weintraub zrozumiał, co oznacza ta uwaga, i wiedział, jakie będzie następne pytanie.
Konsul z trudem powstrzymał się przed ponownym otarciem potu. Kiedy się odezwał, jego głos był zdumiewająco silny i spokojny.
— Czy widziałeś tam kogoś z nas?
Milczenie trwało co najmniej minutę. Ciche odgłosy fal rzecznych i skrzypienie pokładu wydały się nagle potwornie głośne. Wreszcie Kassad odetchnął głęboko i powiedział:
— Tak.
Znowu zapadła cisza. Tym razem przerwała ją Brawne Lamia.
— Powiesz nam, kto to był?
— Nie.
Kassad wstał z krzesła i ruszył ku schodom prowadzącym na niższy pokład.
— Zaczekaj! — zawołał Hoyt.
Pułkownik zatrzymał się na pierwszym stopniu.
— Może odpowiesz nam przynajmniej na dwa inne pytania?
— Jakie?
Ojciec Hoyt skrzywił się z bólu. Jego szczupła, lśniąca od potu twarz zbladła jeszcze bardziej. Przez chwilę chwytał z trudem powietrze, po czym przemówił ponownie:
— Po pierwsze: czy myślisz, że Chyżwar… albo ta kobieta… chce, żebyś to ty rozpętał tę straszliwą wojnę, którą zobaczyłeś w jej oczach?
— Tak — odparł cicho Kassad.
— Po drugie: czy zdradzisz nam, o co chcesz prosić Chyżwara… albo Monetę… kiedy dotrzesz do nich u kresu pielgrzymki?
Kassad uśmiechnął się, ale był to uśmiech blady i bardzo, ale to bardzo zimny.
— Nie będę ich o nic prosił. Niczego od nich nie chcę. Wróciłem tu po to, żeby ich zabić.
Odwrócił się i zszedł po schodach. Pozostali pielgrzymi milczeli, starannie unikając swojego wzroku. „Benares” płynęła na północny wschód, a słońce szybko zbliżało się do zenitu.