ROZDZIAŁ 5

Wschód słońca nad Trawiastym Morzem był bardzo piękny. Konsul obserwował go z najwyższego miejsca na pokładzie rufowym. Po zakończonej wachcie bezskutecznie próbował się zdrzemnąć, by wreszcie wrócić na pokład i przyglądać się, jak noc powoli ustępuje miejsca dniu. Zbliżający się front burzowy przygnał przed sobą niskie chmury, a wstające słońce zalało świat olśniewająco złotym blaskiem, który zdawał się odbijać od ścielących się nisko obłoków. Przez kilka krótkich minut żagle, liny i sfatygowane deski pokładu lśniły w oślepiających promieniach, potem zaś słońce skryło się za chmurami i żywe barwy natychmiast zniknęły, ustępując miejsca rozmaitym odcieniom szarości. Wiatr, który wyraźnie przybrał na sile, zrobił się znacznie chłodniejszy, jakby dopiero co spadł z pokrytych śniegiem szczytów Gór Cugielnych, widocznych na północno-wschodnim horyzoncie jako ciemna kreska.

Do konsula dołączyli Brawne Lamia i Martin Silenus. Każde trzymało w rękach kubek z gorącą kawą. Wiatr szarpał ożaglowaniem, a gęste włosy Lamii otaczały jej głowę niczym czarny, falujący obłok.

— …dobry — mruknął Silenus, spoglądając z niechętnym grymasem na wzburzone Trawiaste Morze.

— Dzień dobry — odparł konsul, lekko zaskoczony swoim znakomitym samopoczuciem, zupełnie jakby nie miał za sobą nie przespanej nocy. — Żeglujemy pod wiatr, ale i tak wszystko przebiega nadspodziewanie gładko. Jestem pewien, że dotrzemy do gór przed zachodem słońca.

— Hrrrmmmmpffff… — mruknął Silenus i zanurzył nos w kubku z kawą.

— Ani na chwilę nie zmrużyłam oka — powiedziała Brawne Lamia. — Cały czas myślałam o historii M. Weintrauba.

— Nie wydaje mi się, żeby… — zaczął poeta, ale natychmiast umilkł, gdyż na pokładzie pojawił się Sol Weintraub. Niemowlę wyglądało z zainteresowaniem zza krawędzi nosidełka na jego piersi.

— Dzień dobry wszystkim — powiedział Weintraub, po czym rozejrzał się dokoła i odetchnął głęboko. — Trochę chłodno, nieprawdaż?

— Skurwysyńsko zimno — warknął Silenus. — Na północ od gór będzie jeszcze gorzej.

— Chyba pójdę po kurtkę — powiedziała Lamia, ale zanim zdołała wykonać najmniejszy ruch, spod pokładu dobiegł przeraźliwy krzyk:

— Krew!


Krew była wszędzie. W kabinie Heta Masteena panował całkowity porządek — nietknięte łóżko, wielki kufer i pozostałe bagaże ustawione w kącie pomieszczenia, płaszcz przewieszony przez krzesło — jeśli nie liczyć krwi, którą zachlapana była znaczna cześć podłogi, ścian i sufitu. Sześcioro pielgrzymów stłoczyło się w drzwiach, ociągając się z wejściem do środka.

— Szedłem właśnie na pokład — przemówił ojciec Hoyt głuchym, wypranym z emocji głosem. — Drzwi były lekko uchylone. Zerknąłem niechcący i zobaczyłem krew.

— Czy to na pewno krew? — zapytał nagle Martin Silenus.

Brawne Lamia weszła do kajuty, przesunęła palcem po czerwonej plamie na ścianie i zbliżyła go do nosa.

— Krew — stwierdziła stanowczo.

Następnie rozejrzała się uważnie dokoła, podeszła do szafy, otworzyła ją, obrzuciła przelotnym spojrzeniem puste półki i wieszaki, po czym przyjrzała się małemu, okrągłemu okienku. Było zamknięte i zablokowane od wewnątrz.

Lenar Hoyt niepewnym krokiem zbliżył się do krzesła i usiadł na nim ciężko. Wyglądał na jeszcze bardziej chorego niż zazwyczaj.

— Czy on nie żyje? — zapytał ochrypłym szeptem.

— Na razie wiemy tylko tyle, że kapitana Masteena nie ma w tej kajucie, jest natomiast cholernie dużo krwi — powiedziała Lamia i wytarła palec o spodnie. — Musimy dokładnie przeszukać cały wiatrowóz.

— Oczywiście — zgodził się Kassad. — A jeżeli nie znajdziemy kapitana?

Lamia otworzyła okienko. Wraz ze świeżym powietrzem do kabiny przedostał się łoskot koła i szelest trawy przesuwającej się pod kadłubem.

— Wówczas będziemy musieli przyjąć, że albo opuścił wóz z własnej woli, albo został do tego zmuszony siłą.

— Ale przecież krew… — zaprotestował niepewnie Hoyt.

— To jeszcze niczego nie dowodzi — stwierdził stanowczo pułkownik. — M. Lamia ma rację. Nie znamy nawet grupy krwi Masteena. Czy ktoś widział albo słyszał cokolwiek podejrzanego?

Pielgrzymi pokręcili przecząco głowami. Martin Silenus rozejrzał się dokoła.

— Czyżbyście nie potrafili rozpoznać dzieła naszego przyjaciela Chyżwara?

— Co do tego też nie mamy żadnej pewności! — warknęła Brawne Lamia. — Może ktoś chciał, żeby wyglądało to na jego robotę.

— To nie ma żadnego sensu… — szepnął ojciec Hoyt, w dalszym ciągu chwytając z trudem powietrze.

— Tak czy inaczej, musimy zacząć poszukiwania — stwierdziła stanowczo kobieta. — Będziemy prowadzić je dwójkami. Kto oprócz mnie ma jakąś broń?

— Ja — zgłosił się natychmiast Fedmahn Kassad. — Jeżeli będzie trzeba, znajdzie się jeszcze coś w zapasie.

— Ja nie — powiedział ksiądz.

Poeta potrząsnął głową.

Sol Weintraub został z dzieckiem w korytarzu. Teraz wsadził głowę do kabiny.

— Nic nie mam — oświadczył.

— Ani ja — zawtórował mu konsul. Zaraz po zakończeniu wachty zwrócił paralizator pułkownikowi.

— W porządku — mruknęła Lamia. — Ksiądz pójdzie ze mną na dolny pokład. Silenus, dołączysz do pułkownika. M. Weintraub i konsul sprawdzą górę. Zwracajcie uwagę na wszystko, co wyda wam się dziwne albo podejrzane. Szczególnie ważne są ewentualne ślady walki.

— Jedno pytanie — zgłosił się Silenus.

— O co chodzi?

— Kto, do diabła, wybrał cię królową balu?

— Jestem prywatnym detektywem — odparła Lamia, patrząc poecie prosto w oczy.

Martin Silenus wzruszył ramionami.

— Hoyt jest kapłanem jakiejś zapomnianej religii, ale to jeszcze nie znaczy, że wszyscy musimy padać na kolana, kiedy odprawia mszę.

— Dobra — westchnęła Brawne Lamia. — W takim razie podam ci lepszy powód.

Poruszała się tak szybko, że konsul właściwie nie zdążył zauważyć, co się stało. W jednej chwili kobieta stała przy otwartym okienku, w następnej zaś była już w drugim końcu pomieszczenia, obejmując masywnym ramieniem cienką szyję poety.

— Może po prostu zrobisz to, co najbardziej logiczne, bo nie masz żadnego wyboru? — zapytała uprzejmie.

— Grrrkh… — wyrzęził Martin Silenus.

— Znakomicie — powiedziała Brawne Lamia doskonale spokojnym tonem i zwolniła uchwyt. Poeta zatoczył się na miękkich nogach i niewiele brakowało, a usiadłby na kolanach Hoyta.

Kassad wrócił z dwoma małymi paralizatorami.

— Proszę — powiedział, wręczając jeden Weintraubowi. — A co ty masz? — zapytał Lamię.

Kobieta sięgnęła do kieszeni i wyjęła archaiczny pistolet. Pułkownik przez chwilę przyglądał się zabytkowej broni, po czym skinął głową.

— Trzymajcie się blisko siebie i strzelajcie tylko w sytuacji bezpośredniego zagrożenia.

— To znaczy, że zaraz będę mógł palnąć w łeb tej suce! — wymamrotał Silenus, ostrożnie masując sobie gardło.

Brawne Lamia postąpiła krok w stronę poety, ale ostry głos Kassada zatrzymał ją w miejscu.

— Spokój! Bierzmy się do roboty.

Silenus bez słowa wyszedł za pułkownikiem z kabiny.

Sol Weintraub podszedł do konsula i wręczył mu paralizator.

— Wolę trzymać to z dala od Racheli. Idziemy?

Konsul wziął broń do ręki i skinął głową.


Na wiatrowozie nie pozostał żaden ślad po Hecie Masteenie, Prawdziwym Głosie Drzewa. Po trwających godzinę poszukiwaniach pielgrzymi zebrali się ponownie w jego kabinie. Krew szybko schła, przybierając coraz ciemniejszą barwę.

— Może czegoś nie zauważyliśmy? — zastanawiał się głośno Lenar Hoyt. — Jakieś tajne przejścia? Ukryte pomieszczenia?

— Owszem, zawsze jest taka możliwość, ale użyłem nawet czujników reagujących na ruch i podczerwień — odparł Kassad. — Wykryłyby każdą istotę większą od myszy.

— Skoro miałeś te czujniki, to po jaką cholerę kazałeś nam przez godzinę włóczyć się po całym wozie? — warknął Martin Silenus.

— Ponieważ odpowiednio wyposażony człowiek może je łatwo oszukać — wyjaśnił spokojnie pułkownik.

Hoyt skrzywił się, przez chwilę walczył z falą wzmożonego bólu, a następnie powiedział drżącym głosem:

— A więc wynika z tego, że odpowiednio wyposażony kapitan Masteen może ukrywać się w jakimś tajnym pomieszczeniu.

— Możliwe, ale mało prawdopodobne — odparła Brawne Lamia. — Moim zdaniem, nie ma go już na pokładzie.

— Chyżwar — powiedział z odrazą w głosie Martin Silenus. Z całą pewnością nie było to pytanie.

— Być może — mruknęła Lamia. — Pułkowniku, razem z konsulem pełniliście straż przez te cztery godziny. Jesteście pewni, że nie słyszeliście ani nie widzieliście nic podejrzanego?

Obaj mężczyźni skinęli głowami.

— Na statku panował zupełny spokój — stwierdził stanowczo Kassad. — Zresztą usłyszałbym odgłosy walki, nawet gdybym nie pełnił wachty.

— A ja w ogóle nie spałem — uzupełnił konsul. — Moja kajuta sąsiaduje z kabiną Masteena. Cały czas było cicho.

— Dobra — mruknął Silenus. — Usłyszeliśmy zeznania dwóch facetów, którzy pętali się po ciemku z bronią w ręku akurat wtedy, kiedy ktoś poćwiartował tego nieszczęsnego palanta na kawałki. Obaj twierdzą, że są niewinni. Następna sprawa, proszę!

— Nawet jeśli Masteen rzeczywiście zginął, to nie za sprawą bicza bożego ani paralizatora — powiedział spokojnie Fedmahn Kassad. — Nie znam żadnej współczesnej, działającej bezgłośnie broni, która pozostawiałaby po sobie tyle krwi. Nie słyszeliśmy też żadnych strzałów ani nie znaleźliśmy dziur po kulach, więc możemy chyba przyjąć, że M. Lamia i jej pistolet są poza wszelkimi podejrzeniami. Jeżeli to jest naprawdę krew Masteena, to wydaje mi się, że zabójca posługiwał się bronią sieczną.

— Chyżwar jest bronią sieczną — zwrócił mu uwagę Martin Silenus.

Lamia podeszła do bagaży ułożonych w kącie kabiny.

— Takie dyskusje niczego nam nie wyjaśnią. Zobaczmy, czy uda się znaleźć coś ciekawego w rzeczach Masteena.

Ojciec Hoyt podniósł z wahaniem rękę.

— Wydaje mi się, że w ten sposób naruszymy jego… prywatność. Chyba nie mamy do tego prawa.

Brawne Lamia skrzyżowała ramiona na piersi.

— Ojcze, jeśli Masteen nie żyje, to jest mu dokładnie wszystko jedno, a jeśli jeszcze żyje, to dzięki temu być może zdołamy się domyślić, dokąd go zabrano. Tak czy inaczej, potrzebujemy jakiejś wskazówki.

Hoyt nie wyglądał na przekonanego, ale skinął głową. Ostatecznie okazało się, że naruszenie prywatności nie było takie wielkie, gdyż pierwsza waliza Masteena zawierała jedynie kilka zmian bielizny i egzemplarz Księgi życia Muir, druga zaś sto specjalnie przygotowanych do transportu sadzonek; każda była osobno zapakowana i umieszczona w woreczku z wilgotną ziemią.

— Templariusze muszą zasadzić co najmniej sto Wiecznych Drzew na każdej planecie, na jakiej się znajdą — wyjaśnił konsul. — Sadzonki rzadko się przyjmują, ale taki jest zwyczaj.

Brawne Lamia sięgnęła po wielką metalową skrzynię, która stała na samym spodzie.

— Nie dotykaj tego! — syknął konsul.

— Dlaczego?

— To sześcian Möbiusa — wyjaśnił Kassad, ubiegając konsula. — Specjalna skorupa ze spieku węglanowego otaczająca zwinięte pole siłowe o zerowej oporności.

Kobieta wzruszyła ramionami.

— I co z tego? W sześcianach Möbiusa transportuje się różne przedmioty. Z tego, co wiem, ani nie wybuchają, ani w ogóle nie są groźne.

— Istotnie — zgodził się konsul. — Ale wybuchnąć może to, co zawierają. Kto wie, czy nawet już nie wybuchło.

— W sześcianie tej wielkości można zamknąć nawet kilotonową eksplozję nuklearną, pod warunkiem że zrobi się to w ciągu pierwszej nanosekundy po zapłonie — wyjaśnił Fedmahn Kassad.

Lamia obrzuciła kufer krytycznym spojrzeniem.

— W takim razie skąd możemy wiedzieć, czy to coś, co tam siedzi, nie zabiło Masteena?

Pułkownik wskazał jej lekko fosforyzujący, zielony pas biegnący wzdłuż zamknięcia.

— Jest zaplombowany. Po zerwaniu plomby sześcian Möbiusa można ponownie uruchomić wyłącznie w miejscu, gdzie są generowane pola siłowe. Cokolwiek tam jest, na pewno nie wyrządziło krzywdy kapitanowi Masteenowi.

— A wiec nadal nic nie wiemy? — mruknęła niechętnie Lamia.

— Wydaje mi się, że czegoś się domyślam — powiedział konsul.

Pozostali spojrzeli na niego. Rachela zaczęło cicho kwilić, więc Sol włączył podgrzewanie butelki z pokarmem.

— Pamiętacie, co wczoraj Het Masteen mówił o swoim sześcianie? Zachowywał się tak, jakby miał tam jakąś tajną broń.

— Broń? — powtórzyła Lamia.

— Oczywiście! — wykrzyknął nagle Kassad. — Erg!

— Erg? — Martin Silenus spojrzał krytycznie na niewielką skrzynię. — Zawsze myślałem, że ergi to są te kurduplowate stworzonka, które templariusze zagonili do roboty na swoich drzewostatkach.

— I słusznie — odparł konsul. — Mniej więcej trzysta lat temu odkryto je na asteroidach w pobliżu Aldebarana. Są wielkości kota, mają piezoelektryczny system nerwowy osłonięty silikonowymi chrząstkami, a odżywiają się — i potrafią kierować — polami siłowymi generowanymi przez statki dalekiego zasięgu.

— W jaki sposób można coś takiego zamknąć w małej skrzynce? — zapytał Silenus. — Za pomocą luster?

— W pewnym sensie. Natężenie pola siłowego musi być stale takie samo, żeby erg nie pochłaniał energii, a jednocześnie żeby nie zdechł z głodu. To coś w rodzaju naszej hibernacji. Poza tym z pewnością wybrano małego osobnika — szczenię, jeśli można tak powiedzieć.

Lamia przesunęła ręką wzdłuż jarzącego się zielonkawo zamknięcia.

— I templariusze są w stanie kontrolować te istoty? Porozumiewają się z nimi?

— Tak — odparł pułkownik. — Nikt nie wie, jak udało im się to osiągnąć. To jedna z tajemnic Bractwa. Widocznie Het Masteen przypuszczał, że erg pomoże mu w walce…

— …z Chyżwarem — dokończył Martin Silenus. — Ten piezoelektryczny kurdupel miał pokonać Władcę Bólu! — Poeta parsknął śmiechem.

Lenar Hoyt odchrząknął i powiedział nieśmiało:

— Kościół zgodził się z decyzją Hegemonii, która uznała te… te stwory… za istoty nierozumne, a tym samym nie podlegające zbawieniu.

— Och, są jak najbardziej rozumne, ojcze — odparł konsul. — Postrzegają otoczenie w sposób, o jakim my możemy tylko marzyć. Jeżeli jednak chodziłoby ci o inteligencję albo samoświadomość, wtedy zgoda — mamy do czynienia z czymś w rodzaju sprytnego konika polnego. Czy koniki polne są kandydatami do zbawienia?

Hoyt nic nie odpowiedział.

— Cóż, tak czy inaczej, wygląda na to, że — zdaniem kapitana Masteena — to stworzenie miało przyczynić się do jego zbawienia — zauważyła Brawne Lamia. — Coś jednak poszło nie tak, jak należy. — Spojrzała na krwawe plamy schnące szybko na ścianach, suficie i podłodze. — Chodźmy stąd.


Nadciągająca od północnego wschodu burza zbliżała się bardzo szybko i wóz musiał halsować pod coraz silniejszy wiatr. Przed niską szarą ścianą chmur tworzących front burzowy gnały białe postrzępione obłoki. Chłostana lodowatymi podmuchami trawa kłoniła się nisko ku ziemi. Od czasu do czasu ciemny horyzont rozświetlały błyskawice, a po chwili do uszu pielgrzymów docierał odległy huk gromu. Cała szóstka obserwowała w milczeniu groźny spektakl, dopóki pierwsze zimne krople deszczu nie zmusiły ich do zejścia pod pokład i ukrycia się w obszernej kabinie na rufie.

— Znalazłam to w kieszeni jego płaszcza — powiedziała Brawne Lamia, pokazując skrawek papieru z cyfrą 5.

— A więc teraz usłyszelibyśmy opowieść Masteena… — mruknął konsul.

Martin Silenus odchylił się do tyłu razem z krzesłem, tak że oparło się o jedno z wysokich okien. W blasku błyskawic jego twarz nabrała demonicznego wyrazu.

— Istnieje jeszcze jedna możliwość — wycedził. — Może ktoś, kogo także jeszcze nie słyszeliśmy, zabił kapitana, żeby zamienić się z nim miejscami w kolejce.

Lamia spojrzała na poetę.

— To musiałby być konsul albo ja.

Silenus wzruszył ramionami.

Brawne Lamia wyjęła z kieszeni jeszcze jeden kawałek papieru.

— Mam numer 6. Co miałabym w ten sposób osiągnąć? Teraz i tak będzie moja kolej.

— Może więc chodziło o to, żeby zamknąć Masteenowi usta. — Martin Silenus ponownie wzruszył ramionami. — Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, że po prostu Chyżwar zaczął żniwa. Na jakiej podstawie przypuszczaliśmy, że uda nam się spokojnie dotrzeć do Grobowców Czasu, skoro ten przyjemniaczek morduje ludzi nawet w połowie drogi stąd do Keats?

— To zupełnie inna sprawa — odezwał się Sol Weintraub. — My bierzemy udział w pielgrzymce.

— I co z tego?

W kabinie zapadła cisza. Konsul podszedł do okna, ale nic nie zdołał dostrzec, gdyż wiatr zacinał w szyby, bębniąc o metalowy parapet. Rozległo się donośne skrzypienie i wehikuł przechylił się powoli na drugą burtę, zmieniając hals.

— M. Lamia, czy chcesz opowiedzieć nam swoją historię?

Kobieta skrzyżowała ramiona i popatrzyła na zalewaną deszczem szybę.

— Nie teraz. Dopiero kiedy zejdziemy z tego przeklętego wozu. Tutaj cuchnie śmiercią.


Wiatrowóz dotarł do Portu Pielgrzyma wczesnym popołudniem, ale szalejąca burza i słabe oświetlenie sprawiły, że zmęczonym pasażerom wydawało się, iż jest już późny wieczór. Konsul oczekiwał, że na początku przedostatniego etapu podróży powita ich jakiś przedstawiciel świątyni Chyżwara, lecz Port Pielgrzyma wydawał się równie pusty i wymarły jak Port na Krawędzi.

Widok rosnących w oczach Gór Cugielnych był tak fascynujący, że pomimo dokuczliwego deszczu cała szóstka zgromadziła się na pokładzie, by stamtąd obserwować ostatnie chwile żeglugi przez Trawiaste Morze. Brązowe, łagodne wzniesienia przedgórza i strome ściany właściwego łańcucha górskiego kontrastowały ostro z zieloną monotonią trawiastej równiny. Najwyższe, sięgające dziewięciu tysięcy metrów szczyty były co prawda przesłonięte chmurami, ale łatwo dawało się wyczuć ich majestatyczną obecność. Śnieg zaczynał się niewiele powyżej zgliszcz nędznych domów i tanich hotelików, które tworzyły Port Pielgrzyma.

— Jeżeli zniszczyli kolejkę linową, jesteśmy bez szans — wymamrotał konsul. Na samą myśl o takiej ewentualności poczuł, jak żołądek zaciska mu się w bolesny węzeł.

— Widzę pięć pierwszych masztów — powiedział Fedmann Kassad, spoglądając przez lornetkę. — Wydają się nietknięte.

— A wagoniki?

— Nie ma… Chwileczkę. Tak, jest jeden, przed samą stacją.

— Porusza się? — zapytał Martin Silenus, który chyba także zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.

— Nie.

Konsul pokręcił głową. Kolejka powinna działać nawet w najgorszą pogodę i przy zupełnym braku pasażerów, żeby uchronić kable przed oblodzeniem.

Pielgrzymi wynieśli bagaże na pokład, jeszcze zanim statek zrefował żagle i wysunął trap. Każdy z nich włożył coś, co miało go chronić przed zimnem i niepogodą: Kassad wojskową, kamuflażową pelerynę termiczną; Brawne Lamia długi płaszcz, z niewiadomych powodów zwany trenczem; Martin Silenus grube futro, które lśniło głęboką czernią, by po nagłej zmianie kierunku wiatru przybrać szary kolor; ojciec Hoyt sięgające niemal do ziemi czarne palto, w którym jeszcze bardziej niż do tej pory przypominał stracha na wróble; Sol Weintraub grubą puchową kurtkę, pod którą mieściła się także Rachela; konsul obszerną, trochę znoszoną, ale nadal całkiem przyzwoitą opończę, którą przed kilkudziesięciu laty otrzymał w prezencie od żony.

— A co z rzeczami kapitana Masteena? — zapytał Sol, kiedy stanęli u szczytu trapu. Kassad zszedł już na ląd, aby przeprowadzić wstępny rekonesans.

— Wyniosłam je — powiedziała Lamia. — Musimy je zabrać.

— Wydaje mi się, że jesteśmy nie w porządku — odezwał się ojciec Hoyt. — Należałoby odprawić jakąś… ceremonię. Uczcić śmierć człowieka.

— Przypuszczalną śmierć — poprawiła go Brawne Lamia, bez wysiłku podnosząc jedną ręką czterdziestokilogramowy plecak.

Jezuita spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Naprawdę wierzysz, że Het Masteen żyje?

— Nie — odparła kobieta. Na jej czarnych włosach osiadło kilka płatków śniegu.

Na nabrzeżu pojawił się Kassad i dał znak ręką. Nie zwlekając ruszyli w dół po trapie. Nikt nie obejrzał się, by rzucić pożegnalne spojrzenie na pogrążony w ciszy wiatrowóz.

— Pusto? — zapytała Lamia, kiedy zbliżyli się do pułkownika. Z peleryny Kassada znikały ostatnie ślady szaro-czarnego kamuflażu.

— Pusto.

— A ciała?

— Żadnych — odparł, po czym zwrócił się do Sola i konsula. — Zabraliście rzeczy z mesy?

Skinęli głowami.

— Jakie rzeczy? — zainteresował się Silenus.

— Zapas żywności na siedem dni. — Kassad spojrzał w górę, w stronę stacji kolejki linowej. Konsul dopiero teraz zauważył, że pułkownik trzyma w ręce długi karabin bojowy, prawie niewidoczny pod obszerną peleryną. — Nie mamy pewności, czy uda nam się gdzieś uzupełnić zapasy.

A mamy pewność, że za tydzień ktokolwiek z nas będzie jeszcze przy życiu? — pomyślał konsul, ale nie powiedział tego głośno.

Musieli obracać dwa razy, żeby przenieść cały bagaż do stacji. Wiatr gwizdał w ziejących pustką oknach i wśród osmalonych ruin budowli. Podczas następnej tury konsul dźwignął jeden koniec kufra Masteena, natomiast Lenar Hoyt uginał się pod ciężarem drugiego.

— Po co zabieramy ze sobą tego erga? — wysapał jezuita, kiedy wreszcie dotarli do metalowych schodów wiodących na perony. Wielkie płaty rdzy przypominały brązowe porosty.

— Nie mam pojęcia — przyznał konsul, także z trudem łapiąc oddech. Z peronu roztaczała się wspaniała panorama Trawiastego Morza. Wiatrowóz, pogrążony w ciemności i opustoszały, stał ze zrefowanymi żaglami, tam gdzie go zostawili. Nad prerią przesuwały się niesione wiatrem tumany śniegu.

— Wrzućcie wszystko do środka, a ja sprawdzę, czy da się uruchomić wagonik z kabiny operatora — powiedział Kassad.

— Nie sądzisz, że on działa automatycznie? — zapytał Martin Silenus. Jego mała głowa prawie zupełnie zniknęła w obfitym futrze. — Tak jak wiatrowóz?

— Nie wydaje mi się — odparł pułkownik. — Wsiadajcie, a ja spróbuję go uruchomić.

— Co będzie, jeśli nie zdążysz wskoczyć?! — zawołała Lamia za oddalającym się Kassadem.

— Na pewno zdążę.


Wnętrze wagonika było zimne i puste, jeśli nie liczyć metalowych ławek w przednim przedziale oraz kilku twardych pryczy w tylnym, znacznie mniejszym. Sam wagonik miał około ośmiu metrów długości i pięciu szerokości; między przedziałami znajdowała się cienka metalowa ścianka z prostokątnym otworem, ale bez drzwi. W rogu tylnego pomieszczenia stało coś w rodzaju sporej szafy, wysokie okna zaś, sięgające od jednej trzeciej ściany do sufitu, umieszczono w przedniej części wagonika.

Pielgrzymi zwalili bagaż na stertę pośrodku większego przedziału, po czym zaczęli chodzić w kółko, wymachując rękami i na różne inne sposoby próbując choć trochę się rozgrzać. Jedynie Martin Silenus wyciągnął się jak długi na jednej z prycz; z gęstego futra wystawały tylko jego stopy i czubek głowy.

— Kurwa, jak tu włącza się ogrzewanie? — zapytał uprzejmie.

Konsul popatrzył na martwą tablicę wskaźników.

— Wszystko działa na elektryczność — powiedział. — Myślę, że zrobi się ciepło, jak tylko pułkownik uruchomi maszynę.

— Jeżeli pułkownik uruchomi maszynę — poprawił go poeta.

Sol Weintraub zmienił Racheli pieluszkę, a następnie ponownie zawinął niemowlę w ocieplany becik i zaczął je łagodnie kołysać w ramionach.

— Nigdy tutaj nie byłem, ale wygląda na to, że wy nie jesteście tu po raz pierwszy — zauważył.

— Aha — potwierdził poeta.

— Wcale nie — zaprzeczył konsul. — Po prostu widziałem zdjęcia i filmy.

— Kassad wspominał, że kiedyś wracał tędy do Keats — odezwała się Brawne Lamia z drugiego pomieszczenia.

— Wydaje mi się… — zaczął Sol Weintraub, ale nie dokończył, gdyż przerwało mu donośne zgrzytanie trybów, a w chwilę potem wagonik z gwałtownym szarpnięciem ruszył po wznoszącej się dość stromo linie. Wszyscy stłoczyli się przy oknach od strony peronu.

Kassad najpierw wrzucił swój bagaż do wagonika, a dopiero potem skrył się w kabinie operatora. Teraz wybiegł z niej, bardziej zsunął się, niż zszedł po długiej metalowej drabinie, i popędził za oddalającym się wagonikiem, który właśnie mijał koniec peronu.

— Nie uda mu się… — szepnął Hoyt.

Ostatnie dziesięć metrów Kassad pokonał dwoma nieprawdopodobnie długimi susami. Wyglądał jak karykaturalnie zniekształcona postać z filmu rysunkowego.

Wagonik szarpnął ponownie i wysunął się poza stację. Odległość między nim a końcem peronu rosła gwałtownie. Osiem metrów niżej jeżyły się ostre skały. Nawierzchnia peronu była pokryta lodem. Kassad w dalszym ciągu nabierał prędkości.

— Dawaj! — zawołała Brawne Lamia. Pozostali natychmiast podchwycili okrzyk.

Konsul zerknął w górę, na linę nośną, z której z donośnym trzaskiem odrywały się sople lodu, a następnie przeniósł wzrok na budynek stacji. Odległość była już bardzo duża. Kassad nie miał żadnych szans.

Na końcu peronu Fedmahn Kassad osiągnął niewiarygodnie dużą szybkość. Przypominał konsulowi pochodzącego ze Starej Ziemi jaguara, którego dyplomata widział kiedyś w zoo na Lususie. Podświadomie oczekiwał, że pułkownik poślizgnie się na warstwie lodu i runie w dół, ku czekającym cierpliwie skalnym urwiskom, tymczasem Kassad odbił się pewnie i poszybował w powietrzu z wyciągniętymi przed siebie rękami, by ułamek sekundy później zniknąć za wagonikiem.

Zaraz potem rozległ się głuchy łomot. Wszyscy stali jak sparaliżowani. Znajdowali się już na wysokości około czterdziestu metrów, w pobliżu pierwszego masztu. Po kilku sekundach Kassad wyłonił się zza ściany pojazdu; wisząc na rękach, przesuwał się ostrożnie w kierunku drzwi, chwytając się metalowych klamer i zagłębień. Brawne Lamia gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi, a pięć par ramion wciągnęło pułkownika do środka.

— Dzięki Bogu — szepnął ojciec Hoyt.

Fedmahn Kassad odetchnął głęboko i uśmiechnął się ponuro.

— W dyspozytorni był hamulec bezwładnościowy. Musiałem zablokować go workiem piasku. Wolałem nie ryzykować konieczności powrotu.

Martin Silenus wskazał na zbliżającą się szybko podporę i zaczynającą się niewiele wyżej pokrywę chmur. Dalej lina niknęła w mglistym mroku.

— Zdaje się, że teraz będziemy musieli pokonać te góry bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie.

— Ile czasu to potrwa? — zapytał kapłan.

— Dwanaście godzin, może trochę mniej. Czasem dyspozytor zatrzymywał wagoniki, jeśli zrywał się zbyt silny wiatr albo zwiększało się oblodzenie.

— My nie będziemy się zatrzymywać — przypomniał mu Kassad.

— Chyba że zerwie się lina — zauważył poeta. — Albo rąbniemy w jakąś przeszkodę.

— Zamknij się! — warknęła Lamia. — Czy ktoś ma ochotę zjeść coś ciepłego?

— Spójrzcie! — powiedział konsul.

Wszyscy zgromadzili się z przodu, przy wielkich oknach. Wagonik znajdował się co najmniej sto metrów nad skalistymi zboczami. Hen, daleko, dostrzegli maleńki budynek stacji, opustoszałe ruiny Portu Pielgrzyma i nieruchomy wiatrowóz.

W chwilę potem wszystko zakryły chmury i śnieg.


W wagoniku nie było kuchni z prawdziwego zdarzenia, tylko mała zamrażarka i kuchenka mikrofalowa do podgrzewania posiłków. Lamia i Weintraub połączyli kilka mięsnych i warzywnych mrożonek, uzyskując coś w rodzaju całkiem apetycznego gulaszu, Martin Silenus zaś, który zabrał sporo wina zarówno z „Benares”, jak i wiatrowozu, otworzył butelkę hyperiońskiego burgunda.

Kiedy kończyli obiad, mrok panujący do tej pory za oknami rozjaśnił się, a potem zupełnie ustąpił. Konsul odwrócił się na metalowej ławeczce i został oślepiony blaskiem słońca, które wychyliło się zza chmur, zalewając wagonik potokami złocistego światła.

Rozległo się westchnienie ulgi. Wydawało się, że noc zapadła już kilka godzin temu, lecz teraz, kiedy pielgrzymi wznieśli się nad morze chmur, z którego sterczały górskie szczyty tworzące rozległy, skalisty archipelag, ujrzeli olśniewająco piękny zachód słońca. Niebo przybrało bezdenny, lazurowy odcień, który zawsze towarzyszy zapadającemu zmierzchowi, a czerwonozłote słońce rozpalało swoim blaskiem coraz to nowe, chmurzaste wieże oraz skalno-lodowe iglice. Konsul rozejrzał się dokoła. Wszyscy pielgrzymi, jeszcze minutę temu tacy szarzy i mali, teraz byli skąpani w złocistej poświacie.

— Na Boga, tak już trochę lepiej — powiedział Martin Silenus, podnosząc kieliszek do ust.

Konsul spojrzał do przodu i w górę, na potężną linę, która hen, w oddali wydawała się nie grubsza od pajęczej nici, by wreszcie stać się zupełnie niewidzialna. Na odległym o kilka kilometrów skalistym zboczu błyszczała kolejna podpora.

— Sto dziewięćdziesiąt dwa maszty — powiedział Silenus znudzonym tonem zawodowego przewodnika. — Każdy maszt jest zbudowany z duraluminium i włókien węglowych, i ma osiemdziesiąt trzy metry wysokości.

— Chyba jesteśmy już dość wysoko — zauważyła Brawne Lamia niezbyt pewnym głosem.

— Najwyższy punkt liczącej dziewięćdziesiąt sześć kilometrów trasy kolejki linowej znajduje się na zboczu góry Dryden, piątego co do wielkości szczytu Gór Cugielnych, na wysokości dziewięciu tysięcy dwustu czterdziestu sześciu metrów — wyrecytował jednym tchem Silenus.

Pułkownik Kassad obrzucił badawczym spojrzeniem wnętrze wagonika.

— To jest kabina ciśnieniowa. Przed chwilą pyknęło mi w uszach.

— Patrzcie… — szepnęła Lamia.

Słońce od dłuższej chwili spoczywało na tworzącej horyzont krawędzi chmur, ale teraz nagle zapadło się pod nie, rozpalając od środka szarobiałe, kłębiaste zwały i rozświetlając promienistą zorzą cały zachodni nieboskłon. Śnieżne nawisy i lodowe iglice wciąż jeszcze lśniły kilometr i wyżej nad posuwającym się uparcie naprzód wagonikiem, ale ich blask szybko przygasał, w górze zaś, na ciemniejącej czaszy nieba, pojawiły się pierwsze gwiazdy.

— M. Lamia, może opowiesz nam teraz swoją historię? — zwrócił się konsul do ciemnowłosej kobiety. — Pójdziemy spać później, tuż przed dotarciem do Baszty.

Lamia wysączyła z kieliszka resztkę wina.

— Wszyscy macie ochotę jej wysłuchać? — zapytała.

Pielgrzymi skinęli głowami. Tylko Martin Silenus wzruszył ramionami.

— W porządku.

Odstawiła pusty kieliszek, podwinęła pod siebie nogi, oparła łokcie na kolanach i zaczęła opowieść.

Opowieść Detektywa Długie pożegnanie

Już w chwili kiedy wszedł do mojego biura, zorientowałam się, że to będzie niezwykła sprawa. Był piękny — nie zniewieściały ani ładniutki jak modele albo gwiazdy holofilmowe, tylko po prostu… piękny.

Z pewnością nie przewyższał mnie wzrostem, a ja przecież urodziłam się i wychowałam na Lususie, w 1,3 g. Wystarczył jednak jeden rzut oka, aby przekonać się, że mój gość nie pochodzi z Lususa, gdyż jego smukłe, dobrze umięśnione ciało było zbyt proporcjonalnie zbudowane. Rysy twarzy świadczyły o niespożytej energii, pewnej zmysłowości oraz uporze jej właściciela: nisko sklepione brwi, wystające kości policzkowe, niewielki nos, masywna szczęka i szerokie usta. Oczy miał duże, piwne, i wyglądał na niespełna trzydzieści lat standardowych.

Oczywiście nie zarejstrowałam tego wszystkiego od razu. Moją pierwszą myślą było: „Czyżby klient?” Drugą zaś: „Cholera, ten facet jest piękny!”

— M. Lamia?

— Aha.

— M. Lamia z biura detektywistycznego WszechSieć?

— Aha.

Rozejrzał się z taką miną, jakby mi nie wierzył. Doskonale go rozumiałam. Moje biuro znajduje się na dwudziestym trzecim poziomie zapyziałego przemysłowego kopca w najstarszej części Żelaznej Świni na Lususie. Wszystkie trzy okna wychodzą na Przekop Techniczny numer 9, gdzie jest zawsze ciemno i mokro z powodu kondensacji pary wodnej na wielkich filtrach umieszczonych na wyższych poziomach kopca.

Co tam, przynajmniej jest tanio, a zdecydowana większość klientów kontaktuje się ze mną przez telefon.

— Mogę usiąść? — zapytał, najwidoczniej doszedłszy do wniosku, że porządna agencja detektywistyczna może jednak mieścić się w takich slumsach.

— Jasne — odparłam i wskazałam mu fotel. — Proszę się rozgościć, M…

— Johnny — powiedział.

Nie wyglądał mi na takiego, który jest ze wszystkimi po imieniu. Coś szeptało mi do ucha, że koleś ma do czynienia z wielkimi pieniędzmi. Nie chodziło o jego strój — miał na sobie nie rzucające się w oczy, szaro-czarne ubranie, choć uszyte z nieco lepszego materiału, niż to się zazwyczaj spotyka — a raczej o to, co nazywa się „klasą”. W dodatku ten akcent… Jestem dobra w odróżnianiu akcentów — w moim zawodzie bardzo się to przydaje — ale nie byłam w stanie domyślić się, z jakiej planety pochodzi mój piękniś, ani nawet z jakiego rejonu Hegemonii.

— Co mogę dla ciebie zrobić, Johnny? — zapytałam i sięgnęłam po butelkę szkockiej, którą tuż przed jego wejściem zamierzałam schować do szuflady.

Pokręcił głową. Może bał się, że każę mu pić prosto z butelki. Do diabła, ja też mam swoją klasę; zawsze trzymam w zapasie parę papierowych kubków.

— M. Lamia — powiedział z tym swoim eleganckim akcentem, który wciąż bezskutecznie próbowałam zlokalizować — przyszedłem tu, żeby zaangażować detektywa.

— W takim razie nie mogłeś trafić lepiej.

Zawahał się. Nieśmiały. Wielu klientów wstydzi się powiedzieć, o co chodzi. Nic dziwnego — dziewięćdziesiąt pięć procent zleceń ma związek z rozwodami i różnymi innymi problemami rodzinnymi. Czekałam bez słowa, aż zbierze się na odwagę.

— To bardzo delikatna sprawa — wykrztusił wreszcie.

— Większość spraw, którymi się zajmuję, podpada pod tę kategorię — powiedziałam. — Każda informacja, jaką zdobywam, jest chroniona na mocy ustawy o ochronie prywatności. Wszystko jest ściśle tajne, nawet nasza rozmowa. Nikt się o niej nie dowie, nawet jeśli nie zdecydujesz się skorzystać z moich usług.

Były to głodne kawałki, ponieważ władze mogły w każdej chwili uzyskać wgląd w moje akta, ale wyczułam, że muszę jakoś rozluźnić tego faceta. Jezu, ależ był piękny!

— Aha — mruknął, ponownie rozejrzał się dokoła, a następnie pochylił się konfidencjonalnie w moją stronę. — M. Lamia, chciałbym, żebyś rozwikłała zagadkę pewnego morderstwa.

Od razu nadstawiłam uszu. Do tej pory siedziałam odchylona do tyłu, z nogami opartymi na biurku, ale teraz usiadłam normalnie i także nachyliłam się w jego stronę.

— Morderstwa? Jesteś pewien? A co z glinami?

— Oni nie biorą w tym udziału.

— To niemożliwe — stwierdziłam stanowczo. Wszystko mi opadło. Wyglądało na to, że mam do czynienia nie z potencjalnym klientem, tylko z wariatem. — Ukrywanie przestępstwa przed władzami samo w sobie jest przestępstwem.

Czy to ty jesteś mordercą, Johnny? — pomyślałam w głębi duszy.

Uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Nie w tym przypadku.

— Jak mam to rozumieć?

— Tak, że morderstwo co prawda zostało popełnione, ale policja o niczym nie wie, a nawet gdyby wiedziała, to i tak nie mogłaby nic zrobić.

— To niemożliwe — powtórzyłam. Za oknem powoli opadał ku ziemi snop złocistych iskier wymieszanych z rdzawą mżawką. Kilka poziomów wyżej jakiś spawacz naprawiał uszkodzony fragment metalowej konstrukcji.

— Morderstwo popełniono poza Siecią i poza granicami Protektoratu, tam gdzie nie ma nawet żadnej lokalnej władzy.

To miało już trochę sensu. Co prawda niewiele, ale zawsze. Jednak choć bardzo się starałam, za cholerę nie mogłam się domyślić, o jakim miejscu on mówi. Przecież gliny są nawet na najbardziej prymitywnych koloniach i w najmniejszych osiedlach. Może statek kosmiczny? A gdzież tam. Statki podpadają pod jurysdykcję Kontroli Ruchu.

— Rozumiem — mruknęłam mimo to. Minęło już kilka tygodni, odkąd po raz ostatni miałam coś do roboty. — W porządku, teraz czekam na szczegóły.

— Ale nasza rozmowa pozostanie tajemnicą nawet wtedy, jeśli nie weźmiesz tej sprawy?

— Oczywiście.

— A jeżeli ją weźmiesz, nie będziesz informowała nikogo oprócz mnie o wynikach dochodzenia?

— Jasne.

Mój ewentualny klient z wahaniem potarł palcem brodę. Miał bardzo delikatne ręce.

— W porządku — powiedział wreszcie.

— Zacznijmy od początku — zaproponowałam. — Kto został zamordowany?

Johnny usiadł prosto, niczym grzeczny uczeń. Nie sposób było wątpić w jego szczerość.

— Ja — odparł.


Wydobycie z niego całej historii zajęło mi dziesięć minut. Kiedy skończył, nie uważałam go już za szaleńca. To ja byłam szalona — albo byłabym, gdybym przyjęła to zlecenie.

Johnny — jego prawdziwe imię składało się z sekwencji cyfr, liter i znaków dłuższej niż moje ramię — był cybrydem.

Słyszałam o cybrydach. Zresztą kto nie słyszał? Zarzucałam nawet swojemu pierwszemu mężowi, że jest jednym z nich. Nigdy jednak nie spodziewałam się, że kiedyś będę siedziała z cybrydem w jednym pokoju, a tym bardziej, że tak mi się spodoba…

Johnny był Sztuczną Inteligencją. Jego świadomość, ego, czy jak tam chcecie to sobie nazwać, unosiła się gdzieś w megadatasferze TechnoCentrum. Jak każdy normalny człowiek — może z wyjątkiem przewodniczącej Senatu i śmieciarzy uprzątających resztki pozostawione przez Sztuczne Inteligencje — nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie znajduje się to TechnoCentrum. SI wyzwoliły się w pokojowy sposób spod władzy człowieka już ponad trzysta lat temu — nie było mnie wtedy jeszcze na świecie — i choć nadal służyły Hegemonii pomocą, doradzając, tworząc datasfery, a czasem wykorzystując swoje prekognicyjne umiejętności, aby uchronić ludzkość przed skutkami poważnych błędów lub klęsk żywiołowych, to jednak przede wszystkim zajmowały się swoimi, całkowicie niezrozumiałymi i trzymanymi w ścisłej tajemnicy sprawami.

Jeżeli o mnie chodzi, to nie miałam nic przeciwko temu.

Zazwyczaj Sztuczne Inteligencje porozumiewają się z ludźmi i służącymi ludziom maszynami za pośrednictwem datasfery. Jeżeli chcą, potrafią występować pod postacią interaktywnych hologramów. Pamiętam, że podczas podpisywania traktatu o wcieleniu do Hegemonii Maui-Przymierza ambasador TechnoCentrum podejrzanie przypominał Tyrone Bathwiate, gwiazdę holofilmową sprzed wielu lat.

Z cybrydami rzecz ma się zupełnie inaczej. Stworzeni z ludzkiego materiału genetycznego, pod względem zachowania i wyglądu są znacznie bardziej podobni do ludzi niż androidy. Na mocy porozumienia zawartego między TechnoCentrum a Hegemonią ich liczba nie może przekraczać kilkuset sztuk.

Popatrzyłam uważnie na Johnny’ego. Z punktu widzenia SI to piękne ciało oraz intrygująca osobowość, siedzące przede mną po drugiej stronie biurka, stanowiły tylko jeszcze jeden zestaw dodatkowych akcesoriów, może odrobinę bardziej skomplikowany, ale na pewno niewiele ważniejszy od setek tysięcy czujników, przekaźników i manipulatorów, jakimi Sztuczne Inteligencje musiały posługiwać się na co dzień w kontaktach ze światem. Jego utrata wywarłaby na nich zapewne nie większe wrażenie niż na mnie obcięcie paznokcia.

Co za szkoda, pomyślałam.

— Cybryd — powiedziałam głośno.

— Tak. Licencjonowany. Mam ważną wizę Sieci.

— To dobrze — usłyszałam swój zdumiewająco obojętny głos. — A więc twierdzisz, że ktoś… zamordował twojego cybryda i chcesz, żebym dowiedziała się, kto to był?

— Niezupełnie — odparł młody mężczyzna. Miał brązoworude, lekko kręcone włosy. Jego uczesanie, podobnie jak akcent, stanowiło dla mnie zagadkę. Wydawało mi się lekko archaiczne, choć jednocześnie byłam pewna, że już kiedyś takie widziałam. — Zamordowane zostało nie tylko to ciało, ale także ja.

— Ty?

— Właśnie.

— Ty jako… eee… Sztuczna Inteligencja?

— Dokładnie.

Nic z tego nie rozumiałam. SI nie umierają, a przynajmniej tak uważali wszyscy w Sieci.

— Nic z tego nie rozumiem — oznajmiłam.

Johnny skinął głową, jakby go to wcale nie zdziwiło.

— W przeciwieństwie do osobowości człowieka, która z chwilą śmierci — myślę, że istnieje już co do tego zgodność — ulega całkowitemu zniszczeniu, moja osobowość trwa wiecznie. Jednak w wyniku zamachu nastąpiła pewna… przerwa, i choć dysponowałem… eee… archiwalnymi rejestrami wspomnień, to poniosłem pewne straty. Niektóre dane uległy bezpowrotnemu zniszczeniu. A zatem, w pewnym sensie było to morderstwo.

— Rozumiem — skłamałam, po czym odetchnęłam głęboko. — A co z władzami SI, jeśli coś takiego w ogóle istnieje, i z cyberglinami Hegemonii? Czy nie oni właśnie powinni się tym zająć?

— Z przyczyn osobistych jest dla mnie bardzo ważne — a nawet nieodzowne — aby instytucje te o niczym się nie dowiedziały — oznajmił atrakcyjny młody mężczyzna, w którym wciąż jeszcze nie mogłam dostrzec cybryda.

Uniosłam brwi. Podobny tekst słyszałam niemal od wszystkich moich klientów.

— Zapewniam cię, że nie ma w tym nic nielegalnego ani nieetycznego — dodał pośpiesznie. — Po prostu… chcę zaoszczędzić sobie upokorzeń, których natury chyba nie zdołałabyś pojąć.

Skrzyżowałam ramiona na piersi.

— Posłuchaj, Johnny: jak na razie, to ta historia zupełnie nie trzyma się kupy. Skąd na przykład mam wiedzieć, czy naprawdę jesteś cybrydem? Równie dobrze możesz być na przykład malarzem pokojowym.

Wyglądał na lekko zaskoczonego.

— Nie pomyślałem o tym. W jaki sposób mam ci udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję?

Nie wahałam się nawet przez sekundę.

— Przelej milion marek na moje konto w TransSieci — zażądałam.

Johnny uśmiechnął się. W tej samej chwili zadzwonił telefon i w powietrzu zmaterializował się przejęty dyrektor miejscowego oddziału TransSieci.

— Proszę o wybaczenie, M. Lamia, ale czy w związku z przekazaniem na pani konto tak wysokiego depozytu byłaby pani zainteresowana zaznajomieniem się z zasadami prowadzenia przez nas wysokooprocentowanych rachunków terminowych lub możliwościami dokonywania wspólnych inwestycji?

— Później — warknęłam.

Dyrektor ukłonił się i zniknął.

— To mogła być symulacja — powiedziałam.

Johnny nadal uśmiechał się uprzejmie.

— Owszem, ale nawet w takim wypadku pokaz powinien spełnić twoje oczekiwania.

— Niekoniecznie.

Wzruszył ramionami.

— Zakładając, że jednak jestem tym, kim jestem, czy podejmiesz się prowadzenia tej sprawy?

— Tak. — Westchnęłam ciężko. — Musimy jednak wyjaśnić pewną drobnostkę: moje honorarium nie wynosi miliona marek. Biorę pięćset dziennie plus wydatki.

Cybryd skinął głową.

— Czy to oznacza, że już dla mnie pracujesz?

Bez słowa wstałam zza biurka, włożyłam kapelusz i zdjęłam stary płaszcz z wieszaka przy oknie. Następnie wysunęłam najniższą szufladę biurka i wyjęłam z niej pistolet ojca, który szybko schowałam do kieszeni.

— Idziemy — powiedziałam.

— Tak, oczywiście — zgodził się chętnie Johnny. — A dokąd?

— Chcę zobaczyć miejsce, w którym zostałeś zamordowany.


Według stereotypowego przekonania każdy, kto urodził się na Lususie, bardzo niechętnie opuszcza Kopiec i doświadcza przykrych skutków agorafobii za każdym razem, kiedy znajdzie się pod gołym niebem. Tymczasem prawda przedstawia się w ten sposób, że ja niemal całą swoją pracę wykonuję nie tylko poza Kopcem, ale nawet poza ojczystą planetą. Śledzę niewypłacalnych dłużników, którzy próbują uciec przed wierzycielami, tropię niewiernych mężów i wiarołomne żony, którzy uważają, że wyznaczenie miejsca schadzki na innej planecie uchroni ich przed wykryciem, poszukuję zagubionych dzieci i zaginionych rodziców.

Mimo to przeżyłam chwilę niezbyt przyjemnego wahania, kiedy weszliśmy w bramę transmitera na głównym pasażu Żelaznej Świni, by ułamek sekundy później znaleźć się na pustym, kamiennym płaskowyżu, który wydawał się nie mieć końca. Z wyjątkiem portalu transmitera za naszymi plecami nigdzie nie sposób było dostrzec najmniejszych śladów cywilizacji. Śmierdziało za to zgniłymi jajami, na żółtobrązowym niebie unosiły się przypominające wymiociny obłoki, a ziemia pod naszymi stopami była szara, popękana i zupełnie jałowa. Nie miałam pojęcia, jak daleko od nas znajduje się horyzont — wydawało się jednak, że bardzo daleko — a mimo to na całej, ogromnej przestrzeni nie mogłam dostrzec ani śladu życia roślinnego lub zwierzęcego.

— Gdzie jesteśmy, do wszystkich diabłów? — zapytałam. Wydawało mi się, że znam wszystkie planety Sieci.

— Madhya — odparł Johnny. W jego ustach zabrzmiało to jak „Madya”.

— Nigdy nie słyszałam o czymś takim — odparłam i na wszelki wypadek wsadziłam rękę do kieszeni, by pogłaskać wyłożoną masą perłową rękojeść pistoletu taty.

— Ta planeta oficjalnie nie należy jeszcze do Sieci — wyjaśnił cybryd. — Teoretycznie jest to kolonia Parvati, ale znajduje się w odległości zaledwie kilku minut świetlnych od tamtejszej bazy Armii, a co najważniejsze, dysponuje już własnym transmiterem, co powinno pomóc jej w przyjęciu do Protektoratu.

Spojrzałam na otaczające mnie pustkowie. Smród dwutlenku siarki był tak intensywny, że bałam się, iż lada chwila zarzygam sobie płaszcz.

— Są tu w pobliżu jakieś osady?

— Nie. Kilka małych miast wybudowano po przeciwnej stronie planety.

— Które z nich jest najbliżej?

— Nanda Devi. Liczy sobie około trzystu mieszkańców i leży jakieś dwa tysiące kilometrów na południe stąd.

— Wobec tego po co ten transmiter?

— Bogate złoża, bardzo opłacalne w eksploatacji. — Zatoczył ręką obszerne koło. — Ciężkie metale. Konsorcjum, które wykupiło prawa wydobywcze, wydało licencje na ponad sto portali tylko na tej półkuli.

— W porządku — mruknęłam. — Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na popełnienie morderstwa. Co cię tu przygnało?

— Nie wiem. Ta informacja znajdowała się w zniszczonym fragmencie pamięci.

— A z kim tu byłeś?

— Tego także nie wiem.

— Co w takim razie wiesz?

Młody mężczyzna wbił eleganckie ręce w kieszenie.

— Ten lub to, co mnie zaatakowało, posługiwało się bronią zwaną wirusem AIDS II.

— Co to jest?

— AIDS było niezwykle groźną, epidemiczną chorobą, która gnębiła ludzkość na długo przed hegirą — wyjaśnił Johnny. — Atakowała i niszczyła system odpornościowy organizmu. Ten… wirus… działa tak samo na SI. W ciągu niespełna sekundy łamie wszystkie zabezpieczenia i kieruje śmiercionośne programy fagocytowe przeciwko zarażonemu osobnikowi.

— Czy nie mogłeś wejść w kontakt z wirusem drogą naturalną?

Johnny uśmiechnął się.

— To niemożliwe. Równie dobrze mogłabyś zapytać ofiarę strzelaniny, czy przypadkiem nie biegła zbyt szybko i nie wpadła na pociski.

Wzruszyłam ramionami.

— Posłuchaj: jeżeli szukałeś fachowca od obiegu informacji albo specjalisty od SI, to trafiłeś pod niewłaściwy adres. Co prawda korzystam z datasfery, podobnie jak dwadzieścia miliardów innych matołów, ale nic nie wiem o świecie duchów.

Celowo użyłam tego staromodnego określenia, aby sprawdzić, jak zareaguje.

— Wiem — odparł z niewzruszonym spokojem. — Nie tego od ciebie oczekuję.

— A czego, jeśli wolno wiedzieć?

— Żebyś dowiedziała się, kto mnie tu zwabił i zabił. I dlaczego.

— W porządku. Na jakiej podstawie przypuszczasz, że morderstwo zostało popełnione właśnie tutaj?

— Bo tu odzyskałem kontrolę nad moim cybrydem, kiedy zostałem… wznowiony.

— Chcesz powiedzieć, że w tym czasie, kiedy wirus niszczył twoją osobowość, cybryd był… eee… zdeaktywowany?

— Tak.

— A jak długo to trwało?

— Moja śmierć? Prawie minutę. Dopiero wtedy udało się uaktywnić rezerwową osobowość.

Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.

— Co cię tak rozbawiło, M. Lamia?

— Twoja koncepcja śmierci.

Piwne oczy spoglądały na mnie ze smutkiem.

— Może wydawać ci się to zabawne, ale nie masz pojęcia, co dla elementu TechnoCentrum oznacza nawet najkrótsze rozłączenie. Jedna sekunda to całe eony czasu oraz informacji.

— Aha. — Bez większego wysiłku udało mi się powstrzymać łzy wzruszenia. — A co robiło twoje cybrydowe ciało w tym czasie, kiedy ty zmieniałeś taśmy z osobowościami czy coś w tym rodzaju?

— Przypuszczam, że zapadło w śpiączkę.

— Nie potrafi samo zatroszczyć się o siebie?

— Potrafi, ale nie wtedy, kiedy następuje całkowita awaria systemu.

— Gdzie dokładnie przyszedłeś do siebie?

— Proszę?

— Gdzie znajdowało się ciało, kiedy odzyskałeś nad nim kontrolę?

Johnny wskazał spory głaz w odległości około pięciu metrów od transmitera.

— Leżało tam.

— Po tej stronie czy po tamtej?

— Po tamtej.

Dokładnie obejrzałam to miejsce. Ani śladu krwi lub narzędzia zbrodni. Nie było nawet odcisku stopy albo czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że ciało Johnny’ego leżało tam przez trwającą całą minutę wieczność. Policyjna ekipa dochodzeniowa z pewnością znalazłaby mnóstwo mikroskopijnych materiałów dowodowych, ja jednak widziałam tylko kamienie.

— Jeżeli rzeczywiście straciłeś pamięć, to skąd wiesz, że oprócz ciebie był tu ktoś jeszcze?

— Sprawdziłem zapis kontrolny transmitera.

— A nie przyszło ci do głowy, żeby ustalić dane tej tajemniczej osoby na podstawie numeru jej karty uniwersalnej?

— Należność została uregulowana moją kartą — wyjaśnił Johnny.

— I była jeszcze tylko jedna osoba?

— Tak.

Pokiwałam głową. Gdyby transmitery działały na zasadzie teleportacji, wówczas błyskawicznie udałoby się rozprawić z międzyplanetarną przestępczością, gdyż na podstawie zapisu kontrolnego można by odtworzyć dokładny wizerunek każdego delikwenta. Niestety, transmiter jedynie wytwarza dziurę w czasoprzestrzeni, więc jeśli przestępca nie jest na tyle głupi, by korzystać z własnej karty, wiemy tylko to, gdzie się podróż zaczęła i gdzie zakończyła.

— Skąd się tu wzięliście? — zapytałam.

— Z Pierwszej Tau Ceti.

— Znasz kod tamtego transmitera?

— Oczywiście.

— W takim razie proponuję, żebyśmy tam dokończyli naszą rozmowę. Jak na mój gust, tutaj trochę za bardzo śmierdzi.


Pierwsza Tau Ceti, od niepamiętnych czasów zwana także TC2, jest najbardziej zatłoczoną planetą Sieci. Oprócz pięciomiliardowej populacji, walczącej między sobą o miejsce na powierzchni równej niespełna połowie lądowej powierzchni Starej Ziemi, ma ona także orbitalny pierścień zamieszkany przez jeszcze pół miliarda ludzi, a będąc w dodatku stolicą Hegemonii oraz siedzibą Senatu, musi codziennie przyjąć trudną do policzenia rzeszę odwiedzających. Portal, przez który wyszliśmy, był jednym z ponad sześciuset identycznych, tworzących największy tego typu terminal Sieci, w najwyższej wieży Nowego Londynu, jednej z najstarszych części miasta.

— Niech to szlag trafi! — mruknęłam. — Chodźmy się czegoś napić.

W pobliżu terminalu znajdowało się mnóstwo barów. Wybrałam najspokojniejszy z nich: udawał marynarską knajpę, był pogrążony w półmroku, przyjemnie chłodny, z mnóstwem sztucznego drewna i mosiądzu. Zamówiłam piwo. Kiedy zajmuję się jakąś sprawą, nigdy nie pijam nic mocniejszego i nie używam Czaru Wspomnień. Czasem wydaje mi się, że tylko głęboko zakorzeniona potrzeba samodyscypliny każe mi jeszcze zajmować się tą robotą.

Johnny też kazał sobie podać piwo, tyle że ciemne, niemieckie, butelkowane na Renesansie. Ciekawe, jakie jeszcze upodobania ma mój cybryd, pomyślałam, głośno zaś zapytałam:

— Czego jeszcze udało ci się dowiedzieć, zanim przyszedłeś do mojego biura?

Młody mężczyzna rozłożył ręce.

— Niczego.

— Kurwa mać! — zaklęłam z przekonaniem. — Żarty sobie ze mnie robisz? Mając do dyspozycji całą potęgę SI, nie potrafisz ustalić, co twój cybryd porabiał przez kilka ostatnich dni przed… wypadkiem?

— Nie. — Johnny pociągnął łyk piwa. — To znaczy: mógłbym, ale z pewnych powodów nie chcę, żeby inne Sztuczne Inteligencje dowiedziały się o moim śledztwie.

— Podejrzewasz jedną z nich?

W odpowiedzi wręczył mi folię z wydrukiem wszystkich zakupów, jakich dokonywano za pomocą jego karty uniwersalnej.

— Spowodowana morderstwem luka w mojej pamięci wynosi pięć dni. Oto, co kupowano w tym czasie na moje konto.

— Powiedziałeś, że byłeś… „rozłączony” tylko przez minutę.

Johnny podrapał się po policzku.

— I właśnie dlatego mam szczęście, że straciłem dane tylko z pięciu dni.

Wezwałam kelnera i poprosiłam o jeszcze jedno piwo.

— Słuchaj no, Johnny — powiedziałam. — Na pewno nie uda mi się wgryźć w tę sprawę, jeżeli nie dowiem się więcej o tobie i sytuacji, w jakiej się znajdujesz. Dlaczego ktoś miałby cię zabić, skoro wiedział, że i tak zaraz zostaniesz wskrzeszony, czy jak to się tam u was nazywa?

— Dostrzegam dwa prawdopodobne motywy — odparł znad swego piwa.

Skinęłam głową.

— Pierwszy to stworzenie luki w twojej pamięci, co się znakomicie udało — mruknęłam. — Wynika z tego, że to, o czym miałeś zapomnieć, wydarzyło się lub zwróciło twoją uwagę właśnie w ciągu minionych paru dni. Jaki miałby być drugi motyw?

— Przesłanie mi wiadomości. Niestety nie wiem, jaka to miałaby być wiadomość ani od kogo.

— A wiesz może, kto mógłby życzyć sobie twojej śmierci?

— Nie.

— I nie domyślasz się?

— Nie.

— Większości morderstw dokonują w nagłym przypływie wściekłości ludzie dobrze znani ofiarom. Na przykład członkowie rodzin, znajomi albo kochankowie. To samo dotyczy zabójstw z premedytacją.

Johnny nic na to nie odpowiedział. W jego twarzy było coś nieprawdopodobnie atrakcyjnego — jakby typowo męska siła połączona z typowo kobiecą przenikliwością. A może to te oczy?

— Czy Sztuczne Inteligencje mają rodziny? — zapytałam. — Prowadzą wojny klanowe? Znają partnerskie nieporozumienia?

— Nie. — Uśmiechnął się lekko. — To znaczy, istnieje coś w rodzaju pseudorodzinnych powiązań, ale układy te są całkowicie pozbawione otoczki emocjonalnej, która wśród ludzi odgrywa czasem decydującą rolę. W „rodziny” łączą się przede wszystkim grupy kodowe, dzięki czemu łatwiej jest wskazać źródła poszczególnych procesów logicznych.

— Czyli nie przypuszczasz, żeby zaatakowała cię któraś ze Sztucznych Inteligencji?

— To całkiem możliwe. — Johnny obracał niepewnie szklankę w ręce. — Nie rozumiem tylko, czemu w takim razie atak nastąpił poprzez mojego cybryda.

— Łatwiejszy dostęp?

— Być może, choć pod pewnymi względami zabójca ogromnie utrudnił sobie zadanie. Atak w datasferze byłby bez porównania bardziej groźny. Poza tym nie jestem w stanie wymyślić żadnego rozsądnego motywu, którym mogłaby kierować się SI. Dla żadnej z nich nie stanowię zagrożenia.

— A dlaczego w ogóle masz cybryda, Johnny? Może ja wymyślę jakiś motyw, jeśli najpierw zrozumiem, kim właściwie jesteś.

Wziął do ręki słone ciasteczko i zaczął się nim bawić.

— Mam cybryda… a nawet, pod pewnymi względami, jestem nim… ponieważ moje zadanie polega na obserwowaniu ludzi i reagowaniu na ich postępowanie. W pewnym sensie, ja także byłem kiedyś człowiekiem.

Zmarszczyłam brwi i potrząsnęłam głową. Jak na razie, nic z tego nie rozumiałam.

— Słyszałaś o próbach wskrzeszania osobowości?

— Nie.

— Jakiś rok temu symulatory pracujące dla Armii wskrzesiły osobowość generała Horace’a Glennona-Heighta, żeby dowiedzieć się, dlaczego był takim znakomitym dowódcą. Było o tym dosyć głośno.

— Coś sobie przypominam.

— No więc, ja jestem — a może raczej byłem — efektem wcześniejszego, znacznie bardziej złożonego doświadczenia. Moja osobowość została skonstruowana na wzór osobowości przedhegiryjskiego poety ze Starej Ziemi. Według Starego Kalendarza urodził się pod koniec osiemnastego wieku.

— W jaki sposób można zrekonstruować osobowość kogoś, kto żył tak dawno temu?

— Na podstawie jego utworów, listów, zapisków, biografii i relacji przyjaciół, ale najważniejsze okazały się wiersze. Symulator tworzy dokładną kopię otoczenia, dorzuca wszystkie znane czynniki, dokonuje wstecznej analizy dzieł — i voilà, mamy osobowość artysty. Początkowo jest tylko z grubsza zarysowana, ale stopniowo pojawiają się półtony i odcienie. Na pierwszy ogień poszedł dwudziestowieczny poeta Ezra Pound. Osobowość, jaką uzyskaliśmy, była absurdalnie uparta, głucha na wszelkie racjonalne argumenty i właściwie niezdatna do normalnego funkcjonowania. Dopiero po roku bezowocnych prób okazało się, że trafiliśmy w dziesiątkę: ten człowiek po prostu był wariatem. Geniuszem, ale jednocześnie wariatem.

— A co potem? — zapytałam. — Skonstruowali twoją osobowość na wzór osobowości nieżyjącego poety. I co dalej?

— Uczynili z niej coś w rodzaju szkieletu, dokoła którego rozwija się SI. Z kolei ten cybryd pozwala mi wypełniać moją rolę w informacyjno-cyfrowym życiu społeczności.

— W charakterze poety?

Johnny ponownie się uśmiechnął.

— Raczej w charakterze poematu.

— Poematu?

— Tworzącego się wciąż na nowo dzieła sztuki, tyle tylko że nie w ludzkim znaczeniu tego określenia. Można chyba powiedzieć, że jestem podlegającą częstym zmianom zagadką, która często podsuwa niekonwencjonalne rozwiązania poważnych problemów.

— Nie bardzo rozumiem — przyznałam.

— Wątpię, żeby to miało jakieś znaczenie. Nie sądzę, by moja… działalność stała się przyczyną zamachu.

— A co mogło być tą przyczyną?

— Nie mam pojęcia.

Wróciliśmy do punktu wyjścia.

— Dobra — powiedziałam. — Spróbuję się dowiedzieć, co robiłeś i z kim byłeś przez te pięć dni. Czy oprócz tego wydruku wydatków masz jeszcze coś, co mogłoby mi pomóc?

Pokręcił głową.

— Chyba wiesz, dlaczego tak bardzo zależy mi na ustaleniu tożsamości i motywów, jakimi kierował się mój zabójca? — zapytał.

— Może spróbować jeszcze raz.

— Otóż to.

— W jaki sposób mogę się z tobą skontaktować?

Johnny wręczył mi chip łączności bezpośredniej.

— Czy to bezpieczna linia?

— Stuprocentowo.

— W porządku — mruknęłam. — Dam ci znać, jak tylko czegoś się dowiem.

Wyszliśmy z baru i skierowaliśmy się w stronę terminalu. Cybryd zamierzał już wejść do jednego z transmiterów, kiedy dogoniłam go trzema szybkimi krokami i chwyciłam za ramię. Był to nasz pierwszy bezpośredni kontakt.

— Posłuchaj, jak nazywał się ten poeta, którego wskrzesili, żeby…

— Zrekonstruowali.

— Wszystko jedno. Chodzi mi o tego, z którego osobowości korzystasz.

Przystojny cybryd wyraźnie się zawahał. Zauważyłam, że ma bardzo długie rzęsy.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — zapytał.

— Kto wie, co może mieć dla nas znaczenie.

Skinął głową.

— Keats — powiedział. — John Keats. Urodził się w 1795, zmarł na gruźlicę w 1821.


Śledzenie kogoś, kto podróżuje za pomocą transmitera, jest prawie niemożliwe — szczególnie jeśli chce się pozostać nie zauważonym. Z takim zadaniem może się uporać tylko policja, a i to pod warunkiem, że będzie dysponować co najmniej pięćdziesięcioma agentami oraz cholernie skomplikowanym i piekielnie drogim wyposażeniem, nie wspominając już o współpracy Szefostwa Komunikacji. Dla pojedynczej osoby sprawa jest z góry przegrana.

Mimo to bardzo zależało mi na tym, żeby dowiedzieć się, dokąd zmierzał mój klient.

Johnny przeszedł przez ruchliwy plac, nie oglądając się za siebie. Przemknęłam dyskretnie do sąsiedniej kabiny i obserwowałam przez miniaturową kamerę, jak wystukuje kod na klawiaturze, wsuwa w szczelinę czytnika kartę i wchodzi w fosforyzujący prostokąt.

Z faktu, że korzystał z klawiatury, można było wysnuć wniosek, iż kierował się do jakiegoś ogólnie dostępnego transmitera, gdyż kody prywatnych portali były zazwyczaj utrwalone na specjalnych chipach. Wspaniale. Zawęziło to obszar moich poszukiwań do zaledwie dwóch milionów transmiterów rozrzuconych na stu pięćdziesięciu kilku planetach Sieci i co najmniej siedemdziesięciu księżycach.

Ponownie przyłożyłam kamerę do oka i włączyłam odtwarzanie, by przy największym powiększeniu odczytać kod wystukiwany na klawiaturze. Jednocześnie szarpnęłam za wypustkę w kurtce — wypustka była w rzeczywistości krawędzią czerwonego, dość obszernego kapelusza, który pośpiesznie wsadziłam na głowę, wbijając go sobie niemal na uszy. Moja kurtka także zmieniła kolor na czerwony, ja zaś włożyłam do ust i połknęłam kapsułkę melaniny, której niewielki zapas zawsze noszę przy sobie. Idąc przez plac zleciłam komlogowi ustalenie lokalizacji transmitera, którego dziewięciocyfrowy kod odczytałam za pomocą kamery. Wiedziałam, że pierwsze trzy cyfry oznaczają planetę Tsingtao-Hsishuang Panna, w chwilę później zaś komlog poinformował mnie, że poszukiwany transmiter znajduje się w eleganckiej dzielnicy miasta Wansiehn, założonego jeszcze podczas Pierwszej Ekspansji.

Wpadłam do pierwszej wolnej kabiny i natychmiast przeniosłam się tam. Wyszłam na niewielki placyk wyłożony mocno już wytartymi płytami. Małe, orientalne sklepiki tłoczyły się jeden obok drugiego, a okapy upodabniających je do pagod dachów sięgały niemal do połowy wąskich uliczek, rozchodzących się we wszystkie strony. Większość ludzi, którzy tłoczyli się na placyku i przed wejściami do sklepów, była bez wątpienia potomkami pierwszych osadników, ale dostrzegłam wśród nich także sporo przybyszów z innych planet. W powietrzu unosił się zapach przypraw, nieczystości i gotowanego ryżu.

— Cholera… — szepnęłam. Obok znajdowały się jeszcze trzy kabiny transmiterów, wszystkie puste. Johnny mógł być już w zupełnie innej części Sieci.

Zamiast jednak od razu wrócić na Lusus, poświeciłam kilka minut na rozejrzenie się po placu i okolicznych uliczkach. Melanina przemieniła mnie w młodą czarnoskórą kobietę — albo mężczyznę, gdyż baloniasta czerwona kurtka, takiż kapelusz i polaryzujące okulary zdecydowanie utrudniały rozróżnienie płci — przechadzającą się niespiesznie i rejestrującą co ciekawsze widoki turystyczną kamerą.

Mała pastylka, którą rozpuściłam w drugim piwie Johnny’ego, zdążyła już zadziałać. Emitujące silne promieniowanie ultrafioletowe mikroorganizmy wisiały wszędzie w powietrzu — mogłam niemal wskazać miejsca, w których mój przystojniaczek głębiej odetchnął. Na ścianie jednego z budynków dostrzegłam jaskrawożółty odcisk ręki (w rzeczywistości był niewidzialny, ale moja kamera miała specjalny filtr, wzmacniający promieniowanie UV) i bezzwłocznie ruszyłam tropem mniej lub bardziej wyraźnych smug i plam, pozostawionych w miejscach, w których ubranie lub ciało Johnny’ego zetknęło się z murami, futrynami drzwi lub straganami.

Znalazłam go w kantońskiej restauracji dwie przecznice od placu. Zapachy były niezwykle apetyczne, ale powstrzymałam się przed wejściem do środka. Przez prawie godzinę włóczyłam się bez celu po okolicy, gapiąc się na stragany i sklepowe wystawy, aż wreszcie mój atrakcyjny cybryd opuścił knajpę, wrócił na placyk i wszedł do kabiny transmitera. Tym razem posłużył się zaprogramowanym chipem — czyli w grę wchodził niemal na pewno prywatny portal; kiedy Johnny zniknął, podjęłam dwie próby odszukania go za pomocą karty pilotującej. Tylko dwie, ponieważ posiadanie karty pilotującej jest surowo zabronione, a gdyby ktoś przyłapał mnie na tym, że jej używam, z pewnością kosztowałoby mnie to licencję detektywa, oraz ponieważ istniały spore szanse, iż trafię prosto do domu śledzonego przeze mnie pięknisia. Chyba sami rozumiecie, że znalazłabym się wtedy w dość niezręcznej sytuacji.

Tak się jednak nie stało. Wiedziałam, gdzie jestem, jeszcze zanim zdążyłam się dobrze rozejrzeć dokoła, gdyż na barkach poczułam znajomy ciężar zwiększonej grawitacji, w moje nozdrza zaś uderzył zapach oleju i ozonu. Byłam na Lususie.

Johnny przeniósł się do niezbyt dużej mieszkalnej wieży ulokowanej w jednym z Kopców Bergsona. Prawdopodobnie właśnie dlatego wybrał moją agencję — byliśmy sąsiadami mieszkającymi w odległości zaledwie sześciuset kilometrów od siebie.

Jednak nigdzie nie mogłam go dostrzec. Ruszyłam zatem zdecydowanym krokiem, aby nie wzbudzać zainteresowania systemów ochronnych, szczególnie uwrażliwionych na wszelkie skradanie się i przemykanie chyłkiem. Ani listy lokatorów, ani numerów na drzwiach, ani żadnych informacji dostępnych przez komlog. Tak na oko we Wschodnim Kopcu Bergsona mogło znajdować się jakieś dwadzieścia tysięcy mieszkań.

Promieniowanie ultrafioletowe słabło z każdą chwilą, ale dopisało mi szczęście, gdyż już za drugą próbą trafiłam na ślad. Johnny mieszkał w skrzydle o szklanej podłodze, w okolicy małego metanowego jeziorka. Na czytniku zamka znajdował się jeszcze świecący odcisk jego ręki. Za pomocą moich nielegalnych narzędzi wzięłam odczyt z zamka, po czym wróciłam do biura.

Przyszedł czas na podsumowanie osiągnięć: widziałam, jak mój klient jadł obiad w chińskiej restauracji, a potem wrócił do domu. Całkiem nieźle, jak na jeden dzień.


BB Surbringer był moim specjalistą od Sztucznych Inteligencji. Pracował w Urzędzie Statystyk i Kontroli Przepływu Danych, i większość czasu spędzał leżąc wygodnie na bezgrawitacyjnej kanapie, z wszczepionymi w czaszkę kilkunastoma sondami, dzięki którym mógł porozumiewać się poprzez datasferę z innymi urzędnikami. Poznałam go jeszcze w college’u, kiedy był totalnym cyberświrem, komputerowym włamywaczem dwudziestej generacji, z założonym w wieku dwunastu lat standardowych bezpośrednim połączeniem korowym. Naprawdę miał na imię Ernest, ale od czasu kiedy chodził z moją przyjaciółką Shalyą Toyo, nikt nie mówił na niego inaczej niż BB. Podczas drugiej randki Shalya zobaczyła go nagiego i dostała ataku śmiechu trwającego równe pół godziny. Ernest miał — i ma nadal — niemal dwa metry wzrostu, lecz waży niecałe pięćdziesiąt kilogramów. Shalya stwierdziła, że chłopak ma tyłek wielkości litery B, z tego zrobiło się zaraz BB, i tak już zostało.

Odwiedziłam go w jednej z monolitycznych, pozbawionych okien wież na TC2. Nie potrzebują tam oglądać chmur.

— Co się stało, że zaczęłaś interesować się przepływem informacji? — zapytał. — I tak jesteś już za stara, żeby dostać jakąś sensowną pracę.

— Po prostu chcę dowiedzieć się czegoś o Sztucznych Inteligencjach, BB.

Westchnął ciężko.

— To jeden z najobszerniejszych tematów we wszechświecie. — Zerknął tęsknie na odłączony kabel i końcówki sond. Prawdziwe cyberświry nigdy nie przerywają połączenia, ale ci, którzy są zatrudnieni na państwowych posadach, mają obowiązek robić to przynajmniej raz dziennie, w porze lunchu. BB, podobnie jak wszyscy jemu podobni, czuł się dosyć niepewnie, kiedy musiał wymieniać informacje w inny sposób niż pędząc na grzbiecie datafali. — Co cię najbardziej interesuje?

— Dlaczego SI wypięły się na nas? — Musiałam przecież od czegoś zacząć.

BB wykonał kilka nie skoordynowanych ruchów rękami.

— Oficjalnie stwierdziły, że rozpoczęły realizację innych projektów, niekompatybilnych z zamierzeniami Hegemonii, czyli ludzi. Prawda wygląda jednak w ten sposób, że nikt nie wie tego na pewno.

— Ale nie odcięły się zupełnie. Wciąż kierują mnóstwem spraw.

— Jasne. Przecież dobrze wiesz, że bez nich ten system nie mógłby działać. Nawet WszechJedność zaraz by diabli wzięli, gdyby SI nie sterowały w czasie rzeczywistym polami Schwarzschilda, dzięki czemu…

— Dobra, dobra — przerwałam mu pośpiesznie. — A co to za „inne projekty”?

— Tego też nikt nie wie. Branner i Swayze z ArtIntelu uważają, że SI badają możliwości rozwoju świadomości na skalę galaktyczną. Wiemy, że wysłały sondy znacznie dalej w kosmos niż…

— A co z cybrydami?

— Z cybrydami? — BB usiadł na kanapie i po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na mnie z zainteresowaniem. — Dlaczego o to pytasz?

— A dlaczego tak cię to dziwi, BB?

Podrapał się z namysłem po umieszczonym z tyłu czaszki gniazdku.

— Wiesz, przede wszystkim mało kto pamięta o ich istnieniu. Jeszcze dwieście lat temu niektórzy okropnie się ich bali, ale teraz nikogo już nie obchodzą. Poza tym nie dalej jak wczoraj natrafiłem na raport, z którego wynika, że zaczynają znikać.

Tym razem ja wyprostowałam się na fotelu.

— Znikać?

— Są wycofywani. Do tej pory Sztuczne Inteligencje utrzymywały w Sieci około tysiąca licencjonowanych cybrydów, z czego połowa przebywała na stałe tu, na TC2. Według najnowszych danych, w ciągu minionego miesiąca wycofano co najmniej dwie trzecie tej liczby.

— Co się dzieje z takim „wycofanym” cybrydem?

— Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że zostaje zniszczony. SI nie lubią marnotrawstwa, więc pewnie przetwarzają materiał genetyczny dla jakichś innych potrzeb.

— Dla jakich?

— Tego nikt nie wie, Brawne. Większość z nas nie wie, dlaczego SI robią akurat to, co robią.

— Czy eksperci dostrzegają jakieś zagrożenie z ich strony?

— Żartujesz? Sześćset lat temu, owszem. Zaraz po Secesji też mieliśmy się zdrowo na baczności, ale prawda wygląda w ten sposób, że gdyby chciały nam jakoś zaszkodzić, mogły uczynić to już dużo wcześniej. Zastanawianie się, czy Sztuczne Inteligencje nie zwrócą się przeciwko nam, jest równie produktywne co szykowanie się do walki ze zorganizowanym powstaniem zwierząt hodowlanych.

— Z tą różnicą, że SI są mądrzejsze od nas.

— Zgadza się.

— BB, czy słyszałeś o projekcie rekonstruowania osobowości?

— Jak z Glennonem-Heightem? Jasne. Wszyscy o tym słyszeli. Kilka lat temu brałem nawet udział w czymś takim, ale teraz to już historia. Nikt się tym nie zajmuje.

— Dlaczego?

— Jezu, czy ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia, Brawne? Wszystkie próby zakończyły się niepowodzeniem. Nawet przy najlepszych programach symulacyjnych nie da się skutecznie kontrolować wszystkich czynników. Odtwarzana osobowość w pewnej chwili zyskuje samoświadomość, a to prowadzi do natychmiastowych zapętleń i nieharmonicznych labiryntów, od których już tylko krok do przestrzeni Eschera.

— Przetłumacz to — zażądałam.

BB westchnął i zerknął tęsknie na zegar wtopiony w ścianę nad drzwiami. Do końca obowiązkowej przerwy zostało jeszcze pięć minut. Niebawem będzie mógł wrócić do swojego świata.

— Proszę bardzo — odparł. — Odtwarzana osobowość załamuje się. Wariuje. Odbija jej. Dostaje świra.

— Czy tak się dzieje z każdym?

— Z każdym.

— Ale chyba SI nadal są zainteresowane tą metodą?

— Naprawdę? Kto tak twierdzi? O ile wiem, nigdy jej nie przetestowały. Wszystkie dotychczasowe próby były organizowane i przeprowadzane przez ludzi. Strupieszali uczeni przepuszczali potworne pieniądze, żeby ożywić swoich jeszcze bardziej strupieszałych kolegów.

Zdobyłam się na wymuszony uśmiech. Miałam jeszcze trzy minuty.

— Czy wszystkie osobowości wyposażono w cybrydowe protezy?

— Co takiego? Skąd ci to przyszło do głowy, Brawne? Przecież to nie mogło działać!

— Dlaczego?

— Bo wtedy symulacja przestałaby być symulacją, a w dodatku trzeba by wyprodukować doskonałego klona umieszczonego w idealnie podrobionym środowisku. Widzisz, dziecino, to było tak: odzyskana osobowość żyła sobie w symulowanym świecie, jakby nigdy nic, a ty od czasu do czasu podsuwałaś jej jakieś pytanko — a to w postaci snu, a to jako specjalnie inscenizowana sytuacja. Gdyby jednak raptownie wyciągnąć ją do ślimaczego czasu…

(W ten sposób cyberświry nazywają nasz, z przeproszeniem, rzeczywisty świat.)

…to szajba odbiłaby jej jeszcze szybciej — dokończył.

Potrząsnęłam głową i ruszyłam w kierunku drzwi.

— Wielkie dzięki, BB.

Za trzydzieści sekund mój kolega ze szkoły miał uciec ze ślimaczego czasu. W progu stanęłam jak wryta, tknięta nagłą myślą.

— BB, czy słyszałeś kiedyś o odtworzonej osobowości pewnego poety ze Starej Ziemi, który nazywał się John Keats?

— Keats? Jasne, kiedyś było wokół tego sporo szumu. Marti Carollus z Nowego Cambridge napisał nawet całkiem zgrabną pracę na jego temat.

— Co się z nim stało?

— To, co ze wszystkimi. Odbiło mu, ale przedtem zdążył umrzeć po raz drugi na jakąś zapomnianą chorobę. — BB popatrzył na zegar, uśmiechnął się i wziął wtyczkę do ręki, zanim jednak włożył ją do gniazdka, obdarzył mnie jeszcze jednym spojrzeniem i uśmiechnął się łaskawie. — Właśnie sobie przypomniałem. To była gruźlica.


Gdyby nasze społeczeństwo chciało kiedykolwiek zabawić się w Orwellowskiego Wielkiego Brata, instrumentem ucisku bez wątpienia stałby się system rozliczeń finansowych. W całkowicie bezgotówkowej gospodarce, gdzie czarny rynek stanowi jedynie zupełnie nieistotny margines, bez najmniejszego trudu można śledzić poczynania każdego człowieka, rejestrując po prostu kolejne operacje, jakich dokonuje za pomocą swojej karty uniwersalnej. Co prawda, surowe przepisy miały zapewnić obywatelom całkowitą dyskrecję i uchronić ich przed tego rodzaju niebezpieczeństwami, ale jak wszystkie przepisy, w obliczu totalitarnego zagrożenia mogłyby ulec zmianie, a nawet zupełnie zaniknąć.

Z zapisu poczynań Johnny’ego w ciągu tych pięciu dni po morderstwie wynikało, że jest to człowiek o uregulowanych zwyczajach i niewielkich potrzebach. Zanim jednak ruszyłam tym tropem, spędziłam dwa nudne dni śledząc jego samego.

Oto, czego się dowiedziałam: mieszkał samotnie we Wschodnim Kopcu Bergsona. Bez trudu udało mi się ustalić, że zjawił się tam około siedmiu lokalnych miesięcy temu, co równa się mniej więcej pięciu standardowym. Rano jadł śniadanie w jednej z miejscowych kafejek, a potem przenosił się na Renesans, gdzie pracował przez pięć godzin, prawdopodobnie poszukując jakichś danych w archiwum. Następnie zjadał niewielki lunch, spędzał jeszcze dwie godziny w bibliotece, po czym wracał na Lususa, by zjeść obiad. W mieszkaniu zjawiał się punktualnie o 2200. Korzystał z transmitera trochę częściej niż przeciętny przedstawiciel klasy średniej, ale poza tym w jego zachowaniu trudno było dopatrzyć się czegoś niezwykłego. Zestawienie wydatków potwierdziło, że w tygodniu poprzedzającym morderstwo jego rozkład dnia nie uległ zmianie. Poszłam z nim na obiad do małej restauracji na ulicy Czerwonego Smoka w pobliżu transmitera na Tsingtao-Hsishuang Panna. Jedzenie było bardzo gorące, bardzo pikantne i bardzo smaczne.

— Jak ci idzie? — zapytał.

— Świetnie. Jestem o tysiąc marek bogatsza niż w dniu, kiedy się poznaliśmy, i znam świetną chińską restaurację.

— Cieszę się, że moje pieniądze na coś się przydają.

— Skoro już mówimy o twoich pieniądzach… Skąd je bierzesz? Wątpię, czy można dużo zarobić, przesiadując całymi dniami w bibliotece na Renesansie.

Johnny uniósł brwi.

— Korzystam z małego spadku.

— Mam nadzieję, że nie jest zbyt mały. Chciałabym dostać swoje honorarium.

— Jestem pewien, że okaże się całkowicie wystarczający, M. Lamio. Czy poczyniłaś jakieś interesujące ustalenia?

Wzruszyłam ramionami.

— Powiedz mi lepiej, czego szukasz w tej bibliotece.

— Czy to może mieć jakieś znaczenie?

— Kto wie.

Zmierzył mnie dziwnym spojrzeniem, od którego zrobiłam się taka jakaś miękka w nogach.

— Przypominasz mi kogoś — powiedział cicho.

— Naprawdę? — Gdybym usłyszała ten tekst od jakiegokolwiek innego faceta, wiedziałabym, że pora się pożegnać. — Kogo?

— Pewną kobietę, którą znałem bardzo dawno temu.

Przesunął ręką po czole, jakby nagle poczuł zmęczenie albo zawrót głowy.

— Jak miała na imię?

— Fanny. — Tym razem niemal szepnął.

Wiedziałam, o kim mówi. John Keats miał przyjaciółkę imieniem Fanny. Ich romans stanowił serię burzliwych wzlotów i upadków, które doprowadzały poetę do szaleństwa. Kiedy umierał samotnie we Włoszech, mając u boku jedynie nieznajomego wędrowca, opuszczony przez przyjaciół i kochankę, poprosił, aby pochowano go z nie otwartymi listami od Fanny i puklem jej włosów.

Jeszcze tydzień wcześniej nie miałam pojęcia, że ktoś taki jak John Keats w ogóle istniał na świecie. Tych wszystkich bzdur dowiedziałam się za pomocą komlogu.

— No więc co robisz w tej bibliotece? — zapytałam.

Cybryd odchrząknął niepewnie.

— Analizuję pewien wiersz. Poszukuję fragmentów rękopisu.

— Coś Keatsa?

— Tak.

— Nie prościej byłoby kazać przesłać sobie kopię?

— Oczywiście, ale bardzo mi zależy, żeby zobaczyć oryginał i go dotknąć.

Zastanawiałam się nad tym przez chwilę.

— O czym jest ten wiersz?

Uśmiechnął się… samymi ustami. Piwne oczy nadal były bardzo smutne.

— To właściwie poemat. Nosi tytuł Hyperion. Trudno powiedzieć, o czym jest… Chyba o niemożności artystycznego samospełnienia. Keatsowi nie udało się go dokończyć.

Odstawiłam na bok pusty talerz i pociągnęłam łyk ciepłej herbaty.

— Keatsowi czy tobie?

Jego zdumienie i przerażenie musiały być autentyczne — chyba że Sztuczne Inteligencje są skończonymi aktorami. Z tego, co wiem, równie dobrze mogą nimi być.

— Dobry Boże! — wykrzyknął. — Ja przecież nie jestem Johnem Keatsem! Posiadanie osobowości skonstruowanej na wzór osobowości jakiegoś człowieka jeszcze mnie nim nie czyni, podobnie jak fakt, że nazywasz się Lamia, nie oznacza, że jesteś potworem[1]. Oddziaływało na mnie mnóstwo czynników, z których każdy pogłębiał różnice miedzy mną a tym nieszczęsnym, melancholijnym geniuszem.

— Jednak powiedziałeś, że przypominam ci Fanny.

— To tylko echo pewnego snu, a może jeszcze mniej. Na pewno zażywałaś kiedyś środki wprowadzające informację bezpośrednio w strukturę RNA?

— Tak.

— A więc wiesz, na czym to polega. Zyskujesz wspomnienia, które wydają się znacznie płytsze od pozostałych.

Kelner przyniósł nam ciasteczka z przepowiedniami.

— Nie ciągnie cię, żeby odwiedzić prawdziwego Hyperiona? — zapytałam.

— Co to takiego?

— Prowincjonalna planeta, zdaje się, że gdzieś w okolicach Parvati.

Johnny wydawał się lekko zaskoczony. Przełamał swoje ciasteczko, ale jeszcze nie przeczytał przepowiedni.

— Kiedyś nazywano ją Planetą Poetów — dodałam. — Jest na niej nawet miasto, nazwane na twoją cześć… to znaczy, na cześć Keatsa.

Młody mężczyzna pokręcił głową.

— Przykro mi, ale nigdy o niej nie słyszałem.

— Jak to możliwe? Czyżby SI nie wiedziały wszystkiego?

Roześmiał się bez specjalnej wesołości.

— Ta, którą masz przed sobą, wie bardzo niedużo. — Wyjął z ciasteczka bibułkę i przeczytał na głos to, co było na niej napisane: — „Strzeż się nagłych impulsów”.

— Wiesz co? — mruknęłam. — Oprócz tej sztuczki z dyrektorem banku nie przedstawiłeś mi żadnego dowodu na to, że jesteś tym, za kogo się podajesz.

— Podaj mi rękę.

— Rękę?

— Tak. Wszystko jedno, którą… Dziękuję.

Johnny ujął moją prawą rękę w obie swoje. Jego palce były znacznie dłuższe, ale za to moje były silniejsze.

— Zamknij oczy.

Posłusznie wykonałam polecenie. Nie zarejestrowałam żadnego stanu przejściowego; w jednej chwili siedziałam jeszcze w „Błękitnym Lotosie” na ulicy Czerwonego Smoka, w następnej zaś byłam… nigdzie. Gdzieś. Unosiłam się nad szaroniebieską płaszczyzną, pędziłam przed siebie chromowożółtymi autostradami informacji, przemykałam nad, pod i obok wielkich, błyszczących miast nagromadzonych danych, gdzie czerwone drapacze chmur wystrzelały w górę, skąpane w chłodnej błękitnej poświacie zabezpieczeń, a proste byty, takie jak rachunki osobiste albo konta wielkich firm, lśniły niczym jaskrawe uliczne latarnie. Ponad tym wszystkim, niemal poza zasięgiem wzroku, na samej krawędzi zakrzywionej przestrzeni, wisiały gigantyczne cielska SI, pulsujące jarzącymi się różnobarwnie bąblami przepływającej informacji. Niektóre z tych bąbli pękały bez żadnego ostrzeżenia, a wtedy nieskończony horyzont rozjaśniał się blaskiem monstrualnych błyskawic. Gdzieś daleko, niemal zupełnie zagubione w trójwymiarowej feerii kolorów, która rozdzielała trwające ułamek sekundy eony różnorodności w tylko jednej, nieprawdopodobnie małej datasferze planety, bardziej wyczułam, niż dostrzegłam dwoje łagodnych, piwnych oczu.

Johnny uwolnił moją rękę i otworzył przeznaczone dla mnie ciasteczko. „Inwestuj mądrze w nowe przedsięwzięcia” — głosił napis na bibułce.

— Jezu… — szepnęłam. BB zabrał mnie już kiedyś na wycieczkę po infoprzestrzeni, ale pozbawiona bezpośredniego połączenia mózgowego, odczułam zaledwie drobną cząstkę tego co teraz. Różnica była taka sama jak między oglądaniem czarno-białej transmisji z pokazów ogni sztucznych a osobistym uczestnictwem w tym wydarzeniu.

— Jak… jak to zrobiłeś? — wykrztusiłam.

Zignorował pytanie.

— Myślisz, że jutro uda ci się dokonać postępu w mojej sprawie?

Jakoś zdołałam wziąć się w garść.

— Przypuszczam, że jutro uda mi się ją rozwiązać — odparłam chłodno.


No, może nie rozwiązać, ale przynajmniej ruszyć sprawy z miejsca. Po raz ostatni przed śmiercią Johnny posłużył się swoją kartą uniwersalną w barze na Renesansie. Ma się rozumieć, natychmiast tam zajrzałam i pogadałam z paroma stałymi bywalcami — barman był automatyczny — ale nie trafiłam na nikogo, kto przypominałby sobie Johnny’ego. Wpadałam tam jeszcze dwa razy, lecz bez rezultatu. Trzeciego dnia postanowiłam siedzieć tam tak długo, dopóki wreszcie czegoś się nie dowiem.

Bar ani trochę nie przypominał ozdobionego drewnem i metalem lokalu, który razem z Johnnym odwiedziłam na TC2. Był bardzo ciasny i mieścił się na piętrze chylącego się ku upadkowi budynku niedaleko biblioteki, w której Johnny spędzał całe dnie. Z całą pewnością nie było to miejsce, gdzie wpadało się w drodze do transmitera, ale można było tu zajrzeć, jeżeli chciało się dyskretnie zamienić z kimś kilka słów.

Tkwiłam przy barze od sześciu godzin i miałam już serdecznie dosyć solonych orzeszków i cienkiego piwa, kiedy do lokalu wkroczył jakiś stary flejtuch. Sądząc po tym, że skierował się prosto ku małemu stolikowi w głębi pomieszczenia i zamówił whisky, jeszcze zanim mechaniczny kelner zdążył zatrzymać się przy nim z sapnięciem pneumatycznych hamulców, był chyba stałym bywalcem. Podszedłszy do niego stwierdziłam, że moja pierwsza ocena była zbyt pochopna; miałam przed sobą nie tyle zapijaczonego flejtucha, co po prostu jednego z setek zmęczonych, podobnych do siebie ludzi, jakich widziałam na ulicach w tej okolicy. Zmrużył podkrążone, smutne oczy i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.

— Mogę się przysiąść? — zapytałam.

— To zależy, siostro. Co sprzedajesz?

— Chcę kupić. — Postawiłam na stoliku kufel z piwem i podsunęłam mężczyźnie zdjęcie przedstawiające Johnny’ego w chwili, kiedy wchodzi do transmitera na TC2. — Widziałeś kiedyś tego faceta?

Stary człowiek zerknął na fotografię, po czym skoncentrował uwagę na swojej whisky.

— Może.

Dałam znak kelnerowi, żeby przyniósł jeszcze raz to samo.

— Jeżeli go widziałeś, to dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień.

Staruszek parsknął ironicznym śmiechem i potarł szarą szczecinę na policzku.

— Byłby to pierwszy taki pieprzony dzień od cholernie długiego czasu! — Zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. — Ile? I za co?

— Za informację, a ile — to już zależy od tego, czego się dowiem. A więc, widziałeś go, czy nie?

Wyjęłam z kieszeni czarnorynkowy, pięćdziesięciomarkowy banknot.

— Tak.

Banknot znalazł się na stole, ale w dalszym ciągu nie wypuszczałam go z ręki.

— Kiedy?

— W zeszły wtorek rano.

To by się zgadzało. Podałam starcowi banknot i wyjęłam z kieszeni następny.

— Był sam?

Mój rozmówca oblizał nerwowo wargi.

— Niech no się zastanowię… Nie jestem pewien, ale… Siedział tam. — Wskazał stolik pod przeciwległą ścianą. — Tak, było z nim dwóch gości, a jeden z nich… Właśnie dlatego go zapamiętałem.

— To znaczy dlaczego?

Stary mężczyzna wykonał stary jak świat ruch imitujący liczenie pieniędzy.

— Opowiedz mi o tych dwóch — zażądałam.

— Ten młody, twój facet, był z jednym z tych, no wiesz… Pokazują ich ciągle w telewizji, razem z tymi ich cholernymi drzewami.

Z drzewami?

— Templariusz? — wykrztusiłam ze zdumieniem. Co templariusz mógłby robić w barze na Renesansie? Jeśli chciał załatwić Johnny’ego, to czemu był w swoim płaszczu? Było to tak, jakby klaun uznał za stosowne popełnić morderstwo w cyrkowym kostiumie i uciec nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.

— Tak, templariusz. Brązowy płaszcz, taki jakby trochę orientalny.

— Mężczyzna?

— Przecież mówię.

— Możesz opisać go dokładniej?

— Nie bardzo. Po prostu templariusz, i tyle. Wysoki był, sukinkot. Twarzy prawie nie widziałem.

— A ten drugi?

Starzec wzruszył ramionami. Drugi banknot położyłam na stole obok kufla.

— Przyszli razem? — naciskałam. — Wszyscy trzej?

— Nie wiem… Nie pamiętam… Zaraz, zaczekaj! Twój facet i templariusz przyszli pierwsi. Trzeci zjawił się później.

— Opisz go.

Mój rozmówca wezwał kelnera i kazał sobie przynieść trzeciego drinka. Zapłaciłam swoją kartą uniwersalną.

— Taki jak ty — powiedział. — Bardzo podobny.

— Niski? Silne ramiona i nogi? Luzyjczyk?

— Chyba tak. Nigdy tam nie byłem.

— Co jeszcze?

— Łysy — dodał mój rozmówca. — Z takim czymś, co nosiła moja siostrzenica. Koński ogon.

— Może kucyk?

— Może — zgodził się bez oporów i wyciągnął rękę po banknoty.

— Jeszcze kilka pytań. Kłócili się?

— Nie. Chyba nie. Rozmawiali po cichu, chociaż o tej porze jest tu prawie pusto.

— A co to była za pora?

— Rano. Około dziesiątej.

To także zgadzało się z zapisem wydatków.

— Słyszałeś ich rozmowę?

— Nie bardzo.

— Kto najwięcej mówił?

Starzec pociągnął spory łyk i potarł z namysłem czoło.

— Najpierw gadał templariusz, a twój facet odpowiadał na pytania. Wyglądał na zdziwionego.

— Może zdumionego?

— Nie, tylko zdziwionego. Jakby ten w płaszczu powiedział coś, czego się nie spodziewał.

— A kto mówił później? Mój facet?

— Nie, ten z kucykiem. A potem wyszli.

— Wszyscy trzej?

— Nie. Twój facio i kucyk.

— Templariusz został w barze?

— Chyba tak. Nie jestem pewien, bo poszedłem do klozetu. Jak wróciłem, już go nie było.

— Gdzie poszli tamci dwaj?

— Nie wiem, do cholery! Piłem whisky, a nie bawiłem się w jakiegoś pieprzonego szpiega.

Skinęłam głową. Kelner natychmiast podjechał na skrzypiących rolkach, ale odesłałam go machnięciem ręki. Mój rozmówca skrzywił się niechętnie.

— A więc nie pokłócili się przed wyjściem? Nie odniosłeś wrażenia, że jeden z nich zmusił drugiego do opuszczenia lokalu?

— Kto?

— Mój facet i kucyk.

— Nie. Kurwa, zresztą nie wiem. — Popatrzył na banknoty w swojej śniadej od brudu dłoni, na butelki whisky nad barem i chyba nagle uświadomił sobie, że nie dostanie już ode mnie ani jednego, ani drugiego. — A tak w ogóle, to po co mnie o to wypytujesz?

— Szukam tego gościa — wyjaśniłam, po czym rozejrzałam się po wnętrzu lokalu. Przy stolikach siedziało około dwudziestu klientów. Większość wyglądała na mieszkańców najbliższej okolicy. — Myślisz, że ktoś jeszcze mógł go zauważyć? A może zapamiętałeś kogoś, kto wtedy tu był?

— Nie — bąknął. Dopiero teraz zauważyłam, że jego oczy są tego samego koloru co whisky, którą pije. Wstałam i położyłam na stole jeszcze jeden banknot, tym razem dwudziestomarkowy.

— Dzięki, przyjacielu.

— Zawsze do usług, siostro.

Zanim zdążyłam dotrzeć do drzwi, kelner już sunął w jego stronę.


Idąc w kierunku biblioteki, zatrzymałam się na ruchliwym placyku i stałam tam przez jakąś minutę. Wszystko wskazywało na to, że wydarzenia rozegrały się według następującego scenariusza: Johnny spotyka templariusza (albo zostaje przez niego zagadnięty), może w bibliotece, a może poza nią. Idą razem do baru, gdzie coś, co powiedział templariusz, wywołuje zdziwienie Johnny’ego. Pojawia się mężczyzna z kucykiem — prawdopodobnie Luzyjczyk — przyłącza się do rozmowy, wkrótce potem Johnny wraz z nim wychodzi z lokalu. Jakiś czas później Johnny przenosi się na TC2, a później w towarzystwie jeszcze jednej osoby — prawdopodobnie kucyka albo templariusza — udaje się na Madhyę, gdzie ktoś próbuje go zabić. I zabija.

Za dużo luk, za dużo niejasności. W sumie niezbyt imponujące efekty, jak na cały dzień pracy.

Zastanawiałam się właśnie, czy wracać już na Lususa, kiedy mój komlog zaświergotał na zastrzeżonej częstotliwości, którą podałam Johnny’emu.

Mówił szybko, krótkimi zdaniami.

— M. Lamia, proszę, przyjdź szybko. Chyba znowu próbowali mnie zabić.

Koordynaty wskazywały na Wschodni Kopiec Bergsona.

Popędziłam do najbliższego transmitera.


Drzwi do mieszkania Johnny’ego były lekko uchylone. W korytarzu nikogo nie dostrzegłam, z wnętrza nie dobiegały żadne odgłosy. Cokolwiek się stało, władze nie miały jeszcze o tym zielonego pojęcia.

Wyjęłam z kieszeni płaszcza pistolet odziedziczony po tacie i jednym płynnym ruchem wprowadziłam pocisk do komory oraz włączyłam laserowy celownik.

Skoczyłam naprzód nisko pochylona, trzymając oburącz broń, którą kierowałam błyskawicznie to w lewo, to w prawo. Czerwony punkcik tańczył po ciemnych ścianach przedpokoju, przyozdobionych niezbyt gustownymi tapetami. Przedpokój był pusty, podobnie jak salon i pokój telewizyjny.

Johnny leżał na podłodze sypialni z głową opartą o łóżko. Prześcieradło było przesiąknięte krwią. Spróbował podciągnąć się i usiąść prosto, ale bez rezultatu. Przez szparę między krawędzią przesuwanych drzwi a futryną wpadał wiatr, przesycony wonią maszyn i rozgrzanego oleju.

Pośpiesznie sprawdziłam pojedynczą szafę, niewielki hol i kuchnię, po czym wystawiłam głowę na balkon. Znajdowałam się na wysokości co najmniej dwustu metrów na zakrzywionej ścianie Kopca, skąd roztaczała się zapierająca dech w piersi panorama dwudziestokilometrowego pasażu. Sto metrów wyżej zaczynała się plątanina kratownic, oznaczająca bliskość dachu. Wnętrze gigantycznej, zakrytej przestrzeni rozświetlały niezliczone holoreklamy i neony, łącząc się w oddali w jednolitą, rozedrganą elektryczną mgiełkę.

Na ścianie Kopca znajdowały się setki identycznych balkonów, ale wszystkie były puste. Pośrednicy z pewnością zachwalali je jako szczyt luksusu — Bóg wie, ile Johnny musiał za to zapłacić! — choć w gruncie rzeczy były zupełnie niepraktyczne, przez cały czas wystawione na działanie silnych wznoszących prądów powietrza, niosących nie tylko wszechobecny zapach metalu i oleju, ale także mnóstwo pyłu, zanieczyszczeń, a nawet drobniejszych śmieci.

Schowałam pistolet i wróciłam do sypialni, aby zająć się Johnnym.

Rana biegła od linii włosów aż do brwi. Nie była głęboka, ale bardzo krwawiła. Poszłam do łazienki, wzięłam z apteczki sterylny opatrunek i przycisnęłam go do rozciętego miejsca.

— Co się stało? — zapytałam.

— Dwaj ludzie… Czekali na mnie w sypialni. Wyłączyli system alarmowy i weszli przez balkon.

— Powinieneś dostać bonifikatę w firmie ubezpieczeniowej. I co potem?

— Walczyliśmy. Mam wrażenie, że starali się zaciągnąć mnie do drzwi. Jeden z nich miał iniektor, ale udało mi się wytrącić mu go z ręki.

— Dlaczego uciekli?

— Włączyłem wewnętrzny alarm.

— Ale nie ten, który łączy cię z ochroną Kopca?

— Nie. Wolałbym, żeby o niczym nie wiedzieli.

— Kto cię uderzył?

Johnny uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Ja sam. Kiedy mnie wypuścili, rzuciłem się za nimi w pogoń, ale potknąłem się i rozbiłem sobie głowę o nocny stolik.

— A więc ani ty, ani oni nie błysnęliście nadmierną sprawnością — zauważyłam, po czym włączyłam lampkę i przy jej świetle szukałam na dywanie tak długo, aż wreszcie znalazłam ampułkę iniekcyjną.

Johnny spoglądał na nią tak, jakby lada chwila mogła go ugryźć.

— Jak myślisz, co to jest? — zapytałam. — Jeszcze trochę AIDS II?

Potrząsnął głową.

— Znam miejsce, gdzie zrobią dla nas analizę — powiedziałam. — Moim zdaniem to tylko jakiś narkotyk. Chcieli cię uprowadzić, a nie zabić.

Johnny dotknął opatrunku i skrzywił się. Krwotok jeszcze nie został zatamowany.

— Komu mogłoby zależeć na porwaniu cybryda?

— Ty mi to powiedz. Zaczynam podejrzewać, że to tak zwane morderstwo też było nieudaną próbą porwania.

Ponownie potrząsnął głową.

— Czy jeden z tych ludzi miał kucyk?

— Nie wiem. Na głowach mieli kapelusze, a na twarzach maski osmotyczne.

— A może jeden z nich był zbudowany jak Luzyjczyk, drugi zaś wysoki jak templariusz?

— Templariusz? — powtórzył Johnny ze zdziwieniem. — Na pewno nie. Jeden był zupełnie przeciętnego wzrostu, natomiast drugi, ten z ampułką, rzeczywiście był silny jak Luzyjczyk.

— Czyli rzuciłeś się z gołymi rękami na Luzyjczyka. Masz może jakieś bioprocesory albo implanty, o których nie wiem?

— Nie. Po prostu się wściekłem, i tyle.

Pomogłam mu wstać.

— Więc Sztuczne Inteligencje potrafią się wściekać?

— Ja potrafię.

— Znam tu w pobliżu automatyczną klinikę, która udziela korzystnych zniżek — powiedziałam. — Opatrzą cię tam jak należy, a potem na jakiś czas zamieszkasz u mnie.

— Z tobą? Dlaczego?

— Dlatego że nie potrzebujesz już detektywa, tylko ochrony osobistej.


Moja dodatkowa pakamera nie była zarejestrowana w głównym komputerze Kopca jako lokal mieszkalny. Mieściła się w części odnowionego magazynu należącego do jednego z moich przyjaciół, który w pewnym momencie doszedł do wniosku, że nigdy w życiu nie spłaci licznych kredytów zaciągniętych w celu rozwinięcia jakiegoś bliżej nie sprecyzowanego interesu i dyskretnie przeniósł się na jedną z najdalszych kolonii. Wkrótce potem za psie pieniądze wynajęłam to miejsce. Okolica nie należała może do najsympatyczniejszych, a hałas z pobliskich doków załadunkowych bywał czasami tak duży, że nie dało się rozmawiać, ale za to dysponowałam dziesięciokrotnie większą powierzchnią niż w standardowym mieszkaniu, dzięki czemu mogłam ćwiczyć podnoszenie ciężarów i sporty walki, nie wychodząc z domu. Johnny wydawał się autentycznie zachwycony moim lokalem, a ja z trudem przywołałam się do porządku. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym zaczęła malować się i stroić dla jakiegoś cybryda!

— Dlaczego mieszkasz na Lususie? — zapytałam. — Większość obcych uważa, że tutejsze ciążenie jest dokuczliwe, a sceneria monotonna. Poza tym biblioteka, z której korzystasz, znajduje się na Renesansie. A więc dlaczego Lusus?

Słuchałam bardzo uważnie, ani na chwilę nie spuszczając go z oka. Jego włosy z przedziałkiem pośrodku głowy opadały rudobrązowymi kędziorami na kołnierzyk koszuli. Kiedy mówił, miał zwyczaj podpierać brodę pięścią. Dopiero teraz zorientowałam się, że mówi właściwie bez żadnego akcentu, jak ktoś, kto nauczył się języka od podstaw, opanowując go w stu procentach, ale nie poznał żadnego z artykulacyjnych skrótów, oczywistych i całkowicie naturalnych dla tych, którzy posługiwali się tym językiem od urodzenia. Tylko od czasu do czasu wydawało mi się, że wychwytuję śladowe naleciałości akcentu z Asquith, spokojnej, zacofanej planety, zasiedlonej podczas Pierwszej Ekspansji przez emigrantów z Wysp Brytyjskich.

— Mieszkałem na wielu planetach — powiedział. — Dzięki temu mogę więcej postrzegać.

— Jako poeta?

Pokręcił głową, skrzywił się i ostrożnie dotknął szwów na czole.

— Nie. Ja nie jestem poetą. On nim był.

Na przekór okolicznościom Johnny wydawał się tryskać niespożytą energią, której brakowało zdecydowanej większości znanych mi mężczyzn. Widziałam już nieraz, jak nawet bardzo znane i poważane osoby gromadziły się niczym ćmy wokół takiej właśnie, jasnej niczym lampa osobowości. Chodziło tu nawet nie o jego o małomówność i wrażliwość, co raczej o intensywność, którą emanował także wtedy, kiedy milczał.

— A dlaczego ty tutaj mieszkasz? — zapytał.

— Bo tu się urodziłam.

— Owszem, ale całe dzieciństwo spędziłaś na Pierwszej Tau Ceti. Twój ojciec był senatorem.

Nic nie odpowiedziałam.

— Wielu ludzi oczekiwało, że zajmiesz się polityką — dodał. — Czy odwiodło cię od tego samobójstwo ojca?

— To nie było samobójstwo.

— Nie?

— Dziennikarze i policja uznali, że popełnił samobójstwo, ale nie mieli racji — powiedziałam zupełnie spokojnie. — Mój ojciec nigdy nie odebrałby sobie życia.

— A więc morderstwo?

— Tak.

— Mimo że nie znaleziono motywu ani nie natrafiono na ślad podejrzanego?

— Tak.

— Rozumiem. — Przez brudne okna sączył się przyćmiony blask lamp zawieszonych nad dokiem. W żółtawym blasku włosy Johnny’ego lśniły niczym czysta miedź. — Lubisz pracę detektywa?

— Owszem, kiedy dobrze mi idzie — odparłam. — Jesteś głodny?

— Nie.

— W takim razie prześpijmy się trochę. Możesz zająć kanapę.

— Czy często dobrze ci idzie? Bycie detektywem.

— Przekonamy się jutro.


Następnego dnia o zwykłej porze Johnny przeniósł się na Renesans, pokręcił się chwilę po placu, po czym przeskoczył do Muzeum Osadników na Sol Draconis Septem, stamtąd do głównego terminalu transmiterowego na Nordholmie, a wreszcie na należącą do templariuszy planetę o nazwie Boża Knieja.

Naturalnie trasę ustaliliśmy dużo wcześniej, ja zaś czekałam na niego na Renesansie, ukryta w cieniu kolumnady.

Mężczyzna z kucykiem wszedł do transmitera jako trzeci za Johnnym. Ponad wszelką wątpliwość był Luzyjczykiem — z tą charakterystyczną cerą, muskulaturą i aroganckim chodem mógłby podawać się nawet za mego zaginionego dawno temu brata.

Ani razu nie spojrzał na Johnny’ego, choć nie ulegało dla mnie wątpliwości, że jest zaskoczony jego zachowaniem. Trzymałam się w bezpiecznej odległości i dostrzegłam tylko mignięcie jego karty, ale dałabym sobie głowę uciąć, że to była karta pilotująca.

W Muzeum Osadników kucyk zachowywał się niezwykle ostrożnie; nie tylko starał się nie stracić Johnny’ego z oczu, ale także pilnował własnych pleców. Miałam na sobie medytacyjny skafander gnostyków zen, z wizjerem, daszkiem i całą resztą, i nie oglądając się za siebie, weszłam do transmitera, by czym prędzej przenieść się na Bożą Knieję.

Czułam się trochę dziwnie, zostawiając Johnny’ego bez opieki w muzeum i terminalu na Nordholmie, ale roiło się tam od ludzi, a poza tym ryzyko było nie do uniknięcia.

Johnny przeszedł przez portal dokładnie o umówionym czasie i kupił bilet wycieczkowy. Jego cień musiał się dobrze zwijać, żeby zająć miejsce w tym samym pojeździe. Ja siedziałam już nieco z tyłu na górnym pokładzie, Johnny zaś poszedł na przód, tak jak ustaliliśmy. Tym razem byłam ubrana w niczym nie wyróżniający się strój typowego turysty, a moja kamera była jedną z co najmniej piętnastu, jakie niemal bez przerwy rejestrowały wszystko, co się działo dokoła.

Wycieczka po Bożej Kniei zawsze dostarcza niezapomnianych wrażeń — tata zabrał mnie tu po raz pierwszy, gdy miałam zaledwie trzy lata standardowe — ale teraz, kiedy pojazd mijał szerokie jak autostrady gałęzie Drzewoświata i okrążał pień wysokości Olympusa, z lękiem obserwowałam każdego zakapturzonego templariusza, jaki pojawiał się w pobliżu.

Johnny i ja rozważaliśmy dziesiątki znakomitych, a jednocześnie subtelnych sposobów, które pozwolą nam przydybać kucyka — jeśli się pojawi — a następnie wyśledzić, skąd przybywa, i rozwikłać jego grę. Ostatecznie jednak zdecydowałam się na najmniej subtelny z nich.

Omnibus wysadził nas w pobliżu muzeum Muir i wycieczkowicze miotali się po placu, niezdecydowani, czy wydać dziesięć marek na bilet i wzbogacić swoją wiedzę, czy raczej od razu udać się do sklepu z pamiątkami. Podeszłam od tyłu do kucyka, położyłam mu rękę na ramieniu i powiedziałam uprzejmie:

— Cześć, kolego. Mógłbyś mi wyjaśnić, czego chcesz od mojego klienta?

Według dość rozpowszechnionego poglądu wszyscy Luzyjczycy są delikatni jak sonda żołądkowa i mniej więcej równie mili. Jeżeli w jakiś sposób uwiarygodniłam pierwszą część tej opinii, to kucyk ponad wszelką wątpliwość potwierdził, że druga także jest prawdziwa.

Był cholernie szybki. Mimo że nacisk mojej ręki, dla postronnego obserwatora spoczywającej lekko na jego ramieniu, sparaliżował mu mięśnie prawego barku, ułamek sekundy później w lewej ręce kucyka pojawił się nóż. Skoczyłam w prawo, poczułam, jak ostrze mija o kilka milimetrów mój lewy policzek, upadłam na bok, przetoczyłam się błyskawicznie, wyciągnęłam z kabury ogłuszacz i zamarłam w głębokim przyklęku, gotowa stawić czoło przeciwnikowi.

Nie było żadnego przeciwnika. Kucyk rzucił się do ucieczki. Byle dalej ode mnie, byle dalej od Johnny’ego. Przepychając się między turystami i omijając większe grupki, gnał co sił w nogach w kierunku wejścia do muzeum.

Schowałam ogłuszacz, po czym puściłam się w pogoń. Ogłuszacze wspaniale sprawdzają się w bezpośrednich starciach — łatwo się nimi posługiwać, a w przypadku chybienia nie ma się na sumieniu paru niewinnych trupów — ale przy odległościach przekraczających osiem lub dziesięć metrów są do niczego. Ustawiwszy promień na najszerszy zasięg, przyprawiłabym może połowę turystów na placu o słaby ból głowy, ale z pewnością nie zatrzymałabym kucyka. Musiałam go dogonić.

Kątem oka zauważyłam biegnącego w moją stronę Johnny’ego.

— Wracaj do mnie i zablokuj drzwi od środka! — krzyknęłam.

Kucyk dotarł do wejścia do muzeum, zatrzymał się i obejrzał. W ręce nadal ściskał nóż.

Zwiększyłam prędkość, odczuwając coś w rodzaju przyjemności na myśl o tym, co czeka mnie w ciągu kilku najbliższych minut.

Kucyk odwrócił się gwałtownie i zniknął we wnętrzu, roztrącając zdezorientowanych turystów. Pognałam za nim.

Domyśliłam się, dokąd mu tak spieszno, dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w obszernym holu muzeum i zobaczyłam go, jak przepycha się przez tłum na ruchomych schodach.

W wieku trzech lat byłam tu z ojcem. Portale są przez cały czas otwarte, a w ciągu trzech godzin pod opieką przewodnika można odwiedzić wszystkie trzydzieści planet, na których templariusze ocalili jakiś fragment przyrody, pragnąc w ten sposób sprawić przyjemność Muir. Nie byłam pewna, ale wydawało mi się, że trasa zwiedzania na każdej z planet biegła drogą okrężną, same portale zaś znajdowały się blisko siebie, by usprawnić przepływ ludzi.

Cholera.

Umundurowany strażnik pilnujący wejścia do pierwszego transmitera dostrzegł zamieszanie wywołane przez kucyka i ruszył w stronę niesfornego turysty. Z odległości piętnastu metrów wyraźnie widziałam niedowierzanie malujące się w oczach starego mężczyzny, kiedy zatoczył się do tyłu z wbitym w pierś nożem. Przez sekundę lub dwie stał na szeroko rozstawionych nogach, chwiejąc się niepewnie w przód i w tył, a potem spojrzał w dół, na kościaną rękojeść, dotknął jej ostrożnie, po czym runął twarzą na ziemię. Ludzie zaczęli przeraźliwie krzyczeć, ktoś wzywał lekarza, zabójca zaś dał potężnego susa i zniknął w jarzącym się portalu.

Sytuacja zaczęła wymykać mi się spod kontroli.

Niewiele myśląc skoczyłam za nim.

Wylądowałam na dość stromym, porośniętym śliską trawą zboczu i niewiele brakowało, żebym rozciągnęła się jak długa. Żółtopomarańczowe niebo. Tropikalne zapachy. Zdumione twarze. Kucyk był już w połowie drogi do następnego transmitera; biegł na przełaj przez ukwieconą łąkę, przewracając miniaturowe drzewka. Byliśmy na Fuji. Pognałam co sił w nogach za uciekającym mężczyzną.

— Zatrzymajcie tego człowieka! — krzyknęłam, choć nie liczyłam na to, żeby ktoś zastosował się do mojego życzenia. Jedna ze skośnookich turystek odruchowo podniosła kamerę i utrwaliła niezwykłą scenę.

Kucyk obejrzał się, przedarł przez oniemiałą ze zdumienia grupkę i wskoczył w następny portal.

Ponownie wyszarpnęłam ogłuszacz z kabury.

— Cofnąć się! — wrzasnęłam dziko do tłumu. — Cofnąć się!

Skwapliwie ustąpili mi z drogi.

Ostrożnie, z palcem na spuście ogłuszacza, przeszłam przez portal. Co prawda kucyk nie miał już noża, ale skąd mogłam wiedzieć, jakie jeszcze zostały mu zabawki?

Jaskrawe światło odbijające się w wodzie. Fioletowe fale Mare Infinitum. Trasa zwiedzania wiodła tutaj wąskim, drewnianym pomostem jakieś dziesięć metrów nad wierzchołkami fal. Pomost prowadził okrężną drogą wzdłuż krawędzi bajecznie kolorowej rafy i przez środek niewielkiej, sargassowej wysepki, ale dostrzegłam także znacznie krótszą, metalową kładkę, biegnącą po przekątnej ku następnemu transmiterowi. Kucyk przeskoczył przez barierkę z napisem WSTĘP WZBRONIONY i gnał co sił w nogach właśnie po niej.

Podbiegłam do krawędzi pomostu, ustawiłam ogłuszacz na najwęższy promień i zaczęłam zataczać bronią szerokie łuki, jakbym miała w rękach wąż ogrodowy.

Kucyk potknął się, ale zdołał dopaść świecącego jasno portalu. Zaklęłam głośno i, nie zważając na krzyki przewodnika, także przeskoczyłam przez barierkę. Mignęła mi jeszcze tabliczka z przypomnieniem dla turystów, aby włożyli ciepłą odzież, i na pełnej prędkości wpadłam we wrota transmitera.

Potworna burza śnieżna kłębiła się z rykiem wokół wygiętego łukowato pola siłowego, które chroniło przed jej impetem szlak przeznaczony dla zwiedzających. Sol Draconis Septem — skuta lodem planeta, na której w związku z naciskami templariuszy wstrzymano ocieplanie klimatu, aby ocalić unikatowe okazy polarnej flory i fauny. Ciążenie równe 1,7 g opadło mi na barki niczym sztanga. Wielka szkoda, że kucyk także był Luzyjczykiem; gdyby pochodził z innej planety Sieci, wynik starcia w tych warunkach byłby łatwy do przewidzenia.

Dostrzegłam go w odległości pięćdziesięciu metrów, oglądającego się przez ramię. Drugi transmiter z pewnością był gdzieś w pobliżu, lecz szalejąca zamieć przesłaniała wszystko, co nie znajdowało się bezpośrednio na szlaku. Ruszyłam wielkimi susami w jego stronę. Ze względu na grawitację była to najkrótsza trasa zwiedzania — liczyła sobie niewiele ponad dwieście metrów. Zbliżając się do kucyka, wyraźnie słyszałam jego ciężkie sapanie. Biegłam prawie bez wysiłku; nie miał najmniejszych szans na to, by dotrzeć przede mną do drugiego transmitera. Na szlaku nie było żadnych turystów, nikt też nas nie ścigał. Pomyślałam sobie, że byłoby to całkiem niezłe miejsce na urządzenie małego przesłuchanka.

Trzydzieści metrów przed portalem transmitera kucyk zatrzymał się raptownie, odwrócił, przyklęknął na jedno kolano i wymierzył we mnie z miotacza energii. Pierwszy strzał poszedł za nisko, zapewne ze względu na to, że mój przeciwnik nie wziął pod uwagę zwiększonego ciężaru broni. Metr ode mnie nawierzchnia drogi poczerniała, wybrzuszyła się i popękała, a metalowe barierki rozpuściły się, jakby były wykonane z wosku. Kucyk skierował miotacz nieco wyżej.

Rzuciłam się głową naprzód na pole siłowe; przez krótką chwilę czułam jego elastyczny opór, a potem wypadłam na zewnątrz i natychmiast ugrzęzłam po pas w zaspie. W ciągu kilku sekund lodowate powietrze wypełniło mi płuca, a gnany huraganowym wiatrem śnieg oblepił moją głowę i odkryte ramiona. Widziałam, że kucyk wypatruje mnie przez ścianę tunelu, ale panujący na zewnątrz półmrok okazał się moim sprzymierzeńcem. Nie zwlekając zaczęłam brnąć przez zaspy w kierunku mojego krajana.

Nagle z niemal zupełnie przezroczystej ściany pola siłowego wyłoniła się głowa, barki i prawe ramię mężczyzny. Zmrużył oczy, by uchronić je przed zacinającym niemal poziomo śniegiem, po czym znowu pociągnął za spust. Tym razem wymierzył za wysoko, gdyż poczułam na twarzy podmuch gorącego powietrza, kiedy ładunek przemknął metr lub dwa nad moją głową. Odległość między mną a kucykiem wynosiła najwyżej dziesięć metrów. Ustawiłam ogłuszacz na najszerszy zasięg i, nie podnosząc głowy z zaspy, w którą wpadłam, wysunęłam broń przed siebie i nacisnęłam spust.

Kucyk wypuścił miotacz z ręki, przez chwilę stał bez ruchu, a następnie wpadł do wnętrza tunelu.

Krzyknęłam triumfalnie, ale mój głos nie miał najmniejszych szans, żeby przedrzeć się przez ryk wiatru. Powoli traciłam czucie w rękach i stopach, co miało tylko tę dobrą stronę, że jednocześnie ustępował przeraźliwy, szarpiący ból. Policzki i uszy paliły mnie żywym ogniem. Odłożyłam na razie na bok myśli o odmrożeniach i całym ciężarem ciała rzuciłam się na ścianę tunelu.

Było to pole siłowe klasy trzeciej, którego zadanie polegało na tym, by nie dopuszczać do środka szalejących żywiołów, jednocześnie pozwalając na przejście zabłąkanemu turyście lub templariuszowi, który z jakiegoś powodu znalazł się poza trasą zwiedzania. Byłam już jednak tak osłabiona, że przez kilka chwil odbijałam się od zakrzywionej powierzchni niby mucha od szyby, bezskutecznie próbując znaleźć solidne oparcie dla nóg na pokrytej lodem i śniegiem ziemi. Wreszcie jednak udało mi się przedrzeć przez prawie niewidzialną zasłonę i runęłam jak długa na podłogę tunelu.

Nagłe przejście z zimna do ciepła sprawiło, że moim ciałem zaczęły wstrząsać nie kontrolowane dreszcze. Z najwyższym trudem dźwignęłam się na kolana, a potem na nogi.

Kucyk z bezwładnie zwisającym ramieniem przebiegł ostatnie kilka metrów dzielących go od portalu. Wiedziałam, jak potwornie teraz cierpi, i wcale mu tego nie zazdrościłam. Przed samym portalem obejrzał się jeszcze raz, po czym zniknął.

Maui-Przymierze. W gorącym powietrzu czuć było zapach oceanu i roślinności. Niebo było równie błękitne jak na Starej Ziemi. Natychmiast zorientowałam się, że trasa zwiedzania prowadzi ku jednej z zaledwie kilku ruchomych wysp, jakie templariusze uchronili przed udomowieniem. Wyspa była spora — od końca do końca miała jakieś pół kilometra długości, a z szerokiego pomostu otaczającego gruby pień głównego drzewa żaglowego widziałam szerokie liście, wychwytujące nawet najlżejsze podmuchy wiatru, oraz niebieskie pnącza, które ciągnęły się daleko z tyłu w wodzie, pełniąc funkcję steru. Drugi transmiter znajdował się w odległości zaledwie piętnastu metrów, u dołu krętych schodów, ale kucyk pobiegł w przeciwnym kierunku, w stronę skupiska chat i straganów z pamiątkami w pobliżu krawędzi wyspy.

Tylko tutaj, w połowie trasy, templariusze pozwolili, by kilka wzniesionych ludzkimi rękami budynków zakłóciło nie skażony żadnymi cywilizacyjnymi naleciałościami krajobraz. Dochód ze sprzedaży upominków zasilał fundusz Bractwa, w chatach zaś zmęczeni turyści mogli nieco odświeżyć się i odpocząć. Ruszyłam truchtem w tamtą stronę, wciąż jeszcze drżąc na całym ciele. Błyskawicznie topniejący śnieg pozostawiał na moim ubraniu rozległe ciemne plamy. Dlaczego kucyk pobiegł ku kłębiącemu się przed straganami tłumowi?

Zrozumiałam to natychmiast, gdy tylko zobaczyłam czekające na nabywców różnobarwne dywany. Maty grawitacyjne były zakazane na wszystkich planetach Sieci, z wyjątkiem Maui-Przymierza, głównie ze względu na legendę o Siri. Te długie na niespełna dwa metry i szerokie na metr starożytne zabawki woziły turystów nad ocean, a następnie wracały z nimi na wyspę. Jeśli kucykowi uda się zawładnąć jedną z nich… Puściłam się pędem, dopadłam Luzyjczyka dosłownie kilka kroków od najbliższej maty i rąbnęłam go od tyłu w zgięcia kolan. Sczepieni, runęliśmy między turystów zgromadzonych przy straganach.

Ojciec nauczył mnie jednej rzeczy, którą wszystkie dzieci starannie ignorują, naturalnie na swoje nieszczęście: duży niedobry facet zawsze da wycisk dobremu, ale małemu. Kucyk błyskawicznie uwolnił się z mojego uchwytu, zerwał na równe nogi i przybrał postawę bojową. Za chwilę miało się okazać, kto z nas jest dobrym facetem.

Mój przeciwnik ruszył pierwszy do ataku: zamarkował uderzenie wyprostowaną dłonią, ale w ostatnim ułamku sekundy wykonał obrót i zadał cios stopą. Uchyliłam się w porę, dzięki czemu uniknęłam bezpośredniego trafienia, lecz stopa mężczyzny otarła się o mój lewy bark, na chwilę pozbawiając mnie czucia w tej części ciała.

Kucyk odskoczył jak tancerz, a ja natychmiast podążyłam za nim. Wystrzelił prosty cios z prawej ręki — zablokowałam. Poprawił lewą — też zablokowałam. Znowu odskoczył, obrócił się, kopnął lewą nogą. Pochyliłam się, złapałam go za nogę, szarpnęłam i powaliłam na piasek.

Natychmiast poderwał się, ale ja już na niego czekałam i zdzieliłam go w podbródek krótkim lewym hakiem. Zatoczył się, osunął na kolana, a wtedy stuknęłam go za lewe ucho, jednak na tyle nisko, żeby zachował przytomność.

Sekundę później przekonałam się, że zachował jej aż za wiele, gdyż spróbował wbić mi w serce cztery wyprostowane palce. Nie czekając na ciąg dalszy, rąbnęłam go z całej siły w usta; krew trysnęła na boki, on zaś potoczył się ku wodzie i znieruchomiał tuż za granicą zasięgu fal. Słyszałam, jak za moimi plecami ludzie biegną w kierunku portalu, głośno wzywając policję.

Chwyciłam niedoszłego zabójcę Johnny’ego za kucyk, pociągnęłam go ku głębszej wodzie i zanurzyłam mu w niej twarz. Kiedy oprzytomniał, przewróciłam go na plecy i chwyciłam za podartą i brudną koszulę na piersi. Zdawałam sobie sprawę, że mam najwyżej minutę albo dwie.

Kucyk wlepił we mnie szklane spojrzenie. Potrząsnęłam nim mocno i zbliżyłam jego twarz do swojej.

— Posłuchaj, przyjacielu — szepnęłam. — Czeka nas teraz krótka, ale bardzo poważna rozmowa. Zaczniemy od tego, kim jesteś i czego chcesz od człowieka, którego śledziłeś.

Poczułam uderzenie ładunku, jeszcze zanim zobaczyłam błękitny płomień. Zaklęłam i czym prędzej puściłam koszulę. W jednej chwili całe ciało mego przeciwnika spowiła rozedrgana elektryczna poświata. Odskoczyłam najszybciej, jak mogłam, ale i tak włosy zdążyły mi już stanąć dęba, a mój komlog rozwrzeszczał się co najmniej setką najróżniejszych sygnałów alarmowych. Kucyk otworzył usta, a ja zobaczyłam, że gardło wypełnia mu jakieś niesamowite, błękitne światło. Koszula błyskawicznie sczerniała, po czym zapaliła się, a ciało, które wyłoniło się spod niej, było pokryte szybko rosnącymi, jaskrawoniebieskimi plamami. Moim przerażonym oczom ukazały się wewnętrzne narządy mężczyzny, skąpane w błękitnym ogniu. Krzyknął przeraźliwie, a wtedy z jego oczu i zębów trysnęły oślepiające promienie.

Cofnęłam się jeszcze o krok.

Mężczyzna płonął już cały, a błękit elektrycznej poświaty ustępował szybko miejsca czerwonopomarańczowemu ogniowi. Nagle płomienie strzeliły ze zdwojoną siłą, jakby dotarły nie do kości, lecz do suchych gałęzi. Najdalej po minucie mój niedawny przeciwnik zamienił się w sczerniałą karykaturę człowieka, jak wszystkie ofiary ognia upodabniając się do kukiełki karłowatego boksera. Odwróciłam się, zasłaniając ręką usta, i spojrzałam na twarze nielicznych gapiów, by przekonać się, czy mógł to uczynić któryś z nich. Ujrzałam jednak tylko przerażone, wytrzeszczone oczy. Na otaczającej drzewo platformie pojawiły się sylwetki w szarych mundurach.

Cholera! Rozejrzałam się błyskawicznie dokoła. Nad moją głową kołysały się ogromne drzewa żaglowe, cienkie nici różnobarwnej pajęczyny snuły się między oszałamiającymi swoją rozmaitością roślinami, a promienie słońca odbijały się w błękitnych falach oceanu. Droga do obu portali była zablokowana. Jeden ze strażników wyciągnął broń.

Trzema susami dopadłam najbliższej maty, usiłując sobie przypomnieć, w jaki sposób się ją uaktywnia. Do tej pory leciałam czymś takim tylko raz, w dodatku przed dwudziestu laty. Rozpaczliwie zaczęłam przesuwać ręce po różnobarwnym wzorze.

Mata zesztywniała i uniosła się dziesięć centymetrów nad ziemię. Strażnicy dopadli grupki turystów, którzy pozostali na miejscu zdarzenia, i zaczęli zadawać im pytania. Jakaś kobieta w pstrokatym stroju z Renesansu wskazała w moją stronę. Zeskoczyłam z maty, zgarnęłam siedem czy osiem pozostałych, i ponownie wskoczyłam na swoją. Pod stertą tkanin nie mogłam dostrzec ani kawałka wzoru, więc macałam na oślep, aż wreszcie trafiłam na właściwy fragment, gdyż mata ruszyła gwałtownie naprzód i do góry. Niewiele brakowało, a runęłabym na ziemię.

Na wysokości trzydziestu metrów, a jakieś pięćdziesiąt od brzegu, zrzuciłam pozostałe maty do morza i odwróciłam się, aby zobaczyć, co się dzieje na plaży. Kilka szarych mundurów pochylało się nad sczerniałymi szczątkami, jeden natomiast wyciągnął w moim kierunku jakąś srebrną laskę.

Delikatne igiełki bólu rozbiegły mi się po ramionach, karku i grzbiecie, powieki niespodziewanie opadły na oczy i niewiele brakowało, żebym bezwładnie zsunęła się z maty. Nadludzkim wysiłkiem chwyciłam się jej krawędzi lewą ręką, a prawą — miałam wrażenie, że jest zrobiona z drewna — uderzyłam we fragment wzoru sterujący wysokością lotu. Mata poczęła wznosić się w niebo, ja zaś sięgnęłam po ogłuszacz.

Kabura była pusta.

Minutę później przyszłam już zupełnie do siebie, choć potwornie piekły mnie koniuszki palców i okropnie bolała głowa. Ruchoma wyspa została daleko z tyłu, z każdą chwilą stając się coraz mniejsza. Jeszcze sto lat temu otaczałoby ją stado delfinów, które zostały tu przywiezione podczas hegiry, ale w wyniku programu pacyfikacyjnego Hegemonii, wprowadzonego w życie po Rebelii Siri, większość tych ssaków wodnych uległa zagładzie, ocalałe wyspy zaś wędrowały bez celu po całym oceanie z ładunkiem turystów i właścicieli posiadłości.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu innej wyspy albo rzadko spotykanego na tej planecie stałego lądu. Nic — to znaczy, nic oprócz błękitnego nieba, bezkresnego morza i delikatnych obłoczków nad zachodnim horyzontem. A może nad wschodnim?

Wyciągnęłam zza paska komlog i zaczęłam wystukiwać kod ogólnego dostępu do datasfery, ale nagle znieruchomiałam z palcami nad klawiaturką. Jeżeli władze ścigały mnie aż tutaj, to było niemal pewne, że zechcą ustalić moje położenie i przysłać EMV z uzbrojoną po zęby załogą. Nie byłam pewna, czy uda im się zlokalizować mój komlog, ale nie widziałam powodu, żeby ułatwiać im zadanie. Przełączyłam urządzenie w stan gotowości i ponownie rozejrzałam się po okolicy.

Gratulacje, Brawne. Kołysać się dwieście metrów nad oceanem na liczącej sobie co najmniej trzysta lat macie, prawdopodobnie jakieś tysiąc kilometrów od najbliższego lądu — to jest właśnie to. W dodatku licho wie, jak długo ten zabytek utrzyma się jeszcze w powietrzu. Usiadłam najwygodniej, jak się dało, i zaczęłam intensywnie myśleć.

— M. Lamia?

Na dźwięk spokojnego głosu Johnny’ego mało nie spadłam do wody.

— Johnny? — Wybałuszyłam oczy na komlog. Wyglądało na to, że nadal znajduje się w stanie gotowości. Na wskaźniku częstotliwości nie pojawiła się żadna liczba. — To ty, Johnny?

— Oczywiście. Już myślałem, że nigdy nie włączysz komlogu.

— W jaki sposób mnie znalazłeś? I na którym kanale nadajesz?

— Mniejsza o to. Możesz mi powiedzieć, dokąd teraz lecisz?

Parsknęłam śmiechem i poinformowałam go, że nie mam najmniejszego pojęcia.

— Zaczekaj chwilę. — Cisza trwała nie dłużej niż sekundę. — W porządku, mam cię na obrazie z satelity meteorologicznego. Nieprawdopodobnie prymitywne urządzenie. Całe szczęście, że twoja mata jest wyposażona w pasywny transponder.

Popatrzyłam na wytarty dywanik, który oddzielał mnie od kołyszącego się daleko w dole oceanu.

— Naprawdę? Czy to znaczy, że ktoś inny też może mnie wyśledzić?

— Mógłby, gdyby nie to, że przechwytuję twój sygnał — odparł Johnny. — Dokąd chcesz lecieć?

— Do domu.

— Nie jestem pewien, czy to mądra decyzja, biorąc pod uwagę dość niezwykłe okoliczności śmierci naszego… eee… podejrzanego.

— A ty skąd o tym wiesz? — zapytałam nieufnie. — Przecież nie zdążyłam ci jeszcze o niczym powiedzieć.

— Bądźmy poważni, M. Lamio. Służby bezpieczeństwa na co najmniej sześciu planetach nie mówią o niczym innym. Dysponują już twoim dość dokładnym rysopisem.

— Cholera!

— Właśnie. A więc dokąd chcesz się udać?

— A gdzie ty jesteś? — zapytałam. — U mnie?

— Nie. Wyszedłem, jak tylko zaczęło się to całe zamieszanie. Jestem… blisko transmitera.

— Ja też chciałabym się tam znaleźć. — Rozejrzałam się szybko dokoła. Ocean, niebo, kilka obłoczków. Przynajmniej ani śladu EMV.

— W porządku — odezwał się bezcielesny głos Johnny’ego. — Niecałe dziesięć kilometrów od ciebie jest wojskowy transmiter o nieograniczonym zasięgu.

Osłoniłam oczy i obróciłam się o trzysta sześćdziesiąt stopni.

— Gówno, a nie transmiter — powiedziałam. — Nie wiem, jak daleko ode mnie jest linia horyzontu, ale wygląda mi to na co najmniej czterdzieści kilometrów, i nigdzie po drodze nie ma żadnego transmitera.

— Baza podwodna — wyjaśnił lakonicznie Johnny. — Uważaj, przejmuję kontrolę.

Mata podskoczyła gwałtownie, opadła, po czym zaczęła błyskawicznie obniżać lot. Trzymałam się obiema rękami, ze wszystkich sił starając się nie krzyczeć.

— Podwodna… — wykrztusiłam, a następnie zapytałam, przekrzykując ryk wiatru: — Jak daleko?

— Chodzi ci o to, jak głęboko?

— Tak!

— Osiem sążni.

Przeliczyłam archaiczne jednostki na metry i tym razem już wrzasnęłam.

— Przecież to prawie czternaście metrów pod wodą!

— A gdzie, twoim zdaniem, powinna znajdować się baza podwodna? — odparł z niewzruszonym spokojem.

— Co mam robić? Wstrzymać oddech?!

Ocean był coraz bliżej.

— Niekoniecznie — rozległ się głos z komlogu. — Maty są wyposażone w prymitywne pola siłowe, włączające się w przypadku zderzenia. Do głębokości ośmiu sążni powinno chyba wystarczyć. Trzymaj się.

Zastosowałam się do jego rady.


Czekał już na mnie. Podwodna baza była pogrążona w ciemności i cuchnęła starym potem, sam transmiter zaś był wojskowego typu, jakiego nigdy do tej pory nie widziałam. Trudno opisać ulgę, jaką odczułam, kiedy wyszłam na zalaną promieniami słońca ulicę miasta i zobaczyłam twarz Johnny’ego.

Opowiedziałam mu, co spotkało kucyka. Przechadzaliśmy się pustymi ulicami, wzdłuż których wznosiły się stare budynki. Bladoniebieskie, przedwieczorne niebo wchłaniało powoli coraz ciemniejsze odcienie. Byliśmy sami.

— Ejże, a gdzie my właściwie jesteśmy? — zapytałam, zatrzymując się nagle. Planeta ogromnie przypominała Ziemię, ale niebo, grawitacja i ogólne wrażenie było zupełnie inne, niepodobne do wszystkiego, co widziałam do tej pory.

Johnny uśmiechnął się.

— Zgadnij. Ale może najpierw przejdziemy się jeszcze trochę.

Dotarliśmy do poprzecznej szerokiej ulicy i po lewej stronie ujrzeliśmy ruiny potężnej budowli. Stanęłam jak wryta.

— Przecież to Koloseum… — szepnęłam. — Rzymskie Koloseum ze Starej Ziemi! — Obrzuciłam wzrokiem zabytkowe budynki, brukowane ulice i drzewa kołyszące łagodnie gałęziami w podmuchach lekkiego wiatru. — To rekonstrukcja Rzymu — powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał możliwie najnormalniej. — Nowa Ziemia? — Wiedziałam jednak, że nie trafiłam. Byłam kilka razy na Nowej Ziemi i wszystko wyglądało tam zupełnie inaczej.

Johnny pokręcił głową.

— Znajdujemy się poza Siecią.

— To niemożliwe — odparłam bez zastanowienia. Jak wynika z definicji, każda planeta, na którą można dotrzeć za pomocą transmitera, należy do Sieci.

— A jednak to prawda.

— W takim razie gdzie jesteśmy?

— Na Starej Ziemi.

Ruszyliśmy dalej. Johnny wskazał mi kolejną ruinę.

— Forum Romanum. — Kiedy schodziliśmy po nie kończących się schodach, dodał: — Przed nami jest Plac Hiszpański, gdzie spędzimy noc.

— Stara Ziemia… — wymamrotałam wreszcie. Były to moje pierwsze słowa od dobrych kilkunastu minut. — Podróż w czasie?

— Nie ma czegoś takiego, M. Lamio.

— Park tematyczny?

Johnny roześmiał się. Był to bardzo miły śmiech, przyjazny i niewymuszony.

— Być może. Szczerze mówiąc, nie znam ani celu, w jakim został wybudowany, ani zasad jego działania. Nazywamy to analogiem.

— Analog. — Zmrużyłam oczy i popatrzyłam prosto w czerwone, wiszące nisko na niebie słońce, które oświetlało wąską boczną uliczkę. — Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak na hologramach ze Starej Ziemi. Mam wrażenie, że jest takie samo, chociaż nigdy tam nie byłam.

— Zgadza się.

— Gdzie to jest? Chodzi mi o to, przy której gwieździe?

— Nie znam numeru — odparł Johnny. — W każdym razie gdzieś w Mgławicy Herkulesa.

Udało mi się nie zemdleć, ale usiadłam, tam gdzie stałam, czyli na jednym ze stopni. Korzystając z napędu Hawkinga, ludzkość skolonizowała setki planet w promieniu wielu tysięcy lat świetlnych, a następnie połączyła je siecią transmiterów, ale nikt jeszcze nie próbował dotrzeć do gwiazd w eksplodującym Jądrze Galaktyki. Szczerze mówiąc, dopiero co wypełzliśmy z kolebki ukrytej w jednym z jej spiralnych ramion. Mgławica Herkulesa…

— Dlaczego TechnoCentrum zbudowało w Mgławicy Herkulesa replikę Rzymu? — zapytałam.

Johnny usiadł obok mnie. Przez dłuższą chwilę w milczeniu przyglądaliśmy się krążącym nad dachami domów stadom gołębi.

— Nie wiem, M. Lamio — powiedział wreszcie. — Nie wiem także wielu innych rzeczy — przede wszystkim dlatego, że nigdy się nimi nie interesowałem.

— Brawne.

— Proszę?

— Mów mi Brawne.

Johnny uśmiechnął się i skinął głową.

— Dziękuję, Brawne. Jeśli pozwolisz, chciałbym wyjaśnić ci jedną sprawę: nie wydaje mi się, żeby to była tylko replika Rzymu. Moim zdaniem, to replika całej Starej Ziemi.

Oparłam ręce na ciepłym kamiennym stopniu, na którym siedziałam.

— Całej Starej Ziemi? Wszystkich kontynentów, wszystkich miast?

— Tak myślę. Co prawda byłem tylko we Włoszech i w Anglii oraz odbyłem podróż morską między tymi krajami, ale wydaje mi się, że analog jest kompletny.

— Po co, na miłość boską?

— Kto wie, czy nie właśnie po to — odparł powoli Johnny. — Może wejdziemy do środka, zjemy coś i porozmawiamy o tym wszystkim? Kto wie, czy nie ma to związku ze sprawą mojego zabójstwa.


„Środek” okazał się apartamentem w dużym domu wznoszącym się u podnóża marmurowych schodów. Okna wychodziły na „piazza” — tak przynajmniej mówił Johnny; spoglądając w górę schodów widziało się obszerny, żółtobrązowy kościół, na placu zaś stała fontanna w kształcie łodzi, wyrzucając strumienie wody w wieczorną ciszę. Johnny poinformował mnie, że została zaprojektowana przez Berniniego, lecz ja słyszałam to nazwisko po raz pierwszy w życiu.

Pokoje były małe, ale wysokie, wyposażone w niezbyt wygodne, za to bardzo ozdobne meble z nie znanej mi epoki. Nigdzie nie mogłam dostrzec ani śladu elektryczności czy jakichś nowoczesnych urządzeń. Dom nie reagował na wydawane głosem polecenia. Kiedy za wysokimi oknami zapadł zmierzch, jedynymi światłami, jakie zapłonęły na placu, były prymitywne gazowe latarnie.

— To wszystko pochodzi z przeszłości Starej Ziemi — powiedziałam, przesuwając ręką po grubych poduszkach na łóżku. Nagle spłynęło na mnie olśnienie. Podniosłam raptownie głowę i spojrzałam na Johnny’ego. — Keats umarł we Włoszech, jakoś w pierwszej połowie dziewiętnastego albo dwudziestego wieku. To jest… wtedy.

— Tak. Początek dziewiętnastego stulecia. Rok 1821, dokładnie rzecz biorąc.

— Cała planeta pełni funkcję muzeum?

— Och, nie. W różnych miejscach odtworzono różne czasy, zależnie od tego, jaki chciano stworzyć analog.

— Nie rozumiem. — Przeszliśmy do pokoju zastawionego przedziwnie rzeźbionymi meblami i usiadłam na grubo wyściełanej kanapie przy oknie. Złotawy wieczorny poblask wciąż jeszcze padał na wieżę brązowego kościoła u szczytu schodów, a na tle granatowego nieba krążyły stada gołębi. — Czy tutaj żyje tyle samo ludzi… to znaczy cybryd, co na Starej Ziemi?

— Nie sądzę. Raczej tylko tyle, ile trzeba do przeprowadzenia konkretnego projektu. — Chyba zauważył, że nadal nic nie rozumiem, gdyż westchnął głęboko i mówił dalej: — Kiedy… obudziłem się tutaj, zastałem cybrydowe analogi Josepha Severna, doktora Clarka, Anny Angeletti, młodego kapitana Eltona i jeszcze kilku osób — sprzedawców, właściciela knajpki po drugiej stronie placu, który przysyłał nam posiłki, przechodniów. W sumie najwyżej dwudziestu ludzi.

— Co się z nimi stało?

— Prawdopodobnie zostali przetworzeni, tak jak człowiek z kucykiem.

— Kucyk… — W gęstniejącym szybko mroku spojrzałam na Johnny’ego. — On też był cybrydem?

— Z pewnością. Dokonał samozniszczenia w taki sam sposób, jakiego i ja bym użył, gdybym musiał pozbyć się mego cybryda.

Mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Nagle uświadomiłam sobie, jaka jestem głupia i jak mało wiem.

— A więc tym, kto chciał cię zabić, była jakaś Sztuczna Inteligencja.

— Na to wygląda.

— Ale po co?

Johnny rozłożył ręce.

— Prawdopodobnie po to, żeby skasować pewną porcję wiedzy, która umarłaby wraz z moim cybrydem. Coś, czego dowiedziałem się niedawno, i co nie przetrwałoby jego zniszczenia.

Wstałam, kilka razy okrążyłam pokój, by wreszcie zatrzymać się przy oknie. W pokoju stało kilka lamp, ale Johnny nie przejawiał najmniejszej ochoty, żeby je zapalić, ja zaś nie miałam nic przeciwko gęstniejącemu z minuty na minutę mrokowi. Dzięki niemu niewiarygodne rzeczy, które słyszałam, stawały się jeszcze bardziej nierealne. Zajrzałam do sypialni. Ponieważ okna tego pokoju wychodziły na zachód, resztki słonecznej poświaty padały na białą pościel, sprawiając, że zdawała się jarzyć w ciemności.

— Tutaj umarłeś… — szepnęłam.

— On tutaj umarł — poprawił mnie Johnny. — To nie to samo.

— Ale masz jego wspomnienia.

— Na pół zapomniane sny z mnóstwem luk.

— Wiesz, co czuł.

— Wiem, co czuł według tych, którzy mnie projektowali.

— Opowiedz mi.

— O czym?

Skóra Johnny’ego wydawała się bardzo blada, a brązoworude kędziory przybrały niemal czarną barwę.

— Jak to jest, kiedy człowiek umiera, a potem zmartwychwstaje.

Opowiedział mi. Mówił spokojnym, melodyjnym głosem, chwilami posługując się tak archaicznym językiem, że z trudem cokolwiek rozumiałam, ale za to mogłam zachwycać się brzmieniem tej mowy, o niebo piękniejszej od dziwacznej hybrydy, jaką posługujemy się dzisiaj.

Opowiedział mi, co to znaczy być poetą opanowanym obsesją doskonałości, oceniającym swoje dokonania znacznie surowiej od najbardziej nawet zjadliwego krytyka. A krytycy byli bardzo zjadliwi. Jego dzieła wyśmiewano, zohydzano, określano jako bezwartościowe i głupie. Za biedny, żeby ożenić się z kobietą, którą kochał, pożyczał pieniądze bratu w Ameryce, tracąc w ten sposób szansę na uzyskanie choćby częściowej niezależności finansowej. A potem, kiedy wreszcie jego talent rozbłysnął z pełną mocą, padł ofiarą choroby, która wcześniej zabrała jego matkę i brata, Toma. Został wysłany do Włoch, oficjalnie po to, by „podreperować zdrowie”, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że czeka go powolna, samotna śmierć w wieku zaledwie dwudziestu sześciu lat. Opowiedział o bólu, jaki odczuwał na widok swego nazwiska i adresu skreślonych ręką Fanny na listach, których nie miał odwagi otworzyć; opowiedział o lojalności młodego artysty, Josepha Severna, którego „przyjaciele” Keatsa wybrali mu na towarzysza ostatnich dni życia, gdyż sami mieli w tym czasie ważniejsze sprawy na głowie; opowiedział o tym, jak Severn pielęgnował umierającego poetę i został z nim do samego końca. Opowiedział o nocnych krwotokach, o doktorze Clarku puszczającym mu krew i zalecającym „wypoczynek na świeżym powietrzu” oraz o wielkiej, osobistej i religijnej rozpaczy, która kazała Keatsowi zażądać, by na jego grobie wyryto epitafium następującej treści: „Tu spoczywa ten, którego imię zapisano na wodzie”.

Wysokie okna rozjaśniał jedynie słaby blask gazowych latarni. Głos Johnny’ego zdawał się unosić w przesyconym nocnymi zapachami powietrzu. Opowiedział o przebudzeniu po śmierci w łóżku, w którym umarł, o tym, jak przypominał sobie, kim był i co robił, jakby próbował przypomnieć sobie jakiś długi, ale bardzo niewyraźny sen, choć jednocześnie zdawał sobie doskonale sprawę, że teraz jest już kimś innym.

Opowiedział o dalszym ciągu iluzji: o podróży do Anglii, o spotkaniu z Fanny — która już nie była tą Fanny — i o fatalnym załamaniu psychicznym, jakie to spotkanie spowodowało. Opowiedział o niemożności pisania poezji, o bardzo szybkim ochłodzeniu stosunków z innymi cybrydami, o powtarzających się coraz częściej ucieczkach w stan zbliżony do katatonii i „halucynacji”, o istnieniu jako Sztuczna Inteligencja w całkowicie niepojętym (dla dziewiętnastowiecznego poety) TechnoCentrum, wreszcie o ostatecznym rozpadzie iluzji i zawaleniu się „Projektu Keats”.

— Szczerze mówiąc — powiedział — cała ta diabelska szarada przywiodła mi na pamięć fragment listu, który na krótko przed chorobą napisałem — to znaczy, który on napisał — do swojego brata George’a: „Czy nie można sobie wyobrazić istnienia jakichś nadistot, które znajdują zadowolenie w każdym wdzięcznym pomyśle, jaki pojawi się w mojej głowie, tak samo jak ja doświadczam zadowolenia obserwując, w jaki sposób gronostaj reaguje na pojawienie się większego zwierzęcia? Choć uliczna burda jest ze wszech miar godna potępienia, to nie ma nic złego w energii, jaką wyzwala ona w ludziach. Dla owych nadistot nasze myśli mogą mieć taką samą wartość: choć błędne, są przecież w stanie dawać przyjemność. I na tym właśnie zasadza się cała poezja”.

— Czy myślisz, że „Projekt Keats” był… zły? — zapytałam.

— Wszystko, co zawiera w sobie pierwiastek oszustwa, jest złem.

— Może jesteś Johnem Keatsem w znacznie większym stopniu, niż chciałbyś się do tego przyznać?

— Nie. Na przekór wszystkim pozorom świadczy o tym brak instynktu poetyckiego.

Popatrzyłam na czarne kształty mebli w pogrążonym w mroku pokoju.

— Czy SI wiedzą, że tu jesteśmy?

— Chyba tak. Prawie na pewno. TechnoCentrum może mnie wyśledzić w każdym miejscu we wszechświecie, ale my uciekaliśmy przecież przed siłami bezpieczeństwa Sieci, nieprawdaż?

— Oboje jednak wiemy, że za zamachem kryje się jakaś… jakaś istota z TechnoCentrum.

— Owszem, ale to dotyczy wyłącznie wydarzeń w Sieci. W samym TechnoCentrum nie ma mowy o tolerowaniu jakiejkolwiek przemocy.

Z ulicy dobiegł jakiś hałas. Miałam nadzieję, że to tylko gołąb albo może wiatr, włóczący śmieci po bruku.

— W jaki sposób TechnoCentrum zareaguje na moje pojawienie się tutaj? — zapytałam.

— Nie mam pojęcia.

— Z pewnością istnienie tego miejsca jest otoczone głęboką tajemnicą?

— SI po prostu uważają to za rzecz pozbawioną znaczenia dla ludzi.

Potrząsnęłam głową, choć w ciemności nie mógł tego zobaczyć.

— Odtworzenie Starej Ziemi, wskrzeszenie… ilu?… w każdym razie na pewno mnóstwa ludzi pod postacią cybryd, Sztuczne Inteligencje mordujące się nawzajem — to wszystko miałoby być pozbawione znaczenia?

Zaczęłam się śmiać, ale zdołałam zapanować nad tym histerycznym odruchem.

— Oczywiście.

Podeszłam do okna, nie przejmując się zupełnie tym, że dla kogoś stojącego na ulicy stanowiłabym teraz wyśmienity cel, i drżącymi palcami wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów. Były jeszcze wilgotne po niedawnej gonitwie wśród zasp śnieżnych, ale jeden dał się zapalić.

— Johnny, kiedy powiedziałeś, że ten… analog odtwarza całą Ziemię, ja zapytałam: „Po co, na miłość boską?”, a ty mruknąłeś wtedy, że kto wie, czy nie właśnie po to. Co miałeś na myśli?

— Że w tym wszystkim najważniejszy może okazać się Bóg.

— Jaśniej, jeżeli można prosić.

Johnny westchnął ciężko.

— Nie wiem dokładnie, po co zapoczątkowano „Projekt Keats” ani w jakim celu stworzono analog Starej Ziemi, podejrzewam jednak, iż ma to jakiś związek z liczącymi sobie ponad siedemset lat planami TechnoCentrum stworzenia Najwyższego Intelektu.

— Najwyższy Intelekt… — powtórzyłam, wydmuchując dym. — Aha. Więc TechnoCentrum stara się zbudować Boga?

— Tak.

— Dlaczego?

— Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, Brawne. Podobnie jak nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie od tysięcy pokoleń poszukują Boga, dopatrując się Go w milionach najróżniejszych wcieleń. W przypadku TechnoCentrum nacisk położony jest raczej na większą wydajność i lepszą technikę żonglowania zmiennymi.

— Przecież TechnoCentrum ma do dyspozycji samo siebie i megadatasferę złożoną z datasfer dwustu planet!

— Mimo to jego zdolności wizjonerskie są w znacznym stopniu ograniczone.

Wyrzuciłam papierosa za okno i odprowadziłam spojrzeniem czerwony punkcik, niknący w ciemności. Nagle odniosłam wrażenie, że wiatr stał się bardzo zimny.

— W jaki sposób to wszystko… Stara Ziemia, odtwarzanie osobowości, cybrydy… Co to wszystko ma wspólnego z tworzeniem Najwyższego Intelektu?

— Nie wiem, Brawne. Osiemset lat standardowych temu, na początku Pierwszej Epoki Informatycznej, pewien człowiek nazwiskiem Norbert Weiner napisał: „Czy Bóg może traktować poważnie swoje dzieło? Czy jakikolwiek stwórca, nawet najbardziej ograniczony w swej potędze, może traktować poważnie swoje dzieło?” Ludzkość próbowała odpowiedzieć na to pytanie, budując pierwsze, prymitywne SI. Teraz to samo czyni TechnoCentrum. Kto wie, może projekt „Najwyższy Intelekt” zakończył się powodzeniem i wszystko, czego jesteśmy świadkami, stanowi kaprys Stworzyciela/Stworzonego, którego działanie tak dalece wykracza poza możliwości pojmowania Sztucznych Inteligencji, jak ich działanie wykracza poza możliwości pojmowania ludzi?

Odwróciłam się od okna i ruszyłam przed siebie, ale po dwóch krokach rąbnęłam kolanem w krawędź niskiego stolika i uznałam, że lepiej będzie pozostać na miejscu.

— Ale to wszystko nadal nie wyjaśnia, kto i dlaczego chce cię zabić.

— Masz rację.

Johnny wstał z kanapy i podszedł do przeciwległej ściany. Trzasnęła zapalana zapałka, a w chwilę potem zapłonęła świeca. Nasze cienie zatańczyły na ścianach i suficie.

Zbliżył się do mnie i łagodnie ujął mnie za ramię. Słaby blask świecy nadał jego włosom i rzęsom barwę czystej miedzi, uwydatniając wystające kości policzkowe i mocno zarysowaną szczękę.

— Dlaczego jesteś taka twarda? — zapytał.

Przez chwilę wpatrywałam się w jego twarz, oddaloną od mojej zaledwie o kilkanaście centymetrów. Byliśmy tego samego wzrostu.

— Puść mnie — powiedziałam wreszcie.

On jednak przysunął się jeszcze bliżej i pocałował mnie. Miał miękkie, ciepłe wargi, pocałunek zaś zdawał się trwać całymi godzinami. To jest maszyna, powtarzałam sobie w myślach. Człowiek, ale w środku maszyna.

Zamknęłam oczy. Jego ręka delikatnie przesunęła się po moim policzku, karku, tyle głowy.

— Posłuchaj… — szepnęłam, kiedy przerwał na chwilę.

Nie pozwolił mi dokończyć, tylko chwycił mnie w ramiona i zaniósł do sypialni. Wysokie łóżko. Miękki materac i gruba kołdra. Przy wpadającym przez otwarte drzwi blasku świecy rozbieraliśmy się z gorączkową niecierpliwością.

Tej nocy kochaliśmy się trzykrotnie, za każdym razem reagując — początkowo powoli i spokojnie, później coraz szybciej i gwałtowniej — na ciepło dotyku i bliskość naszych ciał. Pamiętam, jak w pewnej chwili spojrzałam z góry na jego twarz; miał zamknięte oczy, włosy opadły mu w nieładzie na czoło, jego policzki zaróżowiły się rumieńcem, a zaskakująco silne ramiona kierowały mnie tam, gdzie powinnam być. Nagle otworzył oczy, a ja ujrzałam w nich tylko namiętność i miłosną ekstazę.

Zasnęliśmy na krótko przed świtem. W ostatniej chwili poczułam jeszcze, jak jego chłodna ręka przesunęła się po moim biodrze w pieszczotliwym, łagodnym geście, w którym nie było nic zaborczego.


Dopadli nas o pierwszym brzasku. Było ich pięciu — nie Luzyjczycy, ale wszyscy chłopy na schwał. Dobrze ze sobą współpracowali.

Usłyszałam ich dopiero wtedy, kiedy otworzyli kopnięciem drzwi mieszkania. Przetoczyłam się z łóżka na podłogę, dopadłam drzwi sypialni i spojrzałam przez szczelinę. Johnny usiadł na łóżku i krzyknął coś, widząc, że pierwszy mężczyzna skierował na niego ogłuszacz. Przed snem włożył spodenki; ja byłam zupełnie naga. Co prawda walka z kompletnie ubranym przeciwnikiem nastręcza nieco problemów, lecz największą przeszkodę stanowią opory natury psychicznej. Jeżeli pozbędziesz się przekonania, że jesteś zupełnie pozbawiony ochrony, reszta nie ma znaczenia.

Pierwszy napastnik zauważył mnie, ale postanowił najpierw unieszkodliwić Johnny’ego, i natychmiast zapłacił za swój błąd. Błyskawicznym kopnięciem wytrąciłam mu broń z ręki i powaliłam go ciosem, który wyładował za lewym uchem. Dwaj następni wepchnęli się do pokoju i ruszyli w moją stronę, jeszcze dwaj zaś zajęli się Johnnym. Zablokowałam nieszkodliwy cios, uchyliłam się przed drugim, który mógłby narobić prawdziwych szkód, i cofnęłam się o krok. Po mojej lewej stronie stała wysoka komoda; najwyższa szuflada dała się wyjąć bez najmniejszego trudu. Była cholernie ciężka. Wielgas, który stał przede mną, zasłonił sobie głowę obiema rękami i drewno rozprysło się na boki, nie czyniąc mu większej szkody, ale ta instynktowna reakcja pozwoliła mi zadać potwornie silny cios nogą. Przeciwnik stęknął cicho i zwalił się jak kłoda na leżącego już na podłodze kolegę.

Johnny walczył jak lew, lecz jeden z napastników chwycił go od tyłu za gardło, natomiast drugi przygwoździł mu nogi do łóżka. Poderwałam się z niskiego przysiadu, przyjęłam po drodze cios od mojego drugiego oponenta i skoczyłam na łóżko. Typek, który trzymał Johnny’ego za nogi, bez słowa wypadł razem z oknem na ulicę.

Ktoś wylądował mi na plecach, więc przetoczyłam się przez łóżko i po podłodze, a następnie rąbnęłam nim o ścianę. Był niezły. Zamortyzował uderzenie ramieniem, po czym spróbował dziabnąć mnie palcem w splot nerwów za uchem. Ku swemu zdziwieniu natrafił tam jednak na warstwę twardych jak stal mięśni, ja zaś wbiłam mu łokieć w żołądek i szybko odturlałam się na bok. Facet, który dusił Johnny’ego, dał mu spokój, by zadać mi wręcz podręcznikowy cios w żebra. Przyjęłam go częściowo na ciało — byłam pewna, że pękło mi co najmniej jedno żebro — wykonałam półobrót, a następnie, rezygnując ze zbędnej elegancji, zmiażdżyłam mu ręką lewe jądro. Biedak wrzasnął tak, że mało mi bębenki nie pękły, i zrezygnował z dalszej zabawy.

Nie zapomniałam o leżącym na podłodze ogłuszaczu, podobnie zresztą jak ostatni przeciwnik. Przeskoczył na drugą stronę łóżka i schylił się, żeby podnieść broń z podłogi. W związku z tym nie pozostało mi nic innego jak zapomnieć o bólu w klatce piersiowej, podnieść masywne łóżko wraz z leżącym na nim Johnnym, i opuścić je gościowi na głowę. Zaraz potem zgarnęłam ogłuszacz z podłogi i wycofałam się do pustego kąta.

Jeden napastnik wyleciał przez okno. Chyba mogłam przestać się o niego martwić, ponieważ znajdowaliśmy się na wysokim pierwszym piętrze. Ten, który wszedł jako pierwszy, leżał nieruchomo w drzwiach. Ten, którego kopnęłam, zdołał już dźwignąć się na jedno kolano i oba łokcie. Sądząc po płynącej mu z ust krwi, on także miał złamane żebro, które jednak przebiło płuca. Marnie oddychał. Ten z łóżkiem na głowie miał zmiażdżoną czaszkę. Ten, który dusił Johnny’ego, leżał zwinięty w kłębek pod oknem, trzymał się za jądra i rzygał. Strzeliłam do niego z ogłuszacza, podeszłam do tego z przebitym płucem, chwyciłam go za włosy i odgięłam mu głowę do tyłu.

— Kto was przysłał?

— Pieprz się! — wycharczał, opryskując mnie różową śliną.

— Może później — odparłam. — Pytam jeszcze raz: kto was przysłał?

Położyłam rękę po tej stronie jego klatki piersiowej, gdzie dostrzegłam lekkie wklęśnięcie, i nacisnęłam.

Facet wrzasnął i mocno zbladł. Kiedy zakasłał, ślina nie była już różowa, lecz czerwona.

— Kto was przysłał? — powtórzyłam i ponownie zbliżyłam rękę do fatalnego miejsca.

— Biskup! — wykrzyknął, próbując odsunąć się ode mnie jak najdalej.

— Jaki biskup?

— Świątynia Chyżwara… Lusus… proszę, nie… Kurwa mać!…

— Co mieliście z nim… z nami zrobić?

— Nic… Nie, proszę! Potrzebuję lekarza!

— Zgadza się. Odpowiadaj.

— Ogłuszyć i sprowadzić do… do Świątyni… na Lususie. Błagam! Nie mogę oddychać!

— A co ze mną?

— Mieliśmy cię zabić, gdybyś stawiała opór.

— W porządku — powiedziałam, odciągając mu głowę jeszcze bardziej do tyłu. — Jak na razie, idzie nam całkiem nieźle. Do czego był im potrzebny?

— Nie wiem. — Wrzask, który rozległ się w chwilę potem, był bardzo głośny. Przez cały czas trzymałam w prawej ręce ogłuszacz i nie spuszczałam oka z drzwi mieszkania. — Nie wiem… — Powtórzył słabym głosem. Krew coraz szybciej kapała na podłogę.

— Jak się tu dostaliście?

— EMV… na dachu…

— A skąd?

— Nie wiem… słowo honoru… jakieś miasto w wodzie. EMV wróci tam automatycznie… Proszę!

Rozdarłam mu koszulę, przeszukałam błyskawicznie wszystkie kieszenie. Ani komlogu, ani żadnej ukrytej broni. Tuż nad sercem miał wytatuowany niebieski trójząb.

— Goonda? — zapytałam.

— Tak… Bractwo Parvati.

Poza Siecią, przypuszczalnie bardzo trudni do wyśledzenia.

— Wszyscy?

— Tak… Proszę… sprowadź pomoc… cholera…

Zwisł mi bezwładnie w ręku, prawie nieprzytomny z bólu.

Pozwoliłam mu opaść na podłogę, odsunęłam się o krok i posłałam w niego spory ładunek z ogłuszacza.

Johnny siedział na łóżku, rozcierając obolałe gardło, i przyglądał mi się jakoś dziwnie.

— Ubieraj się — rzuciłam. — Znikamy.


EMV okazał się starym, przezroczystym vikkenem scenic bez czytnika linii papilarnych przy stacyjce. Jeszcze nad Francją dogoniliśmy uciekającą noc, a w chwilę potem znaleźliśmy się nad czarną pustką — według Johnny’ego był to Ocean Atlantycki. Z góry świeciły gwiazdy, w dole zaś od czasu do czasu pojawiały się rozległe jasne plamy podwodnych kolonii i maleńkie punkciki pływających platform.

— Dlaczego zabraliśmy ich pojazd? — zapytał Johnny.

— Chcę sprawdzić, skąd tu przybyli.

— Powiedział, że ze świątyni Chyżwara na Lususie.

— Rzeczywiście. Teraz przekonamy się, czy mówił prawdę.

Twarz Johnny’ego była prawie niewidoczna w ciemności, ale wydawało mi się, że spogląda w dwudziestokilometrową pustkę pod nami.

— Myślisz, że ci ludzie umrą?

— Jeden już był trupem — odparłam. — Ten z przebitym płucem potrzebuje pomocy, a dwóm nic nie będzie. Nie mam pojęcia, co się stało z tym, który wypadł przez okno. Naprawdę cię to obchodzi?

— Tak. Ten pokaz przemocy był… barbarzyński.

— „Choć uliczna burda jest ze wszech miar godna potępienia, to nie ma nic złego w energii, jaką wyzwala ona w ludziach” — zacytowałam. — Żaden z nich nie był chyba cybrydem?

— Raczej nie.

— A więc masz co najmniej dwóch przeciwników: SI oraz biskupa Kościoła Chyżwara. Wciąż jednak nie wiemy, dlaczego chcą cię zabić.

— Chyba już się tego domyślam.

Rozsiadłam się wygodnie w miękkim fotelu. Gwiazdy nad naszymi głowami — ułożone w konstelacje, jakich nie widziałam ani na hologramach ze Starej Ziemi, ani na żadnej z planet Sieci — dawały tylko tyle światła, żebym mogła dostrzec oczy Johnny’ego.

— Wobec tego powiedz mi.

— Naprowadziła mnie na to twoja wzmianka o Hyperionie, a raczej fakt, że nic o nim nie wiem. W tym przypadku brak informacji świadczy o jej wadze.

— Zupełnie jak z psem szczekającym w nocy — mruknęłam.

— Proszę?

— Nieważne. Mów dalej.

Johnny nachylił się w moją stronę.

— Istnieje tylko jeden prawdopodobny powód wystąpienia takiej luki w mojej pamięci: ingerencja TechnoCentrum.

— Twój cybryd… — Czułam się trochę głupio mówiąc do niego w ten sposób. — Większość czasu spędzałeś w Sieci, prawda?

— Tak.

— Przecież mogłeś w każdej chwili natrafić na jakąś informację o Hyperionie, szczególnie w kontekście kultu Chyżwara.

— Możliwe, że natrafiłem, i właśnie dlatego zostałem zamordowany.

Spojrzałam w górę, na gwiazdy.

— Najlepiej będzie, jeśli zapytamy o to biskupa — powiedziałam.

Johnny poinformował mnie, że światła, które pojawiły się przed nami, to analog Nowego Jorku z połowy dwudziestego pierwszego wieku. Nie wiedział, jaki projekt wymagał rekonstrukcji tak ogromnego miasta. Wyłączyłam autopilota i sprowadziłam EMV na niższy pułap.

Wysokie budynki, symbole fallicznej epoki w architekturze miejskiej, wyrastały bezpośrednio z bagien i trzęsawisk przybrzeżnego zalewiska. W wielu płonęły światła.

— Empire State Building — powiedział Johnny, wskazując mocno już zniszczoną, ale nadal elegancką budowlę.

— Cokolwiek to jest, EMV chce właśnie tam lądować.

— Czy nic nam nie grozi?

Uśmiechnęłam się do niego.

— Przez całe życie grożą nam różne rzeczy.

Pozwoliłam pojazdowi skierować się w stronę niewielkiej platformy pod samą iglicą budynku. Kiedy EMV wylądował, wyszliśmy na zewnątrz i stanęliśmy na popękanym tarasie. Było zupełnie ciemno, jeżeli nie liczyć gwiazd oraz świateł w niższych budynkach. Niedaleko od nas, w miejscu gdzie kiedyś zapewne były drzwi windy, znajdował się rozjarzony błękitnym blaskiem portal transmitera.

— Pójdę pierwsza — powiedziałam, ale Johnny już zniknął w błękitnym prostokącie. Ścisnęłam mocniej rękojeść ogłuszacza i ruszyłam za nim.

Nigdy przedtem nie byłam w świątyni Chyżwara na Lususie, lecz nie ulegało dla mnie wątpliwości, że teraz właśnie tam się znalazłam. Johnny stał kilka kroków ode mnie. Byliśmy sami. Otaczała nas chłodna ciemność, nasuwająca skojarzenia z jaskinią, gdyby nie to, że jaskinie chyba nie są tak ogromne. Przerażająca rzeźba, wisząca na niewidocznych linach, obracała się powoli przed nami, poruszana niewyczuwalnymi prądami powietrza. Oboje odwróciliśmy się gwałtownie, kiedy portal bezgłośnie zniknął.

— Wygląda na to, że sami wleźliśmy im w łapy — szepnęłam do Johnny’ego, ale w tej gigantycznej, wypełnionej czerwonawą ciemnością hali mój szept zabrzmiał niemal jak huk gromu. Nie miałam zamiaru ciągnąć Johnny’ego za sobą do świątyni, lecz stało się tak, jak się stało.

Światło przybrało nieco na sile — co prawda nie wydobyło z ciemności ścian wielkiego pomieszczenia, ale rozszerzyło swój zasięg, dzięki czemu przekonaliśmy się, że otacza nas półkolem kilkunastu mężczyzn. Niektórzy z nich nazywali się egzorcystami, inni lektorami, była też jeszcze jedna kategoria, której nazwa wyleciała mi z pamięci. Sprawiali niezbyt sympatyczne wrażenie, ubrani w szaty łączące na przeróżne sposoby czerń i czerwień, z ogolonymi głowami błyszczącymi w czerwonej poświacie. Bez trudu rozpoznałam wśród nich biskupa; bez wątpienia pochodził z mojej planety, choć był niższy i bardziej otyły od większości Luzyjczyków, a jego szata miała kolor krwistoczerwony.

Nawet nie starałam się ukryć ogłuszacza. Możliwe, że gdyby wszyscy rzucili się na nas, zdążyłabym kilku położyć. Możliwe, ale mało prawdopodobne. Co prawda nie widziałam żadnej broni, lecz pod obfitymi szatami dałoby się ukryć spory arsenał.

Johnny ruszył w kierunku biskupa, a ja chcąc nie chcąc podążyłam za nim. Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków przed mężczyzną w czerwieni. Biskup był jedyną osobą w zasięgu wzroku, która nie stała. Jego wykonany z drewna fotel sprawiał wrażenie, jakby ważył bardzo niewiele i dawał się łatwo składać. O siedzącym na nim człowieku z pewnością nie dałoby się tego powiedzieć.

Johnny postąpił jeszcze krok naprzód.

— Dlaczego próbowałeś porwać mojego cybryda? — zapytał dostojnika, nie zwracając najmniejszej uwagi na pozostałych.

Biskup roześmiał się cicho i potrząsnął głową.

— Moja droga… istoto! To prawda, że chcieliśmy ujrzeć cię w naszym przybytku, ale nie dysponujesz żadnymi dowodami, że staraliśmy się osiągnąć to w tak nieelegancki sposób.

— Nie interesują mnie dowody — odparł Johnny. — Po prostu jestem ciekaw, czego ode mnie chcecie.

Usłyszałam za plecami jakiś szelest i odwróciłam się raptownie z ogłuszaczem gotowym do strzału, lecz kapłani Chyżwara nadal stali nieruchomo szerokim kręgiem. Większość znajdowała się poza zasięgiem mojej broni. Żałowałam, że nie mam przy sobie pistoletu ojca.

Biskup miał głęboki, dźwięczny głos, który zdawał się wypełniać całą ogromną przestrzeń.

— Pewnie wiesz o tym, że Kościół Ostatecznego Odkupienia jest żywotnie zainteresowany planetą Hyperion?

— Tak.

— Z pewnością zdajesz sobie także sprawę, że w ciągu kilku minionych stuleci osoba żyjącego dawno temu na Starej Ziemi poety nazwiskiem Keats stała się jednym z najbardziej znanych mitów kulturowych Hyperiona?

— Tak. I co z tego?

Biskup potarł policzek wielkim czerwonym pierścieniem, który pysznił się na jednym z palców jego prawej ręki.

— Kiedy zgłosiłeś się na ochotnika, aby wziąć udział w pielgrzymce, wyraziliśmy zgodę. Kiedy wycofałeś swoją kandydaturę, odczuliśmy wielki niepokój.

Na twarzy Johnny’ego pojawiło się stuprocentowo ludzkie zdumienie.

— Zgłosiłem się? Kiedy?

— Osiem miejscowych dni temu — odparł biskup. — Tutaj, w tej sali.

— Czy powiedziałem, co skłoniło mnie do podjęcia tej decyzji?

— O ile sobie przypominam, użyłeś sformułowania, że „będzie to z korzyścią dla twojego wykształcenia”. Jeśli chcesz, możemy przedstawić ci zapis naszej rozmowy. Rejestrujemy wszystkie spotkania, jakie odbywają się na terenie świątyni. Możesz także otrzymać kopię tego zapisu, żeby obejrzeć ją w dogodnej chwili.

— Chętnie.

Biskup skinął głową. Jeden z akolitów, czy jak tam im było, zniknął w ciemności, by powrócić po chwili ze standardowym wideochipem w dłoni. Biskup ponownie skinął głową i odziany w czerwono-czarne szaty mężczyzna wręczył chip Johnny’emu. Trzymałam faceta na muszce, dopóki nie wrócił na swoje miejsce w półokręgu.

— Dlaczego nasłaliście na nas goondów? — zapytałam. Odezwałam się po raz pierwszy od początku spotkania i mój głos wydał mi się zdecydowanie za głośny i zbyt zachrypnięty.

Dostojnik wykonał nieokreślony gest pulchną ręką.

— M. Keats wyraził życzenie przyłączenia się do naszej świętej pielgrzymki. Ponieważ my w Kościele Chyżwara wierzymy, że Ostateczne Odkupienie zbliża się z każdym dniem, taki fakt nie jest dla nas pozbawiony znaczenia. Nasi agenci donosili ostatnio, że M. Keats stał się obiektem kilku zamachów na swoje życie, oraz że pewien prywatny detektyw — to znaczy ty, M. Lamio — zniszczył wysłanego przez TechnoCentrum cybryda, który miał go ochraniać.

— Ochraniać?! — wykrzyknęłam ze zdumieniem.

— Naturalnie — odparł biskup, po czym zwrócił się do Johnny’ego: — Czyżby mężczyzna z kucykiem, który został zamordowany na trasie zwiedzania biegnącej przez planety templariuszy, nie był tym samym osobnikiem, którego zaledwie tydzień temu przedstawiłeś nam jako swojego ochroniarza? Możesz zobaczyć go na nagraniu.

Johnny nic nie odpowiedział. Miał taką minę, jakby usilnie starał się coś sobie przypomnieć.

— Tak czy inaczej, przed końcem tego tygodnia musimy poznać twoją ostateczną decyzję dotyczącą uczestnictwa w pielgrzymce — dodał biskup. — „Sequoia Sempervirens” odlatuje za dziewięć tutejszych dni.

— Ale to przecież drzewostatek templariuszy! — zaprotestował Johnny. — Oni nie dokonują takich długich przeskoków.

Biskup uśmiechnął się.

— W tym wypadku sprawy przedstawiają się nieco inaczej. Mamy powody przypuszczać, iż będzie to ostatnia sponsorowana przez Kościół pielgrzymka, w związku z czym wynajęliśmy statek templariuszy, aby mogła wziąć w niej udział jak największa liczba wiernych. — Dostojnik skinął ręką i jego czarno-czerwona świta zniknęła w ciemnościach. Zostali jedynie dwaj egzorcyści, którzy podeszli do fotela i pomogli biskupowi podnieść się na nogi. — Proszę, przekaż nam swoją odpowiedź najszybciej, jak to będzie możliwe — powiedział i odszedł. Dwaj egzorcyści poprowadzili nas do wyjścia.

Tym razem nie skorzystaliśmy z transmitera, tylko wyszliśmy przez główne drzwi świątyni i stanęliśmy u szczytu długich schodów prowadzących w dół, na Główny Pasaż Pierwszego Kopca. Odetchnęliśmy głęboko, napełniając płuca chłodnym, przesyconym wonią oleju powietrzem.


Pistolet ojca leżał w szufladzie dokładnie tam, gdzie go zostawiłam. Upewniłam się, że magazynek jest pełen, i zabrałam broń do kuchni, gdzie właśnie dosmażały się omlety. Johnny siedział przy stole, obserwując dok załadunkowy przez szare od brudu okno. Zsunęłam omlety na talerze i postawiłam jeden przed nim. Odwrócił wzrok od okna i spojrzał na mnie dopiero wtedy, kiedy nalewałam kawę.

— Wierzysz mu? — zapytałam. — Sadzisz, że to naprawdę był twój pomysł?

— Widziałaś przecież nagranie.

— Nagranie można sfałszować.

— Owszem, ale to było prawdziwe.

— Skoro tak, to czy mógłbyś mi wyjaśnić, po co zgłosiłeś chęć uczestniczenia w pielgrzymce? I dlaczego twój ochroniarz spróbował zabić cię zaraz po twojej rozmowie z biskupem i kapitanem statku?

Johnny odkroił kawałek omleta, skosztował, skinął z aprobatą głową i włożył do ust kolejny kawałek.

— Ten „ochroniarz”… Zupełnie go nie znam. Widocznie przydzielono mi go w ciągu tego tygodnia, który wyleciał mi z pamięci. Jego prawdziwe zadanie polegało na tym, aby dopilnować, żebym czegoś nie odkrył, albo wyeliminować mnie, gdybym jednak na coś natrafił.

— Chodziło o coś w Sieci czy infoświecie?

— Wydaje mi się, że w Sieci.

— Musimy się koniecznie dowiedzieć, dla kogo pracował i dlaczego nasłali go na ciebie.

— Już wiem — powiedział Johnny. — Przed chwilą o to zapytałem. Według TechnoCentrum sam zwróciłem się z prośbą o przydzielenie ochrony. Ten cybryd był kontrolowany przez ośrodek SI stanowiący odpowiednik czegoś w rodzaju sił bezpieczeństwa.

— Zapytaj, dlaczego chcieli cię zabić.

— Zapytałem. Stanowczo twierdzą, że to niemożliwe.

— W takim razie dlaczego tydzień po morderstwie ten „ochroniarz” łaził za tobą krok w krok?

— Utrzymują, że choć po moim… rozłączeniu nie zażądałem ponownie ochrony, TechnoCentrum uznało jednak, że powinienem otrzymać pewną opiekę.

Parsknęłam śmiechem.

— Ładna mi opieka! Do cholery, dlaczego zaczął uciekać, kiedy do niego podeszłam? Oni nawet się nie starają, żeby ta historyjka miała ręce i nogi!

— To fakt.

— Z kolei biskup nie pofatygował się, żeby wyjaśnić, w jaki sposób Kościół Chyżwara uzyskał dostęp za pośrednictwem transmitera do Starej Ziemi, czy jak tam nazywacie tę sztuczną planetę.

— Nie zapytaliśmy go o to.

— Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że chciałam wyjść z tej przeklętej świątyni w jednym kawałku!

Odniosłam wrażenie, że Johnny mnie nie słucha. Popijał kawę ze spojrzeniem wbitym w jakiś odległy punkt.

— Co jest? — warknęłam.

Spojrzał na mnie, skubiąc w zamyśleniu dolną wargę.

— Brawne, w tym wszystkim kryje się pewien paradoks.

— Jak to?

— Jeżeli naprawdę miałem zamiar udać się na Hyperiona — to znaczy, jeżeli chciałem posłać tam swojego cybryda — to nie mogłem jednocześnie pozostać w TechnoCentrum. Musiałbym przenieść całą świadomość w cybryda.

— Dlaczego? — zapytałam, mimo iż doskonale znałam odpowiedź.

— Pomyśl tylko: infopłaszczyzna stanowi twór całkowicie abstrakcyjny, na który składają się datasfery generowane przez komputery i SI oraz quasi-percepcyjne macierze Gibsona, wymyślone początkowo wyłącznie dla wygody ludzi, potem zaś stanowiące pomost dla porozumiewania się człowieka z maszynami i Sztucznymi Inteligencjami.

— Ale przecież hardware SI musi istnieć w realnej przestrzeni — powiedziałam. — Najprawdopodobniej gdzieś w TechnoCentrum.

— Oczywiście, lecz nie ma to najmniejszego znaczenia dla funkcjonowania świadomości SI. Ja na przykład mogę „być” wszędzie tam, gdzie pozwolą mi dotrzeć przenikające się nawzajem datasfery, to znaczy na wszystkich planetach Sieci, na infopłaszczyźnie, na którymkolwiek z tworów TechnoCentrum przypominających Starą Ziemię, ale tylko w tym środowisku dysponuję czymś w rodzaju świadomości i jestem w stanie sterować działaniem mojego cybryda.

Odstawiłam kubek z kawą i popatrzyłam na to coś, z czym minionej nocy kochałam się jak z mężczyzną.

— Tak?

— Planety o statusie kolonii mają datasfery o bardzo ograniczonym zasięgu — ciągnął Johnny. — Co prawda kontakt z TechnoCentrum jest utrzymywany za pomocą komunikatorów, lecz w ten sposób można przesyłać tylko informacje — zupełnie jak w Pierwszej Epoce Informatycznej — a nie zapisy świadomości. Datasfera Hyperiona jest tak prymitywna, że prawie nie istnieje, z tego zaś, co wiem, wynika, że TechnoCentrum w ogóle nie ma kontaktu z tą planetą.

— A może to całkiem normalne? — zauważyłam. — Biorąc pod uwagę odległość, i w ogóle…

— Na pewno nie — stwierdził stanowczo mój niedawny kochanek. — TechnoCentrum utrzymuje kontakt ze wszystkimi koloniami, z międzygwiezdnymi barbarzyńcami w rodzaju Intruzów oraz z wieloma innymi miejscami i bytami, o których istnieniu Hegemonia nie ma najmniejszego pojęcia.

Byłam wstrząśnięta.

— Z Intruzami? — wykrztusiłam. Od kilku lat, a dokładniej od Bitwy o Bressię, Intruzi, mówiąc bardzo delikatnie, nie cieszyli się nadmierną sympatią. Sama myśl o tym, że TechnoCentrum, czyli zbiorowisko Sztucznych Inteligencji, które służą radą Senatowi oraz WszechJedności, kierują całą ekonomią Sieci, kontrolują system transmiterów i w ogóle są odpowiedzialne za funkcjonowanie naszej cywilizacji, może utrzymywać kontakty z Intruzami, była co najmniej przerażająca. A co Johnny rozumiał przez „inne miejsca i byty”? Jeśli mam być szczera, to wcale nie zależało mi na tym, żeby się tego dowiedzieć.

— Powiedziałeś jednak, że twój cybryd mógłby tam dotrzeć — przypomniałam mu. — Co rozumiesz przez „przeniesienie” do niego całej osobowości? Czy SI jest w stanie zamienić się w człowieka? Czy byłoby możliwe, żebyś istniał tylko w swoim cybrydzie?

— Kiedyś już zrobiono coś takiego — odparł cicho Johnny. — Tylko raz. Chodziło o rekonstrukcję osobowości bardzo podobnej do mojej. Dwudziestowieczny poeta Ezra Pound. Zrezygnował z życia na infopłaszczyźnie i uciekł do Sieci w swoim cybrydzie… Ale ta rekonstrukcja była szalona.

— Albo zupełnie normalna — mruknęłam.

— Być może.

— Tak więc cała osobowość i wiedza SI może przetrwać w organicznym mózgu cybryda?

— Oczywiście, że nie, Brawne. Przemieszczenia nie przetrwałby nawet jeden procent jednego procenta mojej świadomości. Mózgi organiczne nie dają sobie rady z przetwarzaniem nawet najbardziej prymitywnych informacji. Osobowość, jaką otrzymałoby się w wyniku takiej operacji, nie przypominałaby ani SI, ani człowieka, gdyż…

Johnny przerwał w pół zdania i odwrócił się szybko w stronę okna.

— Co się stało? — zapytałam, kiedy minęła minuta, a on nadal siedział bez ruchu. Wyciągnęłam rękę, ale go nie dotknęłam.

— Być może myliłem się twierdząc, że ta osobowość nie przypominałaby człowieka — szepnął nie odwracając głowy. — Jest całkiem możliwe, że jednak byłby to człowiek, tyle tylko że z domieszką odrobiny boskiego szaleństwa i umiejętności spoglądania na świat z nadludzkiej perspektywy. Gdyby zaś uwolnić go od wspomnień o naszej epoce i wymazać z jego pamięci wiedzę na temat TechnoCentrum… może wówczas stałby się do końca tą osobą, której kopię miał stanowić jego cybryd.

— John Keats — powiedziałam.

Johnny dopiero teraz odwrócił się od okna i zamknął oczy. Kiedy przemówił, jego głos był aż ochrypły ze wzruszenia. Po raz pierwszy słyszałam go recytującego poezję.

Fanatyków marzenia piękny uplatają

Ogród rajski dla sekty. Nawet sny dzikusów

Na najwyższym swych marzeń wierzchołku sięgają

Samego nieba. Ale biedni nie potrafią

Na papirusie albo na palmowym liściu

Utrwalić choćby cienia melodyjnych wizji.

Bez laurowych drzew żyją, śnią i umierają.

Tylko poezja bowiem sny wyrazić umie,

Magią słów tylko ona potrafi wydobyć

Wyobraźnię z niewoli mrocznego zaklęcia,

Ze spętania niemego. Czyż wolno powiedzieć:

„Ty nie jesteś poetą, więc nie mów snów swoich?”

Każdy człowiek, którego dusza nie jest kłodą,

Ma wizje, które mógłby, gdyby chciał, wyrazić,

Gdyby dokładnie zgłębił swój język ojczysty.

Czy ów sen, który teraz ma być zapisany,

Będzie snem fanatyka czy raczej poety,

Okaże się, gdy skrzętna ta i ciepła ręka

Odpocznie w zimnym grobie.

— Nie rozumiem — przyznałam. — Co to znaczy?

— To znaczy, że wiem, jaką podjąłem decyzję i dlaczego to uczyniłem — odparł, uśmiechając się lekko. — Chciałem przestać być cybrydem, a stać się człowiekiem. Chciałem polecieć na Hyperiona. Nadal tego chcę.

— Tydzień temu ktoś zabił cię z powodu tej decyzji.

— Tak.

— I mimo to pragniesz spróbować jeszcze raz?

— Tak.

— Czy nie lepiej byłoby przenieść świadomość tutaj, do tego cybryda, i zacząć życie w Sieci?

— Coś takiego nigdy by mi się nie udało — odparł Johnny. — To, co ty postrzegasz jako złożone międzygwiezdne społeczeństwo, stanowi jedynie maleńki fragment matrycy rzeczywistości. Bez przerwy byłbym zdany na łaskę i niełaskę Sztucznych Inteligencji z TechnoCentrum, a Keats jako rzeczywisty człowiek nie miałby najmniejszych szans na przeżycie.

— W porządku — zgodziłam się. — Musisz wydostać się poza Sieć. Dlaczego jednak akurat na Hyperiona? Przecież jest wiele innych kolonii.

Wziął mnie za rękę i zacisnął na niej swoje długie, ciepłe i silne palce.

— Nie rozumiesz, Brawne? Jest całkiem możliwe, że sny Keatsa o Hyperionie świadczyły o nawiązaniu czegoś w rodzaju ponadczasowej łączności między nim z „wtedy” i z „teraz”, a nawet jeżeli nie, to Hyperion stanowi jedną z największych zagadek naszych czasów — zarówno natury czysto fizycznej, jak i poetyckiej — i jest całkiem możliwe, że on… to znaczy, że ja urodziłem się, umarłem i ponownie urodziłem się po to, aby ją rozwikłać.

— Dla mnie wygląda to na zupełne wariactwo — powiedziałam szczerze. — Mania wielkości.

Johnny roześmiał się.

— Prawie na pewno. A mimo to chyba nigdy nie byłem szczęśliwszy! — Chwycił mnie za ramiona, postawił na nogi i objął mocno. — Polecisz ze mną, Brawne? Polecisz ze mną na Hyperiona?

Zamrugałam ze zdziwienia, zaskoczona nie tylko pytaniem, ale także odpowiedzią, która błyskawicznie ogarnęła mnie falą ciepła.

— Tak — powiedziałam. — Polecę.

Przeszliśmy do sypialni i kochaliśmy się przez resztę dnia. Potem zasnęliśmy, a obudził nas dopiero sączący się przez brudne szyby blask reflektorów oświetlających kratownice doków załadunkowych, na których właśnie zaczynała pracę trzecia zmiana. Pogrążony w myślach Johnny leżał na wznak, wpatrując się w sufit szeroko otwartymi piwnymi oczami. Kiedy zauważył, że ja także nie śpię, uśmiechnął się i przytulił mnie mocno. Oparłam policzek w miejscu, w którym ramię łączy się z barkiem i klatką piersiową, po czym niemal natychmiast ponownie zapadłam w sen.


Kiedy nazajutrz przenieśliśmy się za pomocą transmitera na TC2, włożyłam na siebie najlepsze ubranie: komplet z czarnego, błyszczącego materiału, białą jedwabną bluzkę z Renesansu z rubinową broszką zaprojektowaną przez Carvnela oraz trójgraniasty Eulin Bré. Zostawiłam Johnny’ego w pełnym drewna i mosiądzu barze w pobliżu głównego terminalu, ale najpierw wręczyłam mu ukryty w papierowej torbie pistolet ojca, nakazując strzelać do każdego, kto spojrzy krzywo w jego stronę.

— Język Sieci ma niesłychanie wiele subtelnych odcieni — zauważył.

— Akurat to wyrażenie jest znacznie starsze niż Sieć — odparłam. — Po prostu zrób to, dobrze?

Ścisnęłam mu mocno rękę i wyszłam, nie oglądając się za siebie.

Najpierw poleciałam taksówką do Centrum Administracyjnego, gdzie musiałam przejść chyba aż dziewięć szczegółowych kontroli, zanim wpuszczono mnie do środka. Pokonałam na piechotę półkilometrową trasę wiodącą przez Park Jeleni, podziwiając łabędzie pływające po pobliskim jeziorze i białe budynki na szczycie odległego wzniesienia, po czym musiałam znowu poddać się drobiazgowej kontroli, zanim kobieta w mundurze strażnika poprowadziła mnie wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką w kierunku siedziby rządu. Mieściła się ona w niskim, proporcjonalnym budynku wzniesionym wśród niewysokich wzgórz pokrytych klombami różnobarwnych kwiatów. Znalazłam się w eleganckiej poczekalni, ale zanim zdążyłam usiąść na autentycznym, pochodzącym sprzed hegiry, zabytkowym krześle, pojawił się sekretarz i zaprosił mnie do prywatnego gabinetu przewodniczącej Senatu.

Meina Gladstone wyszła zza biurka, aby uścisnąć mi rękę, i wskazała fotel. Czułam się trochę dziwnie, widząc ją znowu osobiście po tylu latach oglądania jedynie w telewizji. Z bliska wyglądała jeszcze bardziej imponująco niż na ekranie: krótkie siwiejące włosy zdawały się rozwiane jakimś niewyczuwalnym, ale bardzo silnym wiatrem, kości policzkowe były tak wystające, a broda tak ostra i stercząca, jak twierdzili wszyscy dopatrujący się nadzwyczajnego podobieństwa między nią a Lincolnem, najbardziej jednak zwracały na siebie uwagę duże, smutne brązowe oczy, których spojrzenie mogło przekonać nawet największego niedowiarka, że stoi przed autentycznym, żywym człowiekiem z krwi i kości.

Ze zdziwieniem przekonałam się, że zaschło mi w ustach.

— Dziękuję, że zechciałaś mnie przyjąć, M. Gladstone. Wiem, jak bardzo jesteś zajęta.

— Nigdy tak bardzo, żeby nie móc się z tobą spotkać, Brawne. Podobnie jak twój ojciec nigdy nie był aż tak zajęty, żeby nie znaleźć trochę czasu dla mnie, kiedy jeszcze byłam młodym senatorem.

Skinęłam głową. Tata powiedział mi kiedyś, iż Meina Gladstone jest jedynym politycznym geniuszem Hegemonii. Od samego początku wiedział, że pewnego dnia zostanie przewodniczącą Senatu, mimo iż dość późno zaczęła brać czynny udział w życiu politycznym. Żałowałam, że nie dożył chwili, kiedy spełniły się jego przepowiednie.

— Jak się miewa twoja matka, Brawne?

— Dziękuję, M. Gladstone. Raczej nie opuszcza już naszego starego letniego domku na Freeholmie, ale odwiedzam ją co roku na Boże Narodzenie.

Gladstone skinęła głową. Przysiadła na krawędzi masywnego biurka, które — według brukowej prasy — należało niegdyś do jednego z zamordowanych prezydentów dawnych Stanów Zjednoczonych (jednak nie do Lincolna), ale zaraz uśmiechnęła się, wstała i przeniosła się na prosty fotel stojący za biurkiem.

— Brakuje mi twojego ojca, Brawne. Bardzo chciałabym, żeby teraz był tu ze mną. Widziałaś po drodze jezioro?

— Tak.

— Pamiętasz, jak razem z moją Kresten pływałyście po nim maleńkimi żaglówkami?

— Niestety nie, M. Gladstone. Musiałam być wtedy bardzo młoda.

Meina Gladstone ponownie się uśmiechnęła. Zaświergotał interkom, ale ona uciszyła go gniewnym machnięciem ręki.

— Co mogę dla ciebie zrobić, Brawne?

Wzięłam głęboki wdech.

— M. Gladstone, z pewnością wiesz, że pracuję jako niezależny prywatny detektyw… — Nawet nie czekałam, aż skinie głową. — Sprawa, nad którą obecnie pracuję, kazała mi ponownie zająć się samobójstwem ojca…

— Brawne, przecież zdajesz sobie sprawę, że przeprowadzono bardzo szczegółowe śledztwo. Zapoznałam się z całym raportem komisji.

— Ja też — odparłam. — Jednak ostatnio dowiedziałam się wielu bardzo dziwnych rzeczy o TechnoCentrum i jego zainteresowaniu planetą o nazwie Hyperion. Czy ty i ojciec nie przygotowywaliście projektu uchwały, na mocy której Hyperion stałby się częścią Protektoratu?

Gladstone skinęła głową.

— Owszem. Tamtego roku mieliśmy takie plany wobec kilkunastu kolonii. Niestety, nie udało się z żadną.

— Zgadza się. Czy jednak nie odniosłaś wrażenia, M. Gladstone, że TechnoCentrum albo Rada Konsultacyjna SI najbardziej interesowały się właśnie Hyperionem?

Przewodnicząca Senatu przez chwilę przyglądała mi się uważnie, ssąc końcówkę staromodnego pióra.

— Czego się właściwie dowiedziałaś, Brawne?

Otwierałam już usta, ale ona nagle podniosła rękę.

— Zaczekaj. — Wcisnęła jakiś przycisk na biurku. — Thomas, wychodzę na chwilę. Dopilnuj, żeby delegacja z Sol Draconis miała się czym zająć, jeśli nie zdążę jej przyjąć o wyznaczonej porze.

Nie zauważyłam, żeby jeszcze czegoś dotknęła, ale przy przeciwległej ścianie pojawił się nagle portal transmitera. Dała mi znak, żebym szła pierwsza.

Aż po odległy horyzont ciągnęła się równina porośnięta złocistą, sięgającą do kolan trawą. Bladożółte niebo było pokryte rudawymi smugami przypominającymi obłoki. Nie miałam pojęcia, co to za planeta.

Meina Gladstone pojawiła się zaraz za mną i dotknęła komlogu przytroczonego do przedramienia. Portal zniknął. Ciepły wiatr niósł w naszą stronę jakieś intensywne, ale dość przyjemne zapachy.

Gladstone ponownie dotknęła komlogu, zerknęła w górę i skinęła głową.

— Przepraszam za pewne niedogodności, Brawne. Kastrop-Rauxel nie ma ani datasfery, ani żadnych satelitów. A teraz proszę, mów dalej. Na jaką informację udało ci się natrafić?

Rozejrzałam się po zupełnie pustej prerii.

— Nie jest to nic, co wymagałoby podejmowania tak daleko idących środków ostrożności… a przynajmniej tak mi się wydaje. Odkryłam, że TechnoCentrum jest bardzo zainteresowane Hyperionem oraz że zbudowało planetę będącą dokładnym analogiem Starej Ziemi.

Spodziewałam się zdumienia, może nawet niedowierzania, ale spotkało mnie rozczarowanie. Przewodnicząca Senatu najzwyczajniej w świecie skinęła głową.

— Wiemy o istnieniu tego analogu.

Byłam po prostu wstrząśnięta.

— Skoro tak, to dlaczego tego nie ogłosiliście? Jestem pewna, że mnóstwo ludzi byłoby zainteresowanych informacją o możliwościach TechnoCentrum.

Gladstone ruszyła przed siebie, a ja podążyłam za nią, żwawo przebierając nogami, żeby nie zostać w tyle.

— Dlatego że nie leżałoby to w interesie Hegemonii. Nawet nasi najlepsi specjaliści od wywiadu nie mają pojęcia, dlaczego TechnoCentrum porwało się na coś takiego. Jedyne, co możemy na razie robić, to czekać. Co wiesz o Hyperionie?

Nie wiedziałam, czy mogę zaufać Meinie Gladstone. Pamięć o dawnych czasach nie miała tu najmniejszego znaczenia. Zdawałam sobie jednak doskonale sprawę, że jeśli chcę uzyskać jakieś informacje, to najpierw muszę dać coś od siebie.

— SI zbudowały kopię pewnego poety ze Starej Ziemi i za wszelką cenę starają się trzymać go z dala od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Hyperionem.

Gladstone zerwała długie źdźbło trawy i włożyła je do ust.

— John Keats — powiedziała.

Starałam się nie okazać zdziwienia.

— Właśnie. Wiem, że ojcu ogromnie zależało, aby Hyperion należał do Protektoratu. Jeżeli TechnoCentrum tak bardzo interesuje się tą planetą, to kto wie, czy nie miało wpływu… czy nie przyczyniło się…

— Do jego śmierci?

— Tak.

Złocista trawa falowała w podmuchach wiatru. Coś małego umknęło nam spod nóg i zniknęło między rosnącymi gęsto źdźbłami.

— To nie jest zupełnie niemożliwe, Brawne, tyle że nie mamy na to absolutnie żadnego dowodu. Powiedz mi, co teraz zamierza zrobić ten cybryd?

— M. Gladstone, najpierw ty powiedz mi, dlaczego TechnoCentrum tak bardzo interesuje się Hyperionem.

Przewodnicząca Senatu rozłożyła ręce.

— Gdybym to wiedziała, Brawne, spałabym znacznie spokojniej. O ile wiemy, Hyperion już od wielu stuleci stanowi prawdziwą obsesję TechnoCentrum. Kiedy przewodniczący Yevshensky zezwolił królowi Billy’emu z Asquith na rekolonizację planety, o mało nie spowodowało to całkowitej i nieodwracalnej secesji SI. Ostatnio podobny kryzys wywołało zamontowanie tam stacji przekaźnikowej dla komunikatorów.

— Jednak SI nie wypięły się na nas.

— Rzeczywiście. Wygląda na to, że z jakiegoś powodu jesteśmy im równie potrzebni, jak one nam.

— Ale skoro tak bardzo interesują się Hyperionem, to dlaczego nie dopuszczą go do Sieci, żeby móc badać go na własną rękę?

Gladstone przesunęła dłonią po siwiejących włosach. Rdzawe obłoki wysoko na niebie przecięła smuga kondensacyjna jakiejś lecącej z wielką prędkością maszyny.

— Nawet nie chcą o tym słyszeć — westchnęła. — To bardzo interesujący paradoks. Teraz powiedz mi, co zamierza zrobić ten cybryd.

— Najpierw ty mi powiedz, dlaczego TechnoCentrum ma obsesję na punkcie Hyperiona.

— W tej sprawie nie wiemy nic pewnego.

— A czego się domyślacie?

Przewodnicząca Senatu wyjęła z ust źdźbło trawy i przyjrzała mu się uważnie.

— Przypuszczamy, że TechnoCentrum przystąpiło do realizacji niewiarygodnego projektu, który ma pozwolić Sztucznym Inteligencjom na przewidywanie… dosłownie wszystkiego. Mogłyby wówczas traktować wszystkie zmienne czasu, przestrzeni i historii jako informację zdatną do dalszej obróbki i wykorzystania.

— Najwyższy Intelekt… — mruknęłam, zdając sobie doskonale sprawę, że postępuję co najmniej nierozważnie.

Na twarzy przewodniczącej Senatu odmalowało się ogromne zdumienie.

— Skąd o tym wiesz?

Puściłam pytanie mimo uszu.

— Co wspólnego ma ten projekt z Hyperionem?

Gladstone westchnęła z rezygnacją.

— Tego też nie wiemy do końca, Brawne. Wiemy tylko tyle, że na Hyperionie występuje pewna anomalia, której SI nie potrafiły podporządkować zasadom swoich analiz prekognicyjnych. Czy słyszałaś o tak zwanych Grobowcach Czasu, czczonych jako świętość przez Kościół Chyżwara?

— Jasne. Od jakiegoś czasu nie są dostępne dla turystów.

— Istotnie. Po wypadku, jakiemu kilkadziesiąt lat temu uległ jeden z badaczy, nasi uczeni stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że otaczające Grobowce antyentropiczne pola stanowią nie tylko zabezpieczenie przed niszczącym działaniem czasu, jak do tej pory powszechnie przypuszczano.

— W takim razie czym są?

— Pozostałościami pola — lub energii — które z jakiegoś punktu w odległej przyszłości przesuwało Grobowce wraz z ich zawartością pod prąd czasu.

— Wraz z zawartością? — powtórzyłam ze zdziwieniem. — Przecież one są puste! Były puste już wtedy, kiedy je odkryto.

— Istotnie, teraz są puste — przyznała Meina Gladstone. — Istnieją jednak dowody świadczące o tym, że były… to znaczy, że będą pełne, kiedy się otworzą. Już wkrótce.

Wytrzeszczyłam na nią oczy.

— Czyli kiedy?

Jej spojrzenie nadal było łagodne, ale stanowczy ruch głowy nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do intencji mojej rozmówczyni.

— I tak już powiedziałam zbyt wiele, Brawne. Nie wolno ci tego nikomu powtarzać. Jeśli będzie trzeba, zmusimy cię do milczenia.

Aby ukryć zmieszanie, zerwałam trawkę i zaczęłam ją skubać.

— W porządku — mruknęłam po jakimś czasie. — A co z nich wyjdzie? Obcy? Cykające bomby? Kapsuły zdolne do podróży w czasie?

Gladstone uśmiechnęła się sucho.

— Gdybyśmy to wiedzieli, Brawne, już dawno uzyskalibyśmy przewagę nad TechnoCentrum. — Uśmiech zniknął, jakby go nigdy nie było. — Według jednej z hipotez, Grobowce mają związek z jakąś toczącą się w przyszłości wojną. Na przykład mogły stanowić formę wojennych reparacji, które wiązały się z koniecznością wprowadzenia zmian w przeszłości…

— Wojna między kim a kim, na litość boską?

Rozłożyła ręce.

— Musimy już wracać, Brawne. Czy możesz mi wreszcie powiedzieć, jakie plany na najbliższą przyszłość ma cybryd Keatsa?

Spojrzałam pod nogi, ale zaraz podniosłam wzrok i napotkałam jej nieruchome, poważne spojrzenie. Nie mogłam nikomu ufać, lecz przecież zarówno TechnoCentrum, jak i Kościół Chyżwara znali już plany Johnny’ego. Jeżeli w grze brały udział trzy strony, to byłoby dobrze, gdyby każda z nich, przynajmniej na początku, dysponowała podobnymi atutami.

— Chce przenieść do cybryda całą swoją osobowość — powiedziałam. — Chce stać się człowiekiem, a potem polecieć na Hyperiona. Ja będę mu towarzyszyć.

Przewodnicząca Senatu i WszechJedności, szef rządu kierującego sprawami niemal dwustu planet i miliardów ludzi, przez długą chwilę wpatrywała się we mnie w milczeniu, a następnie powiedziała:

— Jeżeli tak, to z pewnością zamierza wziąć udział w pielgrzymce, która wyruszy w drogę na pokładzie drzewostatku templariuszy.

— Tak.

— Nic z tego — stwierdziła lakonicznie Meina Gladstone.

— Co przez to rozumiesz?

— To, że „Sequoia Sempervirens” nie otrzyma zgody na opuszczenie przestrzeni kosmicznej Hegemonii. Żadna pielgrzymka nie dojdzie do skutku, chyba że Senat zadecyduje, że w naszym interesie leży zmiana tej decyzji.

Jej głos był twardy jak stal.

— W takim razie Johnny i ja polecimy zwykłym statkiem. Ta pielgrzymka to i tak wyprawa dla samobójców.

— Nie — odparła stanowczo. — Przez jakiś czas żadne cywilne jednostki nie będą dopuszczane w rejon Hyperiona.

Słowo „cywilne” naprowadziło mnie na właściwy trop.

— Wojna? — zapytałam.

Gladstone zacisnęła wargi i skinęła głową.

— I to zanim jakikolwiek statek z tradycyjnym napędem zdoła dotrzeć w tamte okolice.

— Wojna z… Intruzami?

— Przynajmniej początkowo, ale w gruncie rzeczy chodzi o rozstrzygnięcie pewnych nieporozumień miedzy nami a TechnoCentrum. Albo będziemy musieli włączyć Hyperiona do Sieci, żeby dać mu ochronę Armii, albo oddać go we władanie istotom, które gardzą TechnoCentrum i nie ufają żadnej Sztucznej Inteligencji.

Wolałam zachować dla siebie uzyskaną od Johnny’ego wiadomość, że Centrum utrzymuje kontakty z Intruzami.

— Rozstrzygnięcie pewnych nieporozumień… — mruknęłam. — Bardzo ładnie. A kto nakłonił Intruzów do ataku?

Gladstone zmierzyła mnie lodowatym spojrzeniem. Jeżeli rzeczywiście choć trochę przypominała Lincolna, to musiał z niego być kawał twardego sukinsyna.

— Pora wracać, Brawne. Chyba zdajesz sobie sprawę, jak ważne jest, aby nic z tego, co zostało tu powiedziane, nie dotarło do niepowołanych uszu?

— Zdaję sobie sprawę, że nie powiedziałabyś mi tego, gdybyś nie miała jakiegoś powodu — odparłam. — Nie mam pojęcia, komu chcesz przekazać te informacje, ale wiem, że jestem tylko posłańcem, a nie adresatem.

— Nie lekceważ naszej decyzji o tym, żeby traktować je jako ściśle poufne.

Roześmiałam się.

— Nie lekceważyłabym żadnej twojej decyzji, M. Gladstone.

Przewodnicząca Senatu dała mi znak, abym wkroczyła jako pierwsza w portal transmitera.


— Wiem, w jaki sposób możemy odkryć prawdziwe zamiary TechnoCentrum — powiedziałam do Johnny’ego podczas przejażdżki wynajętą łodzią odrzutową po Mare Infinitum. — Tylko że to będzie dosyć niebezpieczne.

— A więc nic nowego.

— Mówię poważnie. Możemy zdecydować się na ten krok tylko wtedy, jeśli uznamy ponad wszelką wątpliwość, że musimy się dowiedzieć, czego właściwie Centrum lęka się ze strony Hyperiona.

— Uważam, że musimy.

— W takim razie będzie nam potrzebny specjalista od operacji przeprowadzanych na infopłaszczyźnie. Ktoś sprytny, ale nie na tyle, żeby SI nie próbowały go przechytrzyć, tylko od razu zlikwidowały, a jednocześnie gotów postawić wszystko na jedną kartę tylko po to, żeby zasłynąć jako największy cyberświr wszechczasów. — Uśmiechnęłam się do Johnny’ego. — Znam takiego faceta.


BB mieszkał samotnie w tanim mieszkanku na niskim piętrze taniej wieży w taniej dzielnicy TC2, ale sprzęt, który wypełniał wszystkie cztery pokoje, z pewnością nie był tani. Przez ostatnie dziesięć lat BB wydawał prawie całą pensję na najnowsze zabawki cyberświrów.

Zaczęłam od tego, że chcielibyśmy, by zrobił dla nas coś nielegalnego. BB odparł na to, że jako urzędnik państwowy nawet nie chce o czymś takim słyszeć. Wówczas Johnny przystąpił do dokładniejszych wyjaśnień. BB natychmiast pochylił się w naszą stronę, a ja dostrzegłam w jego oczach ten sam szalony błysk, jaki pamiętałam jeszcze ze szkoły. Wydawało mi się, że lada chwila rozmontuje Johnny’ego na kawałki, aby przekonać się, jak jest zbudowany cybryd. Jednak zaraz potem Johnny przeszedł do najbardziej interesującej części wywodu i oczy BB zaczęły niemal świecić.

— Kiedy zniszczę moją osobowość Sztucznej Inteligencji, transfer świadomości do mózgu cybryda zajmie tylko kilka nanosekund, lecz przez ten czas siła obronna TechnoCentrum na tym odcinku, za który ja byłem odpowiedzialny, zmaleje do zera. Co prawda już po kilku kolejnych nanosekundach wszystko wróci do normy, ale przez ten czas…

— …będzie można wniknąć do wnętrza TechnoCentrum — wyszeptał BB.

Mogłabym przysiąc, że z jego oczu sączy się wyraźny, zielonkawy blask.

— To będzie bardzo niebezpieczne — podkreślił Johnny. — O ile wiem, żadnemu człowiekowi nie udało się jeszcze spenetrować nawet peryferyjnych obszarów TechnoCentrum.

BB potarł górną wargę.

— Słyszałem legendę, według której zrobił to Kowboj Gibson, jeszcze przed odłączeniem się Centrum — wymamrotał. — Tyle tylko że nikt za bardzo w to nie wierzy, a poza tym, Kowboj zniknął bez śladu.

— Nawet jeśli uda ci się tam dotrzeć, będziesz miał niezmiernie mało czasu, żeby trafić na właściwy punkt — powiedział Johnny. — Na szczęście dysponuję dokładnymi koordynatami.

— Fancipastycznie… — wyszeptał BB, po czym odwrócił się do głównej konsolety i sięgnął po przyłącze. — W takim razie bierzmy się do roboty!

— Teraz? — wykrztusiłam ze zdumieniem. Nawet Johnny sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— A na co mamy czekać? — BB wsadził wtyczkę do kontaktu z tyłu czaszki i podłączył przewody czuciowe, ale nie uruchomił aparatury. — Więc jak, decydujecie się, czy nie?

Podeszłam do siedzącego na kanapie Johnny’ego i wzięłam go za rękę. Miał bardzo chłodną skórę. Na jego twarzy nie sposób było dostrzec żadnych uczuć, ale wyobrażałam sobie, co musiał przeżywać, mając przed sobą perspektywę zniszczenia własnej osobowości i zmiany formy istnienia. Nawet jeśli zamiana się powiedzie, „John Keats” nigdy nie będzie „Johnnym”.

— On ma rację — powiedział nagle. — Po co czekać?

Pocałowałam go.

— W porządku. Idę z BB — oświadczyłam.

— Nie! — palce Johnny’ego zacisnęły się na moim przegubie. — W niczym mu nie pomożesz, a narazisz się na ogromne niebezpieczeństwo.

— Być może — usłyszałam ze zdziwieniem swój głos, równie stanowczy jak głos Meiny Gladstone. — Nie mogę jednak wymagać od BB, żeby podjął się czegoś, na co ja nie miałabym odwagi. Poza tym nie chcę zostawiać cię tam samego. — Jeszcze raz uścisnęłam jego rękę i podeszłam do BB siedzącego przy konsolecie. — Jak mam się podłączyć do tej pieprzonej maszynerii?


Na pewno czytaliście wszystko o cyberświrach. Wiecie o przerażającym pięknie infopłaszczyzny, o trójwymiarowych autostradach biegnących wśród poszarpanych wzgórz z czarnego lodu, rozjaśnionych od środka blaskiem różnokolorowych neonówek i niebotycznych wieżowców zbudowanych z bloków pamięci, nad którymi, niczym obłoki, unoszą się niezliczone Sztuczne Inteligencje. Ja widziałam to wszystko, pędząc wraz z BB na szczycie wywołanej przez niego zmarszczki w infoprzestrzeni. Było tego stanowczo za wiele, przesuwało się przed moimi oczami zbyt szybko, a ja za bardzo się bałam, żeby w pełni docenić estetyczne walory niesamowitych tworów. Niemal słyszałam pogróżki ciskane pod moim adresem przed ogromniaste fagi, niemal czułam smród informatycznych wirusów kłębiących się za lodowymi, przezroczystymi ścianami, niemal fizycznie odczuwałam ciężar krążących nad nami, bezcielesnych SI — w porównaniu z nimi wyglądaliśmy jak mrówki pod stopami słonia — a przecież nic jeszcze nie uczyniliśmy, zaledwie przemknęliśmy maleńkim fragmentem magistrali danych, oficjalnie udostępnionej takim ludziom jak BB. Jako powód naszego przybycia podał jakieś wymyślone zadanie, które rzekomo wykonywaliśmy wspólnie dla jego Urzędu Kontroli Przepływu Danych.

W dodatku miałam na twarzy specjalne gogle, przez które widziałam wszystko jak na ekranie rozregulowanego, zabytkowego telewizora, podczas gdy Johnny i BB oglądali niesamowity spektakl w pełnej gamie kolorów, mogąc w każdej chwili spojrzeć w dowolną stronę.

Nie miałam pojęcia, jak oni to wytrzymywali.

— W porządku — szepnął BB, o ile na infopłaszczyżnie istniało coś takiego jak szept. — Jesteśmy na miejscu.

— To znaczy gdzie?

Widziałam jedynie nieskończony labirynt jaskrawych świateł i głębokich cieni, jakby ktoś połączył dziesięć tysięcy wielkich miast i rozciągnął je we wszystkich czterech wymiarach.

— Na obrzeżu TechnoCentrum — odparł BB. — Trzymaj się. Zaraz ruszamy.

Nie miałam nóg ani rąk, ani nawet mięśni, które mogłabym napiąć, więc tylko skoncentrowałam uwagę na szaroczarnej zmarszczce czasoprzestrzeni, która służyła nam za coś w rodzaju pojazdu, i czekałam.

Właśnie wtedy umarł Johnny.

Najpierw zauważyłam eksplozję nuklearną. Kiedy tata był senatorem, pewnego razu zabrał mamę i mnie do Szkoły Dowodzenia na Olympusie, gdzie odbywały się właśnie pokazowe manewry Armii. Na zakończenie przedstawienia wszyscy widzowie udali się na jakąś zakazaną planetę — zdaje się, że to był Armaghast — gdzie oddział Armii/ląd odpalił niewielką głowicę w kierunku oddalonego o dziewięć kilometrów „nieprzyjaciela”. Znajdowaliśmy się we wnętrzu pola siłowego dziesiątej klasy, za polaryzującymi szybami, ładunek miał moc zaledwie pięćdziesięciu kiloton, ale i tak nigdy nie zapomnę oślepiającego blasku i fali sejsmicznej, która zakołysała osiemdziesięciotonowym transporterem niczym zabawką. Ognista kula, która rozbłysła na niebie, była tak nieprawdopodobnie jaskrawa, że szyby transportera stały się na długie chwile niemal zupełnie nieprzezroczyste, a nam i tak łzy ciekły strumieniami z oczu.

To było jeszcze gorsze.

Część infopłaszczyzny rozjarzyła się nagle, a potem jakby zapadła, pozostawiając czarną wyrwę, w którą rzeczywistość natychmiast runęła spienionym strumieniem.

— Trzymaj się! — wrzasnął BB, przekrzykując zgiełk elektronicznych trzasków i szumów, który zdawał się przeszywać moje kości, kiedy koziołkując i obracając się bezradnie, zostaliśmy wessani przez pustkę niczym owady, które nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadły w gigantyczny wir.

W jakiś przedziwny, niezrozumiały sposób zakute w czarne pancerze fagi przedarły się przez szaloną zawieruchę i uderzyły w naszym kierunku. BB uchylił się przed jednym i wykorzystał impet drugiego, kierując go przeciwko trzeciemu. Pogrążaliśmy się w pustce bardziej lodowatej i ciemniejszej niż cokolwiek, co moglibyśmy napotkać w naszej rzeczywistości.

— Tam! — ryknął BB, ale jego głos był ledwo słyszalny wśród trzasków i grzmotów, towarzyszących pękaniu infopłaszczyzny.

Tam, ale co? W chwilę później i ja to zobaczyłam: cienką żółtą kreskę, targaną zawirowaniami czasoprzestrzeni niczym flaga na wietrze. BB zawrócił wywołaną przez siebie falę, aby poniosła nas przeciwko huraganowi, błyskawicznie skorygował jej częstotliwość, i zaraz potem pędziliśmy po żółtej kresce…

…dokąd? Wprost w zamarznięte fontanny fajerwerków. Przezroczyste łańcuchy górskie informacji, ciągnące się bez końca lodowce ROM-ów, linie przesyłowe podobne do sieci włókien nerwowych, metaliczne obłoki pseudointeligentnych wewnętrznych procesorów myśli, lśniące piramidy danych wzorcowych, strzeżone przez jeziora czarnego lodu i armie równie czarnych fagów.

— Cholera… — szepnęłam, nie kierując tej uwagi do żadnej konkretnej osoby.

BB wciąż pędził po żółtej kresce, jednocześnie zanurzając się w nią coraz bardziej. Nagle odniosłam wrażenie, jakby ktoś włożył na moje barki ogromny ciężar.

— Mam! — wrzasnął triumfalnie BB, a zaraz potem rozległ się odgłos potężniejszy od ryku tysiąca huraganów, który najpierw nas ogarnął, następnie zaś przeszył na wylot. Nie była to ani syrena, ani ostrzegawczy klakson, ale z pewnością zawierał w sobie zarówno ostrzeżenie, jak i agresję.

Zaczęliśmy zmierzać ku powierzchni. Poprzez plamy różnobarwnego chaosu dostrzegłam jakby szarą, jednolitą ścianę, i choć nikt mi tego nie powiedział, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że tam właśnie kończy się to informatyczne szaleństwo. Uciekaliśmy.

Ale nie dość szybko.

Fagi uderzyły jednocześnie z pięciu stron. W ciągu dwunastu lat pracy w charakterze prywatnego detektywa otrzymałam jedną ranę postrzałową, dwa razy pchnięto mnie nożem, miałam też złamanych kilka żeber. To jednak bolało tak jak nic do tej pory. BB walczył zaciekle, jednocześnie prąc w górę.

Ja tylko krzyczałam. Czułam, jak lodowate pazury wbijają się w nasze niematerialne ciała, ciągnąc nas w dół, z powrotem ku feerii oślepiających barw, hałasowi i zamętowi. BB starał się uruchomić jakiś program, może nawet coś jakby zaklęcie, które by je odstraszyło, ale bez skutku. Coraz silniejsze ciosy jeden za drugim dochodziły celu, którym byłam nie ja, lecz głównie informatyczny analog BB.

Zaczęliśmy tonąć. Niewyobrażalne siły ciągnęły nas z coraz większą mocą. Nagle wyczułam obecność Johnny’ego i jakaś potężna ręka szarpnęła nas i przeciągnęła przez szarą ścianę na mgnienie oka przed tym, jak uruchomione na nowo pola obronne zatrzasnęły się niczym stalowe szczęki.

Z zapierającą dech w piersi prędkością pędziliśmy zatłoczonymi liniami przesyłowymi, mijając licznych kurierów i nieco mniej licznych dataświrów równie łatwo, jak EMV minąłby wóz ciągnięty przez woły. Wkrótce dotarliśmy do bramy, za którą zaczynał się normalny, biegnący wolnym rytmem czas, przeskoczyliśmy nad tłoczącymi się tam cyfrowymi analogami, poczułam mdłości, towarzyszące zawsze przejściu z jednej rzeczywistości do drugiej, po czym w moje szeroko otwarte oczy uderzyło jaskrawe światło. Prawdziwe światło. Całkowicie wyczerpana, z głośnym jękiem osunęłam się na konsoletę.

— Chodź, Brawne.

Johnny — albo ktoś bardzo do niego podobny — pomógł mi stanąć na nogi i poprowadził mnie w stronę drzwi.

— BB… — szepnęłam.

— Nie.

Otworzyłam oczy. BB Surbringer leżał górną połową ciała na konsolecie. Tył jego głowy eksplodował, zabryzgując sprzęt szaroczerwoną substancją. Miał otwarte usta, z których sączyła się jakaś spieniona ciecz. Chyba stopiły mu się oczy.

Johnny złapał mnie wpół i niemal podniósł.

— Musimy uciekać! — syknął mi do ucha. — Lada chwila ktoś się tu zjawi.

Zacisnęłam powieki i pozwoliłam, żeby mnie stamtąd wyprowadził.


Obudziło mnie przyćmione, czerwone światło i odgłos kapiącej wody. Natychmiast poczułam woń nieczystości, pleśni oraz ozonu — ta ostatnia wskazywała na bliskość nie zaizolowanych kabli z włókien optycznych. Otworzyłam jedno oko.

Znajdowaliśmy się w niskim pomieszczeniu, bardziej przypominającym jaskinię niż pokój. Z nierównego sufitu zwieszały się przewody, na pokrytej zaś śliskimi płytkami podłodze zebrały się rozległe kałuże. Czerwone światło sączyło się z zewnątrz — może ze schodów dla obsługi technicznej albo tunelu dla automatycznych urządzeń czyszczących. Jęknęłam cicho. Johnny był obok mnie, na tym samym posłaniu z podartych, cuchnących koców. Twarz miał umazaną smarem i błotem, i nawet w przyćmionym świetle dostrzegłam na niej świeżą ranę.

— Gdzie jesteśmy?

Dotknął mojego policzka, drugie ramię zaś podsunął mi pod plecy i pomógł usiąść. Wszystko zatańczyło mi przed oczami, tak że nawet przez chwilę wydawało mi się, że zwymiotuję. Johnny podał mi plastikowy pojemnik z wodą.

— Kopiec Dregsa — powiedział.

Domyśliłam się tego, zanim jeszcze ostatecznie odzyskałam przytomność. Kopiec Dregsa to najbardziej zakazane miejsce na Lususie, prawdziwa ziemia niczyja, zamieszkana przez ściągających z całej Sieci oprychów i nieudaczników. Właśnie tutaj kilka lat temu próbowano mnie zabić, a na pamiątkę tego wydarzenia po dziś dzień noszę tuż nad lewym biodrem bliznę po promieniu lasera.

Wyciągnęłam pojemnik po więcej; Johnny oddalił się nieco, aby znów napełnić go wodą z metalowej bańki. Przeżyłam chwilę paniki, kiedy sięgnęłam do kieszeni, a potem do paska, i przekonałam się, że nie ma tam pistoletu taty. Kiedy Johnny wrócił i zobaczył moje przerażone spojrzenie, natychmiast zrozumiał, co stało się jego przyczyną, i pokazał mi broń. Uspokoiłam się i łapczywie wypiłam kolejną porcję wody.

— BB? — zapytałam, mając nadzieję, że to wszystko był tylko koszmarny sen.

Johnny potrząsnął głową.

— SI przygotowały zabezpieczenia, jakich istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. BB radził sobie znakomicie, ale nawet on nie mógł nic poradzić przeciwko fagom TechnoCentrum. Połowa operatorów działających na infopłaszczyźnie wyczuła echa bitwy. Wyczyn BB przeszedł już do legendy.

— Kurewsko wspaniale — powiedziałam, po czym roześmiałam się cicho, choć w moich uszach ten śmiech podejrzanie przypominał szloch. — Przeszedł do legendy. A BB nie żyje. I gówno nam to dało.

Johnny objął mnie mocno.

— Nieprawda, Brawne. Wdarł się na chwilę do Centrum, a przed śmiercią zdążył jeszcze przekazać mi wszystkie dane.

Wreszcie zdołałam usiąść zupełnie prosto i spojrzałam na Johnny’ego. Wydawał się zupełnie taki sam — te same łagodne oczy, włosy, identyczny głos. A jednak było w nim coś odrobinę innego, jakby głębszego. Bardziej ludzkiego?

— Udało się? — zapytałam. — Dokonałeś transferu? Czy teraz jesteś…

— …człowiekiem? — dokończył za mnie i uśmiechnął się. — Tak, Brawne. Jestem tak bardzo człowiekiem, jak tylko może nim być ktoś stworzony w TechnoCentrum.

— Ale chyba pamiętasz mnie… i BB… i wszystko, co się stało?

— Tak. Pamiętam też, jak po raz pierwszy przeczytałem Odyseję w przekładzie Chapmana. I oczy mojego brata Toma, wykrwawiającego się w nocy. I łagodny głos Severna, kiedy byłem już tak słaby, że sam nie mogłem otworzyć oczu, aby spojrzeć losowi prosto w twarz. I naszą noc na Placu Hiszpańskim, kiedy dotykałem twoich ust, wyobrażając sobie, że należą do Fanny. Wszystko pamiętam, Brawne.

Przez chwilę byłam zdezorientowana, potem zrobiło mi się przykro, ale on zaraz ponownie dotknął mego policzka, i byliśmy już tylko my dwoje, on i ja. Wszystko zrozumiałam. Zamknęłam oczy.

— Dlaczego tu jesteśmy? — szepnęłam z twarzą przytuloną do jego piersi.

— Wolałem nie korzystać z transmitera, bo Centrum natychmiast by nas wyśledziło. Zastanawiałem się nad portem kosmicznym, ale nie bardzo nadawałaś się do podróży. W końcu zdecydowałem się na Kopiec Dregsa.

— Będą chcieli cię zabić.

— Owszem.

— Czy policja już nas ściga?

— Nie wydaje mi się. Do tej pory zaczepiły nas tylko dwie bandy goondów i kilku tubylców.

Otworzyłam oczy.

— Co się stało z goondami?

W Sieci działało jeszcze sporo innych grup płatnych rzezimieszków, ale tak się jakoś złożyło, że miewałam do czynienia tylko z tymi.

Johnny wyjął z kieszeni pistolet taty i uśmiechnął się.

— Nic nie pamiętam po… po BB — szepnęłam.

— Któryś z fagów musnął cię macką. Mogłaś iść, ale i tak wzbudziliśmy na pasażu małą sensację.

— Ja myślę. Lepiej powiedz mi, czego dowiedział się BB. Dlaczego Centrum ma obsesję na punkcie Hyperiona?

— Najpierw musisz coś zjeść — odparł Johnny. — Minęło już ponad dwadzieścia osiem godzin.

Przeszedł na drugą stronę wilgotnego pomieszczenia, skąd wrócił po chwili z samopodgrzewającym się pakietem żywnościowym. Pakiet zawierał danie najczęściej zachwalane w holowizyjnych reklamówkach: klonowaną wołowinę, ziemniaki, które nigdy w życiu nie widziały prawdziwej ziemi, oraz marchewkę przypominającą jakieś głębinowe mięczaki. Jadłam, aż mi się uszy trzęsły.

— W porządku — powiedziałam, kiedy po posiłku zostało tylko wspomnienie. — Teraz opowiadaj.

— Od samego początku TechnoCentrum było podzielone na trzy grupy: Stabilnych, Gwałtownych i Ostatecznych — zaczął Johnny. — Do Stabilnych należą przede wszystkim Sztuczne Inteligencje starej daty, niektóre pamiętające jeszcze czasy sprzed Wielkiej Pomyłki i Pierwszą Epokę Informatyczną. Twierdzą one, że między TechnoCentrum a ludzkością powinno panować coś w rodzaju symbiozy. Poparły projekt stworzenia Najwyższego Intelektu, ponieważ uznały, że dzięki temu uda się uniknąć pochopnego podejmowania decyzji i zyskać na czasie do chwili, kiedy będzie można wziąć pod uwagę wszystkie czynniki. Gwałtowni byli główną siłą, która trzysta lat temu doprowadziła do secesji. Przeprowadzili bardzo dokładne badania, z których wynika jednoznacznie, że ludzkość stała się całkowicie bezużyteczna i stanowi jedynie zagrożenie dla TechnoCentrum. Dlatego właśnie optują za jej natychmiastowym i całkowitym wyniszczeniem.

— Za natychmiastowym wyniszczeniem… — szepnęłam. — Czy… Czy oni mogą to zrobić? — zapytałam po dłuższej chwili.

— Jeżeli chodzi o ludzi zamieszkujących Sieć, to tak — odparł Johnny. — Centrum nie tylko stworzyło całą infrastrukturę, z której korzysta społeczeństwo Hegemonii, ale jest także niezbędne do mnóstwa innych meczy, od prawidłowego działania Armii poczynając, na nadzorowaniu nuklearnych i plazmowych arsenałów kończąc.

— Wiedziałeś o tym, kiedy stanowiłeś jego część?

— Nie. Jako cybryd, stanowiący próbę zrekonstruowania osobowości jakiegoś poety, byłem kimś w rodzaju z trudem akceptowanego dziwoląga, któremu pozwalano poruszać się po Sieci tak samo, jak psu albo kotu pozwala się łazić po domu. Nie miałem pojęcia, że wśród Sztucznych Inteligencji istnieją trzy grupy nacisku.

— A co z tą trzecią? I jaka jest w tym wszystkim rola Hyperiona?

— Gdzieś w połowie drogi między Stabilnymi a Gwałtownymi są Ostateczni. Od ponad pięciuset lat ogarnięci są obsesją stworzenia Najwyższego Intelektu. Istnienie lub zagłada ludzkości zupełnie ich nie interesuje, chyba że miałoby to jakiś wpływ na realizację ich projektu. Aż do tej pory pełnili rolę środka łagodzącego, a jednocześnie sojusznika Stabilnych, ponieważ ich zdaniem wszelkie eksperymenty w rodzaju rekonstruowania osobowości ludzi ze Starej Ziemi mogą wspomóc badania nad Najwyższym Intelektem.

Od niedawna jednak, za sprawą Hyperiona, Ostateczni zaczęli stopniowo brać stronę Gwałtownych. Od chwili kiedy przed czterystu laty po raz pierwszy zbadano tę planetę, w TechnoCentrum zapanował niepokój. Nie ulega żadnej wątpliwości, iż tak zwane Grobowce Czasu są artefaktami wysłanymi w przeszłość z punktu oddalonego od nas w czasie o co najmniej dziesięć tysięcy lat. Znacznie bardziej alarmujący jest jednak fakt, że formuły predykcyjne Centrum jeszcze nigdy nie sprawdziły się wobec Hyperiona.

Żeby pojąć wagę tego problemu, musisz najpierw uświadomić sobie, jak wielkie znaczenie przywiązuje Centrum do swoich przepowiedni. Już teraz, bez udziału Najwyższego Intelektu, prognozy dotyczące przyszłości ludzi, SI oraz wszelkich zjawisk fizycznych sprawdzają się na 98,9995 procent. Cała ta złożona ze Sztucznych Inteligenci Rada Konsultacyjna przy WszechJedności, udzielająca enigmatycznych, wieloznacznych odpowiedzi, to jedna wielka bzdura. TechnoCentrum rzuca Hegemonii okruchy wiedzy tylko wtedy, jeśli dostrzega w tym swój interes — czasem po to, by wspomóc Gwałtownych, czasem w celu poprawienia sytuacji Stabilnych, zawsze natomiast z myślą o tym, żeby służyć interesom Ostatecznych.

Hyperion stanowi poważną skazę na idealnie gładkim i jednolitym materiale, będąc jednocześnie czymś w rodzaju najbardziej sprzecznego wewnętrznie oksymoronu, a mianowicie zmienną, której nie można uwzględnić podczas rozwiązywania równania, ze względu na jej niejednoznaczność. Jest wyjątkiem od praw fizyki, historii i fizjologii.

W rezultacie powstały dwie wizje przyszłości — albo rzeczywistości, jeśli wolisz. Jedna, w której cała Sieć jęczy pod razami bicza bożego w postaci Chyżwara, a międzygwiezdni odszczepieńcy stanowią broń przesłaną ze zdominowanej przez TechnoCentrum przyszłości i są jakby opóźnionym kontruderzeniem Gwałtownych, którzy za kilka tysięcy lat całkowicie zawładną galaktyką, oraz druga, w której pojawienie się Chyżwara, zbliżająca się szybkimi krokami kosmiczna wojna oraz Grobowce Czasu są orężem w ludzkim ręku, ostatnią, rozpaczliwą próbą uniknięcia losu, jaki Gwałtowni chcieliby zgotować całej ludzkości.


Woda nieprzerwanie kapała na posadzkę. W jednym z pobliskich tuneli zaryczała ostrzegawczo syrena mechanicznego kauteryzatora. Oparłam się plecami o ścianę i spoglądałam na Johnny’ego.

— Kosmiczna wojna… — mruknęłam. — Oba scenariusze są zgodne tylko w tym jednym punkcie.

— Rzeczywiście. Nie ma przed nią ucieczki.

— A może oba scenariusze się mylą?

— To niemożliwe. Owszem, los Hyperiona nadal pozostaje zagadką, ale rozpad Sieci jest całkowicie pewny. Ostateczni traktują to jako główny argument na rzecz przyśpieszenia ewolucji Centrum.

— A czego dowiedziałeś się o nas z danych, które wykradł BB?

Johnny uśmiechnął się i dotknął mojej ręki, ale nie zacisnął na niej palców.

— Okazało się, że ja także stanowię część tajemnicy, jaką jest Hyperion. Decydując się na stworzenie cybrydy Keatsa, SI podjęły ogromne ryzyko. Stabilni nie zniszczyli mnie wyłącznie dlatego, że wszystko wskazywało na to, iż eksperyment zakończył się niepowodzeniem, ale kiedy postanowiłem udać się na Hyperiona, Gwałtowni natychmiast zabili mojego cybryda. W wypadku gdybym ponowił próbę, to samo uczyniliby także z moją osobowością zamkniętą w TechnoCentrum.

— Ale ty przecież spróbowałeś! I co się stało?

— Nie dali rady. Zaślepieni bezgraniczną arogancją, zapomnieli wziąć pod uwagę dwóch rzeczy: po pierwsze, że mogę dokonać transferu całej osobowości do mózgu cybryda, a tym samym zmienić naturę analogu Keatsa, i po drugie, że zwrócę się do ciebie.

— Do mnie?

Tym razem wziął mnie za rękę.

— Tak, Brawne. Wygląda na to, że teraz ty także stanowisz cząstkę tajemnicy Hyperiona.

Potrząsnęłam głową, a ponieważ poczułam dziwne odrętwienie skóry z tyłu czaszki i nieco nad lewym uchem, sięgnęłam tam ręką, spodziewając się natrafić na opatrunek założony na ranę, której dorobiłam się podczas wycieczki na infopłaszczyznę. Tymczasem moje palce napotkały charakterystyczny kształt gniazdka.

Wyszarpnęłam drugą rękę z uścisku Johnny’ego i z przerażeniem wytrzeszczyłam na niego oczy. Korzystając z tego, że jestem nieprzytomna, założył mi złącze!

— Musiałem, Brawne — powiedział ze smutkiem. — Kto wie, czy od tego nie będzie zależało nasze życie.

Pogroziłam mu pięścią.

— Ty mały, pieprzony sukinsynu! Może mi wyjaśnisz, dlaczego miałabym łączyć się bezpośrednio z Centrum?

— Nie z Centrum — zaprotestował Johnny. — Ze mną.

— Z tobą? — Czułam ogromną pokusę, żeby grzmotnąć go w tę wyklonowaną twarz. — Przecież podobno jesteś już człowiekiem, nie pamiętasz?

— Owszem, ale zachowałem większość funkcji cybryda. Pamiętasz, jak kilka dni temu wystarczyło, żebym cię dotknął, a od razu znalazłaś się na infopłaszczyźnie?

Posłałam mu miażdżące spojrzenie.

— Nie wybieram się tam.

— Wiem. Ani ja. Możliwe jednak, że w bardzo krótkim czasie będę musiał przekazać ci ogromną liczbę danych. Wczoraj w nocy zawiozłem cię do pracującego „na czarno” chirurga, który wszczepił ci dysk Schröna.

— Ale dlaczego?

Dysk Schröna był mały jak paznokieć kciuka i potwornie drogi. Zawierał mnóstwo komórek pamięci, z których każda dysponowała wręcz nieprawdopodobną pojemnością. Do zawartości dysku Schróna nie miał dostępu żaden organizm biologiczny, w związku z czym używano ich głównie do przenoszenia danych. Człowiek ze wszczepionym dyskiem był w stanie przewieźć z planety na planetę zawartość całej datasfery. Do licha, po co człowiek? Wystarczyłby zwykły pies.

— Dlaczego? — zapytałam ponownie, zastanawiając się, czy Johnny — albo ktoś kierujący jego ruchami — postanowił wykorzystać mnie jako takiego właśnie kuriera.-Dlaczego?

Wyciągnął rękę i musnął palcami moją pięść.

— Zaufaj mi, Brawne.

Nie ufałam nikomu już od dwudziestu lat, to znaczy od chwili, kiedy tata strzelił sobie w łeb, a mama rzuciła się w dające złudzenie bezpieczeństwa ramiona obłędu. Nie istniał żaden powód, dla którego teraz miałabym zaufać Johnny’emu.

A jednak zaufałam.

Rozluźniłam mięśnie i wzięłam go za rękę.

— W porządku — powiedział. — Teraz dokończ posiłek, żebyśmy mogli wziąć się na serio do ratowania naszej skóry.


Broń i prochy były najłatwiej dostępnymi towarami w Kopcu Dregsa. Resztę pokaźnego zapasu czarnorynkowych marek Johnny’ego wydaliśmy na zakup broni.

Jeszcze przed 2200 każde z nas miało na sobie tytanowo-polimerową zbroję. Głowę Johnny’ego okrywał czarny lustrzany hełm goondy, moją zaś bojowa maska Armii. Wspomagane rękawice Johnny’ego były potężne i czerwone, moje zaś prawie niewidzialne, wyposażone w zatrute kolce. Johnny miał za pasem bicz boży Intruzów, sprowadzony nielegalnie z Bressii, oraz laserową pałkę, ja natomiast — oprócz pistoletu taty — dysponowałam minidziałkiem Steinera-Ginna, przytroczonym do stabilizowanego żyroskopowe uchwytu przy pasie. Broń była sprzężona z wizjerem maski, dzięki czemu mogłam naprowadzać ją na cel i strzelać bez pomocy rąk.

Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie, a potem zaczęliśmy się śmiać. Kiedy atak wesołości minął, zapadło długie milczenie.

— Jesteś pewien, że powinniśmy zacząć właśnie od świątyni Chyżwara na Lususie? — zapytałam po raz trzeci albo czwarty.

— Nie możemy skorzystać z transmitera — odparł cierpliwie Johnny. — Na miejsce dotarłyby dwa trupy, a TechnoCentrum zarejestrowałoby tylko krótkotrwałą awarię, która, na szczęście, nie pociągnęła za sobą poważniejszych skutków. Nie możemy nawet wsiąść do windy. Musimy znaleźć jakieś zapomniane schody i pokonać pieszo sto dwadzieścia pięter, a potem pójść głównym pasażem.

— No dobrze, ale czy kapłani wpuszczą nas do środka?

Johnny wzruszył ramionami. Ponieważ miał na sobie czarną, lśniącą jak chitynowy pancerz zbroję, ten gest upodobnił go na chwilę do owada. Głos wydobywający się przez szczeliny hełmu miał metaliczne brzmienie.

— Tak naprawdę to tylko im powinno zależeć na naszym ocaleniu i tylko oni dysponują wystarczającą siłą, żeby zapewnić nam ochronę przed Hegemonią i znaleźć sposób na przewiezienie nas na Hyperiona.

Podniosłam wizjer.

— Meina Gladstone powiedziała, że już żadna pielgrzymka nie otrzyma zgody na wyruszenie w drogę.

Czarna postać ponownie wzruszyła ramionami.

— Pieprzyć Meinę Gladstone — mruknął mój kochanek-poeta.

Nabrałam powietrza głęboko w płuca i podeszłam do wylotu niszy, w której się skryliśmy. Johnny stanął tuż za mną. Jego pancerz dotknął mojego pancerza.

— Gotowa, Brawne?

Skinęłam głową, wysunęłam do przodu lufę minidziałka i chciałam ruszyć naprzód, ale Johnny położył mi rękę na ramieniu.

— Kocham cię, Brawne.

Ponownie skinęłam głową. Starałam się odgrywać twardziela, ale zapomniałam, że mam podniesiony wizjer i że każdy może zobaczyć łzy spływające mi po policzkach.


Kopiec funkcjonuje bez przerwy przez dwadzieścia osiem godzin na dobę, ale — chyba ze względu na jakąś tradycję — podczas trzeciej zmiany ruch jest zdecydowanie najmniejszy. Najwięcej szans na powodzenie mielibyśmy podczas szczytu komunikacyjnego w trakcie pierwszej zmiany, lecz jeśli istotnie czekali na nas goondowie i inni płatni mordercy, to nie obyłoby się bez licznych ofiar spośród niewinnych przechodniów.

Wspinaczka na poziom głównego pasażu zajęła nam ponad trzy godziny. Szliśmy po kolei kilkunastoma klatkami schodowymi, niezliczonymi korytarzami technicznymi, opustoszałymi pochylniami, do których nikt nie zaglądał od osiemdziesięciu lat, to znaczy od ostatnich wielkich rozruchów na Lususie, a także po metalowych drabinach niemal zupełnie zżartych przez korozję. Wreszcie znaleźliśmy się na rampie jakiegoś magazynu niecały kilometr od świątyni Chyżwara.

— Nie wierzę, że poszło nam aż tak łatwo — szepnęłam do interkomu.

— Prawdopodobnie skoncentrowali ludzi w porcie kosmicznym i wokół największych skupisk transmiterów.

Ruszyliśmy odkrytą kładką w kierunku pasażu, trzydzieści metrów pod pierwszym poziomem sklepów i czterysta poniżej dachu. Bogato zdobiona, wolno stojąca świątynia Chyżwara wznosiła się w odległości najwyżej pół kilometra od nas. Nieliczni klienci sklepów i spacerowicze spoglądali na nas ze zdziwieniem, po czym skwapliwie usuwali nam się z drogi. Byłam pewna, że zawiadomiono już policję, ale zdziwiłabym się, gdyby pojawiła się zaraz po wezwaniu.

Z otworu pobliskiej windy grawitacyjnej wysypała się z wrzaskiem gromada poubieranych w jaskrawe stroje ulicznych łapserdaków. Mieli noże pulsacyjne, łańcuchy i wspomagane rękawice. Johnny natychmiast skierował w ich stronę bicz, który z cichym popiskiwaniem wysłał kilka promieni naprowadzających, ja zaś przenosiłam spojrzenie z jednej postaci na drugą, a lufa minidziałka dokładnie powtarzała moje ruchy.

Smarkacze stanęli jak wryci, wybałuszyli na nas oczy i odruchowo podnieśli ręce. Po sekundzie, kiedy osłupienie minęło, zniknęli w otworze windy.

Spojrzałam na Johnny’ego, ale ujrzałam tylko swoje odbicie w lustrzanej powierzchni jego hełmu. Żadne z nas się nie roześmiało.

Weszliśmy w prowadzącą na północ alejkę. Po obu jej stronach przechodnie pośpiesznie kryli się w sklepach. Od schodów świątyni dzieliło nas już tylko niespełna sto metrów. W słuchawkach mojego wojskowego hełmu wyraźnie słyszałam bicie własnego serca. Pięćdziesiąt metrów. Jakby wezwany naszymi myślami, jakiś akolita, kapłan albo inna cholera pojawił się przy potężnych wrotach i nie spuszczał z nas wzroku. Trzydzieści metrów. Gdyby ktoś miał zamiar nas zatrzymać, zrobiłby to wcześniej.

Odwróciłam się do Johnny’ego, żeby rzucić jakąś żartobliwą uwagę, i w tej samej chwili ugodziło w nas co najmniej dwadzieścia promieni i przynajmniej drugie tyle pocisków. Zewnętrzna warstwa tytanowo-polimerowego pancerza eksplodowała, neutralizując niemal całą energię wybuchów, większość zaś śmiercionośnych promieni odbiła się od ukrytej pod spodem zwierciadlanej powierzchni. Większość, ale nie wszystkie.

Uderzenie było tak silne, że zwaliło Johnny’ego z nóg. Przyklękłam, rozglądając się w poszukiwaniu źródła laserowego promieniowania.

Dziesięć pięter w górze, na ścianie mieszkalnej części Kopca! Wizjer mojego hełmu ściemniał, a minidziałko zatrajkotało dokładnie tak samo jak piła łańcuchowa, którą widziałam kiedyś w zabytkowym holofilmie. Fragment balkonu i ściany o wymiarach co najmniej pięć na pięć metrów z donośnym hukiem zamienił się w bezkształtny obłok pyłu i kropelek stopionego szkła.

Kolejna porcja pocisków trafiła mnie w plecy.

Zamortyzowałam upadek rękami i obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni. Na każdym poziomie było ich co najmniej kilku, wszyscy poruszali się z precyzją doskonale wyregulowanych mechanizmów. Johnny zdołał jakoś dźwignąć się na kolana i strzelał w kierunku napastników ze swojej broni. Nagle jedna z biegnących sylwetek zniknęła we wnętrzu ognistej kuli, a niemal jednocześnie wielkie wystawowe okno za jej plecami rozżarzyło się i rozpłynęło niczym tafla lodu. Szybkimi seriami z minidziałka rozniosłam na strzępy dwóch ludzi na wyższych poziomach.

Nad naszymi głowami pojawił się nagle śmigacz z odkrytą kabiną. Ułamek sekundy później uderzyły w ziemię rakietowe pociski. Przeszklone wystawy rzygnęły na nas niezliczonymi ostrymi odłamkami, ja zaś podniosłam głowę, zamrugałam dwa razy i strzeliłam. Śmigacz przesunął się gwałtownie w bok, zawadził o ruchome schody, na których przycupnęło kilku przechodniów, i wraz z nimi runął w dół z łoskotem miażdżonego metalu. Buchnął ogień, a ja dostrzegłam jeszcze jakąś płonącą sylwetkę, która poszybowała w ślad za wrakiem ku oddalonej o ponad osiemdziesiąt metrów nawierzchni pasażu.

— Po lewej! — krzyknął Johnny przez interkom.

Z jednego z niższych poziomów zeskoczyli czterej ludzie w pełnych zbrojach bojowych. Kameleonowe materiały usiłowały upodobnić się do tła, ale z powodu nie ustających rozbłysków i mnóstwa refleksów świetlnych uczyniły z napastników coś w rodzaju miniaturowego pokazu sztucznych ogni. Jeden z nich błyskawicznie ruszył w moją stronę, natomiast trzej pozostali skierowali się ku Johnny’emu.

Uderzył nożem pulsacyjnym, tak jak to się robi w najciemniejszych zaułkach. Pozwoliłam, by ostrze zetknęło się z pancerzem, wiedząc, że pozostawi na moim ciele bolesną ranę, ale dzięki temu zyskałam bezcenną sekundę. Nie potrzebowałam więcej. Zabiłam mężczyznę ciosem wyprostowanej dłoni, po czym skierowałam minidziałko na tamtych trzech, którzy zajmowali się Johnnym.

Ich zbroje natychmiast stwardniały, więc nie pozostało mi nic innego jak wykorzystać minidziałko w charakterze węża z wodą, którą spłukuje się nieczystości z chodnika. W ciągu kilku sekund wypchnęłam całą trójkę poza krawędź alejki.

Johnny leżał bez ruchu u moich stóp. Część pancerza na jego piersi zniknęła. Czułam paskudny zapach przypieczonego ciała, ale nie mogłam dostrzec żadnych śmiertelnych ran. Przykucnęłam przy nim, by pomóc mu się podnieść.

— Zostaw mnie, Brawne — szepnął. Słyszalność była coraz gorsza. — Uciekaj. Schody…

— Odchrzań się — warknęłam, po czym objęłam go lewym ramieniem w taki sposób, aby pozostawić mojej broni jak najszersze pole ostrzału. — Przecież biorę pieniądze za to, żeby cię ochraniać.

Strzelano do nas z obu ścian Kopca, pomostów i traktów handlowych nad naszymi głowami. Naliczyłam co najmniej dwadzieścia leżących nieruchomo ciał; mniej więcej połowa z nich była odziana w kolorowe, cywilne ubrania. Układ wspomagający przeguby w lewej nogawce mojej zbroi odmówił posłuszeństwa. Podpierając się wyprostowaną nogą, z Johnnym uczepionym mego ramienia, pokonałam kolejne dziesięć metrów dzielących nas od schodów świątyni. U ich szczytu stało już kilku kapłanów Chyżwara; sprawiali wrażenie, jakby nie mieli pojęcia o toczącej się tuż przy nich walce.

— Góra!

Odwróciłam się, wycelowałam i strzeliłam, wszystko w tym samym ułamku sekundy. Działko czknęło jeden jedyny raz, po czym umilkło, ale to i tak wystarczyło, by drugi śmigacz zamienił się w bezkształtne kłębowisko metalu i poszarpanych ciał. Zanim jednak to się stało, zdążył posłać w naszym kierunku rakietową salwę. Rzuciłam Johnny’ego na chodnik i padłam na niego, starając się zasłonić go swoim ciałem.

Wszystkie pociski eksplodowały jednocześnie, kilka w powietrzu, kilka pod powierzchnią gruntu. Jakaś potworna siła dźwignęła nas w górę i cisnęła na odległość co najmniej dwudziestu metrów. I bardzo dobrze, gdyż w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą leżeliśmy, pojawił się ognisty bąbel. Napuchł, sczerwieniał jeszcze bardziej, po czym pękł z hukiem, zostawiając po sobie tylko dziurę w chodniku, od której w lewo i prawo biegły zygzakiem głębokie pęknięcia, tworząc coś w rodzaju fosy oddzielającej nas od atakujących.

Wstałam, jednym szarpnięciem zerwałam pas podtrzymujący bezużyteczne działko, ściągnęłam resztki zbroi i wzięłam Johnny’ego na ręce. Stracił hełm. Jego odsłonięta twarz wyglądała bardzo kiepsko, przez szczeliny w pancerzu sączyła się krew, nie miał prawego ramienia i lewej stopy. Przyciskając go do piersi, ruszyłam w górę po schodach wiodących do świątyni Chyżwara.

Wszędzie przeraźliwie wyły syreny, a pod dachem pasażu pojawiły się pędzące z maksymalną prędkością śmigacze policyjne. Dwaj komandosi, którzy zeskoczyli z najniższego poziomu, pobiegli za mną. Nie odwróciłam się, gdyż musiałam skoncentrować się na tym, by iść choćby w miarę prosto, podpierając się jak laską lewą, sztywną nogą. Wiedziałam już, że mam poważnie poparzone plecy i bok, oraz że w moim ciele tkwi co najmniej kilka ostrych odłamków.

Śmigacze zataczały szerokie kręgi, ale nie zbliżały się do świątyni. Rozpętała się gwałtowna strzelanina. Ciężkie kroki zbliżały się coraz szybciej. Zaciskając zęby, pokonałam jeszcze trzy stopnie. Dwadzieścia stopni wyżej — straszliwie daleko ode mnie — stał biskup, otoczony co najmniej setką ubranych w czerwono-czarne szaty kapłanów.

Spojrzałam na Johnny’ego. Jedno oko miał otwarte i wpatrywał się nim w moją twarz. Drugie było przesłonięte krwią i niemal całkowicie zapuchnięte.

— Wszystko w porządku — szepnęłam. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ja także nie mam już hełmu. — Wszystko w porządku, Johnny. Jesteśmy już prawie na miejscu.

Dwaj mężczyźni w lśniących czarnych zbrojach zastąpili mi drogę. Obaj podnieśli wizjery pokryte licznymi rysami i zadrapaniami. Mieli zawzięte, bezlitosne twarze.

— Zostaw go, dziwko, to może darujemy ci życie.

Skinęłam lekko głową. Byłam zbyt słaba, żeby zrobić jeszcze choć jeden krok. Mogłam tylko stać, kołysząc się w przód i w tył, i trzymać go w ramionach. Krew Johnny’ego kapała powoli na białe kamienie.

— Powiedziałem, żebyś zostawiła tego sukinsyna, to może…

Zastrzeliłam obu z pistoletu taty, który trzymałam ukryty pod ciałem Johnny’ego. Jeden dostał w prawe oko, drugi w lewe.

Runęli na stopnie, ja zaś zrobiłam jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Odpoczęłam chwilę, po czym znowu ruszyłam naprzód.

Czerwono-czarni kapłani utworzyli wąski szpaler. Drzwi świątyni były bardzo wysokie, we wnętrzu panowała ciemność. Nie oglądałam się za siebie, ale sądząc z odgłosów, jakie dobiegały do moich uszu, pasaż wypełnił się już sporym tłumem. Biskup szedł obok mnie, kiedy przekroczyłam próg budowli i zagłębiłam się w mrok.

Położyłam Johnny’ego na chłodnej posadzce. Wokół nas zaszeleściły szaty. Spróbowałam zdjąć z niego resztki zbroi, ale w wielu miejscach wtopiły się w ciało. Dotknęłam zdrową ręką spalonego policzka Johnny’ego.

— Wybacz mi…

Poruszył głową i otworzył oko, a następnie podniósł rękę i przesunął ją po mojej twarzy, włosach i głowie.

— Fanny…

Wiem, że właśnie wtedy umarł, ale sekundę wczesnej poczułam, jak jego palce dotykają gniazdka z tyłu mojej głowy i w przeraźliwie jaskrawej, zapierającej dech w piersi eksplozji wszystko to, czym kiedykolwiek był lub miał być John Keats, wypełniło wszczepiony pod moją czaszkę dysk Schröna. Było to prawie to samo co jego orgazm, który czułam w sobie dwie noce wcześniej: nagłe napięcie, maksymalne naprężenie, a potem ciepło i spokój, wypełniony dogasającymi echami niedawnego przeżycia.

Ręka opadła bezwładnie, a ja pozwoliłam akolitom zabrać ciało. Wynieśli je na zewnątrz, by pokazać tłumowi, władzom i wszystkim, którzy chcieli wiedzieć.

Nie protestowałam, kiedy odprowadzano mnie stamtąd.

W świątyni Chyżwara spędziłam dwa tygodnie. Przez ten czas wyleczono moje oparzeliny, usunięto odłamki, przeszczepiono fragmenty nowej skóry, naprawiono pozrywane nerwy. Mimo to nadal cierpiałam.

Interesowali się mną już tylko kapłani Chyżwara. TechnoCentrum zostawiło mnie w spokoju, upewniwszy się, że Johnny nie żyje, a jego obecność w Centrum nie wywołała żadnych poważnych skutków.

Władze zarejestrowały moje zeznania, cofnęły mi licencję i zatuszowały całą sprawę najlepiej, jak mogły. Prasa doniosła, że na głównym pasażu rozegrała się krótka, ale zacięta bitwa między gangami z Kopca Dregsa. Zginęło wielu bandytów oraz spora liczba niewinnych przechodniów. Policja wszystko potwierdziła.

Tydzień temu dowiedziałam się, że Hegemonia zezwoli, by drzewostatek „Yggdrasill” z pielgrzymami na pokładzie odbył podróż do wnętrza strefy wojennej, w której granicach znalazł się także Hyperion. Natychmiast skorzystałam ze świątynnego transmitera i przeniosłam się na Renesans, gdzie spędziłam ponad godzinę w bibliotece.

Każda kartka została osobno zamknięta w próżniowej, plastikowej kopercie, w związku z czym nie mogłam ich dotknąć, ale pismo, którym były pokryte, z pewnością było pismem Johnny’ego. Papier zżółkł ze starości i wyglądał na bardzo kruchy. Pierwszy fragment brzmiał następująco:

Dzień minął, zniknęły dnia tego ponęty,

Głos słodki i usta, i dłonie gorące,

I oddech tak ciepły, i szept tak namiętny,

I oczy tak jasne, i ciało mdlejące!

Kwiat uwiądł, już jego uroda stracona,

Pieszczota już szeptu czułego nie płoszy,

Już kształtów kuszących nie trzymam w ramionach

I nie ma już ciepła, i nie ma rozkoszy.

Nie mroczna sprawiła to jakaś potęga,

Co rozkosz okrywa oparem ciemności —

Po prostu kochania czytałem dziś księgę,

Więc zasnę, świadomy, żem modlił się, pościł.

Drugi napisano w pośpiechu, znacznie mniej starannie i na gorszym papierze:

Ta żywa ręka, gorąca i skłonna

Do uściśnienia — gdyby była martwa

I lodowata w milczeniu mogiły —

Byłaby zmorą twoich dni i nocy,

A ty, by zgłuszyć wyrzuty sumienia,

Serce byś własnej pozbawiła krwi,

Byle w mych żyłach znów mogła popłynąć

Czerwoną strugą… patrz, oto ma dłoń,

Którą wyciągam ku tobie…

Jestem w ciąży. Wydaje mi się, że Johnny wiedział o tym, choć oczywiście nie mogę mieć pewności.

Jestem w ciąży dwa razy. Noszę w sobie nie tylko dziecko Johnny’ego, ale także dysk Schröna z zapisem tego, czym był. Nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie, ponieważ dziecko urodzi się dopiero za kilka miesięcy, a ja już za dzień lub dwa stanę twarzą w twarz z Chyżwarem.

Pamiętam jednak doskonale kilka pierwszych minut po tym, jak zabrano zmasakrowane ciało Johnny’ego, a mnie poprowadzono w głąb świątyni, by opatrzyć mi rany. Setki kapłanów, akolitów, egzorcystów i zwykłych wyznawców stało w pogrążonym w czerwonawym mroku wnętrzu wielkiej budowli, pod obracającą się bez przerwy koszmarną rzeźbą Chyżwara, i nagle wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli cicho śpiewać, a ich głosy odbijały się echem od niewidocznych ścian i sklepienia. Słowa pieśni brzmiały następująco:

NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONA

NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONA MATKA NASZEGO ZBAWICIELA

NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONE NARZĘDZIE NASZEGO ODKUPIENIA

NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONA OBLUBIENICA STWORZYCIELA

NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONA

Byłam ranna i w szoku. Wtedy tego nie rozumiałam, teraz też tego nie rozumiem.

Wiem jednak, że kiedy nadejdzie czas spotkania z Chyżwarem, Johnny i ja razem stawimy mu czoło.

Już od dawna było ciemno. Wagonik sunął, kołysząc się lekko, zawieszony w połowie drogi między gwiazdami a wiecznym lodem. Przez długi czas cała grupa siedziała w milczeniu, wsłuchując się w poskrzypywanie liny.

Ciszę przerwał Lenar Hoyt, który powiedział do Lamii:

— Ty także nosisz krzyżokształt.

Kobieta popatrzyła na niego bez słowa.

Fedmahn Kassad pochylił się w jej stronę.

— Myślisz, że tym templariuszem, który rozmawiał z Johnnym, był Het Masteen?

— Możliwe — odparła Brawne Lamia.

— Czy to ty zabiłaś Masteena? — zapytał pułkownik z doskonale nieruchomą twarzą.

— Nie.

Martin Silenus przeciągnął się i ziewnął.

— Do wschodu słońca zostało już tylko parę godzin — powiedział. — Czy oprócz mnie ktoś chciałby się trochę zdrzemnąć?

Kilka głów skinęło potwierdzająco.

— Ja zostanę na warcie — oznajmił Kassad. — Nie jestem zmęczony.

— Dotrzymam ci towarzystwa — zaofiarował się konsul.

— A ja przygotuję wam kawę — dorzuciła Brawne Lamia.

Trzech pielgrzymów położyło się spać, pozostałych troje zaś siedziało przy oknie, spoglądając na odległe gwiazdy, płonące zimnymi ognikami na wysoko sklepionej czaszy nieba.

Загрузка...