ROZDZIAŁ 1

Konsul obudził się z bólem głowy, suchym gardłem i dziwnym uczuciem, że wyleciało mu z pamięci tysiąc snów, jakie śnią się tylko ludziom pogrążonym w hibernacyjnym odrętwieniu. Zamrugał gwałtownie, usiadł na posłaniu i półprzytomnie oderwał ostatnie taśmy sensoryczne, wciąż jeszcze przylepione do jego skóry. W owalnym, pozbawionym okien pomieszczeniu znajdowały się oprócz niego dwa małe klony załogowe oraz bardzo wysoki templariusz w kapturze nasuniętym na głowę. Jeden z klonów podał mu tradycyjną szklankę soku pomarańczowego; konsul przyjął ją z wdzięcznością i opróżnił trzema łykami.

— Drzewo jest dwie minuty świetlne i pięć godzin lotu podprzestrzennego od Hyperiona — powiedział templariusz. Konsul dopiero teraz rozpoznał w nim Heta Masteena, kapitana drzewostatku, Prawdziwy Głos Drzewa. Niejasno zdawał sobie sprawę, że dostąpił nie lada zaszczytu, ale był jeszcze zanadto oszołomiony po kriogenicznym śnie, aby go w pełni docenić.

— Inni obudzili się już kilka godzin temu — poinformował go Het Masteen, po czym dał znak klonom, aby zostawiły ich samych. — Czekają na przedniej platformie jadalnej.

— Ghrrr… — wycharczał konsul. Przełknął ślinę, odchrząknął i spróbował jeszcze raz: — Dziękuję ci, Hecie Masteen.

Rozglądając się po przypominającym kształtem jajo pomieszczeniu o podłodze pokrytej dywanem z gęstej trawy, przezroczystych ścianach i konstrukcji nośnej z odpowiednio uformowanej włókniny, zorientował się, że przebywa w jednym z najmniejszych strąków mieszkalnych. Zamknąwszy oczy skupił się, aby przypomnieć sobie spotkanie ze statkiem templariuszy, które nastąpiło na krótko przed wejściem drzewostatku „Yggdrasill” w nadprzestrzeń.

Detale mierzącego ponad kilometr długości drzewostatku nie były zbyt dobrze widoczne z powodu otaczających go pól siłowych, dostrzegalnych jako ledwo uchwytne, ale bardzo utrudniające obserwację mżenie, lecz i tak tym, co przede wszystkim rzucało się w oczy, były tysiące świateł rozlokowanych w półprzeźroczystych strąkach mieszkalnych oraz na niezliczonych platformach, kładkach, mostkach, schodach i przybudówkach. U podstawy statku, niczym nadmiernie wyrośnięte orzeszki galasowe, skupiły się kuliste ładownie i pomieszczenia techniczne, z tyłu natomiast ciągnęły się błękitne i fioletowe smugi, przypominające korzenie wielokilometrowej długości.

— Inni już czekają — powiedział łagodnie Het Masteen i wskazał ruchem głowy leżący nie opodal bagaż, który czekał na polecenie właściciela, aby się otworzyć. Następnie templariusz zajął się uważną obserwacją ścian strąka, konsul zaś w tym czasie wkładał półuroczysty strój, składający się z luźnych czarnych spodni, błyszczących pantofli, białej jedwabnej koszuli z topazową szpilką w kołnierzyku, czarnej bluzy ze szkarłatnymi epoletami Hegemonii oraz ciemnozłotego trójgraniastego kapelusza. Część wygiętej ściany zamieniła się w lustro; konsul ujrzał mężczyznę w zaawansowanym wieku średnim, ubranego w skromny, lecz elegancki strój wieczorowy, opalonego, choć dziwnie bladego w okolicy smutnych oczu. Zmarszczył brwi, skinął głową, po czym odwrócił się od lustra.

Het Masteen dał znak ręką i poprowadził go przez szczelinę w strąku na schody, wijące się spiralnie wokół potężnego, pokrytego grubą korą pnia drzewa. Konsul przystanął, cofnął się o krok i spojrzał w dół: co najmniej sześćset metrów, wcale nie mniej groźne przy sztucznym ciążeniu o wartości 1/6 g, wytwarzanym przez anomalie grawitacyjne uwięzione w polach siłowych u podstawy drzewa. I żadnych poręczy.

W milczeniu rozpoczęli wspinaczkę. Dobiegła końca po zaledwie trzydziestu metrach, gdy przeszli po chybotliwym wiszącym mostku na gałąź mniej więcej pięciometrowej szerokości.

— Czy mój statek został już wyprowadzony z ładowni? — zapytał konsul, kiedy dotarli do miejsca, w którym blask pobliskiego słońca padał na gęste skupisko liści.

— Stoi w kuli numer 11, zatankowany i gotów do startu — odparł Het Masteen. Znaleźli się w cieniu pnia, dzięki czemu w czerni widocznej gdzieniegdzie między liśćmi pojawiły się gwiazdy. — Pozostali pielgrzymi ustalili, że polecą twoim statkiem, naturalnie jeśli Armia wyrazi na to zgodę — dodał templariusz.

Konsul potarł oczy, żałując, że nie dano mu więcej czasu na przyjście do siebie po okresie spędzonym w lodowym uścisku hibernacji.

— Kontaktowaliście się z grupą uderzeniową?

— O tak. Zlokalizowali nas w chwilę po tym, jak wyszliśmy z nadprzestrzeni. Eskortuje nas jeden z okrętów bojowych Hegemonii. — Het Masteen wskazał ruchem głowy skrawek czerni nad ich głowami.

Konsul spojrzał w górę, ale właśnie w tej chwili wierzchołki gałęzi wydostały się z cienia i rozbłysły jaskrawym blaskiem słońca. Ponieważ pozostające jeszcze w cieniu konary były oświetlone poświatą emanującą z żaroptaków, wiszących nad pomostami i schodami niczym japońskie lampiony, a ziemskie robaczki świętojańskie i maleńkie pajączki z Maui pognały jak szalone ku mocniejszemu światłu, w sumie dało to taką feerię nieruchomych i poruszających się światełek, że nie połapałby się w tym nawet najbardziej obyty z kosmosem podróżny.

Het Masteen wsiadł do windy składającej się z plecionego kosza i liny z włókna grafitowego niknącej gdzieś hen, wysoko, w rejonie oddalonego o trzysta metrów wierzchołka drzewa. Konsul uczynił to samo i kosz bezszelestnie ruszył w górę. Mijane pomosty, strąki i schody były prawie zupełnie puste, jeśli nie liczyć kilku templariuszy oraz ich niedużych klonów załogowych. Konsul nie mógł sobie przypomnieć, żeby w ciągu wypełnionej gorączkową aktywnością godziny, jaka upłynęła od jego spotkania z drzewostatkiem, do chwili kiedy pogrążył się w kriogenicznym śnie, zauważył jakiegoś pasażera, ale wówczas przypisał to ogromowi statku; w dodatku przypuszczał, iż wszyscy leżą już w swoich strąkach. Teraz jednak, kiedy drzewostatek poruszał się z prędkością znacznie mniejszą od prędkości światła, spodziewał się ujrzeć na jego gałęziach tłumy wybałuszających oczy podróżnych. Powiedział o tym towarzyszącemu mu templariuszowi.

— Jesteście jedynymi pasażerami na statku — odparł Het Masteen. Kosz zatrzymał się w gęstwinie liści i kapitan ruszył w górę drewnianymi, bez wątpienia bardzo już sędziwymi schodami.

Konsul zamrugał ze zdziwieniem. Drzewostatek templariuszy zabierał zazwyczaj od dwóch do pięciu tysięcy pasażerów, oferując bodaj najprzyjemniejszy sposób podróży. Drzewostatki bardzo rzadko wpadały w dług czasowy przekraczający cztery lub pięć miesięcy, gdyż wykonywały krótkie przeskoki między leżącymi blisko siebie gwiazdami. Dzięki temu ich zamożni pasażerowie prawie wcale nie musieli poddawać się hibernacji. Podróż na Hyperiona i z powrotem, dająca w sumie sześcioletni dług czasowy, w dodatku bez pasażerów, oznaczała dla templariuszy kolosalne straty finansowe.

Dopiero po chwili konsul uświadomił sobie, iż drzewostatek znakomicie nadaje się do przeprowadzenia ewakuacji, a wszelkie wydatki z pewnością zostaną pokryte przez Hegemonię. Mimo to zdziwienie musiał budzić fakt, że Bractwo zdecydowało się na tak wielkie ryzyko i wysłało „Yggdrasill” — jeden z zaledwie pięciu takich statków we wszechświecie — w rejon zagrożony wybuchem działań wojennych.

— Oto twoi towarzysze podróży — oznajmił Het Masteen, kiedy wyszli na obszerną platformę, gdzie przy długim drewnianym stole czekała na nich niewielka grupka. W górze świeciły gwiazdy, obracając się od czasu do czasu, kiedy wielki statek korygował nieznacznie kurs, z boków natomiast otaczały ich ściany utworzone z gęstej roślinności. Konsul natychmiast zorientował się, iż jest to pomost jadalny kapitana, a jego przypuszczenia potwierdził fakt, że Het Masteen podszedł do stołu i zajął miejsce u jego szczytu. Zebrani wstali, aby go przywitać, konsul zaś zobaczył, że czeka na niego fotel po lewej ręce dowódcy statku.

Kiedy wszyscy usiedli i uciszyli się, Het Masteen zaczął przedstawiać zebranych. Choć konsul nikogo z nich nie znał osobiście, to kilka nazwisk obiło mu się już wcześniej o uszy. Starał się wykorzystać wieloletnie doświadczenie zdobyte w dyplomacji, łącząc nazwiska z osobami i zapamiętując pierwsze skojarzenia.

Po jego lewej stronie siedział ojciec Lenar Hoyt, kapłan starochrześcijańskiej sekty, której wyznawców zwano katolikami. Konsul, lekko zdezorientowany, przez chwilę przyglądał się czarnemu strojowi i koloratce, ale potem przypomniał sobie Szpital Świętego Franciszka na Hebronie, gdzie prawie czterdzieści lat standardowych temu przeszedł odwykową terapię po swojej pierwszej misji dyplomatycznej, która omal nie zakończyła się całkowitą klęską. Nazwisko Hoyta wywołało skojarzenia z innym księdzem, który zaginął bez śladu na Hyperionie, w czasie kiedy konsul przebywał na tej planecie.

Lenar Hoyt był młodym człowiekiem — na pewno nie miał więcej niż trzydzieści kilka lat — ale wyglądał na kogoś, kto ogromnie się postarzał w związku z całkiem niedawnymi przeżyciami. Konsul spoglądał na szczupłą twarz, wystające kości policzkowe obciągnięte cienką skórą, wielkie, głęboko osadzone oczy, wąskie usta, ciągle wygięte do dołu w grymasie zbyt ponurym, aby można było nazwać go cynicznym uśmiechem, włosy mocno przerzedzone nie tyle z powodu wieku, co raczej silnego promieniowania, i czuł, że patrzy na człowieka od lat toczonego przez ciężką chorobę. Mimo to ze zdziwieniem stwierdził, że za maską skrywanego bólu pozostały jeszcze resztki dawnej, chłopięcej urody: okrągłej twarzy, zdrowej cery i pełniejszych warg, należących do młodszego, zdrowszego i mniej cynicznego Lenara Hoyta.

Obok kapłana siedział człowiek, którego podobiznę kilka lat temu oglądał niemal każdy mieszkaniec Hegemonii. Ciekawe, czy teraz opinia publiczna zmienia obiekty zainteresowania równie często jak wtedy, kiedy mieszkałem w Sieci, pomyślał konsul. Chyba tak, a może nawet częściej. Jeśli sprawy miały się właśnie w ten sposób, to pułkownik Fedmahn Kassad, tak zwany Rzeźnik z Południowej Bressii, nie był już ani bohaterem, ani pariasem. Jednak dla pokolenia konsula, a także dla wszystkich, którzy żyli w wolniejszym tempie na odległych, prowincjonalnych planetach, Kassad należał do ludzi, których łatwo się nie zapomina.

Pułkownik Fedmahn Kassad był bardzo wysoki — tak wysoki, że mógł prawie spojrzeć prosto w oczy dwumetrowemu Masteenowi — i miał na sobie czarny mundur Armii, pozbawiony jednak wszelkich dystynkcji oraz symboli świadczących o przynależności służbowej. Jego strój przypominał ubranie Hoyta, lecz na tym kończyły się podobieństwa między dwoma mężczyznami. W przeciwieństwie do księdza, Kassad był opalony, szczupły i ponad wszelką wątpliwość znajdował się w znakomitej kondycji fizycznej. Pod materiałem munduru na barkach i ramionach wyraźnie odznaczały się mięśnie. Pułkownik miał małe czarne oczy, przypominające szerokokątne obiektywy prostych kamer wideo, jego twarz zaś o ostrych, zdecydowanych rysach zdawała się wyciosana z zimnego kamienia. Wąska linia zarostu na brodzie podkreślała tę ostrość równie bezwzględnie, jak krew na ostrzu noża.

Powolne, przemyślane ruchy pułkownika przywiodły konsulowi na myśl pochodzącego z Ziemi jaguara, którego przed wieloma laty widział w prywatnym zoo na Lususie. Kassad mówił niezbyt głośno, ale nawet jego milczenie miało swoją wagę.

Większa część długiego stołu była pusta, gdyż cała grupka skupiła się przy jednym jego końcu. Naprzeciwko Kassada siedział człowiek, który został przedstawiony jako Martin Silenus, poeta.

Silenus stanowił dokładne przeciwieństwo pułkownika. Kassad był wysoki i szczupły, Martin Silenus natomiast niski i otyły, a jego okrągła twarz dorównywała zdolnością ekspresji twarzom wielkich człekokształtnych małp. Miał donośny, chrapliwy głos i, zdaniem konsula, było coś przyjemnie demonicznego w jego rumianych policzkach, szerokich ustach, krzaczastych brwiach, sterczących uszach i wiecznie poruszających się rękach o palcach, jakich nie powstydziłby się nawet koncertujący pianista. Albo dusiciel. Srebrzyste włosy poety, przycięte niezbyt równo nad czołem, tworzyły niesforną grzywkę.

Martin Silenus na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jakby zbliżał się do sześćdziesiątki, ale konsul bez trudu dostrzegł wiele mówiące błękitne przebarwienia skóry na szyi i dłoniach. Świadczyły o tym, że poeta ma za sobą co najmniej kilka zabiegów Poulsena, tak więc w rzeczywistości Silenus mógł sobie liczyć od dziewięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu lat standardowych. Jeżeli bliższa prawdzie była druga liczba, to istniały spore szanse, że poeta jest już zupełnie szalony.

O ile Martin Silenus sprawiał wrażenie człowieka hałaśliwego i niespokojnego, to jego sąsiad roztaczał wokół siebie aurę inteligentnej powściągliwości. Sol Weintraub poniósł głowę, kiedy padło jego nazwisko, a wówczas konsul ujrzał krótką siwą brodę, pokryte zmarszczkami czoło oraz błyszczące, lecz smutne oczy znanego uczonego. Konsul słyszał już opowieści o Żydzie Wiecznym Tułaczu i jego beznadziejnych poszukiwaniach, niemniej jednak był wstrząśnięty widokiem śpiącej w ramionach Weintrauba jego córki Racheli. Dziecko mogło mieć najwyżej kilka tygodni. Konsul pośpiesznie odwrócił wzrok.

Szóstym pielgrzymem, a jednocześnie jedyną kobietą przy stole, była Brawne Lamia, detektyw. Zmierzyła konsula tak uważnym spojrzeniem, że czuł je na sobie jeszcze długo po tym, jak przestała się nim interesować i odwróciła głowę.

Urodzona na planecie Lusus, gdzie ciążenie wynosi 1,3 g, Brawne Lamia zaledwie dorównywała wzrostem poecie siedzącemu dwa miejsca od niej, ale nawet luźny sztruksowy kombinezon nie był w stanie ukryć jej potężnych mięśni. Czarne kręcone włosy sięgały do ramion, brwi przypominały dwie czarne kreski namalowane grubym pędzlem na szerokim czole, nos, duży i ostry, podkreślał orli charakter twarzy. Pełne, szerokie usta wydawały się niemal zmysłowe, a ich kąciki przez cały czas były skierowane lekko ku górze, co dawało wrażenie okrutnego, a może tylko rozbawionego uśmiechu. Ciemne oczy kobiety zdawały się rzucać wyzwanie każdemu, na kogo padło ich spojrzenie.

Konsulowi przyszło nagle do głowy, że Brawne Lamia jest prawie piękna.

Po zakończeniu prezentacji odchrząknął i zwrócił się do templariusza:

— Hecie Masteen, z twoich słów wynikało, że na pokładzie statku powinno znajdować się siedmiu pielgrzymów. Czy siódmym jest dziecko M. Weintrauba?

Kaptur templariusza poruszył się z wolna z lewa na prawo i z powrotem.

— Nie. Pielgrzymem może zostać tylko ten, kto świadomie podejmie decyzję o wyruszeniu na poszukiwanie Chyżwara.

Wśród zebranych powstało lekkie poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że jedynie grupa, składająca się z ilości pielgrzymów wyrażonej liczbą pierwszą, ma szansę uzyskać zgodę Kościoła Chyżwara, aby wyruszyć na północ.

— Ja jestem siódmym pielgrzymem — oznajmił Het Masteen, kapitan drzewostatku templariuszy „Yggdrasill” i Prawdziwy Głos Drzewa. W ciszy, jaka zapadła po jego oświadczeniu, Het Masteen dał znak grupie klonów, aby przystąpiły do podawania ostatniego posiłku, jaki podróżni mieli spożyć przed lądowaniem na planecie.


— A więc Intruzi nie dotarli jeszcze do układu? — zapytała Brawne Lamia. Miała chropawy, gardłowy głos, którego brzmienie dziwnie niepokoiło konsula.

— Nie — odparł Het Masteen. — Wątpię jednak, czy wyprzedzamy ich o więcej niż kilka dni standardowych. Nasze przyrządy wykryły zakłócenia w mgławicy 09 rt.

— Czy dojdzie do wojny? — zapytał ojciec Hoyt. Jego głos wydawał się równie zmęczony jak wyraz jego twarzy. Ponieważ nikt nie kwapił się z udzieleniem odpowiedzi, ksiądz zwrócił głowę w kierunku konsula, jakby dając mu z opóźnieniem do zrozumienia, że pytanie zostało skierowane wyłącznie pod jego adresem.

Konsul westchnął głęboko; żałował, że klony zamiast wina nie podały whisky.

— Kto wie, co zrobią Intruzi? Wydaje się, że ich postępowaniem przestała rządzić ludzka logika.

Martin Silenus wybuchnął donośnym śmiechem i wykonał gwałtowny gest ręką, rozlewając znaczną część zawartości kielicha.

— Tak jakbyśmy my, pieprzeni ludzie, kiedykolwiek kierowali się ludzką logiką!

Pociągnął spory łyk, otarł usta wierzchem dłoni i ponownie parsknął śmiechem.

Brawne Lamia zmarszczyła brwi.

— Jeżeli walki rozpoczną się zbyt szybko, władze mogą nie zezwolić nam na lądowanie.

— Dostaniemy pozwolenie — zapewnił ją Het Masteen. Promienie słońca znalazły drogę miedzy fałdami kaptura i padły na żółtawą skórę.

— Ocaleni przed pewną śmiercią na wojnie tylko po to, żeby ponieść ją z rąk Chyżwara… — mruknął Hoyt.

— Nie ma śmierci we wszechświecie! — ryknął Martin Silenus głosem, który mógłby obudzić nawet kogoś pogrążonego w kriogenicznym śnie, a następnie wysączył resztki wina i wzniósł pusty kielich ku gwiazdom.

Nie ma śmierci w wszechświecie. Nigdzie nie odczujesz

Żadnej woni śmiertelnej — a śmierć przyjść powinna.

Zapłacz, zapłacz, o, zapłacz, Cybelo! Twe dzieci

Okrutne, w deszcz bezsiły przemieniły boga.

Płaczcie, bracia, o płaczcie! Nie mam żadnej mocy,

Słaby jak trzcina, słaby, słaby jak mój głos.

O, o ból, ten straszliwy ból słabości! Płaczcie,

Bo ciągle się rozpadam…

Silenus umilkł nagle, dolał sobie wina, po czym czknął głośno w ciszy, która zapadła po jego wystąpieniu. Pozostała szóstka spojrzała po sobie. Konsul zauważył, że Sol Weintraub uśmiechał się lekko, aż do chwili kiedy dziecko poruszyło się, skupiając na sobie całą jego uwagę.

— Cóż… — powiedział z wahaniem ojciec Hoyt, tak jakby usiłował nawiązać do przerwanej myśli. — Nawet jeżeli siły Hegemonii opuszczą układ i Hyperion dostanie się pod władanie Intruzów, może okupacja będzie bezkrwawa i nowi władcy pozwolą nam zajmować się naszymi sprawami…

Fedmahn Kassad roześmiał się cicho.

— Intruzów nie interesuje okupacja — powiedział. — Jeśli zdobędą planetę, najpierw złupią ją do szczętu, a potem zabiorą się do tego, co najlepiej potrafią: spalą miasta, tak że pozostaną same zgliszcza, te porozwalają na drobne kawałki, następnie zaś spopielą każdy z nich. Stopią lodowe czapy na biegunach, wygotują oceany, a na koniec zasypią kontynenty solą, jaka zostanie po odparowaniu wody, żeby już nigdy nic na nich nie wyrosło.

— Cóż… — szepnął Hoyt i umilkł.

Pielgrzymi przyglądali się w milczeniu, jak klony sprzątają talerze po zupie i wnoszą drugie danie.


— Powiedziałeś, że eskortuje nas bojowy okręt Hegemonii — zwrócił się konsul do Heta Masteena, kiedy uporali się już z befsztykami i gotowaną skrzydlatą ośmiornicą.

Templariusz skinął głową i wskazał w górę. Konsul wytężył wzrok, lecz niczego nie mógł dostrzec na tle obracającego się nieba.

— Proszę.

Fedmahn Kassad podał mu nad głową Hoyta silną wojskową lornetkę.

Konsul skinął z wdzięcznością głową, włączył zasilanie i skierował urządzenie w kierunku wskazanym przez Heta Masteena. Żyroskopowe kryształy zamruczały cichutko, stabilizując obraz, po czym zaczęły metodycznie przeszukiwać obszar znajdujący się w polu widzenia. Nagle obraz zafalował, by po chwili ponownie znieruchomieć, tyle że już wielokrotnie powiększony.

Kiedy okręt Hegemonii wypełnił sobą wizjer, konsul bezwiednie aż wstrzymał oddech. Nie był to ani smukły jednoosobowy patrolowiec, ani nawet pękaty liniowiec, tylko czarny jak noc krążownik. Wywierał oszałamiające wrażenie — takie, jakie przez minione stulecia potrafiły wywierać jedynie okręty bojowe. Z czterema ramionami najeżonymi uzbrojeniem, sześćdziesięciometrowym, cienkim jak igła kadłubem, dyszami silników jądrowych i okrągłym zwierciadłem napędu Hawkinga, pozornie sprawiał wrażenie niestosownie delikatnego i podatnego na uszkodzenia.

Konsul bez słowa oddał lornetkę Kassadowi. Jeżeli flota uderzeniowa przeznaczyła w pełni uzbrojony krążownik do eskortowania „Yggdrasill”, to jak wielką siłę szykowała na spotkanie Intruzów?

— Kiedy lądujemy? — zapytała Brawne Lamia. Za pomocą swojego komlogu połączyła się z datasferą statku i sprawiała wrażenie lekko sfrustrowanej tym, czego się dowiedziała. Albo czego się n i e dowiedziała.

— Za cztery godziny wejdziemy na orbitę — poinformował ją Het Masteen. — Kilka minut później będziemy już na dole. Nasz przyjaciel konsul zgodził się zawieźć nas tam swoim prywatnym statkiem.

— Do Keats? — zapytał Sol Weintraub. Odezwał się po raz pierwszy od chwili, kiedy zaczęto podawać obiad.

Konsul skinął głową.

— To jedyny port kosmiczny na Hyperionie przystosowany do obsługi jednostek osobowych — powiedział.

— Port kosmiczny? — Ojciec Hoyt wydawał się mocno podenerwowany. — Myślałem, że udamy się prosto na północ, do królestwa Chyżwara.

Het Masteen cierpliwie pokręcił głową.

— Pielgrzymki zawsze wyruszają ze stolicy — wyjaśnił. — Dotarcie do Grobowców Czasu zajmie nam wiele dni.

— Wiele dni?! — parsknęła Brawne Lamia. — Przecież to nonsens!

— Całkiem możliwe — zgodził się Het Masteen. — Jednak sprawy mają się właśnie w taki sposób.

Ojciec Hoyt wyglądał tak, jakby już odczuwał skutki niestrawności po posiłku, mimo że prawie nie tknął jedzenia.

— Czy nie moglibyśmy przynajmniej tym razem odstąpić od obowiązujących reguł? — zapytał. — W obliczu zbliżającej się wojny, i w ogóle… Wylądowalibyśmy przy Grobowcach Czasu albo gdzieś w pobliżu i szybko uwinęli się ze wszystkim.

Konsul potrząsnął głową.

— Od prawie czterystu lat statki kosmiczne i powietrzne próbują dotrzeć na północ — powiedział. — Nie słyszałem, żeby któremuś się to udało.

— Czy można? — zapytał uprzejmie Martin Silenus, podnosząc rękę jak uczeń. — A co się z nimi stało, do kurwy nędzy?

Ojciec Hoyt zmarszczył brwi, Fedmahn Kassad uśmiechnął się lekko, a Sol Weintraub odparł:

— Konsul bynajmniej nie chciał przez to powiedzieć, że tereny te są w ogóle niedostępne. Można tam dotrzeć drogą wodną lub jednym z wielu szlaków lądowych. Wszystkie maszyny latające bez trudu lądują obok Grobowców Czasu, po czym wracają tam, gdzie kierują je komputery pokładowe. Tyle że po pilotach i pasażerach nie pozostaje nawet najmniejszy ślad.

Weintraub ułożył śpiące dziecko w nosidełku, które miał zawieszone na szyi.

— Tak mówi legenda — mruknęła Brawne Lamia. — A co można wyczytać z komputerów?

— Nic — odparł konsul. — Żadnej przemocy. Żadnej próby sforsowania systemów zabezpieczających. Żadnych odchyleń od kursu. Żadnych nie wyjaśnionych luk czasowych. Żadnych podejrzanych zjawisk fizycznych.

— I żadnych pasażerów — dodał Het Masteen.

Konsul odwrócił się powoli i spojrzał na niego uważnie. Jeśli to, co usłyszał przed chwilą, miało być żartem, byłby to pierwszy przypadek, kiedy któryś z templariuszy wykazał choćby śladowe poczucie humoru. Jednak niewzruszone, lekko orientalne rysy twarzy ukrytej częściowo pod obszernym kapturem świadczyły o tym, że uwaga została wypowiedziana całkiem poważnie.

— Wspaniały melodramat! — roześmiał się Silenus. — Najprawdziwsze w świecie, zakazane Morze Sargassowe Zagubionych Duszyczek, a my ładujemy się prosto w jego środek. A tak w ogóle, to kto wpadł na ten gówniany pomysł?

— Zamknij się! — warknęła Lamia. — Jesteś zupełnie pijany, stary rupieciu!

Konsul westchnął ukradkiem. Byli razem niecałą godzinę.

Klony sprzątnęły talerze i postawiły na stole deser składający się z sorbetu, kawy, owoców drzewostatku, tortów oraz gorącej czekolady z planety Renesans. Martin Silenus machnął z obrzydzeniem ręką i zażądał jeszcze jednej butelki wina, a konsul po krótkim namyśle poprosił o whisky.


— Wydaje mi się — powiedział Sol Weintraub, kiedy kończyli deser — że nasze szanse na przeżycie będą w znacznym stopniu uzależnione od tego, czy będziemy ze sobą rozmawiać.

— Co masz na myśli? — zapytała Brawne Lamia.

Weintraub odruchowo kołysał dziecko śpiące na jego piersi.

— Na przykład to, czy ktoś z nas wie, dlaczego akurat on został wyznaczony przez Kościół Chyżwara i WszechJedność do wzięcia udziału w tej wyprawie?

Nikt się nie odezwał.

— Tak właśnie przypuszczałem — mruknął Weintraub. — Idźmy więc dalej. Czy znajdzie się tu choć jeden członek albo sympatyk Kościoła Chyżwara? Jeżeli o mnie chodzi, to jestem Żydem, i choć moje przekonania religijne przechodzą obecnie dość gwałtowną metamorfozę, to z całą pewnością nie modlę się do organicznej maszyny służącej wyłącznie do zabijania.

Weintraub uniósł brwi i spojrzał pytająco na zgromadzonych przy stole.

— Jestem Prawdziwym Głosem Drzewa — odezwał się Het Masteen. — Co prawda wielu templariuszy uważa Chyżwara za awatarę zesłaną jako kara dla tych, którzy nie czerpią soków z korzenia, jednak moim zdaniem jest to herezja nie znajdująca uzasadnienia ani w Księdze, ani w pismach Muir.

Siedzący po lewej stronie kapitana konsul wzruszył ramionami.

— Jestem ateistą — powiedział, spoglądając pod światło na szklankę ze złocistym trunkiem. — Nigdy nie miałem do czynienia z kultem Chyżwara.

Ojciec Hoyt uśmiechnął się bez śladu wesołości.

— Zostałem wyświęcony przez Kościół katolicki. Kult Chyżwara występuje przeciwko wszystkiemu, czego broni moja wiara.

Pułkownik Kassad tylko pokręcił głową. Nie było zbyt jasne, czy miało to oznaczać, że nie chce zabierać głosu, czy też że nie należy do Kościoła Chyżwara.

Martin Silenus rozłożył szeroko ramiona.

— Ochrzczono mnie jako luteranina — wyznał. — Ta sekta już nie istnieje. Zanim przyszli na świat wasi rodzice, pomogłem stworzyć gnostycyzm zen. Byłem też katolikiem, rewelacjonistą, neomarksistą, Zrywaczem Więzi, satanistą, biskupem w Kościele Jake’a Nady’ego, a także pełnoprawnym członkiem Instytutu Niechybnej Reinkarnacji. Teraz jestem prostym poganinem, co stwierdzam z wielką i niekłamaną radością. — Uśmiechnął się do wszystkich, po czym dodał: — Dla poganina Chyżwar jest bóstwem najłatwiejszym do zaakceptowania.

— Nie zawracam sobie głowy religią i nigdy nie uległam żadnej z nich — oświadczyła Brawne Lamia.

— Chyba wiecie już, czego chciałem dowieść — zabrał ponownie głos Sol Weintraub. — Nikt z nas nie przyznaje się do wiary w dogmaty Chyżwara, a mimo to zwierzchnicy tego Kościoła wybrali właśnie nas, ignorując miliony wiernych błagających o umożliwienie odwiedzenia Grobowców Czasu… I wysłali na pielgrzymkę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie ostatnią tego rodzaju.

Konsul potrząsnął głową.

— Istotnie, wiem, czego chciałeś dowieść, M. Weintraub, ale nadal nie rozumiem, co to miałoby oznaczać.

Uczony bezwiednie pogładził brodę.

— Należy wobec tego przypuszczać, iż każdy z nas ma tak ważny powód, dla którego powinien wrócić na Hyperiona, że nawet władze Kościoła Chyżwara oraz mózgi rządzące Hegemonią musiały uznać nasze racje. Część z tych powodów — na przykład mój — jest powszechnie znana, choć jestem przekonany, iż o wszystkich szczegółach wiedzą jedynie osoby zgromadzone przy tym stole. Proponuję, aby w ciągu najbliższych kilku dni każdy z nas opowiedział swoją historię.

— Po co? — zapytał pułkownik Kassad. — Nie ma takiej potrzeby.

Weintraub uśmiechnął się.

— Wręcz przeciwnie, taka potrzeba istnieje. Weźmy pod uwagę, że dzięki temu możemy zyskać nieco rozrywki oraz poznać się trochę lepiej, zanim Chyżwar lub jakieś inne nieszczęście zmusi nas do zajęcia się zupełnie innymi sprawami. Poza tym, kto wie, czy przy okazji nie dowiemy się czegoś, co pozwoli nam ujść z życiem, naturalnie jeżeli okażemy się wystarczająco inteligentni, aby znaleźć wątek łączący wszystkie nasze opowieści.

Martin Silenus roześmiał się głośno, zamknął oczy i zadeklamował:

Te Niewiniątka na grzbietach delfinów

Płetwami podtrzymywane,

Na śmierć powtórną czekając, płyną,

Otwarte znów ich rany.

— To Lenista, prawda? — zapytał Lenar Hoyt. — Uczyłem się o niej w seminarium.

— Blisko — odparł poeta. Otworzył oczy i dolał sobie wina. — To Yeats. Cwaniak urodził się pięćset lat przed tym, jak Lenista po raz pierwszy pociągnęła za metalowy cycek swojej matki.

— Co za sens ma opowiadanie sobie nawzajem historyjek? — odezwała się Lamia. — Kiedy spotkamy Chyżwara, opowiemy jemu wszystko, co chcemy. Wtedy on spełni życzenie jednego z nas, a reszta zginie. Zgadza się?

— Tak mówi legenda — odparł Weintraub.

— Chyżwar nie jest legendą — zwrócił mu uwagę Kassad. — Ani jego stalowe drzewo.

— W takim razie po co zanudzać się jakimiś opowiastkami? — zapytała Brawne Lamia, nakładając sobie jeszcze jeden kawałek tortu.

Weintraub delikatnie dotknął główki śpiącego dziecka.

— Żyjemy w niezwykłych czasach — powiedział. — Tylko dlatego, że należymy do tej dziesiątej części jednej dziesiątej procenta obywateli Hegemonii, którzy zamiast wzdłuż połączeń Sieci podróżują między gwiazdami, dzielimy wspólną teraźniejszość, różnimy się natomiast przeszłością. Ja na przykład mam sześćdziesiąt osiem lat standardowych, ale gdyby dołożyć do tego dług czasowy, jaki narósł podczas moich podróży, owe sześćdziesiąt osiem lat urosłoby do całego stulecia.

— I co z tego? — zapytała siedząca obok niego kobieta.

Weintraub rozłożył ręce, jakby chciał objąć wszystkich zgromadzonych przy stole.

— Reprezentujemy wysepki czasu oraz całkowicie różne oceany doświadczeń. Ujmując rzecz nieco inaczej: każdy z nas może, nic o tym nie wiedząc, być właścicielem fragmentu łamigłówki, którą ludzkość bez powodzenia próbuje rozwiązać, od chwili kiedy pierwszy człowiek postawił stopę na powierzchni Hyperiona. — Uczony podrapał się po nosie. — Jest to bez wątpienia tajemnica, a mnie intrygują wszelkie tajemnice i wcale nie chcę tego zmienić, nawet gdyby już za tydzień przeszła mi na zawsze ochota do ich rozwiązywania. Przyznaję, iż chętnie bym cokolwiek zrozumiał, ale skoro to niemożliwe, wystarczy mi samo rozwiązywanie łamigłówki.

— Zgadzam się — powiedział Het Masteen doskonale obojętnym tonem. — Wcześniej nie przyszło mi to do głowy, ale teraz widzę, że każdy z nas powinien opowiedzieć swoją historię, zanim wszyscy staniemy twarzą w twarz z Chyżwarem.

— A co może powstrzymać nas przed mówieniem nieprawdy? — zapytała Brawne Lamia.

— Nic — odparł z szerokim uśmiechem Martin Silenus. — I to jest właśnie najwspanialsze.

— Wydaje mi się, że powinniśmy głosować — odezwał się konsul. Jego myśli uporczywie wracały do ostrzeżenia Meiny Gladstone, według której wśród siedmiu pielgrzymów znajdował się agent Intruzów. Może w ten sposób udałoby się go zdemaskować? Konsul uśmiechnął się do siebie; szpieg na pewno nie jest aż taki głupi.

— Kto zadecydował, że tworzymy szczęśliwe, demokratyczne społeczeństwo? — zapytał oschłym tonem pułkownik Kassad.

— Byłoby dobrze, gdybyśmy je stworzyli — odparł konsul. — Żeby każdy z nas mógł osiągnąć swój indywidualny cel, najpierw musimy jako grupa dotrzeć do terenów, na których pojawia się Chyżwar, a to wymaga wypracowania jakiejś metody podejmowania decyzji.

— Moglibyśmy wybrać przywódcę — zauważył Kassad.

— Gówniany pomysł — oznajmił uprzejmie poeta, a pozostali pokręcili głowami.

— A więc głosujemy — stwierdził konsul. — Nasza pierwsza decyzja dotyczy propozycji M. Weintrauba, aby każdy z nas opowiedział, co łączyło go lub łączy z Hyperionem.

— Wszystko albo nic — uzupełnił Het Masteen. — Zrobimy to wszyscy albo nie zrobi tego nikt. Zobowiązujemy się podporządkować woli większości.

— Zgoda. — Konsul poczuł nagle, że ogromnie chce usłyszeć opowieści pozostałych pielgrzymów, a jednocześnie nabrał graniczącego z pewnością przekonania, że nie zdobędzie się na opowiedzenie swojej historii. — Kto jest za?

— Ja — powiedział Sol Weintraub.

— I ja — zawtórował mu Het Masteen.

— Ze wszech miar! — zagrzmiał Martin Silenus. — Nie zamieniłbym tej farsy nawet na miesiąc kąpieli w orgazmowych źródłach na Shote.

— Ja też jestem za — stwierdził konsul ku własnemu zdziwieniu. — A kto przeciw?

— Ja — odezwał się ojciec Hoyt, lecz w jego głosie nie było ani cienia energii.

— Moim zdaniem to głupota — powiedziała Lamia.

Konsul spojrzał na Kassada.

— Pułkowniku?

Fedmahn Kassad wzruszył ramionami.

— Ogłaszam wyniki — powiedział konsul. — Cztery głosy za, dwa przeciw, jeden uczestnik się wstrzymał. Kto chce być pierwszy?

Przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Martin Silenus; podniósł głowę znad kartki papieru, na której coś pisał, odłożył pióro i podarł kartkę na kilka wąskich pasków.

— Napisałem tu cyfry od jedynki do siódemki. Może wylosujemy kolejność?

— Dziecinada! — parsknęła M. Lamia.

— Nigdy nie twierdziłem, że nie jestem dziecinny — odparł poeta, obdarzając ją uśmiechem godnym satyra. — Ambasadorze — zwrócił się do konsula — czy pożyczy mi pan tę złotą poduszkę, którą ma pan na głowie?

Konsul wręczył mu swój trójgraniasty kapelusz. Kartki trafiły do środka, po czym kapelusz ruszył w obieg. Sol Weintraub ciągnął jako pierwszy, Martin Silenus — ostatni.

Konsul rozwinął swój skrawek papieru, tak aby nikt inny go nie widział. Wylosował numer 7. Napięcie opuściło go niczym powietrze uciekające z pękniętego balonu. Było całkiem możliwe, że bieg wydarzeń uniemożliwi mu opowiedzenie jego historii bądź wybuch wojny sprawi, iż chwilowe problemy nabiorą czysto akademickiego znaczenia. Albo nikt nie będzie chciał słuchać jego opowieści. Albo król umrze. Albo koń zdechnie. Albo nauczy konia mówić.

Ani kropli whisky więcej, pomyślał.

— Kto pierwszy? — zapytał Martin Silenus.

Milczenie, które zapadło, było tak głębokie, że dało się słyszeć szelest liści poruszonych niewyczuwalnym podmuchem.

— Ja — odezwał się ojciec Hoyt. Na twarzy kapłana malowała się ta sama bierna akceptacja cierpienia, jaką konsul widywał na twarzach śmiertelnie chorych przyjaciół. Hoyt pokazał wszystkim pasek papieru z wyraźnie widoczną cyfrą 1.

— W porządku — powiedział Silenus. — Zaczynaj.

— Teraz?

— A czemu nie? — Jedynymi oznakami świadczącymi o tym, że poeta opróżnił już dwie butelki wina, były nieco mocniej zaróżowione policzki oraz uniesione krzaczaste brwi, które nadały okrągłej twarzy wręcz demoniczny wyraz. — Do lądowania zostało nam jeszcze parę godzin, a nie wiem jak wy, ale ja, natychmiast gdy tylko znajdziemy się wśród przyjaźnie nastawionych tubylców, zamierzam odespać całą tę cholerną hibernację.

— Nasz przyjaciel ma słuszność — powiedział cicho Sol Weintraub. — Chyba najlepiej byłoby, gdyby codziennie zaraz po obiedzie ktoś z nas opowiadał swoją historię.

Lenar Hoyt westchnął i podniósł się z miejsca.

— W takim razie zaczekajcie chwilę.

Powiedziawszy to, opuścił platformę.

— Myślicie, że stchórzył? — zapytała Brawne Lamia po kilku minutach.

— Nie stchórzyłem — odparł Hoyt, wyłaniając się z ciemności spowijającej drewniane schody. — Poszedłem po to. — Rzucił na stół dwa niewielkie notesy w mocno zniszczonych okładkach i zajął swoje miejsce.

— Żadnych ściąg! — wykrzyknął Silenus. — Wszystko musi być z głowy.

— Zamknij się, do cholery! — Hoyt przesunął dłonią po twarzy, a następnie położył ją na chwilę na piersi. Po raz drugi tego wieczoru konsul pomyślał, że ma przed sobą ciężko chorego człowieka. — Wybaczcie mi — powiedział kapłan normalnym tonem. — Jeżeli mam opowiedzieć moją… historię… musicie także wysłuchać historii kogoś innego. Te zapiski wyszły spod ręki człowieka, który stał się powodem mego przybycia na Hyperiona… i jest powodem, dla którego dzisiaj wracam na tę planetę.

Hoyt umilkł i odetchnął głęboko.

Konsul dotknął okładki jednego z notesów. Była spieczona i popękana, jakby notes znajdował się przez jakiś czas w ogniu.

— Twój przyjaciel musi lubować się w starociach, skoro prowadził dziennik na papierze — zauważył.

— Owszem — odparł Hoyt. — Mogę zaczynać, jeśli wszyscy jesteście gotowi.

Sześcioro pielgrzymów skinęło głowami. Tysiącmetrowy drzewostatek mknął przez lodowatą ciemność, tętniąc pulsem żywej istoty. Sol Weintraub wyjął dziecko z nosidełka i delikatnie ułożył je na miękkiej kołderce rozpostartej na podłodze obok fotela. Następnie zdjął komlog, położył go obok kołderki i zaprogramował odbiór białego szumu. Niemowlę nawet się nie obudziło.

Konsul odchylił się do tyłu i odszukał błękitnozielone słońce Hyperiona. Wydawało się rosnąć w oczach. Het Masteen nasunął głębiej kaptur, tak że jego twarz skryła się całkowicie w cieniu. Sol Weintraub zapalił fajkę, pozostali zaś dali znak klonom, aby dolały im kawy, po czym usadowili się wygodnie w fotelach.

Martin Silenus sprawiał wrażenie najbardziej podekscytowanego i niecierpliwego spośród słuchaczy. Pochyliwszy głowę wyszeptał tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał:

Rzekł: „Ja początek mam uczynić

Gry owej. W imię więc Bogini!

Najlepiej zrobię to jak mogę”.

Niebawem ruszyliśmy w drogę.

On, podejmując wątek nowy,

Rozpoczął rzecz swą tymi słowy.

Opowieść Kapłana O człowieku, który szukał Boga

— Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji — powiedział ojciec Lenar Hoyt.

Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości charakterystycznych dla ludzkiej mowy.

Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświecony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.

W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, iż Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.

Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót otoczony był ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.

Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony i jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.

Jednak Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.

Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci — głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi — spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.

W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście, które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się niemal za specjalistę od tej planety.

— Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję — powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do stymulatora. — Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?

— W żadnym wypadku — odparł ojciec Duré. — Poczciwi mieszkańcy Hyperiona nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent — Aquilę — a następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, jednak wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną stację badawczą.

— Stację badawczą? — powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy, pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył je i spojrzał na starszego kapłana. — Ale przecież płaskowyż Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w ogóle nie można się tam dostać.

Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implanta, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.

— Niezupełnie — odparł. — Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.

— Bikurowie… — Hoyt ponownie zamknął oczy. — To tylko legenda — powiedział po pewnym czasie.

— Hmmm… — mruknął jezuita. — Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.

Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go, że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb lądu z niedawno założonego Port Romance przez bagna — obecnie zamienione w plantacje plastowłókników — i lasy ogniste (udało mu się przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.

W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji, braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez „spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy, całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.

— Mój Boże… — powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku „Nadia Oleg”. — Dlaczego właśnie Bikurowie?

— A dlaczego nie? — odparł łagodnie ojciec Duré. — Nie wiemy o nich zbyt wiele.

— Nie wiemy zbyt wiele niemal o całym Hyperionie! — Młody ksiądz dał się trochę ponieść emocjom. — A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!

— Otóż to — odparł jezuita. — Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? — Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. — Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.

— Rzeczywiście — zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. — Jednak zgodzisz się chyba, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak… tak nieciekawe, że nawet nie zaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! — Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. — Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?

— Oczywiście. — Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. — Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie… ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze co najmniej dla kilku pokoleń. Jeżeli natomiast chodzi o Bikurów, to jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?

Hoyt wzruszył ramionami.

— Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, na nic się nie zda — powiedział.

— Otóż to — odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.

Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.

— Wspaniałe… — szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. — Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem… a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.

Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.

— Pięć tygodni później, naturalnie według mojego czasu, wróciłem na Pacem — wspominał ojciec Hoyt. — Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.

Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.

— Pamiętam te poszukiwania — powiedział konsul, korzystając ze sposobności. — Naturalnie nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, iż nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.

Lenar Hoyt skinął głową.

— Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy powiedziałem mu, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. — Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. — Jeżeli mam kontynuować moją opowieść — powiedział zmienionym głosem — będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.

Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, niebo zaś nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy — tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym jakiś śmiertelnie groźny pocisk.

— Czytaj — powiedział Martin Silenus.

Z DZIENNIKA OJCA PAULA DURÉ

1. dzień

A więc tak zaczyna się moje wygnanie.

Nie bardzo wiem, w jaki sposób powinienem datować mój dziennik. Według zakonnego kalendarza obowiązującego na Pacem, jest dziś siedemnasty dzień Miesiąca Tomaszowego, Roku Pańskiego 2732. Według kalendarza standardowego Hegemonii mamy dwunastego października 589 P.C., natomiast tutaj, na Hyperionie — tak przynajmniej twierdzi zasuszony recepcjonista w starym hotelu, w którym się zatrzymałem — jest dwudziesty siódmy dzień lyciusa (ostatniego z siedmiu czterdziestodniowych miesięcy) albo roku 426 P.K.L. (Po Katastrofie Lądownika!), albo 128 roku panowania Smutnego Króla Billy’ego, który w rzeczywistości nie żyje już od co najmniej stu lat.

Do diabła z tym wszystkim. Nazwę ten dzień pierwszym dniem mojego wygnania.

Bardzo wyczerpujący dzień. (Cóż za dziwne uczucie: być zmęczonym po wielu miesiącach nieprzerwanego snu, ale to podobno często spotykana reakcja pohibernacyjna. Komórki mego ciała odczuwają zmęczenie niedawną podróżą, mimo że ja sam nawet jej nie pamiętam. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie bytem tak zmęczony.)

Trochę żałuję, że nie zadałem sobie trudu, aby lepiej poznać młodego Hoyta. Wyglądał na całkiem przyzwoitego człowieka: katechizm w głowie, a na twarzy szczery zapał. To nie wina takich młokosów jak on, że Kościół dożywa swoich dni. Ani on, ani nikt jemu podobny nie zdoła zapobiec smutnemu końcowi, jaki już niedługo stanie się Jego udziałem.

Cóż, mnie także się to nie udało.

Podczas lotu przez atmosferę miałem okazję podziwiać wspaniały widok. Rozpoznałem dwa spośród trzech kontynentów: Equusa i Aquilę. Trzeci, Ursa, był spowity ciemnością.

Potem nastąpiło lądowanie w Keats i ciągnący się godzinami korowód odpraw, a później kłopoty ze znalezieniem transportu do miasta. W pamięci utkwiło mi kilka obrazów: wznoszące się na północy góry, spowite błękitnawą mgiełką, u podstawy porośnięte pomarańczowymi i żółtymi drzewami; blade, zielononiebieskie niebo; słońce mniejsze niż na Pacem, ale za to jaśniejsze. Z daleka barwy wydają się żywe i soczyste, by z bliska rozrzedzić się i rozproszyć, jakby pochodziły z palety impresjonisty. Ogromny posąg Smutnego Króla Billy’ego, o którym tyle słyszałem, bardzo mnie rozczarował. Oglądany z drogi sprawiał wrażenie wykonanego byle jak i w pośpiechu — zaledwie wstępny model wyciosany z ciemnej góry, nie zaś dostojna postać, jaką spodziewałem się ujrzeć. Sterczy smętnie nad półmilionowym, walącym się miastem, chyba ku zadowoleniu neurotycznego króla-poety, którego ma upamiętniać.

Samo miasto wydaje się podzielone na dwie części: zatłoczone skupisko slumsów i podejrzanych spelunek, zwane przez miejscowych Jacktown, oraz na właściwe Keats, czyli Stare Miasto — choć liczy sobie zaledwie cztery wieki — doskonale czyste i całe z pięknego kamienia. Wkrótce wyruszę na zwiedzanie.

Zaplanowałem miesięczny pobyt w Keats, lecz już teraz czuję, jak coś gna mnie naprzód. Och, monsignor Edwardzie, gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć! Ukarany, ale wciąż niepokorny. Bardziej samotny niż kiedykolwiek do tej pory, ale, nie wiedzieć czemu, zadowolony z wygnania. Jeżeli kara za moje wybryki (wynik nadmiernej gorliwości!) miała polegać na zesłaniu do siódmego kręgu beznadziei, to słusznie postąpiono, wybierając właśnie Hyperiona. Gdybym porzucił myśl o dotarciu do Bikurów (czy oni naprawdę istnieją? Dzisiejszej nocy wydaje mi się to niemożliwe) i spędził resztę życia w stolicy tej prowincjonalnej, zacofanej planety, moja kara wcale nie stałaby się lżejsza.

Ach, Edwardzie i wy, towarzysze dziecięcych zabaw, a potem koledzy z ławy szkolnej (choć nigdy nie byłem ani tak bystry, ani tak ortodoksyjny jak wy), teraz zaś dorośli ludzie zmierzający szybko ku starości! Jesteście o cztery lata mądrzejsi ode mnie, ja zaś pozostałem tym samym psotnym, niesfornym chłopcem, jakiego pamiętacie. Modlę się za was i mam nadzieję, że wy modlicie się za mnie.

Jestem bardzo zmęczony. Muszę położyć się spać. Jutro zwiedzę miasto, najem się do syta i zacznę szukać sposobu, żeby dostać się na Aquilę i dalej, na południe.


5. dzień

W Keats jest katedra — a raczej była. Przestano z niej korzystać co najmniej dwieście lat temu. Teraz popada w coraz większą ruinę, bez dachu nad transeptem, z jedną wieżą nie dokończoną, a drugą przypominającą ogromny szkielet z przerdzewiałych prętów zbrojeniowych, poprzetykanych gdzieniegdzie kruszejącym betonem i kamieniami.

Natrafiłem na nią próbując odnaleźć drogę nad brzegiem rzeki Hoolie w słabo zaludnionej części stolicy, gdzie wśród ruin ogromnych magazynów przebiega nie wyznaczana przez nikogo granica między Starym Miastem a Jacktown. Ruiny te są tak wysokie, że zupełnie zasłaniają wieże katedry; można ją dostrzec tylko wówczas, jeśli przypadkowo skręci się w jeden z bocznych, ślepych zaułków. Prezbiterium zsunęło się już częściowo do rzeki, natomiast na resztkach fasady dostrzegłem przerażające, apokaliptyczne rzeźby, charakterystyczne dla okresu bezpośrednio po hegirze.

Posuwając się ostrożnie naprzód wśród koronkowej plątaniny cieni i zniszczonych elementów konstrukcji, dotarłem do głównej nawy. Biskupi na Pacem nie wspomnieli ani słowem o obecności katolicyzmu na Hyperionie, a tym bardziej o istnieniu katedry. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, żeby rozproszona kolonia rozbitków zdobyła się przed czterystu laty na tak wielki wysiłek, ale oto miałem przed sobą niezaprzeczalne tego dowody.

Zajrzałem do pogrążonej w mroku zakrystii, zobaczyłem jednak tylko dwa słoneczne promienie, które dostały się do środka przez wąskie okienka niemal pod samym dachem. Cofnąłem się do głównej nawy i ruszyłem w stronę ołtarza. Był pozbawiony wszelkich ozdób, a pokrywał go gruz i kamienie. Ogromny krzyż, który kiedyś wisiał na wschodniej ścianie, dawno temu runął na posadzkę i teraz leżał, roztrzaskany na kawałki, wśród resztek zniszczonych ornamentów. Tknięty jakimś impulsem, wstąpiłem na ołtarz, podniosłem ręce i zacząłem sprawować Eucharystię. Nie było w tym geście ani parodii, ani melodramatu, ani nawet żadnych ukrytych intencji. Była to odruchowa reakcja księdza, który od czterdziestu sześciu lat niemal codziennie odprawiał mszę świętą, i który nagle uświadomił sobie, że być może już nigdy nie będzie mu dane wziąć udziału w tym pokrzepiającym rytuale.

Nagle stwierdziłem ze zdumieniem, że nie jestem sam. W czwartym rzędzie ławek klęczała stara kobieta. Czerń jej sukni i szala wtapiała się w zalegające tam cienie, tak że widziałem jedynie blady owal pooranej zmarszczkami twarzy, sprawiający wrażenie zawieszonego w ciemności. Zaskoczony, przerwałem liturgię. Wpatrywała się we mnie, ale coś w wyrazie jej oczu powiedziało mi, że jest niewidoma. Przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa i stałem z na wpół otwartymi ustami, mrużąc oczy we wpadających przez zrujnowany dach promieniach słońca. Jedna część mojego umysłu próbowała jakoś wytłumaczyć pojawienie się kobiety, podczas gdy druga usiłowała znaleźć wyjaśnienie mej własnej tu obecności i postępowania.

Kiedy wreszcie odzyskałem głos i zawołałem do niej — słowa odbiły się wielokrotnym echem w ogromnym pomieszczeniu — zorientowałem się, że kobiety nie ma już tam, gdzie zobaczyłem ją po raz pierwszy. Usłyszałem szuranie jej stóp po kamiennej posadzce. Kobieta zakaszlała, a potem na prawo od ołtarza w snopie słonecznego światła na krótko pojawił się jej profil. Osłoniwszy oczy ruszyłem w tamtą stronę, stąpając miedzy szczątkami barierki. Zawołałem ponownie, zapewniając ją, że nie ma się czego obawiać, choć to raczej ja miałem powody do niepokoju; czułem zresztą, jak po grzbiecie pełzają mi lodowate ciarki. Kiedy wreszcie dotarłem do skrytego w cieniu zakątka nawy, kobiety już tam nie było. Zobaczyłem tylko niskie drzwi wiodące prosto na brzeg rzeki. Cofnąłem się do wnętrza katedry. Chętnie uznałbym całe zdarzenie za halucynację spowodowaną wielomiesięcznym, wymuszonym na organizmie snem, gdyby nie to, że w półmroku spowijającym główną nawę dostrzegłem samotną wotywną świeczkę, której płomień kołysał się lekko, głaskany niewyczuwalnymi prądami powietrza.

Mam już dosyć tego miasta. Mam dosyć jego pogańskiej teraźniejszości i zafałszowanej historii. Hyperion jest planetą poety pozbawioną krzty poetyczności, samo Keats zaś stanowi mieszaninę krzykliwego, nienaturalnego klasycyzmu oraz bezrozumnej, nie ukierunkowanej energii. W mieście doliczyłem się trzech zborów gnostyków zen i czterech meczetów, ale prawdziwymi świątyniami są tutaj niezliczone gospody i burdele, kipiące życiem targowisko, na którym kupuje się i sprzedaje docierające z południa transporty plastowłókien, a także przybytki kultu Chyżwara, gdzie zagubione, spragnione samobójczej śmierci dusze znajdują chwilowe schronienie za tarczą płytkiego mistycyzmu. Cała planeta cuchnie zresztą mistycyzmem, który nie doczekał się autentycznego objawienia.

Do diabła z tym wszystkim.

Jutro wyruszam na południe. Co prawda na tej bezsensownej planecie istnieją śmigacze oraz inne statki powietrzne, lecz zwykli ludzie mogą podróżować między kontynentami jedynie na pokładzie statków — co podobno zajmuje mnóstwo czasu — lub ogromnymi pasażerskimi sterowcami, które wyruszają z Keats tylko raz w tygodniu.

Jutro z samego rana ruszam w drogę na pokładzie sterowca.


10. dzień

Zwierzęta.

Ci, którzy jako pierwsi przybyli na tę planetę, musieli chyba mieć obsesję na punkcie zwierząt. Koń, Niedźwiedź, Orzeł… Przez trzy dni wlekliśmy się na południe wzdłuż nieregularnego wschodniego wybrzeża Equusa, zwanego Grzywą. Cały miniony dzień zajął nam przelot nad niewielkim Morzem Środkowym na Kocią Wyspę, dzisiaj zaś wyładowujemy pasażerów i ładunki w Felix, „głównym mieście” tej dość rozległej wyspy. Sądząc z tego, co widziałem z pokładu spacerowego i tarasu na szczycie wieży cumowniczej, wątpię, aby w tym chaotycznym nagromadzeniu szop i baraków mogło mieszkać więcej niż pięć tysięcy ludzi.

Wkrótce sterowiec rozpocznie powolną, liczącą osiemset kilometrów wędrówkę między znacznie mniejszymi wysepkami, tworzącymi archipelag Dziewięciu Ogonów, by potem dokonać śmiałego, niemal równie długiego przeskoku na drugą stronę oceanu i równika. Pierwszym lądem, jaki wówczas ujrzymy, będzie północno-zachodnie wybrzeże Aquili, tak zwany Dziób.

Zwierzęta.

Na to, by nazwać ten wehikuł „sterowcem pasażerskim”, trzeba było sporej wyobraźni. Jest to wielka jednostka o tak obszernych ładowniach, że bez trudu zmieściłoby się w nich całe miasto Felix, a i tak zostałoby jeszcze mnóstwo miejsca na bele plastowłókna. Ładunek pośledniejszego gatunku — to znaczy my, pasażerowie — musi sobie radzić na własną rękę. Udało mi się sklecić coś w rodzaju szałasu w pobliżu rufowego luku załadunkowego i mieszkam tam sobie całkiem wygodnie wraz z bagażem osobistym oraz trzema wielkimi kuframi sprzętu niezbędnego do wyposażenia ekspedycji. W pobliżu zagnieździła się ośmioosobowa rodzina miejscowych robotników, wracająca z odbywanej raz na dwa lata wyprawy zaopatrzeniowej do Keats; choć nie mam nic przeciwko zgiełkowi, jaki czynią, woni świń stłoczonych w klatkach ani popiskiwaniu tucznych chomików, to bezustanne pianie oszołomionego koguta tak bardzo działa mi na nerwy, że są noce, kiedy w ogóle nie mogę zmrużyć oka.

Zwierzęta!


11. dzień

W salonie nad pokładem spacerowym mam dziś zjeść obiad z obywatelem Heremisem Denzelem, emerytowanym nauczycielem szkoły średniej w pobliżu Endymionu. Dowiedziałem się od niego, że pierwsi kolonizatorzy wcale nie mieli bzika na punkcie zwierząt i że oficjalnie trzy kontynenty tej planety nie nazywają się Equus, Ursa i Aquila, lecz Creighton, Allensen i Lopez. Podobno w ten sposób chciano uczcić trzech urzędników średniego szczebla z dawnej Służby Kolonizacyjnej. Niech już lepiej będą te zwierzęta!

Już po obiedzie. Wyszedłem na zewnętrzny pokład spacerowy, żeby obserwować zachód słońca. Jestem sam. Pokład biegnie tutaj wzdłuż pionowej ściany dziobowych modułów towarowych, dzięki czemu dość silny wiatr odczuwa się jedynie jako łagodne, przesycone solą powiewy. Nade mną piętrzy się pomarańczowo-zielona powłoka sterowca. Znajdujemy się w połowie drogi między dwiema wyspami; morze ma kolor ciemnego lazuru, poznaczony gdzieniegdzie zielonkawymi smugami — dokładnie na odwrót niż niebo. Blask zbyt małego słońca pada na skupisko wysokich cirrusów, nadając im barwę płonącego koralu. Do moich uszu dociera jedynie delikatny szum elektrycznych turbin. Trzysta metrów poniżej dostrzegam w wodzie jakąś wielką istotę, podobną kształtem do płaszczki, która zdaje się dotrzymywać nam towarzystwa. Sekundę temu tuż przede mną zawisł w powietrzu owad (a może ptak?) wielkości drozda, tyle tylko że o delikatnych jak pajęczyna skrzydłach rozpiętości co najmniej metra. Przez chwilę przyglądał mi się badawczo, a następnie złożył skrzydła i runął niczym pocisk w kierunku morza.

Edwardzie, dziś wieczorem czuję się bardzo samotny. Z pewnością pomogłaby mi świadomość, że żyjesz, pracujesz w ogrodzie, a wieczorami zapisujesz kolejne strony w swojej pracowni. Oczekiwałem, że podróż pozwoli mi odnowić wiarę w głoszoną przez świętego Teilharda koncepcję Boga, w którym Chrystus Ewoluujący połączył się z Chrystusem Osobistym, w którym En Haut i En Avant stanowią jedność… Niestety, nie było mi to dane, przynajmniej jak na razie.

Zapada zmierzch, a ja się starzeję. Czuję coś… nie, to jeszcze nie skrucha… w związku z grzechem, jaki popełniłem, fałszując dowody uzyskane podczas prac wykopaliskowych na Armaghaście. Edwardzie, Wasza Ekscelencjo — jeżeli znaleziska wskazywały na istnienie tam chrześcijańskiej kultury sześćset lat świetlnych od Starej Ziemi i niemal trzy tysiące lat przed chwilą, kiedy ludzie opuścili rodzinną planetę…

Czy naprawdę popełniłem tak straszny grzech, interpretując wyniki w ten sposób, że jeszcze za naszego życia możemy spodziewać się odrodzenia naszej wiary?

Chyba tak. Jednak grzech ów nie wynikał z manipulowania danymi, lecz z przekonania, że chrześcijaństwo da się jeszcze uratować. Kościół umiera, Edwardzie. Umiera nie tylko nasza umiłowana gałąź Świętego Drzewa, ale wszystkie jego konary, odrosty i gałązki. Całe Ciało Chrystusowe umiera równie szybko i nieodwracalnie co moje, słabe i niegodne. Obaj wiedzieliśmy o tym na Armaghaście, gdzie krwistoczerwone słońce oświetla jedynie pył i śmierć. Wiedzieliśmy o tym już tego chłodnego, zielonego lata, kiedy składaliśmy pierwsze śluby. Wiedzieliśmy o tym jako chłopcy, bawiąc się na łąkach Villefranche-sur-Saône. Wiemy o tym teraz.

Słońce już zaszło. Piszę przy blasku sączącym się z okien salonu na wyższym pokładzie. Gwiazdy lśnią na niebie, poukładane w nieznajome konstelacje. Morze Środkowe jarzy się zielonkawą, niepokojącą poświatą. Na południowy wschód od nas, na samym horyzoncie, dostrzegam jakąś czarną masę. Może to być nadciągająca burza albo też kolejna wyspa archipelagu, trzeci z dziewięciu „ogonów”. (W jakiej mitologii występuje kot o dziewięciu ogonach? Ja takiej nie znam.)

Ze względu na ptaka, którego niedawno widziałem — o ile to był ptak — modlę się, żeby czarna masa okazała się wyspą, a nie burzą.


28. dzień

Jestem w Port Romance dopiero osiem dni, a widziałem już trzy trupy.

Jeden został wyrzucony na bagnisty brzeg przez morze, tuż obok wieży cumowniczej, pierwszego wieczoru po moim przybyciu do miasta. Był biały, jakby sprany, i cały wzdęty. Dzieci rzucały w niego kamieniami.

Drugi został wyciągnięty z dymiących zgliszcz sklepu w ubogiej części miasta, niedaleko mojego hotelu. Ciało było zwęglone nie do poznania, a pod wpływem ogromnego żaru skuliło się, przybierając pozycję, jaką od niepamiętnych czasów przybierają wszystkie ofiary pożarów. Byłem wtedy po całodniowym poście i ze wstydem przyznam, że kiedy poczułem intensywny zapach upieczonego ciała, moje usta natychmiast napełniły się śliną.

Trzeciego człowieka zamordowano nie dalej niż trzy metry ode mnie. Właśnie wyszedłem z hotelu i zagłębiłem się w labirynt zabłoconych, skleconych byle jak z desek pomostów, które w tej nędznej dziurze pełnią funkcję chodników, kiedy rozległy się strzały. Mężczyzna idący kilka kroków przede mną jakby się potknął, odwrócił się ku mnie ze zdumionym wyrazem twarzy, po czym runął jak długi w błoto i ścieki.

Został trzykrotnie trafiony z broni palnej. Dwa pociski utkwiły mu w piersi, jeden pozostawił wielką ranę tuż pod lewym okiem. Nie do wiary, ale żył jeszcze, kiedy znalazłem się przy nim. Niewiele myśląc uklękłem, wyjąłem z mojej podręcznej torby stułę i fiolkę z wodą święconą, następnie zaś udzieliłem mu ostatniego namaszczenia. Wokół nas błyskawicznie zgromadził się gęsty tłum, ale nikt nie zaprotestował. Mężczyzna drgnął gwałtownie kilka razy, chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, po czym wyzionął ducha. Tłum rozproszył się równie szybko, jak się zebrał.

Zmarły był w średnim wieku, miał jasne włosy i lekką nadwagę. Nie posiadał żadnego dokumentu, który pozwoliłby ustalić jego tożsamość, ani nawet komlogu. W jego kieszeni znajdowało się sześć srebrnych monet.

Nie wiadomo dlaczego postanowiłem czuwać przy zwłokach do końca dnia. Lekarz — niski, cyniczny mężczyzna — pozwolił mi asystować przy sekcji. Podejrzewam, że po prostu dawno nie miał okazji z nikim porozmawiać.

— Oto ile jest warte — powiedział, rozcinając brzuch nieszczęśnika. Odciągnął na bok skórę i mięśnie, i przypiął je niczym powłokę namiotu.

— Co? — zapytałem.

— Jego życie. — Lekarz dotknął skóry na twarzy trupa; zareagowała jak gumowa maska. — Pańskie życie. Moje.

Ciało dokoła poszarpanej dziury w policzku miało ciemnosiną barwę.

— Musi być coś jeszcze — odparłem.

Spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem.

— Naprawdę? W takim razie proszę mi to pokazać. — Wyjął serce trupa i zważył je w ręku. — Na planetach należących do Sieci można by dostać za nie ładną cenę. Pełno tam takich, których nie stać na pozaustrojową hodowlę narządów, ale nie mają najmniejszego zamiaru umierać tylko dlatego, że nawaliło im serce. Tutaj to jedynie odpadek.

— Musi być coś jeszcze… — powtórzyłem, jednak już bez takiego przekonania. Doskonale pamiętałem pogrzeb Jego Świątobliwości papieża Urbana XV, który odbył się tuż przed moim wyjazdem z Pacem. Zgodnie ze zwyczajem sięgającym jeszcze czasów sprzed hegiry, ciało nie zostało zabalsamowane i czekało w przedsionku głównej bazyliki na złożenie do prostej, drewnianej trumny. Pomagając Edwardowi i monsignorowi Freyowi przy ubieraniu zwłok nie mogłem nie zauważyć zmienionej barwy skóry i obwisłych warg.

Lekarz tylko wzruszył ramionami i szybko zakończył pobieżną autopsję. Śledztwo trwało najkrócej, jak można sobie wyobrazić. Nie natrafiono na ślad sprawcy, nie ustalono motywu zabójstwa. Rysopis zamordowanego przesłano do Keats, natomiast ofiara została już następnego dnia pochowana w bezimiennej mogile na polu rozciągającym się między bagnistym brzegiem a żółtą dżunglą.

Port Romance jest zbieraniną żółtawych budowli z surowego drewna, wzniesionych na gąszczu pali i pomostów, które sięgają daleko w głąb zalewanych przypływami trzęsawisk u ujścia rzeki Kans. W miejscu gdzie rzeka wpada do zatoki Toschahai, ma prawie dwa kilometry szerokości, ale tylko kilka z jej niezliczonych odnóg nadaje się do żeglugi, a i to trzeba je pogłębiać bez przerwy, w dzień i w nocy. Kiedy leżę wieczorem przy otwartym oknie, do moich uszu dociera nieustający klekot pogłębiarek. To bicie serca tego ohydnego miasta, natomiast odległe mlaskanie przypływu jest jego wilgotnym oddechem. Nasłuchując tych odgłosów wciąż widzę przed sobą twarz zamordowanego człowieka.

Wielkie kompanie wybudowały na granicy miasta lądowisko śmigaczy, którymi przewożą ludzi i ekwipunek na plantacje położone w głębi lądu, ale mam za mało pieniędzy, żeby dostać się na pokład któregoś z nich. To znaczy, dla mnie samego znalazłoby się miejsce, natomiast nie ma mowy o zabraniu trzech wielkich kufrów ze sprzętem naukowym. Mimo to, pokusa jest silna. Misja, jakiej chcę podjąć się wśród Bikurów, bardziej niż kiedykolwiek dotąd wydaje mi się bezsensowna i irracjonalna. Jedynie silna potrzeba posiadania jakiegoś celu oraz na wpół masochistyczne pragnienie wypełnienia do końca warunków mego dobrowolnego zesłania nakazują mi udać się w górę rzeki.

Za dwa dni z portu wypływa statek, który kieruje się właśnie w tamtą stronę. Zapłaciłem już za przejazd i jutro przewiozę na statek cały bagaż. Bez żalu pozostawię za sobą Port Romance.


41. dzień

„Cesarski Wodotrysk” płynie powoli w górę Kans. Odkąd dwa dni temu wyruszyliśmy z Lądowiska Meltona, nie widzieliśmy żadnych ludzkich osad. Nieprawdopodobnie gęsta dżungla zaczyna się na samym brzegu rzeki, a miejscami tworzy nad korytem wysokie sklepienie. Żółte światło, gęstości płynnego masła, sączy się między liśćmi drzew nierzadko nawet osiemdziesięciometrowej wysokości. Siedzę na pokrytej grubą warstwą rdzy rufie środkowej barki i staram się wypatrzeć pierwsze drzewa teslowe. Stary Kady, który siedzi w pobliżu, przestaje na chwilę pracować nożem, spluwa w bok przez wielką szparę między zębami i śmieje się głośno.

— Tutaj, w dole rzeki, na pewno ich nie zobaczysz — mówi. — Gdyby tu rosły, ten las wyglądałby zupełnie inaczej. Musisz wspiąć się na płaskowyż, wtedy napatrzysz się na nie do woli. Na razie jesteśmy jeszcze w dżungli, ojcze.

Codziennie po południu pada deszcz, choć „deszcz” to zbyt łagodne określenie dla tego potopu, który spada z nieba, przesłaniając oba brzegi, łomocząc przeraźliwie w metalowe dachy barek. Tempo podróży zmniejsza się wówczas tak bardzo, iż wydaje się, że stoimy w miejscu. Mam wrażenie, jakby rzeka każdego popołudnia zamieniała się w ryczący wodospad, który musimy pokonać, jeśli chcemy posuwać się dalej.

„Wodotrysk” jest wiekowym, płaskodennym holownikiem otoczonym pierścieniem pięciu barek, które przypominają obszarpane dzieci tłoczące się wokół matki. Barki są dwupoziomowe; na trzech z nich znajdują się towary przeznaczone do sprzedaży w nielicznych osiedlach i plantacjach rozlokowanych wzdłuż rzeki, dwie pozostałe zaś udają bez powodzenia jednostki przeznaczone dla pasażerów, którzy z takich lub innych względów zapragnęli udać się w górę rzeki, choć podejrzewam, iż spora część spośród przebywających na nich osób mieszka tu na stałe. Wyposażenie mojej kajuty składa się z brudnego materaca na podłodze i przypominających jaszczurki robali na ścianach.

Po deszczu wszyscy gromadzą się na pokładach, by podziwiać wieczorne mgły unoszące się nad stygnącą rzeką. Powietrze jest gorące i potwornie wilgotne. Stary Kady twierdzi, że przybyłem za późno, aby przebyć lasy ogniste przed uaktywnieniem się drzew. Zobaczymy.

Dzisiejszego wieczoru kłęby mgły przypominają duchy topielców śpiących pod czarną powierzchnią wody. W górze, nad wierzchołkami drzew, znikają ostatnie chmury i świat znowu nasyca się barwami. Żółta dżungla staje się najpierw pomarańczowa, potem zaczyna dominować ochra, umbra… i wreszcie czerń. Stary Kady zapala latarnie i okryte kloszami świece zawieszone na belkach podtrzymujących górny pokład, a wtedy dżungla rozbłyska fluorescencyjnymi plamami rozkładu, podczas gdy ptaki o fosforyzującym upierzeniu i wielkie świetliki przelatują niespokojnie z gałęzi na gałąź.

Tej nocy nie widać małego księżyca Hyperiona, lecz planeta ta krąży wokół słońca po wyjątkowo zaśmieconej orbicie, w związku z czym na nocnym niebie często można dojrzeć ślady meteorów. Dziś jest ich szczególnie dużo. Są tak jasne, że zmuszają do odwrócenia wzroku, ale kiedy spoglądam na rzekę, widzę je niemal równie wyraźnie, odbite w ciemnej wodzie.

Nad wschodnim horyzontem unosi się poświata. Stary Kady twierdzi, że to orbitalne zwierciadła oświetlają niektóre z największych plantacji.

Jest zbyt ciepło, żeby zamykać się w kabinie. Rozpościeram cienką matę na dachu barki, kładę się i obserwuję trwający na niebie świetlny spektakl, podczas gdy wokół mnie podróżujący całymi rodzinami tubylcy śpiewają pieśni w żargonie, którego nawet nie staram się zrozumieć. Myślę o Bikurach — jakże jeszcze do nich daleko! — i zaczynam odczuwać dziwny niepokój.

W dżungli rozlega się wrzask jakiegoś zwierzęcia, przypominający krzyk przerażonej kobiety.


60. dzień

Dotarłem do plantacji Perecebo. Jestem chory.


62. dzień

Jestem bardzo chory. Gorączka i dreszcze. Wczoraj przez cały dzień wymiotowałem ciemną żółcią. Deszcz łomocze tak, że nic nie słychać. Przez całą noc chmury są oświetlone blaskiem odbitym od orbitalnych zwierciadeł. Wydaje się, że niebo płonie. Mam wysoką gorączkę.

Opiekuje się mną kobieta. Myje mnie. Jestem zbyt chory, żeby odczuwać wstyd. Ma włosy ciemniejsze niż większość tubylców. Niewiele mówi. Czarne, łagodne oczy.

Boże, jak źle jest chorować tak daleko od domu.


dzień

czeka szpieguje przyjćcho z dszczu w cienkiej spód

kusi mnie specjalnie wie kim jstem moja skóra płonie cienki materia sutki takie ciemne pod nim patrzą na mnie patrzą słyszę w nocy głosy kąpie mnie w tru słyszę głosy w deszczu przez deszcz przestańcie przes

nie mam skóry na twrzy. Językiem czuję dziurę w policzku. Jak znajdę kulę to ją wypluję wypluję, agnusdeiquitolispeccattamundi miserer nobis misere nobis miserere


65. dzień

Dzięki Ci, o Panie, żeś wybawił mnie z choroby.


66. dzień

Semfa ogoliła mnie i pomogła dojść pod prysznic.

Potem przyszedł z wizytą administrator. Spodziewałem się zobaczyć jednego z tych wielkich, gburowatych typów, których widziałem zajętych sortowaniem zbiorów, ale on okazał się lekko sepleniącym, spokojnym mężczyzną o śniadej skórze. Był mi bardzo życzliwy. Niepokoiłem się sprawą opłaty za opiekę, jaką mnie otoczono, on jednak zapewnił mnie, że nie będę musiał nic płacić. Mało tego: obiecał dać mi człowieka, który zaprowadzi mnie na płaskowyż! Twierdzi, że wprawdzie jest już dość późno, ale jeśli zdołam wyruszyć w ciągu dziesięciu dni, to powinno nam się udać przejść przez lasy ogniste i dotrzeć do Rozpadliny, zanim drzewa teslowe osiągną pełną aktywność.

Kiedy wyszedł, usiadłem w łóżku i trochę rozmawiałem z Semfą. Trzy miesiące temu jej mąż zginął w wypadku na plantacji. Semfa przybyła tutaj z Port Romance; małżeństwo z Mikelem okazało się dla niej zbawieniem, teraz zaś wolała pozostać tutaj i wykonywać różne posługi niż wracać do miasta. Wcale jej się nie dziwię.

Zrobi mi masaż, a potem zasnę. Ostatnio często widuję w snach matkę.

Dziesięć dni. Za dziesięć dni muszę być gotów do drogi.


75. dzień

Przed wyruszeniem w drogę w towarzystwie Tuka poszedłem pożegnać się z Semfą. Prawie nic nie mówiła, ale po wyrazie jej oczu poznałem, że ciężko jej się ze mną rozstać. Pobłogosławiłem ją i pocałowałem w czoło. Uśmiechnięty Tuk stał w pobliżu, kołysząc się w przód i w tył. Potem ruszyliśmy w drogę, prowadząc ze sobą dwa juczne zwierzęta. Zarządca Orlandi odprowadził nas do miejsca, gdzie kończy się droga, a zaczyna wąska ścieżka, i zaczekał, aż znikniemy w złocistym lesie.

Domine dirige nos.


82. dzień

Po tygodniu spędzonym na szlaku… Na jakim szlaku? Po tygodniu spędzonym w bujnej, żółtej dżungli, po wyczerpującej wspinaczce na coraz bardziej strome zbocze płaskowyżu Pinion, dziś rano wdrapaliśmy się na skaliste wzniesienie, z którego roztaczał się widok na dżunglę, Dziób i Morze Środkowe. Płaskowyż wznosi się w tym miejscu niemal na trzy tysiące metrów nad poziom morza, więc panorama naprawdę zapiera dech w piersiach. Gęsta dżungla sięga aż do podnóża płaskowyżu, a przez prześwity w białoszarej powłoce chmur można dojrzeć szerokie zakola Kans, toczącej dostojnie swoje wody w kierunku Port Romance, daleko na wschodzie zaś ledwo widoczną, karmazynową plamę — według Tuka jest to plantacja plastowłókników w pobliżu Perecebo.

Kontynuowaliśmy wędrówkę aż do późnego wieczoru. Tuk obawia się, że drzewa teslowe uaktywnią się akurat wtedy, kiedy będziemy w środku lasu. Z trudem za nim nadążam, ciągnąc za uzdę objuczone zwierzę i modląc się po cichu, aby zaprzątnąć czymś umysł i nie poddawać się niedobrym przeczuciom.


83. dzień

Dzisiaj wyruszyliśmy jeszcze przed świtem. Powietrze jest przesycone zapachem dymu i popiołu.

W wyglądzie szaty roślinnej zaszły uderzające zmiany. Najpierw zniknęły gdzieś gęste liściaste zarośla, potem niskie iglaste krzewy, wreszcie nawet zmutowane sosny i modrzewie. Weszliśmy w las ognisty, składający się z wysokich prometeuszów, rozłożystych feniksów i niemal kulistych, jarzących się bursztynowo migotników. Od czasu do czasu natrafialiśmy na niemożliwe do przebycia zagajniki białowłóknistych rozdwojonych azbestników, które według Tuka wyglądają jak „zgniłe kutasy jakichś wstrętnych olbrzymów, których komuś nie chciało się głębiej zakopać”. Mój przewodnik nie przebiera w słowach.

Późnym popołudniem zobaczyliśmy pierwsze drzewo teslowe. Od pół godziny stąpaliśmy po ziemi pokrytej grubą warstwą popiołu, starając się nie deptać młodych feniksów i biczy ognistych, dzielnie torujących sobie drogę ku słonecznemu światłu, kiedy nagle Tuk stanął jak wryty i wyciągnął rękę.

Odległe o co najmniej pół kilometra drzewo teslowe miało wysokość jakichś stu metrów, a więc było dwukrotnie większe od najwyższych prometeuszów. W pobliżu korony znajdowało się wyraźnie widoczne, cebulowate zgrubienie organicznego akumulatora. Z rozchodzących się promieniście gałęzi zwisały dziesiątki pozornie cienkich, niemal pajęczych nici, błyszczących metalicznie na tle bezchmurnego, zielono-lazurowego nieba. Natychmiast nasunęło mi się skojarzenie z eleganckim meczetem na Nowej Mekce, nie wiedzieć czemu przystrojonym srebrzystymi wstążkami.

— Zabieramy stąd tyłki, i to prędko! — syknął Tuk. Uparł się, żebyśmy od razu włożyli nasze specjalne zbroje, wobec czego resztę dnia spędziliśmy w maskach osmotycznych, buciorach o grubej gumowej podeszwie, spływając strugami potu pod zbrojami z przypominającej skórę gamma-przędzy. Oba juczne zwierzęta zaczęły zachowywać się bardzo nerwowo, strzygąc długimi uszami nawet przy najmniejszym hałasie. Pomimo maski wyraźnie czułem zapach ozonu; tak samo pachniały elektryczne kolejki, którymi jako dziecko bawiłem się w leniwe bożonarodzeniowe popołudnia w Villefranche-sur-Saône.

Rozłożyliśmy się obozem w pobliżu krzewów azbestowych. Tuk pokazał mi, w jaki sposób należy ustawić pierścień odgromników; przez cały czas mamrotał coś ponuro pod nosem i co chwila zerkał w niebo, wypatrując chmur.

Mimo wszystko zamierzam się porządnie wyspać.


84. dzień

0400.

Najświętsza Matko Boża.

Od trzech godzin znajdujemy się w samym środku czegoś, co wygląda na koniec świata.

Eksplozje zaczęły się krótko po północy. Początkowo były to zwykłe pioruny i na przekór zdrowemu rozsądkowi wysunęliśmy głowy z namiotu, aby obserwować pokazy pirotechniczne. Przywykłem do burz monsunowych, które nawiedzają Pacem zawsze w Miesiącu Mateuszowym, więc przez pierwszą godzinę spektaklu nie odczuwałem strachu. Jedynie widok ogromnych drzew teslowych oraz niezwykła koncentracja wyładowań działały mi nieco na nerwy. Wkrótce jednak te gigantyczne rośliny zaczęły oddawać nagromadzoną w akumulatorach energię, a kiedy już prawie zasypiałem — mimo nie milknącego nawet na sekundę hałasu — rozpętał się prawdziwy Armageddon.

W ciągu pierwszych dziesięciu sekund drzewa teslowe wytworzyły co najmniej sto ogromnych łuków elektrycznych. Rosnący nie dalej niż trzydzieści metrów od nas prometeusz nagle eksplodował, zasypując las płonącymi gałęziami. Otaczające nas odgromniki rozjarzyły się jaskrawoniebieską poświatą, ich wierzchołki zaś połączyły mniejsze, drgające niczym żywe istoty, łuki elektryczne. Tuk krzyknął, ale żaden ludzki głos nie miał szans przebić się przez łoskot uderzających raz za razem piorunów. Kępa feniksów, obok których uwiązaliśmy zwierzęta, stanęła nagle w płomieniach; jeden z mułów, choć spętany i z zasłoniętymi oczami, rzucił się do ucieczki i ogarnięty paniką wpadł między pręty odgromników. W następnym ułamku sekundy w nieszczęsne zwierzę uderzyło chyba z dziesięć jaskrawobłękitnych promieni; jestem gotów przysiąc, że przez mgnienie oka widziałem jego zawieszony w powietrzu szkielet, a potem muł wierzgnął rozpaczliwie i po prostu przestał istnieć.

Od trzech godzin obserwujemy koniec świata. Dwa odgromniki przewróciły się na ziemię, ale osiem pozostałych nadal działa. Tuk i ja tulimy się do siebie w gorącej pieczarze namiotu. Przez maski osmotyczne przedostaje się akurat tyle tlenu, żebyśmy nie udusili się w rozgrzanym, przesyconym dymem powietrzu. Żyjemy jeszcze tylko dzięki odgromnikom oraz temu, że Tuk ustawił nasz namiot z dala od potencjalnych celów, za to blisko dającej nieco osłony kępy krzewów azbestowych. Tylko to dzieli nas od wieczności.

— Chyba wytrzymają! — wrzeszczę do Tuka, usiłując przekrzyczeć ogłuszający hałas.

— Godzinę, może dwie! — odpowiada mój przewodnik w taki sam sposób. — Jak tylko padną, będzie po nas!

Kiwam głową i przez szczelinę w masce pociągam łyk ciepłej wody. Jeśli przeżyję tę noc, będę zawsze dziękował Bogu za to, że w Swej łaskawości pozwolił mi ujrzeć ten widok.


87. dzień

Wczoraj w południe przekroczyliśmy północno-wschodnią granicę lasu ognistego, rozbiliśmy namiot nad brzegiem niewielkiego strumienia i przespaliśmy osiemnaście godzin bez przerwy, nadrabiając zaległości z trwającej trzy noce i dwa dni wędrówki przez koszmar płomieni i popiołów. Wszędzie dokoła widzieliśmy młodziutkie pędy żyjących na tym terenie roślin, które odradzały się po ognistej ulewie, jaka szalała przez dwie minione noce. Pozostało nam pięć odgromników, choć ani Tuk, ani ja nie mieliśmy wielkiej ochoty wystawiać ich na jeszcze jedną próbę. Drugi muł, ten, który przetrzymał, padł na ziemię i zdechł, w chwili kiedy zdjęliśmy ładunek z jego grzbietu.

Dziś rano obudził mnie szum wody. Poszedłem wzdłuż biegu strumienia mniej więcej kilometr na północny wschód. Szum z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy, a kiedy osiągnął maksymalne natężenie, strumień nagle zniknął mi z oczu.

Rozpadlina! Prawie zapomniałem o celu mojej wędrówki. Przeskakując z kamienia na kamień, dałem wreszcie susa na wielki wilgotny głaz, zachwiałem się, z trudem odzyskałem równowagę, po czym spojrzałem w dół na niemal trzykilometrowej wysokości wodospad, mgłę, skały i ledwo widoczną, cieniutką kreskę rzeki.

W przeciwieństwie do legendarnego Wielkiego Kanionu na Starej Ziemi czy Krawędzi Świata na Hebronie, Rozpadlina nie została wyryta w wypiętrzającym się powoli płaskowyżu. Pomimo swoich oceanów i kontynentów na pierwszy rzut oka bardzo podobnych do ziemskich, Hyperion jest pod względem tektonicznym zupełnie martwy. Podobnie jak na Marsie, Lususie i Armaghaście, nie stwierdzono na nim dryfowania kontynentów, natomiast — tak samo jak Mars i Lusus — przechodzi cykliczne zlodowacenia, co prawda bardzo rzadkie, bo powracające co trzydzieści siedem milionów lat. Komlog porównuje Rozpadlinę do Doliny Marinera na Marsie, naturalnie przed przystosowaniem jej do potrzeb człowieka. Oba cuda natury powstały w wyniku nakładającego się na siebie działania niskich temperatur oraz niszczycielskiego wpływu podziemnych rzek — takich, jaką niegdyś była Kans. Stąd właśnie wzięła się gigantyczna szczelina, biegnąca niczym długa blizna przez wypiętrzone skrzydło Aquili.

Niebawem dołączył do mnie Tuk. Byłem zupełnie nagi, gdyż przyszedłem nad strumień, aby spłukać z siebie zapach spalenizny. Zacząłem chlapać się w wodzie jak dziecko, śmiejąc się głośno, kiedy zachwycone okrzyki Tuka wróciły do nas słabym echem, odbite od Północnej Ściany, wnoszącej się w odległości mniej więcej dwóch trzecich kilometra. Staliśmy na występie sięgającym daleko nad przepaść, tak że nie mogliśmy dostrzec nawet kawałka Południowej Ściany. Uznaliśmy, że skoro okoliczne skały wytrzymały jakoś ostatnie parę milionów lat, wytrzymają też jeszcze kilkadziesiąt minut. Ochlapywaliśmy się wodą, darliśmy się co sił w płucach aż do zachrypnięcia, i w ogóle zachowywaliśmy się jak dzieci wypuszczone przed czasem ze szkoły. Tuk wyznał, że jeszcze nigdy nie przeszedł przez cały las ognisty ani nie znał nikogo, komu by się to udało o tej porze roku, a następnie poinformował mnie, że teraz, kiedy drzewa teslowe osiągnęły pełną aktywność, musi zaczekać co najmniej trzy miesiące, zanim będzie mógł wyruszyć w drogę powrotną. Nie wydawał się jednak tym zbytnio zmartwiony, a ja cieszyłem się, że będę go miał obok siebie.

Po południu przenieśliśmy na raty cały ekwipunek i rozbiliśmy obóz w odległości około stu metrów od skraju urwiska. Postanowiłem, że jutro przejrzę dokładniej wszystkie paki i dokonam surowej selekcji.

Wieczór był bardzo chłodny. Po kolacji, tuż przed zachodem słońca, włożyłem ocieplaną kurtkę i poszedłem samotnie na skalną platformę położoną na południowy zachód od miejsca, gdzie po raz pierwszy ujrzałem Rozpadlinę. Widok, jaki się stamtąd roztaczał, dosłownie zapierał dech w piersi. Z niezliczonych wodospadów unosiły się chmury pyłu wodnego, a promienie zachodzącego słońca zapalały w nich mieniące się bajecznymi kolorami tęcze. Obserwowałem z podziwem, jak rodzą się kolejne barwy, by wkrótce wznieść się ku mroczniejącej kopule nieba i tam zniknąć bez śladu. W miarę jak chłodne powietrze wciskało się w szczeliny i zagłębienia terenu, ciepłe zaś uciekało w górę, zabierając ze sobą liście, a nawet co mniejsze gałązki, z głębi Rozpadliny począł wydobywać się przedziwny odgłos, zupełnie jakby kontynent odzywał się z głębi swoich trzewi głosami kamiennych olbrzymów. Odniosłem wrażenie, że słucham jakichś gigantycznych, niebiańskich organów, których piszczałki potrafią wydobyć z siebie wszystkie tony — od najwyższych, krystalicznie czystych poczynając, na najniższych, wstrząsających posadami planety, kończąc. Przypuszczałem, iż sprawcą tego zjawiska jest powietrze z jaskiń, przeciskające się teraz przez skalne kominy, ale po pewnym czasie przestałem szukać racjonalnych wyjaśnień i po prostu wsłuchiwałem się w dźwięki hymnu, jakim Rozpadlina żegnała zachodzące słońce.

Wróciłem do namiotu otoczonego półkolem bioluminescencyjnych lamp dopiero wówczas, gdy na niebie pojawiły się wyrysowane oślepiająco białymi krechami trajektorie niezliczonych meteorów, a zza południowego i zachodniego horyzontu zaczęły dobiegać odgłosy burzy, jaka rozpętała się nad lasami ognistymi. Przywodziło to na myśl wspomnienia o jednej ze starożytnych ziemskich wojen z okresu sprzed hegiry.

Włączyłem komlog, ale choć ustawiłem go na największy zasięg, uzyskałem jedynie biały szum. Podejrzewam, że nawet gdyby prymitywne satelity komunikacyjne obejmowały zasięgiem te rejony, to i tak drzewa teslowe zagłuszyłyby swoją aktywnością wszelkie sygnały, może z wyjątkiem skupionej wiązki lasera albo tachionowej transmisji między komunikatorami. W klasztorze na Pacem tylko niewielu z nas miało osobiste komunikatory, ale w razie potrzeby zawsze mogliśmy skorzystać z datasfery. Tutaj nie ma takiej możliwości.

Siedzę, wsłuchuję się w ostatnie dźwięki cichnącej pieśni kanionu, obserwuję niebo, które na przemian to jaśnieje, to znowu przygasa, uśmiecham się, kiedy Tuk zachrapie głośniej w swoim śpiworze, który rozłożył obok namiotu, i myślę sobie, że jeżeli tak ma wyglądać moje wygnanie, to nie mam nic przeciwko temu.


88. dzień

Tuk nie żyje. Został zamordowany.

Natknąłem się na jego ciało, kiedy o wschodzie słońca wyszedłem z namiotu. Położył się spać cztery metry ode mnie, na dworze, gdyż, jak powiedział, chciał spędzić noc pod gwiazdami.

Mordercy poderżnęli mu gardło. Nie słyszałem żadnego krzyku, ale miałem dziwny sen. Śniło mi się, że znowu mam gorączkę i opiekuje się mną Semfa, że dotyka chłodnymi rękami mojej szyi i piersi, a także krzyżyka, który noszę od dzieciństwa. Stałem nad ciałem Tuka, wpatrując się w wielką czarną plamę, pozostawioną przez krew, która wsiąkła w obojętną ziemię Hyperiona, i zadrżałem na myśl o tym, że ten sen mógł być czymś więcej niż tylko snem. Chyba naprawdę czułem w nocy dotyk czyichś rąk.

Przyznaję, że zareagowałem raczej jak przerażony stary głupiec niż jak ksiądz. Udzieliłem nieszczęśnikowi ostatniego namaszczenia, ale zaraz potem ogarnęła mnie panika. Zacząłem rozpaczliwie szukać jakiejś broni, znalazłem ostrą maczetę, której używałem w dżungli, niewielki maser, który zabrałem z myślą o ewentualnym polowaniu na drobną zwierzynę, i silną lornetkę, po czym zaniosłem to wszystko za wielki głaz w pobliżu krawędzi Rozpadliny i począłem rozglądać się wkoło w poszukiwaniu zabójców. Nie potrafię powiedzieć, czy zdobyłbym się wówczas na to, aby użyć broni przeciwko jakiejś ludzkiej istocie. Nic się nie poruszało, jeśli nie liczyć małych nadrzewnych stworzeń, które zauważyliśmy już poprzedniego dnia. Las jednak wydawał mi się nienaturalnie gęsty, natomiast sama Rozpadlina, ze swymi licznymi tarasami, półkami skalnymi i szczelinami, w dodatku często spowitymi mgłą, mogła stanowić kryjówkę dla całej armii uzbrojonych dzikusów.

Po półgodzinie odzyskałem zdolność logicznego myślenia, wróciłem do obozu i zająłem się przygotowaniami do pochówku. Potrzebowałem ponad dwóch godzin, żeby w kamienistej ziemi wykopać dół odpowiednich rozmiarów. Kiedy już złożyłem w nim zwłoki, usypałem nad nimi niewysoką mogiłę i odmówiłem wszystkie stosowne modlitwy; przekonałem się przy tym, że nie bardzo potrafię powiedzieć coś od serca o tym szorstkim w obejściu, zabawnym człowieczku, który był moim przewodnikiem.

— Weź go pod Swoją opiekę, Panie — wydukałem wreszcie, w najwyższym stopniu zdegustowany własną hipokryzją. W głębi serca byłem pewien, że nikt oprócz mnie nie słyszy tych słów. — Spraw, aby nie błąkał się w wiecznych ciemnościach. Amen.

Wieczorem przeniosłem się wraz z obozem o pół kilometra na północ. Namiot stoi na odkrytym terenie dziesięć metrów ode mnie, ale ja siedzę w śpiworze oparty plecami o głaz, z maczetą i maserem w zasięgu ręki. Po pogrzebie Tuka przejrzałem zapasy i skrzynie ze sprzętem; nic nie zginęło, z wyjątkiem pięciu ostatnich odgromników. Natychmiast przyszło mi do głowy podejrzenie, czy ktoś nie podążał za nami przez las ognisty z zamiarem zabicia Tuka i uwięzienia mnie na płaskowyżu, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie motywu tak skomplikowanego działania. Przecież każdy mógł zamordować nas w dżungli albo — jeszcze lepiej z punktu widzenia zabójcy — zaraz na początku lasu ognistego, gdzie nikogo nie zdziwiłaby obecność dwóch zwęglonych ciał. Tak więc pozostają tylko Bikurowie, moi prymitywni pupile.

Rozważałem pomysł powrotu bez odgromników przez las ognisty, ale to byłoby szaleństwo. Jeśli tu zostanę, prawdopodobnie umrę; jeśli pójdę, zginę na pewno.

Trzy miesiące do końca okresu aktywności drzew teslowych. Sto dwadzieścia dwudziestosześciogodzinnych dni. Cała wieczność.

Drogi Jezu, dlaczego to spotkało właśnie mnie? I dlaczego zostałem ocalony minionej nocy, skoro mam stracić życie już tej, która nadchodzi… albo następnej?

Siedzę w gęstniejącym mroku, wsłuchując się w groźną teraz i złowieszczą muzykę, która zaczyna dobiegać z Rozpadliny, i modlę się do nieba poznaczonego jaskrawymi krechami meteorów.

A raczej szepczę słowa, których nikt oprócz mnie nie i słyszy.


95. dzień

Wspomnienia o koszmarze z ubiegłego tygodnia znacznie przyblakły. Przekonałem się, że po kilku dniach nie spełnionego oczekiwania nawet strach powszednieje, stając się czymś zupełnie zwyczajnym.

Za pomocą maczety ściąłem sporo młodych drzewek, z których zbudowałem coś w rodzaju szałasu. Pokryłem dach gamma-przędzą, szpary w ścianach zaś zatkałem gliną. Tylną ścianę stanowi powierzchnia głazu. Poszperałem w sprzęcie i nawet rozstawiłem kilka urządzeń, choć mocno wątpię, czy będę miał okazję skontrolować ich wskazania.

Podjąłem działania mające na celu uzupełnienie szybko topniejącego zapasu żywności. Według bezsensownego harmonogramu, jaki opracowałem dawno temu na Pacem, powinienem już od kilku tygodni przebywać wśród Bikurów i w zamian za różne drobiazgi otrzymywać od nich miejscowe pożywienie. Zresztą to i tak nie ma większego znaczenia. Dosyć monotonną dietę składającą się z gotowanych korzeni chalmy wzbogaciłem o kilka gatunków jagód oraz innych owoców, o których jadalności zapewnił mnie komlog. Jak do tej pory mój organizm miał inne zdanie tylko w jednym przypadku, w wyniku czego spędziłem niemal całą noc w kucki, na brzegu pobliskiej szczeliny skalnej.

Wędruję po swoim więzieniu niczym zamknięty w klatce pelops, stanowiący obiekt dumy jakiegoś pomniejszego padyszacha z Armaghastu. Kilometr na południe i cztery kilometry na zachód stąd zaczynają się lasy ogniste, obecnie w pełni aktywności. Rano unosząca się mgła zabiera ze sobą gęste chmury dymu, które na jakiś czas zupełnie przesłaniają niebo. Jedynie twarde jak skała krzewy azbestowe, kamienista ziemia i urwiste wzniesienia ciągnące się na północny wschód stąd nie dopuszczają do rozprzestrzenienia się ognistego piekła.

Na północy płaskowyż rozszerza się, a poszycie staje się nieco bardziej gęste; piętnaście kilometrów dalej znajduje się przepaść mniej więcej o dwie trzecie płytsza i o połowę szersza od Rozpadliny. Wczoraj dotarłem do wysuniętego najdalej na północ punktu i stanąłem, załamany, na skraju pionowego urwiska. W najbliższym czasie skieruję się bardziej na wschód w poszukiwaniu dogodnego zejścia, lecz obawiam się, że natrafię na kolejny kanion, za nim zaś ujrzę połacie lasów ognistych, które — według niedokładnych map sporządzonych na podstawie zdjęć satelitarnych — zajmują znaczną część tego rejonu.

Wieczorem, kiedy wiatr zaczął nucić swoją eoliczną pieśń, odwiedziłem kamienistą mogiłę Tuka. Ukląkłem na niej, próbując się modlić, ale żadne słowa nie chciały przyjść mi do głowy.

Żadne, Edwardzie. Jestem równie pusty jak te fałszywe sarkofagi, które razem wygrzebywaliśmy ze sterylnych piasków pustyni w pobliżu Tarum bel Wadi.

Gnostyk zen powiedziałby, że taka pustka stanowi dobry znak, gdyż umożliwia wspięcie się na wyższy poziom świadomości, gdzie więcej postrzegamy i rozumiemy.

Merde.

Moja pustka jest tylko pustką.


96. dzień

Znalazłem Bikurów, a raczej oni znaleźli mnie. Zapiszę, ile się da, zanim przyjdą, by obudzić mnie ze „snu”.

Dzisiaj uaktualniałem mapę zaledwie cztery kilometry na północ od obozu, kiedy około południa mgła podniosła się, odsłaniając zagadkowe tarasy w ścianie po mojej stronie Rozpadliny. Przyglądając im się przez lornetkę przekonałem się, że tarasy te — a także mnóstwo wykutych na różnych wysokościach półek skalnych, ścieżek, stopni i pochylni — stanowią dzieło rąk ludzkich. Na jednym z najobszerniejszych dostrzegłem około dziesięciu chat. Prawda, że były bardzo prymitywne, niemniej ponad wszelką wątpliwość zostały zbudowane przez człowieka.

Kiedy tak stałem, niezdecydowany, z lornetką podniesioną do oczu, zastanawiając się, czy powinienem tam zejść i spotkać się z mieszkańcami osiedla, czy raczej należałoby czym prędzej wrócić do obozu, poczułem na grzbiecie i karku to szczególne mrowienie, które informuje nas, że nie jesteśmy już sami. Opuściłem lornetkę i odwróciłem się powoli. Co najmniej trzydziestu Bikurów stało ciasnym półkolem, odgradzając mnie od ściany lasu, w którym ewentualnie mógłbym szukać schronienia.

Sam nie wiem, czego się spodziewałem; być może widoku nagich dzikusów o drapieżnych twarzach, w naszyjnikach z zębów upolowanych zwierząt, albo brodatych, na wpół szalonych pustelników, których czasem można spotkać w górach Moshé na Hebronie. Bez względu na to, jakie były moje oczekiwania, Bikurowie nie spełnili ich w najmniejszym stopniu.

Ludzie, którzy zbliżyli się do mnie bezszelestnie, byli bardzo niscy — najwyższy ledwo sięgał mi do ramienia — i ubrani w proste stroje z ciemnego, grubo tkanego materiału, które zakrywały ich ciała od szyi aż po stopy. Kiedy się poruszali, zdawali się sunąć nad ziemią niczym duchy. Z daleka łatwo można było wziąć ich za gromadkę wyjątkowo niskich jezuitów zgromadzonych gdzieś na terenie Nowego Watykanu.

Nieomal roześmiałem się na tę myśl, ale w porę uświadomiłem sobie, iż taka reakcja może być spowodowana ogarniającą mnie paniką, mimo że nic nie wskazywało na to, bym miał się czego obawiać. Bikurowie nie zachowywali się agresywnie, a ich drobne ręce były puste. Równie puste jak twarze.

Doprawdy, trudno jest zwięźle, a jednocześnie dokładnie opisać ich fizjonomie. Są łysi, co do jednego. Brak jakiegokolwiek owłosienia na głowie i twarzy oraz luźne stroje sprawiają, że bardzo trudno jest odróżnić mężczyzn od kobiet. Wszyscy członkowie grupy, która zgromadziła się przede mną — tak na oko mogła liczyć już około pięćdziesięciu osób — byli mniej więcej w tym samym wieku. Oceniłem ich na czterdzieści do pięćdziesięciu lat standardowych. Mieli gładkie twarze o lekko zażółconej skórze; myślę, iż wiąże się to ze spożywaniem pewnych substancji mineralnych zawartych w korzeniach chalmy oraz innych miejscowych roślin.

W pierwszej chwili łatwo popełnić błąd i powiedzieć, że Bikurowie mają anielskie twarze. Dopiero uważne przyjrzenie się pozwala stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, iż to, co błędnie zinterpretowaliśmy jako anielską pogodę, jest w rzeczywistości łagodną tępotą. Jako kapłan spędziłem wystarczająco dużo czasu na różnych zacofanych planetach, aby nauczyć się dostrzegać objawy zaburzeń genetycznych zwanych zespołem Downa, mongolizmem albo chorobą wielopokoleniowych ekspedycji. Dokładniejsza obserwacja pozwoliła mi dostrzec wszystkie te objawy na twarzach małych, skromnie odzianych ludzików; miałem naprzeciwko siebie gromadę uśmiechniętych, łysych, niedorozwiniętych dzieci.

Wciąż jednak pamiętałem, że niemal na pewno były to te same „dzieci”, które poderżnęły gardło Tukowi i pozwoliły mu wykrwawić się jak zaszlachtowanej świni.

Najbliższy Bikura postąpił pięć kroków naprzód, zatrzymał się i powiedział coś łagodnym, monotonnym głosem.

— Chwileczkę — odparłem. Pośpiesznie włączyłem funkcję translatorską w komlogu.

Beyetet ota menna lot cresfem ket? — powtórzył człowieczek stojący tuż przede mną.

Włożyłem słuchawkę w samą porę, aby dotarł do mnie przekład. Komlog tłumaczył bez żadnego opóźnienia. Widocznie ten pozornie obcy język stanowił mutację archaicznej, statkowej angielszczyzny i był spokrewniony z tubylczym żargonem używanym na plantacjach.

— Czy ty jesteś człowiekiem, który należy do znaku krzyża/krzyżokształtu? — zapytał komlog, dając mi do wyboru dwa znaczenia rzeczownika.

— Tak — odparłem. Teraz miałem już pewność, że to oni dotykali mnie tej samej nocy, kiedy zginął Tuk. Oznaczało to także, że właśnie oni zabili mego przewodnika.

Czekałem w milczeniu na ich reakcję. Maser znajdował się w plecaku opartym o pień drzewa nie dalej niż dziesięć kroków od miejsca, gdzie stałem. Odgradzało mnie od niego jakieś pół tuzina Bikurów, choć to i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż nagle zrozumiałem z całą jasnością, że nie potrafiłbym użyć broni przeciwko ludzkiej istocie, nawet takiej, która wcześniej zamordowała Bogu ducha winnego Tuka, a teraz być może szykuje się, by to samo zrobić ze mną. Zamknąłem oczy i w milczeniu wyznałem grzechy. Kiedy podniosłem powieki, przekonałem się, że Bikurów jest jeszcze więcej. Nie poruszali się ani nie rozmawiali między sobą, jakby już podjęli decyzję, co ze mną począć.

— Tak — powtórzyłem, przerywając milczenie. — Ja jestem człowiekiem, który nosi krzyż.

Ostatnie słowo komlog przetłumaczył jako cresfem.

Bikurowie skinęli głowami, po czym — jak grupa doskonale obeznanych z rytuałem ministrantów — wszyscy jednocześnie uklękli na jedno kolano.

Otworzyłem usta, lecz nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc je zamknąłem.

Bikurowie wstali jak na komendę. Lekki wiatr poruszył małymi gałązkami i liśćmi chalmy. Szelest, jaki się rozległ, był jednym z odgłosów charakterystycznych dla kończącego się lata. Stojący najbliżej Bikura podszedł do mnie, zacisnął chłodne, silne palce na moim przedramieniu i łagodnym głosem wypowiedział zdanie, które komlog przetłumaczył w następujący sposób:

— Chodź. Już czas wrócić do domów i zasnąć.

Było dopiero wczesne popołudnie. Zastanawiając się, czy komlog nie dokonał błędnego przekładu, i czy słowo „zasnąć” nie zostało przypadkiem użyte jako synonim wyrazu „umrzeć”, skinąłem głową, po czym ruszyłem za nimi w kierunku wioski położonej na skraju Rozpadliny.

Teraz siedzę w jednej z chat i czekam. Na zewnątrz coś szeleści. Chyba ktoś czuwa. Siedzę i czekam.


97. dzień

Bikurowie mówią o sobie „Trzy Dwudziestki i Dziesiątka”.

Od dwudziestu sześciu godzin rozmawiam z nimi, obserwuję, sporządzam notatki, kiedy udają się na dwugodzinny popołudniowy „sen”, i w ogóle staram się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wreszcie postanowią poderżnąć mi gardło.

Tyle tylko, iż zaczynam wierzyć, że chyba nie zrobią mi krzywdy.

Rozmawiałem z nimi wczoraj zaraz po naszym „śnie”. Czasem w ogóle nie reagują na pytania, a kiedy już się uda wycisnąć z nich jakąś odpowiedź, zazwyczaj można się z niej dowiedzieć tyle samo, co z bełkotu niedorozwiniętego dziecka. Po naszym pierwszym spotkaniu nie zdarzyło się, żeby któryś z nich z własnej inicjatywy odezwał się do mnie choć słowem.

Wypytywałem ich delikatnie i ostrożnie, z zawodowym spokojem etnologa-profesjonalisty. Zacząłem od zadawania najprostszych, podstawowych pytań, aby upewnić się, że komlog działa poprawnie, ale teraz, kiedy zebrałem już wszystkie odpowiedzi, wiem niemal równie mało jak ponad dwadzieścia godzin temu.

Po pewnym czasie, zmęczony zarówno fizycznie, jak psychicznie, dałem sobie spokój z subtelnościami i zapytałem prosto z mostu:

— Czy to wy zabiliście mego towarzysza?

Moi trzej rozmówcy nawet nie podnieśli głów znad prymitwnego warsztatu tkackiego, na którym wytwarzają zgrzebny materiał na swoje odzienie.

— Tak — odparł ten, którego nazwałem Alfą, ponieważ wtedy, w lesie, odezwał się do mnie jako pierwszy. — Przecięliśmy mu gardło ostrymi kamieniami i przytrzymaliśmy go, kiedy próbował się bronić. Umarł prawdziwą śmiercią.

— Ale dlaczego? — zapytałem po chwili. Gardło miałem suche jak zeszłoroczne liście.

— Dlaczego umarł prawdziwą śmiercią? — Alfa nadal nie przerywał pracy. — Bo wyciekła z niego cała krew i przestał oddychać.

— Nie, nie… Dlaczego go zabiliście?

Alfa milczał, natomiast Betty — która może jest, a może nie jest kobietą i partnerką Alfy — podniosła głowę i odparła po prostu:

— Żeby umarł.

— Ale dlaczego?

Otrzymałem kolejne odpowiedzi, które jednak ani trochę mnie nie oświeciły. Po trwającej dość długo rozmowie mogłem być pewien tylko jednego: że zabili go po to, by umarł, i że umarł dlatego, że go zabili.

— Na czym polega różnica miedzy śmiercią a prawdziwą śmiercią? — zapytałem wreszcie, zwątpiwszy zarówno w translatorskie umiejętności komlogu, jak i własne zmysły.

Trzeci Bikura, Del, wymamrotał coś, co komlog przetłumaczył jako:

— Twój towarzysz umarł prawdziwą śmiercią. Ty nie.

— Dlaczego nie? — parsknąłem, dając się ponieść narastającej we mnie od jakiegoś czasu wściekłości. — Dlaczego mnie nie zabiliście?

Cała trójka przerwała pracę i spojrzała na mnie.

— Ty nie możesz zostać zabity, bo nie możesz umrzeć — powiedział Alfa. — Nie możesz umrzeć, bo należysz do znaku krzyża i idziesz za krzyżem.

Nie mogłem pojąć, dlaczego ta przeklęta maszyna raz tłumaczy krzyż jako „krzyż”, a za chwilę już jako „krzyżokształt”. „Bo należysz do krzyżokształtu”.

Przez moje ciało przebiegł lodowaty dreszcz, potem zaś poczułem nieprzepartą ochotę, by wybuchnąć śmiechem. Czyżbym wpadł w ten schemat ze starych powieści przygodowych: prymitywne plemię wielbi białego „boga”, który przypadkiem znalazł się w ich dżungli, a potem, kiedy biedak zatnie się przy goleniu albo skręci nogę, składa go w ofierze, ośmielone tym niezbitym dowodem jego człowieczeństwa?

Byłoby to naprawdę zabawne, gdybym nie miał jeszcze tak świeżo w pamięci obrazu bladej twarzy Tuka i wielkiej rany ziejącej w jego gardle.

Sposób, w jaki reagowali na krzyż, świadczył jednoznacznie o tym, że natrafiłem na pozostałości chrześcijańskiej, a może nawet katolickiej kolonii, mimo iż komlog twierdzi uparcie, że w lądowniku, który czterysta lat temu rozbił się na tym płaskowyżu, znajdowali się jedynie neokerwino-marksiści, traktujący dawne religie z daleko idącą obojętnością, jeśli nie wręcz z wrogością.

Powinienem był pozostawić ten temat w spokoju, jako zbyt niebezpieczny, żeby go drążyć, lecz ciekawość okazała się silniejsza od rozsądku.

— Czy modlicie się do Jezusa?

Ich puste twarze stanowiły najlepszą odpowiedź.

— Chrystusa? — parłem twardo naprzód. — Jezusa Chrystusa? Należycie do Kościoła katolickiego?

Ani śladu zainteresowania.

— Jezus?… Maria?… Święty Piotr? Paweł? Święty Teilhard?…

Komlog wydawał jakieś dźwięki, ale oni nie zwracali na nie najmniejszej uwagi.

— Idziecie za krzyżem? — zapytałem wreszcie, rozpaczliwie próbując nawiązać nić porozumienia.

Wszyscy troje spojrzeli na mnie.

— Należymy do krzyżokształtu — powiedział Alfa.

Skinąłem głową, nic nie rozumiejąc.

Wieczorem zasnąłem na krótko tuż przed zachodem słońca; obudziły mnie dźwięki organowej muzyki Rozpadliny. Tutaj, na tarasach, słychać ją znacznie lepiej niż w lesie. Nawet nędzne chatynki zdają się brać udział w koncercie, gdyż wiatr ze świstem przeciska się przez szczeliny w ścianach, kołysze matami, które pełnią tu rolę drzwi, i ucieka w górę przez otwory kominowe.

Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Wioska była pusta. Wyszedłem z chaty, usiadłem na kamieniu i zacząłem się zastanawiać, czy moja obecność stała się przyczyną jakiegoś exodusu. Wiatr ucichł, na niebie pojawiły się smugi meteorów, a ja usłyszałem szelest, odwróciłem się i ujrzałem przed sobą w komplecie Trzy Dwudziestki i Dziesiątkę.

Minęli mnie bez słowa i zniknęli w chatach. Nie paliły się żadne światła. Wyobraziłem ich sobie, jak siedzą w swoich lichych domostwach i wpatrują się w ciemność.

Ja zostałem jeszcze na zewnątrz. Podszedłem do krawędzi półki porośniętej rzadką trawą. Rosły tam jakieś pnącza, zwieszające się w przepaść, ale żadne pnącze nie mogło być tak długie, żeby dosięgnąć odległego o dwa kilometry dna Rozpadliny.

Jednak Bikurowie nadeszli właśnie z tej strony.

To nie miało żadnego sensu. Potrząsnąłem głową i wróciłem do chaty.

Piszę teraz przy blasku ekranu komlogu, zastanawiając się, jakie środki ostrożności powinienem przedsięwziąć, żeby doczekać wschodu słońca.

Nic nie przychodzi mi do głowy.


103. dzień

Im więcej wiem, tym mniej rozumiem. Przeniosłem większość sprzętu do chaty, w której mnie umieścili.

Robię zdjęcia, filmuję i nagrywam, a nawet staram się sporządzić kompletny holoskan wioski i jej mieszkańców, ale im jest wszystko jedno. Odtwarzam zarejestrowane przed chwilą obrazy, a oni po prostu przechodzą przez nie, nie okazując ani odrobiny zainteresowania. Odtwarzam ich głosy, oni zaś tylko się uśmiechają, włażą do swoich chat i siedzą tam całymi godzinami, nic nie robiąc. Wciskam im najróżniejsze przedmioty, które zabrałem z myślą o handlu wymiennym, a oni biorą je machinalnie, sprawdzają, czy nadają się do jedzenia, po czym rzucają na ziemię. Trawa jest już usłana szklanymi paciorkami, lusterkami, skrawkami kolorowego materiału i plastikowymi pisakami.

Rozstawiłem przenośne laboratorium medyczne, choć sam właściwie nie wiem po co; Trzy Dwudziestki i Dziesiątka nie pozwalają się zbadać, nie pozwalają pobrać sobie próbek krwi, mimo iż nieskończenie wiele razy pokazywałem im, że to nie boli — krótko mówiąc, odmawiają jakiejkolwiek współpracy. Przy tym wcale się nie kłócą ani nie podają powodów takiego postępowania. Po prostu odwracają się plecami i dalej oddają się nieróbstwu.

Choć przebywam wśród nich już tydzień, nadal nie potrafię odróżnić mężczyzn od kobiet. Ich twarze są jak te optyczne łamigłówki, które zmieniają kształt, kiedy się na nie patrzy. Są chwile, kiedy twarz Betty wydaje mi się stuprocentowo kobieca, ale już dziesięć sekund później to wrażenie znika i znowu zaczynam o niej (o nim?) myśleć jako o Becie. Takim samym zmianom podlegają ich głosy. Łagodne, modulowane, bezpłciowe… Kojarzą mi się z marnie zaprogramowanymi komputerami domowymi na co bardziej zacofanych planetach.

Czatuję na okazję, aby choć przez chwilę móc popatrzeć na nagiego Bikurę. Niełatwo jest przyznać się do tego jezuicie o czterdziestoośmioletnim stażu, ale zadanie i tak byłoby niezmiernie trudne nawet dla doświadczonego podglądacza. Wśród Bikurów obowiązuje absolutne tabu nagości. Noszą te swoje długie szaty przez cały dzień, nawet podczas dwugodzinnej popołudniowej drzemki. Potrzeby fizjologiczne załatwiają poza wioską, ale podejrzewam, że nawet wtedy nie zdejmują ubrania. Chyba w ogóle się nie myją. W związku z tym należałoby się spodziewać niezbyt miłych wrażeń węchowych, tymczasem jedynym zapachem, jaki czuć od tych ludzi, jest słaba, słodkawa woń chalmy.

— Chyba zdarza się wam rozbierać? — zapytałem wreszcie wprost Alfę, rezygnując z delikatności.

— Nie — odparł, po czym usiadł na pobliskim kamieniu i zaczął nic nie robić — rzecz jasna, całkowicie ubrany.

Nie mają imion. Początkowo nie chciałem w to uwierzyć, ale teraz jestem już tego pewien.

— Jesteśmy wszystkim, co było i będzie — powiedział najmniejszy Bikura, którego nazywam Eppie i który być może jest kobietą. — Jesteśmy Trzema Dwudziestkami i Dziesiątką.

Przeszukałem pamięć komlogu i uzyskałem potwierdzenie swoich przypuszczeń: wśród ponad szesnastu tysięcy znanych ludzkich społeczeństw nie ma ani jednego, którego członkowie byliby pozbawieni indywidualnych imion. Nawet w zorganizowanej na pszczeli wzór społeczności Lususa poszczególne osobniki reagują na kategorię klasową, po której następuje prosty, zindywidualizowany kod.

Mówię im, jak się nazywam, a oni patrzą na mnie i milczą.

— Ojciec Paul Duré, ojciec Paul Duré — powtarza komlog. Bez skutku.

Jako grupa robią bardzo niewiele, jeśli nie liczyć codziennego znikania tuż przed zachodem słońca i poobiedniej drzemki. Zauważyłem, że nawet nie przywiązują wagi do tego, gdzie i z kim mieszkają. Wczoraj Al poszedł spać z Betty, dzisiaj z Gamem, jutro będzie to Zelda albo Pete. Co trzeci dzień cała gromada rusza do lasu, skąd wraca obładowana jagodami, korzeniami chalmy, korą, owocami i w ogóle wszystkim, co nadaje się do jedzenia. Byłem pewien, ze są wegetarianami, dopóki nie zobaczyłem Dela, jak pałaszuje młodą małpiatkę, która zabiła się, spadając z drzewa. Wygląda na to, że Bikurowie nie mają nic przeciwko mięsu, ale są po prostu zbyt głupi, żeby nauczyć się polować.

Kiedy czują pragnienie, muszą iść ponad trzysta metrów do miejsca, w którym strumień spada kaskadą ku dnu Rozpadliny. Nie zauważyłem żadnych bukłaków, dzbanów ani w ogóle jakichkolwiek naczyń. Ja sam trzymam zapas wody w dwudziestolitrowych plastikowych pojemnikach, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Mam dla tych ludzi już tak mało szacunku, że nawet jestem w stanie uwierzyć, iż od pokoleń mieszkają w wiosce pozbawionej jakiegokolwiek źródła wody.

— Kto zbudował domy? — pytam. Nie wiedzą, co to znaczy „wioska”.

— Trzy Dwudziestki i Dziesiątka — odpowiada Will. Poznaję go po złamanym palcu, który zrósł się trochę krzywo. Każdy z Bikurów ma jakąś drobną cechę charakterystyczną, choć czasem wydaje mi się, że łatwiej byłoby mi odróżniać krowy na pastwisku.

— Kiedy je zbudowali? — pytam dalej, choć powinienem już wiedzieć, że nie uzyskam odpowiedzi na żadne pytanie zaczynające się od „kiedy”.

Tak dzieje się również tym razem.

Co wieczór schodzą do Rozpadliny. Po pnączach. Trzeciego wieczoru próbowałem pójść kawałek z nimi, aby się temu przyjrzeć, lecz zostałem otoczony przez sześciu Bikurów i grzecznie, ale stanowczo odprowadzony z powrotem do wioski. Przy tej okazji po raz pierwszy zaobserwowałem u nich coś w rodzaju agresji, w związku z czym z pewnym niepokojem czekałem na ich powrót.

Nazajutrz celowo zostałem w chacie, ale zaraz jak tylko odeszli, pobiegłem nad krawędź przepaści, gdzie wcześniej postawiłem trójnóg z kamerą. Na hologramie ujrzałem Bikurów chwytających oburącz pnącza i spuszczających się po nich ze skał równie zwinnie i szybko, jak mogłyby to uczynić leśne małpiatki.

— Co robicie, kiedy schodzicie do przepaści? — zapytałem nazajutrz Ala.

Popatrzył na mnie z tym anielskim, ekstatycznym uśmiechem, którego zaczynałem już powoli nienawidzić.

— Należysz do krzyżokształtu — powiedział takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.

— Modlicie się tam?

Bez odpowiedzi.

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Ja też idę śladem krzyża — powiedziałem, wiedząc, iż zostanie to przetłumaczone: „należę do krzyżokształtu”. Lada dzień przestanę korzystać z usług komlogu jako tłumacza, ale ta rozmowa była zbyt ważna, żeby pozostawić cokolwiek przypadkowi. — Czy to znaczy, że powinienem pójść z wami na dół?

Przez sekundę lub dwie wydawało mi się, że Al intensywnie myśli. Po raz pierwszy zdarzyło mi się zauważyć, żeby ktoś z Trzech Dwudziestek i Dziesiątki zmarszczył brwi.

— Nie możesz — odparł wreszcie. — Należysz do krzyżokształtu, ale nie jesteś jednym z Trzech Dwudziestek i Dziesiątki.

Podejrzewam, że musiał wspiąć się na wyżyny swoich możliwości intelektualnych, aby przeprowadzić to rozróżnienie.

— A co byście zrobili, gdybym jednak poszedł za wami? — zapytałem, nie spodziewając się usłyszeć żadnej odpowiedzi. Hipotetyczne pytania natrafiły zawsze na taką samą barierę niezrozumienia, jak wszelkie próby umiejscowienia jakichkolwiek wydarzeń w czasie.

Tym razem jednak stało się inaczej. Na twarzy Alfy znowu pojawił się anielski uśmiech i mały człowieczek odparł łagodnie:

— Jeżeli spróbujesz tam zejść, przyciśniemy cię do trawy, weźmiemy ostre kamienie, poderżniemy ci gardło i będziemy trzymać cię tak długo, aż wypłynie z ciebie krew i przestanie bić serce.

Nie odezwałem się na to ani słowem. Zastanawiałem się tylko, czy Alfa słyszy łomot mojego serca, o którym był uprzejmy przed chwilą wspomnieć. Cóż, pomyślałem, przynajmniej nie muszę się już gryźć tym, że uważają mnie za boga.

Potem Al wypowiedział jeszcze jedno zdanie, które do tej pory nie daje mi spokoju:

— A jeśli zrobisz to jeszcze raz, będziemy musieli znowu cię zabić.

Bardzo długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu, każdy przekonany o tym, że drugi jest absolutnym idiotą.


104. dzień

Każde nowe odkrycie tylko potęguje mętlik w mojej głowie.

Od początku pobytu w wiosce nie dawał mi spokoju całkowity brak dzieci. Przeglądając notatki, napotykam częste wzmianki na ten temat w ustnych relacjach, które dyktuję komlogowi, natomiast nie znalazłem ani słowa o tym w tej osobistej bazgraninie, którą nazywam dziennikiem. Być może dlatego, że bałem się myśleć o niepokojących wnioskach, jakie wypływają z tego faktu.

Moje częste, choć może niezbyt udolne próby przeniknięcia tajemnicy spełzły na niczym. Każdy zagadnięty członek społeczności uśmiecha się tylko anielsko, po czym częstuje mnie odpowiedzią, przy której bełkot niedorozwiniętego mieszkańca najbardziej zacofanej osady na najodleglejszej planecie mógłby się wydawać pełnym głębokich treści aforyzmem. Najczęściej jednak odpowiedzią jest milczenie.

Pewnego dnia zatrzymałem się przed osobnikiem, któremu nadałem imię Del, zaczekałem kilka minut, aż mnie zauważy, po czym zapytałem:

— Dlaczego nie macie dzieci?

— Jesteśmy Trzema Dwudziestkami i Dziesiątką — odparł łagodnie.

— Gdzie są dzieci?

Żadnej reakcji, tylko puste spojrzenie.

Odetchnąłem głęboko kilka razy.

— Kto z was jest najmłodszy?

Del sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, usiłując zgłębić, co się kryje za tym pojęciem. Niestety, wszystko wskazywało na to, że go przerasta. Nie byłem w stanie pojąć, jak to możliwe, żeby Bikurowie całkowicie zatracili poczucie czasu. Jednak po mniej więcej minucie Del wskazał Ala, siedzącego w słońcu przy prymitywnym warsztacie tkackim, i powiedział:

— Ten wrócił ostatni.

— Wrócił? Skąd?

Del spoglądał na mnie obojętnie, bez śladu zniecierpliwienia.

— Należysz do krzyżoksztahu, więc musisz znać drogę krzyża.

Skinąłem głową. Nabrałem już wystarczająco dużo doświadczenia, aby wiedzieć, że nie ma co posuwać się dalej w tym kierunku, gdyż lada chwila wpadniemy w jedną z całkowicie alogicznych pętli i nasza rozmowa na tym się zakończy.

— Z tego wynika, że Al urodził się jako ostatni. Powrócił. Czy inni… też wrócą?

Nie jestem pewien, czy sam do końca rozumiałem swoje pytanie. W jaki sposób można dowiedzieć się czegoś na ten temat, kiedy w języku rozmówcy nie istnieje słowo „dziecko”, on sam zaś nie wie, co to czas? Del chyba jednak zrozumiał, o co mi chodzi, gdyż skinął głową.

— W takim razie kiedy urodzą się kolejni z Trzech Dwudziestek i Dziesiątki? Kiedy wrócą? — zapytałem, podbudowany na duchu tym sukcesem.

— Nikt nie wraca, dopóki nie umrze.

Poczułem się tak, jakby nagle spłynęło na mnie objawienie.

— A wiec żadnych dzieci, dopóki… Żeby ktoś wrócił, najpierw ktoś inny musi umrzeć. Zastępujecie brakujących członków grupy, żeby zawsze było was Trzy Dwudziestki i Dziesiątka?

Odpowiedział mi ten szczególny rodzaj milczenia, który nauczyłem się interpretować jako potwierdzenie.

Schemat wydawał się oczywisty. Bikurowie bardzo serio traktowali fakt, że jest ich akurat Trzy Dwudziestki i Dziesiątka. Utrzymywali liczebność plemienia na poziomie siedemdziesięciu osób — tylu właśnie ludzi znajdowało się na pokładzie lądownika, który rozbił się w tym rejonie czterysta lat temu. Zbieżność liczb z pewnością nie była przypadkowa. Kiedy ktoś umierał, natychmiast rodziło się dziecko, by zająć miejsce zmarłego. Proste.

Proste, ale mało prawdopodobne. Natura nie funkcjonuje w taki sposób. Poza tym, oprócz problemów związanych z niską populacją, do głosu dochodzi zbyt wiele absurdów — choćby ten, że choć trudno jest dokładnie określić wiek Bikurów, to nie ulega żadnej wątpliwości, iż różnica między najstarszymi i najmłodszymi wynosi najwyżej dziesięć lat standardowych. A co ze staruszkami? Gdzie podziali się rodzice, zaawansowani wiekiem wujowie i niezamężne ciotki? Teoretycznie całe plemię powinno zestarzeć się niemal jednocześnie. Co się stanie, jeśli kobiety nie będą już mogły rodzić dzieci, a zajdzie konieczność uzupełnienia składu grupy?

Bikurowie wiodą nudne, spokojne życie. Wypadki — mimo bliskości Rozpadliny — zapewne zdarzają się bardzo rzadko. W okolicy nie ma drapieżników. Różnice temperatur między porami roku są prawie niezauważalne, pożywienie zaś zawsze znajduje się niemal w zasięgu ręki. Jednak, nawet biorąc to wszystko pod uwagę, należałoby przypuszczać, że w liczącej ponad czterysta lat historii tej społeczności zdarzały się chwile, kiedy jakaś choroba dziesiątkowała jej członków, kiedy jednocześnie pękło kilka pnączy, albo kiedy cokolwiek powodowało nagły wzrost śmiertelności — taki, jakiego od niepamiętnych czasów najbardziej lękają się wszystkie firmy ubezpieczeniowe.

I co wtedy? Czy rozmnażają się jak króliki, aby nadrobić zaległości, po czym wracają do dotychczasowego, bezpłciowego trybu życia? A może do tego stopnia różnią się od innych ludzi, że co kilka lat — na przykład co dziesięć, albo nawet tylko raz w życiu — przechodzą coś w rodzaju rui? Bardzo wątpliwe.

Siedzę w chacie i analizuję różne hipotezy. Według jednej z nich, ludzie ci żyją bardzo, ale to bardzo długo, i niemal przez cały czas zachowują zdolność do rozrodu, dzięki czemu mogą w miarę potrzeb uzupełniać stan liczebny plemienia. Hipoteza ta nie wyjaśnia jednak, dlaczego wszyscy są w zbliżonym wieku, a w dodatku nie bardzo wiadomo, czym należałoby tłumaczyć ich domniemaną długowieczność. Nawet najlepsze leki geriatryczne dostępne na terenie Hegemonii pozwalają przedłużyć okres aktywności życiowej do niewiele ponad stu lat standardowych. Różne środki zapobiegawcze sprawiły, iż tak zwany „wiek średni” kończy się dopiero sporo po sześćdziesiątce (właśnie zbliżam się do tej granicy), ale nikt — z wyjątkiem ludzi po przeszczepach, zabiegach bioinżynieryjnych lub innych nowinkach, dostępnych jedynie dla nieprawdopodobnie bogatych — nie może liczyć na to, że uda mu się założyć rodzinę po siedemdziesiątce albo że będzie tańczył do rana na przyjęciu z okazji swoich sto dziesiątych urodzin. Gdyby spożywanie korzeni chalmy oraz oddychanie czystym powietrzem płaskowyżu Pinion mogły w istotny sposób przyczynić się do opóźnienia efektów starzenia, zapewne cała ludność Hyperiona kłębiłaby się tutaj, żując zawzięcie wszystko, co choćby trochę przypomina chalmę, planeta dawno temu dorobiłaby się własnego transmitera materii, a każdy obywatel Hegemonii dysponujący kartą uniwersalną spędzałby tu wakacje i szykował się do osiedlenia na stałe.

Znacznie bardziej logiczna jest hipoteza, według której Bikurowie nie żyją ani dłużej, ani krócej od innych ludzi i normalnie mają dzieci, tyle tylko, że zabijają je, jeżeli akurat nie istnieje potrzeba uzupełnienia stanu osobowego plemienia. Przypuszczalnie zamiast likwidować nowo narodzone niemowlęta stosują abstynencję seksualną lub kontrolę urodzeń, aż do chwili kiedy spora grupa członków społeczności osiągnie zaawansowany wiek i dojdzie do wniosku, że przydałoby się trochę świeżej krwi. Niemal jednocześnie rodzi się wówczas duża liczba dzieci, co wyjaśniałoby, dlaczego niemal wszyscy są w podobnym wieku.

Ale kto uczy młodzież? Co dzieje się z rodzicami i starcami? Czyżby Bikurowie zapominali o podstawowych prawach rządzących ich „społeczeństwem” i sami zadawali sobie śmierć? Czy to właśnie jest „prawdziwa śmierć” — zlikwidowanie całego pokolenia? Czy Trzy Dwudziestki i Dziesiątka mordują ludzi zarówno u zarania, jak i u schyłku ich życia?

Takie spekulacje nie mają najmniejszego sensu. Coraz bardziej irytuje mnie moja nieumiejętność rozwiązywania problemów. Opracuj jakąś strategię, Paul, i trzymaj się jej. Rusz tę swoją leniwą, jezuicką dupę!

PROBLEM: W jaki sposób odróżnić płci?

ROZWIĄZANIE: Namowami lub podstępem skłonić kilku osobników, by poddali się badaniom medycznym. Wyjaśnić, skąd się wzięło tak silne tabu nagości i jaka jest rola seksu w ich życiu. Gdyby okazało się, że praktykują ścisłą wstrzemięźliwość seksualną, moja najnowsza teoria zyskałaby jednoznaczne potwierdzenie.

PROBLEM: Dlaczego mają obsesję na punkcie utrzymania liczebności grupy na poziomie siedemdziesięciu osób, czyli tylu, ile znajdowało się na pokładzie lądownika statku kolonizacyjnego?

ROZWIĄZANIE: Męcz ich tak długo, aż się dowiesz.

PROBLEM: Gdzie podziały się dzieci?

ROZWIĄZANIE: Pytaj i wtykaj nos wszędzie, gdzie się da, aż się dowiesz. Może jakiś związek z tym wszystkim mają wieczorne wycieczki do Rozpadliny. Kto wie, czy nie znalazłbyś tam żłobka… albo stosu drobnych kości.

PROBLEM: Czym jest cała ta heca z „należeniem do krzyżokształtu” i „drogą krzyża”, jeśli nie zniekształconym odbiciem religii pierwszych kolonistów?

ROZWIĄZANIE: Dowiedz się, sięgając do samych źródeł. Może ich codzienne wycieczki na dół mają jakieś znaczenie religijne?

PROBLEM: A co właściwie jest tam, na dole?

ROZWIĄZANIE: Zejdź i sprawdź.

Jeżeli będą trzymać się harmonogramu, jutro całą gromadą powinni pójść do lasu po żywność. Tym razem nie będę im towarzyszył.

Udam się w przeciwną stronę, w dół, po ścianie Rozpadliny.


105. dzień

0930.

Dzięki Ci, Panie, za to, żeś pozwolił zobaczyć mi to, co zobaczyłem.

Dzięki Ci, Panie, za to, żeś sprowadził mnie w to miejsce, abym mógł na własne oczy ujrzeć dowód Twojej obecności.


1125.

Edwardzie… Edwardzie!

Muszę wracać, żeby ci to pokazać. Żeby wam wszystkim pokazać!

Spakowałem już wszystko, czego będę potrzebował. Dyski i filmy schowałem do czegoś w rodzaju torby, którą utkałem z liści krzewów azbestowych. Mam żywność, wodę, prawie rozładowany maser, namiot i śpiwór.

Brakuje mi tylko ukradzionych odgromników.

Sądziłem, że może zabrali je Bikurowie. Przeszukałem wszystkie chaty, a nawet pobliski las, ale bez rezultatu. Zresztą nie mieliby z nich żadnego pożytku.

To bez znaczenia.

Wyruszę dzisiaj, jeśli mi się uda. Jeśli nie, spróbuję przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Edwardzie! Mam wszystko tutaj, na filmach i dyskach.


1400.

Nie ma mowy o tym, żeby dziś przedostać się przez lasy ogniste. Gęsty dym zmusił mnie do zawrócenia jeszcze zanim dotarłem do aktywnej strefy.

W wiosce ponownie przejrzałem wszystkie zapisy holograficzne. Nie ma wątpliwości: cud wydarzył się naprawdę.


1530.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka wrócą lada chwila. Co będzie, jeśli się dowiedzą… jeśli patrząc na mnie domyślą się, że byłem tam?…

Mógłbym się ukryć.

Nie, nie ma potrzeby. Bóg nie przywiódł mnie tutaj i pozwolił zobaczyć to, co zobaczyłem, tylko po to, żeby zaraz potem kazać mi zginąć z rąk tych nieszczęsnych dzieci.


1615.

Bikurowie wrócili z lasu i pochowali się w chatach, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Siedzę na progu chaty, na przemian uśmiecham się, śmieję się głośno i modlę. Wcześniej odprawiłem mszę świętą na samej krawędzi Rozpadliny i przyjąłem komunię. Tubylcy nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Kiedy uda mi się stąd odejść? Administrator Orlandi oraz Tuk twierdzili, że lasy ogniste wykazują pełną aktywność przez trzy tutejsze miesiące, czyli sto dwadzieścia dni, a potem przez dwa miesiące panuje względny spokój. Tuk i ja dotarliśmy tutaj osiemdziesiątego siódmego dnia…

Nie mogę czekać jeszcze sto dni z przekazaniem nowiny światu… Wszystkim światom.

Gdyby tak jakiś śmigacz odważył się przelecieć nad lasami ognistymi i zabrać mnie stąd! Może gdyby udało mi się przekazać wiadomość przez jeden z satelitów, które utrzymują łączność z plantacjami…

Wszystko jest możliwe. Nie minął jeszcze czas cudów.


2350.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka zeszli do Rozpadliny. Wszędzie dokoła rozlega się muzyka wieczornego wiatru.

Ach, jakże chciałbym teraz być z nimi tam, w dole…

Zrobię najlepszą rzecz, jaka mi pozostaje. Padnę na kolana tutaj, w pobliżu krawędzi i pogrążę się w modlitwie, podczas gdy planeta będzie nadal śpiewać hymn ku czci realnego, obecnego tu, niedaleko, Boga.


106. dzień

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem przepiękny poranek. Niebo miało ciemnoturkusowy kolor, słońce zaś przypominało krwistoczerwony szlachetny kamień o ostrych krawędziach. Stałem przed chatą czekając, aż podniesie się mgła, małpiatki zakończą jazgotliwy koncert, a powietrze nieco się ogrzeje. Potem wróciłem do wnętrza i jeszcze raz przejrzałem filmy i dyski.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wczoraj byłem tak podekscytowany, iż ani słowem nie wspomniałem, co właściwie znalazłem we wnętrzu Rozpadliny. Co prawda mam dyski, filmy i zapis w pamięci komlogu, ale przecież istnieje możliwość, że ktoś odnajdzie jedynie mój dziennik.

Wczoraj o 0730 zacząłem schodzić po ścianie przepaści. Wszyscy Bikurowie przebywali wówczas w lesie. Zadanie pozornie wydawało się łatwe — pnącza były tak splątane, że miejscami tworzyły niemal coś w rodzaju drabiny — ale kiedy zacząłem się po nich spuszczać, poczułem, jak serce tłucze mi się w piersi niczym przerażony gołąb. Znajdowałem się na samym szczycie pionowej, trzykilometrowej ściany, u której podnóża jeżyły się ostre skały i płynęła wzburzona rzeka. Starałem się trzymać co najmniej dwóch pnączy naraz i opuszczałem się w dół centymetr po centymetrze, uważając bardzo, żeby przypadkiem nie spojrzeć w rozwierającą się pode mną otchłań.

Pokonanie stu pięćdziesięciu metrów, na których przebycie Bikurom wystarczało dziesięć minut, zajęło mi prawie godzinę. Wreszcie dotarłem do sporego występu skalnego. Część pnączy zwisała w przepaść, większość jednak owijała się wokół niego, by potem wrócić do odległej o jakieś trzydzieści metrów ściany. Dostrzegłem kilka plecionych mostków, po których zapewne Bikurowie przemykali bez pomocy rąk. Wpełzłem na jeden z nich, chwytając się kurczowo wszystkiego, co nawinęło mi się pod rękę, i modląc się tak żarliwie, jak nie zdarzyło mi się chyba od dzieciństwa. Starałem się patrzeć tylko przed siebie, zupełnie jakbym mógł zapomnieć, iż te rozkołysane, trzeszczące pomosty wiszą nad wywołującą dreszcz grozy przepaścią.

Poniżej nawisu znajdowała się skalna półka mniej więcej pięciometrowej szerokości. Dotarłszy do niej odpełzłem w kierunku ściany, ale dopiero w odległości trzech metrów od krawędzi odważyłem się wypuścić z rąk pnącza, których się kurczowo trzymałem.

Na prawo ode mnie półka kończyła się ślepą skałą, ruszyłem więc w lewo, by po dwudziestu lub trzydziestu krokach stanąć jak wryty. Szedłem ścieżką. Ścieżką wydeptaną w litej skale. Jej wyślizgana powierzchnia znajdowała się dobrych kilka centymetrów poniżej poziomu półki. Nieco dalej, w miejscu gdzie półka łączyła się z inną, szerszą i położoną znacznie niżej, ujrzałem wykute stopnie. One także były już tak bardzo wydeptane, że wydawało się, iż każdy z nich lada chwila może przełamać się w pół.

Aż usiadłem, kiedy znaczenie tego, co widzę, utorowało sobie drogę do mego otępiałego umysłu. Nawet cztery stulecia codziennych wędrówek odbywanych przez Trzy Dwudziestki i Dziesiątkę nie mogły spowodować tak ogromnego starcia twardej skały. Ktoś, lub coś, korzystał z tej ścieżki na długo przedtem, zanim na płaskowyżu rozbił się lądownik z kolonistami. Ktoś, lub coś, korzystał z tej ścieżki przez wiele tysięcy lat.

Wstałem i ruszyłem naprzód. Panowała zupełna cisza, w której słychać było jedynie delikatny szmer wiatru w szerokiej na pół kilometra Rozpadlinie, oraz — choć trudno w to uwierzyć — dobiegający z jej dna szum rzeki.

Ścieżka skręciła w lewo za skalny załom i skończyła się. Kiedy wyszedłem na szeroki kamienny taras, wybałuszyłem ze zdumienia oczy i chyba bezwiednie uczyniłem znak krzyża.

Ponieważ taras był wysunięty na co najmniej sto metrów w głąb przepaści, roztaczał się z niego oszałamiający widok na całą, liczącą trzydzieści kilometrów Rozpadlinę, sięgającą aż do końca płaskowyżu. Natychmiast uświadomiłem sobie, że co wieczór promienie zachodzącego słońca padają prosto na ten kawałek płaskiego terenu, wyrastający cudownym sposobem z pionowej ściany. Wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że podczas wiosennego lub jesiennego zrównania dnia z nocą małe słońce Hyperiona zawisa na chwilę dokładnie pośrodku monstrualnej szczeliny, zalewając obie jej krawędzie potokami krwistoczerwonego blasku.

Odwróciwszy się plecami do przepaści, skierowałem wzrok w stronę urwiska. Wydeptana ścieżka prowadziła ku drzwiom osadzonym w wielkim kamiennym bloku. Właściwie nie były to drzwi, ale wrota, pokryte misternymi, rzeźbionymi ornamentami. Po obu ich stronach znajdowały się gigantyczne, co najmniej dwudziestometrowej wysokości witraże. Podszedłem bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się fasadzie. Ten, kto ją zbudował, musiał poszerzyć naturalne zagłębienie znajdujące się pod nawisem, a następnie wwiercić się prostopadle w ścianę urwiska. Przesunąłem dłonią po wymyślnych zawijasach zdobiących wrota. Były gładkie. Wszystko dokoła było gładkie z powodu niszczącego działania czasu, nawet tu, pod skalnym zadaszeniem, chroniącym przed wpływem sił natury. Ile tysięcy lat minęło od chwili, kiedy ta… ta świątynia została wykuta w litej skale Rozpadliny?

Witraże nie były wykonane ani ze szkła, ani z plastiku, lecz z grubych kęsów jakiejś półprzeźroczystej substancji, przy dotknięciu sprawiającej wrażenie równie twardej jak otaczające ją zewsząd kamienie. Nie składały się również z oddzielnych fragmentów, gdyż kolory były wymieszane ze sobą, przenikały się nawzajem i mieniły jeden przez drugi jak rozlane na wodzie plamy oleju.

Wyjąłem z plecaka latarkę i ostrożnie dotknąłem jednego skrzydła drzwi. Potężne wrota otworzyły się przede mną bezszelestnie, jakby w ich zawiasach znajdowały się łożyska niwelujące wszelkie tarcie.

Wszedłem do kruchty — nie ma słowa, które lepiej oddawałoby charakter tego miejsca — i po mniej więcej dziesięciu metrach stanąłem przed ścianą wykonaną z tego samego półprzeźroczystego materiału, który mienił się za mną delikatnymi barwami, zalewając pomieszczenie gęstym jak miód światłem. Domyśliłem się, że o zachodzie słońca kolory z pewnością przybierają na intensywności, przefiltrowane światło zaś pada na ścianę przede mną, wydobywając z ciemności to, co kryje się za nią.

Odnalazłem dużo mniejsze, pojedyncze drzwi, okolone wąskim obramowaniem z ciemnego metalu wtopionym w przezroczysty kamień, otworzyłem je i wszedłem do środka.

Na podstawie starych zdjęć i hologramów odbudowaliśmy na Pacem bazylikę świętego Piotra. Długa na prawie dwieście trzydzieści metrów i szeroka na sto pięćdziesiąt, może pomieścić pięćdziesiąt tysięcy wiernych — co prawda nigdy jeszcze nie zgromadziło się w niej więcej niż pięć tysięcy ludzi, nawet podczas odbywających się co czterdzieści trzy lata ogólnoświatowych synodów biskupich. W centralnej apsydzie, w pobliżu kopii wykonanego przez Berniniego tronu świętego Piotra, ogromna kopuła wznosi się na sto trzydzieści metrów nad posadzkę. Ten widok wywiera nie lada wrażenie.

Jednak to miejsce jest jeszcze większe.

Włączyłem latarkę, aby upewnić się, że jestem w ogromnej pieczarze wykutej w litej skale. Spoglądając w górę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że sklepienie tego gigantycznego pomieszczenia znajduje się zaledwie kilka metrów poniżej poziomu gruntu, na którym Bikurowie zbudowali swoje prymitywne domostwa. Nie było tu żadnych ozdób, mebli ani wyposażenia mogącego dostarczyć jakichś wskazówek co do przeznaczenia tej wielkiej groty, z wyjątkiem przedmiotu ustawionego dokładnie pośrodku pieczary.

Był to ołtarz — prostopadłościenny kamienny blok o powierzchni mniej więcej pięciu metrów kwadratowych — nad którym wznosił się krzyż.

Wysoki na cztery metry, szeroki na trzy, bogato zdobiony w stylu krucyfiksów ze Starej Ziemi, stał zwrócony ku ścianie z półprzeźroczystego kamienia, jakby oczekując na pojawienie się słońca i eksplozję światła, co rozpali tysiączne ognie w brylantach, szafirach, kryształach górskich, ametystach, onyksach i innych szlachetnych kamieniach, którymi był wysadzany.

Padłem na kolana, zmówiłem modlitwę, po czym wyłączyłem latarkę i czekałem cierpliwie, aż moje oczy przyzwyczają się do mdłego, rozproszonego światła. Bez wapienia to był właśnie ów krzyżokształt, o którym mówili Bikurowie. Postawiono go tu wiele tysięcy lat temu — może nawet dziesięć — na długo przedtem, nim ludzie opuścili Starą Ziemię, niemal na pewno przed okresem, kiedy Chrystus nauczał w Galilei.

Znowu się modliłem.

Siedzę teraz przed chatą w promieniach słońca. Przeglądając zapisy na holodyskach, zobaczyłem wyraźnie to, na co wówczas prawie nie zwróciłem uwagi: w tarasie przed „bazyliką” wykuto jeszcze jedne schody, prowadzące w głąb Rozpadliny. Choć nie tak bardzo wydeptane jak te, które łączą bazylikę ze skalną półką, są równie intrygujące. Jeden Bóg wie, jakie jeszcze cuda czekają tam, w dole.

Świat musi dowiedzieć się o moim odkryciu!

Cóż za ironia losu, że stało się ono właśnie moim udziałem! Gdyby nie Armaghast i moje zesłanie, ten zdumiewający fakt pozostałby w ukryciu jeszcze przez co najmniej kilka stuleci. Kościół prawdopodobnie umarłby, zanim niezwykła nowina z Hyperiona tchnęłaby w niego nowe życie.

Ja jednak zjawiłem się tutaj w samą porę.

Muszę się stąd wydostać albo przynajmniej wysłać wiadomość.


107. dzień

Jestem więźniem.

Dziś rano myłem się tam gdzie zwykle, w pobliżu miejsca, w którym strumień spada z krawędzi Rozpadliny, kiedy nagle usłyszałem za sobą jakiś szmer. Obejrzawszy się ujrzałem Bikurę, któremu nadałem imię Del, wpatrującego się we mnie wybałuszonymi oczami. Powitałem go przyjaźnie, ale on odwrócił się na pięcie i pomknął w kierunku wioski. Było to co najmniej niepokojące, gdyż Bikurowie nigdy się nie śpieszą. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że — choć miałem na sobie spodnie — prawdopodobnie swoim nagim torsem naruszyłem tak silnie tutaj przestrzegane tabu, co wywołało paniczną reakcję Dela.

Uśmiechnąłem się, potrząsnąłem głową, dokończyłem się ubierać, po czym wróciłem do wioski. Gdybym wiedział, co mnie tam czeka, mój nastrój z pewnością uległby znacznemu pogorszeniu.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka zebrali się w komplecie i przypatrywali mi się w milczeniu.

— Dzień dobry — powiedziałem.

Alfa dał znak ręką. Co najmniej dziesięciu Bikurów rzuciło się na mnie, powaliło na ziemię i przytrzymało za ręce i nogi. Beta wydobył spomiędzy fałd szaty zaostrzony kamień, po czym rozciął mi z przodu ubranie, pozostawiając mnie prawie nagim.

Przestałem się szarpać. Tłum zbliżył się, wpatrzony w moje blade, obnażone ciało, mamrocząc coś niezrozumiale. Serce waliło mi jak młotem.

— Przepraszam, jeśli naruszyłem wasze prawa, ale nie widzę powodu, żeby…

— Milcz! — nakazał mi Alfa, a następnie zwrócił się do wysokiego Bikury z blizną na dłoni. Był to Zed. — On nie należy do krzyżokształtu.

Zed skinął głową.

— Pozwólcie, że wam wytłumaczę… — zacząłem ponownie, lecz Alfa uciszył mnie uderzeniem w twarz, od którego aż zadzwoniło mi w uszach, a w ustach poczułem smak krwi. Zrobił to bez żadnych oznak wrogości, jakby wyłączał komlog.

— Co z nim zrobimy? — zapytał.

— Ci, którzy nie idą drogą krzyża, muszą umrzeć prawdziwą śmiercią — powiedział Beta, a tłum natychmiast postąpił krok w moją stronę. Zauważyłem, że wielu Bikurów ma w rękach ostre kamienie. — Ci, którzy nie należą do krzyżokształtu, muszą umrzeć prawdziwą śmiercią. — Zabrzmiało to jak często powtarzana formuła religijna, na przykład część jakiejś liturgii albo litanii.

— Ale ja idę drogą krzyża! — wrzasnąłem co sił w płucach, czując, jak niezliczone ręce podnoszą mnie z ziemi. Rozpaczliwie chwyciłem krzyżyk, który noszę na piersi, i po krótkiej walce udało mi się podnieść go wysoko nad głowę.

Alfa uniósł rękę i tłum znieruchomiał. W ciszy, która nagle zapadła, słyszałem szum rzeki płynącej trzy kilometry niżej, na dnie Rozpadliny.

— Nosi krzyż — zauważył Alfa.

Del przepchnął się do pierwszego szeregu Bikurów.

— Ale nie należy do krzyżokształtu! Widziałem. Nie jest tak, jak myśleliśmy. On nie należy do krzyżokształtu!

W jego głosie wyraźnie słyszałem żądzę krwi.

Przeklinałem się w duchu za beztroskę i głupotę. Od tego, czy uda mi się przeżyć, zależy przyszłość całego Kościoła, a tymczasem ja zachowuję się jak idiota, nie wiadomo czemu uważając Bikurów za opóźnione w rozwoju, łagodne dzieci!

— Ci, którzy nie idą drogą krzyża, muszą umrzeć prawdziwą śmiercią — powtórzył Beta. Był to ostateczny wyrok.

Siedemdziesiąt rąk uniosło siedemdziesiąt kamieni, ale zanim padł pierwszy cios, zawołałem rozpaczliwie, wiedząc, że jest to albo ostatnia szansa na ocalenie, albo nieodwołalne przypieczętowanie mojego losu:

— Byłem na dole, w Rozpadlinie, i modliłem się przy waszym ołtarzu! Ja naprawdę idę drogą krzyża!

Tłum zawahał się. Widziałem, ile wysiłku kosztuje ich przeanalizowanie nowej informacji.

— Idę drogą krzyża i pragnę należeć do krzyżokształtu — dodałem najspokojniej, jak potrafiłem. — Byłem przy waszym ołtarzu.

— Ci, którzy nie idą drogą krzyża, muszą umrzeć prawdziwą śmiercią! — zawołał Gamma.

— Ale on idzie drogą krzyża — zauważył Alfa. — Modlił się w wielkim pokoju.

— Niemożliwe — powiedział Zed. — Trzy Dwudziestki i Dziesiątka modlą się w wielkim pokoju, a on nie należy do Trzech Dwudziestek i Dziesiątki.

— Wiedzieliśmy już wcześniej, że on nie należy do Trzech Dwudziestek i Dziesiątki — odparł Alfa po krótkim zastanowieniu, jakiego wymagało oswojenie się z koncepcją przeszłości.

— Nie należy do krzyżokształtu — upierał się Delta.

— Ci, którzy nie należą do krzyżokształtu, muszą umrzeć prawdziwą śmiercią — powtórzył Beta.

— Ale on idzie drogą krzyża — zareplikował Alfa. — Skoro tak jest, to czy nie może też należeć do krzyżokształtu?

Wybuchło ogromne zamieszanie. Bikurowie gadali jeden przez drugiego, a ja ostrożnie spróbowałem się poruszyć, lecz natychmiast przekonałem się, że uchwyt przytrzymujących mnie rąk nie zelżał ani trochę.

— Nie należy do Trzech Dwudziestek i Dziesiątki, i nie należy do krzyżokształtu — oświadczył na koniec Beta. Sprawiał wrażenie bardziej zdziwionego niż rozwścieczonego. — Dlaczego w takim razie ma nie umrzeć prawdziwą śmiercią? Musimy wziąć ostre kamienie i otworzyć mu gardło, aż wypłynie z niego cała krew i przestanie bić serce. On nie należy do krzyżokształtu.

— Ale idzie drogą krzyża — odparł Alfa. — Dlaczego zatem nie ma należeć do krzyżokształtu?

Tym razem zapadła cisza.

— Idzie drogą krzyża i modli się w pokoju krzyżokształtu — odezwał się ponownie Alfa. — Dlatego nie może umrzeć prawdziwą śmiercią.

— Wszyscy umierają prawdziwą śmiercią — przemówił jakiś Bikura, którego nie rozpoznałem. Ręce omdlewały mi już nad głową. — Z wyjątkiem Trzech Dwudziestek i Dziesiątki — dodał anonimowy tubylec.

— Dlatego że oni idą drogą krzyża, modlą się w pokoju i należą do krzyżokształtu — zripostował Alfa. — Dlaczego on nie ma należeć do krzyżokształtu?

Stałem z krzyżem podniesionym wysoko nad głowę i oczekiwałem wyroku. Bałem się śmierci, lecz najbardziej żałowałem tego, że nie zdołam ogłosić pogrążonemu w niedowiarstwie wszechświatowi o odkryciu podziemnej bazyliki.

— Chodźcie, porozmawiamy o tym — zwrócił się Beta do całej grupy. Wzięli mnie między siebie i w milczeniu ruszyli do wioski.

Uwięzili mnie w mojej chacie. Nie miałem żadnych szans, żeby zrobić użytek z masera. Kilku przygwoździło mnie do ziemi, pozostali natomiast wynieśli na zewnątrz cały mój dobytek. Zabrali mi nawet ubranie, dając w zamian jedną ze swoich burych szat.

Im dłużej tu siedzę, tym większe ogarnia mnie zdenerwowanie. Zabrali mi komlog, kamerę, holodyski, kryształy pamięci… Po prostu wszystko. W pierwszym obozie została jeszcze nie otwarta skrzynia wypełniona sprzętem medycznym, ale nie ma w niej nic, co pozwoliłoby udokumentować moje znalezisko. Jeżeli zniszczą odebrane mi przedmioty, a potem rozprawią się ze mną, nikt się nie dowie o zdumiewającym odkryciu.

Gdybym tak miał jakąś broń, żeby zabić strażników i…

Mój Boże, co też przychodzi mi do głowy? Edwardzie, co mam począć?

Nawet jeśli ujdę z życiem, dotrę do Keats, zdołam wrócić na którąś z planet Sieci… Kto mi uwierzy? W stosunku do Pacem będę miał dziewięć lat długu czasowego. Stary człowiek wracający z tymi samymi kłamstwami, za które został skazany na wygnanie…

Dobry Boże, jeśli zapisy ulegną zniszczeniu, niech to samo stanie się ze mną!


110. dzień

Po trzech dniach podjęli wreszcie decyzję.

Tuż po południu przyszli po mnie Zed i Theta-jeden. Zamrugałem raptownie, oślepiony blaskiem słońca. Trzy Dwudziestki i Dziesiątka stali szerokim półkolem w pobliżu krawędzi Rozpadliny. W pierwszej chwili pomyślałem, że po prostu zrzucą mnie w przepaść, ale zaraz potem zobaczyłem stos.

Do tej pory sądziłem, iż Bikurowie są tak prymitywni, że nawet nie znają ognia. Nigdy nie widziałem, żeby używali go dla ochrony przed zimnem, a w ich chatach zawsze panowała ciemność. Nigdy też nie zdarzyło mi się zaobserwować, żeby gotowali lub piekli pożywienie. Teraz jednak płomienie strzelały wysoko w górę i wszystko wskazywało na to, że tylko oni mogli je rozniecić. Wytężyłem wzrok, aby przekonać się, z czego składał się stos.

Z moich ubrań, komlogu, notatek, taśm filmowych, kryształów pamięci, holodysków… Ze wszystkiego, co zawierało choćby odrobinę informacji. Ryczałem jak zwierzę, próbowałem rzucić się w ogień i obsypywałem ich najgorszymi wyzwiskami, jakie zapamiętałem z młodości. Nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Wreszcie Alfa zbliżył się i powiedział łagodnie:

— Będziesz należał do krzyżokształtu.

Nic mnie to nie obchodziło. Zaprowadzili mnie z powrotem do chaty, gdzie padłem bez sił i szlochałem prawie godzinę. Nikt mnie nie pilnuje. Minutę temu stanąłem w drzwiach, zastanawiając się, czy nie popędzić na złamanie karku w kierunku lasów ognistych albo czy nie wybrać znacznie krótszej drogi ku Rozpadlinie. Skutek i tak byłby ten sam.

Nic nie zrobiłem.

Słońce zniża się ku zachodowi. Słychać pierwsze dźwięki wieczornej muzyki wiatru. Już wkrótce. Już wkrótce.


112. dzień

Czy możliwe, żeby minęły tylko dwa dni? Dla mnie trwało to całą wieczność.

Dziś rano nie udało mi się go oderwać. Nie udało mi się go oderwać.

Mam przed sobą wydruk z medskanera, ale nadal nie mogę w to uwierzyć. Jednak to prawda. Teraz należę już do krzyżokształtu.

Przyszli po mnie tuż przed zachodem słońca. Wszyscy. Nie opierałem się, kiedy prowadzili mnie nad krawędź Rozpadliny. Schodzili po pnączach jeszcze zwinniej, niż przypuszczałem. Naturalnie musieli na mnie czekać, lecz nie okazywali zniecierpliwienia. Pomagali mi, wskazując najłatwiejszą drogę.

Kiedy zbliżaliśmy się do bazyliki, słońce przebiło powłokę niskich chmur i zawisło nad krawędzią zachodniej ściany Rozpadliny. Wiatr śpiewał głośniej, niż się spodziewałem. Czułem się tak, jakbym wpadł w sam środek jakichś monstrualnych kościelnych organów. Basowe tony wprawiały w drżenie moje kości i zęby, te najwyższe natomiast wbijały mi się w bębenki ostrymi igłami, przechodząc w ultradźwięki.

Alfa otworzył zewnętrzne wrota. Nie zatrzymując się przeszliśmy przez przedsionek i wkroczyliśmy do bazyliki, gdzie Trzy Dwudziestki i Dziesiątka otoczyli szerokim kręgiem ołtarz i krzyż. Nie odmawiali żadnej modlitwy. Nie śpiewali. Nie było żadnej ceremonii. Po prostu staliśmy w milczeniu, a dobiegające z zewnątrz zawodzenie wiatru odbijało się echem od kamiennych ścian i wysokiego sklepienia pieczary, przez co tak bardzo przybierało na sile, że w pewnej chwili nie wytrzymałem i zakryłem sobie uszy rękami. Padające niemal poziomo promienie słońca wypełniały pomieszczenie najróżniejszymi odcieniami bursztynu, złota i lazuru; barwy były tak głębokie, że powietrze przypominało wodę, do której dolano gęstej farby. Drogocenne kamienie, którymi był wysadzany krzyż, błyszczały tym blaskiem jeszcze wtedy, kiedy słońce już zaszło, w wielkim pomieszczeniu zaś zapanował półmrok. Zupełnie jakby światło jakimś sposobem wsiąkło w krzyż, a on teraz oddawał je, przelewając je na nas i do naszego wnętrza. Jednak po pewnym czasie nawet krzyż ściemniał i wtopił się w otaczający go mrok.

— Wyprowadźcie go — powiedział cicho Alfa.

Wyszliśmy na obszerny taras. Beta rozdał pochodnie — czyżby Bikurowie używali ognia jedynie do celów rytualnych? — po czym ruszyliśmy kamiennymi schodami prowadzącymi w dół ściany.

Początkowo szedłem nadzwyczaj ostrożnie, chwytając się każdego wybrzuszenia skały albo korzenia, jaki nawinął mi się pod rękę. Otchłań, która otwierała się po mojej prawej stronie, była tak potworna, że jej istnienie graniczyło niemal z absurdem. Schodzenie po wiekowych stopniach okazało się znaczne trudniejsze niż spuszczanie się po pnączach, gdyż musiałem co chwila spoglądać w dół, a schody były wąskie i wyślizgane. Upadek wydawał się najpierw bardzo prawdopodobny, potem zaś wręcz nieunikniony.

Chciałem się zatrzymać i zawrócić, ale większość Trzech Dwudziestek i Dziesiątki szła za mną, i raczej nie mogłem liczyć na to, że usuną się, by zrobić mi przejście. Poza tym, choć niemal sparaliżowany lękiem, byłem jednak ogromnie ciekaw tego, co znajduje się na końcu schodów. Przystanąłem tylko na tyle, żeby spojrzeć w górę i przekonać się, że chmury zniknęły, na jedwabiście czarnym niebie zaś pojawiły się gwiazdy oraz smugi meteorów. Zaraz potem opuściłem głowę i odmawiając po cichu różaniec, podążyłem za mymi przewodnikami w głąb budzącej grozę otchłani.

Nie wierzyłem, że schody doprowadzą nas na dno Rozpadliny, ale tak właśnie się stało. Kiedy już po północy zorientowałem się, że Bikurowie zamierzają dotrzeć na sam dół, oszacowałem, że znajdziemy się tam najwcześniej w południe. Okazało się jednak, że i tym razem nie miałem racji.

Na dnie Rozpadliny stanęliśmy tuż przed świtem. W szczelinie między dwiema ścianami, wystrzelającymi obok nas na nieprawdopodobną wysokość, wciąż jeszcze świeciły gwiazdy. Kompletnie wyczerpany zatoczyłem się, kiedy moja stopa nie natrafiła na kolejny stopień, i spojrzałem w górę. Przez moją głowę przemknęła idiotyczna myśl, czy gwiazdy są tu widoczne także w dzień, tak jak w studni, do której wszedłem jako dziecko jeszcze w Villefranche-sur-Saône.

— Tutaj — powiedział Beta.

Było to pierwsze słowo, jakie padło od wielu godzin, a ryk płynącej nie opodal rzeki sprawił, że ledwo je dosłyszałem. Bikurowie stanęli nieruchomo, ja zaś padłem na kolana i powoli osunąłem się na ziemię. Nie było żadnych szans na to, żebym pokonał w przeciwną stronę drogę, którą właśnie przebyłem. Nie udałoby mi się to ani przez cały dzień, ani przez tydzień. Przypuszczalnie nigdy. Oczy same mi się zamykały, ale napięcie nerwowe, które nie osłabło ani na chwilę, kazało mi podnieść powieki. Rzeka była szersza, niż przypuszczałem — co najmniej siedemdziesiąt metrów — a huk spienionej wody miał takie natężenie, iż wydawało mi się, że siedzę w paszczy jakiejś przedpotopowej, ryczącej wściekle bestii.

Usiadłem i wpatrzyłem się w ciemną plamę widoczną na pionowej ścianie po drugiej stronie kipieli. Była ciemniejsza od okolicznych cieni i znaczne bardziej regularna — prostokąt nieprzeniknionej czerni szerokości co najmniej trzydziestu metrów. Dziura albo coś w rodzaju wielkich drzwi w skalnym urwisku. Podniosłem się z trudem na nogi i spojrzałem w dół rzeki na ścianę, po której przed chwilą zeszliśmy; tak, było tam. Drugie wejście. Prowadzeni przez Betę Bikurowie ruszyli powoli w tamtą stronę.

Odnalazłem labirynt Hyperiona.

— Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jednym z dziewięciu planet, na których znajdują się labirynty? — zapytał mnie ktoś na promie. Tak, to był ten młody ksiądz nazwiskiem Hoyt. Powiedziałem, że wiem, i natychmiast o tym zapomniałem. Interesowali mnie tylko Bikurowie — chyba nawet bardziej niż pożytki, jakie miałem odnieść z wygnania — nie zaś labirynty i ich budowniczowie.

Na dziewięciu planetach stwierdzono obecność labiryntów. Na dziewięciu spośród stu siedemdziesięciu sześciu planet należących do Sieci oraz ponad dwustu kolonii i protektoratów. Na dziewięciu spośród około ośmiu tysięcy planet odkrytych i zbadanych — choćby pobieżnie — od czasów hegiry.

Są historycy, którzy poświęcają całe życie badaniu labiryntów. Ja do nich nie należę. Zawsze uważałem je za puste, częściowo nierealne zagadnienie. Teraz, razem z Trzema Dwudziestkami i Dziesiątką, szedłem ku wejściu do jednego z nich, a rzeka Kans pieniła się i ryczała tuż obok, usiłując zgasić pochodnie strzelającymi wysoko rozbryzgami wody.

Labirynty zostały wykopane… zostały stworzone ponad trzy czwarte miliona lat standardowych temu. Wszystkie są identyczne, wszystkie też jednakowo tajemnicze.

Odnaleziono je wyłącznie na planetach typu ziemskiego (co najmniej 7,9 w skali Solmeva), krążących wokół gwiazdy typu G, a jednak tektonicznie martwych, czym bardziej przypominają Marsa niż Starą Ziemię. Same tunele sięgają bardzo głęboko — od dziesięciu do pięćdziesięciu kilometrów pod powierzchnię gruntu. Na Swobodzie, w pobliżu systemu Pacem, zdalnie sterowane sondy zbadały ponad osiem tysięcy kilometrów korytarzy. Powierzchnia przekroju poprzecznego każdego tunelu wynosi trzydzieści metrów kwadratowych, jeśli zaś chodzi o technologię, jaką tunele zostały wykonane, to jest ona nadal niedostępna Hegemonii. Wyczytałem kiedyś w pewnym piśmie archeologicznym, że Kemp-Höltzer i Weinstein wymyślili jakiegoś „kopacza jądrowego”, który topił napotkane skały, co tłumaczyłoby niesłychaną gładkość ścian, ale ta teoria nie wyjaśniała, skąd przybywali budowniczowie tuneli wraz ze swoimi maszynami ani dlaczego podejmowali się przypuszczalnie długotrwałego i — wedle wszelkich oznak — całkowicie bezsensownego zadania. Każda „labiryntowa” planeta — w tym także Hyperion — została dokładnie zbadana. Bez rezultatu. Nie odnaleziono ani pozostałości jakichkolwiek maszyn, ani przerdzewiałych kasków górniczych, ani nawet żadnych śmieci lub odpadków. Badaczom nie udało się nawet zlokalizować szybów łączących labirynty ze światem zewnętrznym. Nie natrafiono również na choćby śladowe pozostałości jakichś cennych kopalin, których obecność mogłaby tłumaczyć sens podjęcia tak ogromnego wysiłku. Nie przetrwały żadne legendy o budowniczych labiryntów. Ta zagadka zawsze wydawała mi się interesująca, nigdy jednak nie uważałem, żeby dotyczyła mnie osobiście. Aż do tej chwili.

Wkroczyliśmy do tunelu. Połączone siły erozji i grawitacji sprawiły, że pierwszy stumetrowy odcinek wyglądał niemal jak dzieło natury; dopiero później znaleźliśmy się w korytarzu o prostokątnym przekroju, gładkiej podłodze i doskonale wyrównanych ścianach. Beta zatrzymał się i zgasił pochodnię. Pozostali uczynili to samo.

Spowiła nas głęboka ciemność. Minęliśmy już dość ostry zakręt, w związku z czym do miejsca, w którym staliśmy, nie docierało nawet słabe i rozproszone światło gwiazd. Bywałem już w jaskiniach i wiedziałem, że nawet po zgaszeniu pochodni moje oczy nie zdołają przystosować się do nieprzeniknionego mroku. Tym razem stało się inaczej.

Po mniej więcej trzydziestu sekundach zacząłem dostrzegać słabą poświatę, która jednak szybko przybierała na sile, aż wreszcie w jaskini zrobiło się jaśniej niż w kanionie — ba, nawet niż na Pacem w noc, kiedy na niebie wisiały wszystkie trzy księżyce. W chwili gdy Bikurowie jakby na jakiś sygnał padli na kolana, zdołałem zlokalizować źródło tego światła.

Ściany i sufit były wysadzane krzyżami, których wielkość wahała się od kilku milimetrów do prawie jednego metra. Każdy promieniował intensywnym różowym blaskiem. Niewidoczne przy płonących pochodniach, teraz natychmiast rzucały się w oczy. Podszedłem do najbliższego, który tkwił w ścianie tuż obok mnie. Miał jakieś trzydzieści centymetrów wysokości i pulsował łagodnym, organicznym blaskiem. Na pewno nie został wykonany z kamienia ani metalu i przytwierdzony do ściany; bez wątpienia żył, a jeżeli z czymkolwiek się kojarzył, to chyba z miękkim koralem. Kiedy go dotknąłem, przekonałem się, że jest lekko ciepły.

Rozległ się ledwo uchwytny dźwięk — nie, to nawet nie był dźwięk, tylko lekkie zawirowanie chłodnego powietrza, którego muśnięcie poczułem na policzku — i odwróciłem się w samą porę, aby zobaczyć postać, która pojawiła się w rozszerzeniu korytarza.

Bikurowie klęczeli z pochylonymi głowami i wzrokiem wbitym w skalną posadzkę. Tylko ja stałem wyprostowany, wpatrując się w postać zbliżającą się ku mnie między klęczącymi tubylcami.

Miała w przybliżeniu ludzkie kształty, ale na pewno nie była człowiekiem. Liczyła co najmniej trzy metry wzrostu, a nawet kiedy stała w bezruchu, jej srebrzysta powierzchnia drżała i lekko falowała, niczym rtęć zawieszona jakimś przemyślnym sposobem w powietrzu. Czerwonawy poblask krzyży odbijał się w ostrych krawędziach i lśnił w zakrzywionych ostrzach sterczących z czoła, czterech przegubów, łokci, kolan, grzbietu i klatki piersiowej. Postać zdawała się płynąć między klęczącymi Bikurami, a kiedy wyciągnęła cztery długie ramiona zakończone dłońmi o palcach jak przeraźliwie ostre skalpele, nie wiedzieć czemu pomyślałem o Jego Świątobliwości udzielającym na Pacem błogosławieństwa wiernym.

Nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że mam przed sobą legendarnego Chyżwara.

Przypuszczam, że właśnie wtedy poruszyłem się albo może wydałem jakiś odgłos, gdyż nagle wielkie czerwone oczy spojrzały prosto na mnie, a ja natychmiast poczułem się niemal zahipnotyzowany blaskiem odbitym od ich wielościennej powierzchni oraz szkarłatnym światłem, które zdawało się pulsować we wnętrzu kanciastej czaszki i wylewało się na zewnątrz przez okrutne klejnoty umieszczone tam, gdzie Bóg dał ludziom oczy.

Zaraz potem Chyżwar ruszył w moją stronę… a raczej przestał być tam, zjawił się zaś tutaj, nie dalej niż metr ode mnie, i otoczył mnie czworgiem ramion z płynnej, srebrzystej stali, o przypominających sztylety, sterczących we wszystkie strony ostrzach. Łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, ale właściwie niezdolny do nabrania normalnego oddechu, ujrzałem zniekształcone odbicie swojej bladej, przerażonej twarzy, tańczące na metalowej skorupie otaczającej tors potwora.

Przyznaję jednak, iż w głębi duszy czułem raczej zachwyt niż strach. Na moich oczach działo się coś niewytłumaczalnego. Choć uformowany według zasad jezuickiej logiki i zahartowany w lodowatej kąpieli nauki, w jednej chwili zrozumiałem naturę obsesji od niepamiętnych wieków towarzyszących nawet najgłębiej wierzącym ludziom: podniecający dreszcz egzorcyzmów, oszałamiający wir derwiszowego tańca, marionetkowy rytuał tarota, niemal erotyczną wymowę seansu spirytystycznego, przemawianie wieloma różnymi językami naraz i trans gnostyków zen. W okamgnieniu pojąłem, iż afirmacja demonów lub odwoływanie się do pomocy Szatana może stanowić część składową kultu ich mistycznej antytezy, czyli Boga Abrahama.

Bardziej czując to wszystko niż myśląc, czekałem na śmiertelny uścisk, drżąc z lęku i oczekiwania niczym dziewica przed nocą poślubną.

Chyżwar zniknął.

Nie było żadnego grzmotu, smrodu siarki ani nawet naukowo uzasadnionego świstu powietrza wypełniającego pustą przestrzeń. W jednej chwili potwór był tutaj, otaczając mnie dziwnie urokliwym ostrokołem kolczastej śmierci, w następnej zaś już go nie było.

Oszołomiony, stałem nadal bez ruchu, mrugając głupawo. Alfa podniósł się z klęczek, zbliżył się do mnie i rozpostarł ramiona w żałosnej parodii gestu Chyżwara. Spoglądając na jego pustą, nieruchomą twarz można było łatwo odnieść wrażenie, że nie zdawał sobie sprawy z obecności przerażającej istoty. Wykonał niezręczny ruch, którym chciał chyba objąć labirynt, ściany jaskini i lśniące na niej krzyże.

— Krzyżokształt — powiedział Alfa.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka wstali, podeszli bliżej i ponownie uklękli. Przez jakiś czas spoglądałem na ich spokojne twarze, po czym także ukląkłem.

— Będziesz szedł drogą krzyża do końca swoich dni — odezwał się ponownie Alfa. Zabrzmiało to jak część jakiejś litanii. Pozostali powtórzyli jego słowa z rytmicznym, melodyjnym zaśpiewem. — Będziesz należał do krzyżokształtu do końca swoich dni — ciągnął Alfa. Bikurowie powtórzyli to jak echo, on zaś wyciągnął rękę i oderwał od ściany jeden krzyż, mniej więcej dziesięciocentymetrowej długości. Przywiązał go do krótkiego sznurka i podniósł wysoko nad głowę. — Będziesz należał do krzyżokształtu teraz i na zawsze.

— Teraz i na zawsze — zawtórowali Bikurowie.

— Amen… — szepnąłem.

Beta pokazał mi gestem, że mam rozsunąć szatę na piersi. Kiedy to zrobiłem, Alfa zawiesił mi na szyi świecący krzyżyk. Wydawał się zupełnie zimny, a jego tylna strona była idealnie gładka.

Bikurowie podnieśli się z klęczek i jakby nigdy nic ruszyli w kierunku wyjścia z labiryntu. Upewniłem się, iż żaden z nich mnie nie obserwuje, po czym chwyciłem krzyż i przyjrzałem mu się dokładnie. Rzeczywiście, był zimny i nieruchomy. Nawet jeśli żył jeszcze kilka sekund temu, to teraz nic już o tym nie świadczyło. Wydawał się zrobiony raczej z czegoś podobnego do korala niż z kryształu albo skały, a na jego gładkiej tylnej powierzchni nie mogłem dostrzec ani śladu jakiejkolwiek substancji, która trzymała go na. ścianie. Zastanawiałem się, jakież to fotochemiczne zjawisko pozwalało mu świecić tak intensywnym blaskiem, i jak przedstawiały się szanse na powstanie takiego organizmu drogą ewolucyjną. Przede wszystkim jednak zastanawiałem się na tym, jaki związek mogły mieć te krzyże z labiryntem, oraz ile musiało minąć tysiącleci, zanim rzeka przebiła się przez płaskowyż, przecinając jeden z tuneli. Rozmyślałem także o bazylice i jej twórcach, o Bikurach, Chyżwarze, oraz o sobie. Wreszcie przestałem myśleć, zamknąłem oczy i pogrążyłem się w modlitwie.

Kiedy wyszedłem z tunelu, czując na piersi chłodne dotknięcie krzyża, Trzy Dwudziestki i Dziesiątka byli już gotowi do trzykilometrowej wspinaczki. Spojrzałem w górę, na cienką kreskę porannego nieba, widoczną między pionowymi ścianami Rozpadliny.

— Nie! — krzyknąłem co sił w płucach, na chwilę niemal zagłuszając przeraźliwy ryk rzeki. — Muszę odpocząć! Odpocząć!

Osunąłem się na kolana, ale natychmiast podeszło do mnie kilku Bikurów, łagodnie postawiło mnie na nogi i częściowo pchając, a częściowo ciągnąc, poprowadziło w stronę schodów.

Bóg mi świadkiem, że robiłem, co mogłem, ale dwie lub trzy godziny po rozpoczęciu wspinaczki nogi odmówiły mi posłuszeństwa, padłem na stopnie i zacząłem zsuwać się po wyślizganych skałach ku czekającej mnie sześćset metrów niżej pewnej śmierci. Pamiętam tylko, jak rozpaczliwie chwyciłem krzyż zawieszony na mojej piersi, a potem złapały mnie liczne ręce i podniosły bez najmniejszego wysiłku.

Dziś rano obudziło mnie słońce, zaglądające przez otwór drzwiowy do wnętrza mojej chaty. Natychmiast upewniłem się dotykiem, że krzyż znajduje się na swoim miejscu. Obserwując wędrówkę słońca nad wierzchołki drzew, uświadomiłem sobie nagle, że straciłem jeden dzień, że przespałem nie tylko wspinaczkę po nie kończących się schodach (w jaki sposób te małe ludziki zdołały zataszczyć mnie dwa i pół kilometra w górę?), ale także całą następną dobę.

Rozejrzałem się dokoła. Komlog i wszystkie urządzenia rejestrujące zniknęły bez śladu. Został tylko medskaner oraz kilka pudełek z oprogramowaniem, teraz już całkowicie bezużytecznym w związku z utratą ekwipunku. Potrząsnąłem ze smutkiem głową, wyszedłem z chaty i udałem się nad strumień, żeby dokonać porannych ablucji.

Bikurowie chyba jeszcze spali. Teraz, kiedy wziąłem udział w ceremonii i „należałem do krzyżokształtu”, zupełnie przestali się mną interesować. Rozbierając się do kąpieli, postanowiłem odpłacić im w ten sam sposób. Powziąłem decyzję, że odejdę stąd natychmiast, gdy tylko odzyskam nadwątlone siły. Jeżeli będzie trzeba, poszukam drogi dokoła lasów ognistych. W razie czego zejdę po schodach i ruszę w dół Kans. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem zdawałem sobie sprawę, że świat musi jak najszybciej dowiedzieć się o moich odkryciach.

Ściągnąłem szatę z grubego materiału, po czym sięgnąłem ręką do szyi, aby zdjąć krzyż.

Ani drgnął.

Tkwił mi na piersi jak przyrośnięty. Szarpałem za sznurek tak długo, aż wreszcie pękł, po czym próbowałem oderwać od skóry krzyżopodobny kształt. Bez rezultatu. Miałem wrażenie, jakby moje ciało owinęło się wokół jego krawędzi. Nic mnie nie bolało — z wyjątkiem zadrapań własnymi paznokciami — natomiast przerażenia, jakie mnie ogarnęło, nie dałoby się porównać z niczym, czego do tej pory doświadczyłem w życiu. Kiedy pierwszy atak paniki minął, usiadłem na chwilę na kamieniu, po czym włożyłem workowatą szatę i czym prędzej wróciłem do wioski.

Nie miałem już ani noża, ani masera, ani nożyczek i brzytwy — zabrano mi wszystko, czym mógłbym się posłużyć, by usunąć narośl z piersi. Wbiłem paznokcie tak głęboko w ciało, że aż zostawiły czerwone ślady, ale w porę przypomniałem sobie, że przecież mam jeszcze medskaner. Przesunąłem go po klatce piersiowej, odczytałem informację na ekranie, potrząsnąłem z niedowierzaniem głową i poleciłem mu wykonać badanie całego ciała. Kiedy otrzymałem wyniki, przez bardzo długi czas siedziałem w zupełnym bezruchu.

Siedzę nadal, wpatrując się w wydruki. Krzyż jest wyraźnie widoczny zarówno na zdjęciu tomograficznym, jak i ultrasonograficznym. On sam oraz niezliczone włókna, które wrastają w moje ciało jak macki, jak korzenie.

Z grubego splotu umieszczonego tuż nad moim mostkiem rozchodzą się promieniście zwoje nerwowe, tworząc coś, co na pierwszy rzut oka przypomina jakąś koszmarną plątaninę nicieni. O ile mogę stwierdzić, dysponując jedynie najprostszym, przenośnym medskanerem, nicienie te sięgają do jąder migdałowatych w obu półkulach mózgowych. Temperatura ciała, metabolizm i poziom limfocytów nie odbiegają od normy. Nie nastąpiła inwazja żadnych obcych tkanek. Według skanera nicieniowate odrosty stanowią rezultat ekstensywnej, choć bardzo prostej metastazy, sam krzyż zaś składa się z tkanki tożsamej z tkankami mojego ciała. DNA jest identyczne.

Należę do krzyżokształtu.


116. dzień

Codziennie obchodzę w koło swoją klatkę: lasy ogniste na południu i wschodzie, zadrzewione wąwozy na północnym wschodzie, Rozpadlina na północy i zachodzie. Trzy Dwudziestki i Dziesiątka nie pozwalają mi zejść do Rozpadliny poniżej bazyliki. Krzyżokształt nie pozwala mi oddalić się bardziej niż na dziesięć kilometrów od niej.

Początkowo nie chciałem w to uwierzyć. Podjąłem decyzję, że mimo wszystko zagłębię się w lasy ogniste, powierzając swój los szczęściu i boskiej opiece. Kiedy jednak przeszedłem jakieś dwa kilometry, poczułem okropny ból w piersi, ramionach i głowie. Wówczas nie ulegało dla mnie wątpliwości, że mam atak serca, ale objawy zniknęły natychmiast, jak tylko zawróciłem w kierunku Rozpadliny. Potem kilkakrotnie powtarzałem doświadczenie, za każdym razem z identycznym skutkiem. Jeżeli tylko próbowałem zapuścić się dalej w las, ból pojawiał się i narastał, aż do chwili kiedy dawałem za wygraną i zawracałem.

Powoli zaczynam rozumieć coraz więcej. Wczoraj, badając tereny na północ od wioski, natrafiłem na wrak lądownika statku kolonizacyjnego. Pozostał z niego już tylko metalowy szkielet, spoczywający wśród skał na krawędzi lasu, który porasta jeden z głębokich wąwozów. Patrząc na metalowe żebra starodawnego pojazdu wyobrażałem sobie siedemdziesięciu kolonistów, ich radość z ocalenia, krótką wędrówkę na krawędź Rozpadliny, odkrycie bazyliki, a potem… Właśnie, co potem? Wszelkie domysły nie mają najmniejszego sensu, pozostają jednak podejrzenia. Jutro jeszcze raz spróbuję zbadać któregoś z Bikurów. Może teraz, kiedy „należę do krzyżokształtu”, pozwolą mi na to.

Codziennie natomiast badam sam siebie. Nicienie pozostają tam, gdzie były — może są trochę grubsze, a może nie. Jestem pewien, że pasożytują na moim organizmie, choć on, przynajmniej na razie, nie zdaje sobie z tego sprawy. Patrząc na moje odbicie w małym rozlewisku niedaleko wodospadu widzę wciąż tę samą pociągłą, starzejącą się twarz, której przez ostatnie lata nauczyłem się serdecznie nie lubić. Dziś rano otworzyłem nawet szeroko usta, jakbym spodziewał się ujrzeć tam kłębowisko szarych, wijących się włókien. Nic nie zobaczyłem.


117. dzień

Bikurowie są bezpłciowi. Nie dwupłciowi, nie niedorozwinięci pod tym względem, tylko po prostu bezpłciowi. Mają tyle samo wewnętrznych i zewnętrznych narządów płciowych co najprostsza lalka. Nic nie wskazuje na to, żeby penisy, jądra lub narządy kobiece uległy atrofii albo zostały usunięte metodą operacyjną. Po prostu nigdy nie istniały. Mocz uchodzi z ciała prymitywną cewką prowadzącą do czegoś w rodzaju małej niszy, w której znajduje się także odbyt.

Beta pozwolił się zbadać. Medskaner potwierdził to, w co nie chciały uwierzyć moje oczy. Del i Theta także nie czynili żadnych przeszkód. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że pozostali Bikurowie są zbudowani w identyczny sposób. Nie wydaje mi się, żeby zostali jakoś… zmienieni. Byłbym skłonny twierdzić z całą stanowczością, iż tacy już się urodzili, tyle że nie potrafię sobie wyobrazić ich rodziców. I w jaki sposób te bezpłciowe figurki ulepione z ludzkiego ciała zamierzają się rozmnażać? Zapewne ma to jakiś związek z krzyżokształtami.

Kiedy skończyłem z nimi, zdjąłem ubranie i sam poddałem się dokładnemu badaniu. Krzyżokształt tkwi na mojej piersi jak bliznowata narośl, ale nadal jestem mężczyzną.

Jak długo jeszcze?


133. dzień

Alfa nie żyje.

Byłem z nim trzy dni temu, kiedy spadł. Zbieraliśmy razem korzenie chalmy wśród wielkich głazów piętrzących się na krawędzi Rozpadliny, jakieś trzy kilometry na wschód od wioski. Przez minione dwa dni padał deszcz i skały były śliskie. W pewnej chwili zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, jak Alfa potyka się, ześlizguje po powierzchni wielkiego głazu i znika za krawędzią przepaści. Nie krzyknął. Usłyszałem tylko szelest, z jakim grubo tkany materiał przesunął się po skale, potem zaś wywołujący mdłości odgłos podobny do tego, z jakim pęka upuszczony na ziemię melon, kiedy jego ciało spadło na skalną półkę osiemdziesiąt metrów niżej.

Znalezienie w miarę bezpiecznego zejścia i dotarcie na dół zajęło mi ponad godzinę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jest już za późno na jakąkolwiek pomoc, ale uznałem, że taki mam obowiązek.

Ciało Alfy spoczywało między dwoma dużymi głazami. Z pewnością zginął natychmiast: ręce i nogi były połamane w wielu miejscach, a prawa połowa czaszki uległa całkowitemu zmiażdżeniu. Krew i tkanka mózgowa obryzgały skały niczym smutne pozostałości jakiegoś pikniku. Stałem nad drobnym ciałem Alfy i płakałem. Nie wiem dlaczego, ale płakałem. Potem udzieliłem mu ostatniego namaszczenia i poprosiłem Boga, aby zechciał przyjąć duszę tej nieszczęsnej, bezpłciowej istoty, następnie zaś owinąłem zwłoki pnączami, wspiąłem się z powrotem na krawędź Rozpadliny i wciągnąłem je na górę.

W wiosce ciało Alfy nie wzbudziło większego zainteresowania. Dopiero po pewnym czasie zjawił się Beta wraz z kilkoma Bikurami; popatrzyli obojętnie na trupa, a następnie rozeszli się do chat. Nikt nie zapytał mnie, w jaki sposób zginął.

Zaniosłem Alfę w miejsce, gdzie kilka tygodni wcześniej pochowałem Tuka. Kiedy kopałem płytką mogiłę za pomocą płaskiego kamienia, nadszedł Gamma. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że dostrzegam na jego twarzy cień jakichś żywszych emocji.

— Co robisz? — zapytał.

— Grzebię go.

Byłem zbyt zmęczony, żeby wdawać się w dłuższe wyjaśnienia. Oparłem się o gruby pień chalmy, żeby nabrać tchu.

— Nie. — Zabrzmiało to jak rozkaz. — On należy do krzyżokształtu.

Zaraz potem Gamma odwrócił się i ruszył w kierunku wsi. Kiedy zniknął za drzewami, rozchyliłem brezentową płachtę, w którą zawinąłem zwłoki.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Alfa jest martwy i ani jego, ani nikogo we wszechświecie nie obchodzi, czy kiedyś należał do krzyżokształtu, czy też nie. Upadek odarł go ze znacznej części ciała i całej godności. Pęknięta czaszka była teraz pusta jak rozbite jajo, jedno oko wpatrywało się bezmyślnie w niebo Hyperiona poprzez zasłonę z białej mgiełki, podczas gdy drugie łypało leniwie spod na pół przymkniętej powieki. Klatka piersiowa uległa całkowitemu zmiażdżeniu, gdyż sterczały z niej ostre kawałki kości, połamane kończyny zaś przypominały wałki ze stężałej plasteliny. Medskaner, którego użyłem do przeprowadzenia pobieżnej autopsji, wykazał rozległe obrażenia wewnętrzne. W wyniku zderzenia ze skałami nawet serce biedaka zostało zupełnie zmiażdżone.

Dotknąłem zimnego ciała. Pojawiło się już stężenie pośmiertne. Kiedy moje palce musnęły narośl w kształcie krzyża widoczną na jego piersi, pośpiesznie cofnąłem rękę.

Krzyżokształt był ciepły.

Podniósłszy głowę zobaczyłem Betę i całą resztę. Nie miałem wątpliwości, że rozerwą mnie na strzępy, jeśli natychmiast nie odsunę się od ciała. Kiedy to zrobiłem, przez mój sparaliżowany idiotycznym strachem mózg przemknęła myśl, że Trzy Dwudziestki i Dziesiątka są teraz Trzema Dwudziestkami i Dziewiątką. Wtedy wydało mi się to zabawne.

Bikurowie podnieśli zwłoki i skierowali się z powrotem ku wiosce. Beta spojrzał najpierw w niebo, potem na mnie, i powiedział:

— Już prawie czas. Chodź z nami.

Zeszliśmy do Rozpadliny. Ciało, troskliwie ułożone w plecionym koszu, opuszczano za pomocą pnączy.

Kiedy Bikurowie położyli nagie ciało Alfy na ołtarzu, słońce znajdowało się jeszcze zbyt wysoko na niebie, aby oświetlić wnętrze bazyliki.

Nie wiem, czego właściwie oczekiwałem — być może, jakiegoś rytualnego aktu kanibalizmu albo czegoś w tym rodzaju. Nic nie byłoby w stanie mnie zdziwić. Tymczasem jeden z Bikurów podniósł ramiona, i w chwili kiedy pierwsze różnobarwne promienie słońca wdarły się do bazyliki, zaintonował:

— Będziesz szedł drogą krzyża do końca swoich dni.

Pozostali uklękli i powtórzyli sentencję. Ja stałem w milczeniu.

— Będziesz należał do krzyżokształtu do końca swoich dni — na pół powiedział, na pół wyśpiewał mały Bikura, a za nim cały chór. Promienie słońca koloru zakrzepłej krwi padły na krzyż, którego cień sięgnął aż przeciwnej ściany bazyliki.

— Będziesz należał do krzyżokształtu teraz i zawsze — zabrzmiały połączone głosy. W tej samej chwili na zewnątrz zerwał się wiatr i wielkie piszczałki zajęczały głosem dręczonego dziecka.

Tym razem, kiedy Bikurowie zakończyli litanię, nie szepnąłem „amen”. Trzy Dwudziestki i Dziesiątka odwrócili się nagle i gromadnie ruszyli ku wyjściu ze świątyni, zupełnie jak rozkapryszone dzieci, którym nagle znudziła się zabawa. Ja nadal stałem bez ruchu.

— Nie musisz czekać — powiedział Beta, przechodząc koło mnie.

— Ale chcę — odparłem. Spodziewałem się, że każe mi iść za sobą, on jednak po prostu odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie samego. Światło przygasło. Na chwilę wyjrzałem na zewnątrz, aby popatrzeć na zachodzące słońce, a kiedy wróciłem, spektakl właśnie się rozpoczynał.

Dawno temu, jeszcze w szkole, widziałem przyśpieszony holowizyjny film przedstawiający rozkład ciała myszy. Powolna, trwająca ponad tydzień praca sił natury uległa skondensowaniu do przerażających trzydziestu sekund. Zaczęło się od nagłego, niemal komicznego wzdęcia małego trupka, potem skóra zaczęła się rozłazić, w oczach, pyszczku i niewidocznych do tej pory rankach pojawiły się larwy much, które niemal natychmiast przystąpiły do dzieła, oczyszczając kości z mięsa; przesuwały się od głowy do ogona koszmarną, wijącą się chmarą, za nimi zaś pozostawał jedynie szkielet, twardsze chrząstki i strzępy skóry.

Teraz obserwowałem ten sam proces, tyle tylko że obiektem, który mu podlegał, było ciało człowieka.

Jak sparaliżowany obserwowałem scenę rozgrywającą się w dogasającym blasku dnia. We wnętrzu bazyliki panowała całkowita cisza; jedynym odgłosem, jaki słyszałem, było łomotanie krwi w moich uszach. Ciało Alfy zadrżało raptownie i niemal uniosło się nad ołtarzem w spazmie przebiegającego z niesamowitą szybkością rozkładu. Wydawało mi się, że na kilka sekund krzyżokształt znacznie powiększył swoje rozmiary i zaczął świecić bardziej intensywnym blaskiem, a przez chwilę krótką jak mgnienie oka odniosłem nawet wrażenie, iż dostrzegam gęstą sieć wybiegających z niego włókien, które spajały rozpadające się tkanki niczym metalowe rusztowanie, zalewane przez rzeźbiarza jakąś szybko stygnącą substancją. Ciało Alfy także stało się zupełnie płynne.

Tę noc spędziłem w bazylice. Niewielki obszar wokół ołtarza był oświetlony blaskiem bijącym z krzyżokształtu Alfy. Kiedy ciało poruszało się, światło drżało tajemniczo, rzucając na ściany niepokojące cienie.

Opuściłem świątynię dopiero trzeciego dnia, razem z Alfą, lecz większość zmian dostrzegalnych gołym okiem zaszła tamtego, pierwszego wieczoru. Na moich oczach ciało Bikury, którego nazwałem Alfą, uległo rozkładowi na czynniki pierwsze, a następnie zostało z powrotem złożone. Nowe ciało nie do końca przypominało pierwowzór, ale za to nie nosiło żadnych śladów uszkodzeń. Twarz przypominała oblicze gumowej lalki — była gładka, bez najmniejszych zmarszczek, lekko uśmiechnięta. O świcie trzeciego dnia pierś trupa poruszyła się, a ja usłyszałem jego pierwszy chrapliwy oddech. Jeszcze przed południem Alfa wyszedł z bazyliki i ruszył w górę, wspinając się po pnączach.

Podążyłem za nim.

Nic nie mówił, nie reagował, kiedy się do niego zwracałem. Jego oczy miały tajemniczy, nieobecny wyraz, a od czasu do czasu nagle przystawał i nasłuchiwał, jakby docierały do niego jakieś odległe, trudno uchwytne głosy.

Kiedy wróciliśmy do wioski, nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Alfa zniknął w jednej z chat, gdzie przebywa do tej pory. Ja siedzę w swojej. Od czasu do czasu wsuwam rękę pod szatę i dotykam krzyżokształtu. Spoczywa w groźnym bezruchu na mojej piersi. Czeka.


140. dzień

Powoli przychodzę do siebie po utracie dużej ilości krwi. Nie można wyciąć go naostrzonym kamieniem.

Nie lubi bólu. Straciłem przytomność dużo wcześniej, niż wynikałoby to z natężenia bólu lub utraty krwi. Kiedy wracała mi świadomość, natychmiast znowu zaczynałem ciąć, a wtedy on ponownie mi ją odbierał. Nie lubi bólu.


158. dzień

Alfa zaczyna trochę mówić. Wydaje się jeszcze bardziej powolny i otępiały niż reszta Bikurów, ale je i porusza się. Chyba nawet zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Według medskanera jego narządy wewnętrzne są narządami młodego człowieka — mniej więcej szesnastoletniego chłopca.

Muszę zaczekać jeszcze jeden pełen miesiąc i dziesięć dni. Wtedy lasy ogniste powinny uspokoić się na tyle, żebym mógł ruszyć w drogę. Nie przejmuję się bólem. Zobaczymy, kto wytrzyma więcej.


173. dzień

Kolejna śmierć.

Tydzień temu zniknął gdzieś Bikura zwany przeze mnie Willem — ten ze złamanym palcem. Wczoraj Trzy Dwudziestki i Dziesiątka jak na komendę ruszyli na północny wschód i po kilku kilometrach natrafili na jego szczątki.

Przypuszczalnie złamała się pod nim gałąź, kiedy wspiął się na drzewo w poszukiwaniu świeżych pędów chalmy. Z pewnością zginął na miejscu, ale najważniejsze jest to, gdzie upadł. Ciało — o ile można nazwać to ciałem — leżało między dwoma glinianymi kopcami wzniesionymi przez wielkie czerwone owady, które Tuk nazywał płomienistymi modliszkami, choć mnie osobiście bardziej przypominały żarłoczne, wszystkożerne żuki. W ciągu kilku dni, jakie minęły od śmierci Willa, owady dokładnie oczyściły szkielet z wszelkich miękkich tkanek, pozostawiając jedynie krzyżokształt, który lśnił na białych żebrach niczym drogocenny krucyfiks umieszczony w sarkofagu jakiegoś nieżyjącego od wielu stuleci papieża.

Wiem, że to okropne, ale oprócz naturalnego w takich wypadkach smutku odczuwam także coś w rodzaju cichego triumfu. Nie ma najmniejszych szans, żeby krzyżokształt zdołał cokolwiek zregenerować z tych gołych kości. Nawet ten przeklęty pasożyt musi respektować prawo zachowania masy. Bikura zwany przeze mnie Willem umarł prawdziwą śmiercią. Od tej pory Trzy Dwudziestki i Dziesiątka będą już tylko Trzema Dwudziestkami i Dziewiątką.


174. dzień

Jestem głupcem.

Dzisiaj zapytałem o Willa. Dziwiło mnie, dlaczego Bikurowie nie zareagowali w żaden sposób na fakt, że umarł prawdziwą śmiercią. Zabrali krzyżoksztah, natomiast szkielet zostawili tam, gdzie go znaleźli. Nikt nawet nie próbował nieść tego, co pozostało z Willa, do bazyliki. Przez całą noc dręczyły mnie koszmary, w których musiałem zająć miejsce brakującego członka Trzech Dwudziestek i Dziesiątki.

— To bardzo smutne, że jeden z was umarł prawdziwą śmiercią — powiedziałem. — Co teraz będzie z Trzema Dwudziestkami i Dziesiątką?

Beta spojrzał na mnie.

— On nie może umrzeć prawdziwą śmiercią — odparł mały, bezwłosy androgyn. — Należy do krzyżokształtu.

Nieco później, kontynuując badania medyczne plemienia, odkryłem prawdę. Ten, któremu nadałem imię Theta, wygląda i zachowuje się tak samo jak do tej pory, nosi jednak na ciele nie jeden, lecz dwa krzyżokształty. Nie mam wątpliwości, iż wkrótce zacznie puchnąć i pęcznieć, niczym ohydna komórka E. coli. Kiedy wreszcie umrze, po trzech dniach z bazyliki wyjdzie nie jeden, ale dwóch Bikurów, a wówczas Trzy Dwudziestki i Dziesiątka znowu będą w komplecie.

Zdaje się, że powoli tracę zmysły.


195. dzień

Już od kilku tygodni badam tego wstrętnego pasożyta, a nadal nie mam pojęcia, jak on właściwie funkcjonuje. Co gorsza, przestało mnie to zupełnie obchodzić. Teraz zajmuję się roztrząsaniem znacznie ważniejszych problemów.

Dlaczego Bóg dopuścił do podobnej ohydy?

Co uczynili Bikurowie, żeby zasłużyć sobie na taką karę?

Dlaczego zostałem wybrany, aby dzielić ich los?

Co wieczór zadaję te pytania w modlitwie, ale zamiast odpowiedzi słyszę jedynie dobiegającą z Rozpadliny okrutną pieśń wiatru.


214. dzień

Na poprzednich dziesięciu stronach zawarłem wszystkie spostrzeżenia i wnioski, do jakich udało mi się dojść. Ten zapis jest ostatni; jutro z samego rana wyruszam w głąb znacznie już spokojniejszego lasu ognistego.

Nie ulega wątpliwości, iż natrafiłem na jedyne we wszechświecie społeczeństwo pogrążone w autentycznej, stuprocentowej stagnacji. Bikurowie urzeczywistnili odwieczne marzenie ludzi o nieśmiertelności, ale zapłacili za to swoim człowieczeństwem i nieśmiertelnymi duszami.

Edwardzie, spędziłem wiele godzin, zmagając się ze swoją wiarą — a raczej jej brakiem — lecz teraz, w tym przerażającym zakątku zapomnianej niemal przez wszystkich planety, naznaczony budzącym odrazę piętnem, w jakiś przedziwny sposób odkryłem siłę wiary, jakiej nie znałem od czasów, kiedy ty i ja byliśmy jeszcze dziećmi. Przede wszystkim rozumiem teraz potrzebę wiary — czystej, ślepej, nic sobie nie robiącej z rozumnych argumentów — gdyż wiem, że tylko ona pozwala przetrwać w nieskończonym, dzikim oceanie wszechświata, rządzonym nieczułymi prawami i całkowicie obojętnym na los małych, myślących istotek, które go zamieszkują.

Codziennie próbowałem oddalić się od Rozpadliny i codziennie powalał mnie ból tak silny, że aż zdający się tworzyć nieodłączną część mego świata, tak jak zbyt małe, gorące słońce i zielonolazurowe niebo. Ból stał się moim sojusznikiem, aniołem stróżem, jedyną nicią łączącą mnie jeszcze z ludzkością. Krzyżokształt nie lubi bólu — ani ja. Mimo to postanowiłem wykorzystać go do moich celów. Uczynię to w pełni świadomie, nie zaś instynktownie, jak ta masa obcej tkanki wszczepiona w moje ciało. Jej działanie opiera się na unikaniu śmierci za wszelką cenę. Ja także nie chcę umierać, ale wolę ból i śmierć od trwającego wiecznie, bezmyślnego życia. Życie jest świętością — trwam przy tym przekonaniu jako podstawie nauczania mojego Kościoła przez minione dwadzieścia osiem stuleci, kiedy było takie tanie — ale jeszcze większą świętością jest moja dusza.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to, co próbowałem uczynić z informacjami zdobytymi na Armaghaście, pozwoliłoby Kościołowi nie tyle na odrodzenie, co na zanurzenie się w pozornym, bezsensownym życiu, takim samym, jakie prowadzą te nieszczęsne, chodzące trupy. Jeżeli Kościołowi jest pisana śmierć, to musi ona nastąpić — w chwale, z pełną świadomością oczekującego go zmartwychwstania w Chrystusie. Kościół musi odejść w ciemność może nie z ochotą, ale dzielnie i z podniesionym czołem, tak jak czyniły miliony jego wyznawców. Musi okazać się godnym niezliczonych rzesz ludzkich, które stanęły twarzą w twarz z nicością w obozach śmierci, piekle atomowych wybuchów, na oddziałach onkologicznych i w pogromach, idąc na spotkanie ciemności z przekonaniem, że cały ten ból, wszystkie te poświęcenia miały jednak jakiś sens. Jedynym, co podtrzymywało tych ludzi na duchu, była cieniutka nitka nadziei i kruche przekonanie o słuszności tego, w co wierzyli. Jeżeli im się to udało, ja także muszę wykrzesać z siebie przynajmniej tyle odwagi. To samo dotyczy Kościoła.

Nie wierzę już, że jakaś operacja albo inny zabieg uwolni mnie od tego żarłocznego pasożyta, ale byłbym szczęśliwy, gdyby komuś udało się poznać jego naturę, nawet za cenę mojej śmierci.

Las ognisty osiągnął najniższą aktywność. Kładę się spać. Jutro wyruszę przed świtem.


215. dzień

Stąd nie ma wyjścia.

Czternaście kilometrów w głąb lasu. Gdzieniegdzie płomienie i wyładowania elektryczne, ale do wytrzymania. Trzy tygodnie marszu i znalazłbym się po drugiej stronie.

Krzyżokształt nigdy mi na to nie pozwoli.

Było to jak nie kończący się atak serca. Mimo to parłem naprzód, zataczając się, co chwila padając na kolana i pełznąc w popiele. Wreszcie straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, stwierdziłem, że czołgam się z powrotem w kierunku Rozpadliny. Zawróciłem, przeszedłem kilometr, padłem na ziemię, przepełzłem pięćdziesiąt metrów, ponownie straciłem przytomność, by odzyskać ją w poprzednim miejscu. Walczyłem przez cały dzień.

Przed zachodem słońca Bikurowie znaleźli mnie pięć kilometrów od Rozpadliny i zanieśli do wioski.

Słodki Jezu, za co mnie tak karzesz?

Mogę liczyć już tylko na to, że ktoś mnie tu znajdzie.


223. dzień

Kolejna próba. Ból. Kolejna porażka.


257. dzień

Dzisiaj skończyłem sześćdziesiąt osiem lat standardowych. Buduję kaplicę na krawędzi Rozpadliny. Wczoraj próbowałem zejść na dół, do rzeki, ale Beta i jeszcze czterech Bikurów zawrócili mnie z drogi.


280. dzień

Rok na Hyperionie. Rok w czyśćcu. A może to piekło?


311. dzień

Zbierając kamienie na skalnej półce poniżej miejsca, gdzie powstaje kaplica, dokonałem odkrycia: odgromniki. Bikurowie po prostu cisnęli je w przepaść tej nocy przed dwustu dwudziestoma trzema dniami, kiedy zamordowali Tuka.

Dzięki odgromnikom będę mógł zagłębić się w las ognisty w każdej chwili, jak tylko pozwoli mi na to krzyżokształt. Ale on nie pozwoli. Ach, gdybym tak miał środki przeciwbólowe! Mimo to, siedząc na kamieniu i wpatrując się w odgromniki, wpadłem na pewien pomysł.

Nadal kontynuuję, z konieczności niezbyt skomplikowane, eksperymenty z medskanerem. Dwa tygodnie temu, kiedy Theta złamał nogę w trzech miejscach, obserwowałem reakcję krzyżokształtu. Pasożyt czynił wszystko, aby zredukować ból do minimum; Theta prawie przez cały czas był nieprzytomny, jego organizm zaś wytwarzał niewiarygodne ilości endorfiny. Chyba jednak złamanie okazało się bardzo bolesne, gdyż po czterech dniach Bikurowie poderżnęli biedakowi gardło i zanieśli ciało do bazyliki. Okazało się, że krzyżoksztakowi łatwiej jest zrekonstruować całego osobnika niż przez dłuższy czas znosić silny ból. Tuż przed zabójstwem mój medskaner doniósł o wycofaniu znacznej części włókien krzyżokształtu z centralnego systemu nerwowego Thety.

Nie wiem, czy udałoby mi się zadać sobie tak wielki, a jednocześnie nie pociągający za sobą większych konsekwencji ból — i znieść go! — żeby zmusić krzyżokształt do odwrotu, ale jedno nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości: Bikurowie na pewno by mi na to nie pozwolili.

Teraz siedzę na skalnej półce poniżej na pół ukończonej kaplicy i rozmyślam.


438. dzień

Kaplica jest gotowa. To dzieło mojego życia.

Wieczorem, kiedy Bikurowie zeszli do Rozpadliny, by uczestniczyć w swojej parodii modlitwy, odprawiłem mszę świętą przy ołtarzu nowo wzniesionej kaplicy. Wcześniej upiekłem chleb z mąki chalmy; przypuszczam, że czuć go było wyraźnie tą rośliną, dla mnie jednak niczym nie różnił się w smaku od hostii, którą przed sześćdziesięciu laty przyjąłem podczas pierwszej komunii w Villefranche-sur-Saône.

Rano przystąpię do realizacji swojego planu. Wszystko jest już gotowe; mój dziennik oraz wydruki z medskanera będą bezpieczne w sakwie z azbestowych włókien. Nic więcej nie mogę uczynić.

Zamiast wina miałem wodę, lecz w czerwonym blasku zachodzącego słońca nabrała barwy krwi, a smakowała jak mszalne wino.

Wszystko będzie zależało od tego, czy uda mi się zapuścić dość głęboko w las ognisty. Mam nadzieję, że nawet w stanie uśpienia tesle przejawiają jednak wystarczająco dużą aktywność.

Żegnaj, Edwardzie. Wątpię, czy jeszcze żyjesz, a nawet gdyby tak było, to nie widzę żadnej możliwości, żebyśmy jeszcze kiedyś się spotkali. Dzieli nas nie tylko ogromna odległość, ale także znacznie szersza przepaść, która ma kształt krzyża. Nadzieje na to, aby ponownie cię ujrzeć, muszę raczej łączyć z tym życiem, które niebawem się dla mnie rozpocznie. Dziwisz się, że mówię w ten sposób, prawda? Wyznam ci, Edwardzie, iż po tylu dekadach niepewności, bojąc się tego, co mnie czeka, osiągnąłem jednak wreszcie spokój serca i duszy.


Boże mój,

Z serca żałuję tego, żem Cię obraził,

I wyrzekam się wszystkich swoich grzechów,

Gdyż lękam się utracić niebo

I zaznać cierpień w piekle,

Ale przede wszystkim dlatego, że obraziłem Ciebie,

Mój Boże,

Któryś jest dobrem

I zasługujesz na to, by kochać Cię całym sercem.

Postanawiam szczerze z Twoją pomocą wyznać wszystkie grzechy,

Odprawić pokutę,

I stać się lepszym,

Amen.


2400.

Przez otwarte okno kaplicy wpadają promienie zachodzącego słońca, kąpiąc w krwawym blasku ołtarz, niezgrabny kielich i mnie, który go trzymam. Wiatr śpiewa w Rozpadlinie swoją zawodzącą pieśń — z Bożą pomocą, nigdy więcej już jej nie usłyszę.

— To ostatni zapis w dzienniku — powiedział Lenar Hoyt.

Kiedy kapłan umilkł, sześcioro pielgrzymów uniosło głowy i spojrzało na niego, jakby wszyscy obudzili się z tego samego snu. Konsul zerknął w górę; Hyperion znajdował się już bardzo blisko, wypełniając sobą trzecią część nieba i przyćmiewając swoim zimnym blaskiem odległe gwiazdy.

— Wróciłem osiem tygodni po tym, jak zostawiłem ojca Duré na lądowisku w Keats — ciągnął Hoyt chrapliwym głosem. — Na Hyperionie minęło ponad osiem lat, a siedem od ostatniego wpisu do dziennika.

Nie ulegało wątpliwości, że kapłan walczy z wielkim bólem; miał śmiertelnie bladą twarz, pokrytą kropelkami potu.

— W ciągu miesiąca udało mi się dotrzeć do plantacji Perecebo — mówił dalej nieco silniejszym głosem. — Przypuszczałem, że żyjący tam ludzie powiedzą mi prawdę, choć nie są w żaden sposób zależni ani od konsulatu, ani od Rady Planety. Miałem rację. Administrator plantacji, człowiek nazwiskiem Orlandi, dobrze pamiętał ojca Duré, podobnie jak jego nowa żona, kobieta imieniem Semfa, o której Paul Duré wspomniał w swoim dzienniku. Zarządca usiłował zorganizować wyprawę ratunkową, która udałaby się śladem zaginionego jezuity, lecz kilka następujących bezpośrednio po sobie okresów niesłychanie wysokiej aktywności lasów ognistych zmusiło go do rezygnacji z tych planów. Po kilku latach stracono wszelką nadzieję, że ojciec Duré albo jego przewodnik mogą jeszcze być przy życiu.

Mimo to Orlandi wyznaczył dwóch doświadczonych pilotów, aby zawieźli nas na płaskowyż śmigaczami należącymi do kompanii, która była właścicielem plantacji. Lecieliśmy głównie Rozpadliną, dzięki czemu ominęliśmy znaczną część lasów ognistych, ale i tak straciliśmy jeden śmigacz oraz czterech ludzi.

Ojciec Hoyt umilkł i zachwiał się lekko na krześle. Jakoś jednak udało mu się zapanować nad słabością, gdyż zacisnął palce na krawędzi stołu, odchrząknął i mówił dalej:

— Resztę można streścić w kilku zdaniach. Znaleźliśmy wioskę Bikurów. Było ich siedemdziesięciu, a każdy tak głupi i niekomunikatywny, jak to opisywał ojciec Duré. Udało mi się wydobyć z nich tylko tyle, że zginął, próbując przedostać się przez lasy ogniste. Przetrwała natomiast azbestowa sakwa z dziennikami i wynikami badań medycznych. — Hoyt umilkł na chwilę, popatrzył na pielgrzymów zgromadzonych przy stole i opuścił wzrok. — Udało się skłonić ich, żeby pokazali nam miejsce jego śmierci. Oni… nie pochowali go. Szczątki były zwęglone i uległy częściowemu rozkładowi, ale zachowały się w na tyle dobrym stanie, że mogliśmy stwierdzić, iż wyładowania tesli zniszczyły nie tylko ciało, lecz także krzyżokształt. Ojciec Duré umarł prawdziwą śmiercią. Sprowadziliśmy jego doczesne szczątki na plantację Perecebo, gdzie spoczęły w poświęconej ziemi, ja zaś odprawiłem mszę żałobną. — Hoyt westchnął głęboko. — Pomimo moich ostrych protestów, M. Orlandi rozkazał zniszczyć wioskę Bikurów ładunkami nuklearnymi, które śmigacze dostarczyły z plantacji. Wątpię, czy udało się ocaleć choć jednemu z Bikurów. O ile wiem, w wyniku bombardowania zasypaniu uległo zarówno wejście do labiryntu, jak i do tak zwanej bazyliki.

Podczas wyprawy doznałem pewnych obrażeń, w związku z czym musiałem pozostać przez jakiś czas na plantacji. Dopiero siedem miesięcy później wróciłem na północny kontynent i kupiłem bilet na Pacem. O istnieniu tych dzienników oraz o ich zawartości wiedzą tylko M. Orlandi, monsignor Edward i ci jego zwierzchnicy, których uznał za stosowne poinformować. O ile się orientuję, Kościół nie zajął w tej sprawie żadnego oficjalnego stanowiska.

W odbitym blasku Hyperiona pokryta kroplami potu twarz jezuity wydawała się niemal sina.

— Czy to wszystko? — zapytał Martin Silenus.

— Tak… — wychrypiał Hoyt.

— Pani i panowie, jest już późno — odezwał się Het Masteen. — Proponuję, żebyście teraz udali się po bagaże i spotkali najdalej za trzydzieści minut przy statku naszego przyjaciela konsula w doku numer 11. Ja skorzystam z jednego z naszych promów i dołączę do was nieco później.


Niemal wszyscy stawili się na miejscu przed upływem piętnastu minut. Templariusze połączyli drewnianym pomostem górny taras statku z wysokim obramowaniem doku, dzięki czemu konsul mógł wprowadzić gości bezpośrednio do salonu. Klony w milczeniu wniosły bagaże, po czym zniknęły.

— Wspaniały stary instrument — powiedział Kassad, przesuwając ręką po klapie steinwaya. — Klawikord?

— Fortepian — odparł konsul. — Jeszcze sprzed hegiry. Czy jesteśmy w komplecie?

— Z wyjątkiem Hoyta — powiedziała Brawne Lamia.

Do salonu wszedł Het Masteen.

— Okręt wojenny Hegemonii udzielił wam zezwolenia na przelot do portu kosmicznego w Keats — oznajmił, po czym rozejrzał się dokoła. — Poślę kogoś z załogi, żeby sprawdził, czy M. Hoyt nie potrzebuje pomocy.

— Nie trzeba — zaprotestował pośpiesznie konsul, a następnie dodał znacznie spokojniejszym tonem: — Chciałbym sam się tym zająć. Możesz wskazać mi drogę do jego kwatery?

Kapitan przez długą chwilę wpatrywał się bez słowa w konsula, po czym sięgnął pod fałdy swojej szaty.

Bon voyage — powiedział, wręczając mu minidysk do komlogu. — Spotkamy się na planecie, przed wyruszeniem ze świątyni Chyżwara w Keats.

Konsul skłonił się lekko.

— To była dla nas wielka przyjemność, móc podróżować pod ochroną potężnych gałęzi Drzewa, Hecie Masteen — odparł, następnie zaś zwrócił się do pozostałych uczestników wyprawy: — Proszę, rozgośćcie się tutaj, w salonie albo w bibliotece, która znajduje się na niższym pokładzie. Statek zatroszczy się o wasze potrzeby i udzieli odpowiedzi na wszelkie pytania. Wyruszymy w drogę natychmiast, jak tylko wrócę z ojcem Hoytem.


Strąk mieszkalny księdza znajdował się w połowie wysokości drzewostatku, na jednej z dalszych gałęzi. Zgodnie z oczekiwaniami konsula, minidysk, który wręczył mu Het Masteen, zawierał komendę pozwalającą anulować wszelkie blokady w kabinach pasażerskich. Kiedy mimo wielokrotnego naciskania przycisku sygnalizatora i pukania w drewnianą futrynę nie uzyskał żadnej odpowiedzi, wydał komlogowi odpowiednie polecenie i wszedł do strąka.

Ojciec Hoyt klęczał na podłodze, skulony tak bardzo, że niemal dotykał czołem zielonej trawy, która we wszystkich strąkach zastępowała wykładzinę. Dokoła niego walały się jego osobiste rzeczy, a także zawartość standardowego zestawu pierwszej pomocy. Zdarł z szyi koloratkę i rozerwał koszulę na piersi, ale i tak był cały zlany potem. Sączący się przez półprzeźroczystą ścianę blask Hyperiona sprawiał, iż można było odnieść wrażenie, że niezwykła scena rozgrywa się pod wodą — albo w mrocznej katedrze, pomyślał konsul.

Twarz Lenara Hoyta wykrzywiał grymas potwornego bólu. Przyciskał ręce do piersi, a mięśnie wiły się pod skórą nagiego przedramienia niczym żywe, przerażone istoty.

— Iniektor — wysyczał kapłan. — Uszkodzony… Proszę…

Konsul skinął głową, zamknął drzwi, ukląkł przy księdzu, wyjął z jego zaciśniętej dłoni bezużyteczny iniektor i usunął z niego ampułkę. Ultramorfina. Ponownie skinął głową, po czym otworzył zestaw medyczny, który przyniósł ze swojego statku. Załadowanie ampułki do drugiego iniektora zajęło mu niespełna sekundę.

— Proszę… — wycharczał Hoyt, dygocąc jak w ataku febry. Konsul niemal mógł dostrzec fale bólu, które jedna za drugą wędrowały po ciele kapłana.

— Oczywiście — powiedział. — Ale najpierw musisz opowiedzieć mi do końca swoją historię.

Hoyt wytrzeszczył na niego oczy, a następnie wyciągnął drżącą rękę po iniektor. Konsul odsunął przyrząd czując, że jemu także pot spływa kropelkami z czoła.

— Za chwilę. Jak tylko usłyszę resztę opowieści. Muszę znać prawdę.

— Słodki Jezu!… — załkał Hoyt. — Proszę!

— Tak, tak… — Konsul stwierdził, że ma zupełnie sucho w gardle. — Najpierw twoja historia.

Ojciec Hoyt podparł się rękami i leżąc na podłodze łapał powietrze szybkimi, płytkimi haustami.

— Ty pieprzony sukinsynu… — wydyszał, po czym wstrzymał na chwilę oddech, starając się zapanować nad drżeniem ciała, a kiedy ponownie spojrzał na konsula, w jego oszalałych z bólu oczach można było dojrzeć także coś w rodzaju ulgi. — Potem dasz mi zastrzyk?

— Naturalnie — odparł konsul.

— W porządku… — wychrypiał Hoyt. — A więc prawda. Plantacja Perecebo… tak jak mówiłem. Przylecieliśmy na początku października… Lycius… osiem lat po Paulu Duré… zniknął. Chryste, jak to boli! Alkohol już nie działa. Tylko czysta ultramorfina…

— Dostaniesz ją — powiedział konsul głosem niewiele donośniejszym od szeptu. — Jak tylko wszystko mi opowiesz.

Kapłan puścił głowę. Krople potu kapały mu z nosa na krótko przyciętą trawę. Napiął wszystkie mięśnie, jakby szykował się do ataku, ale następny paroksyzm bólu sprawił, że Hoyt znowu zwinął się niemal w kłębek.

— Śmigacz… Nie zniszczyły go tesle. Była w nim Semfa, ja i jeszcze dwaj ludzie. Wylądowaliśmy na krawędzi… Orlandi poleciał w górę rzeki, ale musiał tam zaczekać, bo rozpętała się burza.

W nocy przyszli Bikurowie. Zabili… zabili Semfę, tamtych dwóch… mnie zostawili przy życiu. — Hoyt sięgnął po krzyż, uświadomił sobie, że zdarł go z szyi razem z koloratką, spróbował się roześmiać, ale tylko zaszlochał. — Powiedzieli mi o… o drodze krzyża. O krzyżokształcie. Powiedzieli mi o Synu Płomieni.

Nazajutrz rano zaprowadzili mnie do niego. — Kapłan wyprostował się i zatopił szponiasto wygięte palce we własnych policzkach, jakby chciał oderwać je od twarzy. Miał szeroko otwarte, błyszczące oczy. Na chwilę chyba zapomniał o bólu i ultramorfinie. — Jakieś trzy kilometry w głąb lasu ognistego… ogromne tesle… osiemdziesiąt, może sto metrów wysokości. Uśpione, ale w powietrzu było mnóstwo… elektryczności. I wszędzie popiół.

Bikurowie nie chcieli podejść bliżej. Uklękli i pochylili te swoje przeklęte, łyse głowy. Aleja… ja podszedłem. Boże… Dobry Boże, to był on, Duré. A raczej to, co z niego zostało.

Wspiął się po plecionej drabinie na drzewo… jakieś cztery metry… zrobił coś w rodzaju małej platformy. Na stopy. Połamał odgromniki i zaostrzył. Musiał chyba użyć kamienia, żeby przybić sobie stopy do pnia.

Lewe przedramię… Wbił szpikulec między kość promieniową a łokciową, omijając żyły i tętnice… zupełnie jak ci cholerni Rzymianie. Dzięki temu skazaniec mógł wisieć tak długo, jak długo nie rozpadł się szkielet. Druga ręka… prawa… dłonią w dół. Najpierw wbił szpikulec zaostrzony z obu stron, potem nadział na niego rękę i w jakiś sposób zagiął wystający koniec. Hak.

Drabinka już dawno odpadła, ale nie spłonęła, bo zrobił ją z azbestowych włókien. Wspiąłem się do niego… Nie miał ubrania, skóry, ciało było zwęglone… ale na szyi wisiała azbestowa sakwa.

Odgromniki nadal przewodziły prąd. Widziałem… czułem, jak przepływa przez to, co zostało z jego zwłok.

Wciąż jednak przypominał ojca Duré. To ważne. Powiedziałem o tym monsignorowi. Bez skóry. Tkanki zwęglone. Obnażone nerwy i kości… jak szare i żółte korzenie. Smród… Boże, ten smród!… A jednak to, co wisiało na drzewie, nadal wyglądało jak ojciec Paul Duré.

Wtedy zrozumiałem. Wszystko zrozumiałem. Jeszcze przed przeczytaniem dzienników. Zrozumiałem, że wisiał tam… O mój Boże… siedem lat. Żyjąc. Umierając. Krzyżokształt… nie poddawał się. Przez te siedem lat prąd płynął nieprzerwanie przez jego ciało. Płomienie. Głód. Ból. Powtarzająca się w nieskończoność śmierć. Jednak za każdym razem ten przeklęty krzyżokształt… odtwarzał, co mógł… nie wiem — z drzewa, z powietrza, z tego, co zostało… i zmuszał go, żeby żył, żeby cierpiał na nowo, bez końca…

Ale w końcu ojciec Duré zwyciężył. Jezu, nie kilka godzin na krzyżu, a potem cios włócznią i spokój, lecz siedem lat!

Jednak zwyciężył. Kiedy zdjąłem sakwę, krzyżokształt odpadł z jego piersi. Po prostu odpadł. Długie, krwawe korzenie. A wtedy… wtedy ten człowiek… te zwłoki wiszące na drzewie podniosły głowę. Oczy bez powiek. Gałki upieczone. Usta bez warg. Mimo to spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Uśmiechnął się. I umarł… naprawdę umarł… w moich ramionach. Po raz stutysięczny, ale wreszcie naprawdę. Uśmiechnął się i umarł.

Hoyt umilkł, przez chwilę w milczeniu zmagał się z bólem, po czym mówił dalej, co kilka sekund rozpaczliwie zaciskając zęby:

— Bikurowie zaprowadzili mnie… z powrotem… na krawędź Rozpadliny. Następnego dnia zjawił się Orlandi. Zabrał mnie. Kiedy się dowiedział… Semfa… nie mogłem nic zrobić. Zrównał wioskę z ziemią, zabił wszystkich Bikurów, a oni tylko stali i gapili się na niego, jak głupie owce. Przestałem krzyczeć i zacząłem się śmiać… Wybacz mi, dobry Boże. Potem Orlandi zbombardował krawędź Rozpadliny ładunkami nuklearnymi, których używają do przygotowywania terenów pod nowe plantacje. — Hoyt spojrzał na konsula i wykonał niezgrabny gest prawą ręką. — Początkowo wystarczały mi zwykłe środki przeciwbólowe. Jednak z każdym rokiem… z każdym dniem… było coraz gorzej. Nawet w hibernacji… wciąż ten ból. I tak musiałbym wrócić. W jaki sposób on… Siedem lat! Och, mój Jezu…

Ojciec Hoyt wbił zakrzywione palce w gęstą trawę.

Konsul wstrzyknął mu całą ampułkę ultramorfiny, podtrzymał księdza, który natychmiast stracił przytomność, i delikatnie ułożył go na podłodze. Następnie rozerwał do końca koszulę na jego piersi. Ujrzał tam to, co spodziewał się zobaczyć. Krzyżokształt leżał na bladej skórze kapłana niczym ogromny czerwony robak. Konsul odetchnął głęboko, po czym odwrócił nieprzytomnego mężczyznę na brzuch. Drugi krzyżokształt, nieco mniejszy, znajdował się między łopatkami. Zadrżał lekko, kiedy konsul dotknął go ostrożnie czubkami palców.

Konsul działał powoli i metodycznie. Najpierw spakował niewielki dobytek księdza, potem doprowadził pomieszczenie do porządku, wreszcie ubrał wciąż nieprzytomnego Hoyta tak delikatnie i ostrożnie, jak ubiera się zwłoki kogoś bardzo bliskiego.

Nagle rozległ się sygnał komlogu.

— Musimy ruszać — powiedział pułkownik Kassad.

— Już idziemy — odparł konsul. Wezwał klony, żeby zajęły się bagażem, i podniósł z podłogi bezwładne ciało. Ojciec Hoyt ważył nie więcej niż dziecko.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Konsul wyszedł z głębokiego cienia, rzucanego przez gałąź, w zielonobłękitny blask planety, która przesłaniała już niemal całe niebo. Zastanawiając się, co powinien powiedzieć pozostałym, przystanął na chwilę, aby popatrzeć na twarz nieprzytomnego kapłana, po czym zerknął w górę na Hyperiona i wreszcie ruszył naprzód. Nawet gdyby ciążenie na drzewostatku dorównywało standardowemu, prawie by nie czuł, że trzyma cokolwiek w ramionach.

Ojciec dziecka, które już nie żyło, szedł w kierunku swojego statku, czując się znowu tak, jakby niósł do łóżka zmorzonego snem syna.

Загрузка...